WŁODZIMIERZ SULEJA

DAWNIEJ TO BYŁO Przewodnik po historii Polski

DAWNIEJ TO BYŁO

WŁODZIMIERZ SULEJA

DAWNIEJ TO BYŁO Przewodnik po historii Polski Recenzent prof. dr hab. Tadeusz Wolsza

Redakcja Beata Misiak

Skład i łamanie Katarzyna Szubka

© Copyright by Instytut Pamięci Narodowej, Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”, Warszawa 2019

ISBN: 978-83-8098-610-7

Zapraszamy: www.ipn.gov.pl www.ipn.poczytaj.pl Wierzę, że podręcznik, który trafia do Państwa rąk będzie cenną po- mocą w nauczaniu historii, budowaniu patriotyzmu, przywiązania do Ojczyzny i poczucia dumy z bycia Polakiem. Wydany w roku 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości „Przewodnik do nauki historii Polski dla Polonii” to bogaty zasób wiedzy o przeszłości naszej Ojczyzny, ukazanej w perspektywie jej cywilizacyjnego i kulturowego rozwoju oraz wpływu, jaki wywarła na dzieje Europy i świata. Prezes Dariusz Bonisławski

Proponowany łaskawej uwadze Szanownych Czytelników podręcz- nik, ma w intencji pomysłodawców tego przedsięwzięcia, stanowić swo- isty klucz do polskiej tożsamości, do wspólnego historyczno-kulturowe- go kodu, który nas wszystkich – Polaków z Kraju, Polonię, Polaków ze Wschodu, czyni jedną wielką narodową wspólnotą. Znajomość historii to możliwość wejścia w duchową łączność z łańcuchem pokoleń naszych przodków i szansa, na czerpanie z wielkiej skarbnicy dorobku i doświad- czeń całego narodu.

W ciągu blisko 250 lat zaledwie pół wieku cieszyliśmy się niepodle- głością. Pozostały czas to zmagania o nią, dla wielu konieczność opusz- czenia kraju, a na Kresach znalezienie się poza jej granicami. Kulturowa spuścizna emigracji XIX i XX w., a na wschodzie świadectwo nieugiętego trwania stanowią fundamenty dziedzictwa narodowego. Dzisiejsza nie- podległa ojczyzna wyrosła także z trudu rodaków poza granicami kraju, przekazuje więc im zapis naszych dziejów, aby służył wszystkim pragną- cym pozostać Polakami.

Spis tresci

Wstęp ...... 12 1. Słowiańska kolebka ...... 13 2. Dzieje prawie bajeczne ...... 15 3. Narodziny państwa ...... 17 4. Następcy ...... 19 5. Podział ...... 21 6. Zjednoczenie ...... 23 7. Od drewnianej do murowanej ...... 25 8. Unie ...... 27 9. Rozprawa z Zakonem ...... 29 10. Potęga ...... 31 11. Rzeczpospolita szlachecka ...... 33 12. Złoty wiek ...... 35 13. Pierwsze wolne elekcje ...... 37 14. Wiek wojen ...... 39 15. Wiedniowi na odsiecz ...... 42 16. Liberum veto ...... 44 17. Za króla Sasa… ...... 46 18. W cieniu trzech czarnych orłów ...... 48 19. Próba ratunku ...... 50 20. Finis, Poloniae…?! ...... 52 21. Śladem napoleońskich orłów ...... 55 22. Królestwo Polskie – czy Nowosilcow? ...... 57 23. Na Belweder! ...... 59 24. Na paryskim bruku ...... 62 25. Spiski ...... 64 26. Polski czas Wiosny Ludów ...... 67 27. Romantyzm ...... 70 28. Poszli nasi w bój bez broni… ...... 72 29. Noc popowstaniowa ...... 76 30. Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy ...... 79 31. „Przy Tobie, Najjaśniejszy Panie…”...... 82 32. Za chlebem ...... 84 33. Za Chlebem ...... 86 Cz. 2. Za ocean ...... 86 34. Za Chlebem ...... 88 Cz. 3. „Gorączka brazylijska” ...... 88 35. Za chlebem ...... 90 Cz. 4. W Kanadzie ...... 90 36. Ku pokrzepieniu serc… ...... 92 37. „Rzecz o obronie czynnej…” ...... 94 38. Rewolucja czy niepodległość? ...... 96 39. Czwarte powstanie czy pierwsza rewolucja? ...... 98 40. Orientacyjny spór ...... 102 41. Nie tylko Legiony… (cz. 1) ...... 105 42. Nie tylko Legiony… cz. 2 ...... 107 43. Nie tylko Legiony… cz. 3 ...... 109 44. „Staremu krajowi” na odsiecz ...... 111

11 45. Prolog niepodległości ...... 114 46. Listopadowy przełom ...... 116 47. Odrodzenie ...... 118 48. Bój o granice ...... 120 49. Bój o granice ...... 123 Cz. 2. W Wersalu i Wilnie ...... 123 50. Bój o granice ...... 126 Cz. 5. Pomiędzy „białą” a „czerwoną” Rosją ...... 126 51. Bój o granice ...... 128 Cz. 4. Rok 1920 ...... 128 52. Spór o kształt ustrojowy ...... 131 53. Czasy sejmokracji ...... 134 54. Układy i sojusze ...... 136 55. Zamach majowy ...... 139 56. Rządy sanacji ...... 143 57. Pomiędzy Moskwą a Berlinem ...... 145 58. Ku wojnie ...... 148 59. Ostatni rok pokoju ...... 150 60. Wrzesień 1939 roku ...... 152 61. Dwie okupacje ...... 155 62. Nad Sekwaną i w sojuszniczym Londynie ...... 158 63. Czas kompromisu ...... 160 64. Polskie państwo podziemne ...... 163 65. Opór ...... 165 66. W służbie Stalina ...... 168 67. Warszawska hekatomba ...... 170 Cz. 1. Getto ...... 170 68. Warszawska hekatomba ...... 172 Cz. 2. „Burza” ...... 172 69. Warszawska hekatomba ...... 174 Cz. 3. „Godzina W”. Decyzja ...... 174 70. „Godzina W”. Walka ...... 177 71. W cieniu Jałty ...... 180 Cz. 1. „Polska lubelska” ...... 180 72. W cieniu Jałty ...... 182 Cz. 2. Fakty dokonane ...... 182 73. W cieniu Jałty ...... 185 Cz. 3. Kres polskiego podziemnego państwa ...... 185 74. Przejmowanie władzy ...... 187 Cz. 1. Testament Polski Podziemnej ...... 187 75. Przejmowanie władzy ...... 190 Cz. 2. Referendum i wybory ...... 190 76. Czas stalinowskiej nocy ...... 193 Cz. 1. Zniewalanie ...... 193 77. Czas stalinowskiej nocy ...... 196 Cz. 2. Pomiędzy Gomułką a Bierutem ...... 196 78. Czas stalinowskiej nocy ...... 199 Cz. 3. Niezłomni ...... 199 79. Czas stalinowskiej nocy ...... 202 Cz. 4. Terror ...... 202 80. Odwilż. Droga do Października ...... 205 81. Odwilż. Czerwiec – Październik ...... 208 82. Mała stabilizacja ...... 211

12 83. Marzec 1968 ...... 213 84. Grudzień ’70 ...... 216 85. Zmarnowana dekada ...... 218 Cz. 1. „Dynamiczny” rozwój ...... 218 86. Zmarnowana dekada ...... 221 Cz. 2. Czerwiec ’76 ...... 221 87. Polski papież ...... 223 88. Sierpień ’80 ...... 226 89. 16 miesięcy „Solidarności” ...... 229 Cz. 1. Porozumienia ...... 229 90. 16 miesięcy „Solidarności” ...... 232 Cz. 2. Negocjacje i konfrontacje ...... 232 91. 16 miesięcy „Solidarności” ...... 234 Cz. 3. Droga do konfrontacji ...... 234 92. Zamach grudniowy ...... 236 93. Stan wojenny ...... 239 Cz. 1. Przegrana bitwa ...... 239 94. Stan wojenny ...... 242 Cz. 2. Od kulminacji do „normalizacji” ...... 242 95. Od delegalizacji do „Okrągłego stołu” ...... 245 Cz. 1. Przywrócenie nadziei ...... 245 96. Od delegacji do „Okrągłego stołu” ...... 248 Cz. 2. Męczennik ...... 248 97. Od delegalizacji do „Okrągłego stołu” ...... 251 Cz. 3. Rozkład ...... 251 98. Okrągły stół ...... 254 99. III Rzeczpospolita ...... 257 Wstęp

W XIX stuleciu, w okresie niewoli narodowej, Władysław Bełza ułożył wierszowaną rymowankę roz- poczynającą się pytaniem: „Kto ty jesteś?”, zaś wygłaszający ją z powagą kilkuletni malec odpowiadał: „Polak mały”… Wszelako i dziś, w drugiej dekadzie XXI w., gdy formuje swą tożsamość III Rzecz- pospolita, owo pozornie naiwne pytanie jest nadal – i pozostanie – aktualne. Jest to bowiem pytanie o sens narodowej historii, o głębokość i trwałość tradycji. Odpowiada na nie każdy Polak bez względu na to, gdzie zaprowadził go los. Próba odpowiedzi nie jest zaś możliwa bez minimalnej bodaj znajo- mości dziejów ojczystych. Niniejsze szkice, obejmujące czasy najdawniejsze, a doprowadzone niemal do chwili bieżącej, są próbą przybliżenia historii Polski i Polaków. Autor starał się pisać możliwie prosto, wydobywając kwe- stie najistotniejsze, te, o których, w jego przekonaniu, należy wiedzieć. Stąd też cały cykl przeznaczony jest nie dla ściśle określonego adresata, lecz dla tych wszystkich, którzy swe rozproszone bądź wyrywko- we informacje pragnęliby usystematyzować i utrwalić. Dla tych, którzy nie są w stanie sięgać po opasłe, przesycone wyłącznie naukową treścią tomy. Dla tych, którzy z dziejami ojczystymi pragną utrzymywać żywy kontakt. Przedstawiony tu zarys opiera się na bogatym i wciąż rosnącym dorobku polskich historyków, na pracach, które powstawały tak w kraju, jak i poza jego granicami. Uwzględniono wyniki najnowszych badań, najrozmaitsze ujęcia syntetyczne i monografie szczegółowe. Dorobek ten wykorzystany został jednak przy założeniu, że Czytelnika należy zaciekawić, a nie nużyć; zachęcić go do kolejnych lektur, krytycznego spojrzenia – słowem – do intelektualnej przygody. I, w co wierzę, lepszego zrozumienia chwili obecnej.

14 1. Słowiańska kolebka

Polska to kraj szczególny. Narodziła się na ziemiach położonych między Wisłą a Odrą. W dobie roz- kwitu, w związku z Litwą, rozpościerała się pomiędzy Bałtykiem a Karpatami, sięgała Morza Czarnego i linii Dniepru. Jeszcze w XVII w., licząc bez mała milion kilometrów kwadratowych, była największym europejskim państwem – u schyłku zaś XVIII w. zniknęła z mapy. Po odrodzeniu, w 1918 r., II Rzeczpo- spolita była piątym co do wielkości państwem w Europie. Dziś, dziedzicząca terytorialny kształt PRL-u, III Rzeczpospolita ze swymi ponad 312 tys. km² zajmuje szóste miejsce. Nie ma bodaj drugiego takiego kraju, o którego losach w równym stopniu co historia, decydowałaby geografia. Polska, położona w samym sercu Niziny Północnoeuropejskiej, stała się prawdziwym krajem przechodnim, krajem leżącym zarówno na rubieży Zachodu, jak i Wschodu. Archeologowie, szukający w ziemi śladów najdawniejszej przeszłości, są zgodni, że pierwsi lu- dzie pojawili się na ziemiach polskich około 200 000 lat temu. Było to w czasie, gdy aż po stoki Karpat sięgały lodowce. Owe nieliczne gromady ludzkie zajmowały się łowiectwem i rybołówstwem. Po wielu, wielu tysiącleciach, w okresie zwanym młodszą epoką kamienną, pojawili się hodowcy, zaś jeszcze póź- niej i rolnicy. Kim byli nasi praprzodkowie, nie wiemy na pewno. Archeologowie dzielą ich wedle charaktery- stycznych cech wyrobów ceramicznych wydobywanych w trakcie wykopalisk, toteż mówi się o kulturze pucharów lejkowatych, ceramiki sznurowej czy pucharów dzwonowatych. W czasie, gdy w Europie po- wszechnie posługiwano się wyrobami z brązu, na ziemiach polskich zamieszkiwali przedstawiciele kultu- ry unietyckiej, byli to pasterze potrafiący już wytwarzać przedmioty ze złota, oraz tworzący tzw. kulturę trzciniecką usadowieni w okolicach Lublina czciciele słońca, praktykujący obrządek palenia zmarłych. Być może byli to już Prasłowianie, choć, jak przypuszczają uczeni, kolebka naszych najodleglejszych przodków położona była wśród lasów i stepów, które ciągnęły się na północ od stoków karpackich, gdzieś pomiędzy Wisłą a Dnieprem. To właśnie stąd – po przetrwaniu panowania Scytów, Sarmatów, Hunów i wreszcie Awarów – słowiańska fala rozlała się na wschodnią, południową i środkową Europę. W koń- cowej fazie owej migracji, poczynając od VII w., w dolinach pomiędzy Wisłą a Odrą zaczynali osiedlać się między innymi przodkowie plemion, które utworzyły państwo Polan. Przybywali oni na tereny za- mieszkałe uprzednio przez ludność kultury łużyckiej, wznoszącej już drewniane grody podobne do tego w Biskupinie. Nie byli to wszakże jedyni mieszkańcy tych ziem. Przemieszkiwali tu i Celtowie, zajmu- jący się wydobywaniem, i to na ogromną skalę, rud żelaza, zjawili się i Germanie (w tym wędrujący ze Skandynawii wpierw Gotowie, a po nich Gepidzi), zaś w środkowej i wschodniej Polsce można odkryć i ślady Bałtów. Ku brzegom Bałtyku, po bursztyn, podążał zaś niekiedy rzymski kupiec. Niezwykle trudno jest odpowiedzieć na pytanie, ile na ziemiach pomiędzy Odrą a Wisłą było plemion, jak się nazywały i jakie zajmowały tereny. Wiadomo, że centrum kraju Polan, czyli „ludzi z otwartych pól”, rozciągało się pośród jezior na obszarze dzisiejszej Wielkopolski. Nad górną Wisłą mieszkali Wiślanie. Pomiędzy Sandomierzem a Lublinem leżały siedziby Lędzian. W rejonie środkowej Wisły usadowili się Mazowszanie, choć nie można w sposób jednoznaczny ustalić, czy było to jedno, czy kilka plemion. Na Pomorzu zachodnim leżały grody Pyrzyczan i Wolinian. Stosunkowo najwięcej wiadomo o zasiedleniu Śląska, gdzie w okolicach Głogowa znajdowały się siedziby Dziadoszan, w okolicach Wrocławia i Sobótki Ślężan, a dalej na południe Opolan i Gołęszycan. Plemiona te nie mieszkały w zwartych, jednolitych grupach. Nie było jeszcze wsi, ale pojedyncze, oddalone od siebie, gospodarstwa rolne. W gospodarstwie tym, które nazywano źrebem, żyło i pracowało kilka pokoleń tej samej rodziny. Gdy rodzina rozrastała się, młodsze pokolenie osiedlało się nieopodal, zakładając sioło. Wszystkie owe rodziny tworzyły opole, mieszkały bowiem na obszarze rodowej wspól- noty. Owe organizacje opolne, obejmujące nawet tereny rozciągające się na powierzchni stu km², dys- ponowały własnymi grodami obronnymi. Tu, w razie napadu, za obronnymi wałami bądź palisadami, chroniono i siebie, i swój dobytek, a zwłaszcza żywy inwentarz. Opola wreszcie funkcjonowały w obrębie plemion, na terenie oddzielonym od innych plemiennych organizacji bądź nieprzebytą puszczą, bądź rzekami, rozlewiskami i bagnami.

15 Trudno wprost sobie dziś wyobrazić, jak przed z górą tysiącem lat wyglądały olbrzymie puszcze leś- ne. Odwieczną gąszcz leśną tworzyły wszystkie gatunki drzew, które rosnąć mogły w naszym klimacie. Sąsiadowały więc ze sobą dąb i klon, wiąz i lipa, jesion i olcha, wreszcie buk, jednak najczęściej, zwłaszcza na piaskach, dominowała sosna. Bory stanowiły i naturalne granice siedzib, i nader skutecznie chroniły przed potencjalnym napastnikiem. W ich ostępy wkroczyć zaś można było, podążając tropem leniwie cieknącego potoku czy posuwając się naprzód korytem to szeroko rozlanej, to bystro rwącej rzeki. Rzeki, strumienie, potoki i jeziora to drugi, wszechobecny motyw ówczesnego krajobrazu. Toteż gdyby udało się komuś wzbić w powietrze, ujrzałby kraj przypominający jedną wielką puszczę leśną poprzetykaną srebrzystym połyskiem znacznie obfitszych aniżeli dzisiaj wód. Ich sieć była i szersza, i płynęły bardziej wartko, lustra zaś jezior w Wielkopolsce i borach mazurskich stanowiłyby cechę do- minującą tego obrazu. Wody pełne były ryb, a w lasach mnożył się zwierz, od tura i żubra poczynając, poprzez olbrzymie łosie, odyńce, jelenie, aż po tabuny dzikich koni i osłów. Wilk żywił się mięsem sarn i danieli. Lisie, kunie, łasicze czy wiewiórcze futerka zaś dostarczały mieszkańcom osad skór na zimowy przyodziewek. Nie sposób wreszcie nie wspomnieć o pospolitym mieszkańcu lasu, bobrze, którego że- remia napotkać można było przy każdym strumyku, i rojach pszczół, dzięki którym polskie lasy długo jeszcze zwano miodopłynnymi. Przodkowie nasi, kiedy w VIII w. ustały już tak typowe dla czasów wcześniejszych wędrówki ludów, byli jednak przede wszystkim rolnikami. Klimat sprzyjał im wyjątkowo – tak korzystnych warunków nie było tu ani wcześniej, ani w czasach późniejszych. Dość powiedzieć, że w górach piętro lasu sięgało aż o 200 metrów wyżej aniżeli obecnie, w dolinach natomiast uprawiano w średniowieczu winorośl, a na- wet morele! W uprawach dominowało jednak zboże, uprawianie zaś gleby stało się o wiele prostsze od momentu wprowadzenia radła z żelazną radlicą i dodatkowo użyźnianiu gruntów poprzez nawożenie go bydlęcym nawozem. Dominująca do tej pory gospodarka przerzutowa (po wyeksploatowaniu ziemi w jednym miejscu przenoszono się na inny, niewyjałowiony teren) przekształcała się w gospodarkę stałą, a lepiej uprawiana ziemia odwdzięczała się obfitszymi plonami. Przodkowie nasi z pewnością nie mieszkali komfortowo. Ich domy były najczęściej półziemianka- mi, które zamieszkiwali z reguły wraz z żywym inwentarzem. Potem zaczęły pojawiać się klecone z belek chałupy, bardzo podobne do spotykanych jeszcze w XIX stuleciu kurnych chat, kiedy to po całej izbie unosił się dym wydobywający się z paleniska. Tak właśnie przedstawiał się obraz ziem i zamieszkujących je ludzi w momencie, gdy z dziejowej pomroki Polska pojawiła się na historycznej scenie. Stało się to w połowie X w.

16 2. Dzieje prawie bajeczne

Według plemiennych legend, spisanych przez średniowiecznych kronikarzy, sąsiadujące ludy sło- wiańskie wywodzą się od trzech braci – Lecha, Czecha i Rusa. Za swą stolicę Lech obrać miał Polań- skie Gniezno, nad Wisłą zaś, pokonawszy smoka, na Wawelskim Wzgórzu zbudował swój gród inny mityczny bohater, Krak. Owe dzieje bajeczne, będące być może przechowywanym w pamięci poko- leń odbiciem plemiennych wędrówek i podziałów, poważni historycy zbywają porozumiewawczym uśmiechem… Czy słusznie? Postacią na wpół albo też i całkowicie legendarną jest założyciel dynastii historycznych już Polań- skich władców, Piast. Z najstarszej kroniki polskiej, spisanej przez mnicha żyjącego na dworze Bolesława Krzywoustego, zwanego Gallem Anonimem, wynika, że był on chłopem, mieszkającym na gnieźnień- skim podgrodziu. W stolicy Polan panował wówczas sprawujący krwawo swe rządy Popiel. Do ubogiej chaty Piasta zawitali w dzień postrzyżyn jego syna, Siemowita, dwaj tajemniczy wędrowcy, dzięki któ- rym skromne, przygotowane na tę uroczystość zapasy, cudownie się rozmnożyły. To Siemowit właśnie, po strasznej śmierci pożartego za swe zbrodnie przez myszy Popiela, objął tron książęcy. On to, wedle Gallowego zapisu, „młodość swą spędzał nie na rozkoszach i płochych rozrywkach, lecz oddając się wy- trwałej pracy i służbie rycerskiej”. Sam zyskał zasłużoną sławę, zaś granice swego księstwa „rozszerzył dalej, niż ktokolwiek przed nim”. Po Siemowicie panował Lestek, potem Siemomysł. Synem Siemomysła był „król północy”, Mieszko. W przytoczonych przez Galla opowieściach legendy mieszają się z żywą zapewne na dworze pierw- szych Piastów ustną tradycją. Popiel, ostatni władca obalonej przez Piasta dynastii, żył w połowie IX w., kiedy to w zachodniej Europie rozpadało się imperium stworzone przez Karola Wielkiego, na południu rozpoczynało budować swą potęgę państwo wielkomorawskie, a do misyjnej działalności sposobili się święci Cyryl i Metody. Potomkowie Piasta, być może najwyższego dostojnika na Popielowym dworze, który – podobnie jak Karolingowie we Francji – przekształcił swe stanowisko w urząd dziedzicznego księcia, żyli w drugiej połowie IX i pierwszej X w. Oni to rozciągnęli swe panowanie z Wielkopolski na Kujawy, ziemię sieradzką i łęczycką, podbili siedzących wokół Sandomierza Lędzian, sięgnęli po Zie- mię Lubuską. Warto jednak pamiętać, że potomkowie Siemowita, Lestka i Siemomysła byli dla swych poddanych ich władcami, czyli „panami przyrodzonymi”. Panującą przez ponad pół tysiąclecia dynastię Piastami nazwali dopiero w XVII w. historycy śląscy… Stołecznym grodem Piastów było Gniezno. Wzniesiono je u schyłku VIII w. Miejsce – na górze Lecha – obronnym uczyniła sama natura. Od wschodu zabezpieczała gród Srawa, z pozostałych stron dwa jeziora – Święte i Jelonak – oraz nieprzebyte bagna. Od samego początku była to siedziba władcy. Drewniano-ziemne wały chroniły i jego rezydencję, i podgrodzie zamieszkałe przez rzemieślników-spe- cjalistów. Zapasy żywności dostarczali mieszkańcy osad położonych poza pasem jezior i bagien, toteż już w połowie IX w. gród z dwuczłonowego przekształcił się w trójczłonowy, kiedy to niezabezpieczoną dotąd przygrodową osadę otoczył potężny wał. Przybyła wówczas i głęboka fosa, i wysoka drewniana palisada. Nowe, jeszcze potężniejsze umocnienia pochodzą już z czasów panowania Mieszka. Poddani Siemowita, Lestka i Siemomysła byli poganami. O ich wierzeniach nie możemy powiedzieć nic zupełnie pewnego. Ważnym bogiem był zapewne Swarożyc, bóg słońca i ognia, któremu oddawano ciała zmarłych. Ogromną rolę pełniły – nieznane nam z imienia – bóstwa opiekuńcze rodów i domo- stwa, ale wierzono też, że każde niezamieszkałe przez ludzi miejsce, każda góra, jezioro, gaj, potok, bag- no, jest siedzibą bożka czy też demona. Składano więc im ofiary, wypowiadano magiczne zaklęcia, sło- wem - starano się zjednać ich przychylność. I choć rozlicznych, lokalnych bogów czczono pod postacią materialną, w ostatnim okresie być może również pod postacią posągu. Jest niemal pewne, że w obrębie państwa Polan nie wykształciła się odrębna, niezależna od władzy książęcej, organizacja kultowa. Świad- czy o tym przede wszystkim fakt braku zorganizowanego oporu przeciwko decyzji Mieszka o przyjęciu chrztu. Zdarzenie to, które miało miejsce w 966 r., zapoczątkowało trwające po dziś dzień pisane dzieje Polaków. Pogański książę wprowadził swój kraj w obręb zachodniej cywilizacji. Otworzył na oścież uchy- lające się dopiero drzwi do historii.

17 Pierwsza obszerna informacja o państwie Mieszka pochodzi z okresu podejmowania przez władcę Polan decyzji o przyjęciu chrześcijaństwa. Sporządził ją uczestnik poselstwa arabskiego kalifa z Kordoby do niemieckiego cesarza Ottona I, żydowski podróżnik Ibrahim ibn Jakub, który dotarł aż do Pragi. We- dług jego relacji kraj rządzony przez Mieszka był najrozleglejszy ze wszystkich państw słowiańskich, on sam dysponował zaś drużyną składającą się z trzech tysięcy „pancernych”, których zaopatrywał „w odzież, konie, broń i wszystko, czego tylko potrzebują”. W czasie, gdy podróżnik z Półwyspu Iberyjskiego spisy- wał swą relację, Mieszko pojął za żonę córkę króla Czech, Bolesława Srogiego. Po przybyciu Dobrawy do Gniezna przyjąć chrzest z rąk późniejszego biskupa misyjnego, Jordana. Dobrawa, obok poręki sojuszu Czech i Polski, dała Mieszkowi pierworodnego syna, Bolesława, zwanego Chrobrym. Data chrztu to data dziejowego przełomu. Decyzja Mieszka, tak brzemienna w skutki, była aktem przemyślanym, konsekwentnym, i - co najważniejsze - w pełni suwerennym. Wejście do chrześcijańskiej Europy było wówczas polityczną koniecznością. Państwo Polan, wyjąwszy sąsiedztwo rozdrobnionych plemion pruskich na północy, rychło mogło zostać zewsząd otoczone przez państwa chrześcijańskie. Nowa wiara wyznawana była już przez Czechy, głównego konkurenta do jednoczenia plemion zachod- niosłowiańskich. W stolicy Rusi, Kijowie, przebywała misja wysłana tam z Magdeburga. Wreszcie od zachodu z roku na rok potężniał nacisk cesarstwa niemieckiego, choć władający marchiami panowie sascy zajęci byli przede wszystkim podporządkowaniem sobie Połabia. W tej sytuacji przyjęcie chrztu z rąk Czechów oddalało zagrożenie związane z niebezpieczeństwem przymusowej chrystianizacji. Co więcej, Polska, w przeciwieństwie do Czech, nie stawała się lennem cesarstwa niemieckiego, kierowane zaś przez Jordana biskupstwo misyjne w Poznaniu nie podlegało władzy magdeburskiej metropolii, lecz zależało bezpośrednio od Rzymu. Czasy Mieszka to dzieje już niebajeczne, choć jego dzieciństwu towarzyszy jeszcze legenda – miał przejrzeć na oczy dopiero w dzień postrzyżyn. Poczynania Mieszka jako chrześcijańskiego władcy trafiały na karty spisywanych przez mnichów kronik czy klasztornych roczników. Wiemy zatem, że sojusz z Cze- chami rychło przyniósł pierwsze korzystne owoce. Już w 967 r. Mieszko, przy pomocy posiłków czeskich, pogromił wojska swych słowiańskich sąsiadów, Wieletów, które dowodzone przez saskiego awanturnika, Wichmana, usiłowały złupić Mieszkowe ziemie. Ten militarny sukces stał się wstępem do udanej próby sięgnięcia po Pomorze zachodnie. W latach siedemdziesiątych X w. państwo Polan rozciągało się już po ujście Odry – niemiecki margraf, Hodo, usiłujący w tym Mieszkowi przeszkodzić, został doszczętnie rozbity w bitwie pod Cedynią w świętojańską już noc kupałową 972 r.. Nie udało się Mieszka poskromić niemieckiemu cesarzowi Ottonowi II. Wyprawa wojsk cesarskich w 979 r. wróciła z niczym, cesarz zaś zawarł z władcą polańskim pokojowy układ, przypieczętowany małżeństwem niedawno owdowiałego Mieszka z córką jednego z margrafów, Odą. Gnieźnieński książę rychło okazał się cennym sojusznikiem. W walce o tron cesarski poparł małoletniego Ottona III, choć młodziutki monarcha bardziej zapewne cieszył się z ofiarowanego mu przez Mieszka w 986 r. najprawdziwszego wielbłąda… U schyłku swego panowania państwo Mieszka było rozleglejsze i potężniejsze aniżeli to, które w spad- ku pozostawił mu Siemomysł. Mieszko stracił, co prawda, zagarnięte przez władców kijowskich w 981 r. grody czerwieńskie, ale w 990 r. po krótkiej wojnie odebrał Czechom Śląsk, a być może i ziemię Wiślan wraz Krakowem. W rok później, zapewne dla zabezpieczenia własnego biskupstwa przed niemieckimi roszczeniami, ofiarował gród gnieźnieński wraz z otaczającymi go ziemiami stolicy Piotrowej, zobowią- zując się tym samym do uiszczania specjalnej daniny, świętopietrza. Pierwszy z pocztu władców polskich, bo od jego czasu nazwa ziemi Polan rozciągnięta została na inne dziedziny Mieszkowe oraz ich mieszkańców, zmarł 25 maja 992 r. W nowe tysiąclecie Polska wkra- czała już pod rządami jego pierworodnego syna, Bolesława.

18 3. Narodziny państwa

Zręby pod państwo Polan, po 1000 r. coraz częściej nazywane po prostu Polonią – Polską, położył Miesz- ko. Potężnym, choć tylko na czas swego panowania, uczynił je zaś Bolesław Chrobry. Najstarszy syn Mieszka nie objął po śmierci ojca całej dziedziny. Wpierw przepędził z kraju żonę Mieszka, Odę, wraz z potomstwem i stłumił opór możnowładczej opozycji. Jej przywódców, Przybywoja i Odolana, kazał oślepić. Następnie, wykorzystując pomoc swych sprzymierzeńców na dworze cesarskim, nie dopuścił do zewnętrznej interwencji w obronie praw wygnańców. Młody, egzaltowany cesarz, Otton III, okazał się wkrótce dla polańskiego władcy cennym sojusznikiem. On sam marzył o stworzeniu wielkiej, chrześci- jańskiej monarchii, której kraj Bolesława byłby ważnym członem. Planom tym dał wyraz w trakcie swe- go pobytu w 1000 r. w Gnieźnie. Otton III przybył do stolicy państwa Polan jako pielgrzym. W kościele gnieźnieńskim spoczywały od 997 r. zwłoki biskupa praskiego, Wojciecha, zamordowanego na terenie Prus podczas wyprawy mi- syjnej. Bolesław, który zlecił mu tę misję, wykupił jego ciało. Zaprzyjaźniony z cesarzem i dobrze znany we Włoszech męczennik rychło został kanonizowany, dzięki czemu w grodzie, gdzie znajdował się jego grób, można było utworzyć metropolię kościelną. Stało się to właśnie w trakcie pobytu Ottona. Pierw- szym arcybiskupem został brat Wojciecha, Radzim – Gaudenty, a owej stolicy kościelnej podlegały nowo utworzone biskupstwa w Krakowie, Wrocławiu i Kołobrzegu. Polański władca przyjmował swego cesarskiego gościa niezwykle wystawnie. Bolesław demonstro- wał w ten sposób swą potęgę i hojność. W zamian Otton włożył na głowę księcia królewski diadem, co oznaczało zapewne zgodę na podjęcie przez Bolesława starań o koronę, i podarował na „znak przymierza i przyjaźni” drogocenną włócznię św. Maurycego. Późniejsze przekazy mówią jeszcze, że Bolesław, towa- rzysząc Ottonowi aż do Akwizgranu, otrzymał odeń tron Karola Wielkiego, wydobyty z grobowca tego potężnego władcy. W Gnieźnie cesarz został ojcem chrzestnym trzeciego syna Bolesława, który otrzymał jego imię, i wyraził zgodę na małżeństwo swej siostrzenicy z pierworodnym Bolesława – Mieszkiem. Pia- stowie wchodzili w ten sposób bezpośrednio do rodziny cesarskiej, najpotężniejszej rodziny monarszej w ówczesnej Europie. Otton nie zdołał zrealizować swych marzeń. Jego śmierć w 1002 r. oznaczała dla Bolesława nie tylko utratę sojusznika, ale również długą i wyczerpującą wojnę z niemieckim cesarstwem. Bolesław nie czekał na uderzenie. Już w 1002 r. sięgnął po Marchię Miśnieńską i, choć się w niej nie utrzymał, zdołał osadzić tam swego szwagra, sam natomiast otrzymał od nowego cesarza, Henryka II, w lenno Łużyce i Milsko z Budziszynem. W rok później wkroczył do stolicy Czech, Pragi. Niechętny Chrobremu niemiecki kronikarz zapisał, iż Czesi „obwołali go jednomyślnie swoim władcą” – był prze- cież wnukiem Bolesława Srogiego. Cesarz, zaskoczony szybkością działania, miał zamiar pogodzić się z faktem dokonanym. Żądał wszakże, by Bolesław złożył mu hołd lenny ze swego nowego terytorialnego nabytku. Chrobry odmówił. Cesarz, pokonawszy wpierw wspieraną przez Chrobrego wewnętrzną opo- zycję, zwrócił się przeciwko groźnemu sąsiadowi całą swą potęgą. Wojna rozpętała się na dobre. Po osiemnastu miesiącach Bolesław utracił Czechy, sam o mało nie tracąc w Pradze życia. Wojska cesarskie zajęły na powrót Łużyce i Milsko. Przeciwko Bolesławowi zwrócił się Wolin. Henryk II w 1005 r. wraz z czeskimi i wieleckimi posiłkami dotarł aż pod stołeczny Poznań. Władca Polan nie dał się jednak pokonać. Złotem zapłacił za pokój, a odzyskawszy siły, poprowadził nowe wyprawy na ziemie cesarskie. Wojna rozgorzała na nowo. W 1007 r. nowy najazd niemiecki został zatrzymany pod Głogowem, w 1015 wojska cesarskie nie przekroczyły Odry. Wreszcie w 1017 r. drogę w głąb kraju Polan zablokowała niezdobyta, bohatersko broniona, Niemcza. Losy Polski wisiały jednak na przysłowiowym włosku. Henryk II porozumiał się z książętami ruskimi, by wspólnie uderzyć na Bole- sława – sojusz ten, w razie zgodnego, podjętego w tym samym czasie współdziałania, okazałby się z pew- nością zabójczy dla państwa Piatów. Uderzenie ze wschodu jednak nie nastąpiło. Bolesław zdołał zawrzeć w 1018 r. pokój z cesarstwem w Budziszynie (przy Polsce pozostały Łużyce i Milsko) i, zlikwidowawszy zagrożenie na zachodzie, po błyskawicznej wyprawie pokonać władcę Rusi, Jarosława. Książę kijowski salwował się ucieczką, woje Bolesława wkroczyli do Kijowa, zaś w granice Bolesławowego państwa po-

19 wróciły Grody Czerwieńskie. I choć w legendzie tylko, a nie rzeczywistości, wyszczerbił swój miecz na kamiennym murze kijowskiej „Złotej bramy”, potężne państwo, które stworzył, zachowując i poszerzając ojcowską dziedzinę, nie było legendą. On sam wszakże, u kresu życia wkładając koronę, rychło stał się dla potomnych symbolem siły i żywotności młodego polskiego państwa. Zdawać się mogło, że dzieło Bolesława kontynuować będzie jego syn i następca, Mieszko. Istotnie, koronując się tuż po śmierci wielkiego ojca, wiernie starał się on kroczyć jego śladem. Tak jak Chrobry, wspierał poczynania opozycji antycesarskiej, i tak jak on - dotarł wraz ze swymi rycerzami nad rzekę Salę. Państwo, wzniesione przez Bolesława, nie było jednak pod rządami Mieszka II równie spójne, jak w czasach Chrobrego. Ciężary, spadające na poddanych, coraz to nowe powinności i daniny, budziły duże niezadowolenie. Danin zaś żądał nie tylko grodowy żupan. Domagali się ich także duchowni, a i praca przy wznoszeniu kościołów nie budziła entuzjazmu. Jawny bunt przeciw władcy wyszedł z najbliższe- go otoczenia króla. Spisek – nie bez wpływów postronnych – zawiązali jego bracia. Mieszko wykrył go w porę. Spiskowcy ratowali się ucieczką. Schronienia szukali w Kijowie, co było jednocześnie zapowie- dzią zewnętrznej interwencji. Do 1030 r. Mieszko skutecznie bronił swego państwa. Rok później wróg uderzył w dwu stron. Milsko i Łużyce zaatakował cesarz. Na rody Czerwieńskie ruszył kijowski Jarosław. Siły okazały się nierówne. Mieszko stracił nie tylko przyłączone do Polski przez Bolesława ziemie. Stracił tron, na którym – od- syłając cesarzowi insygnia koronne – zasiadł jego przyrodni brat, Bezprym. Co więcej, stracił wolność schwytany przez czeskiego władcę, który nie tylko go uwięził, ale i okrutnie okaleczył. Mieszko okazał się jednak godnym następcą Chrobrego. Więzienie i poniżenie nie załamały go. Po niespodziewanej śmierci Bezpryma uciekł z niewoli i raz jeszcze rozpoczął dzieło odbudowy państwa. W 1034 r. władał już samodzielnie w na powrót zjednoczonym kraju, choć okrojonym przez sąsiadów i osłabionym przez zamieszki wewnętrzne. Nie dane było Mieszkowi dokończyć odbudowania kraju. W maju 1034 umarł przedwcześnie w ta- jemniczych i niejasnych okolicznościach, licząc zaledwie 44 lata. I wówczas to młody państwowy orga- nizm poddany został najpoważniejszej bodaj próbie. Polska bowiem, jako państwo, przestała właściwie istnieć. Ludność buntowała się. Jej gniew zwracał się i przeciwko wyrosłym na wojnach możnym, i prze- ciwko duchowieństwu. Odżyły dawne plemienne separatyzmy. Nie miał kto organizować obrony gra- nic, toteż najazd czeskiego księcia, Brzetysława, w 1039 r. spustoszył Wielkopolskę. Napastnicy wywieźli z Gniezna ciało świętego Wojciecha. Same grody – Gniezno i Poznań – zostały doszczętnie zniszczone, zaś w kościołach „dzikie zwierzęta założyły swe legowiska”. Czesi powracający z łupieskiej wyprawy bez przeszkód zagarnęli też Śląsk. A jednak Polska przetrwała. Zniszczona, ponownie rozbita na dzielnice, znalazła dość siły, by raz jeszcze się zjednoczyć. Dokonał tego syn Mieszka, a wnuk Chrobrego, Kazimierz. Potomni nazwali go Odnowicielem.

20 4. Następcy

W momencie, gdy wzniesiona przez pierwszych Piastów budowla państwowa legła w gruzach, syn Miesz- ka II, Kazimierz, był wygnańcem. Zasięg powstania pogańskiego i wzrost potęgi Czech zaniepokoiły jed- nakże cesarza niemieckiego. Kazimierz otrzymał od niego znaczny zastęp rycerzy i około 1040 r. wyruszył do rodzinnego kraju. Z Krakowa, który wkrótce stał się jego grodem stołecznym, stopniowo odzyskiwał kontrolę nad kolejnymi dzielnicami państwa. Czynił to przy udziale posiłków ruskich, bowiem córka władcy kijowskiego, Maria Dobroniega, została jego żoną. Kulminacyjnym punktem owego współdzia- łania była wyprawa Kazimierza oraz Jarosława na Mazowsze, gdzie rządził dawny urzędnik Mieszka II, Miecław. Uzurpator został pokonany w 1047 r. Poza granicami odtworzonego przez Kazimierza państwa pozostawał już tylko Śląsk. Po ostatnią utraconą prowincję Kazimierz sięgnął zbrojnie w 1050 r. Polski władca podjął ryzy- kowną grę, narażał się bowiem na interwencję cesarza niemieckiego. Śląsk pozostał jednak przy Polsce, co, jak się okazało, zdecydowało o jego charakterze narodowościowym. I choć z odzyskanej prowincji Kazimierz musiał płacić władcy czeskiemu znaczny trybut, to jednak została w ten sposób zakończona terytorialna odbudowa państwa. Zewnętrznym poczynaniom przez cały czas towarzyszyły wewnętrzne działania zmierzające do wzmocnienia państwa. Kazimierz musiał się przy tym opierać na ludziach nowych, gdyż ci, którzy osiąg- nęli swą pozycję podczas rządów Bolesława i Mieszka bądź wyginęli podczas buntu, bądź sami brali w nim udział. Odnowiciel nie odtworzył też drużyny tak potężnej, jaką niegdyś miał jego dziad. Na jego czasy historycy datują obowiązek stawania na wyprawy wojenne osadzonych na ziemi wojów, którzy na dodatek sami musieli zaopatrzyć się w oręż. Sprawą podstawową, choć najtrudniejszą, była jednak odbudowa własnej kościelnej metropolii. Wiemy, że Kazimierz sprowadzał duchowieństwo z zachodnich państwa, wspierał zakony, zwłaszcza benedyktynów, ale tego właśnie dzieła nie zdołał doprowadzić do końca. Być może przeszkodziła mu w tym przedwczesna śmierć w końcu 1058 r., gdy liczył zaledwie 42 lata. Uporczywa, wytrwała praca tego władcy zaowocowała za rządów jego syna, noszącego imię dziada. Imiennik dorównywał mu męstwem, współcześni zaś nazywali go Śmiałym bądź Szczodrym. W chwili, gdy na Bolesława spadł ciężar rządów, nie liczył on jeszcze dwudziestu lat. Nic dziwnego zatem, że kontynuował zarówno w polityce wewnętrznej, jak i zewnętrznej linię wytyczoną jeszcze za życia ojca. Młody władca utrzymywał dobre stosunki ze wschodnim sąsiadem, skąd, wzorem ojca, przy- wiózł żonę. Sojusznikiem Polski stały się Węgry. Siostra Bolesława została żoną czeskiego księcia. Polski władca zdołał przy tym nie tylko uniezależnić swój kraj od cesarstwa niemieckiego, ale nawet stać się dla niego groźnym przeciwnikiem. Bolesław bowiem, w konflikcie pomiędzy cesarstwem a papiestwem, opowiedział się po stronie Grzegorza VII. Sojusz między papieżem a polskim władcą przyniósł szybko wymierne i poważne korzyści. W 1075 r. przysłani przez Grzegorza VII legaci doprowadzili do końca dzieło odbudowy gnieźnieńskiej metropolii kościelnej. Obok starych stolic biskupich – Krakowa, Wrocławia i Poznania – stolicą nowej diecezji stał się Płock. Bolesław, wzorem ojca, fundował też opactwa benedyktyńskie, by wymienić Tyniec czy Lubin. Odtworzenie i umocnienie organizacji kościelnej świadczyło o stabilizacji państwa. O randze, jaką zy- skał jego władca, przekonywało zaś wydarzenie, które miało miejsce w dzień Bożego Narodzenia 1076 r. Wówczas, w obecności licznego grona biskupów i świeckich możnowładców, arcybiskup gnieźnieński dokonał koronacji Bolesława. Imiennik Chrobrego osiągnął to wszystko, co jego wielki pradziad. Bolesław panował jednak bardzo krótko. W 1077 r. roku zdołał wprowadzić na tron węgierski Wła- dysława, zaś na kijowski Izjasława. Ta ostatnia wyprawa przyniosła jednak władcy katastrofę. W kraju, podobnie, jak miało to miejsce po śmierci Mieszka II i być może z równie podobnych powodów, wy- buchł bunt ludowy. Rycerze, biorący udział w wyprawie na Ruś, na własną rękę, nie pytając króla o zgodę, powrócili, by je stłumić. Samowola ta wzburzyła popędliwego władcę, który zaczął surowo karać moż- nych za odstępstwo, równoważne dla niego z obrazą królewskiego majestatu. Wtedy, w obronie okrutnie prześladowanych, wystąpił przeciwko królowi biskup krakowski, Stanisław ze Szczepanowa. Duchowny

21 zagroził monarsze klątwą, co król uznał za zdradę. Biskup został skazany na śmierć. Według tradycji sprawiedliwość wymierzył sam Bolesław. Zgładził on biskupa i to przed ołtarzem. Czaszka Stanisława, ogłoszonego świętym w 1253 r., nosi ślad uderzenia mieczem w tył głowy. W sprawie sporu króla i biskupa skazani jesteśmy na domysły i wzajemnie wykluczające się inter- pretacje. Z całą pewnością można jednak powiedzieć, że śmierć biskupa stała się początkiem końca Bo- lesławowego panowania. Ludowy bunt stał się dla możnych sygnałem, iż prowadzona przez króla poli- tyka wywołać może katastrofę podobną do tej sprzed pół wieku. Wyrok na Stanisława dowodził, że nikt nie może czuć się bezpieczny. Wrzenie, zamiast słabnąć, nasilało się. Swą siłę okazali możni – właściwi sprawcy wygnania króla. Bolesław schronił się na Węgrzech, gdzie niespodziewanie, w tajemniczych oko- licznościach, zmarł wiosną 1081 r. W osiem lat później, na dworze wuja, umarł też – najprawdopodobniej otruty – jego pierworodny syn, Mieszko. W Polsce rządził wówczas młodszy brat Bolesława, Władysław Herman. A właściwie nawet nie tyle on, co jego palatyn, wojewoda Sieciech. Następca Śmiałego nie miał, jak się zdaje, nadmiernych ambicji politycznych. Dla opozycji moż- nowładczej, która pozbawiła Bolesława tronu, wydawał się być zapewne wygodnym władcą, zwłaszcza że nie odznaczał się tak przecież cenioną przez współczesnych sprawnością fizyczną. I choć pozostawał pod urokiem starszego brata – jego syn z Judytą czeską otrzymał imię Bolesław – to jednak o kształcie polityki zewnętrznej i wewnętrznej państwa decydowali możni. Z czasem dominującą pozycję wywal- czył sobie wojewoda Sieciech, mąż „rozumny, szlachetnego rodu i piękny”, który nawet – a jedyny to wypadek w dziejach wczesnopiastowskiej Polski – bił własną monetę! Bunt synów Hermana, Zbigniewa i Bolesława, inspirowany przez innych możnych, doprowadził do upadku potężnego magnata. Władysław wydzielił synom dzielnice, sam zachowując Mazowsze, z którego stolicy, Płocka, uczynił swoją siedzibę. Tam też w 1102 r. umarł. Po jego śmierci z walki o władzę zwycięsko wyszedł Bolesław. Oszpecenie, po stoczonej w młodości walce z odyńcem, sprawiło, że w pamięci potomnych ten waleczny władca zacho- wał się jako Krzywousty. Bolesław Krzywousty był z urodzenia i temperamentu wojownikiem. Potrafił skutecznie powstrzy- mać najazd cesarza niemieckiego w 1109 r., którą to datę kojarzymy przede wszystkim z bohaterską obroną Głogowa. Załoga grodu nie poddała się nawet w sytuacji, gdy do machin oblężniczych cesarz kazał przywiązać zakładników, w tym syna dowódcy. Trzeba jednak dodać, że ze swej strony Bolesław zagroził obrońcom szubienicą, gdyby gród poddali. Krzywousty wyprawiał się na Morawy, Węgry, ale jego największym sukcesem stało się podporządkowanie Polsce zachodniego Pomorza, przy czym – już za zgodą cesarską – sięgnął nawet po Rugię. Syn Władysława Hermana był także zręcznym politykiem. Podstępne zwabienie do kraju i oślepienie przyrodniego brata, Zbigniewa, było okrutnym, ale skutecznym sposobem wyeliminowania potencjal- nego konkurenta do tronu. Publiczna pokuta odbyta przez księcia wytrąciła oręż z rąk jego przeciwni- ków. Bunty, nawet najbliższych współpracowników (w 1117 r. wojewody Skarbmira), nie zaskakiwały go. Uzyskanie potwierdzenia metropolitalnych praw polskiego kościoła (Bulla gnieźnieńska z 1136 r.) jest potwierdzeniem sprawności dyplomatycznych władcy. Za czasów Krzywoustego ustalono precyzyj- nie granice poszczególnych diecezji. Król doskonale pojmował znaczenie i rolę, pełnioną przez Kościół. Krzywousty panował do 1138 r.. Ogłoszony przez niego statut dynastyczny, popularnie zwany testa- mentem, rozpoczął okres rozbicia dzielnicowego.

22 5. Podział

Po dziś dzień historycy toczą zacięte spory, jaką właściwie postać przybrał statut dynastyczny Krzywou- stego, czyli znany każdemu niemal uczniowi jego „testament”. Wiadomo na pewno, że zmarły w 1138 r. władca stworzył instytucję senioratu, w myśl której zwierzchnim księciem stawać się miał zawsze najstar- szy reprezentant dynastii piastowskiej. Ów książę zwierzchni, czyli princeps władał dzielnicą senioralną, obejmującą najprawdopodobniej Małopolskę, część Wielkopolski i Pomorze Gdańskie, oraz reprezen- tował państwo na zewnątrz. Poszczególni synowie Bolesława, choć nie wszyscy, otrzymali własne dziel- nice, które, jako dziedziczne, w przeciwieństwie do dzielnicy senioralnej, mogły w dowolny sposób być przekazywane ich potomstwu. Co prawda i nad nimi nominalną władzę zwierzchnią sprawował princeps, jednakże rzeczywisty zakres jego uprawnień zależał nie od zapisu prawnego, ale realnej siły. Pierwszym księciem zwierzchnim został Władysław II, który poza dzielnicą senioralną rządził rów- nież Śląskiem. Własne dzielnice mieli tylko dwaj jego młodsi, przyrodni bracia. Bolesław, zwany z czasem Kędzierzawym, otrzymał Mazowsze i Kujawy. Mieszko, który u schyłku wieku otrzymał przydomek Stary, władał Wielkopolską. Z czasem ziemią sandomierską rządził przyszły krzyżowiec, Henryk. Natomiast najmłodszy, Kazimierz, być może pogrobowiec, nie posiadał własnej dzielnicy. Odrębne uposażenie, w postaci ziemi łęczyckiej, przyznane zostało wdowie po Krzywoustym, Salomei. Rok 1138, bez względu na kierujące Bolesławem intencje, zapoczątkował okres zwany zgodnie roz- biciem dzielnicowym. Procesy odśrodkowe, widoczne zresztą już w XI w., okazały się silniejsze aniżeli próby zmierzające do wzmocnienia władzy książęcej i ponownego zjednoczenia państwa. Stan ten utrzy- mał się przez ponad półtora wieku. Pierwszą ofiarą nowych czasów stał się Władysław II. Rozporządzający znacznymi siłami senior (do niego, jak się przypuszcza, należała również władza nad wojskiem) usiłował odebrać przyrodnim braciom ich własne dzielnice. W decydującym momencie wszakże, gdy Bolesław i Mieszko oblegani w Poznaniu liczyć mogli jedynie na przysłowiowy cud, przeciwko Władysławowi wystąpił arcybiskup gnieźnieński, Jakub. Przybył on do obozu Władysława „na małym wózku i upomniał go pod groźbą kary bożej, aby zaniechał prześladowania braci”. Senior nie zamierzał jednak ustąpić, toteż arcybiskup „skrępował go tamże więzami klątw jako pyszałka i wroga wiary chrześcijańskiej”. Za podobną groźbę biskup Stanisław zapłacił głową. W kilkadziesiąt lat później postawa arcybisku- pa przesądziła o klęsce księcia. Musiał on uchodzić z kraju, dziedziczny Śląsk zaś odzyskali dopiero jego synowie. Kościół stawał się tym samym potęgą, z którą świeccy władcy musieli się coraz bardziej liczyć. W czasach rozbicia dzielnicowego poparcie biskupa mogło oznaczać, iż dysponujący nim książę będzie w stanie skutecznie pretendować do stolicy krakowskiej, tak jak miało to miejsce w przypadku konfliktu między Mieszkiem Starym a Kazimierzem Sprawiedliwym, konfliktu zakończonego zwycięstwem wspie- ranego przez biskupa Gedkę Kazimierza. Trudno się tedy dziwić, że tenże Kazimierz na ogólnodzielni- cowym zjeździe w Łęczycy w 1180 r. zrzekł się na rzecz Kościoła prawa do przejmowania dóbr zmar- łego biskupa. Postanowienia łęczyckie otwierały drogę do ekonomicznego uprzywilejowania Kościoła. W momencie zaś, gdy dzięki staraniom arcybiskupa Henryka Kietlicza w początkach XIII w. wyboru biskupa dokonywał nie książę, lecz kapituła katedralna, pozycja Kościoła uległa dalszemu wzmocnieniu. Stopniowo biskupi upodabniali się jednak do feudałów świeckich, toteż ich najpotężniejsza broń – klą- twa – z czasem nadużywana, przestała wzbudzać u władców przestrach. W Polsce podzielonej na dzielnice Kościół był podstawowym czynnikiem w przekazywaniu ów- czesnej wiedzy. Sieć szkół katedralnych, bogate biblioteki, pierwsze próby dziejopisarskie – to wszystko wiąże się właśnie z prowadzoną przezeń działalnością. Powstają wspaniałe kościoły – w XIII w., wraz z pojawieniem się zakonów żebraczych (dominikanie, franciszkanie), do Polski wkracza strzelisty gotyk. Zakony upowszechniają też nowe, intensywniejsze sposoby uprawy roli. Rozbicie dzielnicowe bowiem to czas nie tylko podziałów terytorialnych, ale gwałtownego wręcz postępu gospodarczego, co szczególnie widoczne było na Śląsku. W procesie przekształceń gospodarczych znacząca rola przypadła w udziale wnukowi Władysła- wa II, Henrykowi Brodatemu. Książę ten zasiedlał słabo zaludnione i niewyzyskiwane rolniczo tereny

23 pogórza sudeckiego, rozpoczynając na szerszą skalę proces kolonizacji na prawie niemieckim. Nową wieś zakładał tu tak zwany zasadźca, który z reguły stawał się jej sołtysem. Wieś otrzymywała przywileje ekonomiczne (np. ściśle określano wysokość obciążeń, poprzedzonych z reguły latami tzw. wolnizny) i sądownicze (sądy, w imieniu pana, sprawował sołtys wspomagany przez ławę złożoną z przedstawicieli wsi). Jeśli dodać, że nową formą uprawy stała się stosowana coraz powszechniej trójpolówka (1/3 ziemi przeznaczano na ugorowanie), przynosząca znacznie wyższe, aniżeli uprzednio, plony, to zmiana w po- łożeniu mieszkańców wsi staje się w pełni widoczna. Chłop produkował więcej, odżywiał się o wiele le- piej, a przy tym, co było szczególnie istotne, dzięki nowemu prawu zyskiwał wolność osobistą. Trudno się więc dziwić, że na prawo niemieckie przenoszono wsie zasiedlone przez ludność polską. Proces ten przynosił korzyści obydwu stronom – i księciu, i jego poddanym. Na prawie niemieckim lokowano również miasta. Przywileje lokacyjne – po raz pierwszy także na Śląsku – władcy zaczęli wystawiać już w drugim dziesięcioleciu XIII w. Z reguły nie tworzono nowych ośrodków miejskich. Lokacja wiązała się zwykle z zaplanowanym przesunięciem miejskiego centrum – sta- wał się nim rynek, od którego wyprowadzano regularnie biegnące ulice. Świadectwem tej działalności architektonicznej jest po dziś dzień staromiejska zabudowa Krakowa, Wrocławia czy Torunia. Charak- terystyczne, że zwiększyła się wówczas wysokość domów, poszerzeniu uległy ulice, same zaś miasta uzy- skały ważne przywileje sądowe i ekonomiczne. Formalnie władzę w mieście, w imieniu księcia, sprawował wójt, wspomagany przez miejską ławę. Pełnił on przede wszystkim funkcję sędziego. Miasto ze swej strony wyłaniało własny samorząd, czyli radę miejską, której przewodził burmistrz. Książęta początkowo niezbyt chętnie godzili się na uszczupla- nie swych uprawnień – przykładowo Wrocław pod rządami Henryka Brodatego musiał mu dostarczać ludzkiego kontyngentu na wyprawy wojenne – ale z biegiem czasu rosła rola odgrywana przez samorząd mieszczański. Miasta bowiem bogaciły się, głównie dzięki rozwojowi handlu, ale i poprzez wyraźny po- stęp w dziedzinie rzemiosła. W XIII w. niektóre znaczniejsze ośrodki miejskie, takie jak Wrocław i Kraków, otrzymały prawo składu. Przywilej ten oznaczał, że podróżujący przez Polskę kupiec w przypadku zawitania do obdarzo- nego owym prawem miasta musi odsprzedać miejscowym kupcom określoną przez nich ilość towaru. Nad tym zaś, by obcy kupiec nie omijał tak uposażonych miast, czuwało prawo przymusu drogowego, wyznaczające handlowe szlaki. O interes rzemieślnika dbały natomiast coraz liczniejsze, z powodu po- stępującej zawodowej specjalizacji, cechy. Kraj, choć podzielony, bogacił się. Przemianom gospodarczym towarzyszyły wówczas równie istot- ne przekształcenia społeczne. Coraz wyraźniej wyodrębniały się stany, z najważniejszym spośród nich, rycerskim, na czele. Od XIII w. poszczególne rody zaczynały umieszczać swe znaki na tarczach rycer- skich – owe herby stały się widomą oznaką przynależności do odrębnego stanu. I choć pośród rycerstwa wciąż pierwszoplanową rolę odgrywają obdarzani przywilejami (zwłaszcza sądowymi i ekonomicznymi) możni, już wówczas rozpoczął się tak istotny w dziejach przedrozbiorowej Polski proces formowania się stanu szlacheckiego. Gospodarcze i społeczne przemiany wyprzedziły z czasem nieprzystające do nowych czasów realia polityczne. Wszak aż do końca XIII w. otwartym pozostawało pytanie: czy, kiedy i przez kogo przeprowa- dzony zostanie proces zjednoczenia rozbitych, a przez to podatnych na wpływy zewnętrzne, ziem polskich.

24 6. Zjednoczenie

W dobie rozbicia dzielnicowego co czas jakiś pojawiali się książęta usiłujący połączyć w jedną całość poszczególne prowincje. Władający Wielkopolską Mieszko III Stary, już jako senior, próbował umocnić swą pozycję, egzekwując przysługujące princepsowi prawa. Ograniczanie pozycji tak świeckich, jak i du- chownych możnowładców, a zwłaszcza uszczuplanie ich dochodów, wywołało otwarty bunt, zakończo- ny wprowadzeniem na tron krakowski najmłodszego z synów Krzywoustego, Kazimierza. Uparty książę trzykrotnie jeszcze zasiadał w Krakowie, ale wszystkie te próby, podobnie jak działania syna Mieszka, Władysława Laskonogiego, skończyły się niepowodzeniem. W pierwszych dziesięcioleciach XIII w. coraz większą rolę zaczynała odgrywać monarchia Hen- ryków Śląskich. Henryk Brodaty, rządzący księstwem wrocławskim, z czasem skupił w swych rękach niemal cały Dolny Śląsk, do którego przyłączył południową część Wielkopolski, a na koniec i ziemię krakowską. Jego politykę – do tragicznego finału pod Legnicą w 1241 r. – kontynuował Henryk Po- bożny. To Śląsk właśnie u schyłku doby dzielnicowej okazał się być krainą najbardziej rozczłonkowa- ną, bowiem w początkach XIV w. było tam aż 18 odrębnych państewek. Trudno się zresztą temu dzi- wić – dorobek ojca i dziada roztrwonił i zaprzepaścił przecież lekkomyślny, rozrzutny i awanturniczy Bolesław Łysy, znany bardziej pod przydomkiem Rogatki. Powszechne potępienie, i to już współczes- nych, wywołało wszakże odstąpienie przez Rogatkę na rzecz arcybiskupa magdeburskiego w 1248 r. Ziemi Lubuskiej. Lubusz, ów przysłowiowy „klucz do Królestwa Polskiego”, wpadł rychło w ręce mar- grabiów branderburskich, umożliwiając im podjęcie skutecznej ekspansji w kierunku Wielkopolski i Pomorza. Polityczne rozbicie niosło zatem za sobą, obok niekwestionowanego gospodarczego postę- pu, dotkliwe straty terytorialne. Ekspansji bitnych, szukających ziemi i łupów plemion pruskich usiłował natomiast przeciwstawić się, wykorzystując obcą pomoc, książę mazowiecki, Konrad. Założony przezeń niewielki zakon rycerski Braci Dobrzyńskich, strzegący od 1209 r. granicy, nie był w stanie powstrzymać systematycznych najaz- dów podejmowanych przez Prusów, toteż Konrad, za radą Henryka Brodatego, w 1226 r. podjął rozmo- wy z Zakonem Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, czyli Krzyżakami. Mazowiecki władca ofiarował im ziemię chełmińską na siedzibę, Krzyżacy zaś w zamian za to mieli zbroj- nie osłaniać jego dziedziny. Obydwie strony od początku odmiennie traktowały swe zobowiązania. Dla Konrada było oczywiste, że jego nadanie oznacza utrzymanie zwierzchności i nad ziemią chełmińską, i samym zakonem. Wielki mistrz Krzyżaków, wybitny polityk i dyplomata, Hermann von Salza, uzyskał wpierw od cesarza niemieckiego przywilej, dzięki któremu miał cieszyć się identycznymi prawami, jak książęta Rzeszy, następnie zaś, w oparciu o sfałszowane dokumenty, uzyskał od papieża zatwierdzenie władzy zwierzchniej zakonu nad ziemią chełmińską. Krzyżacy, od siedmiu lat walczący z plemionami pruskimi, po złączeniu się w 1237 r. z inflanckimi Kawalerami Mieczowymi stanowili już znaczną siłę. W końcu XIII w. zdobyli oni najodleglejsze i najlepiej bronione pruskie grody, sami zakładając miasta (m.in. Toruń w 1231 r. czy Królewiec w 1286 r.) i potężne zamki, ze stołecznym od 1309 r. Malborkiem na czele. Decyzja Konrada, której skutków nie był przecież w stanie przewidzieć, doprowadziła do wy- tworzenia za północno-wschodnią granicą Polski potęgi, będącej od XIV w. najpoważniejszym stałym zagrożeniem dla jednoczącego się Królestwa. Innym, choć przejściowym zagrożeniem, okazali się Tatarzy. Ich pierwszy najazd w 1241 r. okazał się prawdziwą katastrofą. Znakomicie dowodzeni Mongołowie spalili dwa największe polskie miasta, Kraków i Wrocław, rozbili oddziały rycerstwa małopolskiego, wreszcie pod Legnicą pokonali w krwawej bitwie połączone siły rycerstwa śląskiego, wielkopolskiego i posiłki krzyżackie. Tam właśnie poległ syn Henryka Brodatego, Henryk Pobożny. Drugi wielki najazd, w 1259 r., spustoszył Małopolskę. Napastnicy spalili wówczas i Sandomierz. Trzecia wreszcie wielka wyprawa tatarska z 1288 r. przyniosła koczow- nikom niepowodzenia. Sandomierz i Kraków odparły atak, połączone zaś polskie i węgierskie oddziały pokonały najeźdźców pod Sączem. Łupieskie wyprawy Tatarów, którzy przejściowo podporządkowali sobie Ruś, na stałe osiedli zaś na Krymie, powtarzały się cyklicznie do końca XVII w., ale nie stanowiły one zagrożenia porównywalnego z XIII-wiecznymi najazdami.

25 Napady Tatarów czy Litwinów, rosnący nacisk brandenburski, wreszcie lokalne, prowadzone przez poszczególnych książąt, wojny, wywoływały coraz lepiej rozumianą potrzebę radykalnej zmiany tego sta- nu rzeczy. Odtworzeniem jednolicie zarządzanego, zdolnego zabezpieczyć się przed zewnętrznym nie- bezpieczeństwem Królestwa zainteresowane było i rycerstwo, i mieszczaństwo, i włościanie. Intensywną politykę zjednoczeniową prowadził również Kościół – kanonizacja w 1253 r. biskupa Stanisława miała szczególnie dobitnie uzmysławiać współczesnym, iż w podobny sposób, jak posiekane członki świętego, pokawałkowane księstwa zrosną się w jedną państwową całość. Charakterystyczne, iż od połowy XIII w. polski Kościół, w obawie przed utratą swej niezależności w przypadku zniemczenia zachodnich prowincji, stał się konsekwentnym obrońcą ich polskości. Pre- kursorem tej linii był arcybiskup Jakub Świnka. Zwoływane przez niego synody prowincjonalne w la- tach osiemdziesiątych XIII w. w jednoznaczny sposób opowiadały się za używaniem języka polskiego w szkołach i wygłaszaniem w nim kazań. Arcybiskup gnieźnieński był też najbardziej konsekwentnym zwolennikiem idei wskrzeszenia polskiego królestwa. U schyłku XIII w. dążenia zjednoczeniowe przybrały na sile. Ich wyrazem stało się poselstwo do papieża, wyekspediowane przez władcę krakowskiego i wrocławskiego, Henryka IV Probusa, z prośbą o przywrócenie królestwa polskiego. Przedwcześnie zmarły wnuk Pobożnego nie doczekał się odpowiedzi. I choć władca Wielkopolski, Przemysł II, wyznaczony przez Probusa następcą w księstwie krakowskim, utracił tę dzielnicę wyparty przez króla czeskiego, Wacława II, jednak to on - po raz pierwszy od czasów Szczodrego - sięgnął po koronę. Zjednoczywszy Wielkopolskę i Pomorze Gdańskie w czerwcu 1295 r., Przemysł II został ukoronowany przez Jakuba Świnkę. Oficjalnym herbem królestwa piastowskiego stał się odtąd biały orzeł w koronie na amarantowym tle. Dzień koronacji Przemysła był symboliczną zapowiedzią zmiany. Jego władza nie wykroczyła poza własne dziedziny. Inni książęta nie byli skłonni uznać go za swego zwierzchnika. Co więcej, prawa Prze- mysła do korony polskiej kwestionował czeski władca, a nieprzejednanymi wrogami pozostawali, zamy- ślający o zawładnięciu Pomorzem, margrabiowie brandenburscy. Z ich też zlecenia w środę popielcową 8 lutego 1296 r. płatni mordercy pozbawili życia młodego króla. Śmierć Przemysła była dla Polaków prawdziwym wstrząsem. Tragiczny los króla uczynił z niego męczennika zjednoczeniowej idei. Zapomniano, że politykiem był przeciętnym, podobnie jak w niepa- mięć poszły jego wcześniejsze okrucieństwa. Fakt zaś, że zginął z obcej poręki, wzmógł antyniemieckie nastroje i przyczynił się do wyniesienia na tron Wielkopolski znanego z niechęci do Niemców księcia brzesko-kujawskiego, Władysława Łokietka. Wielkopolscy i pomorscy możni szybko jednak uznali, że nowy władca zbyt lekko traktuje swe po- winności, nie potrafiąc przy tym poskromić swych skłonnych do grabieży oddziałów. W tej sytuacji bez trudu wyparł go z Wielkopolski Wacław II, ukoronowany przez arcybiskupa gnieźnieńskiego w 1300 r. Monarcha, władający Czechami i większością ziem polskich, usprawnił administrację, wprowadzając urząd starosty, i uporządkował sprawy krajowe. Jego najbliższe, z reguły niemieckie, otoczenie wzbu- dzało wszakże coraz większą niechęć. W tej sytuacji powrót wspomaganego przez Węgrów Łokietka potraktowany został jako początek zrzucania obcej przemocy. W 1305 r. pretendent opanował ziemię sandomierską, śmierć zaś czeskiego władcy i rychłe zamordowanie jego następcy, Wacława III, umożli- wiło Łokietkowi objęcie w 1306 r. całej Małopolski oraz rozciągnięcie swych rządów na Pomorze. I choć w 1308 r. Pomorze Gdańskie podstępnie zajęli wiarołomni sojusznicy w walce z Brandenburczykami, Krzyżacy, w Małopolsce zaś Łokietek musiał tłumić bunt krakowskiego patrycjatu, to jednak opanowanie w 1314 r. Wielkopolski umożliwiło mu sięgnięcie po koronę. Petycja do papieża duchowieństwa, rycer- stwa i mieszczan została przez Jana XXII rozpatrzona pozytywnie. W 1320 r. Łokietek włożył koronę. Królestwo polskie zostało raz jeszcze odbudowane. Tym razem – na trwałe.

26 7. Od drewnianej do murowanej

Koronacja Łokietka, władającego państwem obejmującym około 100 000 km², nie zmieniła początkowo w znaczący sposób rangi odrodzonego królestwa. Co więcej, pretensje do polskiej korony zgłosił władca czeski, Jan Luksemburski, który w latach dwudziestych XIV w. podporządkował sobie niemal wszystkie księstwa śląskie. Potężniejsze od Polski Łokietkowskiej państwo czeskie weszło również w ścisły sojusz z najgroźniejszym z sąsiadów Królestwa – państwem krzyżackim. Łokietek, zdając sobie sprawę z dysproporcji sił, zamierzał odzyskać zagarnięte przez Krzyżaków Pomorze Gdańskie, posługując się nie mieczem, lecz prawem. Trybunał, obradujący w latach 1320-1321 na Kujawach, nakazał Krzyżakom zwrot zdobyczy. Ci wszakże, wykorzystując swych pozyskanych zło- tem sojuszników w otoczeniu papieża, zdołali przeprowadzić korzystną od wyroku apelację. Po utraconą prowincję trzeba było zatem sięgać siłą. Polski władca, przygotowując się do rozprawy orężnej, usiłował zdobyć sojuszników. Silne popar- cie gwarantował mu dynastyczny związek z Węgrami – córka Łokietka, Elżbieta, poślubiła węgierskiego władcę, Karola Roberta. Jeszcze istotniejszy, choć dopiero z górą po pół wieku, okazał się inny związek. W 1325 r. syn polskiego króla, Kazimierz, zawarł związek małżeński z córką litewskiego władcy, Gedy- mina, Aldoną. Już w rok później litewskie posiłki wspomagały Polaków w walce z Brandenburczykami. Posagiem zaś Aldony był liczony w tysiącach zastęp polskich jeńców, wziętych do niewoli podczas litew- skich wypraw na terytoria przygraniczne. W starciu z Krzyżakami Łokietek ponosił jednak niemal wyłącznie porażki. Wojna zaostrzyła się w 1327 r. Towarzyszyły jej niszczące kraj wyprawy, zdrady możnych i niepowodzenia militarne. W 1331 r. wojska krzyżackie spustoszyły Wielkopolskę. Latem ich druga, wielka wyprawa ruszyła w stronę Kali- sza, gdzie miało dojść do spotkania z siłami czeskimi. Na szczęście dla Polski Czesi nie zjawili się, toteż oddziały krzyżackie zaczęły się wycofywać. Na jedną z takich kolumn uderzył pod Płowcami Łokietek. Napastnicy zostali niemal doszczętnie zniszczeni, i choć spóźniona odsiecz zmusiła siły polskie do wy- cofania się, to jednak bitwa pod Płowcami ukazała, że można pokonać rycerzy krzyżowych. Zwycięstwo pod Płowcami okazało się w rezultacie sukcesem wyłącznie lokalnym. Walki przedłużały się. Końcowy rezultat był dla Polski wyjątkowo niepomyślny. Pomorze Gdańskie pozostało we władaniu Zakonu, który zajął jeszcze Ziemię Dobrzyńską i Kujawy. Dalszą wojnę przerwała śmierć króla. Łokietek zmarł w Kra- kowie w marcu 1333 r. Jego następca, Kazimierz, w dniu śmierci ojca był młodzieńcem 23-letnim. Poddani nie dostrzegali w nim przymiotów, dzięki którym, jako jedyny polski władca, zasłużył na przydomek „Wielki”. Do mo- mentu koronacji Kazimierz prowadził bowiem odległe od poważnych spraw państwowych życie, prze- platane miłostkami i budzącymi wręcz zgorszenie przygodami. Zarzucano mu też niemalże tchórzo- stwo – powodem było opuszczenie (choć na rozkaz Łokietka) pola bitwy podczas starcia pod Płowcami. Jeśli obawy co do zdolności młodego władcy połączyć z katastrofalnym stanem państwa, częściowo złu- pionego i zagrożonego przez potężniejszych od Polski sąsiadów, to początki rządów Kazimierza rysują się w wyjątkowo czarnych barwach. Następca Łokietka nie załamał rąk. Wiedział doskonale, że osłabiona Polska nie sprosta podwójnemu zagrożeniu – ze strony Krzyżaków i Czech. Kazimierz zdawał też sobie sprawę, że tylko silny gospodar- czo organizm będzie zdolny do efektywnego militarnego wysiłku. W tej sytuacji postanowił zapewnić krajowi pokój, nawet kosztem pozornych ustępstw. Pierwszym zaś krokiem na tej drodze stało się roze- rwanie przymierza krzyżacko-czeskiego. Rolę pośrednika w polsko-czeskim sporze pełniły Węgry. Finansowe i polityczne warunki postawione przez władcę czeskiego były w pierwotnej ich wersji nie do przyjęcia – ostatecznie Kazimierzowi udało się na zjeździe w Wyszehradzie w 1335 r. oddalić pretensje Jana Luksemburczyka do korony polskiej za 20 000 kóp praskich groszy. Młody polski władca nie składał natomiast jakichkolwiek deklaracji w spra- wie czeskich praw zwierzchnich do księstw śląskich i płockiej części Mazowsza. Z niekorzystnymi dla Polski decyzjami terytorialnymi Kazimierz zwlekał do 1339 r. Na kolejnym spotkaniu trzech monarchów, tak jak uprzednio również w Wyszehradzie, władcy Polski i Węgier zawar-

27 li układ, na mocy którego w wypadku bezpotomnej śmierci Kazimierza na polskim tronie miał zasiąść bądź to sam Karol Robert, bądź też jeden z jego synów. Ceną za podpisanie tak typowego dla wieków średnich układu o dziedziczeniu było zobowiązanie Węgier do udzielenia Polsce pomocy w staraniach, również zbrojnych, zmierzających do przywrócenia Polsce ziem przez nią utraconych, czyli w pierwszym rzędzie Kujaw oraz Pomorza. Nacisk władcy węgierskiego sprawił jednak, iż Kazimierz zdecydował się na zrzeczenie swych praw zwierzchnich do Śląska. Obok pertraktacji z Czechami toczył się – rozstrzygany polubownie – spór Polski z Zakonem. Po niekorzystnej dla Polski mediacji czesko-węgierskiej (Pomorze dla Zakonu, Kujawy i Ziemia Dobrzyńska dla Polski) Kazimierz, wzorem ojca, odwołał się do trybunału papieskiego, który na 1339 r. został zwołany do mało znanej wówczas miejscowości mazowieckiej, Warszawy. I choć sąd ów – pomimo nieobecności Krzyżaków – nakazał Zakonowi zwrot zagrabionych przezeń ziem, to rozstrzygnięcie sporu nie nastąpiło. Ostatecznie, po wyczerpaniu się możliwości prawnych, a wobec wciąż istniejącej dysproporcji sił między państwem Zakonu a Polską, Kazimierz uznał, że ciągnący się konflikt musi zostać, chociażby czasowo, zawieszony. Pokój podpisany został w 1343 r. w Kaliszu. Zakon zatrzymywał, jako „wieczystą jałmużnę”, Pomorze Gdańskie. Do Polski powracały Kujawy wraz z Ziemią Dobrzyńską. W pięć lat później zawarty został kolejny pokój, tym razem z Czechami, po nieudanych próbach zbrojnego odzyskania Śląska. Stało się to w momencie, gdy uwaga Kazimierza koncentrowała się na sprawach wschodnich. Pretekstem do sięgnięcia po ruskie księstwa stała się śmierć jednego z tamtejszych władców, który ustanowił swym następcą właśnie Kazimierza. Walki o Ruś rozpoczęły się w 1349 r., trwały aż po 1366 r. Kolejne wyprawy przynosiły coraz to nowe zdobycze, i choć w ich trakcie Polacy walczyli nie tylko z Ru- sinami, ale i Litwinami oraz Tatarami, ostatecznie niemalże cała Ruś Halicko-Włodzimierska przypadła Polsce. Kazimierz, wiodąc pierwszą wyprawę, zapewne nie zdawał sobie sprawy, że przesądza, i to na kilka wieków, bieg historii rządzonego przez siebie państwa. Od czasów Kazimierza Wielkiego bowiem Polska rozpoczyna ekspansję na wschód, ekspansję, która uczyniła z niej pierwszą europejską potęgę i przyniosła – w późniejszym zderzeniu z Rosją carów – bezprecedensowy upadek. Wyprawy na Ruś oznaczały również rozwój gospodarczy. Szło przecież i o zawładnięcie ważnym, dochodowym szlakiem handlowym, i zdobycie terenów pod kolonizację rolniczą. Polska pod rządami Kazimierza bogaciła się. Król czynił to w sposób przemyślany i konsekwentny. W sprawach finansowych zasięgał rady od najwybitniejszych ówczesnych specjalistów w tej dziedzinie – Włochów i Żydów. Dbał o bezpieczeństwo handlu. Wytyczał nowe, najkorzystniejsze drogi handlowe. Lokował nowe miasta i wsie. Budował całą sieć strzegących kraju warowni. Dbał o zasobność królewskiego czyli państwowego skarbu. Kazimierz uporządkował również system prawny. Wydane przez niego w połowie wieku statuty, oddzielnie dla Wielkopolski i Małopolski, sankcjonowały normy zwyczajowe i uzupełniały je nowymi, aktualnymi postanowieniami. Statuty kazimierzowskie, co godzi się podkreślić, obowiązywały aż do XVI w.! To właśnie za czasów Kazimierza formują się w Polsce stany; to właśnie wówczas grosz polski staje się jedną z najwartościowszych europejskich walut; to właśnie wtedy na czele sprawnej, nowocześnie zorganizowanej lokalnej administracji wzmacnia swą pozycję starosta, u królewskiego zaś boku formuje się – odgrywająca tak ważną rolę w nieodległej przyszłości – rada. Wreszcie – polskie miasta z drew- nianych przeistaczają się w ośrodki, w których dominuje budownictwo z kamienia i cegły. W Krakowie, już w pełni stołecznym, na wawelskim wzgórzu wzniesiony zostaje nowy zamek, a w samym mieście, na rozległym rynku, powstają gotyckie Sukiennice. Nic więc dziwnego, że to w podwawelskim grodzie zało- żony zostaje drugi w tej części Europy, po Pradze, uniwersytet, polski król zaś gości u siebie wręcz tłum koronowanych głów – obok najbliższych sąsiadów w Krakowie zjawili się przecież goście tak egzotyczni, jak król Cypru czy władca Danii. Silna i zasobna Polska mogła już upomnieć się o utracone ziemie. Uczyniła to jednak dopiero w so- juszu z Litwą.

28 8. Unie

W 1370 r. umiera ostatni Piast na polskim tronie – Kazimierz Wielki. Stołeczny Kraków oczekiwał na przybycie władcy, w żyłach którego płynęła krew piastowska. Był to syn najstarszej siostry Kazimierza, Elżbiety, oraz króla Węgier, Karola Roberta –Ludwik Andegaweński. Nowy władca wstępował na tron na mocy wcześniejszego, zawartego z Kazimierzem, układu. I choć na Węgrzech zasłużył sobie na przydomek Wielkiego – w Polsce nie zostawił po sobie najlepszej pamięci. Przebywał tu bardzo rzadko. Tłumaczył poddanym, iż „nie może znosić powietrza polskiego”. Po polsku mówić się nie nauczył. W personalnej, polsko-węgierskiej unii reprezentował punkt widzenia swej właściwej, naddunajskiej ojczyzny. W imieniu Ludwika rządzili Polską regenci. Początkowo funkcje te sprawowała matka króla, Elżbie- ta, potem książę Władysław Opolczyk i biskup krakowski, Zawisza z Kurozwęk. Elżbieta okazała się, podobnie jak jej brat, prawdziwą protektorką miast. Ona to w 1372 r. obdarzyła Kraków bezwzględnym prawem składu, co oznaczało, że żaden obcy kupiec nie mógł omijać stołecznego grodu i handlować na własną rękę. Ona też dwa lata później wydała ordynację dla olkuskich kopalń, dzięki czemu rozwinęło się w rejonie tym górnictwo ołowiu i srebra. Z nowych przywilejów korzystał zresztą nie tylko Kraków, ale i Kalisz, Biecz, Bochnia, Nowy Sącz, Sandomierz… Przeciwko nowemu władcy burzyła się jednakowoż Wielkopolska. Według współczesnego kronikarza Janka z Czarnkowa za rządów Elżbiety „działy się w Królestwie Polskim wielkie grabieże, łupiestwa i roz- boje”. Cierpiało duchowieństwo, „łupiono kupców w różnych stronach Polski handlujących”, co więcej, „łotrowie wypędzali z Królestwa stadniny należące do szlachty, szczególnie w Wielkopolsce”. Żalono się też, że królewscy starostowie i burgrabiowie ciemiężyli poddanych, przed obliczem królewskim zaś nie sposób było dojść sprawiedliwości. Trudno dociec, czy w opisie kronikarskim odbijał się istniejący stan rzeczy, czy też sympatie polityczne Janka z Czarnkowa, związanego z opozycją wielkopolską, dążącą do obalenia dynastii andegaweńskiej. Z całą pewnością można jednak stwierdzić, że za panowania Ludwika nie było w Polsce spokojnie. Niezadowolenie budziło nie tylko pogorszenie się stanu bezpieczeństwa kraju, ale również jego stanu gospodarczego, co zresztą wydaje się nieco dziwne, zważywszy, iż był to, zdaniem historyków, złoty okres średniowiecznego handlu w Polsce. Pretensje do Ludwika brały się przede wszystkim z faktu, iż przeka- zał on we władanie Węgrom Ruś Halicką, krainę zdobytą przecież polskimi mieczami przez Kazimierza Wielkiego. Polacy nie znosili przy tym pierwszego namiestnika nowego władcy Władysława Opolczyka, nie przepadali też za starostami węgierskimi. A jednak czas panowania władcy węgierskiego to czas szczególnego przełomu. On to bowiem złożył swój podpis pod dokumentem, który stał się podstawą swobód i politycznej potęgi polskiej szlachty. Był to przywilej wystawiony w 1374 r. w Koszycach – rozciągał się na kraj cały, choć obejmował tylko i wy- łącznie szlachtę (duchowieństwo uzyskało podobny, zbiorowy przywilej dopiero w 1381 r.). Jakie były postanowienia dokumentu koszyckiego? Najważniejsze, bo odnoszące się do sfery ekono- micznej, było zwolnienie szlachty z podatku, zwanego poradlnym, z wyjątkiem 2 groszy z chłopskiego łana. Król mógł, co prawda, nakładać podatki nowe, ale wymagało to odtąd zgody całego stanu szlacheckiego. Nie było to ustępstwo jedyne. Ludwik zgodził się na opłacanie wojskowej służby szlachty poza granica- mi kraju, bowiem obowiązek udziału w pospolitym ruszeniu ciążył na niej wyłącznie dla obrony granic państwa. Król zapewniał też, że osobiście będzie wynagradzał poniesione w czasie wypraw wojennych straty, jak też zobowiązał się do wykupienia popadłego w jeniectwo swego rycerza. I wreszcie, co było nader istotne, Ludwik złożył obietnicę, iż urzędy nie będą obsadzane przez obcokrajowców, a wyłącznie Polaków, i to mieszkających na obszarze tej ziemi, gdzie zwolnił się konkretny urząd. Przywilej koszycki był szczególnego rodzaju transakcją. Ludwik rezygnował z części swych upraw- nień za zobowiązanie się szlachty do wyboru na tron polski po śmierci monarchy jednej z jego córek. Istotnie, w dwa lata po zgonie węgierskiego władcy 16 października 1384 r. na króla Polski koronowana została, licząca niespełna 12 lat, Jadwiga. Owe dwa lata był to czas długiego i dramatycznego bezkrólewia. W Wielkopolsce toczyła się praw- dziwa wojna domowa. Część szlachty okrzyknęła królem księcia mazowieckiego, Siemowita IV. Nie było

29 też zgody co do tego, która z córek Ludwika obejmie tron, w rachubę wchodziła bowiem starsza siostra Jadwigi, Maria, żona Zygmunta Luksemburczyka. Ostatecznie panowie małopolscy wymogli na dworze węgierskim przyjazd młodziutkiej Jadwigi. Na polskim tronie zasiadło dziecko. W rzeczywistości rządy sprawowali w jej imieniu, małopolscy możni. Oni to – a byli to politycy wybitni, tacy jak wojewodowie Spytko z Melsztyna i Jan z Tarnowa, biskup krakowski Piotr Wysz – nakłonili władczynię do niezwykle ważnego w wymiarze dziejowym małżeństwa. Doprowadzono zatem do zerwania zaręczyn Jadwigi z austriackim księciem Wilhelmem Habsburgiem. Mężem Jadwigi, a zarazem wraz z nią królem Polski, zostać miał władca litewski, Jagiełło. Rokowania, toczące się w 1385 r., doprowadziły do zawarcia w sierpniu pierwszej polsko-litewskiej unii. Było to w Krewie, gdzie Jagiełło w zamian za rękę Jadwigi i polską koronę zgodził się przyjąć, wraz z całym krajem, chrzest i, co więcej, połączyć Litwę z Polską. Polacy traktowali dokument krewski jako zapowiedź wcielenia Litwy do Polski. Dla Litwinów jego sens sprowadzał się do personalnej unii oby- dwu organizmów państwowych. Co skłoniło i Litwę, i Polskę, do tak ważkiego i zobowiązującego kroku. Nie myślano, rzecz jasna, o przyszłości odległej a niewiadomej. Decydowały zagrożenia i potrzeby bieżące. Pierwszym, podsta- wowym było niebezpieczeństwo krzyżackie. Zakon zagrażał litewskiej Żmudzi, ziemia ta bowiem roz- dzielała krzyżackie posiadłości. Polska zamierzała wyzyskać litewską pomoc dla odebrania utraconych ziem, w pierwszym rzędzie Pomorza. Litwa wszakże miała inne, poważne problemy. Otóż po 1380 r., po zwycięstwie moskiewskiego księcia Dymitra nad Tatarami, należące do Litwy ruskie księstwa zaczyna- ły spoglądać na moskiewskich władców jako przyszłych jednoczycieli Rusi. I choć od litewskich granic do moskiewskich rogatek było jeszcze bardzo blisko, zagrożenie litewskiego stanu posiadania na Rusi było widoczne i coraz bardziej czytelne. Polska zaś, poza Pomorzem, zamierzała odzyskać Ruś Halicką. Wreszcie, co również było bardzo istotne, polsko-litewski sojusz raz na zawsze powstrzymał litewskie wyprawy na ziemie polskie. Formalny wybór Jagiełły na króla Polski nastąpił w początkach 1386 r. W połowie lutego nowy wład- ca, wraz z braćmi, przyjął chrzest, dzięki czemu bez przeszkód mógł poślubić młodą królową. Wresz- cie 4 marca 1386 r. w katedrze wawelskiej włożył na skronie koronę. Rok później król, który na chrzcie otrzymał imię Władysława i wraz z zastępem polskiego duchowieństwa wyruszył nawracać pogańską Litwę. Co więcej, on sam przełożył na litewski język dwie najważniejsze modlitwy, czyli „Ojcze nasz” i „Wierzę w Boga”. Jadwiga nie towarzyszyła mężowi w jego misyjnej wyprawie. Młoda królowa ruszyła zbrojnie na Ruś Halicką, przepędziła węgierskich starostów i przywróciła nad krajem tym władzę Polski. Unia polsko-litewska zmieniła obraz ówczesnej Europy. Oto pojawiło się potężne, ludne i rozległe państwo. Państwo o wielkim potencjale tak gospodarczym, jak i militarnym. Państwo, które skutecznie mogło zagrozić dominacji krzyżackiej nad Bałtykiem. Państwo, które do rozprawy z Zakonem sposobi- ło się starannie i bez pośpiechu.

30 9. Rozprawa z Zakonem

Politycy w białych płaszczach z czarnym krzyżem doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakim stał się dla Zakonu polsko-litewski związek. W czasie, gdy toczyły się układy w Krewie, Krzyżacy uderzyli na Litwę, docierając aż za Wilno. W roku następnym, gdy Jagiełło nakładał w Krakowie koronę, na Wilno uderzył mistrz inflancki, wspierany przez władców Połocka i Smoleńska. Krzyżackie uderzenia spadały na Litwę niemal nieprzerwanie do 1394 r. Szczególnie intensywne ataki krzyżackie miały miejsce zwłaszcza na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to Wielkim Mistrzem Zakonu był Konrad Wallenrod. Litwa korzystała z polskiej pomocy, choć bezpośrednie starcie pomiędzy Krakowem a Malborkiem obydwie strony, polska i litewska, uznawały za przedwczesne. Wyprawy krzyżackie miały jednak o tyle ułatwione zadanie, iż niejednokrotnie armie zakonne wspierali sami Litwini. W końcu lat osiemdzie- siątych z Krzyżakami porozumiał się Witold Kiejstutowicz, który schronił się w Malborku z całą swą rodziną. W zamian za pomoc w walce przeciwko Jagielle litewski książę obiecał nie tylko sojusz, ale i ustępstwa terytorialne. We wrześniu 1390 r. potężna armia, złożona z sił krzyżackich, oddziałów Wi- tolda i licznych „gości rycerskich” z całej niemal zachodniej Europy, stanęła pod murami bronionego przez polsko-litewską załogę Wilna. Następna wyprawa, w 1391 r., zawróciła na wieść o wkroczeniu wojsk polskich na Ziemię Dobrzyńską. Witold, wspierany przez Krzyżaków, opanowywał jednak co- raz to nowe połacie Litwy. Jagiełło był jednak znakomitym politykiem. W 1392 r. porozumiał się potajemnie z Witoldem. Syn Kiejstuta porzucił Krzyżaków, a na odchodnym spalił im trzy zamki. Jagiełło osadził go w Trokach, od- dając mu w zarząd całą Litwę. I choć wyprawy krzyżackie dalej pustoszyły kraj – jedna z nich dotarła aż pod Lidę – to jednak Zakon zrozumiał, iż nie zdoła sobie podporządkować Litwy. Świadomość owego stanu rzeczy nie likwidowała naporu. Zakon koncentrował swoje wysiłki na przyłączeniu Żmudzi. Wojna Litwy z Zakonem zakończyła się w 1398 r. Pokój, podpisany na otoczonej Niemnem wyspie Salin, nie był jednak dla sojuszniczki Polski korzystny. Krzyżacy włączyli do swego państwa Żmudź, Li- twini zaś zobowiązali się udzielić im pomocy w Pskowa. Co więcej, bojarowie litewscy okrzyknęli Witolda suwerennym królem Litwy, co podważyło istnienie samej unii polsko-litewskiej. Kryzys został wszakże rychło przezwyciężony, Krzyżacy zaś wsparli Witolda w jego starciu ze Złotą Ordą. Bitwa, stoczona w 1399 r. nad rzeką Worsklą, zakończyła się jednak pogromem sił Witoldowych. W walce padło aż siedemdziesięciu czterech kniaziów litewskich, rycerze krzyżaccy i niemal wszyscy posiłkujący Witolda Polacy z wojewodą krakowskim Spytkiem z Melsztyna. Rzecz ciekawa – planom wyprawy zdecydowanie przeciwstawiała się Jadwiga. Monarchini nie doczekała wieści o klęsce. W lip- cu, po wydaniu na świat córeczki, zmarła, licząc niespełna 26 lat. Nie przeżyło też dziecko. Dziedziczne prawo do polskiej korony tym samym ostatecznie wygasło. Klęska pod Worsklą sprawiła, iż zainteresowanie tak Litwinów, jak i Polaków ekspansją w kierunku południowo-wschodnim przestało być aktualne. Starcie z Zakonem przybliżało się – od 1401 r. zanosiło się zresztą na kolejną wojnę litewsko-krzyżacką. Tym razem zarzewie wojny wzniecił rodzony brat Jagiełły, Świdrygiełło. Niezadowolony z wyniesie- nia Witolda i udał się do Krzyżaków, składając rycerzom zakonnym podobne, jak obecny wielkorządca Litwy, obietnice. Kolejny pokój, zawarty w 1403 r. w Raciążu, był nowym sukcesem Malborka. Prawa Zakonu do Żmudzi zostały potwierdzone, zaś Ziemię Dobrzyńską Polska musiała wykupić z rąk krzy- żackich. Zakon, który poszerzył w 1402 r. obszar swego państwa o Nową Marchię, Santok i Drezdenko, wydawał się być potężniejszy aniżeli kiedykolwiek. Ekspansja Zakonu zbliżała się jednak do swego kresu. W maju 1409 r. wybuchło na Żmudzi, nie bez inspiracji Witolda, powstanie antykrzyżackie. W lipcu tegoż roku poseł Władysława Jagiełły, arcybiskup gnieźnieński Mikołaj Kurowski, przestrzegał w Malborku samego Wielkiego Mistrza, Ulryka von Jun- gingen: „Przestań straszyć nas, mistrzu, wojną litewską: jeśli ty bowiem wybierzesz się na Litwę, bądź pewnym, że król nasz Prusy zbrojnie nawiedzi. Nieprzyjaciół Litwy – podkreślił – my za swoich uważa- my wrogów, na ciebie więc zwrócimy oręż, jeśli Litwę zaczepisz”. Bezpośrednie starcie polsko-krzyżackie było już nieuchronne.

31 6 sierpnia 1409 r. w Malborku Krzyżacy ogłosili wojnę. W kilka dni później oddziały zakonne wkro- czyły do Korony. Padały kolejno: Dobrzyń, Złotoryja, Bobrowniki, wydana przez niemieckich miesz- czan . I choć to ostatnie miasto Władysław Jagiełło wkrótce odzyskał, to 1409 r. nie przyniósł rozstrzygnięcia. Zgodzono się na rozejm, ale nie na pokój. Obydwie strony przygotowywały się do walnej rozprawy. Poszukiwały sojuszników. Po stronie Za- konu stanęli zachodniopomorscy książęta. Posiłki nadesłał władca węgierski, Zygmunt Luksemburczyk. Licznie stawili się w Malborku zachodnioeuropejscy rycerze - „goście”. Polskę i Litwę wsparli natomiast książęta mazowieccy, lud zaciężny zaś przybył z Czech. Wczesnym latem 1410 r. rycerze z Korony przekroczyli „w wielkim porządku” po moście zbudo- wanym z połączonych łodzi Wisłę pod Czerwieńskiem i połączyli się z prowadzonymi przez Witolda siłami litewsko-rusko-tatarskimi. 15 lipca sprzymierzeńcy dotarli pod Grunwald, gdzie oczekiwały już wojska krzyżackie. Nadchodził dzień jednej z największych bitew średniowiecznej Europy. Na polu wal- ki znalazło się co najmniej 40 tysięcy wojska (choć są historycy, którzy obliczają, że liczba wojsk sięgała 60 tysięcy), przy czym stosunek sił układał się w przybliżeniu jak 3:2 na korzyść Polski i Litwy. Krzyżacy mieli jednak liczniejszą ciężkozbrojną jazdę, której uderzenie mogło rozstrzygnąć bitwę. Siły litewsko- -ruskie, choć waleczne, były źle uzbrojone. Rycerstwo polskie dorównywało Krzyżakom uzbrojeniem, ale przewyższało ich umiejętnościami bojowymi i fizyczną sprawnością. Dość powiedzieć, o czym napisał Długosz, że w boju grunwaldzkim padło zaledwie dwunastu wybitniejszych rycerzy polskich (!), a po stronie Zakonu niemal dziewięciuset. W zbiorowej świadomości każdego niemal Polaka obraz Grunwaldu kojarzy się z dziełem Henryka Sienkiewicza i jego wierną filmową adaptacją. Bitwa toczyła się ze zmiennym szczęściem. Krzyżacy roz- bili wpierw skrzydło litewsko-ruskie i tylko zaciekły opór oddziałów smoleńskich, dowodzonych przez brata królewskiego Lingwena, zapobiegł całkowitemu pogromowi, choć jedną z chorągwi smoleńskich Krzyżacy wybili do nogi. O wyniku bitwy zadecydowało rycerstwo koronne. Nie tylko wytrzymało ono uderzenie krzyżackie, ale samo zaczęło spychać przeciwnika, zaś powrót oddziałów litewsko-tatarskich i wybuch paniki wśród Krzyżaków przesądził rzecz całą. Poległa większość zakonnego rycerstwa. Zgi- nął – pchnięty litewską włócznią – sam Wielki Mistrz, Ulryk von Jungingen. Zwycięska armia ruszyła pod Malbork. Stolica Zakonu oczekiwała na oblężenie. Obronę zorganizo- wał komtur ze Świecia, Henryk von Plauen. Potężna twierdza, i dziś oszałamiająca ogromem, okazała się nie do zdobycia. Wojska litewsko-ruskie walczyły zresztą niezbyt chętnie. W rezultacie Jagiełło nakazał wycofanie się z Prus, Krzyżacy zaś, którzy zorganizowali nową armię, rychło odzyskali utracone w letniej kampanii zamki i dopiero świetne zwycięstwo pod Koronowem (siłami polskimi dowodził wojewoda poznański Sędziwój Ostrorog) wymusiło pokój. Pokój, choć nie na miarę odniesionego pod Grunwaldem zwycięstwa, podpisano w 1411 r. w Toru- niu. Krzyżacy oddawali przede wszystkim Żmudź Litwie. Polska odzyskiwała Ziemię Dobrzyńską. Jeńcy, wzięci do niewoli pod Grunwaldem, mieli być przez Zakon wykupieni po przekazaniu sowitego okupu. I choć wojny z Zakonem toczyły się jeszcze w latach 1414, 1422, i od 1432 do 1435, Polska nie odzyskała utraconych w XIV w. terytoriów. Nastąpiło to dopiero po wojnie zwanej trzynastoletnią. Inną ważną konsekwencją Grunwaldu było natomiast potwierdzenie unii polsko-litewskiej. Stało się to w 1413 r. w Horodle. Zdecydowano tam o utrzymaniu łączności państwowej, prowadzeniu wspólnej polityki zagranicznej, wreszcie - obdarzano bojarów litewskich podobnymi prawami, jakie posiadało ry- cerstwo polskie. Unia, o charakterze wyraźnie personalnym, stała się podstawą międzypaństwowej więzi aż do schyłku panowania ostatniego z Jagiellonów.

32 10. Potęga

Wiosną 1434 r. Władysław Jagiełło „z upodobania i zwyczaju, jaki miał w całym życiu, a który był za- chował jeszcze z czasów pogaństwa, poszedł do lasu dla słuchania słowika”. Sędziwy władca zabawił zbyt długo, zaziębił się i uległ chorobie. Zmarł 1 czerwca 1434 r. Odszedł pozostawiając potężne, wszelako mało jeszcze spójne państwo. I młodziutkiego, bo zaledwie dziesięcioletniego następcę, swego imienni- ka, wkrótce obranego kolejnym królem. W imieniu nowego władcy, nim w 1439 r. osiągnął pełnoletniość, rządziła rada królewska na czele z biskupem Zbigniewem Oleśnickim. Ambitny ten książę kościoła był głównym promotorem wciągnię- cia Polski w wielką, europejską politykę. Co prawda już Jagiełło stanął przed perspektywą sięgnięcia po koronę czeską, ofiarowaną mu przez czeski ruch narodowo-religijny, husytów, ale wobec oporu episko- patu nie tylko poniechał tych planów, lecz i wydał edykt zrównujący wyznawanie husytyzmu ze zbrodnią obrazy majestatu. Zbigniew, który z prohusycką opozycją w Polsce rozprawił się w sposób ostateczny, zwrócił natomiast uwagę na Węgry zagrożone przez potęgę turecką. Z jego to głównie poręki syn Jagiełły przyjął w 1440 r. węgierską koronę. Młody władca, w myśl koncepcji Oleśnickiego, miał stanąć na czele krucjaty, która usunęłaby Tur- ków z całego półwyspu bałkańskiego. Polska wespół z Litwą, powiązana unią z Węgrami, stałaby się tym samym największą europejską potęgą, zdolną do zlikwidowania podziału religijnego, czyli innymi słowy zlikwidowania schizmy, dzielącej Kościół na wschodni i rzymskokatolicki. Władysław, oszołomiony perspektywami roztaczanymi przed nim przez papieskiego wysłannika, legata Giuliano Cesariniego, w 1442 r. rozpoczął walkę z Turkami. Wspomagany przez wybitnego wę- gierskiego wodza, Jánosa Hunyadego, odnosił początkowo liczące się sukcesy. Do Konstantynopola nie zdołał, co prawda, dotrzeć, ale latem 1444 r. Turcy zawarli z Węgrami nader dla tych ostatnich korzystny pokój, i to na lat dziesięć. Władysław, przekonany przez Cesariniego, iż traktat podpisany z niewiernymi jest nieważny, zerwał jednak pokój. Wyprawa, miast sukcesu, zakończyła się pogromem. Zawiedli sojusz- nicy, w pierwszym rzędzie wenecka flota. Dwudziestoletni władca 10 listopada 1444 r. zginął w bitwie stoczonej pod Warną, i stąd też opatrzony został przydomkiem Warneńczyk. Kolejny syn Jagiełły, Kazimierz, koronę polską przyjął dopiero w 1446 r. Z jednej strony czekał on na potwierdzenie wiadomości o śmierci brata, z drugiej pragnął, by jego pozycja w Koronie była równie silna, jak w dziedzicznej Litwie. Koronowany w czerwcu 1447 r., nowy król nie porywał się na odległe a niebezpieczne dla swej monarchii sprawy. Rozstrzygał w pierwszym rzędzie problemy bliskie, w owym czasie zaś niezmiernie ważne. Na miejscu pierwszym znajdował się zaś Zakon. Wojnę, zwaną trzynastoletnią, z państwem krzyżackim Polska toczyła praktycznie samotnie, Litwa bowiem, po odzyskaniu Żmudzi, nie była nią zainteresowana. Zmagania rozpoczęły się w 1454 r., kiedy to stany pruskie, czyli w praktyce sprzysiężona w Związku Pruskim i mieszczaństwo, zwróciły się do monarchy z prośbą o włączenie do Korony. Prusy oficjalnie inkorporowano do Polski już 6 marca, ale już we wrześniu szlacheckie pospolite ruszenie doznało pod Chojnicami druzgocącej klęski. Trudno się temu dziwić, walczyli bowiem nie rycerze podobni do tych spod Grunwaldu, lecz ziemianie. Kazimierz, choć nie okazał się szczęśliwym wodzem, był jednak wybitnym politykiem. Tam, gdzie nie starczało mu wojska, posługiwał się pieniądzem. W ten sposób w 1457 r. z rąk nieopłaconych na- jemników krzyżackich wykupił stolicę państwa zakonnego, Malbork. Od 1461 r. zaś, gdy wystawiono wojsko zaciężne na czele z wojewodą sandomierskim, Piotrem Duninem, szala zaczęła przechylać się na stronę polską. W 1462 r. wojska krzyżackie poniosły klęskę nad jeziorem żarnowieckim, a gdańskie i elbląskie okręty zniszczyły na zalewie wiślanym flotę zakonną. Rok później w polskich rękach było już całe Pomorze Gdańskie. Wreszcie, za pośrednictwem papieskim w 1466 r. wszczęto rokowania pokojowe. Jesienią podpisano w Toruniu pokój. Zakon tracił, zagrabione za czasów Łokietka, Pomo- rze Gdańskie. Odstępował też Polsce ziemie chełmińską i michałowską, Powiśle oraz Warmię. Polska powracała nad Bałtyk. W pięć lat później władca Polski i Litwy włączył się w politykę środkowoeuropejską. Jego najstarszy syn, Władysław, w 1471 r. objął tron czeski, by w 1490 r. – co prawda po konflikcie z własnym bratem,

33 Janem Olbrachtem – sięgnąć i po koronę węgierską. Jagiellonowie, w XIII stuleciu władcy pogańskiej Litwy, sto lat później wyrośli na dynastyczną potęgę. Potęgę, której źródłem był polsko-litewski sojusz. Nie udało się jednak Jagiellonom stworzyć wielkiego środkowoeuropejskiego bloku. W 1526 r., po śmierci Ludwika II węgierskiego, miejsce Jagiellonów zajęli skoligaceni z nimi wówczas Habsburgowie. Sojusz z Habsburgami był koniecznością, bowiem potężna monarchia miała niebezpiecznych wro- gów. Litwie, od czasów Iwana III Srogiego, coraz poważniej zagrażała „zbierająca” ruskie ziemie Moskwa. Nawiązujący do bizantyjskich tradycji car Wszechrusi podporządkował sobie wpierw zamożny Wielki Nowogród, potem zaś, wespół z Tatarami, uderzył na litewską Ruś. W początkach XVI w. Litwa utraci- ła Siewierszczyznę, ziemie leżące nad rzekami Oką i Desną, a w 1514 r. Smoleńsk. Co więcej, władający wówczas w Moskwie Wasyl III wszedł w porozumienie zarówno z cesarzem niemieckim Maksymilia- nem Habsburgiem, jak i wielkim mistrzem Zakonu Albrechtem Hohenzollernem, konstruując koalicję wymierzoną w Rzeczpospolitą. W tej sytuacji porozumienie pomiędzy władcą Polski, Zygmuntem I i ce- sarzem Maksymilianem w 1515 r. rozrywało groźny sojusz, aczkolwiek kosztem wpływów Jagiellonów właśnie w Czechach i na Węgrzech. Państwo zakonne, choć pokonane w wojnie trzynastoletniej i okrojone terytorialnie, pozostawało za- tem nadal groźnym przeciwnikiem. Do kolejnej wojny doszło w 1519 r. Nie była ona dla Zakonu pomyślna, jednak strona polska nie skorzystała z sukcesu militarnego. Rezultatem zmagań stało się przyjęcie w 1525 r. przez Zygmunta I hołdu lennego od Albrechta Hohenzollerna już jako władcy świeckiego – wielki mistrz przeszedł bowiem na protestantyzm, stając na gruncie doktryny głoszonej przez Lutra. Albrecht stawał się księciem pruskim, zaś jako lennik Polski otrzymywał miejsce w senacie i prawo udziału w elekcji. Polski monarcha nie mógł, rzecz jasna, przewidzieć przyszłych wydarzeń. Nie mógł przewidzieć, że na północy, w miejsce potęgi zakonnej, pojawił się zalążek śmiertelnego dla Polski niebezpieczeństwa. Nie zrealizowano wszakże popularnej wówczas pośród szlachty idei wcielenia Prus do Korony, choć „naród szlachecki” uchwalił znaczne a niezbędne dla jej przeprowadzenia podatki… Państwo Jagiellonów, pomimo strat terytorialnych na wschodzie, radziło sobie z przeciwnikami. Wojny z Moskwą zakończono w 1537 r. południowo-wschodnie, po nieudanych interwencjach Jana Olbrachta w Mołdawii i krwawych walkach z tatarskimi i mołdawskimi wyprawami (zwycięstwa nad Tatarami w 1512 r. pod Wiśniowcem, zniesienie armii mołdawskiej w 1531 r. pod Obertynem), za- bezpieczono traktatem zawartym w 1533 r. z Turcją. Wreszcie, już za panowania Zygmunta Augusta, oczy Polski zwróciły się w stronę Bałtyku. Polskim kluczem do Bałtyku był zasobny i coraz potężniejszy Gdańsk. Tu kierował się cały niemal handel zbożowy, tu szlachta zaopatrywała się w zbytkowne, luksusowe towary. Ostatni z Jagiellonów skierował jednak swą uwagę na Inflanty, zagrożone przez Moskwę: Szwecję i Danię. W 1561 r. ten ważny gospodarczo i strategicznie kraj został, w myśl życzeń jego mieszkańców, inkorporowany do Korony, co wywołało wojnę z Moskwą i zatarg ze Szwecją. Polska zdołała utrzymać Inflanty (czyli obszar dzisiej- szej Łotwy i Estonii), choć Zygmuntowi Augustowi nie udało się, pomimo ponawianych prób, stworzyć własnej, zdolnej do ochrony wybrzeża, floty. Epoka Jagiellońska, wobec bezpotomności Zygmunta Augusta, nieuchronnie zbliżała się do swego kresu. Zjednoczone Polska i Litwa tworzyły potężny, choć luźno powiązany organizm. Sąsiednie potę- gi – Moskwa, Turcja, Szwecja, – w pojedynkę nie były w stanie państwa Jagiellonów pokonać. Państwo to musiało wszakże, by przetrwać, otrzymać nową ustrojową podstawę. Przyniósł ją akt unii, zawartej w 1569 r. w Lublinie. Polska i Litwa tworzyły odtąd jedno „nierozdzielne ciało”, zaś władca tak przetworzonej Rzeczypospolitej, wybierany na wspólnej już elekcji, stawał się królem Polski i wielkim księciem Litwy. Nowy organizm miał wspólny , wspólną politykę zagraniczną, choć odrębne urzę- dy, skarb i wojsko. Unia z personalnej stawała się realną, Polska i Litwa zaś ostatecznie zmieniały się w Rzeczpospolitą.

34 11. Rzeczpospolita szlachecka

Od czasu, kiedy to w 1374 r. stan szlachecki otrzymał pierwszy zbiorowy przywilej, nadany mu przez Ludwika Węgierskiego w Koszycach, jego znaczenie systematycznie rosło. Szlachta wykorzystywała w pierwszym rzędzie fakt, iż tron polski nie był już dziedziczny, kolejni władcy za ustępstwa dynastycz- ne płacili więc nowymi przywilejami. W XV w. po raz pierwszy sprawy sukcesji pojawiły się po zawarciu przez Władysława Jagiełłę czwar- tego już małżeństwa. Wybranką była młodziutka, 17-letnia księżniczka, Sońka (Zofia) Holszańska. Król liczył wówczas 71 lat. W 1422 r. na zjeździe w Czerwińsku z żądaniami pod adresem władcy wystąpiło pospołu rycerstwo i możni. Uzyskano wówczas obietnicę, iż bez wcześniejszego wyroku sądowego król nie będzie stosował kary konfiskaty dóbr. Co ciekawsze, po raz pierwszy usiłowano też oddzielić władzę wy- konawczą od sądowniczej, wprowadzając zasadę niełączenia w jednym ręku stanowisk sędziego i starosty. Sprawa następstwa tronu stała się paląca, gdy Jagiełło doczekał się synów. Starszy, Władysław, który do historii przeszedł jako Warneńczyk, przyszedł na świat 31 października 1424 r.. Młodszy, Kazimierz, urodził się 30 listopada 1427 r. Stary król zamierzał początkowo zapewnić swym potomkom tron, nie idąc na ustępstwa wobec szlachty. Wycofał nawet swą zgodę na kolejny, wydany w 1425 r. w Brześciu Kujawskim, przywilej, w którym zobowiązał się potwierdzić wszystkie wcześniejsze nadania tak swoje, jak i poprzedników. Uległ jednak w pięć lat później. W Jedlnie, w 1430 r. wystawił głośny dokument, znany jako „neminem captivabimus nisi iure victum”. Było to formalne zobowiązanie, iż żaden szlachcic nie będzie ani więziony, ani też karany bez ważnego wyroku sądowego. Jedyne wyjątki to schwytanie na gorącym uczynku sprawcy kradzieży, gwałtu, podpalenia, najazdu na współobywatela oraz zabójstwa. Przywilej ten został w 1433 r. potwierdzony w Krakowie, dlatego najczęściej określa się go mianem jed- lneńsko-krakowskiego. Szlachta, o czym warto pamiętać, dbała też o swe interesy ekonomiczne. W 1423 r. stan szlachecki wywalczył tu dwa istotne prawa. Pierwsze, wystawione w Warce, umożliwiało usuwanie ze wsi „niepo- żytecznych sołtysów”. Drugie odnosiło się do miast – na jego mocy maksymalną cenę na sprzedawa- ne w mieście towary stanowił wojewoda. Istotniejsze było to pierwsze, bowiem „niepożyteczny” sołtys dysponował z reguły sporą połacią ziemi, która mogła zaokrąglić kształtujący się szlachecki folwark. Co więcej, chłopi przestawali również wnosić na rzecz sołtysa daniny, podnosząc tym samym dochody szlachcica – właściciela. Ustępstwa poczynione przez młodszego syna Jagiełły, Kazimierza Jagiellończyka, nie miały już pod- tekstu dynastycznego. Wymusiła je bowiem wojna z Zakonem. W 1454 r., po klęsce pod Chojnicami, król wydał w Nieszawie oddzielne przywileje dla Małopolski i Wielkopolski. Spośród postanowień naj- ważniejsze było zobowiązanie się władcy, iż nie będzie on zwoływał pospolitego ruszenia bez zgody tak wielkopolskiego, jak i małopolskiego sejmiku generalnego. Była to swoista nobilitacja ciał reprezentują- cych szlachtę, ale również ważki krok na polskiej drodze do parlamentaryzmu szlacheckiego. Sejmiki, które umożliwiały szlachcie współrządy państwem, pojawiły się w XIV w. Początkowo zjeż- dżała się na nie szlachta zamieszkująca daną ziemię, a uchwały tego gremium, zwane „laudami”, stawały się lokalnym, obowiązującym prawem. Po przywileju koszyckim, kiedy to król zmuszony był pertraktować w sprawach podatkowych oddzielnie z każdym sejmikiem ziemskim, dla uproszczenia procedury zaczęto zwoływać zjazdy prowincjonalne, na których pojawiali się, wyposażeni w diety poselskie, reprezentanci poszczególnych ziem. Wreszcie, w 1493 r., w czasach panowania Jana Olbrachta, na zwoływanych spo- radycznie do tej pory zjazdach ogólnych, czyli sejmach walnych, zorganizowano odrębną izbę poselską, będącą równoprawnym członem władzy ustawodawczej. Od tej pory obok króla, jego rady coraz częściej zwanej senatem (zasiadali w nim urzędnicy państwowi i wyżsi urzędnicy ziemscy) uchwały w imieniu całego królestwa podejmowali też posłowie, delegowani przez poszczególne sejmiki ziemskie. I choć w 1501 r. rada królewska usiłowała wydatnie wzmocnić swą pozycję (przywilej w Milniku w 1501 r.), to ostatecznie w 1505 r. w Radomiu sejm uchwala najsłynniejszy z przywilejów – konstytucję „Nihil novi” (nic nowego). To właśnie w niej czytamy: „ponieważ ogólne prawa i ustawy publiczne nie jednostek, lecz całego narodu dotyczą, przeto na przyszłość nic nowego nie ma być postanowionym przez nas (czyli

35 króla) i naszych następców bez wspólnego senatorów i posłów ziemskich przyzwolenia, co by tylko wyjść mogło na niekorzyść i obciążenie Rzeczypospolitej, na krzywdę i niewygodę jednostki, na zmianę prawa ogólnego i wolności publicznej”. „Cały naród” to, rzecz jasna, szlachta. U progu XVI w. Polska wespół z Litwą ostatecznie stały się Rzecząpospolitą szlachecką. Na przełomie XV i XVI w. „naród szlachecki” liczył niespełna 1/10 ogółu społeczeństwa. Rzeczpo- spolita była zaś państwem rozległym (trzecie miejsce w Europie) i ludnym, siedmiomilionowym. Klasa polityczna, czyli szlachta, rosła zaś w siłę nie tylko dzięki przywilejom, ale i bogaceniu się. W Europie, dzięki odkryciom geograficznym, nastał czas koniunktury zbożowej. Zboże produkował przede wszyst- kim szlachecki folwark, a przy tym produkował tak wydajnie, iż dopiero w XIX w. plony na ziemiach polskich przekroczyły te, uzyskiwane w XVI w. Zasobna i coraz światlejsza szlachta – również dzięki rozlewającym się na całą Europę nowym ruchom religijnym – zamierzała sięgać po coraz większe wpływy w całym państwie. Zamierzała też, i czyniła to zwłaszcza w dobie panowania ostatniego z Jagiellonów, złamać przewagę magnaterii. Głównym polem starć stała się izba sejmowa. Tworzyli ją posłowie wyłonieni przez 94 sejmiki ziem- skie. Obradom, zwoływanym najczęściej do Piotrkowa (ale były sejmiki obradujące w Krakowie, Warsza- wie czy Lublinie), przewodniczył marszałek – oddzielnie w izbie poselskiej i senatorskiej. Obydwie izby schodziły się u końca obrad, by uzgodnić powzięte decyzje. Potrzebna była na to zgoda trzech sejmują- cych stanów – króla, senatu oraz izby poselskiej. Przyjęta w ten sposób uchwała stawała się konstytucją i nabierała mocy obowiązującej. Zgoda wszakże musiała być jednomyślna, choć wówczas jeszcze zasada liberum veto nie była stosowana w praktyce sejmowej. Zwykle „ucierano wota”, czyli dążono do kompro- misowej formuły, bądź za zgodą króla decydowało zdanie większości. Zdarzało się jednak już w XVI w., iż sejmy – wobec oporu posłów – rozchodziły się bez powzięcia uchwał. Bez uchwał rozszedł się na przykład sejm w obradujący na przełomie 1558/59 r. Król nie zgodził się wówczas na szlachecki program egzekucji dóbr. Szlachta chciała przeforsować wówczas decyzję o rewin- dykacji dóbr królewskich (tzw. królewszczyzn), które znajdowały się w prywatnych rękach, zubożając w ten sposób skarb państwa. Program reform, zgłaszany przez szlachtę, obejmował również tzw. egze- kucję praw (czyli poza reformą skarbu także reformę sądownictwa, sprecyzowanie stosunku do Kościoła oraz przestrzeganie zasady niełączenia w jednym ręku kilku urzędów). Ostatni z Jagiellonów, Zygmunt August, przeszedł na stronę szlachty w 1562 r. Na zwołany po prze- szło trzech latach sejm monarcha zjawił się przybrany w szarą, „ziemiańską” barwę. Z miejsca ruszyła przede wszystkim sprawa egzekucji dóbr – w pierwszym rzędzie badano tytuły dzierżawne poszczegól- nych magnackich użytkowników królewszczyzn. Ustalono wówczas, iż do swej kiesy złożyć mogą oni jedynie 1/5 dochodów uzyskiwanych z dzierżawy – reszta miała trafiać do królewskiego skarbu. Jedna czwarta z tej sumy miała być przeznaczona na wydatki wojskowe, stąd oddziały, werbowane w ten spo- sób, nazywano odtąd „kwarcianymi”. Sejm okazał się więc instytucją, której znaczenie wydatnie wzrosło. Instytucją, która stanęła na straży rzeczywistych interesów Rzeczypospolitej szlacheckiej.

36 12. Złoty wiek

Od czasów Piastów na wzgórzu wawelskim wznosił się, widoczny z daleka, gotycki zamek. Przedostatni z Jagiellonów, Zygmunt Stary, już w 1507 r. zlecił sprowadzonemu z Włoch budowniczemu, Franciszkowi Florentczykowi, by dokonał on przebudowy krakowskiej siedziby władcy. Po niemal trzydziestu latach dzieło było gotowe. Wawel, tak jak podziwiamy go dzisiaj, przekształcił się we wspaniały renesansowy pałac. Zamkowy dziedziniec zdobiły arkady. Do wielkich sal wiodły marmurowe schody. Zamkowe kom- naty budziły zaś zachwyt wystrojem i przepychem. Wszak i na nas z sufitu sali „Poselskiej”, ozdobionej kasetonami, spoglądają „głowy wawelskie”. Oko cieszą flamandzkie arrasy (wykonane na zamówienie Zygmunta Augusta), które powróciwszy po wojennych peregrynacjach zza oceanu, pozwalają podziwiać sceny biblijne czy myśliwskie… A gdy wchodzimy na wawelskie wzgórze, wzrok przyciąga kopuła kaplicy zygmuntowskiej, owo miejsce spoczynku ostatnich Jagiellonów, będące najwspanialszym renesansowym pomnikiem na północ od Alp. W Polsce XVI w. bowiem to wiek Renesansu. Kwitnąca gospodarczo, potężna militarnie, licząca się politycznie Rzeczpospolita była wówczas w pierwszym rzędzie czołowym ośrodkiem kultury Odrodzenia. Wiek XVI z tego właśnie punktu widzenia okazał się „wiekiem złotym”, gdyż rozwijała się nauka, rozkwi- tała literatura, wysoki poziom osiągnęła muzyka, poważnie liczyły się architektura, rzeźba i malarstwo. Nowe, wywodzące się z Włoch prądy kulturowe docierały do Polski już w drugiej połowie XV w.. Ich przenikaniu sprzyjały systematyczne i liczne wyprawy polskiej młodzieży do włoskich uniwersytetów oraz stopniowo powstawanie kręgów humanistów w kraju. Palma pierwszeństwa przypada tu arcybi- skupowi lwowskiemu, zmarłemu w 1477 r. Grzegorzowi z Sanoka, na dworze którego toczono literackie i światopoglądowe dyskusje. Wybitna rola w propagowaniu idei odrodzeniowych przypadła też dyplo- macie i nauczycielowi dzieci Kazimierza Jagiellończyka, Kallimachowi. Prawdziwą inwazję humanistów z dalekiej Italii przeżyła Polska wszakże dopiero po małżeństwie Zygmunta Starego z włoską księżniczką Boną z rodu Sforzów. I choć, dodajmy, krąg ludzi zafascynowany renesansowymi prądami trudno uznać za nazbyt liczny, to bez wątpienia był on różnorodny, obejmujący tak szlachtę, jak i mieszczan, tak uczo- nych i artystów, jak i zainteresowanych antykiem mecenasów nauki i sztuki. Bujny rozwój kultury renesansowej na ziemiach Rzeczypospolitej nie byłby możliwy bez tak istotne- go ułatwienia, jakim stał się wynalazek druku. I choć pierwsze polskie druki ukazały się we Wrocławiu (w 1475 r.), to najpotężniejszym ośrodkiem drukarskim była stolica Rzeczypospolitej, Kraków. Zwięk- szyła się dostępność książki. Zaczęły powstawać biblioteki – nie tylko przy dworze królewskim, Akade- mii Krakowskiej, ale i szlacheckich dworach, szkołach czy domach mieszczańskich. Rosła liczba szkół parafialnych, zakładano gimnazja i kolegia, świetnie rozwijał się krakowski Uniwersytet. Ci, którym nie wystarczał dostęp do wiedzy w kraju, udawali się do Bolonii, Padwy, Lipska, szwajcarskiej Bazylei, Paryża. W pierwszej połowie XVI w., kiedy to polska nauka wzniosła się na szczyty swego rozwoju, jej re- prezentanci zyskali znaczny, nie tylko krajowy, rozgłos. Znano zatem dzieła poznańskiego medyka i pa- dewskiego profesora, Jana Strusia, zajmującego się badaniem tętna. Jednym z największych teoretyków europejskiej myśli politycznej był Andrzej Frycz Modrzewski, który w swej pracy „O naprawie Rzeczypo- spolitej” przedstawił program nie tylko reformy państwa, ale i takiego ułożenia stosunków społecznych, by respektować zasadę równości wszystkich obywateli wobec prawa. Dzieło najwybitniejszego kronikarza XV-wiecznego, Jana Długosza, kontynuowali dwaj Marcinowie – Kromer i Bielski, ten ostatni jako autor pierwszej wydanej po polsku „Kroniki wszystkiego świata”. Pojawili się twórcy słowników naukowych (np. włosko-, niemiecko-, łacińsko-, a nawet węgiersko-polskich). Rozwijała się geografia i kartografia, nauki prawne, pojawiła się literatura poświęcona sposobom uprawy roli czy hodowli. Jednak niekwestio- nowaną gwiazdą pierwszej wielkości na firmamencie polskiej nauki okazał się Mikołaj Kopernik, który zakwestionował teorię o centralnym położeniu ziemi we wszechświecie, tworząc teorię heliocentryczną. Prawdziwy przełom nastąpił też na gruncie literatury. Do dziś za ojca twórczości w rodzimym, pol- skim języku, uchodzi autor dwuwiersza: „Niechajże narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają” – Mikołaj Rej z Nagłowic. Dzieło jego kontynuowali, wprowadzając język polski na nieosiągalne po XIX w. wyżyny artyzmu – Jan Kochanowski w poezji i Łukasz Górnicki w prozie. I dzi-

37 siaj zachwycają celne fraszki mistrza z Czarnolasu, zmuszają do refleksji pieśni, wzruszają i smucą „Tre- ny”… A przecież Kochanowski na długie wieki przyswoił Polakom przepięknym przekładem „Psalmy Dawidowe” ze śpiewanym w kościołach Psalmem 90.: „Kto się w opiekę odda Panu swemu”… Górnicki zasłynął jako autor „Dworzanina polskiego”, dzieła napisanego wykwintnym, a jednocześnie przystęp- nym językiem, gdzie dworski, humanistyczny ideał przystosowany został do nadwiślańskich realiów. Nauka i literatura nie były w dobie renesansowej jedynymi, notującymi znaczne osiągnięcia, dzie- dzinami. To przecież wówczas żył i tworzył autor muzyki do przetłumaczonych przez Kochanowskiego psalmów, Michał Gomółka. Wznosili budowle Bartłomiej Berecci i Benedykt Sandomierzanin. Rzeź- biarskie dzieło XV-wiecznego mistrza Wita Stwosza kontynuowali italski przybysz Jan Maria Padovano i Jak Michałowicz z Urzędowa. To właśnie w Krakowie osiadł i malował brat Albrechta Dürera, Hans, z Polaków zaś Stanisław Samostrzelnik. I wreszcie pomiędzy 1580 a 1600 r. wenecki architekt Bernardo Morano zaplanował i wzniósł doskonałe renesansowe miasto – Zamość. Wiek XVI wszakże był również czasem doniosłych w skutkach przeobrażeń ideowych. Na polu reli- gijnym zjawisko to określa się mianem Reformacji, a początek dało mu wystąpienie Marcina Lutra. Gło- szone przezeń hasła dotarły wpierw do zachodniej i północno-zachodniej Polski, przy czym od 1521 r. głównym protestanckim ośrodkiem, oddziaływującym na ziemie polskie, był Wrocław. I choć po rozru- chach na tle religijnym w 1523 r. w Gdańsku, gdzie pospólstwo zaczęło napadać na kościoły i klasztory, Zygmunt Stary wydał surowy edykt przeciwko zwolennikom „nowinek religijnych”, to jednak reforma- cyjny pochód nie został zatrzymany. Ruch reformacyjny w Polsce najbujniej rozwinął się za panowania następcy Zygmunta Starego, Zyg- munta Augusta. Monarcha nie stanął, co prawda, jak angielski władca na czele kościoła narodowego, bo i takie pomysły pojawiły się wówczas, ale jest niemal pewne, iż na protestantyzm przeszło co najmniej 20% „szlacheckiego narodu”. Luteranizm dominował na terenach, gdzie zamieszkiwał żywioł niemiecki, a zatem w Prusach Królewskich i Wielkopolsce. Zwolennicy Kalwina najsilniejsi byli w Małopolsce (w ich rękach znalazło się około 200 zborów), w Wielkim Księstwie Litewskim i województwie podlaskim. Wy- znanie ewangelicko-reformowane odpowiadało szlachcie, a przede wszystkim magnaterii z dość proste- go powodu – we władzach danej gminy wyznaniowej decydujący głos mieli z reguły ci, którzy ponosili koszty utrzymywania kościołów, a zatem ludzie bardzo majętni. W rezultacie parafie kalwińskie stawały się częstokroć prawdziwymi domenami już czysto politycznych magnackich wpływów. Luteranie, do- dajmy, przeważali w miastach. Zróżnicowanie polskiego protestantyzmu pogłębiło się w początkach drugiej połowy XVI w. Spór – początkowo o dogmaty – doprowadził wśród zwolenników Kalwina do rozłamu. Z kalwinistów wyodrębniło się więc nowe wyznanie, którego członków zwano braćmi polskimi, antytrynitarzami, po- nurzeńcami (od obrzędy chrztu poprzez zanurzenie w wodzie, przy czym w obrządku uczestniczyli do- rośli, świadomi swych czynów ludzie), ale do historii przeszli oni pod nazwą arian. Arianie odrzucali w pierwszym rzędzie wiarę w Trójcę Świętą, w boskość Chrystusa czy obecność Chrystusa w Sakramen- cie Ołtarza. Cechowały ich również radykalne, wyprzedzające epokę poglądy społeczne. Antytrynitarze kierowali się zasadą, iż wszyscy ludzie są braćmi. Z niej to brało się przekonanie, iż nikt nie powinien ko- rzystać ani z cudzej pracy, ani też z cudzej krwi. W konsekwencji występowali przeciwko służbie wojsko- wej, karze śmierci, domagali się natomiast, by ziemie użytkować wspólnie. W myśl ideologii arian chłopi winni być zwalniani z poddaństwa, co godziło w istniejący porządek społeczny. Pacyfistyczne poglądy arian, podobnie jak próby tworzenia wspólnot realizujące ideały utopijnego komunizmu spowodowały, iż przeciwko nim zwrócili się przedstawiciele wszystkich innych wyznań, tak katolicy, jak i pozostałe od- łamy protestanckie. I choć arianie zaliczali się do ludzi wyjątkowo światłych – ich dziełem była słynna, założona w Rakowie na kielecczyźnie Akademia – ich przykład, zamiast pociągać, odstraszał. Ułatwiał też ofensywę kontrreformacyjną podjętą przez Kościół po soborze trydenckim. Ta wszakże przypadła już na czasy, gdy na tronie Rzeczypospolitej zasiadali monarchowie, obrani na drodze wolnej elekcji.

38 13. Pierwsze wolne elekcje

W lipcu 1572 r. zgasł przedwcześnie, liczący zaledwie pięćdziesiąt dwa lata, ostatni z Jagiellonów na pol- skim tronie, Zygmunt August. Rzeczpospolita znajdowała się wówczas u szczytu potęgi. Aktywna polityka zwrócona w stronę Bałtyku sprawiła, iż Polska umocniła się nad ujściem Wisły i Pregoły, powiększając swe terytorium o Inflanty i Kurlandię. Na Bałtyku pojawiła się polska flota wojenna. Z ziem Rzeczypo- spolitej eksportowano zboże, drewno, futra, bydło, co sprzyjało wzrostowi zamożności, nie tylko szlachty czy mieszczan, ale i chłopów. W 8-milionowym państwie współżyły ze sobą różne narodowości – obok Polaków i Litwinów mieszkali: Niemcy, Rusini, Białorusini, w miastach Włosi, Szkoci, Ormianie, wresz- cie w znacznej liczbie Żydzi. Respektowano zasady tolerancji religijnej. A jednak, jak to ujął Paweł Jasie- nica, ostatni z Jagiellonów pozostawił po sobie „uczucie niesmaku oraz polityczną pustkę”. To pierwsze wiązało się z oceną przez szlachecką społeczność trybu życia monarchy, a zwłaszcza postępowania jego najbliższego otoczenia, złożonego z prawdziwej zgrai karierowiczów. Sprawą wielokroć poważniejszą był jednakowoż brak jakichkolwiek wskazówek, w jaki sposób państwo powinno funkcjonować w cza- sie bezkrólewia. Pierwszym krokiem stał się wybór zastępcy króla, czyli interrexa. Został nim, przeforsowany przez magnaterię, prymas. Postanowiono też, że sama elekcja będzie się odbywała na zasadzie powszechne- go udziału w niej szlachty. Była to, propagowana między innymi przez rozpoczynającego wówczas swą wielką karierę polityczną Jana Zamoyskiego, tzw. elekcja viritim. Wskazanie zaś miejsca obioru władcy w pobliżu Warszawy decydowało o liczebnej przewadze katolickiej szlachty mazowieckiej. W Warszawie wszakże zapadła w styczniu 1573 r. decyzja o zagwarantowaniu spokoju religijnego w państwie po to, by „dla różnej wiary i odmiany w Kościelech krwie nie przelewać”. Zobowiązano się wówczas, iż przeciwko jakiemukolwiek mącicielowi „wszyscy powstaniem da zniszczenia go”. Sejm elekcyjny we wsi Kamień pod Warszawą rozpoczął obrady w kwietniu 1573 r. Pośród kandy- datów był i car Rosji, Iwan Groźny, i jego syn ,Teodor, i król szwedzki, Jan III, i władca Siedmiogrodu, Stefan Batory, a nawet polski magnat, wojewoda sandomierski, Jan Kostka. Za najpoważniejszych ucho- dzili jednak syn cesarza Maksymiliana Habsburga, Ernest, oraz brat króla Francji, książę Henryk Anjou. Szlachta, przede wszystkim mazowiecka, głosowała jednak na „pana Gaweńskiego” (Walezego), nie na „Rdesta” (Habsburga). Ponoć nie bez znaczenia było tu stanowisko siostry zmarłego króla, leciwej już Anny Jagiellonki, skuszonej przez francuskiego dyplomatę, Monluca, widokami małżeństwa z przystoj- nym i młodym Walezjuszem… Francuskiemu księciu ofiarowano polski tron pomimo jego bezspornego udziału w krwawej roz- prawie z miejscowymi różnowiercami, hugenotami podczas „nocy św. Bartłomieja” i pomimo obaw, iż będzie on próbował przeszczepiać na grunt polski wzorce absolutystyczne. Zabezpieczeniem w tym ostatnim przypadku stać się miały tzw. artykuły henrykowskie, faktyczna konstytucja Rzeczypospolitej, określające jej najważniejsze zasady ustrojowe. Dodajmy, iż musiał je zaprzysięgać i zobowiązywać się do skrupulatnego przestrzegania ich każdy kolejny władca elekcyjny. Artykuły henrykowskie stanowiły, iż króla wybierać się będzie wyłącznie w drodze wolnej elekcji, wykluczając możliwość wyboru następcy za jego życia. Król, bez zgody sejmu, nie mógł zwoływać po- spolitego ruszenia, nakładać podatków i ceł, zobowiązany był natomiast do utrzymywania wojska kwar- cianego. Na królu ciążył również obowiązek zwoływania przynajmniej co dwa lata sejmu i konsultowania decyzji ze specjalną, złożoną z senatorów, radą. Władca miał ponadto respektować ustalone w trakcie konfederacji warszawskiej zasady tolerancji religijnej. W przypadku przekroczenia któregokolwiek z ar- tykułów naród szlachecki rezerwował dla siebie prawo wypowiedzenia monarsze posłuszeństwa. Obok artykułów henrykowskich elekt zobowiązywał się wypełniać warunki indywidualnej umowy, czyli pacta conventa. Nowy władca miał zatem zapewnić pojawienie się na Bałtyku francuskiej eskadry, doprowadzić do zawarcia polsko-francuskiego przymierza, co gwarantowałoby pomoc dyplomatyczną i militarną nowej aliantki, podźwignąć krakowską Akademię, kształcić na koszt własny stu młodych szlachciców…

39 Dwudziestodwuletni władca, który w styczniu 1574 r. przekroczył polską granicę, zdumiał nowych poddanych strojami, noszeniem kolczyków, i to „podwójnych wraz z wisiorkami, ozdobionymi drogi- mi kamieniami i cennymi perłami”, wreszcie… zapachem. Przyjętych zobowiązań nie zamierzał wszak- że respektować, a po otrzymaniu wiadomości o śmierci brata w końcu czerwca po prostu potajemnie umknął z Polski. Po rocznym oczekiwaniu na jego powrót tron Rzeczypospolitej formalnie opustoszał. Konieczny był wybór nowego króla. Z równie szerokiego jak podczas pierwszej elekcji grona kandydatów tym razem wybór padł na władcę Siedmiogrodu, Stefana Batorego. Co prawda senat opowiedział się wpierw za kandydaturą cesarza Mak- symiliana, ale szlachta wybrnęła z trudnej sytuacji niezwykle zręcznie ogłaszając królem… Annę Jagiel- lonkę, przydając za męża 54-letniej już wówczas siostrze Zygmunta Augusta właśnie 43-letniego władcę Siedmiogrodu. Powszechnie spodziewano się, że ten energiczny i wojowniczy król poskromi łakomie spoglądających na ziemie Rzeczypospolitej sąsiadów i wprowadzi, nadwątlony nieco, wewnętrzny ład. Stefan Batory okazał się znakomitym wodzem i dalekowzrocznym politykiem. Musiał, co prawda, zgodzić się na kompromisowy układ z kwestionującym jego wybór potężnym Gdańskiem, wojska kró- lewskie bowiem po rozbiciu w polu sił wystawionych przez mieszczan nie były w stanie zdobyć samego miasta, ale prawdziwy przeciwnik oczekiwał go w Inflantach. Był nim Iwan IV Groźny, car Moskwy. Inflanty, które moskiewski władca opanował aż po Dźwinę w 1577 r., miały być pierwszym krokiem na drodze do wchłonięcia Litwy. Batory, przygotowując się do wojny, zdecydował się na zreorganizowanie armii. Pierwszym krokiem stało się utworzenie piechoty wybranieckiej, zwanej niekiedy łanową, bowiem służyli w niej chłopi z dóbr królewskich (1 z każdych 20 łanów). Właściwa kampania, której plan przy- gotował sam król wespół z Janem Zamoyskim ( wówczas już kanclerzem, od 1580 r. zaś i hetmanem), rozpoczęła się w 1579 r. Królewska armia nie uderzyła jednak na silnie ufortyfikowane miasta inflanckie, lecz skierowała się na obszary wielkoruskie. Batory, zdobywając kolejno Połock i Wielkie Łuki, odcinał przeciwnika od zaplecza. Ta właśnie strategia przyniosła Batoremu pełny sukces. Pokój, zawarty z Rosją w 1582 r., przywracał Polsce Inflanty i przyznawał ziemię połocką. Batory, jak publicznie to zapowiadał, nie zamierzał być malowanym władcą. I choć do końca życia nie nauczył się dobrze mówić po polsku – na sejmach ze swymi poddanymi spierał się po łacinie – coraz lepiej rozumiał potrzeby nowej ojczyzny. Był surowy, ale i prawy. Głęboko religijny, lecz rzetelnie prze- strzegający zasad tolerancji. Cechowało go wysokie poczucie godności królewskiej. To za jego rządów doszło w 1578 r. do stworzenia Trybunału Koronnego jako najwyższego szlacheckiego sądu apelacyj- nego w sprawach cywilnych i karnych, przez co władza wykonawcza i ustawodawcza oddzieliła się od sądowniczej. W historii naszego narodu zapisał się jednakowoż przede wszystkim jako zwycięski wódz. Panowanie Batorego zakończyło się nagle i przedwcześnie w 1586 r. Król snuł wówczas plany wiel- kiej wojny z Moskwą, a po jej pobiciu i podbiciu zamierzał całą potęgą zwrócić się przeciwko Turkom, gnębicielom jego faktycznej ojczyzny – Siedmiogrodu. Królewskim pomysłom sprzyjało papiestwo, życzliwie odnosiła się do nich szlachta… Nagłość zgonu wywołała nawet pogłoski o otruciu monarchy. Trudno jednak nie przyznać racji znawcy epoki, Januszowi Tazbirowi, wedle którego „ówczesny poziom wiedzy medycznej był tak niski, że wystarczyło słuchać jednego lekarza, aby zostać wyprawionym na tamten świat. Stefan Batory zaś trzymał ich dwóch przy sobie i co gorsza, miał zgubny zwyczaj słuchania na przemian rad Bucelli i Symoniusza; dało to zgoła katastrofalne skutki”… Zwycięzcą trzeciej elekcji okazał się królewicz szwedzki Zygmunt Waza, syn Katarzyny Jagiellonki, popierany przez królową Annę i przeciwdziałającego wyborowi Habsburga Zamoyskiego. Dopiero jed- nak pokonanie armii arcyksięcia w styczniu 1578 r. pod śląską Byczyną sprawiło, iż wyboru Zygmunta III nikt już nie mógł kwestionować. Nowy władca, dziedzic tronu szwedzkiego, gorliwy katolik i protektor jezuitów (za jego to panowania w 1596 r. doszło do unii brzeskiej, na mocy której wyznawcy prawosławia podporządkowali się władzy Rzymu), rządził Rzecząpospolitą lat bez mała pięćdziesiąt. Czas jego panowania przypadł na przełomie XVI, „złotego” wieku i wieku XVII - wieku wojen.

40 14. Wiek wojen

Na ostatnie lata XVI w. przypadł czas słabości tych ościennych potęg, które były w stanie zagrozić Rze- czypospolitej. Turcja, usiłująca wyrugować polskie wpływy z Mołdawii, uwikłała się w wojnę z Austrią. W Rosji, pod rządami Borysa Godunowa, narastały wewnętrzne sprzeczności, co doprowadziło do prze- wlekłego kryzysu dynastycznego. Od 1593 r. Zygmunt III, obok polskiej, nosił też szwedzką koronę. Ta z pozoru nadzwyczaj korzystna koniunktura wkrótce zaczęła się jednak zmieniać, a początkiem kłopo- tów stał się rozpad polsko-szwedzkiej unii personalnej. Szwecja, gdzie pod nieobecność Zygmunta znaczne wpływy zdobył jego stryj, Karol Sudermański, nie chciała katolickiego władcy. Podjęta przez króla próba zmuszenia swych protestanckich poddanych do posłuszeństwa zakończyła się niepowodzeniem i w 1600 r. stany szwedzkie przekazały władzę monarszą Karolowi. W tej sytuacji Zygmunt zdecydował się wypełnić jeden z warunków przewidzianych w pactach conventach i włączył do Rzeczypospolitej, znajdującą się we władaniu Szwedów, Estonię. Odpowiedź Ka- rola IX była natychmiastowa – Szwedzi wysłali do Estonii silną armię i wkrótce opanowali niemal całe Inflanty. Sporne ziemie przechodziły z rąk do rąk. Polacy bili wojska szwedzkie w polu – najświetniejsze zwycięstwo nad trzykroć liczniejszym przeciwnikiem odniósł pod Kircholmem w 1605 r. hetman Jan Karol Chodkiewicz– niemniej nieopłacony żołnierz, wewnętrzne przesilenie w Rzeczypospolitej i zaan- gażowanie na wschodzie nie pozwoliły na wyzyskanie sukcesów militarnych. Rozejm, zawarty w 1611 r., utrzymywał, co prawda, przy Polsce większą część Inflant, ale sam konflikt zażegnany nie został. W tym czasie główne siły Rzeczypospolitej zwrócone były już przeciwko Moskwie. Wewnętrzne rozprężenie państwa moskiewskiego zaowocowało w Rzeczypospolitej powrotem do batoriańskich planów podporządkowania sobie wschodniego sąsiada bądź przy pomocy unii, bądź przez wprowadzenie na carski tron uległego wobec Polski władcy. Szczególnie dogodny moment pojawił się w 1604 r., kiedy to wyposażony przez kresowych magnatów, podający się za carewicza Dymitra (młod- szego brata Iwana Groźnego), samozwaniec, wkroczył w granice moskiewskiego państwa. W 1605 r. Sa- mozwaniec został carem, jednak bunt ludowy pozbawił go nie tylko korony, ale i życia. Co prawda jego żona, córka wojewody sandomierskiego Jerzego Mniszcha, Maryna, „rozpoznała” w kolejnym awantur- niku cudem ocalonego męża, lecz Dymitr Samozwaniec II nie był w stanie sprostać carowi Wasylowi Szujskiemu. Rzeczpospolita obserwowała jedynie te wydarzenia, ale gdy w 1609 r. do spraw moskiewskich wmieszała się Szwecja, postanowiła interweniować. W 1609 r. silna armia polska ruszyła na Smoleńsk. Wysłaną przez Szujskiego odsiecz zniósł w 1610 r. pod Kłuszynem hetman Stanisław Żółkiewski. W tej sytuacji bojarzy moskiewscy zdetronizowali Szujskiego, a carski tron ofiarowali synowi Zygmunta III, Władysławowi. Na Kremlu stanęła polska załoga. Niespodziewanie faktu wyboru Władysława nie zaakceptował… jego ojciec. Zygmunt sam pragnął stać się carem Rosji, na co bojarzy nie chcieli jednak przystać. Władysław, jako car, miał przejść na pra- wosławie. Arcykatolicki Zygmunt krok taki zdecydowanie odrzucał. I choć polski król w 1611 r. zdobył Smoleńsk – do Moskwy dotrzeć nie zdołał. Polska załoga, znienawidzona przez miejscową ludność, ka- pitulowała w 1612 r. Nowym carem, rok później, obwołano Michała Fiodorowicza Romanowa. Polacy kolejną próbę opanowania stolicy carów podjęli w 1617 r.. Wojska, prowadzone przez Chod- kiewicza, dotarły do bram Moskwy, ale obecny przy armii królewicz Władysław na carskim tronie nie zasiadł. Rozejm, zawarty w dwa lata później w Dywilinie, przynosił Polsce zyski terytorialne (ziemie smoleńską, siwierską i czernichowską). Rzeczpospolita zyskiwała niestety również nowego, wzrastają- cego w siłę, przeciwnika. Pośrednim skutkiem nieudanej wyprawy moskiewskiej stało się zaognienie stosunków polsko-ture- ckich. Bezpośrednim powodem konfliktu stała się pomoc udzielona przez Zygmunta III cesarzowi Au- strii – na rzecz Habsburga interweniowały na Węgrzech i w Czechach oddziały lisowczyków, znamieni- tych, ale i okrutnych żołnierzy. Rozdrażniony dywersją lisowczyków i łupieskimi wyprawami Kozaków (w 1620 r. spalili oni Warnę) turecki sułtan zagroził zniszczeniem Rzeczypospolitej. Tureckiej nawale usiłował przeciwstawić się sędziwy hetman Żółkiewski, ale przegrał w 1620 r. starcie pod Cecorą i po- niósł śmierć podczas odwrotu. Sułtańską armię zatrzymał w rok później pod Chocimiem hetman Chod-

41 kiewicz, choć i on sam zmarł podczas oblężenia obozu. Podpisany wówczas i potwierdzony w 1635 r. pokój, choć nie eliminował tatarskich z jednej, a kozackich wypraw z drugiej strony, przywracał jednak stan sprzed starcia. W momencie, gdy pod Chocim docierały siły tureckie, na Inflanty uderzyli Szwedzi. Wyciągnęli oni wnioski z poprzedniej kampanii, zreorganizowali armię, na jej czele zaś stanął jeden z najwybitniejszych wodzów tej epoki, król Gustaw Adolf. Pierwsza padła Ryga, w następnym roku Szwedzi umocnili się w północnych Inflantach. W 1626 r. wojna przeniosła się na terytorium Prus Królewskich i choć Gustaw Adolf nie zdołał zagarnąć Gdańska, to jednak opanował całe wybrzeże aż po Puck. Dopiero w 1627 r. przyszła pora na polskie sukcesy. Flota wojenna odniosła zwycięstwo pod Oliwą, a hetman Koniecpolski rozbił siły szwedzkiego władcy pod Czarnem. W 1629 r. Polaków wsparły oddziały cesarskie dowodzone przez Wallensteina, Koniecpolski zaś raz jeszcze pobił Gustawa Adolfa pod Trzcianą, o mało nie biorąc go zresztą do niewoli. Rozejm, zawarty wówczas, nie był jednak dla Polski korzystny. W rękach Szwe- dów pozostawały Inflanty aż po Dźwinę, a ponadto kontrolowali oni niemal wszystkie, poza Gdańskiem i Puckiem, pruskie porty. Kolejny rozejm, podpisany w 1635 r. w Sztumskiej Wsi, przywracał Polsce kon- trolę nad portami i miastami pruskimi, ale nie zmienił już losu Inflant. Rok wcześniej podpisany został w Polanowie pokój pomiędzy Polską a Moskwą. Doszło do niego po zwycięskiej dla Rzeczypospolitej kampanii, w której niepospolitym talentem wodzowskim odznaczył się nowy król, Władysław IV Waza. Przy Polsce pozostały uzyskane w 1619 r. terytoria – Władysław zrezygnował jedynie, zadowalając się pieniężnym odszkodowaniem, z tytułu cara Rosji. Od 1635 r. Rzeczpospolita wkroczyła w dekadę pokoju. Zakończyła się ona w 1648 r. Wiosną tegoż roku wybuchło powstanie kozackie, na którego czele stanął Bohdan Chmielnicki. Owo bitne, nawykłe do wojny naddnieprzańskie bractwo, z centrum na zaporoskiej Siczy, stanowiło zasłonę militarną Rze- czypospolitej przed najazdami Tatarów. Pułki kozackie szły wraz z wojskami polskimi na Moskwę, wal- czyły pod Chocimiem. Na próby ograniczania ich swobód odpowiadali buntem – w latach: 1591, 1594, 1638 – krwawo z reguły tłumionym. Chmielnicki okazał się nie tylko znamienitym wodzem, ale i wybit- nym politykiem. Wpierw pozyskał pomoc Tatarów. Następnie pokonał źle dowodzone wojska koronne pod Żółtymi Wodami i Korsuniem. Wreszcie, w końcu września, zadał siłom polskim ciężką klęskę pod Piławcami, przy czym pospolite ruszenie rozpierzchło się jeszcze przed starciem. Bunt rozlał się nie tylko na całą Ukrainę. Chmielnicki stanął niemal w centrum Rzeczypospolitej – pod Zamościem. Wybuch buntu kozackiego na Zaporożu zbiegł się ze śmiercią Władysława IV. Jego następca, przyrodni brat Jan Kazimierz, był człowiekiem niezdecydowanym, a przy tym pozbawionym talentów militarnych. I choć monarsze śpieszącemu na odsiecz oblężonym w Zbarażu wojskom udało się za- wrzeć z Kozakami korzystny rozejm pod Zborowem (kanclerz Ossoliński pozyskał dotychczasowego sojusznika Chmielnickiego, chana tatarskiego), to jednak do końca wewnętrznej wojny było bardzo daleko. Sytuacji nie zmienił i pogrom kozacko-tatarskiej armii w trzydniowej bitwie pod Berestecz- kiem w końcu czerwca 1651 r., ani klęska armii koronnej pod Batohem w maju następnego roku. Prze- łom nastąpił w 1654 r., kiedy to w Perejasławiu Kozacy zdecydowali się podporządkować carowi mo- skiewskiemu. Powstanie kozackie przekształciło się w ten sposób w wojnę polsko-rosyjską. Nieliczne siły litewskie, dowodzone przez hetmana Janusza Radziwiłła, nie były w stanie powstrzymać marszu przeciwnika na Rzeczpospolitą. Padły kolejno – Smoleńsk, Mińsk, Wilno i Grodno. Rozejm, zawarty w 1656 r., akceptował fakty dokonane. Był on wszakże koniecznością, bowiem równolegle z wojskiem moskiewskim na Rzeczpospolitą runęła latem 1655 r. znacznie groźniejsza nawała. Byli to, prowadzeni przez Karola X Gustawa, Szwedzi. Czas „potopu” szwedzkiego to najkrytyczniejszy bodaj okres w dziejach XVIII-wiecznej Rzeczy- pospolitej. Wojska polskie, co prawda składające się głównie ze szlacheckiego pospolitego ruszenia, kapitulowały właściwie bez walki. Co więcej, poddani Jana Kazimierza masowo oddawali się pod szwedzką „protekcję”. Wpierw uczyniła to zgromadzona pod Ujściem szlachta wielkopolska, Janusz Radziwiłł zaś imieniem Litwy podpisał układ zrywający unię z Koroną, którą zastąpił państwowy związek ze Szwecją. Tak magnaci, jak i szlachta łudzili się, iż bitny, wojowniczy monarcha szwedzki przywróci teryto- rialną integralność Rzeczypospolitej, odzyska ziemie ukrainne i odeprze wojska moskiewskie. Nadzie- je te okazały się płonne. Wojska szwedzkie traktowały ziemie polskie jak obszary podbite, prowadząc zwyczajny i bezwzględny rabunek. Toteż wkrótce podniosła się do buntu Wielkopolska, a zakończona

42 niepowodzeniem próba zajęcia silnie ufortyfikowanego klasztoru jasnogórskiego, rozbudziła nowy, re- ligijny motyw walki z najeźdźcą. Na przełomie 1655/56 r. do kraju powrócił ze śląskiego wygnania Jan Kazimierz. I choć Karol Gustaw zdołał pozyskać elektora brandenburskiego, Szwedzi, nękani wojną „szarpaną” przez oddziały Stefana Czarneckiego, nie byli w stanie powstrzymać polskiej ofensywy. Co prawda w krwawej bitwie pod Warszawą w końcu lipca szala zwycięstwa przechyliła się na stronę szwedz- ką, ale rozstrzygnięcie to nie wpłynęło na losy wojny. Załamały się też plany rozbiorowe Karola Gustawa (Rzeczpospolitą podzieliłaby się Szwecja, Brandenburgia, Chmielnicki i Siedmiogród), bowiem po stronie Polski opowiedziały się Austria i Dania, Karola Gustawa zaś opuścił sojusznik brandenburski, w zamian za uznanie przez Polskę jego suwerennych praw do Prus Książęcych. Ostatecznie w 1660 r. podpisano w Oliwie pokój, który zwracał Polsce wszystkie zajęte czasowo przez Szwedów obszary. W siedem lat później, po kilku latach krwawych zmagań, zakończyła się wojna polsko-moskiewska. Rzeczpospolita traciła obszary zdobyte w 1619 r. (przede wszystkim Smoleńszczyznę) i, co gorsza, lewobrzeżną Ukrai- nę z Kijowem. Pokój z Moskwą pozwalał jednak Rzeczypospolitej zwrócić się przeciwko ostatniemu już groźnemu przeciwnikowi – Turcji.

43 15. Wiedniowi na odsiecz

U schyłku panowania Jana Kazimierza nad Rzecząpospolitą zawisło ostatnie w XVII w. wielkie zewnętrz- ne niebezpieczeństwo – Turcja. Wojowniczy sułtan Mehmed IV i jego wielki wezyr spodziewali się, że nadspodziewanie łatwym łupem może się stać Ukraina wciąż pogrążona w wojennym zamęcie. Turcy rezygnowali z innych kierunków ekspansji. Zakończyli wojnę z Wenecją o Kretę. Rozszerzyli swe posiad- łości kosztem Węgier. Wreszcie, po usunięciu w 1666 r. przychylnego Polsce chana krymskiego, sojusznika Jana Kazimierza w czasach „potopu”, Mohammeda Gireja, sposobili się do bezpośredniego uderzenia. Pretekstu do konfliktu dostarczył kozacki hetman prawobrzeżnej Ukrainy, Piotr Doroszenko. Wie- rzył on, że przy pomocy Turków zjednoczy całą Ukrainę, toteż uznał się za lennika Porty. W tej sytuacji pierwsze kozacko-tatarskie uderzenie, które spadło jesienią 1666 r. na Naddnieprze, było zabójcze dla znajdujących się tam nielicznych sił polskich. Droga w głąb Rzeczypospolitej stanęła dla Turków otworem. Szlachta, zadowolona z zakończonego w 1667 r. konfliktu z Moskwą, zlekceważyła niebezpieczeń- stwo. Wojsko miast ulec zwiększeniu, zostało przez sejm zredukowane. Nowy hetman, Jan Sobieski, kie- dy usiłował powstrzymać nową wyprawę tatarsko-kozacką kierującą się na Lwów, miał do dyspozycji zaledwie 8 tysięcy żołnierzy. Uczynił to jednak w sposób świadczący o tym, iż siłami Rzeczypospolitej dowodzi godny następca Żółkiewskiego, Chodkiewicza czy Koniecpolskiego. Wojska koronne zajęły kluczową, zagrażającą szlakom komunikacyjnym przeciwnika pozycję pod Podhajcami. Przez dwa ty- godnie odpierano tu skutecznie ponawiające się ataki. Wróg nie zdołał się przedrzeć. W tej sytuacji Ta- tarzy opuścili Doroszenkę, odnowili przymierze z Polską, hetman kozacki zaś zmuszony był ponownie uznać jej zwierzchnictwo. Sytuację zaogniła jednak abdykacja monarchy w 1668 r. Jego następca, Michał Korybut Wiśniowiecki, nie zdołał opanować wewnętrznego zamętu. W dodatku odrzucono zgłoszony przez Doroszenkę projekt przekształcenia całej Ukrainy w autonomiczną część Rzeczypospolitej, jemu samemu zaś odebrano bu- ławę hetmańską. Doroszenko po raz kolejny zwrócił się o pomoc do Turków, i po raz kolejny Sobieski, bijąc siły kozacko-tatarskie pod Bracławiem, Winnicą, Mohylowem i Ładyżynem, wyparł kozackiego hetmana z Bracławszczyzny w 1671 r. W roku następnym do walki włączyły się jednak wszystkie siły tureckie. Rzeczpospolita, zamiast gotować się do obrony, sposobiła się do wojny domowej. W 1672 r., kiedy to Turcja oficjalnie wypowie- działa wojnę, zerwano kolejne dwa sejmy. Konfederacja zawiązana przy królu pod Gołembiem miotała groźby nie na Turków, lecz królewskich przeciwników. Tymczasem największa w Europie, 200-tysięczna armia składająca się z sił tureckich, tatarskich i kozackich pod wodzą samego padyszacha wkroczyła la- tem 1672 r. na Podole. Nawały nie powstrzymała dobrze przygotowana do obrony, ale posiadająca nie- wielką załogę – 1100 ludzi – twierdza w Kamieńcu Podolskim. Jej kapitulacja otworzyła Turkom drogę na Lwów. Ściglejsze tatarskie czambuły docierały – po jasyr – za San. Sobieski, dysponując niewielkimi oddziałami, nie był w stanie zagrodzić drogę głównym siłom tu- reckim. Skutecznie natomiast znosił tatarskie zagony, wydzierając z rąk mieszkańców Krymu bez mała 50 tysięcy ludzi. Żołnierskie męstwo nie na wiele się zdało -Rzeczpospolita kapitulowała. Pokój podpi- sany w połowie października w Buczaczu był pokojem haniebnym. Polska odstępowała Turcji trzy wo- jewództwa (podolskie, bracławskie i kijowskie) i godziła się płacić co roku 22 tysiące dukatów haraczu. Rzeczpospolita spadała tym samym do rzędu lenników Porty! Na szczęście ten obrażający godność Rzeczypospolitej układ został odrzucony przez sejm 1673 r. Przeciwnicy wyciągnęli ręce do zgody. Zaprzestano waśni. Uchwalono - i to wysokie - podatki. Jesienią tegoż roku Sobieski mógł wyruszyć w pole ze znaczną, bo niemal 40-tysięczną armią. Tatarzy, dzięki zręcznym posunięciom polskiej dyplomacji, pozostali podczas tej kampanii neutralni. Sobieski, korzysta- jąc z rozczłonkowania sił tureckich, postanowił uderzyć na obozujący w Chocimiu najsilniejszy korpus przeciwnika. Turcy, choć początkowo bronili się dzielnie, nie zdołali sprostać Polakom. Sobieski okazał się przy tym nie tylko znakomitym strategiem, ale i taktykiem. W mroźną, listopadową noc polskie od- działy czekały sposobnej chwili, by rozpocząć szturm. Naprzeciwko nich stali nie przywykli do takiego klimatu Turcy. Marzli…i tracili siły. Nad ranem nie wytrzymali uderzenia polskiej piechoty, a gdy do

44 obozu wdarła się jazda, rozpoczęła się rzeź. W czasie panicznej ucieczki załamał się most na Dniestrze, toteż otoczone oddziały zostały całkowicie zniszczone. Zwycięstwa nie zdołano jednak wykorzystać. Dowodzący wojskami litewskimi hetman Michał Pac nie zamierzał wesprzeć swego krajowego konkurenta. Zmarł również niespodziewanie monarcha, i to dzień przed wiktorią chocimską. Triumf ten zapewnił jednak zwycięskiemu hetmanowi wiosną 1674 r. polską koronę. Wybór Sobieskiego oznaczał kontynuowanie wojny polsko-tureckiej. W 1674 r. Rzeczpospolita współdziałała z Rosją. W rok później król powstrzymał zmierzający na Lwów komunik (oddział) tatarski, skuteczna zaś obrona niewielkiej Trembowli umożliwiła zorganizowanie odsieczy i wyparcie głównych sił przeciwnika do Mołdawii. Wreszcie w 1676 r. dwukrotnie liczebniejsza armia turecka nie zdołała we- drzeć się do bronionego przez samego Sobieskiego warownego obozu w Żurawnem na Pokuciu. Rozejm, potwierdzony w roku następnym traktatem, pozostawiał jednak Podole w ręku tureckim. Sobieski był skłonny do pokojowego ułożenia stosunków z Portą – zamierzał zresztą przyłączyć do Polski Prusy Książęce – ale pokoju nie pragnęła Turcja. Toteż rycerskiemu monarsze nie pozostało nic innego, jak utworzenie wielkiej antytureckiej ligi. Jej zwieńczeniem stał się traktat polsko-austriacki, podpisany 1 kwietnia 1683 r. Dla monarchii Habsburgów układ ten okazał się wręcz zbawienny, bowiem latem tegoż roku ponad 100-tysięczna armia turecka dowodzona przez pyszałkowatego wielkiego wezyra, Kara Mustafę, stanęła pod murami Wiednia. Polski król nie zwlekał. Sprawnie zmobilizował bez mała 30-tysięczną armię i przez Śląsk oraz Mo- rawy ruszył Wiedniowi na odsiecz. Zgromadzone pod Wiedniem siły sprzymierzonych liczyły 70 tysięcy żołnierzy. Plan bitwy przygotował i nią dowodził Jan III. Do walnej rozprawy doszło 12 września 1683 r. Wpierw polska piechota rozbiła wyborowe oddziały janczarów, a gdy Kara Mustafa zarządził odwrót, zmasowane uderzenie polskiej husarii, wspomaganej przez niemiecką i austriacką kawalerię, przesądziło losy bitwy. W ręce sprzymierzonych wpadł obóz turecki i niezwykle bogate łupy, Sobieski zaś, wzorem Juliusza Cezara, mógł w liście przesłanym papieżowi napisać: „Venimus, vidimus, Deus vicit” („Przyby- łem, zobaczyłem, Bóg zwyciężył”). Tryumf wiedeński, choć raz na zawsze złamał potęgę Turcji, nie zakończył wojny. Przeniosła się ona na teren Węgier, a bitwy ze stacjonującymi tam siłami Porty stoczone pod Parkanami wykazały, iż jest to wciąż jeszcze groźny przeciwnik. Wojna przeciągała się. Sukcesy coraz mniej znaczące przeplatały z niepowodzeniami. Do zakończenia wojny doszło w 1699 r., już po śmierci zwycięzcy spod Wiednia. Pokój, podpisany w Karłowicach, przywracał Polsce Podole. Wiedeń jednak, o czym jeszcze nie wiedzia- no, okazał się ostatnim wielkim polskim tryumfem militarnym. Wiek nowy, XVIII, przyniósł już pasmo niepowodzeń wywołanych anarchią ustrojową. Jej symbolem stało się zaś – liberum veto.

45 16. Liberum veto

W dobę elekcyjną Rzeczpospolita wkraczała wyposażona w precyzyjną, wpisaną w artykuły henrykow- skie, konstytucję. Kładła ona nacisk zarówno na prawa „narodu szlacheckiego”, jak i jego obowiązki. Mo- narcha wyniesiony wolą szlachty na tron nie był jednak bezwolnym figurantem. Pod jego bezpośrednim zarządem znajdowała się co najmniej 1/6 część kraju, stanowiąca dobra królewskie. Rozdawnictwo – i to dożywotnich – dzierżaw, a także urzędów, pozwalało mu na formowanie obozu swych stronników. To król obsadzał najważniejsze urzędy o charakterze politycznym, by wymienić choćby godności hetmanów czy wojewodów i kasztelanów. Na kształt prawa wpływał poprzez wydawanie edyktów we wszystkich sprawach, które nie były zastrzeżone dla sejmu. Był głównodowodzącym armii, określał kierunki polityki zagranicznej, wreszcie – zwoływał sejm i kierował jego obradami. Sprawne funkcjonowanie Rzeczypospolitej wymagało stałego, mądrego kompromisu pomiędzy sej- mem a monarchą, odpowiedzialności za podejmowane decyzje i konsekwencji w działaniu. Niezbędne było również, chociażby w minimalnym zakresie, wzajemne zaufanie. Szczególnie było to ważne w sytu- acji, gdy monarcha zamyślał wzmocnić swą władzę, poszerzyć – w interesie Rzeczypospolitej – jej zakres. Pierwszym władcą elekcyjnym, który chociażby ze względu na wyjątkowo długi okres panowania, bo od 1577 r. po 1632 r., mógł poważnie myśleć o reformach, był Zygmunt III Waza. Z młodym królem, w momencie obejmowania tronu miał zaledwie 21 lat, wiązano olbrzymie nadzieje. Jednakże tęskniący do rodzinnej Szwecji, znajdujący się pod silnym wpływem niemieckiej kultury Zygmunt rychło zraził sobie polskich poddanych. Co więcej, wysoko ceniąc sobie królewską godność, wznosił między szlache- ckim ogółem a królewskim majestatem prawdziwy, skrywający jego intencje, mur. Mur, który wzmagał podejrzenia, iż król zamierza wprowadzić władzę absolutną. Nie bez powodu rozpowiadano też, iż naj- większą szkodę przynoszą władcy pielęgnowane przezeń trzy „T”, czyli „taciturnitas, tarditas et tenacitas”, co po polsku wykłada się jako: milczkowatość, powolność i upór. Zaufanie do siebie Zygmunt III zburzył już u progu swego panowania. W 1589 r., pod wpływem ojca, rozpoczął tajne rokowania z Habsburgami po to, by odstąpić im, z materialną dla siebie korzyścią, tron Polski i spokojnie powrócić do Szwecji. Tajemnica nie została utrzymana i w 1592 r. na sejmie, zwanym inkwizycyjnym, zarzucono monarsze – a uczynił to sam kanclerz Jan Zamoyski – łamanie praw. Król przyznał się częściowo do stawianych mu zarzutów i obiecał pozostać w Polsce. Został jednak skompro- mitowany, w rezultacie czego zachwiał się autorytet władzy monarszej i narodziła obopólna – pomiędzy szlachtą i królem – nieufność. Po kilkunastu latach, już po śmierci Zamoyskiego tonującego radykalniejsze pomysły króla, spór pomiędzy szlachtą a monarchą wkroczył w nową fazę. Pretekstu dostarczyło nieakceptowane przez sejm małżeństwo władcy z rodzoną siostrą pierwszej królowej, Konstancją ze styryjskiej linii Habsburgów. Prawdziwy powód tkwił jednak w planach reformy państwa przygotowywanych przez obóz dworski. Zygmunt III pragnął co najmniej przeprowadzenia trzech pomysłów. Pierwszy to ograniczenie obowią- zującej podczas obrad sejmowych zasady jednomyślności na rzecz głosowania większością. Drugi za- kładał zwiększenie, dzięki nowym podatkom, liczby stałego wojska. Trzeci wreszcie, związany z planami dynastycznymi, przewidywał jeszcze za życia króla elekcję jego następcy, przy czym rola ta przypadałaby najstarszemu synowi, Władysławowi. Planom królewskim przeciwstawiła się znaczna część szlachty, negatywnie nastawiona wobec jakich- kolwiek pomysłów zmierzających do reform ustrojowych. Po śmierci Zamoyskiego grupie tej, określanej mianem popularystów, przewodził wojewoda krakowski, Mikołaj Zebrzydowski. Ogół szlachecki zawez- wany został tedy na powszechny zjazd do podwarszawskiej Stężycy, by w ten sposób wpłynąć na prze- bieg zwołanego przez króla sejmu. Obradujący w marcu 1606 r. sejm rozszedł się jednak, nie powziąwszy żadnych uchwał, aczkolwiek szlachta utwierdziła się w podejrzeniach, iż król zamierza dokonać zamachu na wszystkie przynależne jej wolności. Rezultatem niezadowolenia stał się powszechny zjazd szlachty, do którego doszło w początkach sierpnia pod Sandomierzem. Zgromadził on liczne, kilkudziesięciotysięczne rzesze herbowej braci. Nie brakło pośród nich ludzi rzeczywiście zatroskanych sytuacją panującą w kraju, ale też znani warcho-

46 łowie oraz demagodzy, pokroju Stanisława Stadnickiego z Łańcuta, zwanego Diabłem, mogli liczyć na spore poparcie. Zjazd sandomierski przerodził się rychło w rokosz. Była to szczególna forma znanej już wcześniej w Rzeczypospolitej konfederacji. Szczególna, bo zwrócona przeciwko królowi. Rokoszanie, przygotowując swój program, zamierzali doprowadzić do znacznego ograniczenia władzy królewskiej, choć nie dążyli do wzmocnienia innych centralnych instytucji, jak chociażby sejmu. Zwolen- nicy monarchy, zgromadzeni w nieodległej Wiślicy, usiłowali doprowadzić do kompromisu. Ostatecznie do porozumienia nie doszło. Na kolejnym zjeździe rokoszan, pod Jędrzejowem, zebrani wypowiedzie- li królowi posłuszeństwo. Stronnicy władcy byli w znacznej mniejszości, dysponowali jednak lepszym wojskiem, dowodzonym, jak trafnie podkreślił to Norman Davies, przez profesjonalistów, hetmanów: Stanisława Żółkiewskiego i Jana Karola Chodkiewicza. Do starcia doszło w początkach lipca 1607 r. pod leżącym nieopodal Radomia Guzowem. Rokoszanie zostali pokonani. Zygmunt III nie zdołał jednakowoż wykorzystać zwycięstwa dla zrealizowania swych planów. Przy- wódcy rokoszu, złączeni z magnatami z obozu królewskiego więzami krwi tudzież wspólnego interesu, nie zostali nawet ukarani. Zawiedziona była jednak i średnia szlachta. Pojawiające się wśród niej pomysły na wzmocnienie państwa nie zostały skonkretyzowane, ona sama zaś coraz wyraźniej zaczęła dostawać się pod kuratelę „starszej braci”, czyli magnatów. Z perspektywy czasu okazali się oni prawdziwymi zwy- cięzcami. Umocnili swą pozycję polityczną, coraz skuteczniej budowali potęgę ekonomiczną dla siebie, dla swych rodów, nie dla Rzeczypospolitej. W czasach Zygmunta III, zamiast reformy zmierzającej do zwiększenia uprawnień władzy centralnej, ugruntowały się tendencje decentralistyczne. Wzrosła rola sejmików, w ręce których zaczęła przechodzić nawet administracja skarbowa. I choć od 1616 r. monarcha coraz ściślej współpracował z sejmem – udało się mu nawet doprowadzić do reform skarbowych, dzięki czemu wprowadzono nowy podatek, podymne (od liczny domów) – to jakiekolwiek plany wzmocnienia władzy królewskiej nie miały szans powodzenia. Swej władzy monarszej nie zdołał wzmocnić również syn i następca Zygmunta III, obrany podczas najkrótszej, półgodzinnej elekcji, Władysław IV Waza. Za ostatniego zaś władcy z dynastii Wazów, Jana Kazimierza, doszło do wydarzenia, które w tragiczny sposób zaważyło na całych późniejszych losach państwa. Sejm został zerwany przez pojedynczego posła. Stało się to na sejmie obradującym w 1652 r., a więc w czwartym roku powstania Chmielnickiego. W ostatnim dniu obrad działający z polecenia litewskiego magnata, Janusza Radziwiłła, poseł z Upity Władysław Siciński rzucił w pustoszejącą już salę głośne „nie pozwalam!”. Co więcej, swe „liberum veto” formalnie zarejestrował w urzędzie grodzkim i, z nikim się nie naradzając, siadł na koń i powrócił w ro- dzinne strony. Marszałek sejmu, Andrzej Maksymilian Fredro, okazał się bezradny. Gorączkowe narady z prawnikami, z innymi posłami wiodły do przerażającej konkluzji: veto złożone zostało zgodnie z pra- wem i jako takie ma moc obowiązującą. Od tego momentu maszyneria państwowa Rzeczypospolitej mogła zostać zatrzymana wbrew interesowi ogółu, za to dla czyjejkolwiek, również zewnętrznej, korzy- ści. Czyn Sicińskiego szybko zaczął wydawać zatrute owoce. W 1688 r. sejm zerwano jeszcze przed wy- borem marszałka. W XVIII w. zaś, za Sasów, uchwałami zakończyły się nieliczne spośród tych sejmów, które w ogóle doszły do skutku. Zreformować państwo usiłował jeszcze w ostatnim okresie swego panowania Jan Kazimierz. W obro- nie złotej wolności wystąpił wówczas bohater wojny ze Szwecją, hetman Jerzy Lubomirski. Stanął on na czele rokoszu i pokonał oddziały królewskie w 1666 r. pod Mątwami. Reformatorskich pomysłów nie miał już pierwszy w XVII w. „Piast” na tronie, Michał Korybut Wiśniowiecki. Wzmocnić królewskiej władzy nie zdołał też zwycięzca spod Chocimia i Wiednia, Jan III Sobieski. Co więcej, nie zdołał on na- wet zapewnić korony swemu synowi, Jakubowi. Po jego śmierci w czerwcu 1696 r. oraz po najdłuższym bezkrólewiu, wypełnionym walką stronnictw magnackich i jawnym przekupstwem, na tron polski wy- niesiony został władca Saksonii, August II Wettin zwany Mocnym. Nastały czasy saskie.

47 17. Za króla Sasa…

Z doby saskiej przechowało się do naszych dni wiele mówiące przysłowie: „Za króla Sasa jedz, pij i po- puszczaj pasa”. Rządy Wettinów, trwające aż do 1763 r., postrzega się zatem jako czasy, które po zawie- ruchach wojennych pierwszego okresu panowania Augusta II upływały w pokoju i spokoju; czasy, któ- re wedle słów Jędrzeja Kitowicza: „całą myśl obywatela rozrywkami i uciechami zajmowały”. Średnia i zubożała szlachta, trzymająca się kurczowo magnackiej klamki, wierzyła święcie, iż wywodząca się od Sarmatów herbowa brać nie ma sobie równej w całym świecie. Owa szczególnego rodzaju wiara we własną doskonałość i posłannictwo dziejowe, związane z obroną całego chrześcijaństwa, prowadziła do ugruntowywania się przekonania o zbędności jakichkolwiek reform ustrojowych. Istniejący stan rzeczy utwierdzało dodatkowo stanowisko Kościoła. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro zdaniem polskich kaznodziejów, jak stwierdza najlepszy znawca tej epoki, Józef Gierowski, nawet niebo zorganizowane było na podobieństwo Rzeczypospolitej szlacheckiej, „a Matkę Boską powołano na królową Polski nie tylko dla zabezpieczenia całości kraju, ale i dla obrony wolności szlacheckich”. Tylko szlacheckich, bo- wiem w dobie saskiej nastąpił upadek miast, położenie zaś stanu chłopskiego było najcięższe w dziejach. Jakie przyczyny złożyły się na degradację polityczną, ustrojową, obyczajową, a nawet moralną, po- tężnej jeszcze w XVII w. Rzeczypospolitej? Nie sposób wymienić je wszystkie, nie sposób dokonać też ich precyzyjnej hierarchizacji. Nie ulega wszakże wątpliwości, iż po ostatecznym zwycięstwie prądów kontrreformacyjnych w dramatyczny wręcz sposób upadł, znajdujący się w rękach kleru, system oświa- towy. Młodzież szlachecka, kształcona w kolegiach jezuickich, opuszczała je wyposażona w umiejętność posługiwania się zepsutą łaciną, przyswajaną w sposób mechaniczny, pamięciowy. Umiała układać mowy i pisać listy, ale były one rozwlekłe, napuszone, pozbawione treści. Jeśli dodać do tego zaszczepianie dewo- cyjnych praktyk i rozbudzanie wyznaniowego fanatyzmu, obraz stanie się pełniejszy i bardziej mroczny. W ten sposób uległy rozchwianiu i częściowemu zatarciu umysłowe związki łączące Polskę z zachodem. Ignorancji połączonej z zabobonem towarzyszyła zaściankowość i domatorstwo. O stanie umysłowości szlacheckiej tamtej doby najlepiej zresztą świadczy ówczesny kanon lektur, z dziełami księdza Benedykta Chmielowskiego na czele. Wystarczy przytoczyć tu sam tytuł jego dzieła: „Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej scjencji pełna, na różne tytuły jak na classes podzielona, mądrym dla memoriału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowana” i przypomnieć najsłynniejszy bodaj opis – „koń, jaki jest, każdy widzi” – by wyzbyć się wątpliwości co do charakteru dzieła i poziomu jego licznych czytelników. W życiu codziennym zaś, wypełnionym pobożnymi a powierzchownymi prak- tykami, spokojnym gospodarowaniem, zjazdami sąsiedzkimi, długimi i przeradzającymi się w ciężkie pijaństwa ucztami, procesami wreszcie, rozległe niegdyś horyzonty narodu szlacheckiego zasklepiały się do ciasnego, rodzinno-sąsiedzkiego kręgu. Upadek kultury i rozprężenie obyczaju następowało stopniowo, przy czym dla zadowolonych z siebie mas szlacheckich był to proces całkowicie niedostrzegalny. Załamanie polityczne, przekształcenie Rze- czypospolitej z podmiotu w przedmiot polityki międzynarodowej, nastąpiło gwałtownie i nagle. Nowego władcę interes Polski nie obchodził zupełnie. Gotów był zresztą zaryzykować los rodzinnej Saksonii, byle zaspokoić własne wybujałe ambicje. Ponad głowami swych poddanych porozumiałby się z każdym, kto dopomógłby mu w realizacji osobistych planów. Ten sposób rozumowania skłonił go do wejścia – choć tylko w imieniu Saksonii – w sojusz z Rosją i Danią, wymierzony przeciwko Szwecji, w ten sposób uzy- skał dla swej dynastii Inflanty. Skutki tej decyzji, z 1699 r., okazały się tragiczne dla Polski, Saksonii i samego Augusta II. Młody szwedzki władca, Karol XII, okazał się godnym potomkiem Gustawa Adolfa. Pobił Danię, rozgromił wojska Piotra I i wkroczył do Polski. Tu, wykorzystując poparcie części szlachty, głównie wielkopolskiej, doprowadził do detronizacji Sasa (on sam potwierdził to w 1706 r.) i wprowadzenia na tron latem 1704 r. wojewody poznańskiego, Stanisława Leszczyńskiego. Rzeczpospolita, niezdolna do wyparcia poza swe granice obcych wojsk, stała się terenem, który nisz- czyli Szwedzi, rabowali śpieszący na pomoc zwolennikom Augusta II Rosjanie, łupili Sasi. Ostatecznie August II po klęsce Karola XII pod Połtawą w 1709 r. odzyskał tron, ale osłabiona wojennymi grabieżami,

48 trapiona klęskami i wyniszczona zarazą Polska sił już nie odzyskała. I mimo że szlachcie udało się – po konfederacji zawiązanej w Tarnogrodzie w 1715 r. – wymusić na władcy, by odesłał wojska saskie do swej ojczyzny, a saskim ministrom zabronił mieszać się do spraw Rzeczypospolitej, to jednak nieśmiałe próby reform, przeprowadzone w 1717 r na sejmie zwanym „niemym”(gdyż posłów nie dopuszczono do głosu) nie zwiastowały odrodzenia państwa. Spośród reform uchwalonych w 1717 r. na szczególną uwagę zasługuje podniesienie liczebności wojska do 18 tysięcy, co i tak wobec potężnych, ponad stutysięcznych armii ościennych potęg, niewiele znaczyło. Było to jednak świadectwo dostrzegania istnienia zagrożenia zewnętrznego. Utrzymanie woj- ska nie ograniczało się już jedynie do sięgania po odpowiednią kwotę podatków z dóbr królewskich, ale również opodatkowano na ten cel majątki szlacheckie. Ponadto ograniczono również uprawnienia sej- mików. Wprowadzono zakaz ich odraczania, pozbawiono je prawa samodzielnego zwoływania zaciągów wojskowych i stanowienia podatków wykraczających poza potrzeby lokalne. August II, zajęty snuciem planów dynastycznych, dla których był gotów nawet forsować rozbiór Pol- ski, nie zaangażował się w kontynuowanie dzieła reform. Zupełnie biernym na tym polu okazał się jego syn i następca, August III. Koronę zdobył zresztą wbrew woli szlachty, dzięki pomocy wojsk rosyjskich. Jego konkurent, szwedzki protegowany z czasów wojny północnej, Stanisław Leszczyński, nie był w sta- nie przeciwstawić się zewnętrznej interwencji i, zamknięty w wiernym mu Gdańsku, na próżno wyglądał pomocy ze strony zięcia, króla Francji. Ostatecznie po sejmie pacyfikacyjnym w 1736 r. ostatni z Sasów na polskim tronie bez przeszkód, ale i jakichkolwiek ambitniejszych planów, władał państwem. Za rządów Augusta III Rzeczpospolita zaczęła przekształcać się w coraz luźniejszą federację „państe- wek” magnackich, prowadzących na własną rękę i we własnym interesie politykę zagraniczną i toczących swe prywatne wojny. Władza centralna została w praktyce sparaliżowana – dość powiedzieć, że do skut- ku doszedł zaledwie jeden z czternastu zwołanych sejmów. W tej sytuacji nie miał kto skutecznie chro- nić granic kraju, przez obszar którego bezkarnie przechodziły obce wojska, rabując dobytek i, co gorsza, prowadząc nielegalny werbunek. Innym, dolegliwym dla gospodarki procederem, było wprowadzenie w obieg fałszywej monety, w czym celował zwłaszcza władca sąsiednich Prus. A jednak i w tym jednym z najciemniejszym okresów w dziejach Rzeczypospolitej, dostrzec można oznaki przyszłych przemian. Podejmowano pierwsze próby oczynszowania chłopów. Magnaci – przo- dował tu ród Radziwiłłów – usiłowali w swych dobrach kłaść podwaliny pod przemysł manufakturowy. W Zagłębiu Staropolskim, z inicjatywy biskupów krakowskich, uruchamiano odpowiadający standardom nowoczesności swego czasu, przemysł metalurgiczny. Ożywienie, choć nieśmiałe, dotyczyło nie tylko spraw związanych z gospodarką. Pojawiły się głosy postulujące wprowadzenie reform ustrojowych. Mało znany swym współczesnym średni szlachcic, Sta- nisław Dunin-Karwicki rzucił myśl odebrania prawa głosu na sejmikach szlachcie-gołocie i ograniczenie sejmowego veta wyłącznie do punktu, nad którym aktualnie debatowano. Idee te, w znacznie bardziej rozbudowanej postaci, głosił przypisywany Leszczyńskiemu, a upo- wszechniany w latach czterdziestych, „Głos wolny wolność ubezpieczający”. Jego autorowi chodziło już nie tylko o usprawnienie poczynań sejmu, ale i zwiększenie, aż do 100 tysięcy, stanu wojska, zapewnienie na ten cel stałych dochodów z podatków oraz, co było w owych czasach wielką nowością, obdarzenia chłopów wolnością osobistą. Najpełniejszy program reform zawarł jednak w swym dziele, powstałym w ostatnich latach czasów saskich, uczony pijar Stanisław Konarski. Uprzednio dał się on poznać jako znakomity reformator szkol- nictwa. W 1740 r. utworzył w Warszawie Collegium Nobilium, stojącą na bardzo wysokim poziomie szkołę średnią, gdzie młodzież szlachecką uczono nie tylko wiedzy odpowiadającej europejskim stan- dardom, ale i wiedzy pożytecznej. Collegium było odtąd ważkim punktem odniesienia dla innych tego typu reformatorskich poczynań. Czytelników swej pracy, „O skutecznym rad sposobie”, przekonywał natomiast, iż nieszczęściem Rzeczypospolitej, a nie źrenicą „złotej wolności”, jest liberum veto. Za losy państwa odpowiadać mieli wszyscy jego obywatele. Konarski bił na alarm. Czynił to w momencie narastania zagrożenia ze strony coraz potężniejszych, i coraz bardziej zaborczych, sąsiadów; w momencie, w którym nad Polską ogromniał cień trzech czar- nych orłów.

49 18. W cieniu trzech czarnych orłów

Rzeczpospolita za czasów Augusta II stała się nie tyle formalnym, co faktycznym protektoratem Rosji. Car Piotr I był w gruncie rzeczy gwarantem ugody pomiędzy monarchą saskim a jego polskimi poddanymi, zawartej w dniach sejmu „niemego” w 1717 r. On też, gdy w 1709 r. władca Prus, Fryderyk I, usiłował uzyskać zgodę na zagarnięcie Prus Królewskich, Kurlandii i Żmudzi, zdecydowanie się przeciwstawił tym dążeniom. Piotr I nie zamierzał dzielić się Rzecząpospolitą. Uważał, że w całości powinna znajdo- wać się w obszarze wpływów Rosji. U schyłku panowania Augusta II car, zaniepokojony wieściami o przygotowaniu programu reform, zdecydował się na ściślejsze współdziałanie z dworami: wiedeńskim i berlińskim. Traktat, przygotowany przez rosyjskiego ministra, Karla Gustawa von Loewenwolda, zwany też traktatem trzech czarnych orłów (Austria, Prusy i Rosja miały w swych herbach wyobrażenia właśnie tych ptaków), mówił o utrzymaniu w Polsce stanu zastoju politycznego i ustrojowej anarchii. Car rosyjski, cesarz austriacki i król pruski postanawiali ponadto, wobec coraz wyraźniejszej perspektywy kolejnej elekcji, wykluczyć z grona kan- dydatów do korony polskiej zarówno syna Augusta Mocnego, jak i jego - popieranego przez Francję - głównego konkurenta, Stanisława Leszczyńskiego. Ich kandydatem był portugalski infant, Dom Emanuel. August III, jak podkreśla to współczesny historyk Józef Gierowski, był wiernym i wytrwałym so- jusznikiem cara. Co prawda nie angażował na rzecz Rosji skąpych sił polskich, ale jako władca Saksonii konsekwentnie wspierał dwór petersburski. Zwolennicy tej linii politycznej z jednej strony łudzili się, że Rosja nie będzie sprzeciwiać się projektom skromnych, wzmacniających przede wszystkim armię, reform. Z drugiej - współdziałanie z Rosją oznaczało zabezpieczenie przed niczym nie maskowaną chęcią Prus na zagarnięcie terytoriów należących do Rzeczypospolitej. Najagresywniejszy z Hohenzollernów, Fryderyk II, w pierwszym okresie panowania nie podjął idei swego poprzednika, by odebrać Rzeczypospolitej Prusy Królewskie. Wpierw, w 1740 r., uderzył na Au- strię i zagarnął Śląsk. Podczas trzech wojen śląskich, w które zaangażowała się Saksonia, Rzeczpospoli- ta pozostała neutralna. Fryderyk II, choć w wojnie ostatniej, zwanej siedmioletnią (1756-1763) walczył przeciwko potężnej, austriacko-rosyjsko-francuskiej koalicji, nie tylko utrzymał zdobycz, ale doszczętnie zniszczył armię Saksonii i zajął jej stolicę. Klęska Saksonii w decydujący sposób wpłynęła na ostatecz- ne załamanie się planów kontynuowania unii pomiędzy Polską a państwem Wettingów. Bierność Polski i wzrost potęgi monarchii pruskiej były wszakże zapowiedzią bliskiego już śmiertelnego zagrożenia dla Rzeczypospolitej. Urealniały się plany jej rozbioru. Unicestwienie państwa polskiego przypadło na czas panowania króla – Polaka, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Związany był on z jednym ze stronnictw magnackich, kierowaną przez ród Czartory- skich „Familią”, usiłującym w latach czterdziestych przeforsować program reform, niestety u schyłku pa- nowania Augusta III i ten obóz dbał niemal wyłącznie o swe interesy. Stanisław August objął tron polski dzięki poparciu i pomocy carycy Rosji, Katarzyny, z którą jeszcze jako wielką księżną ówczesny stolnik litewski nawiązał bliższą - nie tylko i nie przede wszystkim - znajomość polityczną. Do pierwszej próby sił doszło na zwołanym po śmierci Augusta III sejmie konwokacyjnym. Pod osłoną wojsk rosyjskich, które wkroczyły do Polski, zwolennicy „Familii” zyskali przewagę nad kiero- waną przez hetmana Jana Klemensa Branickiego opozycją i przystąpili do przeprowadzania reform. Nie udało się jednak wprowadzić wszystkich planów Ingerowali, odwołując się do Petersburga, dyplomaci pruscy. Przeforsowano natomiast nowy regulamin obrad sejmowych, przy czym najistotniejszym po- stanowieniem było ograniczenie zasady jednomyślności – kwestie skarbowe miano odtąd rozstrzygać większością głosów. Ograniczono władzę hetmanów, co nie było bez znaczenia wobec faktu, iż właśnie w ich otoczeniu znajdowali się najzagorzalsi przeciwnicy reform. Wreszcie, dla wzbogacenia dochodów skarbu, wprowadzono tzw. cło generalne. Na czas elekcji wojska moskiewskie wycofały się dyskretnie na kilka kilometrów od stolicy. I choć Czartoryscy woleliby widzieć na tronie generała ziem podolskich, Adama Kazimierza Czartoryskiego, to jednak przeciwko kandydatowi carowej nie zamierzali występować. Ta zaś doskonale zdawała sobie sprawę, iż ten wszechstronnie wykształcony, bywały w szerokim świecie młody, bo 32-letni magnat, nie

50 będzie w stanie, z powodu miękkości charakteru, się jej przeciwstawić. Tym bardziej, że szybko pozba- wiony został szerszego politycznego zaplecza. „Familia”, widząc, iż nie chce respektować ich wskazówek, wkrótce się od niego odsunęła. Stanisławowi Augustowi pozostawała tylko jego petersburska protektorka. Koronacja, po raz pierwszy w dziejach Rzeczypospolitej, odbyła się w Warszawie. Nowy władca szczerze dążył do kontynuowania dzieła refom. Powołał do życia gabinet ministrów, z którym odbywał systematyczne posiedzenia. Uporządkowano – wywołany przez Fryderyka II – chaos monetarny. Komi- sje Dobrego Porządku reformowały gospodarkę prowadzoną przez miasta królewskie. Wzrosły dochody skarbu. Nowoczesne kadry dla oczekującego na reorganizację wojska miała przygotować ufundowana w 1765 r. przez króla czysto świecka Szkoła Rycerska. Dodajmy, że jej absolwentem był na przykład Ta- deusz Kościuszko. Rachuby na życzliwość carycy dla skromnych, ale wzmacniających państwo reform, okazały się złu- dzeniem. Już w 1767 r., rzekomo dla obrony praw różnowierców, tak prawosławnych, jak i protestantów, Katarzyna II nakazała swemu wojsku wkroczyć ponownie do Polski. Finezyjna gra prowadzona przez rosyjskiego ambasadora, Nikołaja Repnina, wspierającego tak konfederacje zawiązane przez dysydencką szlachtę, jak i jej ultrakatolickich przeciwników, oraz nie wahającego się przed schwytaniem najbardziej nieprzejednanych opozycjonistów i zesłaniem ich w głąb Rosji, przyniosła carycy początkowo pełny suk- ces. Król ugiął się przed jej wolą i upokorzył. Sejm, zupełnie zastraszony, przywrócił dysydentom daw- ne prawa (m.in. pełnienie wszystkich funkcji publicznych). Co więcej, gwarantką ustrojowych podstaw Rzeczypospolitej, zawartych w tzw. prawach kardynalnych, stawała się Katarzyna II. Na tej liście znala- zły się: wolna elekcja, liberum veto, zasada „neminem captivabimus” i prawo do wypowiadania władcy posłuszeństwa. Sukces „gwarantki” praw kardynalnych zdawał się być zupełny. A jednak jeszcze przed zakończe- niem prac sejmu pojawił się ruch, który kwestionował podjęte na nim uchwały. W niewielkiej fortecy na Podolu, Barze, 29 lutego 1768 r. nieliczna grupka tamtejszej szlachty zawiązała konfederację. Uczyniła to w obronie wiary i wolności, w obronie starodawnych praw i narodowych swobód. Barowianie wy- stępowali jednak nie tylko w obronie ciążącej nad współczesnością przeszłości. Występowali też w imię przyszłości, w imię odrodzenia siły własnego, suwerennego państwa. Konfederaci, gromieni początkowo przez wojska rosyjskie i współdziałające z nimi polskie, koronne, nie zamierzali łatwo kapitulować. Ostatecznie Bar padł. Przywódcy i zbrojne niedobitki przedarli się do Turcji. Pokonani na południowo-wschodnich kresach konfederaci poderwali jednak do walki Małopol- skę, Wielkopolskę, Litwę. Ich oddziały, od 1770 r. wspomagane francuskimi pieniędzmi oraz instrukto- rami, biły się coraz lepiej. Szlachta, od lat odzwyczajana od oręża, tak jak jej pradziadowie znów własną krwią płaciła daninę swej ojczyźnie. Niestety wojsk rosyjskich, liczniejszych i lepiej wyszkolonych, nie udało się konfederatom pokonać. Trwający aż po 1772 r. opór uświadomił wszakże Rosji, iż nie zdoła ona w pojedynkę rozprawić się z Rzeczpospolitą. Toteż pruskie podszepty i faktyczna terytorialna eks- pansja Austrii, zajmującej polskie starostwa, sprawiły, iż 5 sierpnia 1772 r. „trzy czarne orły” podpisały pomiędzy sobą układ rozbiorowy. Największa część Rzeczpospolitej, 92 tysiące km² zamieszkałe przez 1,3 mln ludności, w większości białoruskiej, została przyłączona do Rosji. Były to ziemie położone nad górnym Dnieprem i na północ od Dźwiny. Niewiele mniej, bo 83 tysiące km², dostało się Austrii. Były to tereny znacznie ludniejsze, za- mieszkałe przez ponad 2,5 miliona mieszkańców, przeważnie Polaków, z tak znaczącymi ośrodkami jak Lwów, Przemyśl, Tarnów, Zamość czy Tarnopol. Wreszcie Prusy zyskały pozornie najmniej, bo tylko 36 ty- sięcy km² z niespełna 600 tysiącami ludności, ale były to z kolei bogate obszary Prus Królewskich (choć bez Gdańska i Torunia) oraz Warmii. Co gorsza, Rzeczpospolita została w ten sposób odcięta od morza. Sejm zwołany w roku następnym, pomimo dramatycznego protestu Tadeusza Rejtana, wyraził zgodę na traktaty rozbiorowe. Rozbiór wstrząsnął jednak Rzecząpospolitą. Rozbudził wiele uśpionych sumień. Wywołał, jedną z największych w dziejach, próbę ratunku.

51 19. Próba ratunku

Okrojona w 1772 r. Polska pozostawała nadal rozległym (520 tys. km²) i ludnym, ponad 8-milionowym państwem. Aby jednak przetrwać, musiała się zmienić w organizm dobrze rządzony, zasobny, dysponu- jący silną, nowoczesną armią. Dzieło to zostało podjęte, choć w kraju, gdzie panoszyła się przecież op- arta o liberum veto złota wolność. Uczynili to nowi, młodzi ludzie. Ci, którzy w swych szkolnych latach zetknęli się z nowoczesnym, otwierającym szerokie, europejskie horyzonty, systemem edukacyjnym. Podwaliny pod gmach reform położył ten sam sejm, który aprobował wcześniej traktaty rozbioro- we. Powołano gabinet ministrów, czyli Radę Nieustającą, wspomagającą króla w sprawowaniu władzy. Uporządkowany został po raz kolejny system podatków, dzięki czemu wzrosła liczba wojska szkolonego przez świetnych fachowców. Nadszedł kres niegdyś okrytych chwałą, a w XVIII w. kompletnie przesta- rzałych chorągwi husarskich. Zastąpiono je kawalerię narodową. Prawdziwie wielkim dziełem sejmu rozbiorowego stało się jednak powołanie do życia Komisji Edukacji Narodowej. Komisja, w rzeczywistości najprawdziwsze ministerstwo oświaty, mogła powstać dzięki kasacie zakonu jezuitów dokonanej przez papieża Klemensa XIV. Dobra, które znajdowały się w rękach zakonu przejęła Rzeczpospolita, z tym zastrzeżeniem, że pochodzące z nich dochody przeznaczone zostaną na potrzeby wychowania młodzieży. W ten sposób, w październiku 1773 r., narodziła się Komisja Edukacji Narodowej. Instytucja, w skład której weszli politycy tej miary, co książę Adam Kazimierz Czartoryski, Andrzej Zamoyski – twórca odrzuconego nieco później znakomitego kodeksu prawa sądowego, czy młodziutki wówczas Ignacy Potocki, zreformowała cały system szkolny. Hugo Kołłątaj (liczący w momencie roz- poczęcia dzieła lat 23) i wybitny matematyk Marcin Poczobutt-Odlanicki modernizowali uniwersytety w Krakowie i Wilnie. Na Uniwersytecie Jagiellońskim rozbudowano katedry nauk ścisłych, przywrócono zarzucone wykłady z medycyny, wreszcie – język polski uczyniono językiem wykładowym. Przeprowadzenie reformy w szkołach wyższych było tym istotniejsze, gdyż sprawowały one nadzór nad siecią szkół średnich. Również w nich kładziono nacisk na znajomość przedmiotów ścisłych, uczo- no ojczystego języka oraz geografii i historii narodowej. Komisji nie powierzono, co prawda, bezpośred- niej kontroli nad szkołami parafialnymi, ale dzięki powołaniu do życia w 1775 r. Towarzystwa do Ksiąg Elementarnych zostały one zaopatrzone (podobnie jak szkoły średnie) w nowe, świetnie przygotowane podręczniki. Uczeń, który samodzielnie umiał przeczytać, iż „stan rolników u wszystkich mądrych jest poważany”, był już człowiekiem, w umyśle którego zaszczepiano nowe, oświeceniowe wzorce. Czas po pierwszym rozbiorze, kiedy to Rosja rozluźniła kuratelę sprawowaną nad Rzeczpospolitą i wycofała w 1780 r. z Polski swe wojska, był też czasem nadrabiania, odziedziczonych po czasach sa- skich, zaległości kulturowych. Na literackiej niwie pojawiło się liczne grono wybitnych twórców, na czele z księciem poetów, biskupem warmińskim Ignacym Krasickim. Autor znakomitych powieści moraliza- torskich, bajek i satyr chłoszczących szlacheckie przywary był ozdobą wydawanych przez króla „obia- dów czwartkowych”. Przy stole monarchy gromadziły się postacie tej miary co poeta i dziejopis Adam Naruszewicz, autor “Sofiówki” Stanisław Trembecki czy twórca najpiękniejszej bodaj z polskich kolęd, „Bóg się rodzi – moc truchleje”, Franciszek Karpiński. Był to również czas narodzin teatru narodowego, na trwałe związanego z osobą Wojciecha Bogusławskiego, czas wybitnych dokonań malarskich, by wy- mienić płótna Włochów: Bacciarellego i Canaletta czy obrazy Norblina, oraz zachwycających po dziś dzień pomników architektury, z pałacem Łazienkowskim na czele. Stanisław August sprawdzał się jako znawca i mecenas sztuki, jako człowiek, który rozumiał i wspie- rał artystów. Gdyby, choć w połowie tak skutecznie działał na polu polityki! A miał, zwłaszcza w końcu lat osiemdziesiątych, niemałe możliwości. Pod koniec XVIII w. niezwykle mocno dały znać o sobie wolnościowe, demokratyczne prądy. Za oceanem walkę o niezależność rozpoczęły stany północnoamerykańskie. Burzyli się Holendrzy i Szwaj- carzy, W lipcu 1789 r., na drogę ku swej wielkiej rewolucji wkroczyła ostoja oświeconego absolutyzmu, Francja. W Polsce zaś, wykorzystując zaangażowanie Rosji oraz Austrii w wojnie z Turcją oraz przychyl- ność poróżnionych z tymi potęgami Prus, doszło latem 1788 r. do zwołania sejmu pod laską konfedera- cką. W pierwszym dniu jego obrad, 7 października, gdy godność marszałka powierzano Stanisławowi

52 Małachowskiemu i Kazimierzowi Nestorowi Sapieże, nikt nie przypuszczał, iż sejm ten zyska sobie u po- tomnych przydomek „Wielki”. I że jego obrady trwać będą lat cztery. W pierwszej fazie obrad król, dysponując poparciem swych zwolenników tworzących większość izby, usiłował forsować program reform skonstruowany tak, by nie psuć dobrych stosunków z Rosją. Jego prze- ciwnicy, obóz „patriotów”, gotowi byli wejść w porozumienie z Prusami, by zrzucić zależność od Rosji. Wreszcie inna grupa przeciwników, stronnictwo hetmańskie Branickiego i Rzewuskiego, gotowa była, przy pomocy Rosji, obalić króla i zagrodzić drogę jakiejkolwiek myśli o reformie. Sukcesy, co prawda w dużej mierze o wydźwięku jedynie propagandowym, zaczął odnosić obóz patriotów. Pierwsza decyzja dotyczyła zwiększenia liczby wojska do 100 tysięcy. Nadzór nad nim miała sprawować specjalna, wyłoniona przez sejm, Komisja Wojskowa. W grudniu 1788 r. sejm przejął w swe ręce kierownictwo polityki zagranicznej. W styczniu następnego roku obalono Radę Nieustającą. Sejm, decydując się przedłużyć swoje obrady na czas nieograniczony, stawał się faktycznym ciałem rządzącym. Na stronę większości, tworzonej teraz przez patriotów, przeszedł sam król. Droga do zupełnej reformy państwa stawała, jak mniemano, otworem. Znaczącą rolę odgrywali w sejmie posłowie młodzi wiekiem, wychowankowie szkół zreformowanych przez Komisję Edukacji Narodowej. W szerokim, liczącym około 60-ciu osób, gronie przygotowującym nową konstytucję, gdzie obok króla prym wiedli Hugo Kołłątaj, Ignacy Potocki i Stanisław Małachow- ski, przeważali posłowie, którzy nie ukończyli jeszcze lat trzydziestu! Swą aktywność demonstrowało nie tylko nowe, młode pokolenie szlachty. W listopadzie 1789 r. z Ratusza warszawskiego wyruszyła na Zamek „czarna procesja”. prowadzona przez burmistrza Warszawy, Jana Dekerta. Gotowi do pełnego współdziałania reprezentanci 141 miast królewskich przedkładali sejmowi i monarsze wniosek o przy- wrócenie dawnych, utraconych praw miejskich. Od lata 1790 r. czas przestał pracować na korzyść Rzeczypospolitej. Zawarte wiosną tegoż roku przy- mierze obronne z Prusami utraciło swą wartość po podpisaniu konwencji austriacko-pruskiej. Prusy, ła- komie spoglądające na Gdańsk i Toruń, zaczęły intrygować w Rosji przeciwko Polsce. Na dworze carycy przebywali też magnaci niezadowoleni z przemian w Polsce. Sejm obradujący od późnej jesieni 1790 r. w podwojonym składzie, musiał przyspieszyć prace. Wpierw zdecydowano się na reformę sejmików przez odebranie tam prawa głosu szlachcie – gołocie. W kwietniu 1791 r. przyjęto prawo o miastach, umożliwiające zamożnym mieszkańcom miast królewskich udział w życiu publicznym, m.in. poprzez dostęp do sejmu i urzędów. Wreszcie, 3 maja 1791 r., wykorzystując nieobecność części posłów opozycyjnych, przyjęto i zaprzysiężono drugą w świecie – po Stanach Zjed- noczonych – ustawę konstytucyjną. Słynną Konstytucję 3 Maja. Konstytucja czyli Ustawa Rządowa uznawała, iż wszelka „władza swój początek bierze z woli naro- du”. Był to nadal naród szlachecki, ale poszerzony już o mieszczan, ale i chłopów Konstytucja brała „pod opiekę prawa i rządu krajowego”. Władzę, zgodnie z najnowszą doktryną oświeceniową, dzielono na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Prawa stanowić miał dwuizbowy sejm złożony z 204 posłów, reprezentujących nie poszczególne sejmiki, lecz cały naród. Zniesiono liberum veto – odtąd decydować miała wola większości. Senat, w którym zasiadał również król, dysponował jedynie prawem veta zawie- szającego uchwałę izby poselskiej, przy czym po następnym jej przegłosowaniu nabierała ona mocy obo- wiązującej. Rzeczpospolita pozostawała monarchią, lecz nie elekcyjną, a dziedziczną. Zniesiono podział kraju na Koronę i Wielkie Księstwo Litewskie, kładąc tym samym kres unii obowiązującej od 1569 r.. Władzą wykonawczą był rząd zwany Strażą Praw. Tworzyło ją, wraz z królem i prymasem, jako przewodniczącym Komisji Edukacji Narodowej, pięciu ministrów. Kierowali oni ministerstwami: po- licji, spraw wewnętrznych (pieczęci), interesów zagranicznych, skarbu i wojny. Mianował ich król, zaś większością 2/3 głosów mógł odwołać połączony sejm i senat. „Zawsze gotowy” sejm miał zmieniać swój skład co dwa lata. Po 25latach przewidywano, że zbie- rze się sejm o charakterze specjalnym, konstytucyjny, mogący zmieniać wpisane do Ustawy Rządowej postanowienia. Wady ustrojowe Rzeczypospolitej zostały usunięte. Polska, jako monarchia konstytucyjna, mog- ła – podobnie jak w dobie rozkwitu, w XVI w. – stać się godnym naśladowania wzorem. Gdyby tylko zdołała przetrwać.

53 20. Finis, Poloniae…?!

Nad lewobrzeżnym dopływem Bohu, niewielką rzeką Siniuchą, leżało mało znaczące, po pierwszym rozbiorze pograniczne, miasteczko Targowica. W nim to, 14 maja 1792 r., zawiązała się konfederacja, ze Szczęsnym Potockim jako marszałkiem. Konfederacja wymierzona była w bezprawną, zdaniem jej sygnatariuszy, Konstytucję 3 Maja. Sam dokument przygotowany został wcześniej, bo w końcu kwiet- nia w Petersburgu, a protektorką konfederatów – poza Potockim byli to: Franciszek Ksawery Branicki, Szymon Kossakowski, Seweryn Rzewuski – okazała się caryca Katarzyna. Nazwa pogranicznej mieściny szybko urosła do miana symbolu zdrady. Targowiczanie wzywali na pomoc Rosję. Caryca, szykująca się do rozprawy z rewolucyjną Francją, nie omieszkała wykorzystać świetnej sposobności, by wpierw zdusić podobny paryskiemu eksperyment nad Wisłą. Jej armia już 18 maja wkroczyła w granice Rzeczypospolitej. Rozpoczęła się polsko-rosyjska wojna w obronie Konstytucji majowej. Katarzyna pewna była sukcesu. Przeciwko liczącej bez mała sto tysięcy żołnierzy armii rosyjskiej Rzeczpospolita wystawiła jedynie niespełna 60-tysięczne wojsko, z czego 1/3 pozostawała w rezerwie poza frontem. Przeważali w niej stosunkowo słabo wyszkoleni, nieostrzelani rekruci, którzy mieli prze- ciwstawić się zaprawionym w bojach weteranom rozlicznych kampanii. Co więcej, Polska nie mogła li- czyć na pomoc ze strony Prus. Niedawny sojusznik ubiegał się teraz o względy Rosji, licząc, że otrzyma z jej rąk i Gdańsk, i Toruń. Dla armii rosyjskiej wojna nie oznaczała jednak, wbrew oczekiwaniom, łatwego tryumfu. Polskie wojsko nie rzuciło broni i nie uciekło w panice z pola bitwy, jak przepowiadał to Branicki. I choć zawo- dzili poniektórzy dowódcy, jak choćby książę Ludwik Wirtemberski, stojący na czele korpusu działającego na Litwie, to i młody żołnierz, i pozostali wodzowie coraz lepiej zdawali jakże trudny egzamin. Wreszcie oddziały dowodzone przez bratanka królewskiego, księcia Józefa Poniatowskiego, odniosły zwycięstwo w bitwie stoczonej 18 czerwca pod Zieleńcami, na podejściu do rzeki Horyń. Był to pierwszy, od czasów Jana III Sobieskiego, polski sukces militarny! Trudno się tedy dziwić, iż z tej to właśnie okazji Stanisław August Poniatowski ustanowił order Virtuti Militari, a jego pierwsze egzemplarze przypięto do mundu- rów tych, którzy pod Zieleńcami wyróżnili się najbardziej. Pojedyncze sukcesy nie mogły wszakże powstrzymać pochodu Rosjan. W miesiąc po wiktorii zie- lenieckiej w walce o utrzymanie przeprawy na Bugu wsławił się Tadeusz Kościuszko. Armia Rzeczypo- spolitej odstępowała, ale nie została pobita. Zamierzano bronić się na linii Wisły. Co radykalniejsi po- litycy, tacy jak Ignacy Potocki czy Stanisław Sołtan, opowiadali się za powszechnym uzbrojeniem ludu. Żołnierz, coraz bitniejszy, coraz bardziej doświadczony, trwał. Oczekiwano powszechnie, że dodatkowo wzmocni go monarszym autorytetem, przybywając do obozu, Stanisław August. Zamiast tego 25 lipca wojsko otrzymało rozkaz zaprzestania walki. Król przystąpił do Targowicy… Trudno powiedzieć, czy decyzja monarchy podyktowana została utratą wiary w możliwość dalszego prowadzenia skutecznej obrony, czy przekonaniem, że w ten sposób zdoła ocalić i dzieło reform, i sam kraj. O tym, że problem nie był prosty, świadczy choćby fakt, iż niezwłoczne przystąpienie do Targowicy doradzał królowi sam Hugo Kołłątaj. Decyzja Stanisława Augusta złamała wszakże wolę oporu. Wyższym wojskowym – na czele z księciem Józefem i Kościuszką – pozostawało jedyne honorowe wyjście, dymi- sja. Rychło też część polityków, Kołłątaja nie wyłączając, udała się na emigrację. Dzieło reform, zaciekle przez targowiczan niszczone, załamało się. Niewiele czasu upłynęło, by i twórcy Targowicy zrozumieli, iż okazali się tylko narzędziem w ręku Rosji. Już 23 stycznia 1793 r. Rosja i Prusy, podpisały konwencję sankcjonującą kolejny, drugi już rozbiór Rzeczypospolitej. Rosja zajmowała olbrzymi szmat ziem białoruskich i ukrainnych z Podolem, wzdłuż południkowo biegnącej linii od Dźwiny, poprzez Pińsk aż po Kamieniec Podolski. Był to obszar, liczący 280 tys. km², zamieszkały przez ponad 3 miliony ludności. Prusy sięgnęły po Wielkopolskę, Kujawy, a nawet część Mazowsza z tak ważnymi ośrodkami, jak: Poznań, Kalisz, Łęczyca czy Płock. Pod pruskie panowa- nie przeszły też ostatecznie Gdańsk i Toruń, choć w obydwu przypadkach ich mieszkańcy stawili obcemu wojsku czynny opór. Terytorialnie był to obszar obejmujący 58 tys. km² z ponad milionem mieszkańców.

54 Okrojona Rzeczpospolita rozpościerała się odtąd na 227 tys. km² i liczyła bez mała 4,5 miliona lud- ności. Praktycznie nie dysponując armią, stała się rosyjskim protektoratem. Rządził w niej nie król, lecz ambasador carycy. A mimo to zwołany w Grodnie sejm rozbiorowy, złożony z posłów starannie dobra- nych, nie był skłonny do ratyfikowania zmowy rozbiorowej. Groźby zsyłek i konfiskat dóbr, których am- basador Jakob Sievers nie szczędził, sprawiły, iż zgodzono się wpierw na uznanie terytorialnych pretensji Rosji. Podobna zgoda w odniesieniu do Prus zapadła po całonocnej, niemej sesji sejmowej, w otoczonym wojskiem moskiewskim zamku grodzieńskim, na który wycelowane były lufy armat. Owo dramatyczne milczenie marszałek sejmu, Stanisław Bieliński, potraktował jako wyrażenie zgody. Ów wymuszony akt szybko został przez Polaków zakwestionowany. I to nie protestem papierowym, lecz orężem. Powstanie, nad przygotowaniem którego pracowali pospołu polityczni emigranci przebywający w Saksonii, jak i spiskowcy w kraju, było koniecznością. Los Rzeczypospolitej wydawał się być tak czy inaczej przesądzony, a jej wcielenie do rosyjskiego imperium, niemal pewne. Przewidywany na wodza gen. Tadeusz Kościuszko zabiegał o pomoc zewnętrzną, jednak od rewolucyjnej Francji, w stolicy której bawił w początkach 1793 r., nie uzyskał, poza słowami zachęty, niczego konkretnego. Pierwszy termin wybuchu, jesień 1793 r., okazał się nierealny. Dopiero rozbicie warszawskiej organizacji spiskowej i przy- spieszona redukcja polskiej armii (z 50 do 15 tysięcy) sprawiły, iż wiosną 1794 r. wybuchło powstanie zwane później kościuszkowskim. Pierwszy sygnał przyszedł z Mazowsza. Stacjonujący w Ostrołęce brygadier Antoni Madaliński od- mówił wykonania rozkazu o redukcji i ze swym oddziałem ruszył w kierunku Krakowa. Część wojsk rosyjskich ruszyła za nim w pościg, reszta zaczęła gromadzić się w okolicach Warszawy. W stronę stoli- cy kierowały się też oddziały rosyjskie z Krakowa. Gród wawelski stanął przed powstańcami otworem. W nim to, na rynku, 24 marca 1794 r. Kościuszko ogłosił akt powstania. On sam zaś, jako Naczelnik państwa, ślubował, iż władzy swej użyje jedynie „dla obrony całości granic i ugruntowania powszechnej wolności”. Wszyscy obywatele zostali wezwani pod broń – obok regularnej armii mieliby walczyć, nawet uzbrojeni jedynie w kosy czy piki, mieszczanie i chłopi. W dwa tygodnie później doszło do pierwszego starcia. Siły prowadzone przez Kościuszkę (około 4 tys. żołnierzy i 2 tys. Kosynierów) natknęły się w okolicy wsi Racławice na wydzielony z głównych sił rosyj- skich, blokujących drogę na Warszawę, korpus dowodzony przez Aleksandra Tormasowa. Bitwa, stoczo- na 4 kwietnia, przyniosła siłom powstańczym jakże potrzebny sukces. Korpus Tormasowa został rozbity, a o ostatecznym rezultacie starcia zdecydował brawurowy atak kosynierów na rosyjskie armaty. Pamięć o tym wydarzeniu – dzięki malarskiemu kunsztowi Wojciecha Kossaka i Jana Styki, twórcom namalowanej we Lwowie, a udostępnianej dziś we Wrocławiu „Panoramy Racławickiej” – nadal jest wyjątkowo żywa… Wieść o zwycięstwie racławickim pobudziła kraj. Już 17 kwietnia wyswobodziła się Warszawa, pośród zaś uczestników tej insurekcji wyróżnił się szewc, Jan Kiliński. W pięć dni później powstanie przenosi się do Wilna. Wojska rosyjskie poniosły ciężkie straty – w samej tylko Warszawie straciły ponad połowę z niemal 8-tysięcznego garnizonu! W Wilnie niewielki oddział, dowodzony przez Jakuba Jasińskiego, rozbił 6-krotnie liczniejsze siły przeciwnika. W maju, po udanej obronie obozu warownego pod Połań- cem, Kościuszko uzyskał wreszcie dostęp do Warszawy. Powstanie było nie tylko zrywem narodowym. Ważna kwestią poruszaną w nim był problem spo- łeczny, problem położenia chłopów. Kościuszko, by nie zrażać do powstania szlachty, nie zdecydował się na radykalne rozwiązania. Uniwersał, wydany przez niego 7 maja w Połańcu, dawał chłopom wolność osobistą i zmniejszał ilość dni przeznaczoną na pańszczyznę, ale owa połowiczność ani nie przyciągnęła do powstania spodziewających się nadania im ziemi chłopów, ani nie usunęła podejrzeń ze strony szlach- ty, obawiającej się znacznie bardziej radykalnych rozwiązań. Nie ulega jednak wątpliwości, iż pierwszy krok na drodze do rozwiązania tego najbardziej palącego problemu społecznego, dokonany został przez Naczelnika przywdziewającego niekiedy chłopską sukmanę. Kwiecień i maj były okresem największych sukcesów powstania. W czerwcu, po zaangażowaniu się po stronie rosyjskiej Prus, doszło do pierwszych niepowodzeń. Już 5 czerwca Kościuszko przegrał bitwę pod Szczekocinami, choć co prawda z dwakroć silniejszym przeciwnikiem. W kilka dni później wojska pruskie zajęły Kraków. W lipcu została oblężona Warszawa, gdzie wcześniej wzburzony tłum dokonał samosądu na więzionych tam targowiczanach. Połączonym siłom rosyjskim i pruskim nie udało się zająć stolicy. Co więcej, śmiały wypad do Wielkopolski korpusu dowodzonego przez Jana Henryka Dąbrowskiego, dla wsparcia miejscowych sił

55 powstańczych, zakończył się pełnym sukcesem. Dąbrowski zdołał zająć Bydgoszcz, a wojska pruskie w pośpiechu wycofały się spod Warszawy. Wielkopolski sukces zrównoważył utratę Wilna, które ska- pitulowało przed Rosjanami 12 sierpnia. Znacznie groźniejsze dla sił powstańczych było wszakże poja- wienie się nowej potężnej armii, którą z Ukrainy prowadził Aleksander Suworow. Kościuszko, usiłując przeszkodzić złączeniu się sił Suworowa z korpusem stojącym nieopodal Warszawy, zdecydował się na uderzenie. Do bitwy doszło 10 października pod Maciejowicami. Powstańcy zostali rozbici. Ciężko ran- ny Kościuszko dostał się do niewoli. W czarnej legendzie tej chwili, upowszechnionej przez Prusaków, przechowany został nieprawdziwy obraz upadającego z konia Naczelnika, który wypowiada dramatycz- ne zdanie – „Finis Poloniae!”… Maciejowice definitywnie przekreśliły szanse na uratowanie powstania. Następca Kościuszki, To- masz Wawrzecki, nie był w stanie podtrzymać oporu. W początku listopada pod Warszawę podeszła armia Suworowa. 4 listopada Rosjanie zdobyli Pragę. Żołnierze i ludność cywilna zostali wycięci w pień. W obronie swej reduty zginął wtedy, walcząc do końca, bohater powstania w Wilnie, Jakub Jasiński. Był to kres pierwszego narodowowyzwoleńczego zrywu. W kilka dni później, 18 listopada, pod Ra- doszycami, armia powstańcza oficjalnie kapituluje. Uczestnicy insurekcji zostali zesłani na Syberię, bądź trafili do rosyjskich, pruskich oraz austriackich więzień. Tych zaś, którzy zdołali ujść z kraju, czekał los politycznego emigranta. Klęska powstania oznaczała likwidacją państwa. Zaborcy przez dziesięć miesięcy spierali się o po- dział łupów. Wreszcie, 24 października 1795 r., podpisana została trzecia konwencja rozbiorowa. I tym razem największy, bo zajmujący 120 tys. km² obszar, z ponad milionową ludnością, przypadł Rosji. Były to ziemie Kurlandii, Litwy z Wilnem i Grodnem, Białorusi i Wołynia. Zachodnią część ziem litewskich, po Niemen, zagarnęły Prusy. Sięgnęły one również po Mazowsze ze stolicą Rzeczypospolitej, Warszawą. Był to obszar bez mała 50 tys. km², ale tak samo niemal ludny, jak część zajęta przez Rosję. Austria wresz- cie zagarnęła ziemie położone między Pilicą a Bugiem ze skrawkami Mazowsza i Podlasia, dorównujące niemal terytorialnie nabytkom Prus, ale zamieszkałe aż przez 1,5 miliona ludności. Rzeczpospolita, państwo niegdyś rozległe i potężne, przestała istnieć. To, że została wymazana z mapy, nie oznaczało wszakże, iż wymazana została również z umysłów i serc tych, którzy pragnęli przywrócić czasy jej chwały. Stąd właśnie brały się ponawiane przez kolejne pokolenia wysiłki, by odrodzić polską państwowość. Pierwsza ku temu sposobność pojawiła się niebawem, za sprawą cesarza Francuzów, Napole- ona. Już w dwa lata po ostatnim traktacie rozbiorowym biały orzeł szybował śladem napoleońskich orłów.

56 21. Śladem napoleońskich orłów

Rozbiory były szokiem dla tej części społeczeństwa, które aktywnie działało na rzecz przebudowy Rzecz- pospolitej. Według szacunku historyków, utratę niepodległości tak naprawdę zauważył co piąty obywatel państwa, a o jego odbudowę gotów był walczyć ledwie co dwudziesty. Istota problemu polegała zatem na tym, by owych świadomych obywateli, zamiast ubywać, przybywało. Od schyłku XVIII w. procesowi powolnego dostosowywania się społeczeństwa polskiego do realiów obowiązujących w państwach zaborczych towarzyszyły działania tych, którzy nie zamierzali się pogodzić ze stanem narodowej niewoli. Pierwsze konspiracje niepodległościowe zawiązały się już w 1796 r. Spiski pojawiły się w Krakowie, we Lwowie, Warszawie, na Podlasiu agitację niepodległościową prowadzi Fran- ciszek Gorzkowski. Wybuch powstania nie był jednak możliwy bez pomocy z zewnątrz. Ta zaś mogła nadejść tylko z Francji. W Paryżu skupiła się zatem polska emigracja polityczna. Emigranci, zwłaszcza ci, którzy wywodzili się z wojska, szybko doszli do wniosku, że najpewniejszym sposobem na odbudowę państwa będzie posiadanie własnego, uformowanego poza ziemiami polskimi, wojska. Sprzyjający moment pojawił się już jesienią 1796 r., kiedy to ze zwycięskim wodzem armii fran- cuskiej we Włoszech, gen. Napoleonem Bonaparte, porozumiał się Jan Henryk Dąbrowski. Toteż już 9 stycznia 1797 r., faktycznie u boku Francuzów, formalnie zaś w ramach sił wystawionych przez Republikę Lombardzką, utworzono Legiony Polskie. Kadrę oficerską dostarczyła w przeważającej mierze emigracja. Żołnierze wywodzili się z Polaków – jeńców wojennych z armii austriackiej. Krój mundurów nowej for- macji był polski, szlify – lombardzkie, natomiast o związku z armią francuską świadczyła trójkolorowa kokarda. Latem 1797 r. pod sztandarami Legionów gen. Dąbrowski skupił ponad 6 tysięcy ochotników. Było to wojsko niezwykłe. Przełożony, nawet najwyższy rangą, był przede wszystkim obywatelem. Żołnierz nie był poddawany ogłupiającej tresurze, lecz wychowywany, toteż czymś naturalnym było uczenie czytania i pisania przeważającego w szeregach galicyjskiego chłopa. Pieśnią legionów stał się mazurek Dąbrowskiego, którego słowa, ułożone przez Józefa Wybickiego, rozpoczynało szczególne wy- znanie wiary: „Jeszcze Polska nie umarła, póki my żyjemy”. I prosty program – odebrania szablą tego, co wydarła Polakom „obca moc”. Legiony, wbrew nadziejom i oczekiwaniom, nie ruszyły jednak do Polski. Krwawiły się w walkach na terenie Włoch. Ponosiły ciężkie straty w starciach z Austriakami i wspomagającymi ich Rosjanami pod Magnano i Trebbią. Francuzi zdradziecko, po kapitulacji Mantui, wydali ich w ręce Austriaków. Wreszcie, po zawarciu przez Napoleona w 1801 r. pokoju z antyfrancuską koalicją, przestały być po prostu potrzebne. Część pozostała w służbie włoskiej, większość (ok. 6 tysięcy) Napoleon wysłał na San Domingo, by użyć ich do tłumienia powstania wszczętego przez ludność murzyńską. Powróciło stamtąd zaledwie trzystu. Nowa sposobność na odzyskanie niepodległości pojawiła się w 1806 r., kiedy Napoleon uderzył na Prusy. W listopadzie, po ciężkich klęskach wojsk pruskich pod Jeną i Auerstädt, w Wielkopolsce wybu- chło powstanie. Pod koniec miesiąca Francuzi wkroczyli do Warszawy. W przeciągającej się kampanii (na pomoc Prusom przyszła Rosja) brały już udział polskie dywizje. Polacy, pomimo początkowej rezerwy, wsparli cesarza Francuzów. W gruncie rzeczy tylko przy jego po- mocy mogły urealnić się plany odbudowy Rzeczypospolitej. Pomysły, snute przez doradcę młodego cara Rosji, Aleksandra, od 1802 r. również zwierzchnika rosyjskiej dyplomacji, księcia Adama Czartoryskiego, by postawić w dziele odbudowy państwa właśnie na Rosję, załamały się definitywnie w 1805 r. Zwolenników współpracy z Francją spotkał jednak spory zawód. Traktat pokojowy, podpisany przez Napoleona i cara w lipcu 1807 r. w Tylży, nie zaspokajał najskromniejszych nawet polskich aspiracji. Na mapę Europy nie wróciło Królestwo Polskie. Z ziem drugiego i trzeciego rozbioru, zagarniętych przez Prusy, Napoleon utworzył Księstwo Warszawskie. Nowy, sztucznie skonstruowany twór państwowy zajmował obszar obejmujący nieco ponad 100 tys. km², na którym zamieszkiwało około 2,5 miliona ludności. Miał własną konstytucję, co prawda narzuconą przez Napoleona, własny rząd zwany Radą Stanu i dwuizbowy sejm. Niezwykle silna, wzoro- wana na cesarskiej, była tu pozycja władcy. Został nim, zgodnie z sięgającym czasu Konstytucji 3 Maja zapisem, król saski. Księstwo miało też własną, niemal 30-tysięczną armię. Księstwo Warszawskie, zależne

57 od Francuzów i w dużym stopniu przez nich, również finansowo, kontrolowane, było najdalej na wschód wysuniętą placówką stworzonego przez Napoleona systemu militarno-politycznego. Polacy byli jednak przekonani, że walcząc u boku cesarza Francuzów, walczą również o pełne odrodzenie Rzeczypospolitej w jej przedrozbiorowych granicach. Oddziały, wystawione przez Księstwo, brały udział w kampaniach wojennych Napoleona. Od 1803 r. poszczególne formacje kierowane były do Hiszpanii. Legia Nadwiślańska uczestniczyła w ciężkim oblę- żeniu Saragossy. Doborowy pułk szwoleżerów, wcielony do cesarskiej gwardii, wsławił się szaleńczą, ale i zwycięską szarżą na niezdobyte pozycje Hiszpanów w górach Gruadarrama, forsując wąwóz Somosierra i otwierając w ten sposób Napoleonowi drogę do Madrytu. Oddziały polskie walczyły tu nie tylko z siła- mi hiszpańskimi, ale i wspomagającymi je wojskami angielskimi. Kampania hiszpańska wsławiała polski oręż. Losy Księstwa decydowały się jednak nad Wisłą. W 1809 r. zaś jego byt został poważnie zagrożony. Austria wypowiedziała nową wojnę Francji. W kwietniu do Księstwa wkroczyła dwakroć silniejsza od jego wojsk armia austriacka. Wojskami polskimi, tak jak w kampanii 1792 r., dowodził książę Józef Poniatowski. Przewaga prze- ciwnika była przygniatająca, ale pomimo to armia Księstwa zajęła obronne pozycje na przedpolu War- szawy, pod Raszynem. Tu, 19 kwietnia 1809 r., doszło do bitwy. Zacięty bój, skoncentrowany na grobli falenckiej, gdzie sam książę, pykając fajkę, osobiście prowadził do kontrataku swą piechotę, trwała aż do nocy. Polacy utrzymali swą pozycję, choć wobec wzrastającej przewagi nieprzyjaciela musieli się wyco- fać. Nie było również mowy o obronie stolicy. Książę Józef nie zamierzał jednak wyczekiwać na kolejne posunięcia przeciwnika. Odziały polskie uderzyły na tyły Austriaków, zajmując kolejno: Lublin, Zamość, Sandomierz, Lwów i na koniec Kraków. Zwycięstwo Napoleona nad głównymi siłami wroga pod Wagram przesądziło sprawę. Podpisany w październiku traktat pokojowy poszerzał, i to znacznie, bo o ziemie za- jęte przez Austrię w trzecim rozbiorze, granice Księstwa. Liczyło ono już 142 tys. km², a w jego granicach znalazło się blisko 4,5 miliona mieszkańców. Szanse na odbudowę Rzeczypospolitej rosły. Rzeczpospolita nie mogła jednak odrodzić się bez ziem, które znalazły się w posiadaniu Rosji. To- też, kiedy latem 1812 r. ponad półmilionowa armia pod wodzą Napoleona ruszyła na Moskwę, zdawać się mogło, iż owa „druga wojna polska” zakończy dramat rozbiorów. Z Napoleonem ruszył też bez mała stutysięczny korpus polski, prawda, iż z wyjątkiem oddziałów dowodzonych przez Poniatowskiego. Po- lacy przeżywali radość pierwszych sukcesów –zdobyli Smoleńsk, trwali na pozycjach pod Borodino, jako pierwsi wkroczyli do Moskwy. Potem osłaniali odwrót Napoleona. Walczyli mężnie. Nie poddawali się panice, toteż ponosili ogromne straty. Z wyprawy powrócił co piąty. Armia Księstwa, zreorganizowana przez księcia Józefa, nie pozostała w kraju. Rosjanie wkroczyli do Warszawy już w lutym 1813 r. Poniatowski wycofał się wpierw do Krakowa, potem podążył w ślad za Napoleonem na zachód. W decydującym starciu, w „bitwie narodów”, stoczonej pod Lipskiem (16-19 X 1813), polski korpus poniósł straty przekraczające połowę jego stanu. Ciężko ranny książę Józef zginął w nurtach Elstery. Po klęsce Napoleona sprawę polską rozstrzygał kongres pokojowy obradujący w Wiedniu. Powrót do stanu z 1795 r. okazał się niemożliwy. Ziemie Księstwa, wyjąwszy zwrócone Prusom Poznańskie, prze- kształcone zostały w Królestwo Polskie (często zwane też kongresowym) połączone z Rosją unią perso- nalną. Kraków, wraz z przylegającym do niego obszarem, przekształcono w wolne miasto. Nowe granice, faktycznie kolejnego, czwartego rozbioru, przetrwały aż po 1918 r. Królestwo Polskie, choć w okrojonej postaci, z carem w roli króla, powróciło na mapę Europy. Otwartym pozostawało pytanie, czy zwycięży w nim duch politycznego liberalizmu, czy rosyjskie samodierżawie: duch Czartoryskiego czy Nowosilcowa.

58 22. Królestwo Polskie – Czartoryski czy Nowosilcow?

Królestwo Polskie, Kongresówka – nazwy te, a zwłaszcza druga z nich, zadomowiły się w języku potocz- nym XIX-wiecznego Polaka. Tak nad Wisłą, jak Wartą czy Niemnem przypominały o świetności daw- nych wieków i usankcjonowanej na kongresie wiedeńskim niesprawiedliwości dziejowej. Były punktem odniesienia tak dla politycznych realistów, jak i romantyków. Królestwo Kongresowe zajmowało obszar nieco większy aniżeli Księstwo Warszawskie w chwili swych narodzin. Rozpościerało się na 128 tys. km², a mieszkało w nim 3,3 miliona ludności. W konstytucji, nadanej przez cara Aleksandra I u schyłku 1815 r., znajdował się brzemienny w skutki zapis, iż po wsze czasy jest ono połączone z Rosją. Korona polska, podobnie jak czapka Monomacha, była dziedziczna i miała być nakładana na skronie kolejnego cara z dynastii Romanowych. Car rezydował jednak w Pe- tersburgu. W Warszawie, w jego imieniu, rządził namiestnik. Nie został nim jednak, jak można było tego oczekiwać, przyjaciel cara z lat młodości, książę Adam Czartoryski. Funkcję tę objął gen. Józef Zajączek. Konstytucja, nadana Królestwu, mogła uchodzić za postępową, gdyż prawo wyborcze zapewniała aż stu tysiącom swych obywateli, więcej niż w ludniejszej i rozleglejszej Francji! Co więcej, poręczała ona wolność słowa, wyznania, nietykalność osobistą jak też i posiadanej własności. Urzędy, jak bywało to w Rzeczypospolitej szlacheckiej, obejmować mieli wyłącznie Polacy. Przywrócony został podział na tra- dycyjne jednostki administracyjne, województwa, oraz powrócono do wyrugowanej w dobie wpływów francuskich zasady kolegialności we wszelkiego rodzaju urzędach. Pełnia władzy, pomimo istnienia dwuizbowego parlamentu, Rady Stanu i ciała rządowego w posta- ci Rady Administracyjnej, należała jednak do cara. Władza faktyczna znalazła się zaś w ręku jego brata, wielkiego księcia Konstantego, nominalnie jedynie dowódcy armii Królestwa. Ten kandydat do polskiego tronu w 1793 r., autokrata niemający szans, by zasiąść na carskim tronie (z powodu ożenku z osobą ze zbyt niskiego rodu, a przy tym Polką, Joanną Grudzińską), skoncentrował całą swą energię na rozciąg- nięciu coraz większego zakresu zupełnie niekontrolowanej władzy nad polskimi poddanymi. Konsty- tucja okazała się wyłącznie papierową zaporą. Członkowie rządu zaś, wyjąwszy zawiadującego znako- micie gospodarką Ksawerego Druckiego-Lubeckiego, osobowościami zbyt słabymi. Wybuchy dzikiego, nieokiełznanego gniewu, zwłaszcza wobec żołnierzy i oficerów, szybko wyrobiły mu opinię brutala i ok- rutnika. Znieważani oficerowie popełniali samobójstwa. Katowani żołnierze tłumili głuchą nienawiść. Nienawiść, która przenosiła się do społeczeństwa i dotyczyła już nie tylko osoby wielkiego księcia, ale całego systemu rządów, który sobą reprezentował. A przecież armia polska była prawdziwym oczkiem w głowie brata moskiewskiego imperatora. Szko- leni na pruska modłę, wręcz tresowani żołnierze przygotowywani byli do wykonywania najtrudniejszych zadań, którym dzisiaj mogłyby podołać jedynie elitarne, specjalnie szkolone formacje. Dla piechura z armii Królestwa chlebem powszednim było forsowanie w pełnym obciążeniu bojowym Wisły i rozwijanie się do ataku. I to nie jeden raz… Konstanty chciał mieć najbitniejszą armię w całej Europie. Po kilku latach był już przekonany, że cel swój osiągnął. I z armii tej brat carski był bez wątpienia dumny. Nie Konstanty wszak, lecz senator Mikołaj Nowosilcow okazał się być tym człowiekiem, który ode- grał szczególnie złowrogą rolę nie tylko wobec Polaków w Królestwie, ale i wszystkich Polaków zamiesz- kujących złączone z Rosją „ziemie zabrane”. Ten „pełnomocnik cesarski” pojawił się w Warszawie po to, by nieoficjalnie kontrolować działania miejscowych władz. Zadania swe, sprzedajny i rozpustny sena- tor, uwieczniony w mickiewiczowskich „Dziadach”, pojmował znacznie szerzej. Stał się ostoją szpiegów i donosicieli. Tropił wszelkie przejawy wolnej, niezależnej myśli. Wydał wojnę tajnym organizacjom, zmierzającym do narodowego odrodzenia Polski. Związki takie, tworzone zwłaszcza wśród młodzieży, pojawiły się zaś od 1817 r. coraz częściej. W porozbiorowych dziejach Polski spisek młodzieżowy często niedojrzale, a niekiedy niemądrze wyrażał to, co przygłuszone rozwagą i lękiem tkwiło w zbiorowej podświadomości pokolenia ojców. Młodzież też, jak w wielu innych, podbitych narodach, stawała się najżywszym strażnikiem tych war- tości, które z czasem zaczęto określać mianem patriotycznych. Spiski, zawiązywane u schyłku drugiego dziesięciolecia XIX w., nie były zbyt liczne. Warszawski Związek Przyjacielski, zwący się z grecka „Panta

59 Kojna” (czyli „wszystko wspólne”), czy Związek Wolnych Polaków, w którym uczestniczył wybitny póź- niej polityk i dziejopis Maurycy Mochnacki, jak i wileńskie Towarzystwo Filomatów to organizacje eli- tarne, kilkunasto- bądź kilkudziesięcioosobowe. Z wielką siłą oddziaływały one jednak na otaczające je, nie tylko najbliższe, środowisko. Działalność rozpoczynano od prac samokształceniowych. Z owych młodzieżowych tajnych związków, których liczbę poważni badacze oceniają na kilkadziesiąt, najbardziej znanym było powstałe w 1816 r. lub 1817 r. w Wilnie Towarzystwo Filomatów. Przyjaciele nauki, bo tak przekładać trzeba przybraną przez nich nazwę, prowadzili początkowo wspólne zebrania po to, by udzielać sobie wzajem pomocy w pogłębianiu wiedzy. Nie było ich wielu – kilku, kilkunastu, ale w grupie tej znalazł się i Tomasz Zan, i, co ważniejsze, Adam Mickiewicz. Jego to właśnie poezje, wydane w 1822 r. w stolicy Litwy, poruszyły Warszawę, „Oda do młodości” zaś odczytana została jako wezwanie do czynu, do którego nie było już zdolne starsze, pogodzone z otaczającą rzeczywistością, pokolenie. Filomaci, gotowi przekształcać świat potęgą wiedzy, przekonani o potrzebie jej przekazywania w sze- rokie, nie tylko najwyższe, kręgi, pragnący tak narodowego, jak i społecznego wyzwolenia, szybko doszli do wniosku, że nie mogą obracać się we własnym, zamkniętym kręgu. Zaczęli organizować nowe, zwią- zane z nimi, grupy. Wpierw było to, szybko zakazane przez władze, stowarzyszenie „Promienistych”. Po nim – tajny już Związek Filaretów. Od 1822 r. Filomaci przekształcili się w Związek Patriotów, a samo- kształceniowe działania zmieniono w przygotowania do walki o niepodległość. W 1823 r. na trop spi- skowców wpadła policja. Śledztwo wziął w swe ręce Nowosilcow. Nastąpił okres aresztowań, przesłuchań, wyrzucania młodych ludzi zamieszanych w spisek z uczelni i gimnazjów, wreszcie zsyłka. Nowosilcow tryumfował. Jego sukces był tym większy, że z ważnej funkcji kuratora wileńskiego musiał odejść książę Adam Czartoryski. Samodierżawie zwyciężyło nieśmiałe, liberalne zamysły. Spiski młodzieżowe, choćby ze wzglądu na idealizm ich uczestników i zupełny brak konspiracyj- nego obycia, nie były dla caratu groźne. Legalną opozycję, reprezentowaną w Królestwie na forum sej- mowym przez „kaliszan”, głównie ziemian z tej właśnie części kraju, można było zlekceważyć. Groźna mogła okazać się natomiast konspiracja stworzona w szeregach wojska. Ona też doprowadziła do kolej- nego niepodległościowego zrywu. Człowiekiem, który w wojsku Królestwa prowadził najpoważniejszą pracę spiskową, był major 4. pułku piechoty, Walerian Łukasiński. W 1818 r. założył on, głównie wśród oficerów, Wolnomular- stwo Narodowe. Związek ten, będący półjawną odmianą masonerii, głoszący hasła niepodległościowe, został zawieszony w 1821 r. Rok później Łukasiński utworzył Towarzystwo Patriotyczne, obejmujące swymi wpływami na ziemie zaboru rosyjskiego i sięgające do zaboru pruskiego – w Poznańskie. I choć twórca spisku został w 1822 r. aresztowany, zdegradowany i skazany na 9 lat twierdzy (Łukasiński nie opuścił kazamatów do końca swego życia, do 1868 r.), byt towarzystwa nie został przerwany. Co więcej, konspiratorzy, kierowani przez płk. Seweryna Krzyżanowskiego, nawiązali kontakt z przygotowującymi powstanie rewolucjonistami szlacheckimi z Rosji, zwanymi później, od daty swego nieudanego, tragicz- nego wystąpienia, „dekabrystami”. Stłumienie powstania dekabrystów pozwoliło policji carskiej odkryć w śledztwie związki łączące ich z polskimi konspiratorami. Do aresztu trafiło z górą stu spiskowców. Kilku oskarżono o zdradę stanu i postawiono przed sądem sejmowym. Dla opinii publicznej byli oni jednak bohaterami, toteż sąd, ule- gając tej atmosferze, wydał łagodne, budzące wściekłość nowego cara, Mikołaja I, wyroki. Wkrótce po procesie, który toczył się w 1828 r., odżyła też działalność spiskowa. Główną kwaterą spiskowców stała się tym razem szkoła podchorążych. Przywódcą – podporucznik Piotr Wysocki. Spisek podchorążych miał stać się detonatorem, wyzwalającym uśpione siły narodu.

60 23. Na Belweder!

Schyłek lat dwudziestych XIX w. nie zapowiadał wybuchu powstania narodowego. Sytuacja wewnętrz- na w Królestwie normowała się. Mikołaj I w 1829 r. przywdział polską koronę. Sejm 1830 r. przebiegał w spokojnej, a nawet nieco sennej atmosferze. Nadwiślańską opinię ekscytowały wówczas wieści napływające z różnych krańców Europy. W 1829 r. odzyskała niepodległość, co prawda dzięki zewnętrznej pomocy, Grecja. W lipcu 1830 r. paryska rewo- lucja wyniosła na tron Ludwika Filipa. W miesiąc później powstała przeciwko przymusowemu związ- kowi z Holandią Belgia. Burzyły się, ściśnięte obręczą stworzonego w Wiedniu Świętego Przymierza, państewka niemieckie. Mikołaj I, nie bez podstaw zwany „żandarmem Europy”, nie zamierzał pozostawać bezczynnym. Ze zmianami we Francji gotów był się pogodzić, wszelako wydarzenia belgijskie skłaniały go do zbrojnej interwencji po to, by rewolucyjne idee nie zagroziły i samej Rosji. Świetnie wyszkolona armia polska, na czele z wielkim księciem Konstantym, miała stanowić straż przednią potęgi gotowej przywrócić po- rządek. Spiskowcy, nic chcąc przykładać ręki do tego dzieła, a ponadto sami zagrożeni aresztowaniami, postanowili wystąpić czynnie. Termin wybuchu powstania wyznaczono na 29 listopada 1830 r. Sygnałem do akcji miał stać się pożar browaru na Solcu. Bieg wydarzeń owej ponurej, listopadowej nocy szybko przybrał bardzo dramatyczny obrót. „Mdłe światełka” od strony Solca nie wywołały zrazu powszechnego, wszechogarniającego Warszawę, wybuchu. Niewielka grupa cywilnych uczestników spisku zajęła, co prawda, bez trudu siedzibę wielkiego księcia, Belweder, ale on sam zdołał ujść z życiem, chroniąc się na strychu. Śmierć Konstantego oznaczałaby przekreślenie wszelkiej myśli o rokowaniach z carem. Tymczasem niepozyskani przez spiskowców wyżsi oficerowie prowadzili swe oddziały nie przeciwko rosyjskiemu garnizonowi, lecz wzmacniali siły wyko- nujące rozkazy wielkiego księcia. Odpowiedzialność za losy powstania spadła tej nocy na poderwanych hasłem „na Belweder!”, podą- żających przez łazienkowski park, podchorążych. Liczyć oni mogli na pełniących wówczas wartę w klu- czowych punktach Warszawy żołnierzy 4. pułku piechoty liniowej, oficerowie którego w sporej liczbie uczestniczyli w spisku. Najważniejszym zadaniem było jednak uzyskanie poparcia od mieszkańców sto- licy. Podchorążowie, prowadzeni przez Wysockiego, przedzierali się, walcząc z rosyjskimi ułanami, od Placu Trzech Krzyży przez Nowy Świat w stronę Starego Miasta. Szkoła Podchorążych, jak opisywał to uczestnik wydarzeń, historyk i bibliotekarz, Jan Nepomucen Janowski „poprzedzona doboszami ma- szerowała szybko zdwojonym krokiem, a raczej biegiem”. Maszerujący skandowali „okrzyki: Niech żyje wolność! Polacy do broni!”. Wszelako na Nowym Świecie, zamiast entuzjazmu, mieszczanie zamykali bramy i zasuwali okiennice. Dopiero pod Arsenałem, który zdołano obronić przed Rosjanami, z żołnie- rzami połączyła się miejska biedota. To właśnie rzemieślnicy i wyrobnicy wsparli nieliczne powstańcze oddziały. Dzięki nim rankiem następnego dnia Warszawa była wolna, zaś dowodzone przez Konstantego wojska wycofały się do pobliskiego Wierzbna. Detonator powstania uruchomili ludzie młodzi. Wątła organizacja spiskowa nie zadbała jednak o wsparcie ze strony autorytetów politycznych. Nie pozyskano też starszych oficerów, żywiąc złudne przekonanie, że zmobilizuje ich samo powstańcze hasło. Toteż w listopadową noc zdesperowany żołnierz niejeden raz kierował swą broń przeciwko własnym generałom. Niektórzy z nich zginęli. Byli pośród nich i tacy, jak gen. Ignacy Blumer, których uznawano powszechnie za kreatury Moskwy. Od bratniej kuli po- legli jednak i ludzie, którzy po prostu nie podzielali młodzieńczej wiary w sens i sukces powstańczej akcji. Rankiem, 30 listopada, gdy z powstańczy ruch pozostawał nadal bez wodza, do przeciwdziałania przystąpili przeciwnicy zbrojnego zrywu. Rada Administracyjna, nie zdoławszy nakłonić Konstantego do energiczniejszego wystąpienia przeciwko powstańcom, sięgnęła po władzę. Celem działania owego samozwańczego rządu było przywrócenie spokoju i porozumienie się z carem. Negatywne nastroje usi- łowano rozładowywać poprzez zaproszenie do składu Rady polityków popularnych, takich jak książę Adam Czartoryski czy Julian Ursyn Niemcewicz, a nawet o poglądach radykalnych, by wymienić Lelewela i Mochnackiego. Głos decydujący należał wszakże do Lubeckiego, który parł do rokowań z Konstantym,

61 a za jego pośrednictwem – z carem. W rezultacie owych rozmów polskie oddziały pozostające jeszcze pod komendą wielkiego księcia połączyły się z siłami powstańczymi, sam zaś Konstanty, spokojnie i bez przeszkód, na czele wojsk rosyjskich wycofał się z granic Królestwa. Powstanie, wbrew cichym nadziejom jego przeciwników, nie wygasało. Zbrojny ruch poparły garni- zony prowincjonalne. Demonstrowała warszawska ulica. Żywioły radykalne zorganizowały, zmierzający do starcia z Rosją, Klub Patriotyczny. Szale na rzecz zwolenników ugody przechyliło objęcie 5 grudnia dyktatury przez gen. Józefa Chło- pickiego, weterana powstania kościuszkowskiego, legionisty i dowódcy Legii Nadwiślańskiej w dobie napoleońskiej. Otaczał go nimb znakomitego żołnierza, toteż krok ten opinia publiczna przyjęła z za- dowoleniem. Mało kto zdawał sobie sprawę, że Chłopicki w zwycięstwo nad Rosją po prostu nie wierzy. On sam zamierzał paktować bezpośrednio z carem, udzielając pełnego poparcia wyekspediowanej w tym celu do Petersburga delegacji na czele z Lubeckim. Naiwnie oczekiwał przy tym, że Mikołaj zagwaran- tuje przestrzeganie konstytucji, zobowiąże się nie wprowadzać wojsk rosyjskich na teren Królestwa i, co więcej, ład konstytucyjny rozciągnie na „ziemie zabrane”, realizując tym samym złożoną jeszcze przez Aleksandra obietnicę. Były to mrzonki. Mikołaj z buntownikami paktować nie chciał. Polacy mieli złożyć broń i oczeki- wać łaski bądź kary. Nieustępliwość cara oznaczała, że dąży on do ostatecznej rozprawy, do całkowitej likwidacji odrębności Królestwa Polskiego. Chłopicki był dyktatorem dwanaście dni. Wieści z Petersburga skłoniły go do złożenia funkcji. W no- wej sytuacji sejm uznał wpierw powstanie za narodowe, a 25 stycznia 1831 r. pozbawił Mikołaja I polskiej korony. Droga do porozumienia z Rosją została ostatecznie zamknięta. W dwa miesiące po wybuchu powstania na jego czele stanął Rząd Narodowy. Przewodził mu Adam Jerzy Czartoryski, wspomagany przez Stanisława Barzykowskiego, Joachima Lelewela, Teofila Moraw- skiego i Wincentego Niemojowskiego. Wojskiem Królestwa miał dowodzić wspomagany przez Chłopi- ckiego Michał Radziwiłł, a po nim, od 26 lutego, Jan Skrzynecki. Rząd działał zdecydowanie i sprawnie. Zadbano o stworzenie zaplecza zbrojeniowego. Zreorganizo- wano, pod kątem potrzeb wojennych, prowincjonalną administrację. Nie zdołano wszakże przeforsować na forum władzy najwyższej, czyli nieustannie obradującego sejmu, minimalnego polepszenia chłopskiej doli. Skromny projekt oczynszowania chłopów w dobrach narodowych został, po przewlekłych debatach, po prostu zdjęty z porządku dziennego. Inny pomysł: ogłoszenie pospolitego ruszenia – chłop, który wziął- by w nim udział, zostałby uwłaszczony – również został odrzucony. W ten sposób został zmarnowany początkowy zapał tej najliczniejszej warstwy dla sprawy narodowej. Władze powstańcze nie zdołały też zapewnić sobie międzynarodowego poparcia. Prusy działały na rzecz Rosji, zamykając swą granicę i kon- fiskując transporty broni. Austria, pozornie życzliwa, przeciwko Rosji występować nie zamierzała, nawet za cenę osadzenia Habsburga na polskim tronie. Bezowocne były powstańcze misje do Anglii i Francji. Nie równoważył tego negatywnego dyplomatycznego bilansu życzliwy, a niekiedy wprost entuzjastyczny stosunek zachodniej opinii publicznej do polskiego powstania. Bój z potęgą Rosji toczony był samotnie. Królestwo złożyło swój los w ręce bitnej, ale nie tak licznej, jak carska, armii. Rosjanie wkroczyli do Królestwa w pierwszych dniach lutego. Carską armią – ponad sto tysięcy żoł- nierza i ponad trzysta dział – dowodził feldmarszałek Iwan Dybicz. Naprzeciw tych sił stanęła niespełna 60-tysięczna armia, wyposażona w 140 dział. Siły polskie cofały się. I choć Józef Dwernicki pobił nieprzy- jaciela pod Stoczkiem, Jan Skrzynecki pod Dobrem, a Piotr Szembek i Franciszek Żymirski pod Wawrem, 25 lutego wojska Dybicza stanęły na przedpolach Pragi. Zaciekła bitwa, której centralnym punktem stała się kilkakrotnie zajmowana przez Rosjan i odbijana z ich rąk Olszynka Grochowska, nie została rozstrzyg- nięta. Dybicz, który stracił niemal 10 tysięcy żołnierzy, wycofał się spod Warszawy. Ciężka rana, odnie- siona przez Chłopickiego, który wreszcie uwierzył w swego żołnierza, przekreśliła plan kontrnatarcia. Dybicz, zwycięski wódz w wojnie Rosji z Turcją, nie zamierzał rezygnować. Opracowany przezeń plan skierowania carskiej armii w górę Wisły po to, by zaatakować stolicę Królestwa od zachodu, nie powiódł się. Nowy wódz, Skrzynecki, zaaprobował myśl kontrofensywy przygotowanej przez gen. Prą- dzyńskiego. Na przełomie marca i kwietnia siły polskie pobiły oddziały osłonowe Dybicza pod Wawrem, Dembem Wielkim oraz Iganiami. I choć Skrzynecki z kompletnie niezrozumiałych powodów wstrzymał znakomicie rozwijającą się ofensywę, położenie Rosjan stawało się coraz trudniejsze. Tym trudniejsze, iż powstanie rozlało się na Litwę, gdzie pod wodzą generałów Chłapowskiego i Giełguda podążyły z Kró-

62 lestwa posiłki, oraz na Wołyń i Podole, gdzie 19 kwietnia pod Boremlem Rosjan pobił korpus Dwerni- ckiego. Powstańcy, ku zdumieniu Europy i przerażeniu Petersburga, zdawali się zwyciężać. Sukces wojsk powstańczych przypieczętować miał nowy, przygotowany przez Prądzyńskiego, ma- newr. Jego celem miało być zniszczenie oddalonych od głównych sił Dybicza, stacjonujących w okolicach Łomży, oddziałów gwardii cesarskiej. Rosjan dopadnięto pod Śniadowem, ale i tu Skrzynecki zwlekał tak długo, aż nieprzyjaciel wymknął się z pułapki. Co gorsza, na cofające się polskie oddziały spadło 26 maja uderzenie głównych sił Dybicza. Fatalnie dowodzone przez Skrzyneckiego oddziały polskie od zupełnej klęski ocaliła dowodzona przez płk. Józefa Bema artyleria konna, której szarże umożliwiły wyprowadze- nie przynajmniej części sił z pogromu. Armia rosyjska dziesiątkowana chorobami (w czerwcu na cholerę umarł sam Dybicz) nie była w stanie wyzyskać sukcesu. Z kolei polskie dowództwo przestało panować nad sytuacją. Żołnierz pragnął walczyć – generałowie zaś za wszelką cenę starali się walki unikać. Ten szczególnego rodzaju paraliż woli przyspieszył klęskę powstania. Nowy wódz rosyjski, Iwan Pa- skiewicz, bez przeszkód obszedł Warszawę od północy i po przejściu Wisły pod Osiekiem zagroził sto- licy od zachodu. I choć po zamieszkach, które ogarnęły Warszawę 15 i 16 sierpnia na czele rządu i armii stanął rzutki gen. Jan Krukowiecki, i to on myślał przede wszystkim o honorowej kapitulacji. Co więcej, na szansach obrony negatywnie zaważył plan akcji dywersyjnej, którą usiłowano przeprowadzić na Lu- belszczyźnie. Nieudolny dowódca, gen. Girolamo Ramorino, kompletnie zawiódł, zaś siły, które mu po- wierzono, osłabiły wydatnie załogę stolicy. Jej obronę podjęto, pomimo kapitulanckich nastrojów panu- jących pośród generalicji. Już 6 września Rosjanie zajęli pierwszą linię obrony. Zginął generał-inwalida, Józef Sowiński. Na rozkaz, wydany przez kpt. Juliana Ordona, wyleciała w powietrze reduta broniąca Wolę. Stało się to w momencie, gdy wdzierał się do niej nieprzyjaciel. I choć gotowego kapitulować Kru- kowieckiego pozbawiono dowództwa, 8 września stolicą władali już Rosjanie. Kapitulacja Warszawy była równoznaczna z klęską powstania. Trwało ono jeszcze do początków października (aż do 21 października bronił się Zamość), ale była to przeciągająca się, ciężka agonia. Za- pewne, gdyby nie liczny katalog błędów i zaniedbań popełnionych przez przywódców ruchu, mogłoby ono trwać znacznie dłużej. Finał owej polsko-rosyjskiej wojny, wbrew opiniom optymistów, nie mógł być jednak inny. Zbyt wielka była dysproporcja sił, zbyt nikłe szanse na uzyskanie pomocy z zewnątrz. Wolna polska myśl przeniosła się, z konieczności, na emigrację. Spory o sens powstania i perspek- tywy nowego, zbrojnego zrywu toczyły się odtąd na obcym, najczęściej paryskim, bruku…

63 24. Na paryskim bruku

Emigracja po klęsce powstania listopadowego okazała się koniecznością dla znaczącej grupy uczestników ruchu. Car, co prawda, ogłosił amnestię, ale wyłączono z niej ludzi powstaniem kierujących (członków rządu i sejmu) oraz organizatorów wybuchu i uczestników wydarzeń sierpniowych. Za przywódcami udali się na zachód szeregowi uczestnicy narodowowyzwoleńczego zrywu. Wierzyli oni przy tym, że ry- chły jest dzień, w którym ogólnoeuropejska rewolucja zmiecie tyranów i przyniesie Polsce wolność, bądź też że sprawę polską na scenie politycznej postawi spodziewany międzynarodowy konflikt. Emigran- ci – a byli pośród nich nie tylko wybitni politycy, wysokiej rangi wojskowi, wielcy poeci, ale i zawodowi oficerowie różnych rang, drobna szlachta, studenci czy żołnierze wywodzący się ze sfer rzemieślniczych i chłopskich – których liczba przekraczała nieco 10 tysięcy – nie rezygnowali z planów wywołania no- wego ogólnonarodowego powstania skierowanego przeciwko zaborcom. Zamierzali też uzyskać dla swej walki poparcie zachodniej Europy. Poparcie co najmniej dyplomatyczne i materialne, a jeśli okazałoby się to możliwe, i militarne. Droga na zachód – wyjąwszy tych, którzy zatrzymali się w Galicji bądź blisko dwa lata spędzili w pru- skich kazamatach – mocno podbudowała wiarę w pomoc dla polskiej sprawy. Kolumny powstańców przemierzających Saksonię witano jak bohaterów. Niemieckie miasta przyjmowały ich manifestacjami, a specjalnie tworzone komitety powitalne dbały o wygodnie kwatery i zaopatrzenie w żywność. Co wię- cej, jak nigdy w historii niemieccy twórcy w swych literackich i muzycznych dziełach składali hołd pol- skiemu męstwu – owe „Polenlieder” są po dziś dzień świadectwem szczerego, niekłamanego entuzjazmu. Pruski nacisk na niemieckie państewka sprawił, iż Polacy nie mogli w nich pozostać. Kierowali się więc ku Francji, gdzie równie serdecznie jak w Niemczech witała ich ludność, a bez zapału i raczej z zanie- pokojeniem przyjmował rząd. Presja opinii publicznej była jednak tak silna, że emigranci z Polski otrzy- mali rządowy zasiłek (podobnie działo się w Belgii i Anglii), choć jednocześnie podjęte zostały starania, by ów rewolucyjny żywioł trzymać jak najdalej od Paryża. Zasiłek z trudem wystarczał na życie, toteż ci najmłodsi podejmowali zwykle studia, zdobywając z czasem świetną zawodową pozycję. Niektórzy decy- dowali się na zaciężną służbę w Legii Cudzoziemskiej, a w sporadycznych przypadkach w armiach wręcz egzotycznych, jak choćby w egipskiej. Inni emigrowali dalej, za ocean. Większość jednak pozostawała we Francji, politykując i biorąc udział w każdym niemal europejskim wolnościowym zrywie. Nie liczebność wszak, lecz siła idei zadecydowała, iż emigracja ta w pełni zasłużyła na miano Wiel- kiej. Nigdy przedtem, od czasów Kochanowskiego, i nigdy potem poezja polska nie wydała już twórców równie wielkich. To na emigracji Adam Mickiewicz napisał „Dziady” drezdeńskie, na paryskim zaś bru- ku przepięknie rymowaną, nostalgiczną epopeję o ostatnim już zajeździe na Litwie, czyli „Pana Tade- usza”. W Paryżu też powstały, wzorowane na prozie biblijnej, a z wyjątkową pasją tępione przez zabor- cze policje, „Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego” – rzecz o martyrologii i posłannictwie narodu. Tam „językiem giętkim” składał swe rymy Juliusz Słowacki, kreśląc dramat Kordiana, chłoszcząc satyrą w „Beniowskim”, odwołując się do mitycznej przeszłości w „Lilii Wenedzie”, roztaczając wizje w „Kró- lu-Duchu”, pozostawiając, nie tylko poetycki, swój testament… I ostatni z trójcy wieszczów, Zygmunt Krasiński, arystokrata pióra, prorokujący w „Nie-boskiej komedii” koniec starego świata i przekazujący swą wiarę w sojusz szlachty i ludu w „Psalmach przyszłości”. Później nieco pojawia sią Cyprian Kamil Norwid. Obok uznanych i wielkich tworzy cały legion pomniejszych, dziś niemal zapomnianych arty- stów. Dodajmy tu jeszcze muzykę Chopina, by w pełni zrozumieć, jak ubogim, bez owego wkładu, by- łoby nosze kulturowe dziedzictwo. Poeci nie stronili wszak od polityki, która dla odciętych od kraju emigrantów stawała sią powoli sen- sem życia. Podstawowy dylemat – z rządami czy ludami – szybko podzielił emigracyjną społeczność. Próby utrzymania organizacyjnej oraz ideowej jedności, podejmowane w pierwszym okresie przede wszystkim przez Lelewela, zakończyły się niepowodzeniem. Zorganizowany przez niego u schyłku 1831 r. Komitet Narodowy Polski rychło, z powodu francuskich nacisków, zawiesił swą działalność, zaś grupa poróżnio- nych z byłym członkiem Rządu Narodowego radykałów zawiązała wiosną 1852 r. Towarzystwo Demo- kratyczne Polskie. Grupa ta sprecyzowała swój program w 1836 r. w Manifeście, zwanym dla odróżnienia

64 od aktu założycielskiego Wielkim albo Poitierskim. Skupieni w TDP emigranci wierzyli, że niepodległą Polskę odbuduje lud. Chłopi mieli otrzymać na własność użytkowaną ziemię, nie płacąc odszkodowań dotychczasowym jej właścicielom. Powrót Polski na mapę Europy oznaczał powrót do granic z 1772 r., jednak z zastrzeżeniem, że nowa Rzeczpospolita stanowić będzie federację zamieszkujących ją ludów. Skupieni w TDP emigranci stanowili siłę najpoważniejszą, W 1834 r. rozpoczęła działalność nie- zwykle silna i dynamiczna organizacja kierowana przez Joachima Lelewela, która przyjęła nazwę Młoda Polska. Zwolennicy Lelewela pragnęli przyszłej Polsce nadać kształt republikański, eksponując przy tym zasadę politycznej równości. Działalność wysyłanych do kraju emisariuszy sprawiła, iż głoszone przez nią idee zakorzeniały się na rodzimym gruncie. W końcu lat trzydziestych spadek po Młodej Polsce, związanej w obrębie Młodej Europy z włoskimi i niemieckimi rewolucjonistami, przyjęto zorganizowane przez gen. Dwernickiego Zjednoczenie Emigracji Polskiej. Emigranci skupieni w ZEP wierzyli w odro- dzenie Rzeczypospolitej w przedrozbiorowym terytorialnym kształcie, w czyn powstańczy i konieczność uwłaszczenia chłopa, który wespół z szlachtą stanowiłby trzon nowego, niepodległego społeczeństwa. Towarzystwo Demokratyczne Polskie i leleweliści mieścili się w centrum emigracyjnego skupiska. Na lewo od nich – a była to lewica postrzegana wręcz jako skrajna – znalazła się formacja, która do historii przeszła pod nazwą Gromad Ludu Polskiego. Jej trzonem byli żołnierze, głównie szeregowcy, którzy spę- dzili dwa lata na ciężkich robotach w pruskiej twierdzy w Grudziądzu. Na emigracji osiedli w angielskim Portsmouth i tam przyłączyli się do nich najradykalniejsi spośród demokratów, na czele ze Stanisławem Worcellem i Tadeuszem Krępowieckim, niegdyś liderami TDP. Idee, zaszczepiane gromadom (obok Gromady Grudziądz działały dwie jeszcze, Humań i Praga) sprowadzały się do zerwania ze szlachecką przeszłością Polski i wytyczenia jej przyszłej drogi w oparciu o lud. Nowa Polska byłaby zatem Polską Ludową, gdzie we wspólnym władaniu pozostawałaby ziemia oddawana jedynie w dożywotnie użytko- wanie. To pomieszanie zasad Ewangelii z ideami utopijnego komunizmu znalazło najpełniejszy wymiar w spisanych w 1842 r. „Ustawach Kościoła powszechnego”, przesyconych religijną i mistyczną zarazem formą. Do kraju idee te nie dotarły. Ugrupowania emigracyjne solidarnie je zwalczały. Drogę wiodącą najbardziej na prawo wytyczał obóz skupiony przy osobie Adama Czartoryskiego, zwany od nazwy paryskiej rezydencji księcia Hotelem Lambert. Zwolennicy Czartoryskiego zamierzali odbudować Polskę jako monarchię konstytucyjną, której fundamentem ustrojowym stałaby się Kon- stytucja 3 Maja. Nie wierzyli w sukces samodzielnego zrywu powstańczego. Spodziewali się, i na tym koncentrowali swe praktyczne zabiegi, że odrodzenie państwa polskiego nastąpi dzięki powszechnemu militarnemu starciu, w którym przeciwko Rosji wystąpią takie potęgi, jak Francja i Anglia. Czartoryski obserwował zatem pilnie scenę międzynarodową, zaś jego dyplomatyczni agenci znajdowali się w każ- dej niemal europejskiej stolicy. Ich głównym polem działania były jednak Bałkany, gdyż na tym właśnie terenie spodziewano się początku konfliktu mającego odrodzić Polskę. Programy i plany działań praktycznych przygotowywane na emigracji, miały służyć idei niepodle- głości Polski. W kraju zaś co gorętsze serca rwały się ku konspiracji. Nowy ruch powstańczy przegotować miały coraz to nowe i coraz rozleglejsze spiski.

65 25. Spiski

Wszyscy ci, którzy po zrywie listopadowym nie mogli bądź nie chcieli korzystać z carskiej łaski, wierzyli, że finałem ich pobytu na emigracji będzie powrót, z bronią w ręku, do kraju. Nowe, narodowe powstanie, jawiło się jako rzecz bliska i realna. Wziąć miał w nim udział, obok i pod przewodem szlachty, również chłop, w mieście zaś rzemieślnik. Toteż emisariusz powstańczy, mający oparcie w patriotycznie usposo- bionym dworze, pukał i do chłopskiej chaty, gościł i w rzemieślniczej izbie. Nie zawsze jednak spotykał się ze zrozumieniem, nie zawsze to, co głosił, budziło ufność. Mit „dobrego władcy” cesarza czy cara, wykorzystywany przez biurokrację zaborczą, na równi z policyjnymi represjami paraliżował działalność spiskową. Co nie oznacza, iż nie przyniosła ona efektów. Nowe powstanie zaczęto przygotowywać w Galicji. Czyniła to organizacja tajna nazwana później Związkiem Bezimiennym, nie miała bowiem ani nazwy, ani programu, zaś jej jedynym celem było wy- wołanie powstania w zaborze rosyjskim. Przygotowania weszły w decydującą fazę w zimie z 1832 na 1833 r. W Galicji, wprost z Francji, pojawił się wówczas płk Józef Zaliwski. W myśl opracowanego prze- zeń planu do Królestwa miały przenikać małe, kilkunastoosobowe oddziały. Prowadziłyby one, w miarę możliwości, wojnę „szarpaną”, pobudzając zarazem miejską ludność do powszechnego, zbrojnego oporu. Kilka takich straceńczych powstańczych grupy pojawiło się wiosną 1833 r. w lubelskim, kieleckim, pło- ckim, zaś oddział Michała Wołłowicza dotarł aż w grodzieńskie. Ruch ten nie spotkał się z poparciem. Oddziały, tropione przez carskich żołnierzy, błąkały się po lasach. Rozbijani w pierwszych potyczkach, wyłapywani, wędrowali potem na katorgę. Trzech spośród nich – Wołłowicz, Artur Zawisza i Adam Piszczatowski – zawisło na szubienicy. Sam Zaliwski, po nieudanej agitacji w Lubelskiem, po miesiącu powrócił do Galicji. W trakcie przygotowywania nowej wyprawy, aresztowany przez austriacką policję, trafił do twierdzy. Całkowite niepowodzenie wyprawy Zaliwskiego dowodziło, iż każda powstańcza próba, niepoprze- dzona wytworzeniem konspiracyjnej siatki, prowadzącej długofalową akcję propagandową, skazana jest na dotkliwą porażkę. Od końca 1833 r. ruch spiskowy powoli, acz systematycznie, wtapiał się w krajowy polityczny pejzaż. Jego centrum znajdowało się początkowo w Galicji. Pierwszą poważniejszą organiza- cją stał się Związek Przyjaciół Ludu, zorganizowany w niewielkie, pięcioosobowe kółka. Z Galicji emi- sariusze wyruszali i w Poznańskie, i na Wołyń, dyrektor Ossolineum zaś, Konstanty Słotwiński, odbijał w powierzonej swej pieczy drukarni nielegalne, używane do agitacji, wydawnictwa. Konspirację związkową policja austriacka rozbiła już w 1834 r. Nieliczni, na czele z Franciszkiem Smolką we Lwowie i Sewerynem Goszczyńskim w Krakowie, w roku następnym zasilili szeregi nowej organizacji. Ta, w myśl statutu, trójzaborowa instytucja, przyjęła nazwę Stowarzyszenia Ludu Polskie- go. Ciału naczelnemu, Zborowi Głównemu, podlegały organizacje prowincjonalne, czyli ziemstwa. Objęły one nie tylko Galicję, Rzeczpospolitą Krakowską, Poznańskie i Królestwo (w Warszawie agi- tację prowadził twórca pieśni „O cześć wam, panowie magnaci!” Gustaw Ehrenberg), ale sięgnęły też Litwy i Ukrainy. Na ziemie ukrainne wyruszył z Francji jeden z najczynniejszych emisariuszy – Szy- mon Konarski. W Królestwie, gdzie dzięki agitacji Ehrenberga, w 1836 r. powstała filia Stowarzyszenia Ludu Pol- skiego, agitacja powstańcza natrafiała na znacznie większe trudności, aniżeli w Galicji. Kółka konspira- cyjne stosunkowo łatwo rozbijano. Choć poza Warszawą objęły one niemal całą prowincję, to jednak nie były w stanie wyjść poza schemat sprowadzający się do rozpowszechniania patriotycznej literatury czy zorganizowania kilku nielegalnych zebrań. Podobny charakter miała grupa zorganizowana przez Ehren- berga, od miejsca spotkań w domu parafii św. Krzyża określana mianem „świętokrzyżowców”. Zdołała ona nawiązać kontakty z prowincją, pozyskała też dla idei powstańczej sporą grupę warszawskich rze- mieślników, ale szybko, bo już w 1837 r., została rozbita. Znacznie lepiej powiodło się Szymonowi Konarskiemu. Ten nie liczący jeszcze lat trzydziestu uczest- nik powstania listopadowego, zaliwszczyk, zjawił się wpierw w Krakowie jako wysłannik podległej Le- lewelowi Młodej Polski. Wyprawa kresowa miała stać się, po zreorganizowaniu konspiracji galicyjskiej, dopełnieniem misji krajowej. Na Wołyniu, gdzie najpierw się znalazł, dotarł do lokalnej organizacji

66 spiskowej i przekształcił ją w składową część Stowarzyszenia Ludu Polskiego. W sporządzonej przezeń ustawie owego tajnego związku na plan pierwszy wybił on nakaz, by „narodowość utrzymać”, co zbiegło się z innym zadaniem: „lud rolniczy na synów Ojczyzny sposobić”. Agitacja, prowadzona przez Konar- skiego, zataczała coraz szersze kręgi. Spiskowcy działali w Kijowie. Inna grupa, przede wszystkim skła- dająca się z młodzieży, zorganizowała się w Wilnie. Co więcej, do spisku wciągnięci zostali nawet ofice- rowie rosyjskiej armii! Klęska przyszła niespodziewanie. Konarski i część jego współpracowników została w 1838 r. aresz- towana. On sam, choć torturowano go podczas śledztwa, nie obciążył nikogo. A przecież, według świa- dectw policyjnych, w kierowany przez niego spisek zaangażowało się niemal trzy tysiące osób. Współ- pracownicy młodego emisariusza nie okazali podobnego mu hartu. Sprzysiężenie zostało wydane niemal w całości. Próba wydobycia Konarskiego z więzienia, podjęta przez oficera straży więziennej, porucznika Agłaja Kuźmin-Karawajewa, zawiodła – i tu powodem była zdrada. Na spiskowców posypały się wyro- ki więzienia, część z nich powędrowała na Sybir, wielu utraciło majątki. Sam Konarski 27 lutego 1839 r. został rozstrzelany na wileńskiej Pohulance. Tymczasem w kraju część spiskowców radykalizowała się. W 1837 r. rozpadło się Stowarzyszenie Ludu Polskiego. Grupa radykałów w leżących nieopodal Bochni Pawlikowicach stworzyła Konfedera- cję Powszechną Narodu Polskiego. Manifest tej grupy nie tylko głosił konieczność doprowadzenia do niezwłocznego wybuchu powstania, ale zapowiadał radykalne rozwiązanie kwestii chłopskiej, grożąc szlachcie, w razie odmowy poparcia ruchu, konfiskatą majątków. Bezpośrednia agitacja, podjęta pośród chłopów, umożliwiła zdekonspirowanie ruchu. Na wolności pozostali działacze ostrożniejsi, nastawieni mniej radykalnie. Nowa organizacja, która przyjęła nazwę „Młoda Sarmacja”, dbała zatem raczej o to- nowanie, aniżeli rozszerzanie działalności spiskowej. Nie zapobiegło to wszakże represjom. Kontrakcja policyjna, której szczyt przypadł w Galicji na lata 1840-1841, doprowadziła do zupełnego rozgromienia organizacji tajnych. Po długoletnim śledztwie w 1835 r. skazano aż 307 osób. W 51 przypadkach sąd orzekł karę najwyższą – śmierci. Wyroków na szczęście nie wykonano, a większość skazanych skorzy- stała z łaski cesarskiej. Po załamaniu się pracy spiskowej w Galicji konspiracyjne centrum przeniosło się w Poznańskie. Ożywiły się również tajne grupy w Królestwie. Na emigracji koordynacją działań spiskowych zajęło się Towarzystwo Demokratyczne Polskie – ono teraz przysposabiało i ekspediowało emisariuszy. W latach czterdziestych, podobnie jak w minionym dziesięcioleciu, w obrębie organizacji spisko- wych ścierali się ze sobą zwolennicy działań umiarkowanych i radykałowie. Reprezentantem pierwszych był przywódca konspiracji w Poznaniu, filozof i pedagog, Karol Libelt. Nurt radykalny reprezentowa- li – Henryk Kamieński oraz Edward Dembowski. Kamieński, który w 1844 r. jako Filaret Prawdowski wydał w Brukseli broszurę „O prawdach żywotnych narodu polskiego”, był oryginalnym teoretykiem „woj- ny ludowej”, czyli powszechnego, jednorazowego zrywu zbrojnego całego, walczącego o niepodległość, społeczeństwa. Szlachtę niechętną powstaniu do udziału w nim, jak zalecał, należało zmusić. Oporni, ujmując rzecz najprościej, winni być karani śmiercią… Kamieński, choć przede wszystkim teoretyzował, już w 1843 r. trafił na Sybir. Dembowski, młod- szy od niego o lat dziesięć cioteczny brat, był niestrudzonym agitatorem, najsłynniejszym emisariu- szem lat czterdziestych. On to, upamiętniony w wierszu Władysława Anczyca przenosił się z miejsca na miejsce, ze środowiska do środowiska. W Warszawie przewodził grupie konspiracyjnej, złożonej głównie z rzemieślników – on, wszechstronnie wykształcony, majętny potomek ziemiańskiego rodu. Zagrożony aresztowaniem przedostał się do Poznańskiego. Tam, uzyskując poparcie grupy konspira- cyjnej, określanej mianem Związku Plebejuszy (przewodził jej drukarz i księgarz, Walenty Stefański), usiłował zradykalizować organizację spiskową i przyspieszyć wybuch powstania. Miał on nastąpić w 1844 r. W tym samym czasie w Królestwie hasło powstańcze rzucił inny radykalny konspirator, ksiądz Piotr Ściegienny. Ściegienny, autentyczny syn chłopski, w młodości nauczyciel i urzędnik, wstąpił do Zakonu Pija- rów. Po rozwiązaniu go przez władze carskie był najpierw wikarym, a następnie proboszczem na terenie południowej Lubelszczyzny. Działalność patriotyczną rozpoczął na początku lat czterdziestych, objął nią zaś okolice, w których prowadził posługę duszpasterską oraz swe rodzinne, podkieleckie strony. Do agitacji używał Ściegienny szczególnego rodzaju dokumentu – był to, najpewniej przez niego samego napisany – „List ojca św. Grzegorza papieża”, zwany niekiedy „Złotą książeczką”. Papieski autorytet miał

67 sprzyjać upowszechnianiu pośród chłopów tak powstańczych, jak i społecznych haseł, aczkolwiek bliżej nie wiadomo, w jaki sposób miałaby zostać zagospodarowana ziemia odebrana panom. Jesienią, nie- opodal podkieleckiej wsi Krajno, przybrany w uroczysty strój liturgiczny Ściegienny publicznie agitował pośród licznie zgromadzonych rzesz chłopskich. Powstanie jednak nie wybuchło, zaś sam agitator trafił do X Pawilonu warszawskiej Cytadeli. Półtoraroczne śledztwo zakończyło się wyrokiem śmierci – osta- tecznie, w drodze łaski, zamieniono ją na bezterminową katorgę. Z syberyjskiego zesłania Ściegienny powrócił po 25 latach… Powstanie w 1844 r. nie wybuchło. Jednak zarówno centrum emigracyjne, jak i krajowe kierownic- two nie zamierzało rezygnować z działalności. We Francji za szybkim sygnałem do powstania opowiadał się, typowany na jego wodza, Ludwik Mierosławski. W kraju, po przeniesieniu się z kolei do Galicji, nici spiskowe wiązał Dembowski. W Europie zaś zbliżał się czas szczególny, czas „wiosny ludów”. Jej polskim prologiem stały się wydarzenia 1846 r.

68 26. Polski czas Wiosny Ludów

Plany powstańcze, snute i na emigracji, i w ośrodkach krajowych, w 1845 r. przybrały ostatecznie for- mę specjalnej „Instrukcji”, przygotowanej przez przyszłego wodza ogólnonarodowego zrywu, Ludwik Mierosławskiego. Z zaborcami, w pierwszym rzędzie z siłami caratu, miała walczyć armia regularna, sformowana z oddziałów kosynierów. Jej pierwszy rzut zmierzający z zaboru pruskiego w stronę Koła, a z austriackiego w kierunku Małogoszczy, w Królestwie po opanowaniu twierdzy w Dęblinie miał stwo- rzyć bazę operacyjną. Ewentualne przeciwdziałanie wojsk pruskich i austriackich zneutralizowałoby kontruderzenie drugiego rzutu formującej się powstańczej armii. Mierosławski liczył przy tym na neu- tralność Prus w konflikcie polsko-rosyjskim. Plan, nakreślony z iście „napoleońskim” rozmachem, pozostał jednak na papierze. Wskazano wodza, ustalono skład Rządu Narodowego, na połowę lutego 1846 r. wyznaczono termin wybuchu powstania. Powstanie jednak nie wybuchło. Zadecydowały – słabość sił własnych i pospolita zdrada. Pierwszy cios spadł na spiskowców w Poznańskiem. Organizatorów powstania wydał w ręce pruskiej policji hrabia Henryk Poniński. Do więzienia berlińskiego powędrował i Mierosławski, i przewidywany na członka Rządu Narodowego Libelt. Policja austriacka przeprowadziła aresztowania we Lwowie, do Krakowa zaś już 18 lutego wkroczyły cesarskie oddziały. Przebywający tu członkowie Rządu Narodowego wpadli w panikę, odwołując przewidzianą na „zapustną” noc, z 21 na 22 lutego, akcję. Podjęta po kilku godzinach decyzja, by trwać przy ustalonych terminach, zapadła zbyt późno… Wybuch powstania przerodził się w oderwane od siebie, pojedyncze zbrojne incydenty. Trzy dni przed wyznaczonym terminem, 18 lutego, osłabiony, choć zdeterminowany oddział powstańczy usi- łował zająć Tarnów. W powiecie brzeżańskim, pod Narajowem, licząca pół setki osób partia powstań- cza, dowodzona przez wieloletniego konspiratora i emisariusza, Teofila Wiśniowskiego, starła się ze szwadronem huzarów. W królestwie ledwie kilkunastoosobowa grupa, której przewodził Pantaleon Potocki, podjęła próbę opanowania Siedlec. W nieodległym od Krakowa Miechowie sformował się liczący około 200 ludzi oddział, który po rozbiciu granicznych posterunków ruszył na Kraków. Agitu- jący pośród Kaszubów młody lekarz, Florian Ceynowa, zdołał zebrać bez mała setkę parobków i wy- robników, gotowych uderzyć na pruską załogę w Starogardzie. Wreszcie 3 marca kolumna powstańcza, która od strony Kurnika ruszyła na Poznań, dostała się w zasadzkę przy moście Chwaliszewskim – za- miast oswobodzić więzionych w Cytadeli przywódców ruchu powiększyła tylko liczbę zatrzymanych przez pruską policję. Jedynym miejscem, gdzie powstańcy odnieśli sukces, był Kraków. Pierwsza próba opanowania mia- sta, podjęta w nocy z 20 na 21 lutego, została odparta austriacką załogę. Jednak już dzień później cesarski generał nie chciał ryzykować starcia ze zbliżającymi się do miasta uzbrojonymi gromadami. 22 lutego Kraków był wolny. Wieczorem, w kamienicy przy Rynku, zwanej Krzysztoforami, ogłosił swe istnienie Rząd Narodowy Rzeczypospolitej Polskiej. Tworzyły go trzy osoby. Dwie z nich, reprezentant Krakowa Ludwik Gorzkow- ski i przedstawiciel Galicji Jan Tyssowski, zajęli miejsca przeznaczone dla nich już w styczniu. W imieniu Królestwa dołączył do tego grona ziemianin Aleksander Grzegorzewski. Manifest Rządu, skierowany do narodu, ogłaszał powszechne powstanie przeciwko zaborcom. Chło- pi mieli otrzymać na własność uprawianą przez siebie ziemię. Znoszono pańszczyznę, czynsze i wszelkie inne feudalne powinności. Bezrolni za udział w powstaniu mieli otrzymać ziemię z dóbr narodowych. Wiara, że powszechny zryw przyniesie niepodległość, wyrażała się najmocniej w apelu: „jest nas dwa- dzieścia milionów, powstańmy razem jak jeden mąż, a potęgi naszej żadna nie przemoże siła”. Tymcza- sem siła powstańcza liczyła, po kilkudniowym zaciągu, niespełna 6 tysięcy ludzi. Powstańcy nie byli w stanie sprostać regularnym oddziałom austriackim. Rząd Narodowy nie pa- nował nad sytuacją, zresztą już 24 lutego Tyssowski, choć chwiejny i skłonny do kompromisu, prokla- mował dyktaturę. W zamierający ruch nowego ducha usiłował tchnąć Dembowski, który tego samego dnia zjawił się w Krakowie. Jako sekretarz dyktatora przez kolejne trzy dni wydawał rozporządzenia, rozsyłał emisariuszy, usiłował wzmocnić powstańczą armię, wreszcie na czele procesji 27 lutego wyszedł

69 naprzeciw idącego na Kraków, a wspomaganego przez chłopów, oddziału austriackiego. Kościelne cho- rągwie nie zastąpiły broni – Dembowski padł od pierwszej salwy skierowanej w tłum. Jego śmierć była w praktyce kresem powstania. Kraków kapitulował bez walki. 4 marca półtoratysięczny oddział powstańczy przekroczył granicę Prus. Kraków, zajęty przez Rosjan i Austriaków, wcielony został do monarchii habsburskiej. Znów za- pełniły się więzienia. W Siedlcach i Lwowie stanęły szubienice – w stolicy Galicji zawisł na niej Teofil Wiśniowski i Józef Kapuściński. 8 wyroków śmierci, wydanych na spiskowców poznańskich, nie zo- stało wykonanych. Dziewięciodniowy epizod powstańczy w Krakowie wkrótce jednak przesłoniła prawdziwa narodo- wa tragedia, której miejscem stała się zachodnia Galicja. Przedwczesny atak na Tarnów nie powiódł się nie tylko z powodu słabości sił powstańczych. Przeciwko niewielkim oddziałom szlacheckim wystąpili chłopi. Starosta tarnowski, Joseph Breinl, już wcześniej rozgłaszał wieść, że zbrojący się po dworach „pa- nowie” zamierzają wystąpić przeciwko cesarzowi, któremu wierni chłopi powinni pomóc. Wieś zwróciła się zatem przeciwko dworom, a gdy tarnowscy urzędnicy za pobitych, poranionych a dostarczonych do cyrkułu powstańców zaczęli wypłacać chłopom pieniądze, tama pękła. Okoliczne dwory zalała i zmiotła fala gwałtownej, nieokiełznanej, a wciąż wzbierającej przemocy. Siedziby szlachty doszczętnie rabowa- no, częstokroć palono, mordując przy tym, często w niezwykle okrutny sposób, domowników. Była to, ze zgrozą wspominana jeszcze po latach, „rabacja”. Chłopski ruch z tarnowskiego rozlał się na całą środkową i zachodnią Galicję. Jego przywódcą zo- stał Jakub Szela, plenipotent wsi Smarzowa w procesie z miejscowym dworem. Rzucił on hasło podziału ziemi folwarcznej i nieodrabiania pańszczyzny. Galicyjską wieś musiało pacyfikować wojsko. Czyniło to przy pomocy kijów, choć niekiedy gromady chłopskie rozpraszano dopiero przy pomocy broni. Po „ra- bacji” pozostały zgliszcza bez mała 500 dworów i prawie tysiąc ofiar… A przecież chłopi mogli stać się sprzymierzeńcami zrywu narodowego. Przeciwko Austriakom, a nie szlachcie, wystąpili chochołowscy górale. Rozgromili ich, wspomagani przez wojsko, sąsiedzi z Czarne- go Dunajca… Upadek powstania i uśmierzenie „rabacji” przywróciło na ziemiach polskich spokój. Pozorny. I na krótko. W 1848 r. załamał się cały europejski porządek. Kolejne rewolucyjne wybuchy – w końcu lutego w Paryżu, w połowie marca wpierw w Wiedniu, a następnie w Berlinie – zniszczyły system ustalony na kongresie wiedeńskim. „Święte Przymierze” przestało istnieć. Przed Polakami pojawiła się nowa, zupełnie niespodziewana szansa wybicia się na niepodległość. I choć ruch nie ogarnął ani Królestwa, ani też ziem zabranych, pozostałe dwa zabory przeżywały swe pełne upojenia dni wolności. W Poznaniu, na wieść o wydarzeniach w Berlinie, nieomal natychmiast zawiązał się ogólnostano- wy Komitet Narodowy. Narodowe komitety zaczęły zawiązywać się też na prowincji. W kilka dni póź- niej przybył do stolicy Wielkopolski uwolniony z Moabitu i wzywający berlińczyków do wspólnej walki z Rosją – Mierosławski. Stanął on na czele ochotniczych, kilkutysięcznych oddziałów, nie zdecydował się jednak na wkroczenie do Królestwa, by sprowokować prusko-rosyjskie starcie. W rezultacie doszło do zadrażnień i zatargów pomiędzy Polakami i zamieszkującymi Wielkopolskę Niemcami. Zawiodły próby doprowadzenia do kompromisu, podejmowane przez życzliwego Polakom gen. Karla Willisena. Oddziały pruskie rozpoczęły pacyfikację kraju i choć kosynierzy Mierosławskiego dwukrotnie – pod Mi- łosławiem i Sokołowem – zmusili ich do odwrotu, to jednak wyniki starcia, wobec dysproporcji sił, były z góry przesądzone. Po kilku dniach resztki sił polskich rozpadły się już bez walki, zaś sam Mierosławski trafił do pruskiej niewoli. Poznański epizod Wiosny Ludów dobiegł końca. Reprezentacje narodowe – w Krakowie Komitet, we Lwowie Rada – zawiązywały się również w dru- giej połowie marca w Galicji. Od cesarza domagano się zgody na spolszczenie szkół i urzędów, zwołania lokalnego parlamentu, a przede wszystkim zniesienia pańszczyzny. Galicyjski gubernator, hr. Franciszek Stadion, obawiając się, iż szlachta samorzutnie zdecyduje się na taki krok, ogłosił rozporządzenie – bez porozumienia z rządem centralnym – o zniesieniu pańszczyzny z dniem 15 maja. W parę tygodni póź- niej Wiedeń, już formalnie, zaakceptował ten fakt dokonany. W Galicji, podobnie jak w Poznańskiem, władze stosunkowo szybko stłumiły ruch narodowy. W koń- cu kwietnia kapitulował, bombardowany uprzednio z Wawelu, Kraków. W ciągu kilku następnych tygo-

70 dni wojska austriackie spacyfikowały prowincję. Wreszcie 1 listopada udaremniono wybuch powstania we Lwowie, rozbrajając utworzoną tam uprzednio polską gwardię narodową. We Lwowie też, jeszcze z wiosną, po raz pierwszy upomnieli się o swe prawa przedstawiciele ludności ukraińskiej. Był to, w do- bie ożywienia nastrojów wolnościowych, prolog jakże dramatycznego, już w XX-wiecznego, konfliktu narodowościowego. Wiosna Ludów nie przerodziła się w starcie Niemiec i Austrii z Rosją. Polaków, spodziewających się pomocy dla ich sprawy od „ludów”, czekało nowe rozczarowanie. Oni sami zaś wzięli udział we wszyst- kich zrywach wolnościowych, zgodnie z dewizą: „za wolność waszą i naszą”. Armią walczącego z Austrią Piemontu dowodził gen. Wojciech Chrzanowski. W Palatynacie i Badenii walczył z Prusakami Miero- sławski. Naczelnym wodzem węgierskiej armii był gen. Henryk Dembiński, a do legendy przeszedł kie- rujący faktycznie powstaniem w Wiedniu i dowodzącymi siłami węgierskimi w Siedmiogrodzie inny generał, Józef Bem. Polacy nie byli w stanie zniwelować przewagi wrogiego oręża. Potrafili natomiast posługiwać się wy- jątkowo skutecznie inną, w odmiennej sferze funkcjonującą bronią. Dostarczał jej – romantyzm.

71 27. Romantyzm

W dobie porozbiorowej szczególne znaczenie w pracy nad kształtowaniem nowożytnej świadomości narodowej spełniała kultura narodowa. Jej najważniejszą bodaj częścią stała się literatura, zwłaszcza zaś poezja romantyczna. Dziedzina ta, w miarę wzmagania się ucisku zaborców, stawała się w sposób natu- ralny główną trybuną umysłowego życia Polaków. To właśnie romantycy dawali nieustanne świadectwo żywotności narodu, zaświadczyli o stałej obecności dążeń wolnościowych. Oni również, czerpiąc mate- riał z nieodległych, historycznych doświadczeń, wytworzyli nowe i niezwykle nośne legendy i symbole funkcjonujące w obszarze narodowej wyobraźni. Rozbudowywana przez romantyzm polski sfera symbolicznych znaczeń dla ciężko doświadczanego przez historię społeczeństwa była czymś, co okazywało się wręcz niezbędne dla przetrwania Polaków jako narodu. Historię narodu wyjaśniał zatem, przez nadanie wyższego sensu niesionym przez nią cierpie- niom – polski mesjanizm. Dawał on, co może zabrzmieć niemal paradoksalnie, sporą dawkę optymizmu, bowiem wychodził z generalnego założenia, iż przyszłe królestwo Boże wyzwoli człowieka od wszystkie- go, co czyni dzień dzisiejszy tak trudnym do zniesienia. Cierpienie narodu, każdej jego warstwy, każdej jednostki – oczyszczało, uwznioślało. Polska, skazana na wyjątkowe cierpienia, miała wyjątkową zatem szansę na zbawienie. To władnie jeden z narodowych wieszczów, Zygmunt Krasiński, głosił, iż „trzeba było śmierci naszej, trzeba będzie naszego wskrzeszenia – na to, by słowo Syna Człowieczego, wieczne słowom życia, rozlało się na okręgi społeczne świata”. Krasiński przekonywał również, że „właśnie przez naszą narodowość umęczoną na krzyżu Historii, objawi się w sumieniu Ducha ludzkiego, że sfera, poli- tyki musi się przemienić w sferą religijną”. Typowe dla polskiego mesjanizmu przekonanie, iż porozbiorowe dzieje Polski powtarzają mękę i zmartwychwstanie Chrystusa, wiodło do wniosku, że naród, który ściągnął na siebie prześladowanie tyranów zapoczątkuje – przez swe męczeństwo i zmartwychwstanie – rzeczywistą erę wolności w dzie- jach świata. Mesjanizm stawał się lekiem na przytłaczające zwątpienie w sens życia i dziejów. Romantycy wzy- wali jednak również do codziennego działania, którego sensem powinna stać się walka o niepodległość, walka z niewolą. Niewola, w jaką popadł naród polski, groziła mu spodleniem. Stąd też w wielkiej literaturze ro- mantycznej jakże często pojawiała się wizja snu niewolnika, będąca przejmującym symbolem bezwładu niosącego śmiertelne zagrożenie. Sen niewolnika groził narodowi. Romantycy za swe naczelne zadanie uznali więc wytrącenie narodu z sennego oszołomienia, z apatii. Stąd ciągłe przypominanie niepodle- głościowych tradycji, ukazywanie niezależności polskiego ducha, piętnowanie ugodowości i służalczości, sławienie męstwa ludzi czynu, głoszenie heroizmu męczenników. Romantyzm potrząsał śpiącym, bił na alarm i nawoływał do bezustannego czuwania. Była to bez- pardonowa walka z trującym i obezwładniającym działaniem niewoli, z wszelkimi pojawiającymi się pokusami pogodzenia z nią. Walka o nieśmiertelność ojczyzny traktowana była przez romantyków jako pierwszoplanowe zada- nie. Było ono zaś fragmentem innej, prowadzonej przez całą dobę porozbiorową, walki. Fragmentem zmagań o prawo pozostawania narodem. W walce o prawo do narodowego bytu oręż, wykuty przez romantyków, nie mógł być zniszczony przez wroga, pomimo nieustannych jego wysiłków. Orężem tym stał się moralny ideał polskości. Pol- ska, by żyć nadal, z dziedziny faktów materialnych została przeniesiona w sferę społecznej świadomości. I, co więcej, w sferze tej zadomowiła się na stałe. To właśnie romantyzm wypełnił zbiorową świadomość nową treścią. Odwoływał się on z jednej strony do wspólnych, a zyskujących rangę symbolu, wydarzeń historycznych, z drugiej sam stwarzał wzorzec narodowego bohatera. Jednym z pierwszych doświadczeń historycznych, do którego odwołali się romantycy, była kon- federacja barska. Z tamtych zmagań, uznanych za pierwsze narodowe powstanie, wywodzili oni obo- wiązujące potomków barowian zasady postępowania, sprowadzające się do nakazu patriotycznej ofiary z majątku, przywilejów, spokoju i dobrobytu, a nieraz sławy, imienia czy wreszcie honoru. Na koniec

72 i ofiary z życia. To przecież ksiądz Marek w słynnej strofie z „Beniowskiego” przestrzegał: „Biada, kto daje ojczyźnie pół duszy, a drugie tu pół dla szczęścia zachowa”. Poświęcenie dla ojczyzny winno być pełne, ofiara – niepodzielna. Kolejne uniwersalne symbole ruchu narodowego to: Konstytucja 3 Maja (ujmowana w kategoriach aktu wyzwolenia duchowego narodu) i insurekcja kościuszkowska. Przysięga Kościuszki na rynku kra- kowskim stała się, w ujęciu romantyków, symbolicznym ślubem złożonym na wierność idei niepodleg- łościowej, złożonym w imieniu całego narodu, a tym samym obowiązującym i jego przyszłe pokolenia. Insurekcja dostarczyła innych jeszcze, doniosłych i plastycznych przykładów. Atak kosynierów na rosyjskie armaty pod Racławicami stał się symbolem polskiej postawy patriotycznej, dowodem wyższo- ści męstwa i zapału nad bezduszną, reprezentowaną przez moskiewskiego sołdata, materialną potęgą. Ważnym, wykorzystywanym przez romantyków do narodowej edukacji fragmentem porozbiorowych dziejów, był również epizod legionowy. Mickiewicz w 1842 r., w trakcie swych paryskich wykładów, dał szczególną wykładnię słowom pieśni Legionów, po dziś dzień naszego hymnu narodowego. Dla wiesz- cza słowa „Jeszcze Polska nie umarła, kiedy my żyjemy” znaczyły, iż ludzie zachowujący w sobie to, co stanowi istotę narodowości polskiej, zdolni są przedłużyć byt ojczyzny niezależnie od warunków poli- tycznych i mogą dążyć do jego przywrócenia”. Dodajmy, że człowiek, o którym mówił Mickiewicz, to ów symboliczny polski pielgrzym. To człowiek, tak jak legionista czy polistopadowy emigrant, nie rozstający się nigdy z ojczyzną. Emigrant bowiem, wedle zgodnej opinii wieszczów romantycznych, obraz swego rodzinnego kraju winien na zawsze zatrzymać nie tylko w pamięci, ale – przede wszystkim – w sercu. Romantyzm stworzył również współczesny panteon bohaterów narodowych. Najbardziej polskim, ukształtowanym przez romantyczną legendę, stał się Naczelnik insurekcji, Tadeusz Kościuszko. Jego po- stać łączyła harmonijnie najzupełniej przeciwstawne cechy: „starą” i „nową” Polskę, szlachtę i lud, poryw wielkiego ducha i fachowe wykształcenie techniczne, egzaltowane uczucie i zdrowy rozsądek. Poprzez jego postać wysuwano na plan pierwszy cechy tak osobowe, jak i żołnierskie czy obywatelskie. Podkreślano jego przysłowiową skromność, niezdolność do czynów gwałtownych, niechęć do dyktatury. Kościuszko stawał się wzorem Polaka, który chwyta za broń jedynie wtedy, kiedy zmuszony jest walczyć z obcym najazdem. Naczelnik stał się wreszcie przykładem człowieka, który dokonał jednego z największych dzieł w nowożytnej historii Polski, wprowadził bowiem lud na miejsce należne mu w społeczeństwie, a uczynił to dzięki Racławicom, symbolowi ludowego zwycięstwa. Miejsce tuż po Kościuszce zajmował książę Józef Poniatowski. Uosabiał on mit armii narodowej, a zarazem polskiej tradycji rycerskiej. Jego bohaterska śmierć w bitwie pod Lipskiem potraktowana zo- stała zaś jako podtrzymanie i ocalenie sławy narodu, jako najczytelniejszy dowód wierności dla najwyż- szej żołnierskiej wartości – dla honoru. Romantycznymi bohaterami obok mężów stanu i wodzów byli też ludzie podziemia patriotycznego – emisariusze czy z reguły młodzi spiskowcy. Zwłaszcza ci, którzy poruszyli zbiorową wyobraźnię współczesnych. Nie było tu jednak reguły. Legenda upamiętniała i ludzi, którzy odegrali wybitną rolę jako twórcy czy przywódcy konspiracji, i zwykłych uczestników spisku. Na liście tej spotkamy i bohatera Nocy Listopadowej, Piotra Wysockiego, uczestników „zaliwszczyzny” Adama Zawiszę i Michała Wołłowicza, i organizatora „Świętokrzyżców” Gustawa Ehrenberga, decydującego się na samobójczą śmierć miast zdrady Karola Levittoux, Edwarda Dembowskiego, Szymona Konarskiego. Oni to, wraz z bohaterami legendy rycerskiej, Emilią Plater, Ordonem, gen. Sowińskim, kształtowali – po- przez pamięć czynów – patriotyczną wyobraźnię XIX-wiecznych Polaków we wszystkich trzech zaborach. Poezja romantyczna oddziaływała z niezwykłą wprost siłą na zachowania kolejnych pokoleń, przygo- towujących spiski i walczących w powstaniach narodowych. Tworzyła dla nich świat duchowej wolności. Sprawiała, że gotowi byli podejmować walkę, którą trudno nie nazwać straceńczą. Taką, jaką w 1863 r. podjęli ci, którzy „poszli w bój bez broni” – uczestnicy zrywu styczniowego.

73 28. Poszli nasi w bój bez broni…

Wiosna Ludów zachwiała dwoma zaborczymi tronami, rozerwała łańcuch „świętego przymierza”, nie osłabiła jednak potęgi Rosji, nadal pozostającej więzieniem dla podbitych narodów. Carat też, o czym świadczyła chociażby interwencja na rzecz Austrii w tłumieniu powstania węgierskiego, wziął na siebie, i to z powodzeniem, rolę żandarma Europy. Klęska w wojnie z Turcją, którą wspomagały Anglia i Francja, toczonej w latach 1853-56 a zwanej krymską, ukazała jednak dowodnie, że Rosja nie jest tak potężna, jak powszechnie dotąd sądzono. Przejściowa zaś, wywołana klęską wojenną próba zreformowania systemu państwowego, podjęta przez nowego cara, następcę Mikołaja I, Aleksandra II, pociągnęła za sobą poja- wienie się na terenie Królestwa kolejnej, większej od poprzednich, fali spiskowej. Konspirowała, tak jak i w poprzednich latach, przede wszystkim młodzież. Charakterystyczne, iż pierwsze organizacje spiskowe zawiązywała tym razem młodzież studencka w ośrodkach akademickich znajdujących się w głębi imperium – w Petersburgu, Moskwie, i nieco bliżej, w Kijowie. W tym ostatnim mieście funkcjonował od 1857 r. oparty o system trójkowy Związek Trojnicki, w Petersburgu zaś centralną postacią spisku stał się studiujący w Akademii Sztabu Generalnego Zygmunt Sierakowski. W Warszawie praca spiskowa ruszyła pełną parą z przybyciem tam z Kijowa innego oficera, Narcyza Jankowskiego, który oprócz miejscowej młodzieży studenckiej wykorzystywał do formowania konspiracyjnych grup młodych urzędników i rzemieślników. Rok 1859 przyniósł nowy zewnętrzny impuls Włochy, wspomagane przez Francję, odniosły zwycię- stwo w wojnie z Austrią. W przekonaniu części spiskowców zbliżał się czas „wojny powszechnej”, toteż w końcu tegoż roku, również pod wpływem ponagleń płynących z emigracyjnego, paryskiego centrum, w Warszawie uformował się pierwszy tajny komitet. Jego celem było przygotowanie zbrojnego powsta- nia. Obok Jankowskiego czołową rolę w tej grupie zaczął odgrywać kierujący konspiracją w Akademii Medyko-Chirurgicznej Karol Majewski. Atmosfera w Królestwie stawała się coraz bardziej napięta. W czerwcu 1860 r. konspiratorzy skupieni wokół Jankowskiego, tuż przed jego aresztowaniem, urządzili pierwszą z całej serii manifestacji patrio- tycznych. Pretekstu dostarczył pogrzeb wdowy po bohaterze powstania listopadowego, generałowej So- wińskiej. W dzień rocznicy listopadowej przed jednym z warszawskich kościołów odśpiewano zaś „Jeszcze Polska…” i hymn „Boże, coś Polskę”, który w najpełniej i najmocniej wyrażał ówczesne uczucia narodowe. W zimie z 1860 na 1861 r. nastroje buntu przeniosły się na prowincję. Bojkotowano rządowe uro- czystości. W okresie karnawału, na znak narodowej żałoby, wymuszano zaniechanie zabaw tanecznych. Kupcy zmieniali szyldy obcojęzyczne na polskie. Aktywizowały się kręgi ziemiańskie, pragnące zająć stanowisko wobec carskiej zapowiedzi zniesienia pańszczyzny, ale tylko w obszarze po Bug. W kręgach konspiracyjnych coraz wyraźniej rysował się też podział na tych, którzy zmierzali do wystąpienia pub- licznego, „czerwonych”, i wyczekujących na rozwój wypadków „białych”. W nową fazę wydarzenia wkroczyły 25 lutego 1861 r. W dniu tym, w trzydziestą rocznicę stoczonej pod Grochowem bitwy, na rynku staromiejskim zebrał się liczny, niosący narodowe symbole, pochód. Manifestację rozpędzili żandarmi. Jednak już w dwa dni później, na Placu Zamkowym, tłum, podążają- cy od strony Leszna, nie ustąpił. W stronę zagradzającego drogę wojska poleciały kamienie. Padła salwa. Poległo pięciu manifestantów… Namiestnik carski, stary i schorowany Michaił Gorczakow, nie zdecydował się na zaostrzenie kursu. Wojsko zostało z ulic miasta wycofane, uroczysty pogrzeb pięciu poległych stał się potężną, ale prze- biegającą w całkowitym spokoju narodową manifestacją, powołana zaś w tym czasie do życia Delegacja Miejska wespół ze skupiającym najaktywniejsze żywioły ziemiańskie Towarzystwem Rolniczym przy- gotowała specjalny adres do cara. Zawieszenie broni nie trwało zbyt długo. Na scenie politycznej pojawił się margrabia Aleksander Wielopolski, mianowany dyrektorem Komisji Wyznań i Oświecenia Publicznego, zamyślający o przy- wróceniu Królestwu konstytucji z 1815 r. Gorczakow zaś, któremu nakazano, by posłużył się argumen- tem siły, rozwiązał i Delegację, i Towarzystwo, a protestujący tłum został zmasakrowany (8 kwietnia) na Placu Zamkowym. Tym razem zginęło ponad sto osób, w tym wiele kobiet klęczących na placu

74 i śpiewających patriotyczne pieśni. Droga do współpracy z rządem, w myśl koncepcji Wielopolskiego, została zamknięta. Opór społeczny, jaki miał miejsce w Królestwie pomiędzy 1861 a 1863 r., określa się mianem „rewo- lucji moralnej”. Władze carskie starały się zdusić go, stosując terror policyjnym. Represje spadały nawet na tych, którzy przywdziewali strój narodowy, toteż obowiązującym kolorem stała się czerń. Kobiety nosiły wówczas czarne suknie w białe pasy, mężczyźni – czarne czamarki, oblamowane białą tasiemką na koł- nierzu. Pojawiły się szpilki do krawatów z orłem w cierniowej koronie, pierścienie z żelaznego łańcuszka z kłódką, kotwicą i datą kwietniowej rzezi, spinki w formie koron cierniowych. Na okładkach książek do nabożeństw tłoczono wizerunek złamanego krzyża, otoczonego koroną cierniową i palmą męczeńską. Kościoły stały się zresztą centrami społecznego oporu. To w ich murach śpiewano patriotyczne pieśni. To tam właśnie odbywały się, zamawiane przez najróżniejsze grupy zawodowe, nabożeństwa „za pomyślność Ojczyzny”. Wiosną i latem 1861 r. ta właśnie forma manifestacji ogarnęła całe Królestwo, przenosząc się do innych dzielnic, a zwłaszcza na wschód. Władze były bezsilne. W połowie października następca Gorczakowa, Karl Lambert, ogłosił wpro- wadzenie w Królestwie stanu wojennego. Kolejne nabożeństwa patriotyczne z okazji przypadającej na 15 października rocznicy śmierci Kościuszki zakończyły się wdarciem do świątyń wojska. W warszawskiej Cytadeli znalazło się ponad półtora tysiąca uczestniczących w nabożeństwach mężczyzn, W odpowie- dzi na sprofanowanie miejsc kultu religijnego kuria arcybiskupia zamknęła wszystkie kościoły w stolicy. Odwetowe aresztowania spadły wówczas na duchowieństwo. Władze zaostrzały kurs. Wbrew jej oczeki- waniom opór, miast wygasać, wzmagał się. W dwa dni po szturmie do kościołów „czerwoni” utworzyli Komitet Miejski, zwany nieco później Komitetem Ruchu, który miał zadbać o koordynowanie działań powstańczych. „Biali”, by nie pozostawać w tyle, zorganizowali w grudniu Dyrekcję Krajową, W ich mniemaniu z sygnałem do powstania należało poczekać do momentu pozyskania dla tej idei uświadomionego ludu, czemu służyłaby prowadzona po- śród niego praca organiczna. „Biali”, pertraktując z „czerwonymi”, nie przejawiali większej aktywności. „Czerwoni” tworzyli zaś coraz to nowe grupy spiskowe. Akcja ta uległa przyspieszeniu od wczesnej wios- ny 1862 r., kiedy to funkcję „naczelnika miasta Warszawy” objął kapitan Jarosław Dąbrowski, stojący na czele spiskowej organizacji oficerskiej, a skierowany do stolicy Królestwa przez Sierakowskiego. Późną wiosną Komitet Ruchu przekształcił się w Komitet Centralny Narodowy, podkreślając tym samym swe aspiracje do ogólnonarodowego przywództwa. Nasilający się opór społeczeństwa polskiego spowodował powrót władz do łagodniejszego kursu. No- wym arcybiskupem warszawskim został Zygmunt Feliński, który z jednej strony doprowadził do otwarcia nieczynnych świątyń, z drugiej nie dopuścił do aresztowań śpiewających patriotyczne pieśni. W maju namiestnikiem Królestwa został brat cara, Konstanty, a na czele cywilnego rządu stanął Wielopolski. Wy- dane przez niego, za zgodą cara, dekrety o oczynszowaniu chłopów, równouprawnieniu Żydów, a zwłasz- cza reformie szkolnictwa (w oparciu o ten ostatni w Warszawie odnowiony został uniwersytet, nazwany Szkołą Główną) poprawiały położenie polskich poddanych Aleksandra II. Reformy, choć przyniosły w praktyce również spolszczenie administracji, były jednak bardzo odległe od powszechnych oczekiwań. Aktywność władz zmobilizowała spiskowców. Próbowano organizować zamachy na poszczególnych dygnitarzy. I, co ważniejsze, już latem 1862 r. wywołać powstanie. Plan, przygotowany przez Dąbrowskiego, był bardzo zuchwały. Konspiratorzy, przy pomocy spiskowców z armii, zamierzali opanować warszawską Cytadelę i twierdzę modlińską, a znajdujące się tam zapasy broni przeznaczyć na uzbrojenie oddziałów powstańczych. Plan, wobec kontrakcji „białych”, został zaniechany, a główny pomysłodawca, Dąbrowski, już w sierpniu został uwięziony. W grudniu aresztowany został inny wybitny konspirator, odpowiadający za wydawanie podziemnego pisma „Ruch”, Bronisław Szwarce. Na stanowisku „naczelnika Warszawy” zastąpił Dąbrowskiego Zygmunt Padlewski, a faktyczną rolę kierownika nabierającej coraz większego znaczenia akcji zagranicznej wziął na siebie Agaton Giller. W końcu 1862 r. liczba sprzysiężonych sięgnęła 20 tysięcy. Wybuch powstania planowano na późną wiosnę 1863 r. O jego terminie zadecydował jednakże nie Komitet Narodowy, lecz urzędnik carski. W paź- dzierniku, z inicjatywy Wielopolskiego, zapowiedziano pobór do wojska. Nie zdawano się na ślepy los. Rekruta, i to imiennie, typowały władze. W „sołdaty” mieli iść wszyscy politycznie podejrzani – pobór miał usunąć z kraju wszystkie elementy burzliwe, „do niespokojności i anarchii” podniecające. „Wrzód”, zdaniem Wielopolskiego, należało po prostu przeciąć.

75 Powodzenie branki mogło stać się śmiertelnym zagrożeniem dla planów powstańczych, toteż kie- rownictwo spisku nie miało w gruncie rzeczy więc wyboru. Od początku stycznia najbardziej narażona na nią młodzież była wysyłana w podwarszawskie lasy, toteż branka w stolicy, przeprowadzona w nocy z 14 na 15 stycznia 1863 r., nie przyniosła władzom sukcesu. Na prowincji miano ją przeprowadzić w 10 dni później. W tej sytuacji Komitet Centralny wyznaczył datę wybuchu powstania. Miano je roz- począć w nocy z 22 na 23 stycznia. Rozkaz podjęcia walki zaskoczył dowódców przyszłych oddziałów w terenie. Brakowało broni – do walki z regularną armią stawał ochotnik uzbrojony w myśliwską strzelbę, kosę osadzoną na sztorc, pikę, a nawet zwyczajny drąg. Słowa pieśni, iż „poszli nasi w bój bez broni”, mówiły i o budzących rozpacz re- aliach, i płynącej z patriotyzmu determinacji. W styczniową noc stoczono 33 potyczki. Ruszyło się niemal całe Królestwo, przy czym najsilniejszy odzew był na Podlasiu i w rejonie Gór Świętokrzyskich. Jednak, zdaniem najwybitniejszego bodaj znawcy dziejów zrywu styczniowego, Józefa Piłsudskiego, organizacja „zawiodła. Nigdzie nie stanęło tylu, ilu się spodziewano, wszędzie liczba była o trzy czwarte, zmniejszona”. W ręce powstańców nie wpadł, przezna- czony na przyszłą siedzibę rządu narodowego, Płock. Przecięte połączenia kolejowe i zerwana łączność wymusiły jednak na armii rosyjskiej zwinięcie zdecydowanej większości lokalnych garnizonów. Powstań- cze oddziały zyskały kilka dni oddechu. Na pozbawionych wojsk rosyjskich połaciach kraju można było bez przeszkód rozgłaszać manifest powstańczy. Komitet, który ogłosił się Tymczasowym Rządem Narodowym, w swej opublikowanej z datą 22 stycz- nia proklamacji wzywał naród do ostatecznej rozprawy z „nikczemnym rządem najezdniczym”. Od ape- lu tego znacznie ważniejszy był jednakowoż dekret uwłaszczeniowy, wedle którego ziemia użytkowana przez chłopa stawała się jego własnością wraz z przynależnymi jej serwitutami, takimi choćby, jak prawo do zbierania drzewa w dworskich lasach. Oddzielnie stanowiono, iż każdy bezrolny – chałupnik, komor- nik czy parobek – który weźmie udział w powstaniu, otrzyma 3 morgi gruntu z dóbr narodowych. Po raz pierwszy, dzięki temu właśnie dekretowi, powstanie objąć mogło nie tylko szlachtę, lecz cały naród. Pierwsze tygodnie powstania okazały się jednak szczególnie krytyczne. Rząd Narodowy nie miał gdzie się ujawnić. Kandydaci na dyktatorów – Mierosławski, Langiewicz – zmuszani byli do wycofywania się na teren sąsiednich zaborów. I tylko straceńcza determinacja tych, którzy zdecydowali się oddziały powstańcze stworzyć oraz energia kilku zgoła ludzi, na czele z młodziutkim naczelnikiem Warszawy, Ste- fanem Bobrowskim, ocaliła ruch. Ten ostatni zreorganizował podległą mu siatkę konspiracyjną, stworzył sprawną łączność, intendenturę i służbę zdrowia. Wreszcie, pod wpływem pomyślnych wieści nadcho- dzących z zachodnich stolic, powstanie poparli wyczekujący dotąd „biali”. Akcję Paryża, Londynu i Wiednia na rzecz Polaków wywołał nowy szef rządu pruskiego, Otto Bis- marck. W początkach lutego jego wysłannik, gen. Gustaw Alvensleben, podpisał w Petersburgu konwencję, na mocy której Rosja przyjmowała ze strony Prus wszelką pomoc skierowaną przeciwko powstańcom. W tej sytuacji o antypruskiej akcji zaczął przemyśliwać Napoleon III, dlatego też, w oczekiwaniu na ze- wnętrzną interwencję, przywódcy powstańczy postanowili dotrwać do tego momentu. Nie wiedziano, iż akcja mocarstw sprowadzi się jedynie do wysyłania dyplomatycznych not. Powstańcy trwali. Rozbijane w otwartym polu partie, czyli powstańcze oddziały, odradzały się. Co więcej, na przełomie lutego i marca ruch rozszerzył się i na „ziemie zabrane”, w pierwszym rzędzie obej- mując Litwę. W kwietniu naczelne dowództwo objął tam Zygmunt Sierakowski, skupiając pod swymi rozkazami bez mała dwa tysiące ludzi. W Królestwie sławę znaczoną zwycięskimi potyczkami zdoby- wali: Zygmunt Chmieleński, Dionizy Czachowski, Marcin Borelowski i Michał Heydenreich, walczący w obrębie Gór Świętokrzyskich i na Lubelszczyźnie. To wszakże, co po dzień dzisiejszy budzić musi niekłamany podziw, związane jest ze stworzeniem państwa podziemnego. Tajne, anonimowe władze, dysponując jako jedyną legitymacją pieczęcią Rzą- du Narodowego, cieszyły się wówczas powszechnym niemal posłuchem. Na ręce rządowych poborców płacono zatem podatki. Powstańczy wymiar sprawiedliwości wydawał wyroki na szpiegów i zdrajców. Nieprzerwanie kursowali podziemni kurierzy. Ukazywała się podziemna prasa. Anonimowi współpra- cownicy „tajnego państwa” przynosili wiadomości z carskich urzędów. Opiekowano się – a czyniły to przede wszystkim kobiety – rodzinami walczących i poległych. A jednak powstanie, kierowane przez wątpiących w sukces „białych”, słabło. Czas najintensywniej- szych walk – od maja do sierpnia – nie został właściwie wykorzystany. W oddziałach skupiało się jed-

76 norazowo nie więcej aniżeli 30 tysięcy ludzi. Przeciwko nim stała zaś potężna, licząca ponad 300 tysięcy żołnierzy, armia. Jej poczynaniami kierowali zaś ludzie, pragnący utopić powstanie w morzu krwi. Byli to – na Litwie Michaił Murawiew, wkrótce przezwany „wieszatielem”, w Królestwie natomiast gen. Fio- dor Berg. To Murawiew nakazał w końcu czerwca publiczną egzekucję na wileńskich Łukiszkach ciężko rannego po bitwie pod Birżami Sierakowskiego. On też po raz pierwszy zastosował zasadę zbiorowej odpowiedzialności. Władze carskie zamierzały stłumić ruch powstańczy najpóźniej do wiosny 1864 r. Z podobnych po- wodów – nadziei na europejską interwencję – kierujące powstaniem gremia pragnęły za wszelką cenę je utrzymać. Zadania tego podjął się nowy dyktator, Romuald Traugutt. Ten 38-letni dymisjonowany oficer armii carskiej, dowódca oddziału partyzanckiego na Polesiu i wysłannik władz powstańczych do Paryża przejął Pieczęcie Rządu Narodowego po to, by uratować zamierający ruch. Zreorganizował zatem walczące oddziały, zabronił wycofywania się za graniczne kordony, nakazał przyspieszyć wprowadzanie w życie uwłaszczeniowych dekretów. Nie wszyscy dowódcy potrafili jednak sprostać nowej sytuacji. Tym, który czynił to najskuteczniej, był dowodzący silnym, kilkutysięcznym zgrupowaniem w Górach Świę- tokrzyskich, gen. Józef Hauke-Bosak. Powstańcy trwali, lecz tracili siły. Spadały przy tym na nich nowe, nieprzewidziane ciosy. W lutym 1864 r. z życzliwej neutralności wycofała się Austria, wprowadzając w Galicji stan oblężenia. W marcu władze carskie ogłosiły ukazy uwłaszczeniowe. Chłopi otrzymali tyle samo, ile ofiarowali im uprzednio powstańcy. Teren, sprzyjający powstaniu, został tym samym zneutralizowany. Powstanie dogorywało. Nieliczne oddziały usiłowały kontynuować walkę jeszcze w ciągu lata. Do jesieni przetrwał na Podlaniu chłopski oddział dowodzony przez księdza Stanisława Brzózkę. W tym czasie Traugutt, aresztowany w Warszawie 11 kwietnia, oczekiwał na śmierć. W dniu 5 sierpnia na sto- kach Cytadeli odbyła się publiczna egzekucja ostatniego dyktatora powstania i jego czterech najbliższych współpracowników. W ostatniej drodze towarzyszył Trauguttowi liczący ponad 30000 osób tłum miesz- kańców stolicy, klęcząc i śpiewając pieśń „Święty Boże”. Na posterunku trwał jeszcze naczelnik Warszawy, Ludwik Waszkowski. Aresztowany w grudniu, w dwa miesiące później podzielił los Traugutta. W kwietniu 1865 r. wpadł wreszcie w ręce władz carskich ukrywany przez miejscową ludność ksiądz Brzóska. I on zginął na szubienicy. Powstanie, choć nie walczyła w nim regularna armia, przetrwało niemal półtora roku. Udział wzięło w nim około 200 tysięcy ochotników, w tym spora grupa Rosjan. Z armią carską stoczono ponad 1200 bi- tew i potyczek. Dziesiątki tysięcy padło w boju. Wielu stracono. Po raz kolejny polskimi „buntownikami” zapełnił się Sybir. Ponad 10 tysięcy osób zdołało emigrować. W kraju zaś zapadła wyjątkowo ponura, popowstaniowa noc.

77 29. Noc popowstaniowa

Lata, które nadeszły po 1864 r., na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej włączonych do Rosji charakteryzo- wały się niespotykaną dotąd falą terroru, przyniosły również cały szereg ustaw wymierzonych przeciw- ko społeczeństwu polskiemu. Rzec można, rząd carski postanowił skodyfikować wszechobecne w cza- sie tłumienia powstania bezprawie. Przede wszystkim zniesiono resztki administracyjnej odrębności Królestwa, zastępując nawet nazwę Królestwo Polskie terminem „Kraj Przywiślański”. Władze lokalne, a więc administracyjne, skarbowe, szkolne, zorganizowano na wzór rosyjski. Cała władza – administra- cyjna, wojskowa, policyjna – została skupiona w rękach generał-gubernatora, podległego bezpośrednio Petersburgowi (urząd generał-gubernatora wprowadzono po śmierci ostatniego namiestnika, Berga, w 1874 r.). Do najistotniejszych uprawnień tego wielkorządcy należało prawo „wydawania doraźnych zarządzeń w zakresie bezpieczeństwa publicznego”. Było to równoznaczne z oddawaniem ludzi uzna- nych za przestępców politycznych pod sąd wojskowy oraz zsyłaniem „porządkiem administracyjnym”, czyli bez sądowego wyroku. W Królestwie – co warto podkreślić – niemal bez przerwy aż do wybuchu I wojny światowej obowiązywał stan wojenny. Zlikwidowano jakąkolwiek wolność prasy. Szalała cenzura prewencyjna, która nie tylko kontrolowa- ła, ile wręcz wyznaczała „dozwolone” tematy. Rusyfikowano urzędy poprzez obsadzanie ich przez spro- wadzanych z głębi imperium Rosjan i stosowanie języka rosyjskiego jako języka urzędowego. Językowi polskiemu wydano walkę nie tylko w szkole. Posługiwanie się wyłącznie językiem rosyjskim próbowano narzucić siostrom miłosierdzia i lekarzom w szpitalach. Wprowadzano go również stopniowo do admi- nistracji przedsiębiorstw prywatnych. Tępiono wszelkie inne składniki kultury narodowej. Przykładowo w miejsce używanego w Polsce kalendarza gregoriańskiego narzucono juliański, zaś nazwy geograficzne w rdzennej Polsce systema- tycznie przekręcano, podając je w brzmieniu rosyjskim. Posunięto się nawet do tego, że zlikwidowano polskie miary i wagi, natomiast orkiestrom włościańskim zabraniano występować w strojach ludowych, każąc im przebierać się w surduty! Represje spadły na całą ludność polską, jednak szczególnie ostro prześladowano polskość na kre- sach – Litwie, Białorusi i Ukrainie. Osobom pochodzenia polskiego nie wolno było tam nabywać mająt- ków ziemskich, można je było jedynie dziedziczyć. Szeroka fala konfiskat została wzmocniona specjalnym nakazem, na mocy którego osoby politycznie podejrzane musiały wyprzedać swe majątki, oczywiście w ręce Rosjan. Majątki, które pozostały w polskich rękach, obłożono dla odmiany specjalnym podatkiem, a faktycznie kontrybucją, w wysokości 10% ich rocznego dochodu. Haracz ten, w zmniejszonej po pew- nym czasie, pięcioprocentowej wysokości, ściągano aż do początków XX w. W miejscach publicznych wywieszano tablice zakazujące używania języka polskiego. Polacy zaś (i katolicy) nie mogli ubiegać się o dostęp do służby publicznej. Terror zaborcy był tak silny, że społeczeństwo, które nie było przecież ani zbyt uległe, ani bojaźliwe, tym razem wręcz zastygło przerażone mnożącymi się represjami. Nastały czasy, kiedy to o wielu rzeczach lepiej było nie mówić, zwłaszcza przy dzieciach. Unikano manifestacji uczuć patriotycznych. Nie chciano wspominać niedawnych, powstańczych przeżyć. Ci, którzy patrzyli głębiej, zdawali sobie w pełni sprawę, że „polityka rosyjska wobec Polaków jest to nieustające dążenie, z ciągłym podwyższaniem skali środków, do całkowitego zlania Polski z Rosją drogą wynarodowienia Polaków, cofnięcia ich w rozwoju cywilizacyjnym, a nawet drogą zastępowania na miejscu żywiołu polskiego przez rosyjski”. W społeczeństwie przygnębionym klęską, przytłoczonym represjami, nie mającym nadziei na pomoc z zewnątrz, taka polityka mogła mieć szanse powodzenia. Mogła, bowiem jej ciśnienie wytwarzało typy zachowań, wzory postaw, które czyniły nadzieję zaborcy na rusyfikację co najmniej realną. Nie warto tu wspominać o postawie skrajnej, która zakładała, iż powinniśmy się wyrzec własnego języka i nazwy „Polacy” w imię słowiańskiej solidarności – nawet w sterroryzowanym społeczeństwie okazała się ona nie do przyjęcia. Znacznie niebezpieczniejsza była postawa ugodowa (lojalistyczna). Jej zwolennicy usiłowali wytworzyć przekonanie, iż Polacy: „1) pożegnali się z wszelkimi aspiracjami do

78 niepodległości, do zjednoczenia politycznego ziem polskich; 2) nie mają żadnych celów, grożących cało- ści państwa rosyjskiego, jednocześnie brzydzą się wszelkimi środkami nielegalnymi i że nigdy tych środ- ków używać nie będą; 3) chodzi im tylko o to, ażeby „małemu kraikowi nadwiślańskiemu” pozwolono rozwijać się ekonomicznie i pielęgnować swą narodową kulturę”. Innym, groźnym dla narodowej przyszłości typem, który się wówczas pojawił, był, jak określił to Ro- man Dmowski, tzw. „patriota czujący”. Wedle zjadliwej charakterystyki późniejszego przywódcy obozu narodowego ludzie tacy „gdy wymawiają wyraz „Polska”, łza ukazuje się im w oku, ale dzieciom swoim nie mówią nawet, kim był Kościuszko, ażeby to złych następstw z sobą nie pociągnęło”. Był to zatem, ge- neralnie rzecz ujmując, osobnik „nie umiejący w dążeniach swoich wznieść się ponad poziom brutalnie pojmowanych osobistych interesów”. Ludzie tacy z reguły nie utożsamiali się z jakimkolwiek programem politycznym, a pragnęli jedynie zapewnić dostatni byt sobie i swemu najbliższemu otoczeniu. Oni to właś- nie wyznawali, spłyconą i dostosowaną do ich mentalności, ideologię „pracy organicznej”. W ich pojęciu polegało to na indywidualnym bogaceniu się, co jakoby miało być jednocześnie „czynem patriotycznym”. Rzeczywista „praca organiczna”, związana z warszawskim pozytywizmem, była czymś zgoła zupełnie odmiennym. Co prawda zwolennicy tej właśnie drogi rezygnowali z politycznych, a tym samym niepod- ległościowych aspiracji. Jednak prowadzona przez nich „praca u podstaw”, polegająca w pierwszym rzą- dzie na szerzeniu powszechnej oświaty, była jednym z najskuteczniejszych narzędzi w walce z rusyfikacją. Rusyfikacja, z czego warto zdać sobie sprawę, wynikała z faktu, w jaki sposób władze carskie trak- towały własne społeczeństwo. Rząd, utożsamiający się z państwem, traktował każdego przeciwnika jako wewnętrznego wroga państwa. Co więcej, według wnikliwej analizy Dmowskiego, przeprowadzonej u schyłku XIX w., „duch państwowości rosyjskiej nie uznawał nigdy żadnego zabezpieczenia poddanych przed samowolą władz państwowych. Poddany rosyjski musiał czuć, że jeżeli się narazi przedstawicie- lowi rządu, nie uchroni go nawet to, że jest w zgodzie z prawem, przez ten sam rząd wydanym. Ludność czuła, że jej obowiązkiem jest nie stosować się do prawa, ale do woli władz, że zamiast wykonywania prawa musi sobie zdobywać zaufanie władz”. Ten szczególny duch państwowości rosyjskiej wytworzył „samowolę urzędników i brak poczucia prawa u ludności”. Przydługi to cytat, ale najlepiej chyba wprowadza w istotę niebezpieczeństwa, grożącego Polakom w wypadku powodzenia rusyfikatorskich planów caratu. Ich sukces równał się bowiem społecznej de- moralizacji. A niebezpieczeństwo to pogłębiała depresja społeczna, ów brak nadziei na lepsze jutro. Modelowym przykładem działań rusyfikatorskich była w pierwszym rzędzie szkoła. Nową organi- zację szkolnictwa władze carskie zadekretowały już w 1864 r. Carskie ukazy, rzecz to charakterystyczna, nie mówiły o rusyfikacji wprost. Przeprowadzano ją zresztą etapami, posługując się nie jawnym, lecz po- ufnym rozporządzeniem. I tak najwcześniej zrusyfikowano szkoły na obszarach unickich. W końcu lat sześćdziesiątych wprowadzono wpierw do gimnazjów język rosyjski jako język wykładowy. Język polski został zredukowany do przedmiotu nadobowiązkowego, lecz nauczanego po rosyjsku. W języku polskim prowadzono jedynie lekcje religii. Do szkół niższego stopnia, ludowych, wprowadzono język rosyjski jako przedmiot w 1871 r., a jako język wykładowy w 14 lat później. Wreszcie u schyłku lat sześćdziesiątych za- mknięto polską Szkołę Główną, otwierając w jej miejsce Uniwersytet z rosyjskim językiem wykładowym. Szkolnictwo nie było niczym innym, jak szczególnie starannie przemyślanym aparatem mającym służyć podporządkowaniu społeczeństwa władzy carskiej. Działalność, prowadzona przez rosyjską szko- łę, była wewnętrznie spójna i konsekwentna. Jej celem było wychowanie takich jednostek, które byłyby najodpowiedniejsze do podtrzymywania panującego w danej chwili systemu. Młody człowiek, opusz- czający tę właśnie szkołę, winien zatem mieć raz na zawsze wszczepiony szacunek, i, co więcej, lęk wo- bec władzy. Wyzbyty z „nieodpowiedzialnego nawyku swobodnego myślenia” czułby się jednocześnie „w pełni zintegrowany politycznie, kulturalnie, obyczajowo z narodem rosyjskim i państwem carów”. Szczególną rolę w tym specyficznym procesie edukacyjnym miało odgrywać nauczanie historii. Podręczniki opracowywano tu niezwykle „troskliwie”. Przeplatało się w nich i zwykłe kłamstwo, i ujęcie tendencyjne. Zdaniem Dmowskiego, który przeprowadził ich analizę w pracy „Ze studiów nad szkołą rosyjską w Polsce”, metoda autorów tychże podręczników polegała na ciągłym przeskakiwaniu z jednego stanowiska oceniającego na inne. Przykładowo zwracano w jednym miejscu uwagę na brak swobód ludo- wych, ale gdzie indziej, gdy swobody owe już się pojawiły, Polacy byli gromieni za uleganie dążnościom rewolucyjnym. Tolerancja religijna traktowana była jako objaw nieładu państwowego, natomiast fakty nietolerancji służyły dokumentowaniu nieprzestrzegania wolności sumienia. Chorągwie polskie, które

79 poskramiały bunty kozackie, to „Polacy-ciemiężcy”, ale te same chorągwie pod Wiedniem są oceniane już pozytywnie, gdyż, wedle autora owego podręcznika, „w wojsku Sobieskiego było dużo ruskich” żoł- nierzy. Przykłady takie można mnożyć niemalże bez końca. Chodziło tu o konkretną konkluzję. Wykład historii miał dowieść, że państwo polskie, rozrywane przez „samowolę szlachty” i „machinacje jezuitów”, musiało nieuchronnie upaść. W tej sytuacji zasługą Rosji stało się danie niezdolnemu do utrzymania bytu państwowego narodowi oparcia w silnej i zwartej państwowości rosyjskiej. A jednak ów precyzyjnie funkcjonujący aparat deformujący świadomość i narzucający wygodne dla władzy postawy społeczne – zawiódł. Choć bez wątpienia część wychowanków tej szkoły uległa, to zdecy- dowana większość potrafiła znaleźć skuteczną formułę oporu. Stało się nią – samokształcenie w oparciu o zakazaną książkę. Tam, gdzie takie książki się pojawiały, prędzej czy później formowała się uczniow- ska konspiracja. Od samokształcenia przechodzono do bojkotu znienawidzonych profesorów, do anty- carskich manifestacji w momentach uroczystych obchodów świąt państwowych, do świętowania naro- dowych rocznic. Rusyfikacja poprzez szkołę stała się, jak najtrafniej ujął to Żeromski, „syzyfową pracą”. Akcja oświatowa zaś, podjęta przez Polaków w obrębie „pracy u podstaw”, przyniosła w efekcie prze- kreślenie w tej dziedzinie planów rusyfikacyjnych. Wystarczy przytoczyć tytułem przykładu inicjatywy z samej tylko Warszawy: naukę czytania i pisania po polsku organizowano w podmiejskich ochronkach, tajne szkoły dla najbiedniejszych skupiały na kilkunastoosobowych kompletach niemal 2000 dzieci rocz- nie, organizowano nielegalne kursy oświatowe dla pracujących, do sieci legalnych czytelni publicznych wprowadzano księgozbiory tajne, organizowano tajne pensje dla dziewcząt, na pensjach zaś działających jawnie prowadzono nieoficjalnie lekcje literatury i historii Polski. W Warszawie funkcjonowała ponadto tajna wyższa uczelnia, tajna biblioteka naukowa – istniał nawet nieoficjalny system stypendialny, dzię- ki któremu można było podjąć studia poza granicami państwa cara. Na wsi natomiast, poczynając od końca lat osiemdziesiątych, nielegalna działalność oświatowa doprowadziła do tego, że na początku na- szego wieku – i to według szacunku policyjnego – nielegalnie „uczyło się pisać i czytać po polsku 33% ludności wiejskiej Kongresówki”. Drugim obszarem, na którym rosyjski zaborca poniósł dotkliwą porażkę, była walka z wiarą. Ude- rzenia w Kościół były dotkliwe. Przede wszystkim przeprowadzono likwidację Kościoła unickiego, znie- sionego w Cesarstwie już w 1839 r. Ten akt represji wywołał spontaniczny opór – obrządek wykreślony z oficjalnego rejestru przeniósł się do podziemia. Parafie musiano „przepisywać na prawosławie” siłą, przy pomocy policyjno-wojskowych ekspedycji. Mnożyły się gwałty, dochodziło do mordów na bezbronnej ludności, opornych zsyłano na Sybir. Obrządku łacińskiego nie próbowano nawet podporządkowywać prawosławiu. Starano się go jedynie w maksymalny sposób podporządkować władzy państwowej. Uciekano się tu zarówno do brutalnych, jak i finezyjnych metod. Biskupi i aktywniejsi księża znajdowali się pod stałym nadzorem policyjnym. Uniemożliwiano im wizytacje pasterskie, odmawiano zagranicznych paszportów. Stosowano nagmin- nie kary administracyjne. Konfiskowano dobra kościelne. Kasowano klasztory – zamknięto nowicjaty, a zakonników z różnych zgromadzeń zgrupowano w kilkunastu izolowanych od większych skupisk do- mach, zakazując im zmiany miejsca pobytu. Zakony, w odwet za pomoc w powstaniu, skazano, mówiąc najprościej, na wymarcie. Władzę nad kościołem sprawować miało tzw. Kolegium Rzymskokatolickie (Duchowne) z siedzibą w Petersburgu, nigdy zresztą nie uznane przez Watykan. Był to dodatkowy powód konfliktów pomiędzy hierarchią kościelną a władzą państwową, przy czym biskupom zabroniono bezpośrednich kontaktów ze stolicą apostolską. Biskupi popadali zresztą w coraz to nowe konflikty, usiłując prowadzić normalną działalność duszpasterską – i z reguły byli zsyłani w głąb Rosji. W 1870 r. ani jeden biskup nie władał już swą diecezją! By nie mnożyć przykładów wystarczy tu podać, że w latach 1864-1914 powędrowało na Sybir bez mała tysiąc duchownych. A jednak i tu usiłowania władzy carskiej zakończyły się klęską. Kościół, podobnie jak społeczeństwo, trwał w biernym oporze. Pozbawiony władzy politycznej, dysponował autorytetem moralnym i w tym leżała jego siła. Siła, która okazała się jakże potrzebną w zaborze pruskim. Tam, gdzie toczyła się najdłuż- sza wojna nowoczesnej Europy.

80 30. Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy

Ziemie polskie, które po rozbiorach i korektach terytorialnych doby napoleońskiej przypadły ostatecznie Prusom, nie były jedynymi terenami, na których znajdowała się ludność polska. W zwartej masie Polacy mieszkali prawie na całym Górnym Śląsku, w niektórych powiatach Dolnego Śląska, Pomorza Zachodnie- go i w południowej części Mazur. W większości polskie były też zagarnięte obszary Pomorza Gdańskiego, południowej Warmii, natomiast w Poznańskiem przy polskości trwali konsekwentnie również ziemianie. Początkowo rząd pruski fakt istnienia mówiących po polsku poddanych z warstw ludowych po prostu ignorował, w Poznańskim natomiast, ze względu na siłę miejscowej szlachty stwarzał pozory poszano- wania odrębności tej prowincji. Formalnie na jej czele stał namiestnik, którym był ks. Antoni Radziwiłł. Faktycznie rządził, w oparciu o niemiecką administrację, „naczelny prezes”, którym był Niemiec. Władze pruskie od 1807 r. aż do końca lat czterdziestych realizowały w swym państwie reformę uwłaszczeniową. Czyniono to stopniowo, w taki sposób, by nie naruszyć interesów wielkich właścicieli ziemskich. Owa „pruska droga” do kapitalizmu w rolnictwie sprawiła wszakże, iż władze, w interesie pań- stwa, kładły duży nacisk na objęcie powszechnym obowiązkiem szkolnym ogółu dzieci. W szkole uczono po niemiecku. Co więcej, niemiecki zaczęto wprowadzać również do nabożeństw, księża i pastorowie zaś od lat dwudziestych – co prawda głównie na Pomorzu i Śląsku – w języku tym zaczynali wygłaszać kazania. Pomiędzy zbyt gorliwymi w upowszechnianiu języka niemieckiego księżmi na Śląsku Górnym, Warmii czy Kaszubach oraz pastorami na Mazurach czy Dolnym Śląsku a wiernymi zaczynał rodzić się konflikt. W wielu przypadkach niższy kler stawał po stronie swych parafian, a niektórzy jego reprezen- tanci – by wymienić Krzysztofa Mrongowiusza i Gustawa Gizewiusza z Ostródy – czynili to publicznie. Nie ulega wszakże wątpliwości, iż pierwszy obszar starcia polsko-niemieckiego, starcia w obronie języka, uświadomił ludności polskiej znajdującej się pod panowaniem pruskim jej odrębność, stworzył zaczątek zjawiska, które określa się mianem budzenia świadomości narodowej. Sytuacja zmieniła się po stłumieniu przez Rosjan powstania listopadowego. Władze pruskie zdecy- dowały się na zaostrzenie kursu wobec Polaków. Radziwiłł przestał być namiestnikiem. Antypolską akcją kierował nowo mianowany prezes prowincji, Edward Flottwell. Co prawda uległa wówczas przyspieszeniu realizacja reformy uwłaszczeniowej, ale przechodzenie ziemi w ręce chłopów odbywać się miało kosztem polskich folwarków. Szlachta w Poznańskiem utraciła też wpływ na władzę gminną – obwodowi komi- sarze byli odtąd mianowani oraz opłacani przez rząd. W nową fazę weszła również walka z językiem polskim. Ograniczono możliwości używania go w szkole. Rugowano, również dzięki ściąganiu do pracy w administracji urzędników z głębi Niemiec. Od lat trzydziestych zaczęto ponadto stosować ułatwienia dla pragnących osiąść w Wielkopolsce kupców, rolników-kolonistów, nawet robotników, których sprowadzano do robót publicznych. Na wszystkich zie- miach polskich, znajdujących się pod panowaniem pruskim, polskość zaczęła być zmuszana do odwrotu. Pierwszy sygnał do zbiorowego, przemyślanego oporu wyszedł z leżącego nieopodal Leszna Gostynia. Zamożni a światli ziemianie, na czele z Gustawem Potworowskim, założyli instytucję, której nazwa – Ka- syno – maskowała przed dociekliwością władz najzupełniej poważne cele. Szło zaś o rzecz niebagatelną, o podniesienie poziomu gospodarowania oraz szerzenie oświaty. Gostyński przykład szybko zaczęto naśladować w innych wielkopolskich ośrodkach. Jednak rzeczy- wistym twórcą tak charakterystycznego w późniejszym okresie dla Poznańskiego sposobu postępowania, polegającego na łączeniu zapobiegliwości gospodarskiej z dbałością o pielęgnowanie narodowej kultury i obronę wiary, był niegdyś uczestnik zrywu listopadowego, znakomity lekarz Karol Marcinkowski. On to, wykorzystując przejściowe złagodzenie antypolskiego kursu, związane z objęciem w 1840 r. tronu pru- skiego przez Fryderyka Wilhelma IV, stworzył w rok później dwie kluczowe dla życia polskiego w Wiel- kopolsce instytucje. Pierwsza z nich to hotel Bazar. Druga – Towarzystwo Naukowej Pomocy. Bazar był gospodarczym ośrodkiem polskiej społeczności. Tu spotykali się ziemianie, kupcy i rodzima, niezbyt jeszcze liczna, inteligencja. Tu mieściły się polskie sklepy i warsztaty rzemieślnicze. Stąd rozpoczął swą ekspansję polski kapitał. Towarzystwo postawiło przed sobą inny, niemniej ważny, cel. Fundusze, które gromadziło, były przeznaczane na kształcenie zdolnej, ale niezamożnej młodzieży. Skala tego przedsię-

81 wzięcia budzi podziw – przez pierwsze dziesięć lat istnienia Towarzystwo umożliwiło ukończenie stu- diów aż 1000 stypendystom! Położenie Polaków w zaborze pruskim pogorszyło się, i to zdecydowanie, po 1871 r. Wówczas to, po zwycięskiej wojnie stoczonej z Francją, premier rządu pruskiego, Otto Bismarck, doprowadził do końca „krwią i żelazem” dzieło zjednoczenia Niemiec. Jako kanclerz Rzeszy Niemieckiej pragnął przekształcić swe państwo w kraj o jednolitym narodowym obliczu. Najpoważniejszą przeszkodą byli Polacy, najlicz- niejsza, zamieszkująca zwarte terytorium, mniejszość narodowa. Groźna zapowiedź „żelaznego Kancle- rza”, zawarta w krótkim „ausrotten” (‘wytępić’), oznaczała wypowiedzenie żywiołowi polskiemu zdecy- dowanej, bezpardonowej walki. Walki, która toczyła się nad Wartą o język, ziemię i wiarę. Pierwsza faza tego starcia przeszła do historii pod nazwą Kulturkampfu. Zarządzenia, wydane wów- czas przez władze Rzeszy i przez władze lokalne, miały charakter ustaw wyjątkowych wymierzonych w Kościół i prawa językowe Polaków. Język polski, podobnie jak miało to miejsce pod rządami Rosjan, eliminowano ze szkół, choć zezwolono na uczenie po polsku religii. Od duchowieństwa domagano się, by zaprzestało ono używać języka polskiego w trakcie nabożeństw. W urzędach, poczynając od 1876 r., można było porozumiewać się wyłącznie po niemiecku. Z posad w szkolnictwie i administracji usuwano Polaków. I choć w końcu dekady lat siedemdziesiątych władze zaczęły się stopniowo wycofywać z Kul- turkampfu, to jednak walka z polskością nie osłabła. Zmienił się jedynie obszar starcia. W latach osiem- dziesiątych polem bitwy stała się rodzinna ziemia. Pierwszym sygnałem, świadczącym o zmianie kierunku ataku, były „rugi pruskie”, przeprowadzone z całą bezwzględnością w 1885 r. Polegały one na przymusowym wydaleniu z zaboru pruskiego tych Pola- ków, którzy nie byli obywatelami Rzeszy, nawet jeśli mieszkali tam od wielu lat, założyli rodziny, doczekali się potomstwa. Nie stosowano wyjątków – około 30 tysięcy Polaków musiało powrócić do Królestwa i Ga- licji. W rok później, na mocy specjalnej ustawy sejmu pruskiego, utworzony został liczący sto milionów marek fundusz przeznaczony na wykup ziemi z polskich rąk. Obejmować mieli ją niemieccy koloniści. Instytucją, odpowiedzialną za to zadanie, była utworzona w tymże roku Komisja Kolonizacyjna. Fundusze tej instytucji wciąż rosły – na rok przed wybuchem I wojny światowej dysponowała ona miliardem ma- rek! Poczynania kolonizacyjne wspierane były przez powstałą w 1894 r., z pozoru społeczną organizację, zwaną przez Polaków, od pierwszych liter nazwisk jej założycieli, „Hakatą”. „Hakata”, skupiająca przede wszystkim pruską biurokrację, prowadziła głośną, dyktowaną nienawiścią akcję propagandową, przeko- nującą rodaków o zagrożeniu stwarzanym przez „polskie niebezpieczeństwo”. Jej działanie w znacznym stopniu sprawiło, że walka z polskością przybrała na początku nowego, XX w., jeszcze ostrzejsze formy. Symboliczną zapowiedzią nowej fali germanizacyjnej stały się już w 1901 r. wydarzenia we Wrześni. Dzieci dwu najwyższych klas miejscowej szkoły solidarnie odmówiły tam przyjęcia niemieckich podręcz- ników do nauczania religii i odpowiadania po niemiecku na lekcji. Odpowiedzią była brutalna chłosta (podobne zajścia miały też miejsce w Miłosławiu i Pleszewie), rodziców zaś „zbuntowanych” dzieci aresz- towano, wytoczono im proces, a niektórych skazano. Masowe protesty w innych dzielnicach, połączone za zbiórkami funduszy na ofiary represji wrzesińskich, nie zmieniły polityki pruskich władz. Tuż po „sprawie wrzesińskiej”, w 1904 r., władze po raz kolejny uciekły się do ustaw wyjątkowych. Pierwsza z nich zabraniała wznoszenia nowych budynków bez zgody władz, co miało ludności polskiej utrudnić, o ile nie uniemożliwić, nabywanie ziemi. Ustawę tę ośmieszył chłop z Podgradowic koło Wol- sztyna, Michał Drzymała, który zamieszkał na swej nowej parceli w cyrkowym wozie. Warto dodać, że ów sposób ominięcia prawa podpowiedział mu niemiecki sąsiad. W 1908 r. weszły w życie dwie nowe, antypolskie ustawy. Pierwsza zezwalała na przymusowe wy- właszczanie Polaków. Druga, zwana „kagańcową”, stanowiła, że wszelkie zgromadzenia publiczne muszą obradować wyłącznie po niemiecku. Jedynym wyjątkiem, na lat dwadzieścia, były zebrania przedwybor- cze, a i to tylko w tych rejonach, gdzie mniejszość narodowa liczyła 60% ludności. A jednak tę „najdłuższą wojnę nowoczesnej Europy”, prowadzoną co prawda bez użycia broni, pruska machina państwowa przegrała! Zadecydowało o tym znakomite zorganizowanie i narodowa solidarność polskiego społeczeństwa. Od lat sześćdziesiątych obok ziemiańskich zaczynały powstawać chłopskie to- warzystwa rolnicze (pierwsze w 1862 r. w Piasecznie pod Gniewem na Pomorzu). „Patronem” tych kółek był Maksymilian Jackowski, natomiast nad spółkami zarobkowymi, w praktyce organizacjami spółdziel- czymi o charakterze oszczędnościowo-kredytowym, czuwali księża – wpierw Augustyn Szamarzewski, po nim Piotr Wawrzyniak.

82 Nad polską akcją parcelacyjną, która przeciwstawiła się niemieckiemu wykupowi ziemi, czuwał Bank Parcelacyjny, kierowany przez Ignacego Sikorskiego. Własnego banku dorobiły się też spółki zarobkowe, przy czym w polskich bankach lokowali swe wkłady również Niemcy. Polska akcja parcelacyjna sprawiła zaś, że rosły ceny ziemi, przez to wyzbywał się jej nie polski ziemianin czy chłop, lecz niemiecki junkier i kolonista. Skutecznie konkurowali też z Niemcami niezbyt liczni polscy przemysłowcy. Fabryka narzędzi rolniczych, uruchomiona w Poznaniu przez Hipolita Cegielskiego, jest tu jakże wymownym przykładem. Cegielski zasłużył się zresztą i na innym polu. Przez wiele lat kontynuował dzieło Karola Marcinkow- skiego, kierując Towarzystwem Naukowej Pomocy. Kolejna zaś instytucja, najpierw jako Towarzystwo Oświaty Ludowej, potem już tylko jako Towarzystwo Czytelni Ludowych, organizując biblioteki dbała o krzewienie kultury narodowej wśród wszystkich warstw. Polski ruch narodowy pod pruskimi rządami nie tylko trwał. Zdobywał też dla polskości dawno utracone dzielnice. W ten sposób odrodzenie narodowe, tak widoczne dzięki między innymi działalności Karola Miarki i jego czasopisma „Katolik” na Górnym Śląsku, zaowocowało w 1903 r. wprowadzeniem do parlamentu Rzeszy pierwszego, reprezentującego polskie interesy, posła – Wojciecha Korfantego. Królestwo i ziemie polskie znajdujące się we władaniu Prus przeciwstawiały się rusyfikacji i germa- nizacji. Trzecia dzielnica – Galicja – od połowy lat sześćdziesiątych cieszyła się swobodami polityczny- mi, szczyciła bujnym rozwojem narodowej kultury. Porozumienie z zaborcą okazało się tam i możliwe, i trwałe. Rozpoczął je zaś adres szlachty galicyjskiej do cesarza Franciszka Józefa z grudnia 1866 r., który kończył się znamiennym zwrotem: „Przy Tobie, jaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy…”.

83 31. „Przy Tobie, Najjaśniejszy Panie…”.

Łup rozbiorowy, zagarnięty przez Austrię, objął w gruncie rzeczy jedynie ziemie, które przypadły jej podczas pierwszego podziału Rzeczypospolitej (Kraków, przypomnijmy, dostał się monarchii habsbur- skiej dopiero w 1846 r.). Dla Polaków była to Małopolska, nowi władcy, nawiązując do średniowiecznych jeszcze pretensji, posługiwali się nazwą Królestwa Galicji i Lodomerii. Stolicą nowej prowincji był Lwów. Galicja nigdy nie utraciła kontaktu z pozostałymi dzielnicami. Jej mieszkańcy walczyli pod polski- mi sztandarami w dobie napoleońskiej, byli uczestnikami listopadowego zrywu, organizowali pomoc i tworzyli oddziały w powstaniu styczniowym. Za patriotyczną działalność skazywano ich na długie lata więzienia w złej sławie cieszących się twierdzach: Spielbergu i Kufsteinie. Istniała wszakże i druga strona medalu. Część szlachty oraz arystokracji, jak i spore kręgi mieszczań- skie, akceptowały istniejący stan rzeczy. Niektórzy próbowali robić karierę w Wiedniu. Inni, wzorując się na Poznańskiem, usiłowali zadbać o gospodarcze podniesienie kraju, czemu miały służyć powołane do życia w końcu lat trzydziestych Towarzystwo Kredytowe Ziemskie, Galicyjska Kasa Oszczędności czy Towarzystwo Gospodarskie. Za „cesarskich”, bardziej aniżeli za „polskich”, uważali się też chłopi, którzy zwłaszcza po 1846 r. właśnie z Wiednia oczekiwali obrony przed dworem. Zapowiedź radykalnej zmiany stosunków pomiędzy szlachtą galicyjską a cesarskim Wiedniem przy- niosło objęcie urzędu namiestnika przez hr. Agenora Gołuchowskiego. Celem prowadzonej przez niego polityki stało się doprowadzenie do sytuacji, w której konspiracja niepodległościowa przestanie mieć rację bytu, szlachta zaś zajmie w polskiej prowincji monarchii Habsburgów należną jej, pierwszoplanową po- zycję. Działania te nie od razu wydały owoce. Pierwszą oznaką nowego prądu stały się wydane w końcu 1859 r. rozporządzenia językowe, dzięki którym w urzędzie można było porozumiewać się w językach krajowych, czyli polskim i ruskim (ukraińskim). W roku następnym języki miejscowe wprowadzono do sądownictwa, skarbowości, praktycznie objęły one wszystkie kontakty o charakterze urzędowym. Droga do porozumienia z monarchią otwarła się jednak w pełni dopiero w 1866 r. Austria, pobita przez Prusy – od 1867 r. przekształcona w Austro-Węgry – sposobiła się do rewanżu. Polacy wierzyli, że w najbliższej przyszłości monarchia, gwarantująca swym poddanym na drodze konstytucyjnej swo- body i wolności, podejmie i rozwiąże kwestię polską. W specjalnym adresie do korony, uchwalonym przez galicyjski sejm krajowy 10 grudnia 1866 r., stwierdzono zatem: „bez obawy więc odstępstwa od myśli naszej narodowej, z wiarą w posłannictwo Austrii i z ufnością w stanowczość zmian, które Twoje Monarsze słowo jako niezmienny zamiar wyrzekło, z głębi serc naszych oświadczamy, że przy Tobie, Najjaśniejszy Panie! stoimy i stać chcemy”. We Lwowie przekazano zatem dynastii habsburskiej – na ręce Franciszka Józefa – misję Jagiellonów. Cały problem tkwił jednak w tym, iż stało się to bez za- pewnienia wzajemności. Galicja, według marzeń zamieszkujących tam Polaków, miała stać się odrodzeńczą kolebką polskiej państwowości. Austria, mniemano, sprzymierzona z Francją, rozgromi i Prusy, i Rosję. Wbrew oczeki- waniom Austria nie przekształciła się jednak w państwo federacyjne, wprowadzono natomiast tzw. du- alizm państwowy, czyli podział państwa na dwie części. Galicja, wchodząca w skład części austriackiej, czyli Przedlitawii, otrzymała jedynie ograniczoną autonomię. I choć była ona odległa od formułowanych pod adresem Wiednia przez stronę polską postulatów, to jednak w istotny sposób zmieniła położenie Galicji. Polska prowincja monarchii Habsburgów otrzymała przede wszystkim własne, autonomiczne władze. Zakończył się, rozpoczęty w końcu lat pięćdziesiątych, proces polszczenia lokalnych urzędów. Polacy stali zatem na czele tak władz rządowych, jak i krajowych. Namiestnikiem Galicji nieprzerwanie do 1915 r. był Polak, mianowany na to stanowisko przez cesarza. Szefem wyłanianego przez sejm Wy- działu Krajowego był również reprezentant miejscowej szlachty, która w politycznym życiu prowincji odgrywała rolę dominującą. Rolę tę, dodajmy, umożliwiał jej szczególnie pomyślany system wyborczy. Wybory, w przeciwieństwie do znanych nam dzisiaj, nie były bezpośrednie, lecz odbywały się w tzw. ku- riach. Głosy nie były tu równe – licząca około 2 tysięcy głosujących kuria wielkich właścicieli ziemskich wybierała 44 posłów, a półmilionowa kuria miejska i wiejska 74 posłów. Polacy także, o czym wypada pamiętać, byli liczącą się siłą w samej Austrii. Istniał nawet specjalny urząd ministerialny do spraw Galicji,

84 a ponadto Polaków powoływano wielokrotnie na ministrów (w dobie autonomicznej było ich w rządach około 50), na przykład Alfred Potocki i Kazimierz Badeni sprawowali urząd premiera. W Galicji, jak w żadnej innej części ziem polskich, istniało niemal zupełnie swobodne życie polityczne. Najważniejszym osiągnięciem stało się natomiast uzyskanie własnego, polskiego szkolnictwa. W szkołach uczono po polsku, przy czym szkoły niższe (ludowe) i średnie podlegały autonomicznej Radzie Szkolnej Krajowej. Polskimi były też dwa uniwersytety – Jagielloński w Krakowie i Jana Kazimierza we Lwowie. Ciesząca się politycznymi swobodami i pielęgnująca narodową kulturę Galicja uchodziła – i to najzupełniej słusznie – za obszar szczególnie gospodarczo zacofany. I to zarówno w przypadku porów- nywania jej do innych części monarchii habsburskiej, jak i pozostałych ziem polskich. Rozwój przemysłu blokowany był i przez rządzącą krajem szlachtę, i konkurentów z bardziej uprzemysłowionych rejonów monarchii. Biedna i przeludniona wieś nie była w stanie przekształcić się w chłonny wewnętrzny rynek. I choć w latach poprzedzających wybuch I wojny światowej tempo rozwoju przemysłu galicyjskiego wy- datnie wzrosło, również dzięki mądrej polityce prowadzonej przez władze krajowe, oraz podniosła się nieco zamożność wsi, to w dalszym ciągu aktualne pozostawało powiedzenie, że Galicjanin pracuje za pół, a je za ćwierć osoby. Zacofana i przeludniona wieś galicyjska stała się jednakowoż kolebką politycznego ruchu chłopskie- go. Jego inspiratorem był wpierw ksiądz Stanisław Stojałowski, wydający dla ludu pisemka „Wieniec” i „Pszczółka”. On to, choć daleki od radykalizmu, budził pośród chłopów polityczną samoświadomość, przecierając drogę dla Bolesława Wysłoucha. Ten z kolei, wydając od 1889 r. „Przyjaciela Ludu”, doprowa- dził do powstania w 1895 r. na zjeździe w Rzeszowie Stronnictwa Ludowego. Otok Wysłoucha poważne miejsce wśród działaczy ludowych zajmował wójt z Gręboszowa, Jakub Bojko, następnie wytrwały agi- tator Jan Stapiński, a nieco później najwybitniejszy polityk ludowy, Wincenty Witos z Wierzchosławic nieopodal Tarnowa. Samodzielny ruch ludowy był świadectwem wciąż istniejącego w Galicji konfliktu pomiędzy wsią i dworem, pomiędzy rządzącymi krajem konserwatystami a warstwami, które upominały się o należne im miejsce nie tylko na scenie politycznej. Kwestią, która w szczególny sposób ciążyła na galicyjskim ży- ciu politycznym, wiązała się z wciąż potężniejącym konfliktem narodowościowym, był konflikt polsko- -ukraiński. Początki konfliktu sięgały czasu Wiosny Ludów, kiedy to ludność ukraińska upomniała się o swe na- rodowe prawa, występując zarazem z ideą podziału Galicji na dwie odrębne prowincje. U schyłku XIX w. wśród ukraińskich ugrupowań byli i zwolennicy ścisłej łączności z Rosją (moskalofile), i głoszący lewi- cowy program społeczny radykalni demokraci, i posiadający największe wpływy nacjonaliści. Postulaty tych ostatnich skłonni byli uwzględnić dzierżący ster kraju krakowscy neokonserwatyści, zdecydowa- nie byli im przeciwni zaś konserwatyści ze wschodniej Galicji, czyli tak zwani podolacy, którzy widzieli w tym zagrożenie przede wszystkim dla swoich interesów ekonomicznych. Konflikt polsko-ukraiński zaognił się w 1908 r. Ukraiński nacjonalista, Mirosław Siczyński, zamor- dował wówczas usiłującego doprowadzić do kompromisu polsko-ukraińskiego namiestnika Andrzeja Potockiego. I choć jego następca, Michał Bobrzyński, nie zaniechał idei Potockiego, to kwestie sporne, takie jak problem utworzenia ukraińskiego uniwersytetu we Lwowie czy kształtu ordynacji wyborczej, uniemożliwiały porozumienie. Galicja pozostawała wszakże duchowym centrum polskości. W Krakowie mogli najpełniej demon- strować swe patriotyczne uczucia przybysze z innych zaborów. Z kolei wycieczki Polaków ze Śląska Gór- nego i Cieszyńskiego, Warmii i Mazur służyły utwierdzaniu postępującego tam odrodzenia narodowego. Z Galicji natomiast, szerzej aniżeli z innych polskich obszarów, płynęła inna fala. Tych, którzy ruszali w świat za chlebem.

85 32. Za chlebem

W czasach świetności Rzeczypospolitej, w wiekach XV, XVI czy XVII, kraj opuszczały jednostki – po- szukiwacze przygód, prześladowani różnowiercy (arianie). Pierwsze liczniejsze grupy wychodźcze po- jawiły się dopiero w XVIII w., kiedy to na emigrację udawali się konfederaci barscy czy zagrożeni przez targowiczan patrioci. Rozbiory, a potem zrywy niepodległościowe powodowały pojawianie się kilku czy kilkunastotysięcznych fal emigracyjnych. Powody opuszczania ziem polskich wiązały się z reguły z pobud- kami czysto politycznej natury. Polacy osiedlali się głównie w obrębie Europy (Francja, Niemcy, Belgia, Dania), choć pojawiali się też za oceanem tak w Ameryce Północnej, jak i Południowej. Innym obszarem, gdzie rozrastały się skupiska polonijne – tak bowiem coraz częściej zaczynano określać rodaków miesz- kających poza krajem, a starających się utrzymywać z nim łączność – były rejony położone w głębi Ro- sji, gdzie przymusowo wywożono uczestników powstań narodowych i niepodległościowych konspiracji. Od połowy XIX w. zaczyna się nasilać nowe, nieznane dotąd, zjawisko. Była nią emigracja zarobko- wa. Uwłaszczeniowe reformy nie tylko dawały chłopu ziemię. Tych, którzy jej nie otrzymali bądź nie byli w stanie z uzyskiwanych plonów wyżyć, nowe warunki prowadziły do fabryk i miejskich suteren. Dla wielu droga „za chlebem” kończyła się w Stanach Zjednoczonych, Brazylii, Kanadzie, Australii… Ogółem w latach 1870-1914 wedle ostrożnych szacunków z ziem polskich wyemigrowało około 3,5 miliona osób. Emigracja, która w ostatnim ćwierćwieczu XIX w. i pierwszych latach naszego stulecia kierowała się do krajów europejskich, objęła przede wszystkim ubogich, małorolnych mieszkańców wsi galicyjskiej. Była to, innymi słowy, emigracja o charakterze rolniczym, pomyślana początkowo jako wyjazd sezonowy. Znacznie lepsze od rodzimych warunki pracy powodowały, iż wyjazd taki z sezonowego przekształcał się w porzucenie kraju na stałe, w ten sposób w nowych miejscach osiedlenia zaczynały formować się niewielkie polskie skupiska. Spośród krajów europejskich – wyjąwszy Niemcy i Rosję – największa grupa Polaków, licząca ok. 10 tysięcy osób, osiedliła się w Danii. Wychodźcy, w tym niemała grupa młodych kobiet, podejmo- wali tam pracę przede wszystkim na plantacjach buraka cukrowego. Północny szlak kończył się w po- łudniowej Szwecji, natomiast na zachodzie, poza obszarami niemieckimi, Polaków można było spotkać w Holandii, Belgii i Francji. Wyjazdy do dwu ostatnich krajów, do pracy w kopalniach węgla, przybrały na sile dopiero po zakończeniu I wojny światowej. Niewielkie, kilkusetosobowe grupy znajdowały się nawet w rolniczych kantonach Szwajcarii. W Wiedniu i Budapeszcie istniały natomiast spore polskie kolonie o wyraźnym charakterze urzędniczo-rzemieślniczym. Największe skupisko polskiej emigracji w Europie było jednak w Niemczech. Zjednoczenie Niemiec, dokonane ostatecznie w 1870 r. przez Bismarcka, przyniosło nie tylko skierowaną przeciwko Polakom potężną falę germanizacyjną. Cesarstwo przeżywało odtąd niezwykły wprost rozwój industrialny. Dla rozrostu zaś miejskich przemysłowych kolosów potrzebny był robotnik. Rezerwy taniej, z reguły niewy- kwalifikowanej siły roboczej, znajdowały się we wschodnich prowincjach państwa pruskiego. Stamtąd też Polacy przenosili się w głąb Niemiec. Pierwszym miejskim molochem, do którego zjeżdżać zaczął polski robotnik, był Berlin. Linie kole- jowe, całe kwartały nowych dzielnic, mosty, tunele, kanały, były jego dziełem. W ślad za robotnikiem do stolicy niemieckiego imperium przenosił się polski rzemieślnik, niekiedy i kupiec, lekarz czy prawnik, wreszcie zaczęła rozbudowywać się, obejmująca Polaków ze wszystkich zaborów, kolonia akademicka. W pierwszym dziesięcioleciu naszego wieku w stolicy Prus mieszkało bez mała 100 tysięcy Polaków – tyle samo, ile w największym mieście Wielkopolski, Poznaniu! Drugie, rozrastające się polskie skupisko, znajdowało się w Zagłębiu Ruhry. Tu osiedlali się przede wszystkim górnicy, którzy wnet zaczęli stanowić 1/3 ogółu pracowników kopalń, dysponując od 1902 r., co godzi się podkreślić, własnym związkiem zawodowym. Mniejsze polskie skupiska można było jeszcze spotkać w środkowych Niemczech, w portowych ośrodkach takich jak Hamburg czy Kilonia – ogółem przed wybuchem wojny mieszkało tam na stałe co najmniej 800 tysięcy osób. W imperium rosyjskim, wyjąwszy obszar 9 guberni, które wchodziły uprzednio w skład Rzeczypo- spolitej, mieszkało – według mało precyzyjnych szacunków - niemal pół miliona Polaków. Około 4/5 żyło

86 w granicach Rosji europejskiej, nieco ponad pięćdziesiąt tysięcy na Syberii, niewiele mniej osiadło na Kaukazie, a ponad dziesięć tysięcy w Azji Środkowej. W głębi Rosji pozostawali Polacy, których z ro- dzinnych stron wyrwała konieczność odbycia wojskowej służby (do 1874 r. trwającej aż 25 lat!), absol- wenci wyższych uczelni, znajdujący tam lepszą i godziwiej opłacaną pracę, wreszcie rzemieślnicy, przede wszystkim szewcy, ale i krawcy czy też cukiernicy. Stosunkowo niewielka była kierująca się w głąb Rosji emigracja rolnicza. Chłopi z Królestwa Kon- gresowego, Litwy, ale też i Galicji przenosili się do Besarabii, w okolice Odessy, a spora grupa włościan podkrakowskich znalazła się w okolicach Noworosyjska nad Morzem Czarnym. Nie kusiła polskiego chłopa Syberia, choć i tam w połowie lat dziewięćdziesiątych XIX w. osiedliło się sporo rodzin z guberni litewskich i Galicji Wschodniej. Akcja osiedleńcza nasiliła się nieco po 1905 r., przy czym nad Amurem czy Ussuri rolniczą egzystencję usiłowali wieść polscy… górnicy z Zagłębia Dąbrowskiego. Zdecydowana większość Polaków mieszkała jednak w dużych ośrodkach miejskich i przemysłowych. Przeważała inteligencja techniczna, głównie inżynierowie, oraz najczęściej wykwalifikowani robotnicy. Spośród innych zawodów byli: dziennikarze, lekarze, fotografowie, adwokaci, aptekarze, nauczyciele, ar- chitekci, malarze, oficerowie i dwie szczególnie duże grupy – urzędnicy oraz służba domowa. Najwięk- szym, prawie siedemdziesięciotysięcznym skupiskiem Polaków był Petersburg (spora grupa robotników oraz średniego personelu technicznego pracowała w słynnych w późniejszym okresie zakładach Puti- łowskiego), a następnie Ryga (47 tys.), Odessa i Moskwa (ponad 20 tys.). Na Syberii największe polskie kolonie znajdowały się w Irkucku, Tomsku, Tobolsku i Omsku, a poza tym po kilka tysięcy osób miesz- kało przykładowo w Charkowie, Tyflisie, Baku, Samarze a nawet Władywostoku. W przeciwieństwie do Polaków, przenoszących się w głąb Niemiec, nasi rodacy na krańcach Rosji zaliczali się niekiedy do najwyższych finansowych czy administracyjnych kręgów. Gubernatorem w To- bolsku był wywodzący się z Litwy Aleksander Despot-Zenowicz, starający się – choć w obrębie obowią- zującego prawa – nieść pomoc zesłańcom. Jego brat, Stanisław, był przez wiele lat prezydentem Baku. Prezydentem Irkucka był Bolesław Szostakowicz, zaś Tomska Zachary Cybulski. Jednym z najbogatszych ludzi na Syberii był natomiast Alfons Koziełło-Poklewski, największy producent miejscowych wódek, właściciel kopalń złota i założonych na Uralu fabryk kwasu siarkowego i fosforu. Koziełło-Poklewski był nie tylko właścicielem niewyobrażalnej wprost fortuny, ale i filantropem. Finansował budowy kościo- łów – w Omsku, Permie, Tomsku i Tobolsku. Zakładał ochronki, dla zesłańców, przede wszystkim Po- laków, uruchomił w 1866 r. w Tobolsku bezpłatną kuchnię. Polaków też chętnie i w pierwszej kolejności zatrudniał w swych przedsiębiorstwach. Wielką karierę, dzięki swym umiejętnościom i wiedzy, robili w Rosji przedstawiciele polskiej inte- ligencji technicznej. To przecież w Sewastopolu pierwsze próby z łodzią podwodną zaopatrzoną w aku- mulatory, urządzenia do regeneracji powietrza, peryskop i stery głębokości przeprowadzał Stefan Drze- wiecki. W Petersburgu, od budowy mostu przez Newę, rozpoczynał swą błyskotliwą karierę Stanisław Kierbedź, budową zaś całej sieci dróg bitych na Kaukazie kierował Bolesław Statkowski. Porty w Batumi i Noworosyjsku były dziełem Eugeniusza Dymszy, zaś znaczne odcinki kolei transsyberyjskiej inżynie- rów: Bolesława Sawrymowicza, Izydora Leśniewskiego czy Władysława Pawłowskiego. Polską listę przedłużyłby znacznie spis wybitnych uczonych, miary chociażby językoznawcy Jana Baudoina de Courtenay (jednego z kandydatów w pierwszych wyborach prezydenckich w niepodległej Polsce), Karola Hubego, znakomitego prawnika, czy jednego z najlepszych znawców prawa rzymskie- go, Leona Petrażyckiego. A gdyby dodać tu jeszcze badaczy oraz odkrywców (geologa Aleksandra Cze- kanowskiego, zoologa Benedykta Dybowskiego, przyjaciela Mickiewicza - topografa Józefa Chodźko), okazałoby się, że oryginalny polski dorobek myśli oraz organizacji, w połączeniu z rzutkością tudzież inicjatywą przyniósł godne podziwu, choć dziś zapomniane, efekty. Polska emigracja w obrębie „starego kontynentu” nie była jednak tak liczna, jak ta kierująca się za ocean.

87 33. Za Chlebem

Cz. 2. Za ocean

Nie wiemy, czy w czasach na wpół bajecznych wraz z wikingiem Olafem postawili na kontynencie ame- rykańskim swą stopę polscy rycerze, a także czy jeszcze przed Kolumbem dotarł tam, w 1476 r., polski żeglarz Jan z Kolna. Nie ulega natomiast wątpliwości, iż 1 października 1608 r. w Jamestown wylądowało kilkunastu kolonistów, którzy uruchomili – jako nadzwyczaj sprawni rzemieślnicy – smolarnię, manu- fakturę produkującą mydło, a nawet hutę szkła. Oni też, w 1619 r., protestując przeciwko pozbawieniu ich prawa wyborczego, przerwali pracę czyli, innymi słowy, jako pierwsi na amerykańskim gruncie po- służyli się strajkiem politycznym. Od połowy XVII w. napływ przybyszów z Polski był coraz liczniejszy. Niektórzy – jak twórca szkoły łacińskiej w 1659 r. (drugiej po kolegium harwardzkim) i wzięty lekarz, Aleksander Karol Kurczewski, kupiec Olbracht Zborowski czy Antoni Sadowski – dali początek zasłużonym rodom pionierskim (Cur- tissów, Zabriskie, Sandusky). W wieku następnym, gdy Stany Zjednoczone walczyły o niepodległość, wymierny – i doceniony – wkład w to dzieło wnieśli przede wszystkim Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski. W dowodzonych przez nich oddziałach znaleźli się i inni Polacy. Po klęsce powstania listopado- wego, a potem po stłumieniu Wiosny Ludów, w Stanach zaleźli się kolejni przybysze, przede wszystkim żołnierze, a pośród nich tragiczny dyktator powstania krakowskiego z 1846 r., Jan Tyssowski. W wojnie secesyjnej polscy oficerowie i żołnierze walczą w szeregach tak Północy, jak i konfederatów. Byli pośród nich i ci, którzy opuścili kraj z powodów politycznych, jak i pierwsi reprezentanci nowej, w miarę upły- wu czasu ogromniejącej grupy, wychodźców zarobkowych. Pierwsza, wielka fala emigracyjna wiąże się z „gorączką teksaską”, która dotarła do Europy po wcie- leniu tego obszaru do Stanów Zjednoczonych w 1845 r. Ten nadzwyczaj zaraźliwy wirus, wywołany obrazem rozległych a dziewiczych terenów nadających się do skolonizowania, dotarł wpierw do ziem polskich znajdujących się pod panowaniem pruskim. We wrześniu 1854 r. ze Śląska wyruszyła pierwsza grupa osiedleńców, kierowana przez księdza Leopolda Moczygembę. Przez Berlin, port Bremerhaven dotarli oni 3 grudnia do Galveston w Zatoce Meksykańskiej, kierując się stamtąd w stronę San Antonio. Nieopodal tego właśnie miasta założona została pierwsza polska osada, zaś według tradycji, kwestiono- wanej zresztą przez wybitnego znawcę zagadnienia, Andrzeja Brożka, 24 grudnia ksiądz Moczygemba odprawił tam, pod rozłożystym dębem, pasterkę. Począwszy od lat 60. XIX w., najwięcej Polaków wyemigrowało za ocean z zaboru pruskiego. W kolej- nym dziesięcioleciu opusciło ziemię ojczystą około 150 tysięcy osób. Szczyt wyjazdów przypadł jednak na lata osiemdziesiąte – los emigranta wybrało wówczas ponad 400 tysięcy Polaków – pruskich poddanych. W latach następnych emigracja trwa nadal, ale do wybuchu wojny wyjechało już tylko niespełna 50 ty- sięcy osób. Ogółem, do 1914 r., z ziem polskich zaboru pruskiego wyemigrowało do Ameryki, głównie do Stanów Zjednoczonych, około 600 tysięcy osób. W końcu lat siedemdziesiątych za ocean zaczęli coraz częściej wyjeżdżać Polacy z Królestwa Kon- gresowego, przede wszystkim z guberni północnych (płockiej, warszawskiej, suwalskiej), nieco później z piotrkowskiej i kaliskiej. Przed wybuchem wojny światowej emigracyjny wirus przeniósł się na gubernie wschodnie oraz południowe – siedlecką, lubelską, częściowo radomską i kielecką. Toteż o ile u schyłku XIX w. z zaboru rosyjskiego podążyło za ocean nieco ponad 100 tysięcy osób, to w XX w. wychodźców było już 700 tysięcy. W latach dziewięćdziesiątych w wyjazdach, spośród trzech zaborów, bezsprzecznie przodowała Galicja. O ile wcześniej opuszczało kraj od 60 do 80 tysięcy osób, to w ostatniej dekadzie ubiegłego stulecia wyjechało ich około 350 tysięcy, a w następnym piętnastoleciu jeszcze ponad pół mi- liona. Ogółem tak z zaboru rosyjskiego, jak i austriackiego skierowało się do Stanów niemal po milionie Polaków, choć wyższa była jednak liczba tych, którzy opuścili Galicję. Przyszły obywatel amerykański wyzbywał się wpierw w kraju dobytku, niekiedy prawie za bezcen, by wykupić bilet kolejowy, a potem kartę okrętową, czyli szyfkartę. Niekiedy ową szyfkartę przysyłał amerykański krewny. Potem przez Szczakowę, Mysłowice, Częstochowę, Sosnowiec bądź Herby, a na

88 północy Toruń wychodźca zmierzał do jednego z niemieckich portów, z reguły Bremy, choć wypływa- no i z Hamburga, a nawet Amsterdamu, Libawy czy adriatyckiego Triestu. Podróż morska – plastycznie i przejmująco opisana przez Sienkiewicza – równała się swoistemu spaleniu mostów. Ubodzy polscy chłopi podróżowali w warunkach skrajnie trudnych, na tzw. międzypokładzie, narażeni na niewygodę, nękani morską chorobą, fatalnie odżywiani. Na szczęście u schyłku XIX w. ocean przemierzał już nie żaglowiec (płynęli nim, bez mała dwa miesiące, pierwsi teksańscy osadnicy), lecz statek parowy, który, w zależności od klasy, przebywał na morzu od 8 do 14 dni. Pierwszym miejscem, na którym następowało zetknięcie się z nową rzeczywistością, była niewielka, skalista wysepka położona w Zatoce nowojorskiej – Castel Garden. I choć od 1892 r. przybyszów witała już Ellis Island, dla emigrantów z Polski pozostała ona kasengardą lub keselkardą. Stąd, po wielostronnych badaniach, trafiali do Nowego Jorku. Nielicznych oczekiwali krewni. Spora część udawała się w głąb Sta- nów do rodziny czy miejsca zamieszkiwania krajanów. Zdecydowana większość zdana była tylko na siebie. Polskimi centrami osadniczymi stały się w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej trzy najbar- dziej uprzemysłowione stany– Nowy Jork, Illinois oraz Pensylwania. Generalnie Polonia amerykańska osiedlała się w pasie Stanów północnych. Pierwsze centrum, poza Illinois, obejmowało jeszcze stany Wi- sconsin, Michigan, Ohio i po części Indianę. Drugie, poza Nowym Jorkiem i Pensylwanią, również New Jersey, Massachusets i Connecticut. Przybysze z Polski skupiali się przede wszystkim w miastach. Podejmowali pracę w kopalniach antracytu w Pensylwanii, w fabrykach metalurgicznych, portach i stoczniach wschodniego wybrzeża, chicagowskich rzeźniach, potem w zakładach produkujących samochody. Kobiety zatrudniały się w ho- telach, w fabrykach włókienniczych, jako służące. Największa ich liczba znalazła się w polskiej stolicy Stanów – Chicago – gdzie przed I wojną światową mieszkało ich około 400 tysięcy, co stanowiło drugie, po Warszawie, polskie skupisko w świecie. W Nowym Jorku przebywało 200 tysięcy Polaków, ponad 100 w Detroit, Bufallo i Milwaukee, około 50 w Cleveland i Baltimore. Kolonizacja rolnicza, żywsza przed 1880 r., objęła przede wszystkim Teksas, Wisconsin i Michigan. Próbowano też osiedlać się w Wirginii, Nebrasce, Arkansas, obydwu Karolinach, Dakocie i Minnesocie, ale polscy farmerzy stanowili niewielki procent społeczności emigracyjnej. Nie kierowali się też na tereny dziewicze – z reguły obejmowali farmy już istniejące, właścicieli których skusił „dziki zachód”. Przybysze z dalekich ziem polskich z jednej strony amerykanizowali się, również dzięki temu, że w nowej społeczności mogli osiągnąć stanowiska, niedostępne dla nich w „starym kraju” (w 1870 r. pierwszy Polak zostaje sędzią pokoju w Teksasie, a w pięć lat później emigrant z zaboru pruskiego, Piotr Kiołbassa, po dosłużeniu się uprzednio stopnia oficerskiego w wojnie secesyjnej, został wybrany miej- skim radnym w liczącym 40 tysięcy mieszkańców San Antonio). Z drugiej – czuli się członkami Polonii, gotowej wspierać, w miarę swych z reguły skromnych możliwości, potrzeby pozbawionej niepodległości ojczyzny. Jest też faktem, iż choć Polska nie była „odrębną jednostką polityczną”, amerykańska admi- nistracja odnotowywała, jako kraj urodzenia, właśnie Polskę. Emigranci dysponowali też własną prasą, poczynając od wydanego już w 1870 r. „Orła Białego” w Washington w stanie Missouri, a w trzy lata później „Gazety Polskiej w Chicago”, własnymi organizacjami (1874 – Zjednoczenie Polskie Rzymsko- -Katolickie, 1880 – Związek Narodowy Polski), szczycili się powodzeniem swych wielkich rodaków – He- leny Modrzejewskiej czy Ignacego Paderewskiego. W maju 1910 r. zaś, na obradującym w Waszyngtonie Kongresie Narodowym Polskim w Ameryce, dali wyraz przekonaniu, iż czas odrodzenia państwowego „starego kraju” jest już bliski. Polacy z Ameryki też, już po wybuchu wojny, śpieszyli w polskie szeregi, stanowiąc 4/5 składu tworzonej we Francji „błękitnej armii”. O Polsce pamiętali wszakże i ci, których na południowy, amerykański kontynent, rzuciła u schyłku XIX w. „gorączka brazylijska”.

89 34. Za Chlebem

Cz. 3. „Gorączka brazylijska”

Rozległy, zróżnicowany tak geograficznie, jak i kulturowo kontynent południowoamerykański stał się również miejscem zamieszkania sporej grupy Polaków. Jednym z pierwszym był admirał Krzysztof Arci- szewski, który – jako banita – od 1624 r. był w służbie holenderskiej. Jako dowódca wojsk Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, stojąc od jesieni 1629 r. na czele siedmiotysięcznej armii i aż 70 okrętów, brał udział w podboju północnej Brazylii, gdzie toczył walki z Portugalczykami i Hiszpanami. Śladami Arciszewskiego podążali inni Polacy, choć pierwsza większa grupa pojawiła się dopiero na początku XIX w. Byli to legioniści, którzy walcząc w armii francuskiej, pozostali na Haiti i osiedlili się w górskich rejonach wyspy. Po upadku powstania listopadowego przybywały kolejne grupki, a wśród nich postacie znaczące, odgrywające istotną rolę w życiu tamtejszych społeczności. W ich szeregu byli m.in.: pracujący w Meksyku chirurg Seweryn Gałęzowski, rektor uniwersytetu w Santiago, wybitny znaw- ca mineralogii, Ignacy Domeyko, budowniczy poprowadzonej przez peruwiańskie szczyty najwyżej na świecie położonej linii kolejowej, inżynier Ernest Malinowski, czy przybyły nieco później, już po zrywie styczniowym, twórca uczelni technicznej w Limie, Edward Habich, który ściągał później w mury swej uczelni, zwanej szkołą inżynierów, kolejnych polskich uczonych. Nie mogło zabraknąć Polaków w szeregach oddziałów powstańczych. Walczyli oni u boku Juareza w Meksyku, brali udział w argentyńskich zmaganiach o niepodległość w latach 1812-1819, w walczą- cych z Hiszpanami siłach gen. Francisca de Mirandy w Wenezueli, a potem w armii Bolivara. W armii argentyńskiej walecznością i męstwem wyróżnił się, awansowany w wojnie paragwajskiej na polu bitwy do stopnia generała, Teofil Iwanowski. Do takiegoż stopnia doszedł w powstańczej armii kubańskiej w 1869 r. Karol Roloff Miałowski, w późniejszym czasie generalny inspektor armii i minister skarbu Kuby. Pierwsze większe, zorganizowane grupy wychodźców, zmierzające do Ameryki Południowej w po- szukiwaniu ziemi, przybyły w latach 1869-1870. Wywodzili się oni ze Śląska Opolskiego, z Siołkowic. Społeczność ta, licząca 164 osoby, osiadła w brazylijskim stanie Santa Catarina. Osadnicy ze Śląska już w 1871 r. przenieśli się do prowincji Parana, zadomowiając się w okolicach Pilarzinho, kolonii położo- nej w pobliżu stolicy stanu, Kurytyby. W nieodległej już przyszłości Parana, ze względu na szczególnie dogodne warunki klimatyczne, stała się centrum polskiego osadnictwa. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych do Brazylii przybywali przede wszystkim Polacy z państwa pruskiego (z Pomorza Gdańskiego, Śląska i nieco z Poznańskiego) oraz, poczynając od 1873 r., z Galicji (początkowo z okolic Jasła i Biecza, nieco później Gorlic, Tarnowa i Pilzna). Ich liczba sięgała 8 tysięcy osób, przy czym niemal w całości zamieszkiwali oni Paranę. W 1888 r. zostało zniesione w Brazylii niewolnictwo. Plantacje, masowo opuszczane przez Murzynów, nie miały wystarczającej liczby rąk do pracy. Rząd brazylijski, usiłując zminimalizować skutki gospodar- cze aktu wyzwoleńczego, zmuszony był sięgnąć po robotnika do Europy. Akcja werbunkowa wywołała na ziemiach polskich prawdziwą „gorączkę brazylijską”. Obiecywano przecież nie tylko darmowy przejazd, ale bezpłatne nadanie ziemi. Podawana z ust do ust wieść gminna głosiła, że otrzymać można 60, 100, a nawet 130 morg ziemi, zboże na zasiew i bydło robocze. „Gorączka” ogarnęła przede wszystkim Królestwo. W latach 1889 i 1890 panował tam nieurodzaj. W przemyśle, zwłaszcza w łódzkim okręgu włókienniczym, trwał kryzys. Szeroko otwarta droga emi- gracyjna, jak i agitacja prowadzona przez agentów towarzystw okrętowych – robiły swoje. W północ- nych częściach Królestwa – guberniach płockiej, warszawskiej i częściowo piotrkowskiej – rozpoczęto masową wyprzedaż dobytku i legalnie, ale też i nielegalnie – poprzez Bremę i Hamburg – wyruszano na spotkanie kraju, gdzie, co również było nie bez znaczenia, panowała wiara katolicka, rząd zaś, jak pisał do kraju jeden z wcześniejszych przybyszów, „bardzo dobry i trzyma porządek”. Szczyt wyjazdów przypadł na lata 1890-1891, kiedy to z Królestwa wyjechało około 40 tysięcy osób. Do 1894 r. przybyło dalszych 20 tysięcy. Osiedlali się oni w pierwszym rzędzie w stanie Rio Grande del Sul, głównie w okolicach Ijui, Jaguary, Guarani, a ponadto w Paranie, Santa Catarina, a także w Sao Pau-

90 lo i Rio de Janeiro. W miastach portowych natomiast usiłowali zakotwiczyć się ci, którzy nie byli w sta- nie wykarczować ziemi i przystosować się do klimatu. Część, zwłaszcza ci niemający nigdy do czynienia z pracą na roli, decydowała się na powrót. W latach 1894-1896 „gorączka” przeniosła się do Galicji, gdzie również od kilku lat panował nie- urodzaj. Emigrowali, agitowani przez agentów z włoskich miast portowych, przede wszystkim miesz- kańcy Galicji Wschodniej, pośród zaś 25-tysięcznej rzeszy wychodźczej większość, bo około 16 tysięcy, stanowili Ukraińcy. Fala emigracyjna kierowała się do Parany, przy czym nowi przybysze osiadali w już istniejących koloniach, głównie w Rio Claro i Antonio Olyntho. W okresie tym powstała nowa i, jak się okazało, największa polska kolonia w Paranie. Nazwano ją Prudentopolis, a usytuowana była ona na skraju polskiego osadniczego obszaru, na zachodzie, w dorzeczu rzeki Ivahy. Wychodźcy z Galicji trafili nie tylko do Brazylii. Część spośród nich w czerwcu 1897 r. znalazła się w argentyńskiej prowincji Misiones, stykającej się z Paraną. Chłopi spod Buczacza i Obertyna, odrzuce- ni w Hamburgu przez komisję lekarską, zaokrętowali się na statek zmierzający do Buenos Aires, tam zaś przyjaciel gubernatora Misiones, Michał Szelągowski, zasugerował, by osadzić ich w żyznej, rozległej, ale też wyjątkowo niebezpiecznej okolicy nad rzeką Chimiray. Ci pierwsi, walcząc z puszczą, plagą szarań- czy oraz inwazjami mrówek, nie tylko przetrwali, ale zyskali uznanie miejscowych urzędników. Pisano o nich w raportach, iż są „oszczędni, kochają ziemię, dom i zwierzęta”, a ponadto „są niezwykle wytrwali, niezmordowani w pracy”. W 1902 r., po przybyciu kolejnych transportów, przybyszów z Polski było już 5 tysięcy, ich sadyby zaś rozciągały się od największej kolonii, Apostoles, aż po Azarę nad rzeką Uruguay. Polskim centrum emigracyjnym w Ameryce Południowej pozostawała jednak nadal Parana. W 1907 r. jednym z członków komisji kolonizacyjnej tego stanu został przybysz ze Śląska, Edmund Woś-Saporski, inicjator emigracji z Siołowic. Ruch emigracyjny znów zaczął się nasilać. Przyspieszyła go decyzja in- spektoratu emigracji w Kurytybie, iż rodziny i znajomi osadników, skłonni przybyć do Parany, otrzy- mają darmowy przejazd. Kolejne lata fatalnych zbiorów na ziemiach polskich, i to nie tylko zboża, ale i ziemniaków, wzmogły falę wyjazdową, zwłaszcza ze wschodnich guberni Królestwa. Co więcej, w owej przypadającej przede wszystkim na lata 1911-1912 nowej „brazylijskiej gorączce” wzięli tym razem udział nie tylko ci, których wypędził w świat głód ziemi, ale i ludzie, którzy opuszczali kraj z powodów poli- tycznych, przy czym całkiem sporą grupę stanowili uciekający przed służbą wojskową w armii carskiej. W ostatnim emigracyjnym epizodzie, wywołanym „gorączką brazylijską”, uczestniczyło około 20 ty- sięcy osób. Ogółem, w latach 1890-1914, przybyło tam ponad 80 tysięcy rodaków. Z tej liczby ponad 2/3 skierowało się do dwu stanów: Parana i Rio Grande del Sul. I choć nie była to emigracja na skalę podobną do tej, która kierowała się w stronę Ameryki Północnej, osadnicy, głównie rolnicy-koloniści, stworzyli w Brazylii zwarte polskie skupiska. Lokalne organizacje, polskie szkoły, wydawana po polsku prasa, wola utrzymywania kontaktów z krajem, pozwoliły, pomimo niewątpliwych procesów asymila- cyjnych, na utrzymanie polskości. Polskości, którą pielęgnowali też ich ziomkowie zamieszkali w kraju klonowego liścia, w Kanadzie.

91 35. Za chlebem

Cz. 4. W Kanadzie

Na ziemi kanadyjskiej pojedynczy przybysze z Polski pojawiali się w XVII i XVIII w. Pierwsza, liczniejsza grupa znalazła się tam u schyłku XVIII w. Byli to uczestnicy wojny o niepodległość Stanów Zjednoczo- nych, walczący w armii angielskiej. Pośród nich znalazł się również John Zabriskie, potomek przybyłego do Ameryki w połowie XVII w. kupca Olbrachta Zaborowskiego. Ów pułkownik królewskiej milicji i za- razem sędzia pokoju w New Jersey utracił cały majątek, który został skonfiskowany przez zwycięzców, jednak korona brytyjska za wierną służbę wynagrodziła go i jego brata, Alberta, nadaniami ziemi poło- żonej w Górnej Kanadzie. Innym wojskowym, który w szeregach angielskich walczył jeszcze w 1812 r., był znakomity kartograf Karol Błaszkowicz, wykreślający mapy wybrzeży Nowej Anglii i terenów po- łożonych nad Rzeką św. Wawrzyńca. Z kolei żołnierz, a zarazem lekarz, August Głąbiński, dał schyłku XVIII w. początek powszechnie szanowanej rodzinie Globenskich. Zwartą i wcale niemałą polską grupę rzuciła do Kanady doba napoleońska. Byli to żołnierze cesa- rza Francuzów, którzy trafili do niewoli angielskiej i zostali wcieleni, jako tzw. piechota szwajcarska, do angielskiej armii. Dwa takie polskie pułki walczyły w wojnie ango-amerykańskiej w latach 1812–1813, a po niej, pod wodzą lorda Selkirka, wyruszyli w dolinę Czerwonej Rzeki. Część z nich, jako osadnicy, pozostała w Manitobie już na stałe. Polityczna, polistopadowa emigracja również zaznaczyła w Kanadzie swą obecność. Stało się to w pierwszym rzędzie za sprawą Kazimierza Gzowskiego, podkomendnego gen. Dwernickiego, który deportowany z Triestu przez Austriaków trafił wpierw do Stanów Zjednoczonych, by w 1841 r. osiąść właśnie w Kanadzie. Ten znakomity inżynier, a przede wszystkim świetny organizator zajął się budową dróg, kolei, mostów i przystani wodnych wpierw na terenie Ontario, a potem Quebecu. On też był twórcą mostu kolejowego nad Niagarą, pomiędzy Port Brie a Buffalo i, co ważniejsze, założycielem i pierwszym prezesem Niagara Falls Park Commission. Nie były to zresztą jedyne zasługi Gzowskiego. Zorganizował on w 1887 r. Stowarzyszenie Inżynierów Kanadyjskich, przewodniczy Towarzystwu Filharmonicznemu w Toronto, a ponadto jego nazwisko można znaleźć w dostojnym gronie założycieli Wycliffe College, jednego z kolegiów Uniwersytetu w Toronto. Ci, którzy znajdą się w auli Wycliffe College, mogą i dziś zatrzymać się przed portretem naszego rodaka. U schyłku życia, w 1896 r., Gzowski został administrato- rem prowincji Ontario. Posłami do Izby Gmin byli natomiast: dyrektor Towarzystwa Rolniczego Dolnej Kanady Edward Kierzkowski oraz burmistrz miasta St. Eustache Maksymilian Globenski. Emigracja zarobkowa z ziem polskich, kierująca się do Kanady, rozpoczęła się w latach sześćdzie- siątych XIX w. Mieszkańcy Kongresówki, ziem polskich znajdujących się pod panowaniem pruskim czy Galicji przybywali tam „za chlebem”, ale i rząd kanadyjski był zainteresowany w przypływie lud- ności rolniczej, zdolnej do skolonizowania olbrzymich, a pustych połaci kraju, przede wszystkim za- chodnich prowincji. Ustawodawstwo kanadyjskie odnoszące się do emigracji było, z punktu widzenia europejskiego przybysza, bardzo dogodne. Zamieszkać mógł tam każdy, bez względu na wyznanie, narodowość, wy- kształcenie, posiadany zawód. Co prawda potencjalny obywatel kraju Klonowego Liścia musiał posiadać minimalne zasoby pieniężne (trzeba było mieć ze sobą od 10 do 25 dolarów), ale nie była to przeszkoda nie do pokonania. Działka, jaką w zamian otrzymywał, liczyła aż 160 akrów (czyli 64 hektary). Na włas- ność osadnika przechodziła ona po wniesieniu przezeń opłaty w wysokości 10 dolarów, przy czym, by ją zachować, należało wznieść odpowiedni dom, wykopać studnię, a 50 akrów uprawiać przynajmniej przez trzy kolejne lata. Samodzielnie należało też zaopatrzyć się w niezbędne do karczowania puszczy i uprawy ziemi narzędzia, znacznym ułatwieniem był jednak niezwykle sprawnie funkcjonujący w Ka- nadzie system sprzedaży ratalnej. Pierwszą przybyłą polską grupą byli mieszkańcy Kaszub. Osadniczym, którzy zamieszkali w osadzie Renfrew. Po dziś dzień w takich ośrodkach, jak Vilno (nazwane tak na cześć wywodzącego się z Wileń- szczyzny proboszcza) czy Barry’s Bay dominują potomkowie polskich osadników.

92 W 1858 r. przybysze z Kaszub rozpoczęli zasiedlanie terenu wzdłuż drogi Ottawa-Opeongo. Przyby- li oni w wyniku akcji informacyjnej, prowadzonej przez Irlandczyka z pochodzenia, Tomasza Frencha, który jako agent rządowy odpowiadał za powodzenie przedsięwzięcia osadniczego. Początkowo Kaszubi przyuczali się do nowych dla nich warunków. Z raportów Frencha wynika, że wynajmowali się do pracy, by pomnożyć zasoby finansowe, uczyli się języka i sposobu używania specjalnej szerokiej siekiery, służą- cej do ociosywania „na kwadratowo” ogromnych pni kanadyjskich sosen. W 1859 r. pierwsza czternastka osadników z Kaszub objęła swe działki przy drodze Opeongo. W 1860 r. zagospodarowywało swe działki już 36 rodzin, w sumie liczących 90 osób. W spisach z 1871 r. figurują już 374 polskie nazwiska. W momencie, gdy w 1864 r. Polacy występowali o tytuły własności, wspierający prośbę Rekowskich, Hamerników, Kulasów, Flisów i Czapiewskich wójt Watson pisał: „cały obszar ma gleby lekkie i kamieniste. Mimo tego wygląd ich działek świadczy wymownie o ich przedsiębiorczości i wytrzymałości. Ich działki są najstaranniej oczyszczone i uprawione, i działki żad- nych innych narodowości nie mogą się z nimi równać”. Zmagania z kanadyjską puszczą okazały się zwycięskie dla polskiego osadnika. Zbiory z pól uzu- pełniano zbieractwem, myślistwem, produkcją cukru klonowego. Przypływ gotówki dawała praca przy wyrębie lasów czy też sprzedaż potażu uzyskiwanego z popiołu palonych klonów. Gospodarstwa były w zasadzie samowystarczalne. Las dostarczył nie tylko budulca, ale i surowca na meble i sprzęty gospo- darskie, gospodynie zaś zajmowały się przędzeniem na kołowrotkach owczej wełny. Dziś stare, drewniane budowle podziwia niejeden zapuszczający się w ten rejon turysta. W drugiej połowie XIX w. polscy osadnicy kierowali się przede wszystkim do prowincji zachodnich. W przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, gdzie przybysz z Polski osiadał w miastach, tu wychodź- cy kierowali się na leżące odłogiem, żyzne prerie. Centrum osiedleńczym stała się Winnipeg w Mani- tobie, skąd kierowano procesem zajmowania kolejnych działek. Polacy osiedlali się też w Saskatchewan i Albercie, przy czym niewielka ich część pracowała również przy budowie dróg i kolei. W pierwszym dziesięcioleciu XX w. w Manitobie mieszkało około 10 tysięcy Polaków. Powstawały tam, według tery- torialnego pochodzenia ze „starego kraju”, jakże charakterystyczne, zwarte skupiska W tych wiejskich osiedlach był polski kościół i nierzadko szkoła. Zawiązywały się lokalne organizacje, takie jak choćby „Sokół” czy stowarzyszenia religijne. Z miast zaczynała docierać polska prasa. Największym polskim skupiskiem w Kanadzie było jednak Toronto. Polacy pojawili się w tym mie- ście po powstaniu styczniowym, skupiając się u schyłku XIX w. w organizacji „Association of Polish Ci- tizens”. W 1901 r. Polaków było już ponad trzy tysiące, a przed wybuchem wojny ich liczba wzrosła do około 20 tysięcy. W 1907 r. powstała też w Toronto organizacja „Synowie Polski”, poprzedniczka „Związ- ku Polaków w Kanadzie”. Polacy w Kanadzie nigdy nie stracili łączności ze „starym krajem”. Oni również, po wybuchu I świa- towej wojny, włączyli się w militarny wysiłek, zmierzający do odbudowy Niepodległej, docierając do Legionów i walcząc w szeregach „błękitnej armii”. Pod kanadyjskim dachem znaleźć można było książki tych, którzy w XIX w. pisali „ku pokrzepieniu serc”.

93 36. Ku pokrzepieniu serc…

W drugiej połowie XIX stulecia, zwłaszcza zaś po krwawym stłumieniu powstania styczniowego, skoń- czyła się nieodwołalnie, jak mniemano, epoka romantycznych zrywów. Był to zresztą czas, kiedy dobie- gał kres życia wieszczów romantycznych – wpierw Słowackiego (w 1849 r.), a w następnym dziesięciole- ciu Mickiewicza i Krasińskiego. Tworzył, co prawda, Norwid, jego wielkości jednak nie dostrzegali mu współcześni. W zniewolonym kraju powoli, acz coraz wyraźniej, przewagę nad poezją zyskiwała proza. Romantyków zastępowali pozytywiści. Pozytywizm, traktowany najczęściej jedynie jako prąd w literaturze polskiej, pojawił się w latach sie- demdziesiątych XIX w. W gruncie rzeczy było to dostosowanie do realiów popowstaniowych idei głoszo- nych co najmniej od lat trzydziestu przez modny na zachodzie Europy kierunek filozoficzny, związany z takimi nazwiskami, jak August Comte, Hipolit Taine, John Mill, Herbert Spencer czy Karol Darwin. Jego polscy reprezentanci – poczynając od Aleksandra Świętochowskiego – usiłowali zadbać o to, aby umysłowy rozwój polskiego społeczeństwa przebiegał w zgodzie z wymogami nowych czasów. Uważali, że w zapóźnionym cywilizacyjnie kraju trwanie przy utopijnym programie walki o niepodległość jest zwyczajnym marnowaniem społecznej energii. Tę zamierzali skierować w stronę unowocześniania naj- ważniejszych dziedzin życia. Należało zatem wydźwignąć na wyższy poziom rolnictwo, zadbać o rozwój przemysłowy wszystkich bez wyjątku dzielnic, rozbudowywać miasta. I, co najważniejsze, wykorzystując wszelkie dostępne środki, wykuć nowy wzorzec osobowy Polaka – człowieka postępu. Z pierwszym pozytywistycznym manifestem wystąpił w 1871 r. na łamach „Przeglądu Tygodniowego” właśnie Świętochowski. Jego artykuł, pod wymownym i charakterystycznym tytułem – „My i wy” – był z pozoru atakiem na zaskorupiałe w swych poglądach i sposobach ich wyrażania warszawskie środowi- sko dziennikarskie, niezdolne do zauważenia i zrozumienia dążeń „młodych”. Właściwym jednak celem ataku Świętochowskiego był konserwatyzm głęboko osadzony w tradycji przedrozbiorowej Rzeczypospo- litej, a tym samym i główna jego ostoja, szlachta. Świętochowski, a w ślad za nim kolejni reprezentanci młodego dziennikarskiego pokolenia, piętnował pasożytniczy tryb życia ziemian. Demaskował ich kle- rykalizm. Szydził z umysłowej ciasnoty. On i jemu podobni podejmowali się dzieła zaszczepiania społe- czeństwu wiary w postęp, w „pozytywną”, bo opartą na badaniu faktów dostępnych rozumowi, wiedzę, w przynoszącą społeczeństwu pożytek twórczą pracę. Ów podwójny kult – wiedzy i pracy – wyznaczał kierunek akcji publicystycznych i prasowych polemik. Pozytywistów warszawskich nie bez przyczyny określa się mianem pokolenia, funkcjonującej w la- tach sześćdziesiątych, Szkoły Głównej. Jej absolwentami, poza Świętochowskim, byli również Aleksan- der Głowacki czyli Bolesław Prus, Piotr Chmielowski (autor znakomitego, ogłoszonego w 1872 r. na łamach „Przeglądu tygodniowego” szkicu, „Niemoralność w literaturze”, później długoletni redaktor miesięcznika literackiego „Niwa”) czy Julian Ochorowicz – filozof, psycholog i poeta zajmujący się z du- żym powodzeniem „naukami tajemnymi”, takimi jak hipnotyzm i telepatia, oraz współpracą z głośnymi w owym czasie mediami, czyli osobami uważanymi za zdolne do odczuwania zjawisk telepatycznych, a nawet „wywoływania duchów”. Publicyści ci, a obok nich naukowcy, owi „kapłani wiedzy”, starali się uczyć społeczeństwo, jak ma myśleć, jak roztropnie – na gruncie społecznym – się zachowywać, innymi słowy jaką przyjmować postawę wobec zmieniającej się rzeczywistości. Pozytywiści głosili swe idee, otwarte przeciwstawiając je romantyzmowi. Ta postawa nakazywała w konsekwencji zerwanie z jednym z najistotniejszych w pierwszym półwieczu XIX w. elementów tra- dycji narodowej – tradycji zbrojnego, niepodległościowego zrywu. Co więcej, brak wiary w odzyskanie w przewidywalnym czasie bytu niepodległego prowadził do formułowania poglądu, iż niepodległość przestaje być po prostu potrzebna. Takich to właśnie „wskazań politycznych” udzielił społeczeństwu Świę- tochowski w 1882 r., rezygnując z zewnętrznych środków samodzielności politycznej na rzecz „podbo- jów handlowo-przemysłowych”. Własnego żołnierza czy ministra zastąpić miał, i to z lepszym skutkiem, przemysłowiec i kupiec. Zalecenia Świętochowskiego nie spotkały się z życzliwym przyjęciem. Jednak to nie one, podobnie jak i inne teoretyczne manifesty, decydowały o społecznym odbiorze treści niesionych przez pozytywistów. Wzorce – rozważane, a i aprobowane – przynosiła literatura.

94 W drugiej połowie XIX w. pisarstwo, wspierane żmudną, dziennikarską pracą, stawało się praw- dziwym zawodem. Książki, coraz szerzej dostępne, trafiały do czytelnika inną jeszcze drogą – poprzez dzienniki i tygodniki – „w odcinkach”. Ludzie pióra nie aspirowali do roli wieszczów. Starali się, możliwie najwierniej, wyczuwać bicie społecznego pulsu, zwracać uwagę na anomalia, stawiać diagnozy. Przedsta- wiać życie takim, jakim w istocie było. Proponować drogi wiodące ku naprawie. Tropem, wyznaczonym już wcześniej przez Józefa Ignacego Kraszewskiego, podążali teraz Bolesław Prus, Eliza Orzeszkowa, Adolf Dygasiński, Maria Konopnicka, Wiktor Gomulicki. Powieści, a przede wszystkim znakomite nowele, przyniosły realistyczne wręcz obrazy życia nie tylko warstw wyższych, ale i miejskiej biedoty oraz chłopów. Opisy „powracającej fali” krzywd mogły wstrząsać – i wstrząsały – czy- telnikiem, choć ich adresatem był w pierwszym rzędzie inteligent wywodzący swój rodowód ze stanu herbowego. Do niego to i wrażliwych na upośledzenie ludu reprezentantów warstw wyższych adresowa- ne było przesłanie o potrzebie usuwania błędów i zaniedbań popełnianych przez dwór, salon, tak przez ziemianina, jak i kapitalistę. Pozytywiści nie tylko oskarżali. Tworzyli też niezwykle nośne pozytywne wzorce. Bohater „Placów- ki” Prusa, zwykły chłop, skuteczniej aniżeli właściciel dworu broni swej ziemi, a tym samym i narodo- wej przyszłości. Rzeczywistą karierę robi w „Lalce” nie arystokrata, lecz kupiec. Obraz nadniemeńskiego zaścianka z powieści Orzeszkowej kontrastuje z dworem. Jednak to nie pozytywistyczna perspektywa zawładnęła wyobraźnią polskiego czytelnika. Prawdziwy entuzjazm wzbudziła, pisana „w trudzie nie- małym dla pokrzepienia serc”, „Trylogia”. Pierwsze odcinki „Ogniem i mieczem”, czyli powieści z dawnych lat, drukowały w latach 1883–84: warszawskie „Słowo”, krakowski „Czas” i „Dziennik Poznański”. Przez trzy kolejne lata czytelnik oczekiwał na fragmenty „Potopu”, w latach zaś 1887–88 na cykl „Pan Wołodyjowski”. Henryk Sienkiewicz, znako- mity przecież obserwator współczesności, przeniósł swego czytelnika w XVII w., w czasy, gdy u schyłku panowania Władysława IV Rzecząpospolitą wstrząsnął bunt kozacki, potem omal nie pogrążył jej najazd szwedzki, a na koniec Turcy sięgnęli po ziemię podolską. Uczynił to, posługując się językiem barwnym, z lekka archaizowanym, niezwykle plastycznym, a mistrzowskiej formie towarzyszyło niespotykane dotąd bogactwo fabuły. Czytelnik towarzyszył zatem wojennym zmaganiom wpierw armii koronnej, a potem wojsk dowodzonych przez księcia Jeremiego Wiśniowieckiego z kozacko-tatarską potęgą, prowadzoną przez Chmielnickiego. Przeżywał oblężenie Zbaraża, obronę Częstochowy, tureckie szturmy na Kamieniec Podolski. Sycił wyobraźnię obrazami polskich zwycięstw: pod Konstantynowem, Beresteczkiem, Warką, Prostkami, wreszcie –Chocimiem. Wraz z Kmicicem wyruszał z Litwy do Jana Kazimierza na Śląsk, by już z monarchą powracać do Małopolski. Przeżywał popisy szermiercze Wołodyjowskiego w pojedyn- kach z Bohunem, Kmicicem, tureckimi harcownikami pod Kamieńcem. Towarzyszył wpierw Podbipię- cie, a potem Skrzetuskiemu w przedzieraniu się przez obóz kozacko-tatarski, rozłożony pod Zbarażem. Współczuł Helenie Kurcewiczównie, podziwiał temperament Basi Wołodyjowskiej. Fikcyjnym, choć wywodzącym się z autentycznych pierwowzorów, bohaterom, towarzyszyła cała plejada znanych postaci historycznych. Zarówno tych, którzy Rzeczypospolitej bronili, od króla Jana Kazimierza poczynając, poprzez Wiśniowieckiego, Czarnieckiego, Sapiehę po Sobieskiego, jak i jej za- przysięgłych wrogów – Chmielnickiego, Janusza i Bogusława Radziwiłłów, władcę Szwecji Karola Gu- stawa. Jednak to nie oni, i nie rycerze pokroju Skrzetuskiego, Kmicica i Wołodyjowskiego pretendowali do miana najpopularniejszej postaci zbiorowej wyobraźni Polaków drugiej połowy XIX w. Bohaterem takim stał się natomiast – Zagłoba. Sienkiewicz, znawca i miłośnik Szekspira, łącząc wątek Falstaffa z przebiegłością homeryckiego Ulissesa, stworzył postać, która skupiała w sobie wszystkie niemal cechy przypisywane w XVII w. szlach- cicowi-sarmacie: przebiegłość, spryt, nieokiełznany pociąg do szlachetnych trunków, mocne poczucie przynależności do stanu szlacheckiego, ale i umiejętność sięgnięcia, w ostatecznej potrzebie, do szab- li. Choćby wtedy, gdy nie mając innego wyboru, musiał Sienkiewiczowski bohater „Burłaja usiec”. Bez wyczynów Zagłoby, któremu dzielnie sekundowali w tej materii i Rzędzian, i Roch Kowalski, „Trylogia” straciłaby wiele ze swego blasku. I choć Sienkiewicza atakowali koledzy po piórze (Prus) czy krytycy (Świętochowski), to nie ulega wątpliwości, iż bijące z kart „Trylogii” przesłanie, że nie ma takiej sytuacji, z której naród nasz nie potrafiłby wyjść zwycięsko, krzepiło ducha, budziło, jakże potrzebną w dobie po- powstaniowej, nadzieję we własne siły. Stąd był już tylko krok do głośnego wypowiedzenia przekonania, iż należy porzucić postawę politycznej bierności i przejść do obrony czynnej.

95 37. „Rzecz o obronie czynnej…”

W latach osiemdziesiątych XIX stulecia do społecznej aktywności sposobiło się nowe, młode pokolenie Polaków. Postyczniowy uraz, wciąż jeszcze obecny w pamięci pokolenia ojców, dla nich był już odległą, choć dramatyczną, przeszłością. Oni sami, często określani mianem „pogrobowców powstania stycz- niowego”, podejmując decyzję o wkroczeniu na obszar działań politycznych, mieli już do wyboru naj- rozmaitsze drogi. W Galicji bez przeszkód byli w stanie sięgać po najzaszczytniejsze stanowiska dostęp- ne w monarchii habsburskiej. W zaborze pruskim mogli zasilać rosnącą rzeszę tych, którzy umacniali polskość poprzez pomnażanie stanu narodowego posiadania. Wreszcie, na ziemiach pod panowaniem rosyjskim wreszcie młodzieńcza aktywność na rzecz własnej, narodowej sprawy, zmuszała do wkracza- nia na drogę nielegalną, drogę konspiracji politycznej. Konspirować musieli, dodajmy, także i ci, którzy przyszłość społeczeństwa wiązali z rewolucją, burzącą wszelkie dotychczasowe układy, mającą znieść granice i wprowadzić powszechną równość. I w jednym, i w drugim przypadku impulsy docierały naj- częściej z zewnątrz, z ośrodków emigracyjnych. Na emigracji w latach osiemdziesiątych największą aktywność wykazywali właśnie zwolennicy ideo- logii socjalistycznej, ale nie w ich środowisku, lecz poza nim powstało dzieło, które wywarło magnetyczny wprost wpływ na młode, dojrzewające pokolenie. Nosiło ono tytuł „Rzecz o obronie czynnej i Skarbie Narodowym”, a jego autorem był uczestnik Wiosny Ludów, emisariusz i pułkownik podczas powstania styczniowego, redaktor pism emigracyjnych, wreszcie powieściopisarz, Zygmunt Miłkowski, znany pod pseudonimem Teodor Tomasz Jeż. Miłkowski głosił proste, na zawsze, zda się, pogrzebane, prawdy. Pisał, iż tylko wystąpienie z bronią w ręku, przygotowane w oparciu o pochodzący z ofiarności społeczeństwa skarb narodowy, stworzyć może sytuację, w wyniku której zapomniane już słowo „Polska” pojawi się znów na mapie Europy. Wrogami sprawy polskiej były wszystkie zaborcze potęgi, jednak najgroźniejszą, przeciwko której należało zwrócić siły narodowe, była Rosja. Miłkowski wskazywał zatem, jak z wrogiem należy toczyć tę codzienną, i tę przyszłą, walkę. Przekonywał, że czyn zbrojny ma szanse powodzenia. Autor „Rzeczy…” nie ograniczył się jedynie do agitacji. Z jego inicjatywy w 1887 r. w Szwajcarii za- wiązała się, nawiązująca do zasad emigracyjnego Towarzystwa Demokratycznego Polskiego z lat 1832– –1857, Liga Polska. Nowa organizacja objąć miała swym zasięgiem wszystkie trzy zabory i wprowadzać w czyn wyłożone przez Miłkowskiego zasady. Nie była to ani pierwsza, ani jedyna inicjatywa emigracyjna o podobnym charakterze. O jej sukce- sie zadecydował wszakże fakt, iż koncepcje Miłkowskiego zaakceptowane zostały przez młodzież. Pod- porządkował się bowiem Lidze utworzony nieco wcześniej, bo w 1886 r. (przez Zygmunta Balickiego) Związek Młodzieży Polskiej, znany jako ZET. Członkami „Zetu” była w pierwszym rzędzie studiująca młodzież, tak w kraju, jak i poza jego granicami. Pomysłami prowadzenia obrony czynnej i utworzenia skarbu narodowego – jak świadczą o tym chociażby dzienniki Stefana Żeromskiego – ekscytowali się również ci, których związki organizacyjne z „Zetem” były dość luźne. Wkrótce też oblicze Ligi Polskiej, powołanej do życia przez „starą” emigrację, zostało przekształcone przez młodych. Stało się to w pierwszym rzędzie za sprawą Romana Dmowskiego. Ten dwudziestoczte- roletni student drugiego roku wydziału przyrodniczego Uniwersytetu Warszawskiego został w 1888 r. członkiem „Zetu”. W rok później wprowadzono go do Ligi Polskiej. W 1893 r. Dmowski, w porozumie- niu z Balickim i tajnym komisarzem Ligi na zabór rosyjski, redaktorem „Głosu” (warszawskiego pisma będącego autentyczną platformą dyskusyjną dla ludzi poszukujących nowych dróg pracy mających do- -prowadzić do narodowo-państwowej niepodległości) Janem Ludwikiem Popławskim, przeprowadził reorganizację ruchu. Kierownictwo Ligi przeniesione zostało do kraju. Nazwa – zmieniona, bo już nie Liga Polska, lecz Liga Narodowa. Organizacja ta prowadziła odtąd działalność konspiracyjną. Zmienił się też, choć początkowo nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, głoszony przez Ligę program. Pierwszą wykładnię programu przekształconego ruchu przyniosła, napisana anonimowo przez Dmowskiego, broszura „Nasz patriotyzm”. Według intencji autora miały w niej zostać zawarte podstawy programu współczesnej polityki narodowej. Sprowadzały się one, ujmując rzecz całą uproszczeniu, do

96 sformułowania zasady, że interesowi narodowemu podporządkować się muszą wszelkie inne – klasowe, dzielnicowe, nie mówiąc o indywidualnych. Dmowski powtórzył za Miłkowskim tezę o potrzebie stoso- wania w warunkach niewoli narodowej „obrony czynnej”, i to przy pomocy nielegalnych środków. Sprawą najważniejszą stawało się prowadzenie wszelkich działań zmierzających do poszerzania obszaru narodo- wej świadomości. Dmowski też, choć możliwości zbrojnego, powstańczego wystąpienia nie wykluczał, w gruncie rzeczy z niego rezygnował. Nawoływał do żmudnej, codziennej, a zarazem długofalowej pracy, mającej przekształcić społeczeństwo w jeden, podobnie czujący i działający, organizm. Młodemu, dynamicznemu środowisku Ligi nie wystarczało prasowe (za pośrednictwem „Głosu”) czy też broszurowe propagowanie wyznawanych poglądów. Wiosną 1894 r. podjęto decyzję o zorgani- zowaniu wystąpień publicznych, rzecz jasna, nielegalnych. Pierwszej okazji dostarczyła setna rocznica bitwy pod Racławicami. Druga manifestacja odbyła się w rocznicę insurekcji warszawskiej. Tym razem do akcji wkroczyła jednak carska policja. Aresztowano około trzysta osób. Ponad sto skazano na wię- zienną celę i zsyłkę. Działalność Ligi uległa osłabieniu. Jej kierownictwo, na czele z Dmowskim, prze- niosło się do Galicji, do Lwowa. W drugiej połowie 1895 r. we Lwowie zaczął ukazywać się nowy dwutygodnik pod wielce wymow- nym tytułem – „Przegląd Wszechpolski”. Organ Ligi podkreślał tym samym trójzaborowy charakter ruchu, a zarazem dążenie do ogarnięcia swym wpływem całego polskiego społeczeństwa. Charaktery- styczną rubrykę: „Z całej Polski” redagował, odnotowując wszelkie postępy ruchu oraz narodowej idei, Jan Ludwik Popławski. Prasowo-propagandowa akcja, prowadzona z Galicji, nakierowana była w pierwszym rzędzie na Kon- gresówkę. Dla zaboru rosyjskiego przygotowano też, ogłaszając w połowie 1897 r., „Program Stronnictwa Demokratyczno-Narodowego”. Był to widomy sygnał, iż stosunkowo luźny, ideowy ruch przekształca się w partię polityczną. Partię, która w międzywojennej Rzeczypospolitej stała się prawdziwą potęgą. Wpływy organizacyjne wszechpolacy, bo tak coraz częściej zaczynano nazywać zwolenników Ligi Narodowej, zdobywali również w dwu pozostałych zaborach. W Galicji, zwłaszcza wschodniej, głoszone przez przywódców Ligi poglądy trafiły do przekonania ziemiaństwu, zagrożonemu w swych interesach przez rozwijający się narodowy ruch ukraiński. W zaborze pruskim Liga sięgnęła po stowarzyszenia i to- warzystwa oświatowe. Co więcej, już w 1901 r. w pruskim parlamencie zasiadł pierwszy wszechpolski poseł, a prawdziwym szokiem tak dla niemieckiej, jak i po części polskiej opinii publicznej stał się wybór w 1903 r., reprezentującego Polaków na Górnym Śląsku, Wojciecha Korfantego. I choć formalnie w za- borach tych stronnictwo narodowo-demokratyczne zaczęło działać od 1904 i 1908 r., to w pierwszym dziesięcioleciu XX w. wszechpolacy stworzyli sprawny, ogarniający wszystkie zamieszkałe przez Pola- ków ziemie, obóz polityczny. Obóz, upowszechniający już bez zahamowań ideologię nacjonalistyczną. Twórcami programu ideowego Ligi byli, wymieniani uprzednio, Jan Ludwik Popławski, Zygmunt Balicki i . Popławski, który sformułował przede wszystkim terytorialny zasięg polskich aspiracji narodowych, poglądy swe upowszechniał głównie za pośrednictwem łam „Przeglądu Wszechpol- skiego”. Balicki i Dmowski na progu XX stulecia doktrynę wszechpolską zawarli w dwu bardzo głośnych pracach. Dziełem pierwszego z nich był „Egoizm narodowy wobec etyki”. Spod pióra drugiego wyszły „Myśli nowoczesnego Polaka”. Balicki, posługując się językiem socjologii i filozofii, głosił, iż każdy naród, polskiego nie wyłącza- jąc, ma prawo a nawet obowiązek „rozrastać się kosztem żywiołów biernych, bezmyślnych i społecznie bezkształtnych”, czyli wykorzystywać każdą nadarzającą się sposobność do poszerzania polskiego stanu posiadania. Jeszcze dosadniej rzecz całą ujmował Dmowski. Stwierdzał bowiem, iż „w stosunkach mię- dzy narodami nie ma słuszności i krzywdy, ale tylko jest siła i słabość”. Patriotyzm, który do tej pory był pojmowany jako walka o wolność, również „waszą”, zastąpiony został nacjonalizmem, według którego liczył się tylko interes własnego narodu, każdy zaś, kto reprezentował inne poglądy i postawy, stawał się wrogiem dla idei narodowej. Obrona czynna przekształciła się w program narodowej ekspansji, a ta – de- fensywna wobec silniejszych – rozwijać się mogła kosztem słabszych. Nacjonaliści wyraźnie przeciw- stawiali się przy tym czynnikom, których wpływy, upowszechniane pośród społeczeństwa, prowadzić mogły do „narodowej destrukcji”. Wśród nich zaś na miejscu pierwszym wymieniani byli socjaliści. Ci natomiast we własnym obozie musieli rozstrzygnąć dylemat: rewolucja czy niepodległość?

97 38. Rewolucja czy niepodległość?

W styczniu 1886 r. na stokach warszawskiej Cytadeli stanęły cztery szubienice. Na mocy wyroku sądu carskiego zawisły na nich ciała czterech ludzi, członków Socjalno-Rewolucyjnej Partii Proletariat, zwanej najczęściej „Wielkim Proletariatem”. Na ziemiach polskich byli to pierwsi męczennicy idei, która u jed- nych budziła przerażenie, u innych zaś nadzieję. Ideą tą był socjalizm. Myśl socjalistyczna, w przeciwieństwie do wyprowadzającego swój rodowód jeszcze z czasów anty- cznych terminu „komunizm”, wiąże się ściśle z XIX w. I choć była ona obecna w poczynaniach polskiej emigracji politycznej czy programach spiskowych, to pierwsza partia robotnicza zaczęła formować się dopiero w ostatnim ćwierćwieczu XIX stulecia. I, co ciekawsze, nie tam, gdzie było największe skupisko robotników (Górny Śląsk), lecz w Królestwie. Na dodatek zaś bezpośredni impuls do działania przyszedł nie z zachodu, lecz – z Rosji. Pierwsze poczynania organizacyjne były dziełem polskich studentów z uczelni petersburskich i ki- jowskich. Rozpoczynano skromnie od tworzenia „kas oporu”, czyli robotniczych kółek dysponujących własnym funduszem dla udzielania zasiłków strajkującym i bezrobotnym. Choć ludzi propagujących za- łożenia socjalizmu było kilka dziesiątek, a przy tym większość z nich w latach 1878-1881 poprzez X Pa- wilon warszawskiej Cytadeli trafiła na Sybir, to już w latach osiemdziesiątych nowa doktryna zaszcze- piona została pośród robotników we wszystkich trzech zaborach, a krajowe wysiłki agitacyjne wspierane były przez prasę wydawaną poza granicami ziem polskich. Szybko też przed socjalistami polskimi z całą ostrością stanęło pytanie: czy ich program ma być wyłącznie klasowy, obliczony na realizację interesów robotniczych, czy powinien uwzględniać również interes narodowy? Początkowo przeważał pogląd, iż wysuwanie celów narodowych prowadziłoby jedynie do odciągania proletariatu od zadań, które wiązały się z przygotowywaniem bliskiego, jak wierzyli młodzi przywódcy ruchu, powszechnego rewolucyjnego wystąpienia. Toteż dla twórcy „Wielkiego Proletariatu”, Ludwika Waryńskiego i jego zwolenników walka o niepodległą Polskę była historycznym anachronizmem. Było to przekonanie zdecydowanej większości członków i sympatyków ruchu, jednak już wówczas istniały wyjątki. Uosabiał je Bolesław Limanowski, zdaniem którego przyszła rewolucja socjalna, do wybuchu której dojdzie, jak mniemał, i w Polsce, nie będzie niczym innym, jak kolejnym powstaniem narodowo- wyzwoleńczym. Z tą wszak różnicą, że na jego czele stanie tym razem nie szlachta, lecz miejscy proleta- riusze – ludzie najbardziej upośledzeni, a zarazem przesiąknięci prawdziwym patriotycznym uczuciem. W latach osiemdziesiątych na emigracji (Limanowski, po wydaleniu z Galicji, propagował swe idee w Szwajcarii) wykształciły się zatem dwa nurty. Pierwszy spodziewał się szybkiego nadejścia powszechnej rewolucji, mającej rozwiązać wszystkie problemy społeczne i narodowe oraz uczynić bezprzedmiotową kwestię granic. Drugi nurt starał się łączyć dążenie do budowy ustroju socjalistycznego z programem walki o niepodległe państwo polskie. W kraju obecni byli niemal wyłącznie zwolennicy rewolucji międzynarodowej. Jej hasła głosili człon- kowie „Wielkiego Proletariatu”, rozbitego podczas kilku fal aresztowań od jesieni 1883 do lata 1886 r. Rewolucjonistami-internacjonalistami byli członkowie odrodzonego w 1888 r. II Proletariatu i działacze powstałego rok później Związku Robotników Polskich, gdzie rozpoczynali swą karierę Julian Marchlew- ski i Adolf Warski. Sytuacja zmieniła się radykalnie w listopadzie 1892 r. O nowym, odmiennym obliczu polskiego socjalizmu zadecydował zjazd działaczy, reprezentujących wszystkie siły krajowe i skupiska emigracyjne, który odbył się w dniach od 17 do 23 listopada w Paryżu. Najważniejszym dokumentem, opracowanym przez uczestników Zjazdu (przewodniczył mu senior ruchu, Limanowski), był „Szkic programu Polskiej Partii Socjalistycznej”. Najważniejszym zaś ustaleniem stało się stwierdzenie, że formująca się partia, „opierając się na zbiorowej akcji mas pracujących dobijać się będzie: A. pod względem politycznym – samodzielnej rzeczypospolitej demokratycznej”. Oznaczało to wysunięcie na plan pierwszy postulatu walki o niepodległość. Zebrani, pośród których znalazł się i przyszły prezydent, Stanisław Wojciechowski, powołali na emi- gracji Związek Zagraniczny Socjalistów Polskich. W kraju działające dotychczas oddzielnie organizacje utworzyły Polską Partię Socjalistyczną. Do połączenia doszło wczesną wiosną 1893 r., ale krok ten nie

98 był równoznaczny z akceptacją przez kraj paryskich ustaleń. Na niepodległościowym gruncie stanęła jedynie niewielka grupka socjalistów wileńskich, w skład której wchodził niedawny jeszcze zesłaniec, Józef Piłsudski. Latem 1893 r. okazało się, iż tylko oni ostali się przy wytycznych sformułowanych przez paryski program. Pozostałe grupy krajowe nie były w stanie zaakceptować postulatu walki o niepodle- głe państwo polskie, toteż porzuciły one miano PPS-u, przyjmując nazwę Socjaldemokracji Królestwa Polskiego (SDKP). Od tego momentu ostateczny rozłam w polskim ruchu socjalistycznym, tak w kraju, jak i na emigracji, stał się faktem. Podział, u którego genezy legł odmienny stosunek do postulatu nie- podległości i w dalszej konsekwencji do możliwości zwycięstwa rewolucji w Rosji, okazał się podziałem niezwykle trwałym. Wkrótce, po rozbiciu przez policję SDKP, na placu boju została samotnie (od 1896 do 1900 r.) PPS. O rosnącym znaczeniu młodej partii decydowała zaś w znacznej mierze niezwykle sprawna i prowadzona z rozmachem akcja wydawnicza i kolportażowa. Wśród rozpowszechnionej „bibuły” szczególne miejsce zajmował „Robotnik”, ukazujący się i drukowany w kraju od lipca 1894 r. Twórcą pisma – w jednej osobie redaktorem, drukarzem i kolporterem – był wspomagany przez Wojciechowskiego Piłsudski. PPS, co warto podkreślić, była partią stosunkowo nieliczną, kadrową. Jej przywódczy człon składał się głównie z młodych inteligentów, liczących około trzydziestu lat. W każdej chwili groziło im areszto- wanie i surowy wyrok. Musieli zatem być to ludzie odważni, przedsiębiorczy, sprawni organizacyjnie i, co szczególnie ważne, ideowi. Niekwestionowanym liderem partii stał się redaktor „Robotnika”. Piłsudski w coraz większym stopniu wpływał, w miarę upływu czasu, na poczynania organizacyjne i stanowisko programowe partii. W jego wystąpieniach publicystycznych dominowała teza, iż socjalizm polski jako najbardziej wysunięta na wschód placówka socjalizmu europejskiego, zmuszony jest tym sa- mym do obrony „zachodu przed zaborczym i reakcyjnym caratem”. Nie wierzył przy tym, iż ruch robot- niczy rozwinie się w samej Rosji. Spodziewał się raczej, iż „ta siła, która w proch zetrze potęgę caratu”, zrodzi się w krajach „przemocą ujarzmionych i łańcuchami niewoli przykutych do caratu”. Wyprowadzał stąd optymistyczny wniosek, że to właśnie polska klasa robotnicza „pociągnie za sobą do walki masy pra- cujące innych ujarzmionych ludów i, wsparta przez ruch rewolucyjny Rosji samej, poprowadzi je do zwy- cięstwa, które nie tylko jej, lecz i wszystkim, w niewoli carskiej jęczącym, swobodę i wyzwolenie zapewni”. Walka o zerwanie „wspólnego jarzma” zakładała – wbrew doktrynie wszechpolskiej – konieczność współdziałania z innymi, zniewolonymi przez carat, ludami. Sposobność taka nadarzyła się w 1905 r., gdy rosyjskie imperium, po przegranej wojnie z Japonią, ogarnęła rewolucja. W Kongresówce wszakże, gdzie fala rewolucyjna dotarła bardzo szybko i wezbrała potężnie, ludzie spod znaku PPS usiłowali prze- kształcić ją w kolejne, narodowowyzwoleńcze powstanie.

99 39. Czwarte powstanie czy pierwsza rewolucja?

W lutym 1904 r., po ataku japońskich torpedowców na zakotwiczoną w Port Arturze rosyjską flotę, rozpoczęła się wojna pomiędzy imperium carskim a przyszłą dalekowschodnią potęgą. Wojna, która wkrótce pokazała światu, iż Rosja nie jest niczym więcej, jak przysłowiowym „kolosem na glinianych no- gach”. Na dodatek niepowodzeniom na polach bitew towarzyszyło rosnące zniecierpliwienie poddanych Mikołaja II. Niezadowolenie – z sytemu rządów i warunków codziennego bytowania stawało się coraz powszechniejsze. Na ziemiach polskich zaś, znajdujących się w mocy caratu, zaczęły, zrazu nieśmiało, odżywać marzenia o odzyskaniu samodzielnego bytu państwowego. Przeciwnik Rosji mógł stać się cennym sojusznikiem sprawy polskiej. Dla pozyskania przychylności Japonii i negocjowania ewentualnych warunków współpracy latem 1904 r. udał się do Tokio, w imie- niu PPS, Piłsudski. Misja ta zakończyła się jednak niepowodzeniem. Japoński sztab był zainteresowany nie tyle wybuchem polskiego powstania w Królestwie, co aktami dywersji i usługami wywiadowczymi. O tym zaś, że plany przedstawiane przez Piłsudskiego mają nikłe szanse na realizację, przekonywał jego japońskich rozmówców nie kto inny, jak Roman Dmowski, które specjalnie po to udał się również do Tokio. Wielogodzinna rozmowa w cztery oczy, którą obydwaj politycy przeprowadzili w stolicy Japonii, nie przyniosła zbliżenia stanowisk. Odtąd i socjaliści, i wszechpolacy zmierzali w stronę coraz bardziej oddalających się od siebie celów. I choć w ostatecznym rachunku mieli zamiar dotrzeć do Niepodległej, dobór środków i wybór sojuszników lokował obydwie te siły w przeciwstawnych sobie obozach. W czasie, gdy Piłsudski i Dmowski przebywali za oceanem, mieszkańcy Królestwa stawali się coraz bardziej radykalni. W całym kraju wybuchały strajki nie tylko o charakterze ekonomicznym, ale i poli- tycznym. Organizowano antywojenne manifestacje. Po wielu latach 3 maja młodzież zorganizowała uro- czystości patriotyczne – w Warszawie studenci, w Radomiu gimnazjaliści. Wrzenie zaczęło przenosić się na wieś – wpierw w guberniach warszawskiej i płockiej, a potem i w pozostałych chłopi zaczęli domagać się wprowadzenia języka polskiego do urzędów gminnych, szkół i sądów pokoju. Zebrania gminne, wspie- rane przez miejscową inteligencję i ziemiaństwo, uchwalały w tej sprawie specjalne petycje. Wreszcie, co dla władz mogło okazać się wręcz groźne, tu i ówdzie buntowali się mający odjechać na front rezerwiści. Jesienią rozlała się po Królestwie nowa jakościowo fala demonstracji. Jej początkiem stały się wyda- rzenia, które 13 listopada rozegrały się na Placu Grzybowskim w Warszawie. Tym razem przeciwko policji i wojsku w obronie demonstrujących wystąpili zbrojnie członkowie tworzonych od maja 1904 r. bojowych kół PPS, zrębów późniejszej Organizacji Spiskowo-Bojowej. Wokół wzniesionego w górę przez Stefana Okrzeję czerwonego sztandaru toczył się prawdziwy bój. Po obu stronach byli zabici i ranni. Kilkaset osób aresztowano. W następnych dniach doszło do starć w Ostrowcu, Łodzi, Kaliszu, Sosnowcu, Siedlcach, Lublinie. 25 grudnia w Zawierciu doszło do regularnej bitwy demonstrującego tłumu z żandarmerią. Dzień wcześniej, w Radomiu, jeden z bojowców zastrzelił dowódcę stacjonującego w tym mieście pułku piechoty, sam przy tym ginąc. Doszło do pierwszych działań o charakterze dywersyjnym – uszkodzono kilka mostów (pod Radomiem, Pabianicami i za Sieradzem), linie kolejowe, a w Częstochowie nawet rzucono bombę pod pomnik cara Aleksandra II. Był to dopiero przedsmak tego, co miało nadejść. Ot- wartym pozostawało jednak pytanie – powstanie czy rewolucja? Nagły i niespodziewany wybuch wywołały wypadki, które w „krwawą niedzielę”, 22 stycznia 1905 r., miały miejsce w Petersburgu. Masakra zdążającej pod Pałac Zimowy procesji robotników spowodowała gwałtowną reakcję w całym imperium. W styczniu i lutym strajki protestacyjne rozlały się na całe cesar- stwo. W Królestwie fala strajkowa wezbrała wyjątkowo potężnie – 28 stycznia Warszawę ogarnął strajk powszechny. Miał on miał charakter żywiołowy. Obydwie partie robotnicze, zarówno PPS, jak i reakty- wowana w 1900 r. SDKP (z dodatkiem „i Litwy”), ze względu na szczupłość kadr nie były w stanie zapa- nować nad wydarzeniami. Choć PPS w swej deklaracji, datowanej na 28 stycznia, obok żądania swobód obywatelskich sformułowała postulat walki o niepodległą Polskę, to jednak już wówczas część działaczy, określanych później mianem „młodych”, zamiast niepodległości zaczęła domagać się autonomii w ra- mach imperium rosyjskiego. Autonomii, wyrazem której stałby się zwołany w Warszawie demokratyczny sejm ustawodawczy.

100 Władze usiłowały opanować siłą sytuację. Do zduszenia ruchu przeznaczono 30 kompanii piecho- ty, 3 szwadrony kawalerii i 3 kozackie sotnie. W lutym siły te wzrosły ponad dwukrotnie – wojsko, przy płonących ogniskach, biwakowało na placach i ulicach zrewoltowanej stolicy Królestwa. W pierwszy dzień powszechnego strajku doszło do starć manifestantów z wojskiem. Pojawiły się barykady. Dochodziło do wymiany strzałów. Według oficjalnych statystyk zginęło wówczas około stu osób – według źródeł nieoficjalnych dwa razy tyle. Z Warszawy strajk rozszerzył się na inne ośrodki. Wpierw ogarnął Łódź i jej okolice. 30 stycznia sta- nął Lublin. W pierwszym dniu lutego Zagłębie Dąbrowskie i Częstochowa. W połowie miesiąca strajko- wały wszystkie, nawet najmniejsze, przemysłowe ośrodki kraju. W starciach z wojskiem padały kolejne ofiary. 8 osób zginęło przed Manufakturą Widzewską w Łodzi, 35 przed hutą „Katarzyna” w Sosnowcu, 22 robotników podczas natarcia na wojskową ochronę stacji w Skarżysku, 14 innych przed pałacem gu- bernatora w Radomiu. Rozmiary wybuchu zaskoczyły wszystkich: władze, opinię publiczną, samych robotników. Ci ostat- ni w przeciągu kilku dni zrozumieli, jak wielką stanowią siłę. Zrozumieli to również i carscy biurokraci, i polscy politycy. Co więcej, wybuch strajku wpłynął na inne środowiska, zwłaszcza na studencką i gim- nazjalną młodzież. W pierwszym dniu strajku powszechnego, 28 stycznia, na Uniwersytecie i w Instytu- cie Politechnicznym w Warszawie odbyły się wielkie, masowe wiece. W ich efekcie warszawscy studenci przerwali zajęcia. Rozpoczął się również strajk w gimnazjach – tu przykład dała prywatna szkoła Dmo- chowskiego. W ciągu dwu tygodni zostały przerwane zajęcia niemal we wszystkich średnich szkołach Królestwa. Strajkowały też szkoły miejskie, rzemieślnicze, przyfabryczne i niedzielne. Ruch, choć nie w takich, jak w Królestwie, rozmiarach, przenosił się też na Wileńszczyznę. Na młodzież spadły represje, szkoły bowiem zamykano, a wielu uczniów i studentów trafiło do więzienia. Od połowy kwietnia władza zaczęła ustępować. Wpierw zezwolono na wprowadzenie w szkołach państwowych języka polskiego jako przedmiotu oraz zniesiono ograniczenia w jego stosowaniu w szkołach prywatnych. Po polsku uczyć można było również religii. W szkołach jedno- i dwuklasowych w języku polskim miała być wykładana arytmetyka. W szkołach prywatnych język polski, wyjąwszy takie przedmioty jak historia oraz geografia, stawał się językiem wykładowym. Wreszcie na Uniwersytecie miały powstać katedry: języka polskiego, literatury polskiej oraz odrębny lektorat. Ustępstwa te nie zadowoliły strajkującej młodzieży. We wrześ- niu szkoły nadal świeciły pustkami. Polscy poddani cara nie zamierzali zaprzestać buntowania się. Manifestacje, strajki, wiece stały się nieodłącznym elementem codzienności. Niekiedy fala sprzeciwu gwałtownie wzbierała , na przykład w ostatniej dekadzie czerwca w Łodzi doszło do zaciętych walk z kozakami, policją i wojskiem. W mieście wzniesiono ponad sto barykad, zginęło około 200 osób, raniono ponad osiemset. Niewielu uczestników owych wydarzeń miało jednak pełną jasność celów toczonej walki. Prowadzili ją przeciwko żandarmowi, czynownikowi, znienawidzonemu majstrowi, fabrykantowi, przeciwko tym elementom systemu, które byli w stanie zidentyfikować, dostrzec. Oczekiwali na zmianę, na realizację wysuwanych żądań o charak- terze socjalnym (takich jak 8-godzinny dzień pracy, ubezpieczenia na wypadek choroby czy ustanowienia płacy minimalnej) czy ogólnodemokratycznym. To wszystko mogła przynieść, i przynosiła, rewolucja. Ona to – po wielkim strajku powszechnym, który w ostatniej dekadzie października ogarnął całe im- perium – wymusiła wydanie przez cara manifestu konstytucyjnego z zapowiedzią wprowadzenia „nie- wzruszonych zasad wolności obywatelskiej”, takich jak wolność sumienia, nietykalność osobista, wolność słowa, zgromadzeń i związków. Związanie się z ogólnorosyjską rewolucją oznaczało jednakowoż zgodę na wspólną egzystencję w zdemokratyzowanym, ale wciąż rosyjskim, imperium. Z taktycznych, tak jak narodowa demokracja, czy też ideowych pobudek, jak było to w przypadku SDKPiL, godziły się na to niemal wszystkie siły polityczne Królestwa. Wszystkie – poza „starymi” z PPS. Oni to, na czele z Piłsud- skim, usiłowali z coraz większą determinacją rewolucję przekształcić w kolejne narodowe powstanie. Placówką, w oparciu o którą „starzy” zamierzali tworzyć kadry powstańcze, stał się Wydział Spisko- wo-Bojowy PPS. Na jej czele, w myśl uchwał VII Zjazdu partii, który odbył się w maju 1905 r., stanęli Aleksander Prystor i Walery Sławek. W tworzeniu organizacji oparli się oni na bojowcach, uczestniczą- cych w akcjach zbrojnych od jesieni 1904 r., takich jak Stefan Okrzeja i Bronisław Żukowski. W rozbu- dowie „bojówek” w Warszawie brał udział Medard Downarowicz, Józef Mirecki „Montwiłł”, w Łodzi zaś późniejszy premier Rządu RP na emigracji, Tomasz Arciszewski. Bomby przygotowywane przez człon- ków „bojówki” zabijały policjantów i kozaków, ale spiskowcy polowali również na grubszą zwierzynę.

101 W zamachu ciężko raniono warszawskiego oberpolicmajstra Karla Nolkena. Kilkakrotnie organizowano zasadzkę na generał-gubernatora Konstantyna Maksymowicza – ten, ostrzeżony przez zdrajcę, Dawida Ajzenlista, uniknął niebezpieczeństwa (zginął wówczas, otoczony przez szpicli i policjantów, bezpośredni wykonawca, Tadeusz Dzierzbicki), ale ze strachu opuścił Warszawę, nie wychylając nosa wpierw z twier- dzy w Zegrzu, a potem w Modlinie, gdzie w sierpniu 1905 r. doczekał dymisji. We wrześniu organizatorzy i kierownicy „bojówki” niemal w komplecie znajdowali się w więzieniu. Wcześniej, 21 lipca, na stokach Cytadeli zawisł na szubienicy chorąży demonstracji grzybowskiej, Okrzeja. Od czasu egzekucji „prole- tariatczyków” było to pierwsze takie wydarzenie. Od października 1905 r. członkiem Wydziału Bojowego, a wkrótce jego faktycznym kierownikiem, został Piłsudski. Inni członkowie – Prystor, wypuszczony z więzienia w wyniku popaździernikowej amnestii Sławek, Aleksander Sulkiewicz i Mieczysław Mańkowski – w pełni się mu podporządkowali. Z inicjatywy Piłsudskiego poza Królestwem, w Galicji, powstała przeznaczona dla bojowców specjalna szkoła. W kursie, który rozpoczął się jesienią 1905 r., wzięli udział wszyscy członkowie Wydziału Bo- jowego, włącznie z Piłsudskim, i późniejsi wykładowcy kursowi. W czasie szkoleń, w których każdora- zowo uczestniczyło około 30 osób, największy nacisk kładziono na zajęcia o charakterze praktycznym. Uczono zatem obchodzenia się z różnymi rodzajami broni, zapoznawano z metodami sabotażu, uczono sposobów prowadzenia walki ulicznej, prowadzono wreszcie ostre strzelania. W miarę upływu czasu profil kształcenia zmieniał się. Szkoła terrorystów zamieniła się w szkołę wojskową, gdzie uczono musz- try, rozwijano tyraliery, mówiąc krótko, prowadzono ćwiczenia z zakresu walki regularnych oddziałów w polu. Bojowcy sposobili się do powstania. Organizacja Bojowa, po doświadczeniach ze zdrajcami i prowokatorami, została głęboko zakon- spirowana. A była to już niemała siła, tworzona przez ponad 60 instruktorów i skupionych w niemal 140 „piątkach” bojowców. Od marca 1906 r. do bezpośrednich akcji przeznaczano specjalnie wybie- rane formacje. Pozostali, doskonaląc swe umiejętności, oczekiwać mieli na moment powszechnego, narodowego zrywu. Wystąpienia, przemyślane i dobrze przygotowane, budziły z jednej strony podziw, z drugiej respekt. W zamachach ginęli najbardziej znienawidzeni reprezentanci aparatu represji, tacy jak naczelnik praskie- go oddziału żandarmerii kolejowej, ppłk Grigorij Muradow, czy naczelnik zarządu żandarmerii powia- tów chełmskiego i hrubieszowskiego, ppłk Piużol. Bojowcy zdobywali też pieniądze z pocztowych kas, furgonów, a nawet pocztowych pociągów (pod Celestynowem, Pruszkowem, Herbami). Bojowcy ginęli również w dramatycznych starciach, głównie z kozakami. Oni sami stanowili jednak śmiertelną groźbę dla reprezentantów carskiej władzy, również tych, którzy zajmowali najwyższe stanowiska. Za długoletnie znęcanie się nad więźniami politycznymi i ich rodzinami najwyższą cenę zapłacił ja pierwszy zastępca warszawskiego generał-gubernatora do spraw policyjnych, a zarazem szef żandarme- rii w Królestwie, gen. Andriej Markgrafski. 2 sierpnia na dworcu w Otwocku bojowcy, dowodzeni przez Arciszewskiego, zastrzelili wsiadającego do powozu dygnitarza. Sami, bez strat, powrócili do Warszawy. Choć na dworcu terespolskim (obecnie – Wschodnim) przedzierali się z brauningami w ręku przez tłum podróżnych, to jednak policjanci i żandarmi udawali, że niczego podejrzanego nie dostrzegają. Dwa ty- godnie później celem bojowców stał się sam warszawski generał-gubernator, Skałon. Zamach był nie- zwykle pieczołowicie przygotowany – w specjalnie wynajętym na ul. Natolińskiej mieszkaniu na przyjazd zwabionego w ten rejon miasta Skałona oczekiwały trzy młode kobiety. Bronią były bomby. Pierwsza, rzucona celnie przez Wandę Krahelską, nie wybuchła. Druga, którą posłużyła się Zofia Owczarkówna, rozerwała się za powozem, raniąc eskortujących Skałona kozaków, jego samego zaś kontuzjując. Ow- czarkówna, wydana przez prowokatora, podstępem została skłoniona do złożenia obciążających zeznań. Karę śmierci, po dramatycznej rozmowie jej obrońcy Stanisława Patka ze Skałonem, generał-gubernator zamienił na bezterminową katorgę. Po Skałonie przyszła kolej na tymczasowego generał-gubernatora, Nikołaja Wonlarlarskiego. Trzy celne strzały ugodziły go 27 sierpnia na ul. Wiejskiej. W kilka dni później dygnitarz zmarł z powodu odniesionych ran. Dniem, w którym w zmasowany sposób uderzono w aparat represji, stała się „krwawa środa” 15 sierp- nia 1906 r. W tym dniu, w różnych punktach Królestwa, bojowcy atakowali policmajstrów, prystawów, stójkowych, rewirowych i żandarmów. Zginęło wówczas około 80 osób, co przyniosło zamierzony psy- chologiczny efekt. W trakcie tej akcji wyróżnił się Henryk Baron. Zastrzelił on najpierw na ul. Solnej rewirowego, potem kierował uderzeniem bojowców na patrol policyjno-wojskowy, w skład którego

102 wchodzili żołnierze znienawidzonego w Warszawie pułku wołyńskiego, wreszcie dowodził napadem na VII cyrkuł policji przy ul. Chłodnej. Ten młody, 19-letni bojowiec zginął na szubienicy w maju 1907 r. Akcją szczególną, która odbiła się szerokim echem w Kongresówce, a zarazem wpłynęła na rozwój wewnętrznej sytuacji w PPS, był napad na pociąg pocztowy pod Rogowem, nieopodal Łodzi. Kierował nią, wbrew zakazowi ze strony przywódców partii, Montwiłł-Mirecki, a uczestniczyło aż 49 bojowców podzielonych na 7 oddziałów. W czasie dwudziestominutowej akcji wyeliminowano wojskową eskortę, zdobyto pieniądze, wreszcie podczas zbiórki na peronie odśpiewano zwrotkę „Warszawianki”. Oddział w szyku marszowym, z rozwiniętym sztandarem, zmierzał początkowo w stronę Warszawy. Potem, już w pojedynkę, bojowcy bez strat przedostali się do Łodzi. Po akcji rogowskiej Wydział Bojowy został przez kierownictwo PPS zawieszony w czynnościach. Spór był znacznie głębszy, dotyczył bowiem generalnej linii samej partii. Bojowcy, na zwołanej specjal- nie konferencji, nie tylko nie zgodzili się z oceną ich działań, ale nie zaakceptowali też stanowiska par- tii w sprawie niepodległości, głoszonego w pierwszym rzędzie przez „młodych”, dla których, wzorem SDKPiL, coraz istotniejsza była koordynacja wysiłku rewolucyjnego w Polsce i samej Rosji. Bojowcy zaś, w zgodzie z programem paryskim, bez względu na rozwój sytuacji w Rosji, zamierzali kontynuować walkę o Niepodległą. Rezultatem sporu stał się rozłam. Doszło do niego w listopadzie 1906 r. na IX Zjeździe PPS, który odbył się w Wiedniu. Zjazd usunął z partii zawieszonych członków Wydziału Bojowego. Ci zaś, na cze- le z Piłsudskim, powołali do życia PPS-Frakcję Rewolucyjną. Piłsudskiego wsparli też socjaliści z dwu pozostałych zaborów, w tym postacie tak znaczące, jak przywódca galicyjskiej PPSD, Ignacy Daszyński. Rozłam był odpowiedzią na usunięcie przez lewicę z programu partii hasła niepodległości Polski. Od- tąd, przy niepodległościowym sztandarze pozostało w Królestwie jedno tylko ugrupowanie – właśnie PPS-Frakcja Rewolucyjna. W 1906 r. spór o to, czy walczyć o niepodległość, czy razem z Rosją kontynuować dzieło rewolucji, powoli stawał się bezprzedmiotowym. Słabła fala oporu wobec systemu carskiego, rozbrajana z jednej strony ustępstwami politycznymi, z drugiej tłumiona przy pomocy represji policyjnych. „Porządek” za- prowadzał nowy silny człowiek – premier Stołypin. Posłowie polscy, wyłącznie spod znaku narodowej demokracji, zasiadali w rosyjskim parlamencie, Dumie. Bojowcy, wyłapywani przez policję, ginęli na szu- bienicy (w październiku 1908 r. los taki spotkał Montwiłła) bądź trafiali na katorgę. Pozostali zmuszeni byli wybierać tradycyjną drogę – emigrację. Tym razem kierowali się jednak do Galicji. Tu zamierzali przygotować się do nowej powstańczej walki. Nadzieje, coraz silniejsze, rozbudzał bowiem konflikt po- między mocarstwami rozbiorowymi, Rosją z jednej, Austro-Węgrami i niemiecką Rzeszą z drugiej strony. Spodziewano się tym samym wybuchu wojny powszechnej, w czasie której sprawa polska straciłaby swój lokalny, międzyzaborowy charakter, stając się kwestią międzynarodową. Należało zatem zadbać o wybór tymczasowego, taktycznego sojusznika. Konieczność owego wyboru rodziła zaś nowy spór w obrębie polskich ugrupowań politycznych. Spór orientacyjny

103 40. Orientacyjny spór

W 1907 r., a zatem w momencie, gdy po fali rewolucyjnej w zaborze rosyjskim pozostały już tylko nieznaczne zawirowania, w Europie doszło do ostatecznego wykrystalizowania się dwu bloków po- lityczno-militarnych. Pierwszy, zwany trójprzymierzem, tworzyły: niemiecka Rzesza, Austro-Węgry i Włochy. Drugi, określany mianem trójporozumienia, składał się z Rosji, Francji i Wielkiej Bryta- nii. Sam fakt owego podziału, i rodzaj wzajemnych konfliktów czy obszarów sporu (jak choćby te- rytorialne pretensje Francji wobec Niemiec o zagarnięte w 1871 r. Alzację i Lotaryngię, rywalizacja rosyjsko-habsburska na Bałkanach, angielskie obawy o rosnącą potęgę morską Niemiec czy obawy przed ich kolonialnymi apetytami), powodował, iż coraz powszechniejsze stawało się przekonanie, że wojna pomiędzy owymi blokami jest bliska i nieuchronna. Świadomość, że w przeciwstawnych blo- kach znalazły się mocarstwa zaborcze, w obrębie polskiego społeczeństwa wytworzyła i ugruntowała nowe prądy polityczne, zwane „orientacjami”. U podstaw wyborów poszczególnych orientacji leżały zaś nadzieje związane z tym, jakie ewentualne korzyści ze zwycięstwa jednego z bloków mogłaby zy- skać sprawa polska. Był to, ujmując rzecz nieco inaczej, typowy, w sytuacji narodu podbitego, wybór mniejszego zła. Kierowana przez Romana Dmowskiego narodowa demokracja postanowiła opowiedzieć się prze- ciwko Niemcom, a tym samym wesprzeć Rosję. W 1908 r. Dmowski stwierdził, i to w sposób zupełnie jednoznaczny, że „od szeregu lat w umysłach Polaków rozwija się i utrwala przekonanie, że główne nie- bezpieczeństwo dla ich bytu narodowego stanowią Niemcy”, z czego wyprowadzał wniosek, iż „walka z nimi jest głównym momentem walki o byt i przyszłość narodu”. Teoretyczne podwaliny dla orientacji antyniemieckiej zawarł w głośnej w owym czasie pracy, zatytułowanej „Niemcy, Rosja i kwestia polska”. Militarna potęga Niemiec, konsekwencja w prowadzeniu antypolskiej akcji germanizacyjnej, były głów- nymi, wysuwanymi przez niego, argumentami. Z drugiej zaś strony słabości Rosji, uwidocznione pod- czas starcia z Japonią i w dobie rewolucji, świadczyły, jego zdaniem, iż zagrożenie dla Polaków i sprawy polskiej z tej właśnie strony jest znacznie mniej groźne. Dmowski, uwikłany w doraźne rozgrywki polityczne, prowadzone w państwie rosyjskim przez jego własne ugrupowanie, traktował problem rusyfikacji zbyt dosłownie. Nie doceniał zabiegów rusyfikator- skich caratu i najwyraźniej lekceważył ich destrukcyjny wpływ, zwłaszcza w sferze moralno-etycznej, na społeczeństwo polskie. Przeceniał natomiast odporność na te wpływy polskiego społeczeństwa. Przywódca narodowej demokracji był natomiast głęboko przekonany, iż tylko w powiązaniu z Rosją można będzie po zwycięskiej wojnie zjednoczyć w jedną całość wszystkie zabory. W jego mniemaniu był to niezbędny, wstępny etap na drodze do uzyskania całkowitej niepodległości. Na zupełnie przeciwległym biegunie stanęli zwolennicy orientacji antyrosyjskiej. Głównymi jej ar- chitektami okazali się socjalistyczni emigranci z Królestwa, zmuszeni przenieść się do Galicji po klęsce rewolucji. Niekwestionowanym przywódcą tego kierunku był Józef Piłsudski, który, opowiadając się za polityką walki czynnej, głosił, iż zorganizowanie skierowanego przeciwko Rosji „powstania zbrojnego nasunęło się jako logiczna i jedyna konsekwencja całego dotychczasowego ruchu politycznego”. W prze- ciwieństwie do czasu rewolucji starcie to nie stałoby się zwalczeniem masowego ruchu strajkowego. Tym razem byłaby to regularna wojna, prowadzona przez zorganizowaną uprzednio armię powstańczą „z fi- zyczną przemocą, którą carat na zdławienie ruchu rewolucyjnego wystawi”. Rewolucja, w ustach Piłsud- skiego, oznaczała powstanie. Tylko powstanie. Decyzje orientacyjne, zarówno w przypadku Dmowskiego, jak i Piłsudskiego, nie prowadziły, co raz jeszcze z mocą wypada podkreślić, do utożsamiania własnych celów politycznych z tymi, któ- re mógł mieć na widoku taktyczny sojusznik. O ile jednak w przypadku orientacji antyniemieckiej pierwszym krokiem na drodze do pełnej niepodległości stać się miało zjednoczenie wszystkich ziem polskich w obrębie imperium rosyjskiego, to dla zwolenników orientacji antyrosyjskiej – określanych mianem irredentystów, czyli zwolenników akcji czynnej – pierwszym krokiem było połączenie ziem polskich zaboru rosyjskiego z Galicją. W tym przypadku całkowite „wybicie się” na niepodległość by- łoby poprzedzone przekształceniem się monarchii Habsburgów w Austro-Węgry-Polskę. Trzeba przy

104 tym pamiętać, że dla części polskich sił politycznych w Galicji, a zwłaszcza dla najbardziej wpływo- wych, dzierżących tam władzę konserwatystów, rozwiązanie to, zwane austro-polskim, jawiło się jako cel ostateczny. Piłsudski z Galicji zamierzał stworzyć polską bazę powstańczą. Fundusze na prowadzenie tej dzia- łalności zdobył w końcu września 1908 r. po udanej akcji zbrojnej na pociąg pocztowy, którą przeprowa- dzono na podwileńskiej stacji Bezdany. W owym „zamachu trzech premierów” (poza Piłsudskim brali w nim udział późniejsi szefowie rządu w II Rzeczypospolitej, Sławek i Prystor i następca Mikołajczyka na stanowisku premiera rządu na wychodźstwie, Arciszewski) Piłsudski, który do tej pory osobiście w ak- cjach bojowych nie uczestniczył, tym razem objął dowództwo. Świadom ryzyka, w liście, skierowanym do partyjnego współtowarzysza, Feliksa Perla, pisał: „Tylem ludzi posłał na szubienicę, że w razie, jeśli zginę, to będzie naturalną dla nich, dla tych cichych bohaterów, satysfakcją moralną, że i ich wódz nie gardził ich robotą”. „Robota” zaś, wykonana przez 19 bojowców, przyniosła niebagatelną zdobycz – po- nad 200 tysięcy rubli. Pieniądze, zdobyte w Bezdanach, były pilnie potrzebne, bowiem od czerwca 1908 r. na gruncie ga- licyjskim funkcjonowała już, powołana do życia przez Sosnkowskiego i Sikorskiego, a z inspiracji Pił- sudskiego, tajna organizacja o nazwie Związek Walki Czynnej. To właśnie Związek miał przygotowywać kadry wojska polskiego, kadry przyszłej armii powstańczej. W dwa lata później, w 1910 r., gdy rząd au- striacki zezwolił na tworzenie jawnych organizacji paramilitarnych, ze Związku Walki Czynnej wyłonił się we Lwowie „Związek Strzelecki”, a Krakowie zaś „Towarzystwo Strzelec”. Szkolenia wojskowe, również te praktyczne prowadzone w terenie, nabrały wówczas rozmachu. I choć krakowski czy lwowski mieszczuch z przymrużeniem oka spoglądał na ćwiczące musztrę czy maszerujące za miejskie rogatki najrozmaiciej umundurowane drużyny składające się głównie z młodzieży, to trzeba stwierdzić, że szeregi strzeleckie powoli, acz systematycznie, rosły. Przygotowania militarne polskiego społeczeństwa ożywił, w 1912 r., wybuch pierwszej wojny bałkańskiej. Związki strzeleckie przestały być jedynymi organizacjami, przygotowującymi młodzież do zbrojnego wystąpienia. Z członków byłego „Zetu”, który wyłamał się spod wpływów narodowej demokracji, powstała tajna Armia Polska z własną organizacją paramilitarną, Polskimi Drużyna- mi Strzeleckimi. Tu, pośród organizatorów, wyróżniali się Marian Januszajtis i Mieczysław Norwid- -Neugebauer, koncepcje zaś podziemnego państwa upowszechniał Jan Brzoza, czyli Feliks Młynarski, w okresie międzywojennym znany i ceniony ekonomista. Ludowcy galicyjscy tworzyli Drużyny Bar- toszowe, narodowi demokraci w paramilitarnym kierunku przekształcali zaś stowarzyszenie gimna- styczne „Sokół”, tworząc (ważną rolę odgrywał tu Józef Haller) Polowe Drużyny Sokoła. W tę samą stronę zmierzał również upowszechniany przez Andrzeja Małkowskiego ruch harcerski, czyli, jak jeszcze wówczas mówiono, skauting. Co więcej, nawet Ukraińcy, wzorem Polaków, zaczęli zakładać wówczas swe Drużyny Siczowe. W napiętej atmosferze politycznej, w dobie gorączkowych przygotowań militarnych do bliskiej woj- ny, w sierpniu 1912 r. doszło w Zakopanem do zjazdu działaczy niepodległościowych. Najważniejszym osiągnięciem owego „zjazdu irredentystów” było utworzenie Polskiego Skarbu Wojskowego, który wkrótce został zasilony funduszami przekazywanymi głównie przez Polonię zza oceanu. Miał być to fundusz słu- żący finansowaniu polskich poczynań zmierzających do budowy własnej siły zbrojnej. A w kilka miesięcy później, w listopadzie, organizacje niepodległościowe i partie z zaborów rosyjskiego oraz austriackiego połączyły się w Tymczasowej Komisji Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościowych. Spodziewa- na, przyszła narodowa armia zyskałaby w instytucji tej własny, narodowy rząd. Powstanie Komisji stało się organizacyjnym zwieńczeniem antyrosyjskiej orientacji. Jej przy- wódcy, na czele z Piłsudskim, głęboko wierzyli, że tylko samodzielny czyn zbrojny przynieść może niepodległe państwo. Pełna, trójzaborowa niepodległość traktowana była jednakowoż (i to przez zwolenników obydwu opcji) jako odległy i w istocie mało realny polityczny ideał. Nieliczne tylko jednostki zakładały i publicznie głosiły (Józef Piłsudski, Władysław Studnicki), że finałem mającej wkrótce nastąpić powszechnej wojny stanie się, w wyniku klęski wszystkich trzech mocarstw zabor- czych, powrót na mapę Europy samodzielnego państwa polskiego. Głównym wrogiem dla osiągnięcia tego celu była, w przekonaniu irredentystów, Rosja. Stąd, w razie starcia zbrojnego pomiędzy za- borcami, należało zapewnić sobie poparcie bądź przynajmniej tolerancję ze strony Austro-Węgier. To optymalne wykorzystanie czasowej wspólnoty interesów nie było przy tym, zwłaszcza w myśl

105 koncepcji opracowywanych przez Piłsudskiego, równoznaczne z zupełnym podporządkowaniem się stronie silniejszej. Działaniem mogącym zniwelować różnicę sił stałoby się, w razie powodzenia, zbrojne wystąpienie polskiego społeczeństwa na terenie Królestwa, wywołane wkroczeniem z Gali- cji oddziałów strzeleckich. W wypadku niepowodzenia, spowodowanego biernością społeczeństwa, planowane powstanie zamieniłoby się w zwykłą demonstrację zbrojną, a droga do niepodległości uległaby znacznemu wydłużeniu. W codziennej agitacji odległy polityczny ideał nie był przywoływany. Strzelcy i drużyniacy gotowali się do kolejnego, powstańczego zrywu. Wierzyli, że z ich krwi wyrośnie „Ta, co nie zginęła”.

106 41. Nie tylko Legiony… (cz. 1)

28 czerwca 1914 r. austro-węgierski następca tronu, arcyksiążę Franciszek Ferdynand i jego żona zginęli od kul zamachowca, Serba z Bośni, Gawryły Principa. Wypadki w Sarajewie stały się prologiem I wojny światowej, w której starły się ze sobą mocarstwa zaborcze – po jednej stronie walczyły Niemcy i Austro- -Węgry, po drugiej, wraz z Francją i Anglią, Rosja. W pierwszych dniach sierpnia wojna powszechna, tak zwana Wielka Wojna, o którą modliły się wy- chowywane na romantycznej literaturze pokolenia Polaków, stała się faktem. Rozwój wydarzeń zaskoczył jednak nie tylko tych, którzy interesowali się po prostu „polityką”, czerpiąc informacje z codziennych gazet i co najwyżej dyskutując o nich przy kawiarnianym stoliku. Zaskoczył on również polityków polskich, i to, co ciekawsze, z obydwu przeciwstawnych orientacji: antyrosyjskiej i antyniemieckiej. Dość powiedzieć, że czołowe postacie obozu antyniemieckiego, Balicki i Dmowski, podróżowali po Europie, przy czym Balicki przebywał na terenie monarchii habsburskiej, Dmowski zaś poprzez Paryż, szwajcarskie Morges i Rzeszę po- wracał właśnie z wyprawy do Londynu. Sikorski spędzał urlop w Belgii. Przywódca galicyjskich socjalistów, Daszyński, wyjechał zaś do Trenczyna na Słowacji, gdzie – jak wspominał – miał „szczery zamiar leczyć swój reumatyzm”. Przyszłymi politykami i oficerami Legionów zapełniła się też letnia „stolica Polski”, Zakopane. Z zaskoczenia otrząsnęli się najszybciej działacze związani z Piłsudskim. On sam, choć jeszcze 28 lipca twierdził, że jest tylko „35% na wojnę”, w dwa dni później zarządził mobilizację oddziałów strzeleckich. Już 3 sierpnia w Oleandrach na krakowskich Błoniach Piłsudski sformował składającą się ze 144 strzel- ców i drużyniaków pierwszą kompanię piechoty, zwaną kompanią „kadrową”. Jej komendantem został Tadeusz Kasprzycki, organizator „Strzelca” w Szwajcarii, ostatni minister spraw wojskowych przedwrześ- niowej Polski. W krótkim, dobitnym przemówieniu przed formowanym oddziałem Piłsudski stwierdził: „Odtąd nie ma ani Strzelców, ani Drużyniaków. Wszyscy, co tu jesteście zebrani, jesteście żołnierzami polskimi”. Polskimi, oznaczało niezależnymi od woli zaborcy, występującymi jawnie, z otwartą przyłbicą. „Patrzę na was – podkreślał ich komendant – jako na kadry, z których rozwinąć się ma przyszła polska armia”, walcząca o Niepodległą… Wczesnym rankiem 6 sierpnia kompania kadrowa wyruszyła z Krakowa w stronę granicy austriacko- -rosyjskiej. Obalenie słupów granicznych w Michałowicach i samodzielny marsz w kierunku Miechowa stawały się symbolem nowego niepodległościowego zrywu. Piłsudski przypuszczał, iż wkraczające do Królestwa oddziały strzeleckie poderwą ludność do ko- lejnego, antyrosyjskiego powstania. W momencie wszczęcia akcji chciał być niezależny, nie tylko od do- wództwa armii austro-węgierskiej, ale i lokalnych, galicyjskich sił politycznych. Z tego właśnie powodu 6 sierpnia powiadomił Komisję Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościowych, patronującej akcji militarnej, iż w Warszawie uformował się tajny Rząd Narodowy, który powierzył mu dowództwo pol- skich sił zbrojnych. Była to fikcja. Jeden z najbliższych wówczas współpracowników Piłsudskiego, , wspominał po latach, że kiedy po zebraniu Komisji znaleźli się w „swoim” gronie, „pierw- szym zleceniem, jakie otrzymałem od Komendanta, była propozycja napisania odezwy owego „Rządu Narodowego” i sporządzenia do niej pieczątki z orłem i odpowiednim napisem”. W Kongresówce powstanie nie wybuchło. Co gorsza, strona austriacka zażądała, by oddziały Piłsud- skiego, które 12 sierpnia wkroczyły do Kielc, albo zostały rozwiązane, albo włączone w skład formacji pospolitego ruszenia. W posunięciach tych dostrzec można nader dyskretne działanie konserwatystów galicyjskich, oni to bowiem, razem ze współrządzącymi polską prowincją monarchii Habsburgów demo- kratami, ostatecznie przejęli kontrolę nad inicjatywą Piłsudskiego. Formalnie, 16 sierpnia, reprezentanci wszystkich działających w zaborze austriackim polskich stronnictw, nie wyłączając nastawionej przecież antyniemiecko narodowej demokracji, powołali do życia Naczelny Komitet Narodowy (NKN). Odtąd, aż do schyłku 1916 r., ciało to – kierowane wpierw przez demokratę Juliusza Lea, potem konserwatystów, Władysława Leopolda Jaworskiego i Leona Bilińskiego – pełniło rolę politycznej nadbudowy dla prze- kształconych w Legiony oddziałów strzeleckich. Początkowo, za zgodą Wiednia, miano uformować dwa Legiony: Wschodni (lwowski) i Zachodni (krakowski). W tym ostatnim Piłsudski został wpierw dowódcą 1 pułku, a następnie I Brygady. Żołnie-

107 rzom nakazano składać przysięgę, według formuły obowiązującej austriackie pospolite ruszenie, na wier- ność cesarzowi, co tym samym czyniło z nich element składowy armii monarchii habsburskiej. Legion Zachodni składał przysięgę na raty – 4 września w Krakowie, dzień później w Kielcach. Dla żołnierzy Piłsudskiego ceremoniał przysięgowy był do tego stopnia „przykry”, iż szef sztabu zachodniego Legionu, kapitan Włodzimierz Zagórski, samowolnie uzupełnił formułę roty o dodatek: „i królowi polskiemu”. Ten gest i bezgraniczna, wciąż rosnąca ufność do Piłsudskiego sprawiły, iż strzelcy złożyli przysięgę. Tak więc niedozbrojony, fatalnie wyekwipowany i kompletnie lekceważony przez austriacką wojskowość oddział stawał się tym samym częścią armii, do której, po pierwszych doświadczeniach wojennych, był mocno uprzedzony. I którą zaczął po prostu pogardzać. Żołnierze Legionu Wschodniego, poza wyjątkami, nie złożyli przysięgi. Formacja ta, z powodu do- tkliwych porażek, ponoszonych przez wojska austro-węgierskie, wycofywana z Galicji wschodniej w kie- runku Krakowa, traciła z oczu sens swego wysiłku. Agitacja przeciwko przysiędze, prowadzona przez działaczy narodowo-demokratycznych (którzy zresztą wkrótce opuścili komitet krakowski), dopełniła reszty. Legion Wschodni w praktyce rozpadł się i w końcu września formalnie został rozwiązany. Ci, którzy zdecydowali się przysięgę złożyć, stali się jądrem 2 i 3 pułku – przewiezieni na Węgry, dla obrony przełęczy karpackich, pełnili służbę w obrębie II Brygady legionowej. Doczekała się ona w bojach tam toczonych zaszczytnego miana „Żelaznej Brygady”. Piłsudski, sprowadzony do roli jednego z dowódców pułków legionowych, podporządkował się tyl- ko formalnie politykom galicyjskim. W chwili, gdy dowodzeni przez niego żołnierze składali przysięgę na terenach Królestwa kontrolowanych przez armię niemiecką, powstała z jego inspiracji Polska Orga- nizacja Narodowa (PON). Do dziś pokutuje opinia, iż powołanie do życia PON było próbą zmiany protektora, świadectwem, że „Piłsudski postawił na Niemców”. Koronnym dowodem na ową współpracę miała być umowa pod- pisana przez działaczy PON z dowództwem IX armii niemieckiej. Dodajmy, że umowa ta, gwarantująca swobodę poczynań polskiej organizacji, nigdy zresztą nie została niezrealizowana. W istocie Piłsud- ski dążył wyłącznie do utrzymania niezależnego od NKN, stojącego niemal bez zastrzeżeń na gruncie austro-polskim, ośrodka akcji politycznej na terenie Królestwa zajętym przez wojska austro-węgierskie i niemieckie. PON była tym samym kolejnym, po strzeleckiej akcji z pierwszej połowy sierpnia, krokiem na drodze do wytworzenia zaplecza dla samodzielnej polskiej siły zbrojnej, przygotowywanej z myślą nie o początku, a końcu wojny. Ostatecznie i ta inicjatywa, z powodu stanowiska strony niemieckiej, musiała zostać zlikwidowana. Sama zaś PON u schyłku jesieni 1914 r. połączyła się z NKN. Zupełnie inaczej, znacznie pomyślniej, potoczyły się natomiast losy tajnej Polskiej Organizacji Woj- skowej (POW), utworzonej przez Piłsudskiego w październiku 1914 r., która początkowo była przeznaczo- na do działania na zapleczu wojsk rosyjskich. Ona to właśnie stanowiła tę przygotowaną na czas wybicia się na niepodległość siłę, a jej wyłącznym dysponentem był sam Piłsudski. Rola POW, zwłaszcza po wy- parciu latem 1915 r. wojsk rosyjskich z Kongresówki, systematycznie rosła. W momencie, gdy Piłsudski ekspediował na drugą stronę frontu swego emisariusza, Tadeusza Żulińskiego, Rosjanie zbliżali się do Krakowa. Zwolennicy orientacji antyniemieckiej wierzyli wówczas, że idea zjednoczeniowa, głoszona przez Dmowskiego, wkrótce zostanie zrealizowana.

108 42. Nie tylko Legiony… cz. 2

Odmiennie, aniżeli w Galicji, zachowywali się Polacy zamieszkujący zabór rosyjski. Dominujące okazały się tam nastroje antyniemieckie. Uległy one dodatkowemu wzmocnieniu po zbombardowaniu i spaleniu przez Prusaków Kalisza, a fakt, że członkiem antyniemieckiej koalicji była, obok Rosji, Francja, sprawiał, że ze zwycięstwem tego obozu wiązano nadzieje na korzystne rozstrzygnięcie sprawy polskiej na przy- szłym kongresie pokojowym. Z nadziei tych i kalkulacji politycznych zrodziły się deklaracje, które w imieniu Polaków złożyli na forum Rady Państwa i Dumy Aleksander Meysztowicz i Wiktor Jaroński. Obydwaj, powołując się na solidarność słowiańską i wspólne tradycje orężne w walce z nawałą germańską, stanęli po stronie Rosji. Pierwsze dni sierpnia zdawały się potwierdzać rachuby zwolenników orientacji antyniemieckiej. W przeciwieństwie po pustosłownych i negatywnie przyjętych przez Polaków odezw dowództw niemiec- kich i austro-węgierskich, naczelny wódz armii rosyjskiej, Wielki Książę Mikołaj Mikołajewicz, ogłosił manifest, w którym zapowiadał odrodzenie Polski swobodnej „w swej wierze, języku i samorządzie”. W praktyce była to obietnica autonomii, wzbudziła ona jednak, i to we wszystkich zaborach, spore nadzieje. Manifest wielkoksiążęcy, znakomicie wyzyskany propagandowo przez narodową demokrację, nie wspomógł jednak prac prowadzonych nad utworzeniem organizacji mającej stanowić polityczną prze- ciwwagę dla galicyjskiego Naczelnego Komitetu Narodowego. Dopiero w listopadzie 1914 r. powstał w Warszawie Komitet Narodowy Polski, w skład którego, obok czołowych polityków narodowodemo- kratycznych, weszło jeszcze kilku konserwatystów i bezpartyjnych. Ciało to nie odegrało wszakże więk- szej roli. Nie zdołało przede wszystkim doprowadzić do utworzenia odrębnych polskich jednostek woj- skowych, walczących ramię w ramię z armią rosyjską. Organizowane od października oddziały, zwane od miejsca dyslokacji Legionem Puławskim, były traktowane wyłącznie jako tzw. drużyny pomocnicze. Dopiero w rok później wcielono je do polskiej brygady strzeleckiej. Na ochłodzenie stanowiska polskiego społeczeństwa wobec Rosji znaczny wpływ wywarł bez wąt- pienia sposób sprawowania władzy przez administrację carską w zajętej przez wojska rosyjskie Galicji Wschodniej. Kraj ten, według słów mianowanego jego generał-gubernatorem Georgija Bobrińskiego, był w przeszłości i miał nadal pozostać „częścią jednej Wielkiej Rusi”. Deklaracja ta, wypowiedziana we Lwowie, sprowadzała do właściwych rozmiarów treść odezwy Mikołaja Mikołajewicza. Wykazywała, że w momencie powodzenia wojennego władze carskie nie będą skłonne do respektowania dawanych wcześniej obietnic. W sposób stosunkowo najmniej skomplikowany ułożyły się natomiast stosunki pomiędzy społe- czeństwem a władzami w zaborze pruskim. Ludność polska była tam nastawiona bez wątpienia antynie- miecko, przekonań swych nie zamierzała uzewnętrzniać wszakże w jakikolwiek czynny sposób. Sukcesy niemieckiego oręża nie wzbudzały entuzjazmu mieszkańców Wielkopolski czy Górnego Śląska, ale, co ciekawsze, wojenne niepowodzenia armii cesarskiej, zwłaszcza na froncie wschodnim, powodowały, iż w niejednym przygranicznym majątku pakowano się „na łeb, na szyję, aby być gotowym do drogi, do Drezna”. Z Kozakiem, nawet gromiącym Prusaka, nie zamierzano zatem zawierać bliższych znajomości. Agitację na rzecz Niemiec prowadziły jednak tylko nieliczne jednostki – na Śląsku czyniła to przykła- dowo prasa należąca do Adama Napieralskiego, na Pomorzu redagowana przez Wiktora Kulerskiego „Gazeta Grudziądzka”. Do wiosny 1915 r. sytuacja na froncie wschodnim ustabilizowała się. Rosjanie, pobici w Prusach Wschodnich i odepchnięci od Krakowa, sami nie pozwolili zbliżyć się wojskom niemieckim pod War- szawę i mocno trzymali w swym ręku wschodnią Galicję. Pierwsza Brygada legionowa trwała w wal- kach pozycyjnych nad „wierną rzeką” – Nidą, druga zaś z karpackich przełęczy przeniesiona została na Bukowinę, Politycy polscy, marząc o wielkich rozstrzygnięciach, usiłowali załatwiać w przedpokojach gabinetów sprawy drobne, nie zawsze z pożądanym skutkiem. Ludność ponosiła coraz dolegliwsze cię- żary czasu wojny. A był to przecież dopiero jej pierwszy rok. Sytuację militarną w radykalny sposób zmieniła wielka ofensywa wojsk państw centralnych, roz- poczęta majowym przełomem pod Gorlicami. Już w końcu czerwca wojska austriackie odzyskały utra-

109 cony we wrześniu 1914 r. Lwów. W miesiąc później, 5 sierpnia 1915 r., do Warszawy wkroczyły oddzia- ły niemieckie. We wrześniu padło Wilno. Front zatrzymał się dopiero pod koniec października. Prące wciąż naprzód wojska państw centralnych zatrzymały się na linii biegnącej od Rygi, poprzez Barano- wicze i Pińsk, aż po Tarnopol i Czerniowce. Polski atut, zmarnowany przez Rosję, znalazł się w rękach Niemiec i Austro-Węgier. Przetaczający się przez ziemie polskie, i to kilkakrotnie, front pozostawił po sobie spalone wsie i mia- steczka, zniszczone zasiewy, zdewastowane linie komunikacyjne. Taktykę „spalonej ziemi” z upodobaniem stosowały wojska rosyjskie zwłaszcza podczas letniego odwrotu w 1915 r. – uparcie podążający za nimi legioniści z I Brygady wielokrotnie, szczególnie na Lubelszczyźnie, ratowali ludność przed pozbawieniem jej dachu nad głową czy przymusową ewakuacją w głąb Rosji. Wywołane zniszczeniami rany nigdy nie zdołały się zabliźnić. Nowi okupanci, Niemcy, zaczęli w sposób celowy rujnować zdobyty kraj. Rekwiro- wano surowce, maszyny i urządzenia przemysłowe, konfiskowano nawet kościelne dzwony, ba – mosiężne klamki u drzwi! Grabiono płody rolne, zabierano chłopom żywy inwentarz (zwłaszcza konie), w sposób rabunkowy wycinano lasy. Ludność miast, otrzymując kartkowe przydziały żywności, była niedożywio- na, co dotykało zwłaszcza dzieci. Szerzyły się choroby zakaźne. Celowo wywoływane bezrobocie okupant traktował jako środek do zdobywania siły roboczej dla potrzeb własnego przemysłu – przewrotnie okre- ślano to mianem „zwalczania wstrętu do pracy”. Typowy, zwłaszcza w miastach, był obraz tasiemcowych kolejek po żywność. W miarę upływu czasu rosły zatem szeregi tych, którzy przygniatani coraz to do- tkliwszymi ciężarami czasu wojny czekali niecierpliwie na jej koniec, nie zwracając uwagi na polityczne przemiany, wywołane utratą przez Rosję ziem polskich. Na tym polu zaś działo się sporo. Po zajęciu Królestwa przez wojska państw centralnych jego obszar podzielono na dwa generalne gubernatorstwa (niemieckie z siedzibą w Warszawie i austro-węgierskie w Lublinie). Zmieniły się wów- czas, i to radykalnie, warunki działania polskich obozów politycznych, jak i też cele, do których obozy te zmierzały. Od sierpnia 1915 r. głównym dążeniem obozu antyrosyjskiego (zwanego coraz częściej, od aktywnej politycznie postawy jego członków wobec nowej rzeczywistości, obozem aktywistycznym) sta- ła się kwestia zabezpieczenia ziem polskich przed powrotem pod panowanie rosyjskie. Pasywiści, czyli dawni zwolennicy orientacji antyniemieckiej, zaczęli natomiast koncentrować swą uwagę na torpedo- waniu kroków, które mogły doprowadzić do prób rozwiązania sprawy przynależności państwowej ziem polskich znajdujących się pod okupacją państw centralnych już w czasie wojny, przed decyzją kongresu pokojowego. Obóz pasywistyczny utrzymał jednolitość aż do końca wojny. Aktywiści natomiast podzie- lili się na trzy odłamy: niepodległościowców, zwolenników oparcia sprawy polskiej o monarchię habs- burską (austrofile) i nieliczną grupę, zorganizowaną przez Władysława Studnickiego, dążącą do ścisłej współpracy z Niemcami. Najbardziej owocną, z polskiego punktu widzenia, okazała się wszakże działalność przywódcy obozu niepodległościowego, Józefa Piłsudskiego. Latem 1915 r., wbrew stanowisku skupionych w Naczelnym Komitecie Narodowym austrofilów, ogłosił on wstrzymanie werbunku do Legionów. Zapoczątkował on tym samym akcję, której celem miało być wymuszenie na państwach centralnych konkretnych ustępstw w sprawie polskiej. Żądania polskiego wojska, podległego tylko polskiemu rządowi, wysuwali też inspi- rowani przez Piłsudskiego wyżsi oficerowie legionowi (skupieni od lutego 1916 r. w Radzie Pułkowni- ków) w imieniu dowodzonych przez siebie oddziałów. Akcja ta, zwłaszcza od połowy 1916 r., mogła mieć szanse powodzenia. Wojska państw centralnych, wykrwawiające się, zwłaszcza na froncie zachodnim, potrzebowały coraz pilniej uzupełnień. Żołnierz legionowy zaś okazał się żołnierzem znakomitym – swej wyjątkowej wartości bojowej dowiódł podczas letniej ofensywy wojsk rosyjskich, dowodzonych przez gen. Aleksiej Brusiłowa. Front austriacki wówczas pękł, na pozycjach pod Kostiuchnówką trwały tylko, walczące obok siebie, trzy legionowe brygady. Legionowy żołnierz był podstawowym atutem Piłsudskiego prowadzącego „licytacje” wzwyż w spra- wie polskiej. Pierwsze prawdziwe podniesienie stawki nastąpiło jednak dopiero w listopadzie 1916 r.

110 43. Nie tylko Legiony… cz. 3

Na przełomie lata i jesieni 1916 r. politycy państw centralnych doszli do wniosku, iż dalsza zwłoka w okre- śleniu przyszłości ziem polskich, odebranych przez wojska niemieckie i austro-węgierskie Rosji, nie jest już możliwa. Wcześniejsze połowiczne kroki, w rodzaju zgody na otwarcie w Warszawie polskiego uni- wersytetu i politechniki, zezwolenia na uroczyste obchody rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja czy wprowadzenia w miastach Królestwa samorządu, były równoważone, i to z nadmiarem, przez rabunko- wą politykę gospodarczą, zacznie pogłębiającą i tak przecież trudne warunki wojennego bytowania. Do- pływ świeżego rekruta, wobec wykrwawiania się sił niemieckich we Francji, austro-węgierskich zaś we Włoszech, był pilnie potrzebny. Ceną za wystawienie przez Polaków sojuszniczej armii miało być zatem proklamowanie samodzielnego państwa polskiego. W taki to właśnie, w dużym uproszczeniu, sposób, narodził się akt 5 listopada 1916 r. Odczytana jednocześnie w Warszawie i Lublinie proklamacja zapowiadała utworzenie na ziemiach wydartych spod panowania rosyjskiego samodzielnego państwa „z dziedziczną monarchią i ustrojem konstytucyjnym”. Nie oznaczono jednak granic tego tworu, a już w cztery dni później warszawski ge- nerał-gubernator, Hans Beseler, wezwał Polaków, aby dobrowolnie zaciągali się… do organizowanego przez niego „polskiego” wojska. I choć sam akt wywołał – zwłaszcza pośród polityków aktywistycznych i sporej części opinii publicznej – niekłamany entuzjazm, to jednak nie wierzono nowym okupantom. Wezwanie Beselera spotkało się ze zdecydowaną kontrakcją, prowadzoną zwłaszcza przez zwolenników obozu niepodległościowego. Wywodzono, iż wezwanie do polskich szeregów rzucić może jedynie rząd narodowy, samą zaś armię formować powinny osoby cieszące się zaufaniem narodu, w pierwszym zaś rzędzie Józef Piłsudski. Akt listopadowy przynieść miał mocarstwom centralnym podwójny zysk – z jednej strony przychyl- ność polskiego społeczeństwa, z drugiej przejęcie inicjatywy w sprawie polskiej na arenie międzynaro- dowej. Wbrew tym intencjom dwucesarska proklamacja przyniosła jednak wymierne korzyści samym Polakom. Sprawa polska rzeczywiście nabrała od tego momentu charakteru międzynarodowego, nie stała się kartą przetargową w niemieckich czy austriackich rękach. Społeczeństwo polskie zaś, i to we wszystkich trzech zaborach, coraz niecierpliwiej oczekiwało na pełną, nielimitowaną przez okupantów, niepodległość. W Królestwie, na podstawie tego aktu, zaczęły się formować, początkowo jednak całko- wicie zależne od władz okupacyjnych, zalążki polskiej władzy państwowej. Ich listę otworzyła powołana do życia w początkach grudnia 1916 r. Tymczasowa Rada Stanu. Tymczasowa Rada rozpoczęła swe prace dokładnie14 stycznia 1917 r. Składała się ona z 25 mianowa- nych członków (15 z okupacji niemieckiej, 10 z austro-węgierskiej), zobowiązana zaś została do wydawania swych opinii we wszystkich tych sprawach, w których mogłyby się do niej zwrócić władze okupacyjne. Jej główne zadanie sprowadzało się wszakże do wypracowywania projektów rozporządzeń, „ustanawiających wspólne przedstawicielstwo części Królestwa Polskiego”, a także do przygotowania urządzenia polskiej administracji państwowej. Na czele Rady, z tytułem Marszałka Koronnego, stanął potomek wsławionej działalnością opozycyjną w czasach Królestwa Kongresowego i udziałem w powstańczym Rządzie Na- rodowym rodziny Niemojowskich, Wacław. Osobowością najsilniejszą był natomiast, kierujący komisją wojskową Rady, Józef Piłsudski (w końcu września zdymisjonowany z Legionów). Rada, pomimo krepującej jej działalność kurateli władz okupacyjnych i rosnącej niechęci polskiej opinii publicznej, okazała się w rezultacie instytucją o emancypacyjnym charakterze. Doprowadziła do przejścia w polskie ręce sądownictwa (1 września 1917 r.) i w miesiąc później szkolnictwa. Ona to rozpo- częła prace nad przygotowaniem kadry urzędniczej do wszystkich działów administracji – od urzędni- ków sądowych, celnych, akcyzy, komunalnych po przyszłych dyplomatów. To wówczas stworzone zostały podwaliny pod własną służbę zdrowia, aparat skarbowy, samorząd lokalny. Formowano, bez oglądania się na koniec wojny, kadry, które później po listopadzie 1918 r. służyły centralnym i lokalnym instytu- cjom odrodzonej Rzeczypospolitej. Koniec wojny zbliżał się zaś w sposób nieuchronny. Pierwszą zapowiedź nowych rozstrzygnięć przyniósł marzec 1917 r. W Rosji, w wyniku rewolucji, upadł carat. Powołana do życia 12 marca Rada

111 Delegatów Robotniczych i Żołnierskich zdecydowała się w dwa tygodnie później na wydanie orędzia do narodu polskiego. Stwierdzano w nim, iż Polska „ma prawo być zupełnie niepodległa pod względem państwowym i międzynarodowym”. W trzy dni później odezwę wydał Rząd Tymczasowy. I w niej przy- znawano Polakom „pełne prawo stanowienia o swym losie”, jednak prawo to opatrzono dwoma istotnymi zastrzeżeniami. Zgodnie z pierwszym z nich państwo polskie miało być połączone z Rosją „wolnym soju- szem wojskowym. Co więcej, rosyjska konstytuanta miała wykreślić przyszłą wschodnią granicę państwa polskiego. Polska, z granicą na Bugu, byłaby zatem faktycznym wasalem swego potężnego, wschodniego sąsiada. Deklaracja Rady Delegatów, choć bez wątpienia uczciwsza, nie była jednak deklaracją ciała rzą- dowego. Stąd, zarówno w odczuciu polskiej opinii publicznej, jak też, co ważniejsze, rządów poszczegól- nych państw walczących, przesłoniła ją enuncjacja Rządu Tymczasowego. Zwycięstwo rewolucji lutowej nie tylko wpłynęło na poprawę stanu sprawy polskiej na arenie mię- dzynarodowej. Wypadki w Rosji równie wielki wpływ wywarły na zmianę postaw polskiego społeczeń- stwa, ugruntowały zapoczątkowaną aktem 16 listopada ewolucję tych postaw. Przede wszystkim nawet najbardziej bojaźliwi pozbyli się obaw przed powrotem wojsk rosyjskich, czyli, jak to złośliwie określała warszawska ulica, „powrotem taty”. Umożliwiało to coraz szersze angażowanie się w prace nad budową własnych, coraz mniej zależnych od okupanta instytucji życia publicznego. Wzmacniało wiarę, że czas pełnej niepodległości jest coraz bliższy. Od wiosny 1917 r. następowała również znamienna ewolucja wewnątrz polskich obozów politycz- nych. Piłsudski był głęboko przekonany, że niebezpieczeństwo rosyjskie przestało być w chwili obecnej aktualne. Przekonywał więc działaczy obozu niepodległościowego, iż całą energię trzeba zwrócić prze- ciwko dwu pozostałym okupantom. Zwolennicy Piłsudskiego zrywali tym samymi z aktywizmem, nie chcąc już stwarzać nawet pozorów współpracy z władzami okupacyjnymi. Odmienne procesy zachodziły natomiast w obozie pasywistycznym. Tu dla odmiany część działaczy coraz wyraźniej zaczynała się skła- niać ku państwom centralnym w przekonaniu, że tylko siła, którą one właśnie dysponują, zabezpieczy ziemie polskie przed wstrząsami natury społecznej. Tymczasem w początkach lipca 1917 r. Piłsudski postanowił ostatecznie przekreślić plany budowy armii polskiej walczącej u boku państw centralnych. Działo się to w sytuacji, gdy coraz powszechniej rozbrzmiewało żądanie utworzenia nie tylko niepodległej, ale i zjednoczonej Polski. Szczególnie dobit- nie zaakcentowano je w rezolucji przedstawionej przez polskich parlamentarzystów z Galicji, kiedy to na wniosek Włodzimierza Tetmajera Sejmowe Koło Polskie opowiedziało się (28 maja 1917 r.) za odzy- skaniem „Niepodległości Zjednoczonej Polski z dostępem do morza”. Dlatego też, na rozkaz Piłsudskie- go, legioniści-królewiacy odmówili złożenia przysięgi, w której była mowa o braterstwie broni żołnierza polskiego z żołnierzami armii państw centralnych. W wyniku tej akcji Legiony niemal w całości zostały rozbite, sam zaś Piłsudski został aresztowany, a następnie internowany w Magdeburgu. W momencie, gdy w kraju aktywizm przeżywał ciężki kryzys, szczególnego rozmachu i znaczenia nabrała akcja prowadzona przez Polaków w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Jej mózgiem i motorem był przywódca Narodowej Demokracji, Roman Dmowski. Wyjechał on z Rosji już w listo- padzie 1915 r., zamierzając być ambasadorem sprawy polskiej na Zachodzie. Po zwycięstwie rewolu- cji uznał, iż państwa koalicji nie wiąże już wzgląd na Rosję i że w ich interesie leży poważne zajęcie się kwestią polską. W połowie sierpnia 1917 r. z inicjatywy Dmowskiego powstała więc organizacja mają- ca kierować polityką polską na zachodzie. Był to Komitet Narodowy Polski, który po krótkim pobycie w Szwajcarii przeniósł się na stałe do Paryża. Dmowski został prezesem tego Komitetu. Sam zaś Komitet, pragnąc odgrywać rolę polskiego rządu, pełnił w istocie funkcję nieformalnego polskiego ministerstwa spraw zagranicznych i, przejąwszy opiekę nad tworzoną od lipca 1917 r. na terenie Francji polską armią, po części i funkcję ministerstwa wojny.

112 44. „Staremu krajowi” na odsiecz

Formowana na francuskiej ziemi Armia Polska, od koloru swych mundurów zwana też Armią Błękitną, była – poza olbrzymim finansowym wkładem wychodźstwa z Ameryki Północnej – najwymowniejszym bodaj świadectwem łączności Polonii ze „starym krajem”. Składała się ona niemal w 3/4 z ochotników zza oceanu. Droga do niej wiodła zaś również przez ziemię kanadyjską. Przed wybuchem wojny Polonia z Ameryki Północnej, wciąż rosnąca liczebnie, żyjąc własnym, wynikającym z miejscowych realiów, życiem, nie traciła kontaktu z ojczystą ziemią. Spory orienta- cyjne, żywo obecne w galicyjskiej czy królewiackiej prasie, tam, częstokroć referowane, ustępowały przed powszechnie akceptowaną ideą nakazującą zjednoczenie wysiłków po to, by walczyć o pełną, trójzaborową niepodległość. Polityczne podziały jednak istniały, zwolennicy zaś Piłsudskiego czy Dmowskiego gotowi byli, w razie zmiany sytuacji, próbować pozyskać dla swych argumentów polo- nijną większość. Wybuch wojny był dla opinii publicznej kompletnym zaskoczeniem, dodatkowo Polonię zastał podzieloną organizacyjnie i z niewykrystalizowanymi jeszcze w pełni sympatiami politycznymi. Dez- orientację pogłębiał przy tym brak sprawdzonych, wiarygodnych informacji o rzeczywistej sytuacji w kraju. Prasę wypełniały sensacyjne i nieprawdziwe zarazem wiadomości. Szczególnie wielkie wrażenie wywołała informacja o manifeście naczelnego wodza armii rosyjskiej w sprawie polskiej, przedstawia- nego przez część prasy jako przynoszącą Polsce pełną wolność deklarację samego cara. Argumentacja ta trafiała na podatny grunt w szeregach kierownictwa największej polonijnej organizacji – Związku Narodowego Polskiego. Konflikt wojenny zaczęto coraz bardziej zdecydowanie traktować jako starcie germańsko-słowiańskie, co prowadziło do zwalczania koncepcji antyrosyjskich wyznawanych przez po- wstały w 1912 r. Komitet Obrony Narodowej. Próbę doprowadzenia do porozumienia pomiędzy tymi organizacjami podjęli w sierpniu i wrześniu działacze Sokoła, ale nie przyniosły one rezultatu. W samym zresztą Sokole, traktującym powstały w Galicji Naczelny Komitet Narodowy jako „jawny rząd polski”, nasiliły się objawy zniecierpliwienia, przejawiające się w pomysłach tworzenia złożonej z Polaków siły zbrojnej u boku Francji czy Anglii i to bez uprzedniego uzyskania jakichkolwiek gwarancji politycznych. Z drugiej jednak strony, zwłaszcza w kierownictwie mającego największy wpływ na polonijną młodzież Związku Sokolego, zyskiwało na popularności zalecenie, by oczekiwać wezwania do wojska polskiego. To z kolei stało się powodem angażowania w inicjatywy mało przemyślane, choćby takie jak pomysł za- silenia młodzieżą sokolą walczącego u boku Rosji Legionu Puławskiego czy wyekspediowania, również do Rosji, specjalnego „korpusu sanitarnego”. Jesienią 1914 r. spór orientacyjny na gruncie amerykańskim wszedł w nową fazę. Po jednej stronie barykady znalazł się KON, traktujący galicyjski NKN jako jedyną polską władzę, Legiony zaś uznający za rzeczywiste polskie wojsko. Po drugiej stronie znalazły się ugrupowania, które w początkach paź- dziernika powołały do życia Polski Centralny Komitet Ratunkowy, w jego szeregach obok ZNP znaleźli się również sokoli. Pozycja obozu antyniemieckiego uległa znacznemu wzmocnieniu, kiedy wiosną 1915 r. do Sta- nów Zjednoczonych przybył Ignacy Paderewski. Wielki artysta deklarował, iż sam, nie należąc do żadnego politycznego ugrupowania, nie zamierza „pouczać, byście w tym lub innym poszli kierun- ku”, w Ameryce zaś znalazł się jedynie jako kwestarz na rzecz cierpiącej głód i niedostatek ludności w starym kraju. Nie ukrywał jednak, iż polityczne stanowisko komitetu galicyjskiego, za którym opo- wiadał się na gruncie amerykańskim KON, ma charakter proniemiecki, więc nie należy go wspierać. W rezultacie osoba Paderewskiego stała się przedmiotem ataków ze strony prasy związanej z KON, co, wobec znacznej popularności artysty wśród Polonii, prowadziło do niezbyt przychylnych reakcji wobec tej organizacji. Zmiana sytuacji na ziemiach polskich – wyparcie wojsk rosyjskich przez armie państw cen- tralnych – nie sprzyjała podejmowaniu przez organizacje polonijne, zwłaszcza te, które skupiały się w PCKR, działań o charakterze politycznym. Wieści o zniszczeniach wojennych i gwałtownie pogar- szającej się sytuacji ludności powodowały natomiast wzmożenie akcji o charakterze filantropijnym.

113 Nie wystarczały one jednak młodzieży sokolej. Stąd, jeszcze w 1915 r., pojawił się pomysł stworzenia polskiej formacji ochotniczej w ramach armii kanadyjskiej. Dzięki zaś wspólnej inicjatywie przybyłego z Galicji działacza harcerskiego Andrzeja Małkowskiego oraz naczelnika VI okręgu sokolego (obej- mującego stany Michigan, Indiana i Ohio) Wincentego Skarżyńskiego jesienią 1916 r. uzyskano od kanadyjskiego ministra wojny zgodę na powołanie do życia polskiej szkoły oficerskiej. Na początku stycznia 1917 r. w Toronto znaleźli się zatem pierwsi ochotnicy, a późną wiosną wyruszyła na szkole- nie kolejna, kilkudziesięcioosobowa grupa. Skonkretyzowanie, i to na szeroką skalę, przygotowań Polonii do czynnego zaangażowania się w wojnę europejską po stronie walczącej z państwami centralnymi, następowało w momencie istotnych przemian w polityce Stanów Zjednoczonych. Najpierw, w deklaracji skierowanej 22 stycznia 1917 r. do Senatu pre- zydent Thomas Woodrow Wilson, pod wpływem tak akcji KON, jak i inspiracji ze strony Paderewskiego, za jeden z istotnych warunków przyszłego pokoju uznał powołanie do życia zjednoczonej i niepodległej Polski. W niedługi czas potem – 6 kwietnia – Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Niemcom (Au- stro-Węgrom dopiero 7 grudnia 1917 r.). Jeszcze przed formalnym ogłoszeniem tego kroku, kiedy to w Kanadzie przyswajali sobie militarne umiejętności polonijni kandydaci na oficerów, zaś w Cambridge Springs w Kolegium Związkowym funkcjonowała już od 19 marca sokola Szkoła Podchorążych, podczas nadzwyczajnego Zjazdu Związku Sokołów w Pittsburghu Paderewski wystąpił publicznie z ideą powoła- nia do życia stutysięcznej polskiej armii jako „Armii Kościuszki”. W tydzień później, 11 kwietnia, ofertę tę pod adresem prezydenta USA skierował PCKR. Projekt powyższy, rzucony bez należytego rozeznania co do możliwości jego przyjęcia przez amerykańskie sfery rządowe, nie miał szans powodzenia, odpo- wiadał jednak nastrojom znacznej części Polonii. Taka inicjatywa militarna mogła się wszak zrealizować, choć nie za pośrednictwem Stanów Zjednoczonych, lecz Francji. Do połowy 1917 r. wszelkie próby tworzenia w ramach armii francuskiej odrębnych polskich jed- nostek kończyły się niepowodzeniem. Decydował wzgląd na Rosję, która była zdecydowanie przeciw- na podnoszeniu sprawy polskiej, nawet w takiej formie. Rząd francuski traktował zatem sprawę pol- ską jako wewnętrzny problem rosyjski, a zabiegi carskich dyplomatów sprawiły, iż w połowie 1915 r. rozwiązane zostały oddziały o polskim charakterze („bajończycy”, „rueilczycy”), będące od jesieni 1914 r. składową częścią Legii Cudzoziemskiej. Sytuacja ta uległa zmianie po obaleniu caratu, rewo- lucja lutowa rozluźniła bowiem sztywny gorset zobowiązań sojuszniczych. W rezultacie zabiegów prowadzonych przede wszystkim przez Wacława Gąsiorowskiego 4 czerwca 1917 r. prezydent Francji Raymond Poincaré wydał dekret o tworzeniu autonomicznej polskiej armii, z własnymi odznakami i sztandarami, aczkolwiek organizowanej na wzór francuski i podległej francuskiemu dowództwu. Polityczne zwierzchnictwo nad tą formacją, choć dopiero od 20 marca 1918 r., objął kierowany przez Dmowskiego Komitet Narodowy Polski. Wypełnienie szeregów armii polskiej we Francji nie byłoby możliwe w przypadku automatycznego przeniesienia do niej Polaków służących w armii francuskiej, było ich bowiem zaledwie około 2 tysięcy. Rezerwuar ludzki znajdował się, z czego doskonale zdawano sobie sprawę, za oceanem. W rezultacie, po zabiegach Paderewskiego już jako reprezentanta KNP, 6 października 1917 r. Departament Wojny Stanów Zjednoczonych wydał zezwolenie na prowadzenie akcji rekrutacyjnej. Ochotnicy, napływają- cy coraz liczniej, kierowali się do obozu Niagara on the Lake. Kiedy na ziemi kanadyjskiej zaczynało brakować miejsca, rząd USA udostępnił dla potrzeb szkoleniowych przyszłych żołnierzy polskich le- żący naprzeciwko, na amerykańskim brzegu rzeki, Fort Niagara. Pierwsza, tysiącosobowa partia wy- ruszyła stamtąd do Europy 16 grudnia i wylądowała we Francji, w Bordeaux, jedenaście dni później. W następnych dniach wypływały kolejne transporty ochotników. Do połowy 1918 r. we Francji zna- lazło się już około 15 tysięcy Polaków ze Stanów i Kanady, zaś „przez obozy ćwiczebne Armii Polskiej w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie do dnia 26 marca 1919 r. przeszło w sumie 22.329 rekrutów, z których 20 720 wysłano do Francji”. Proces formowania Armii Polskiej we Francji od momentu przybycia transportów z ochotnikami zza oceanu nabrał właściwego tempa. Pierwszy pułk strzelców pieszych, zorganizowany, co prawda, już 17 grudnia 1917 r., dopiero od momentu zjawienia się ochotniczych kontyngentów amerykań- skich i objęcia nad nimi dowództwa przez płk. Juliana Jasieńskiego (10 stycznia 1918 r.) traktowany był jako jednostka bojowa. Była to pierwsza jednostka Błękitnej Armii. Warto zdać sobie sprawę, iż na 72 służących w pułku tym oficerów z armii francuskiej wywodziło się 20, z rosyjskiej 4, zaś pozo-

114 stałych 48 było absolwentami szkoły oficerskiej w Niagara on the Lake. Korpus podoficerski stanowi- li w 1/4 Polacy z armii francuskiej, w 1/4 z rosyjskiej, natomiast połowa z nich była wychowankami podoficerskich szkół sokolich ze Stanów. Polacy ze Stanów i Kanady przeważali też wśród szeregow- ców – było ich aż 70%. Pozostali to ochotnicy z armii francuskiej, jeńcy-Polacy z armii niemieckiej oraz ochotnicy z Holandii. W kwietniu Armia Polska liczyła już ponad 10 tysięcy oficerów i żołnierzy. W końcu maja jej pierw- sze oddziały wyruszyły na front. Od 4 października 1918 r. na czele armii stanął, przybyły do Francji w połowie lipca z Rosji, były dowódca II Brygady Legionów Polskich, Józef Haller. W tym czasie Błękitna Armia sposobiła się już do powrotu do kraju. Kraju, który przeżywał już prolog niepodległości.

115 45. Prolog niepodległości

Jesienią 1917 r. niemieckie i austro-węgierskie władze okupacyjne postanowiły wreszcie przekazać część atrybutów władzy państwowej w polskie ręce. Stało się to 12 września, kiedy to ogłoszony został specjal- ny patent powołujący do życia Radę Regencyjną. To trójosobowe ciało, w skład którego weszli prezydent Warszawy, książę Zdzisław Lubomirski, arcybiskup Aleksander Kakowski i wybitny ongiś polityk, Józef Ostrowski, miało być „najwyższą władzą w Królestwie Polskim aż do jej objęcia przez króla lub regenta”. Kakowski od czterech lat był arcybiskupem warszawskim, trzymającym się z dala od polityki i tego samego wymagającym od swych kapłanów. Niemcom nie sprzyjał, a godność regenta objął po wysłu- chaniu przychylnej opinii Episkopatu i zagwarantowaniu sobie papieskiego zezwolenia. Znaczna część opinii publicznej w kroku warszawskiego arcybiskupa dopatrywała się wznowienia przedrozbiorowej jeszcze tradycji, kiedy to pod nieobecność władcy na czele kraju stawał prymas – interrex. Ostrowski, honorowy prezes Stronnictwa Polityki Realnej, dał się poznać w przeszłości jako energiczny polityk, do- bry organizator i człowiek obdarzony autentycznym zmysłem dobrego gospodarowania. W momencie jednak, gdy wchodził w skład Rady, liczył już lat 67, zaś ciężka choroba (śpiączka) wręcz uniemożliwiała mu pełnienie służby publicznej. W gronie tym postacią najciekawszą był bez wątpienia książę Zdzisław Lubomirski. Znany w kraju, bardzo popularny w stolicy, symbolizował dotąd stanowisko politycznej rezerwy wobec Niemców. Na- tomiast pójście na kompromis z okupantem wynikało z żywionego przez niego wówczas przekonania, iż rozbudowa zrębów polskiej państwowości jest dla kraju życiową koniecznością. Na forum Rady zamie- rzał dbać o interes społeczeństwa pilnując, by i tak ciężkie warunki okupacyjne nie uległy pogorszeniu. Zdecydowana większość polskich ugrupowań politycznych – wyjąwszy SDKPiL i PPS-Lewicę – przy- jęła pojawienie się Rady Regencyjnej bądź życzliwie, bądź co najwyżej wyczekująco. I choć wkrótce po- jawiały się dowcipy nawiązujące do ułomności i przywar regentów (np., że „jeden gra, drugi śpi, a trzeci to… Kakowski”), to kredyt zaufania jakim ich obdarzono w pierwszych dniach po objęciu tego wysokiego urzędu był całkiem wysoki. Zdawać się mogło, iż praktyczna budowa państwa postępować będzie odtąd znacznie szybciej, zwłaszcza zaś od momentu powołania do życia rządu, na czele którego w pierwszych dniach grudnia 1917 r. stanął historyk i dziennikarz, Jan Kucharzewski. Polityka aktywistyczna, podejmowana nawet przez ostrożnych i zachowujących rezerwę wobec państw centralnych polityków, nie miała jednak przed sobą żadnych widoków powodzenia. Stało się to widoczne po zwycięstwie w Rosji kolejnej rewolucji, w gruncie rzeczy bolszewickiego puczu, kiedy to nowe władze wyczerpanego wojną kolosa, publikując „Deklarację Praw Narodów Rosji”, przyznały na- rodom prawo do samostanowienia łącznie z zerwaniem związków z państwowością rosyjską. Nie było w tym przypadku istotne, że twórcami owej deklaracji kierowały koniunkturalne, praktyczne względy. Dla polskiego społeczeństwa był to wyjątkowo czytelny sygnał, iż stojąca u progu domowej wojny Rosja nie ma już sił, by upomnieć się o zagrabione niegdyś polskie terytoria. Wkrótce nadszedł zza oceanu kolejny impuls, wzmacniający wiarę w bliski już dzień odzyskania nie- podległości. Stało się w styczniu 1918 r. to w momencie, gdy w swej 14-punktowej deklaracji prezydent Stanów Zjednoczonych, Wilson, dobitnie stwierdził, iż „należy stworzyć niezawisłe państwo polskie, które winno obejmować terytoria zamieszkałe przez ludność niezaprzeczalnie polską, któremu należy zapewnić swobodny i bezpieczny dostęp do morza i którego niezawisłość polityczną i gospodarczą oraz integral- ność terytorialną należy zagwarantować paktem międzynarodowym”. I choć tekst owego słynnego 13-go punktu mieścił w sobie – jak pokazała to przyszłość – liczne pułapki (niezaprzeczalną polskość Śląska, Warmii, Mazur i Powiśla określał w rezultacie plebiscyt, zaś swobodny dostęp do morza wyobrażano sobie przez umiędzynarodowienie żeglugi na Wiśle), to jednak głos Wilsona zabrzmiał niezwykle donośnie. Politykę aktywistyczną przekreśliły w rezultacie nie deklaracje wygłaszane przez przeciwników państw centralnych, lecz wydarzenia w Brześciu. W mieście tym, od schyłku 1917 r., Niemcy i Austro- -Węgry prowadziły pokojowe pertraktacje z reprezentantami bolszewików. Jednak, nim doszło do osta- tecznego zawieszenia działań wojennych na wschodnim froncie, 9 lutego delegacje państw centralnych podpisały traktat z Centralną Radą Ukraińską, instytucją stojącą na czele fikcyjnego państwa ukraiń-

116 skiego. To, co wstrząsnęło Polakami, i to we wszystkich trzech zaborach, stał się fakt przyznania Ukra- ińcom Chełmszczyzny. Zasięg protestów, które objęły wszystkie ziemie zamieszkałe przez Polaków, zaskoczył okupantów. De- monstracjom i wiecom towarzyszyły strajki. Największy, generalny, 18 lutego sparaliżował życie w Galicji i częściowo na Śląsku Cieszyńskim. Polacy masowo odsyłali do Wiednia najzaszczytniejsze nawet odzna- czenia i ordery. Ba, austriackimi orderami dekorowano… biegające po uliczkach miast i miasteczek psy. Decyzję brzeską oprotestowano nie tylko werbalnie. W nocy z 15 na 16 lutego 1918 r. przekształcona na powrót w Polski Korpus Posiłkowy II Brygada Legionów, pod dowództwem Józefa Hallera, przebiła się pod Rarańczą przez austriacki front i ruszyła na wschód, by połączyć się ze stacjonującymi na Ukrainie polskimi formacjami wojskowymi, już od wiosny 1917 r. wyodrębniającymi się z armii rosyjskiej. Nie- stety, przejście wywalczyła sobie jedynie piechota. Artylerię i tabory Austriacy zdołali otoczyć, rozbroić, by w końcu żołnierzy internować w dwu obozach na Węgrzech – Huszt i Marmaros-Sziget. Przywódcy „buntu” – major Włodzimierz Zagórski, kapitan Roman Górecki, rotmistrz Norbert Okołowicz i ksiądz kapelan Józef Panaś – stanęli przed sądem polowym. I choć rozprawa nigdy nie została doprowadzona do końca, to jednak proces polskich legionistów wyjątkowo dobitnie potwierdzał opinię Daszyńskiego, wygłoszoną na forum parlamentu austriackiego: „dnia 9 lutego 1918 r. zgasła gwiazda Habsburgów na polskim firmamencie”. Zgasło jednak coś więcej – wszelka wiara, iż Polskę można będzie odbudować współpracując z państwami centralnymi. Równie ostro i zdecydowanie, choć bez tak dramatycznych, jak Rarańcza, akcentów, reagowało Królestwo. W ostrej odezwie Rada Regencyjna zarzuciła mocarstwom centralnym nielojalność i wręcz „wiarołomstwo”, zapowiadając, iż nigdy nie uzna „pomniejszenia ojczyzny”. Sama Rada, co prawda, nie podała się do dymisji, aczkolwiek na taki krok był już zdecydowany Lubomirski. Z funkcji premiera rządu zrezygnował natomiast Kucharzewski. W Królestwie nie wytworzyła się tym samym polityczna próżnia, Rada powołała bowiem wkrótce nowy gabinet (4 kwietnia) z wybitnym finansistą galicyjskim, Janem Kantym Steczkowskim, na czele. W kilka dni później odbyły się wybory do ciała mającego być namiastką Sejmu, czyli do Rady Stanu. Steczkowski zwrócił się też w końcu kwietnia do państw central- nych z propozycją zawarcia traktatu sojuszniczego i podpinania konwencji wojskowej. Na szczęście ta nieprzemyślana oferta, sformułowana w momencie ostatnich poważnych sukcesów militarnych wojsk niemieckich we Francji, została przez Niemców zlekceważona. 18 lipca wojska alianckie wszczęły ofensywę, której siły niemieckie nie były w stanie się przeciw- stawić. Od lata 1918 r. społeczeństwo polskie żyło w oczekiwaniu klęski państw centralnych. Zbliżał się – przełom listopadowy.

117 46. Listopadowy przełom

Początek istnienia II Rzeczypospolitej przywykło się sytuować w listopadzie 1918 r. Przełom listopadowy, święcony obchodami rocznicowymi, utrwalony w tradycji, podniesiony do godności święta narodowe- go, nie rozpoczął jednak, ani tym bardziej zakończył, procesu formowania się państwa polskiego. Zręby własnej państwowości społeczeństwo polskie zaczęło wznosić jeszcze w czasie trwania I wojny światowej poprzez samodzielny wysiłek zbrojny, działalność dyplomatyczną, wreszcie przejmowanie poszczegól- nych dziedzin życia z rąk władz okupacyjnych. Sprzyjająca koniunktura międzynarodowa (od upadku caratu w Rosji po gwałtowne załamanie się potęgi państw centralnych jesienią 1918 r.) sprawiła, iż od listopada proces ten mógł wkroczyć w nową, odmienną od poprzedniej, fazę. Powstającemu państwu należało nadać zarówno wewnętrzny, jak i zewnętrzny kształt. Podstawo- wym problemem w pierwszych dniach listopada 1918 r. stała się sprawa uformowania jednolitego rządu, obejmującego swym wpływem wszystkie ziemie polskie. Z potrzeby takiej już w początkach październi- ka zdała sobie sprawę zależna przecież od władz okupacyjnych i przez nie kreowana Rada Regencyjna. Zdecydowała się ona zatem na odważny, samodzielny krok. Jego przejawem stał się skierowany do „Na- rodu Polskiego” manifest, opublikowany w Warszawie 7 października. „Wola narodu” nakazała Radzie na sformułowanie zapowiedzi dążenia prowadzącego do „utworzenia niepodległego państwa, obejmują- cego wszystkie ziemie polskie, z dostępem do morza, z polityczną i gospodarczą niezawisłością, jako też z terytorialną nienaruszalnością”. Rada zapowiadała dalej powołanie rządu, składającego się „z przedsta- wicieli najszerszych warstw narodu i kierunków politycznych”, i w dalszej kolejności wybory do Sejmu. Dokument, sygnowany przez Radę Regencyjną, był szczególnego rodzaju syntezą głoszonych podczas wojny przez aktywistów i pasywistów programów w sprawie polskiej. Polska, która miała powstać, jawiła się obecnie i jako państwo w pełni niepodległe, i zjednoczone z ziem wchodzących w skład wszystkich zaborczych organizmów. Wilsonowskie zalecenie mówiące o ziemiach „bezsprzecznie polskich” w inter- pretacji Rady przekształcone zostało w program złączenia w jedno wszystkich polskich ziem. Wszyst- kich, a więc tych, gdzie zamieszkiwali Polacy, czyli dalekich kresów wschodnich, aż po Kijów, Pomorza z Gdańskiem, Małopolski Wschodniej, Poznańskiego, Śląska i Litwy. Ogłoszenie przez Radę manifestu było równoznaczne z wymierzonym we władze okupacyjne zama- chem stanu. U schyłku wojny regenci nie mieli jednak żadnych szans na uzyskanie społecznego popar- cia. I choć powołali oni do życia nowy rząd, na czele z politykiem narodowodemokratycznym, Józefem Świeżyńskim (w jego gabinecie znaleźli się reprezentanci wszystkich zaborów, a tekę ministra wojny za- rezerwowano dla przebywającego jeszcze w Magdeburgu Piłsudskiego) oraz pozbawili warszawskiego generał-gubernatora władzy nad Polskimi Siłami Zbrojnymi, to jednak ich dni były już policzone. Ra- dzie Regencyjnej nie zamierzały się bowiem podporządkować władze o charakterze lokalnym, takie jak powstała w rozpadającej się monarchii habsburskiej Polska Komisja Likwidacyjna. Komisja, która od 28 października rezydowała w oswobodzonym już Krakowie, chciała rozciągnąć kontrolę nad całym ob- szarem Galicji. Nad Śląskiem Cieszyńskim natomiast zaczęła sprawować kontrolę utworzona w stolicy księstwa Rada Narodowa, sprawująca tam władzę razem z czeskim Narodnim Vyborem. Pierwszą próbę obalenia Rady podjęli narodowi demokraci. Na posiedzeniu gabinetu w dniu 3 li- stopada minister spraw wewnętrznych, Zygmunt Chrzanowski, przedstawił wniosek nagły. Rząd miał wypowiedzieć Radzie posłuszeństwo, informując o tym naród w specjalnej odezwie naród. Kolejnym krokiem stałoby się powołanie do życia Rządu Narodowego „w porozumieniu z politycznymi stronni- ctwami przedstawiającymi lud polski”. Zamysł ten mianem groteski określił wybitny znawca zagadnienia, prof. Janusz Pajewski. W istocie, Radę obalić miała zwykła odezwa, Rząd Narodowy zaś konstruowałby gabinet w gruncie rzeczy funkcjonujący w stanie zawieszenia. Nie był to wszakże koniec owego politycz- nego kabaretu. Odezwa rządu rozesłana została do prasy, a Świeżyński osobiście zakomunikował regen- tom decyzję swego gabinetu. Ci jednak nie ustąpili. Co więcej, zdymisjonowali, i to w bardzo szorstkiej formie, rząd, a decyzję regentów poświadczał swym podpisem sam Świeżyński! Epizod ten, w szerszy, niżby należało, sposób, opisuję tu z dwu powodów. Po pierwsze nie wszystko, co u progu niepodległości się działo, było poważne, wzruszające czy podniosłe. Ważniejszy jednak wydaje się inny

118 wniosek. Otóż w pierwszych dniach listopada walkę o władzę przegrał, i to w nadzwyczaj kompromitujący sposób, silny, dysponujący szerokim społecznym poparciem, obóz polityczny. Narodowi demokraci wykazali, że w warunkach wyjątkowych, wymagających determinacji i konsekwencji, nie są zdolni do podejmowania śmiałych decyzji. Właśnie ta ich słabość działała na korzyść konkurentów, a zwłaszcza Józefa Piłsudskiego. Po odsunięciu Świeżyńskiego na czele gabinetu o charakterze urzędniczym stanął Władysław Wrób- lewski. W kilka dni później Radę w wyjątkowo bezpardonowy sposób zaatakował kolejny konkurent do władzy w odradzającym się państwie. Był to, powstały w nocy z 6 na 7 listopada w Lublinie, Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej. Jego znaczenie trudno wszak mierzyć zyskaną w społeczeństwie popu- larnością. Rząd, zwany potocznie lubelskim, na którego czele stanął przywódca socjalistów galicyjskich, Ignacy Daszyński, aspirował, co prawda, do roli władzy o charakterze centralnym, jednak wpływami nie ogarnął nawet najbliższych okolic wokół swej siedziby. Wystąpił on jednak z programem, który w rady- kalizującym się u schyłku wojny społeczeństwie mógł liczyć na szeroką akceptację. Manifest ogłoszony, tuż po ukonstytuowaniu się rządu, zapowiadał wprowadzenie najistotniejszych swobód demokratycz- nych i daleko idących reform społeczno-gospodarczych. To właśnie proklamowanie 8-godzinnego dnia pracy, zapowiedź przymusowego wywłaszczenia wielkiej i średniej własności ziemskiej, upaństwowienia kopalń, salin, przemysłu naftowego i dróg komunikacyjnych, wprowadzenia prawa o ochronie pracy, ubezpieczenia od bezrobocia aż po zarysowanie szybkiej perspektywy powołania sejmu ustawodawczego stanowiło o ciężarze gatunkowym proklamacji wydanej w Lublinie. W praktyce zaś rząd lubelski przesą- dził o formie ustrojowej odbudowywanego państwa. Polska powracała na mapę Europy jako republika. Rząd lubelski nie zyskał, poza partiami reprezentującymi lewicę społeczną (socjalistami i ludowcami z Królestwa), zdecydowanego poparcia. Nie zaakceptował go również, ze względu na zbyt jednostronny charakter politycznie, przybyły 10 listopada z Magdeburga do Warszawy Józef Piłsudski. Legionowy bohater powracał z więzienia niemieckiego jako jedyny człowiek zdolny do pokierowania losami kraju. Powracał z za- miarem realizacji idei narodowej konsolidacji. Wiedział doskonale bowiem, że w obliczu zagmatwanej sytuacji wewnętrznej i zupełnym braku zewnętrznej stabilizacji konieczne jest skoncentrowanie wysiłków wszystkich ugrupowań politycznych na prowadzeniu działań zmierzających do okrzepnięcia polskiej państwowości. Piłsudski już 11 listopada przejął z rąk Rady władzę nad wojskiem i niemal natychmiast porozumiał się z niemieckimi władzami wojskowymi, czyli w praktyce z radą żołnierską, co do sposobu ewakuacji formacji okupacyjnych do ich kraju. Pełnię władzy – po złożonej na jego ręce dymisji Rady – miał już w trzy dni później. Do narodowej konsolidacji jednak nie doprowadził. Rząd lubelski, choć z oporami, oddał się do jego dyspozycji, ale wysiłki zjednoczeniowe nie zyskały aprobaty ze strony ugrupowań pra- wicowych, przede wszystkim narodowej demokracji. Nowy rząd, powołany do życia 18 listopada, był więc nadal rządem o charakterze lewicowym. Na jego czele stanął jeden z najbliższych współpracowni- ków Piłsudskiego, Jędrzej Moraczewski, wywodzący się, podobnie jak Daszyński, z szeregów socjalistów galicyjskich. O nominacji Moraczewskiego, jak głosiła kuluarowa plotka, zadecydowało ponoć jego po- chodzenie, urodził się bowiem w położonym nieopodal Gniezna Trzemesznie. Związki z „dzielnicą po- znańską” miały więc przychylniej usposobić wobec gabinetu, posiadających wyjątkowo mocną pozycję w zaborze pruskim, narodowych demokratów. Moraczewski, stając na czele rządu, był przeświadczony o jego tymczasowości. Za pierwsze zadanie uznano doprowadzenie do uregulowania na czas przejściowy sposobu funkcjonowania władzy centralnej oraz przygotowanie wyborów do Sejmu Ustawodawczego. Kwestię pierwszą rozstrzygał dekret o najwyż- szej władzy reprezentacyjnej wydany 22 listopada, a kontrasygnowany przez Moraczewskiego i Piłsud- skiego. Najwyższą władzę, jako Tymczasowy Naczelnik Państwa, objął do czasu zwołania sejmu Piłsudski. Rząd stanowili odtąd mianowani przez niego i przed nim odpowiedzialni ministrowie. Wszystkie decyzje ustawowe, podjęte w czasie przejściowym, miał zatwierdzać, bądź odrzucać, sejm. Sejm wszakże, by móc podejmować jakiekolwiek decyzje, musiał być po prostu wybrany. Ordynacja wyborcza, wydana w niespełna dwa tygodnie po objęciu przez Moraczewskiego urzędu premiera, zakła- dała, że wybory powinny odbyć się na wszystkich bez wyjątku terytoriach (zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie oraz północy), na których zamieszkiwała ludność polska. Zamierzano je, innymi słowy, przeprowadzić również tam, gdzie w późniejszym okresie odbyły się plebiscyty. Wybory miały być równe, powszechne (czyli z udziałem kobiet), bezpośrednie i tajne. Wyłoniony w takich wyborach Sejm stałby się tym samym rzeczywistym odbiciem nurtujących społeczeństwo tendencji politycznych. Co więcej, dałby też wymowne świadectwo, iż państwo polskie, z woli jego obywateli, naprawdę się odrodziło.

119 47. Odrodzenie

Rząd Moraczewskiego sprawował władzę w praktyce jedynie na terenie Kongresówki. Uznawała go cieszyńska Rada Narodowa i od trzeciej dekady listopada lokalna reprezentacja polskiej społeczności w oswobodzonym Lwowie. Rezerwę zachowywała krakowska Komisja Likwidacyjna, natomiast zdecy- dowanie negatywnie odnosił się do niego dzielnicowy rząd reprezentujący zabór pruski – Komisariat Naczelnej Rady Ludowej, rezydujący w Poznaniu. Poznańscy politycy, którzy to powołali Komisariat do życia 14 listopada, niedwuznacznie dawali wyraz swemu przeświadczeniu, że Piłsudski, właściwy twór- ca gabinetu Moraczewskiego, jest zbyt „czerwony”, toteż nie mieli zamiaru mu się podporządkowywać. Sytuację polityczną na ziemiach polskich oceniali zgodnie z sugestiami, płynącymi z siedziby Komitetu Narodowego Polskiego z Paryża, gdzie dominowało przeświadczenie, iż o losie Polski zadecyduje stano- wisko zwycięskich aliantów. Narodowi demokraci, mający pośród ludności zaboru pruskiego dominujące wpływy, pogodziliby się ze stołeczną rolą Warszawy jedynie w przypadku, gdyby na czele rządu stanął polityk związany z nimi. Na rzecz takiego właśnie kandydata – Wojciecha Korfantego – organizowano też w Warszawie potężne manifestacje, jednak Piłsudski, gotów zaakceptować kompromis, nie miał za- miaru ulegać politycznej presji ze strony swych oponentów. Sugerowanie, że Piłsudski zamierza przeprowadzać w Polsce „socjalne eksperymenty” podobne do tych, które miały miejsce w porewolucyjnej Rosji, mogło być dogodnym, choć nie odpowiadającym prawdzie, argumentem propagandowym w prowadzonej przez prawicę walce o władzę. Nie ulega jed- nak wątpliwości, że przede wszystkim w Królestwie, a po części i w Galicji, można było dostrzec rosnącą radykalizację społeczeństwa. Opacznie byłoby wyrokować, że w kraju dojrzewała „sytuacja rewolucyj- na”, ale jest faktem, że już od początku listopada tworzyły się rady delegatów robotniczych, a tu i ówdzie i chłopskich. Najwcześniej, bo już 5 listopada, rada delegatów zawiązała się w Lublinie, najradykalniej- sze oblicze miały zaś rady na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Z prób tego typu, podejmowanych na wsi, najbardziej znaną było powołanie do życia lokalnej władzy o charakterze rewolucyjnym w postaci tzw. republiki tarnobrzeskiej. Radykalizm społeczny sprzyjał też pojawianiu się na politycznej scenie ugru- powań skrajnych. Na lewicy byli nimi komuniści. W połowie grudnia 1918 r. doszło do powstania, z połączenia się SDKPiL oraz PPS-Lewicy, Komu- nistycznej Partii Robotniczej Polski. Nie posiadała ona ani większych wpływów, ani zaplecza społeczne- go. Działacze komunistyczni, wierząc zarówno w nieuchronność, jak i bliskość wybuchu, w pierwszym rzędzie w Niemczech, ogólnoeuropejskiej rewolucji, negowali potrzebę budowy własnej państwowości. Walkę o wytyczenie granic oceniali jako reakcyjny kamuflaż, służący niszczeniu rewolucyjnego nastroju panującego, ich zdaniem, pośród klasy robotniczej. Przyjęcie tych właśnie założeń programowych, i to wbrew taktycznym zaleceniom Lenina, sprawiło, iż komuniści ani u progu niepodległości, ani w póź- niejszym czasie (nawet po rewizji swego programu przeprowadzonej w 1923 r.) nie stali się siłą mogącą w jakikolwiek znaczący sposób wpływać na polityczny i społeczny kształt II Rzeczypospolitej. Pozosta- wali, rzec można z własnego wyboru, aż do rozwiązania w 1938 r., politycznym marginesem. U schyłku 1918 r. w walce o oblicze Polski zderzyły się ze sobą dwie generalne tendencje. Pierwsza, reprezentowana przez Piłsudskiego i wspierający go obóz belwederski, zmierzała do możliwie szybkiego i trwałego zakończenia budowy aparatu władzy po to, by całą uwagę skoncentrować na budowie wojska, niezbędnego dla zabezpieczenia płynnych przecież granic. O społeczno-ustrojowym kształcie państwa za- decydować miał Sejm, aczkolwiek niektóre działania podjęte przez rząd Moraczewskiego, zwłaszcza w za- kresie ustawodawstwa socjalnego, świadczyły o tendencjach do praktycznego zrealizowania programu zapowiadanego manifestem rządu lubelskiego. Nad rozwiązaniami tymi nie sposób przejść do porządku dziennego, bowiem przyjęte w Polsce postanowienia zaliczyć można do najbardziej postępowych i korzyst- nych dla świata pracy rozwiązań z tego zakresu w ówczesnej Europie. Najważniejsze spośród nich to dekret rządu z 23 listopada 1918 r. (skorygowany ustawą sejmową z 18 grudnia 1919 r.), na mocy którego wpro- wadzony został 8-godzinny dzień pracy i 46-godziny tydzień pracy. Inne, niemniej istotne postanowienia, przynosił dekret z 3 stycznia 1919 r. o funkcjonowaniu inspekcji pracy, a 11 stycznia opublikowano kolejny, wprowadzający zasadę obowiązkowości i powszechności ubezpieczenia robotników na wypadek choroby.

120 Koncepcja druga, wyrazicielem której był przede wszystkim paryski Komitet Narodowy Polski i jego, związani w przeważającym stopniu z narodową demokracją, krajowi zwolennicy, próbowała na gruncie wewnętrznym nie dopuszczać do zbyt daleko idących ustępstw o charakterze socjalnym. Natomiast w po- lityce zewnętrznej liczono przede wszystkim na pomoc i życzliwość państw Ententy, zwłaszcza Francji. Wobec niemożności powrotu do kraju Dmowskiego, człowiekiem, który miał „zatrzymać generała Pił- sudskiego na drodze wiodącej do bolszewizmu”, według zwolenników obozu prokoalicyjnego miał być Ignacy Paderewski. Genialny muzyk zmierzał zaś do Warszawy w końcu grudnia 1918 r. przez Gdańsk i Poznań. W tym ostatnim mieście jego pojawienie się stało się sygnałem do rozpoczęcia zbrojnego zrywu, co dawało Pa- derewskiemu moralne prawo do powoływania się na mandat ze strony walczącej dzielnicy. Entuzjastycz- nie witano go we wszystkich miastach, w których zatrzymywał się oddany do jego dyspozycji pociąg. W stolicy zaś przyjęty został niczym panujący monarcha – owacje pod „Bristolem” uniemożliwiały mu wręcz wygłoszenie starannie przygotowywanych oracji. Nie ulega wątpliwości, że w pierwszych dniach stycznia nie było w Polsce osoby, mogącej dorównać Paderewskiemu popularnością. W wielu oczach jawił się jako jedyny kandydat godny objęcia urzędu prezydenta odradzającej się Rzeczypospolitej. Faktyczna władza znajdowała się jednak w rękach Piłsudskiego. Początkowo z Piłsudskim nie zamierzano paktować. Wysłannik komitetu paryskiego, przybyły do kraju przed Paderewskim, Stanisław Grabski, choć prowadził z Tymczasowym Naczelnikiem rozmowy, w gruncie rzeczy inspirował działania, które doprowadziłyby do jego usunięcia i to nawet siłą. I rzeczy- wiście, w pierwszych dniach stycznia, gdy Paderewski wyjechał z Warszawy do Krakowa, do akcji wkro- czyli zamachowcy. Przewodzili im Marian Januszajtis i Eustachy . Zamach, źle przygotowany, nie powiódł się. Co prawda niektórych ministrów aresztowano, niektórych (ministra spraw wewnętrznych, Stanisława Thugutta) usiłowano skrytobójczo pozbawić życia, ale nie zdołano schwytać Piłsudskiego. Żołnierze zaś dokonujący zatrzymania szefa sztabu, gen. Stanisława Szeptyckiego, w momencie gdy zo- baczyli, iż wyciągnięty przez nich z łóżka starszy pan wdziewa spodnie z generalskimi lampasami, oddali się natychmiast do jego dyspozycji. Zamach, choć operetkowy, otworzył jednak Paderewskiemu drogę do objęcia urzędu premiera. Konsolidacja, o którą w listopadzie bez rezultatów zabiegał Piłsudski, w styczniu stawała się faktem. Paderewski, formując swój złożony z fachowców, pozapartyjny gabinet, liczył zapewne na swój olbrzy- mi autorytet, spodziewając się, iż zdoła się nim skutecznie posłużyć zarówno na arenie międzynarodo- wej, jak i zapewniając wewnętrzny spokój w kraju. Jednak, by raz jeszcze odwołać się do opinii J. Pajew- skiego, brał on na siebie „odpowiedzialność za wszystkie niepowodzenia, za wszystkie trudności, które przeżywało powstające państwo, za wszystkie braki, za wszystkie niedomagania machiny państwowej”. Piłsudski zatem, podporządkowując sobie aktem nominacyjnym najgroźniejszego rywala, okazywał się prawdziwym zwycięzcą. Rząd, z Paderewskim na czele, był przecież pewną gwarancją uznania naczel- nych władz państwa przez gabinety mocarstw dyktujących wówczas w Wersalu swe warunki pokonanym Niemcom. A o to Piłsudski od listopada bezskutecznie zabiegał. Co więcej, mógł on już bez przeszkód starać się o pomoc tak aprowizacyjną, jak i dostawy sprzętu wojskowego. Wewnętrzną sytuację ostatecznie wyjaśniły i unormowały zarazem wybory parlamentarne. Prze- prowadzono je 26 stycznia 1919 r., a przyniosły one olbrzymi sukces Narodowej Demokracji i wspie- rającym ją ugrupowaniom. Dość powiedzieć, że w Królestwie lista Narodowego Komitetu Wyborczego zgromadziła ponad 40% głosów! Sejm, który zainaugurował swe obrady 10 lutego, już na trzecim posiedzeniu, 20 lutego, przyjął do- kument zwany potocznie „małą konstytucją”. Kompetencje Piłsudskiego, Naczelnika Państwa z sejmo- wego wyboru, a zatem już nie tymczasowego, zostały, co prawda, ograniczone, ale i tak pozostawał on najważniejszą postacią w państwie. Parlament zajmował się odtąd uchwalaniem aktów ustawodawczych, porządkowaniem spraw wewnętrznych, gospodarczymi i społecznymi problemami kraju. Piłsudski prze- jął w praktyce kontrolę nad polityką zagraniczną oraz skoncentrował się na kwestiach związanych z roz- budową armii i prowadzeniem działań wojennych. A były to, po unormowaniu spraw wewnętrznych, zadania podstawowe. Rozpalał się oto bowiem, z coraz większą siłą, bój o granice…

121 48. Bój o granice

Zbrojną walkę o granice wytyczające terytorialny kształt II Rzeczpospolitej zaczęto prowadzić jeszcze przed formalną datą jej listopadowych narodzin. Pierwsze strzały, już 1 listopada, padły we Lwowie. Ukraińcy, zamieszkujący wschodnią Galicję, usiłowali powołać na tym terenie do życia Zachodnio- ukraińską Republikę Ludową. W nocy z 31 października na 1 listopada zdołali oni, dzięki pomocy wojskowych władz austriackich, opanować przewidywany przez nich na stolicę Republiki Lwów. Wywołało to natychmiastową kontrakcję, prowadzoną przez polskie oddziały ochotnicze. Tworzyli je członkowie Polskiej Organizacji Wojskowej, dowodzeni przez kapitana Czesława Mączyńskiego, uczestnicy związanych z narodową demokracją Polskich Kadr Wojskowych i ci, którzy najdobitniej i najtragiczniej zarazem udokumentowali prawo odradzającej się Polski do „zawsze wiernego” mia- sta – najmłodsi, niekiedy 10-12-letni uczestnicy walk. Po trzech dniach zażartych bojów siły ukra- ińskie zmuszono do wycofania się ze śródmieścia i części przedmieść. Polacy zajmowali dzielnice Grodecką i Nowy Świat, kontrolowali też Kleparów, Zamarstynów i Żółkiewskie. Oblężone miasto oczekiwało odsieczy. Działania wojenne, których centrum stanowił Lwów, objęły, choć w nierównomierny sposób, ob- szar całej wschodniej Galicji aż po San. Polska kontrofensywa odnotowała pierwszy znaczący sukces już 9 listopada, kiedy to specjalna grupa dowodzona przez majora Juliana Stachiewicza odbiła z rąk ukraiń- skich Przemyśl. Stamtąd wyruszyło kolejne, kierujące się już w stronę Lwowa, polskie natarcie. Oddziały, dowodzone przez płk. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego, dotarły do obleganego miasta 22 listopa- da. I choć znalazło się ono w całości w polskich rękach, nadal pozostawało na pierwszej linii frontu. Co gorsza, z polskim zapleczem łączyła Lwów w praktyce jedynie cienka nitka kolejowa, prowadząca przez Gródek Jagielloński do Przemyśla i dalej Krakowa. Nitka, która przy większej determinacji sił ukraiń- skich mogła z łatwością zostać przerwana, była utrzymana przez siły polskie w stanie nienaruszonym aż do momentu ofensywy wiosennej. Broniono nie tylko linii kolejowej, zażarte walki toczyły się również na północ od Lwowa, w okolicach Rawy Ruskiej, Kamionki Strumiłowskiej oraz Żółkwi, i na południo- wym zachodzie, pod Chyrowem. Przebiegający przez Galicję front polsko-ukraiński był jednak dopiero zapowiedzią bojów, które Rzeczpospolita zmuszona była toczyć na swych wschodnich krańcach. Tym- czasem, mimo wysiłków polityków, gęstniała atmosfera na ziemiach polskich, znajdujących się wciąż pod panowaniem niemieckim. W stereotypowym, potocznym odbiorze utwierdzonym w dobie PRL przez szkołę i natrętną propa- gandę, rozdzielnie traktowano prowadzone od 1918 r. zmagania o wschodnie i zachodnie granice. Co więcej, za wszelką cenę starano się przeciwstawić „słuszny”, zachodni kierunek ekspansjonistycznym ja- koby polskim zamysłom na wschodzie. Takie podejście do tematu granic odznacza się sporą siłą nośną, a przełamywanie schematów jest, o czym wiedzą nie tylko historycy, zadaniem niesłychanie trudnym. Cała kwestia ma zresztą jeden jeszcze wymiar. Otóż bez uświadomienia sobie faktu, iż walka o granice dotyczyła – choć z różnym natężeniem czasowym – wszystkich bez wyjątku kierunków geograficznych, że ludzie kierujący polską nawą państwową zmuszeni byli do trudnych, niejednoznacznych wyborów, nie zdołamy w pełni zrozumieć i ogromu zagrożeń, i rozmiarów zwycięstwa. Jego autorem był polski żołnierz, współautorem zaś – polityk, a osiągnięto je dzięki niewyobrażalnemu wprost wysiłkowi całego, zjednoczonego społeczeństwa polskiego. Dzielnice: poznańska, pomorska i śląska oczekiwały z coraz większą niecierpliwością końca panowa- nia pruskiego. Rozejm, zawarty w listopadzie przez Rzeszę z państwami zwycięskiej koalicji, nie wpłynął na zmianę położenia ludności polskiej. Niezwykle umiejętnie wykorzystali natomiast Polacy moment osłabienia władzy centralnej, wywołany transformacją ustrojową po ucieczce cesarza niemieckiego. Za- częli oni przenikać do lokalnej administracji, do sił policyjnych, a przede wszystkim do mieszanej na- rodowo Straży Obywatelskiej, dowództwo nad którą objął naczelnik „Sokoła”, Julian Lange. Jeśli dodać, że szeregi Straży Obywatelskiej wypełniali członkowie konspiracyjnej polskiej Straży Ludowej, to widać wyraźnie, że Polacy, przede wszystkim z Wielkopolski, coraz zdecydowaniej szykują się do ostatecznego zjednoczenia z oswobodzonymi już dzielnicami.

122 Nie była to jednak prosta sprawa. Pierwsze miesiące istnienia II Rzeczypospolitej, aż po czerwiec 1919 r., upłynęły pod znakiem wciąż obecnego niemieckiego zagrożenia. Jeszcze w listopadzie, nawet po sprawnym ewakuowaniu niemieckich sił okupacyjnych z obszaru Kongresówki, dywizje pokonanej na zachodzie, ale wciąż potężnej na wschodzie Rzeszy otaczały ziemie polskie od zachodu, północy i… wschodu. Tam właśnie, na obszarach znajdujących się niegdyś we władaniu carskiej Rosji, stacjonowa- ły przecież wojska Ober-Ostu, a najkrótsza droga do „Vaterlandu” prowadziła właśnie przez terytorium odbudowywującej się Polski, która dopiero tworzyła własną armią, niemal zaś wszystkie zdolne do walki siły kierowała na odsiecz Lwowa… Decyzja o podjęciu z Niemcami walki zbrojnej była zatem nadzwyczaj ryzykowna. Politycy, któ- rzy reprezentowali polską społeczność, nie zamierzali więc jej podejmować. Oczekiwali, a byli w tym utwierdzani przez Dmowskiego i jego paryskich współpracowników, że kwestia państwowej przynależ- ności ziem polskich znajdujących się pod panowaniem pruskim zostanie rozstrzygnięta, zgodnie z wolą zamieszkującej je ludności, na nieodległej konferencji pokojowej. Innego zdania byli członkowie istniejącej od początku 1918 r. Polskiej Organizacji Wojskowej Zaboru Pruskiego. Skupiała ona przede wszystkim młodzież. Członków POW nie satysfakcjonowały rezolucje, przyjęte przez obradujący w pierwszych dniach grudnia w Poznaniu Sejm Dzielnicowy. Gremium to, skupiające aż 1399 osób nie tylko z Wielkopolski i Pomorza, ale też Śląska, Warmii, Mazur oraz Powiśla, deklarowało wolę złączenia tych dzielnic z państwem polskim, ale dopiero po odpowiedniej decyzji kon- gresowej. Zwłoka zaś, w przekonaniu kierownictwa POW, groziła odrodzeniem się zachwianych wpływów niemieckich. Obawy te nie były bezzasadne. Pruska administracja usztywniła swą postawę (nie zgodzo- no się, przykładowo, na częściowe choćby spolszczenie urzędów i szkół), zaś rosnące liczebnie oddziały niemieckiego Grenzschutzu starały się rozbrajać polskie formacje paramilitarne. Trudno dziś w pełni jednoznacznie stwierdzić, czy w Wielkopolsce przygotowywano, wystąpienie z bronią w ręku. Jeśli tak, to czyniono to, konspirując nie tylko wobec Niemców, ale i własnego politycznego kierownictwa. Nie można natomiast wykluczyć, zwłaszcza w świetle materiałów przechowywanych w no- wojorskim Instytucie Józefa Piłsudskiego, dyskretnej inspiracji płynącej z Warszawy, właśnie z otoczenia Tymczasowego Naczelnika Państwa. I te impulsy musiały pozostawać głęboko ukryte, toczono przecież rozmowy o sposobie wycofania ze wschodu wojsk Ober-Ostu, a i bez tego jakikolwiek militarny konflikt z Niemcami nieokrzepłej jeszcze polskiej państwowości zakończyć mógł się tylko katastrofą. Zwłaszcza w przypadku, gdyby strona polska ten konflikt sprowokowała, co niejako automatycznie pozbawiłoby ją pomocy ze strony państw koalicji przygotowujących się do pokojowej konferencji. A jednak do wybuchu, który nosił wszelkie znamiona wystąpienia spontanicznego, doszło! I to w momencie, gdy niemieckie władze centralne były zajęte tłumieniem w Berlinie komunistycznej re- wolty. Równie „dziwnym” zbiegiem okoliczności w momencie rozpoczęcia walk przebywał w Poznaniu, w powrotnej drodze z Berlina, major polskiego sztabu generalnego, Stanisław Taczak, pierwszy komen- dant główny powstania. Przysłowiową iskrą, która spadła na wielkopolską beczkę prochu, stał się jednak przyjazd 26 grudnia do Poznania Ignacego Paderewskiego. Towarzyszące mu pełne entuzjazmu manifestacje polskiej ludności wywołały niemieckie kontrdemonstracje. W dniu następnym, w godzinach przedpołudniowych, nasycony uzbrojonymi bojówkarzami pochód skierował się w stronę hotelu Bazar, miejsca pobytu Paderewskiego. Po drodze zdzierano polskie i alianckie flagi, zdemolowano też lokal zajmowany przez Komisariat Naczelnej Rady Ludowej. Paderewskiego chronili członkowie Straży Ludowej, którzy, po wymianie strzałów z utwo- rzonym przez Niemców pochodem, rozpędzili tę demonstrację. Strzały jednak nie ucichły. Powstania nie można było już powstrzymać. Do wieczora oswobodzono znaczną część śródmieścia, na prowincji zaś walki wybuchły w Kórniku, Gnieźnie, Wrześni, Środzie, Śremie. Próby mediacji nie powiodły się. Niemcy usiłowali w ten sposób zyskać na czasie. Politycy z Naczelnej Rady Ludowej próbowali ograniczyć pole starcia, sprowadzając je do zwykłych, „lokalnych” zamieszek. Kompromisu nie zaakceptowali wywodzący się z POW członkowie Tajnego Sztabu Wojskowego, na czele z Mieczysławem Paluchem, utrzymujący, czego nie sposób nie podkreślić, ścisły kontakt z najbliższym otoczeniem Piłsudskiego. Zwolennicy kontynuowania walki mieli rację. Wkrótce opanowano poznańskie forty, newralgicz- ną – z militarnego punktu widzenia – Cytadelę, wreszcie 6 stycznia lotnisko na Ławicy. W tym momencie niemal cała Wielkopolska znajdowała się już w rękach powstańców. Po krwawych walkach, toczonych 5 i 6 stycznia, siły polskie zdobyły Inowrocław. W dwa dni później oddział powstańczy poniósł ciężkie

123 straty pod Chodzieżą. Największy zasięg przybrały starcia w dniu 11 stycznia. Niemców pobito pod Osieczną, w wyniku operacji szubińskiej (niemal trzytysięczne zgrupowanie powstańcze dowodzone przez ppłk. Kazimierza Grudzielskiego) oswobodzono Szubin i Żnin, natomiast nie zdołano opanować Zbąszyna. W połowie stycznia linia frontu ustabilizowała się. Siły polskie kontrolowały niemal cały obszar Wielkopolski, nie zdołano natomiast, pomimo podejmowanych prób, rozprzestrzenić akcję na teren Pomorza. Od 16 stycznia na czele armii powstańczej stanął wywodzący się z rosyjskiej armii gen. Józef Dowbór-Muśnicki. Szefem sztabu pozostał początkowo oddelegowany przez Piłsudskiego Julian Sta- chiewicz (ten sam, który odbił z rąk ukraińskich Przemyśl), szybko jednak został zastąpiony przez płk. Władysława Andersa. Zreorganizowane siły wielkopolskie czekało niebawem trudne zadanie. Wspierane, choć nieoficjalnie i na miarę istniejących możliwości przez rząd warszawski, musiały stawić czoło gwałtownie rosnącym liczebnie, po stłumieniu buntu spartakusowców w Berlinie, oddziałom niemieckim. Niemieckie próby przełamania frontu, wpierw między Nakłem a Szubinem, później w okolicach Zbąszyna, nie powiodły się.. Ale i stronie polskiej nie udało się zdobyć Rawicza i Kępna. O tym, że powstanie w Wielkopolsce zakończyło się polskim sukcesem, zadecydował jednak nie tylko wysiłek żołnierski. Walki zostały przerwane na mocy przedłużonego 16 lutego 1919 r. w Trewirze układu rozejmowego pomiędzy państwami koalicji a Niemcami. Armia powstańcza stała się tym samym częścią składową sił koalicyjnych, zaś linia demarkacyjna, rozdzielająca oddziały polskie i niemieckie, stała się podstawą innej linii granicznej, właśnie wytyczanej w Paryżu.

124 49. Bój o granice

Cz. 2. W Wersalu i Wilnie

W momencie, gdy na froncie wielkopolskim siły niemieckie sposobiły się do zdecydowanego natarcia, w stolicy Francji, 18 stycznia, w rocznicę proklamowania cesarstwa niemieckiego, zebrała się konferen- cja pokojowa. Zwycięzcy, wyjąwszy wstrząsaną konwulsjami wojny domowej Rosję, zamierzali podyk- tować pokonanym Niemcom twarde warunki, uniemożliwiające im w przyszłości ekspansję. Wersalski werdykt miał przynieść odradzającej się Polsce nie tylko terytoria, znajdujące się w obrębie Rzeszy, ale też potwierdzić prawa do innych, przede wszystkim położonych na wschodzie, obszarów. Formował się przecież nowy, światowy ład. Ład wersalski, który na długie lata zapewnić miał znękanym wojną naro- dom trwały pokój. W praktyce o losach powojennego świata decydowali trzej mężowie stanu – prezydent Stanów Zjednoczonych, Thomas Woodrow Wilson, francuski premier Georges Clemenceau i stojący na czele brytyjskiego rządu David Lloyd George. Wilson występował w roli superarbitra. Opowiadał się za sa- mostanowieniem narodów i forsował swą koncepcję nowego układu stosunków międzynarodowych. Jej symbolem stałaby się, mająca strzec światowego pokoju, Liga Narodów. W sporach, które co czas jakiś dawały znać o sobie w obozie zwycięskiej koalicji, Wilson stawał najczęściej po stronie brytyjskiego pre- miera. Lloyd George reprezentował tu pogląd, iż nadmierne osłabianie Niemiec nie jest ani pożądane, ani celowe. Stanowisku temu trudno było się dziwić, wszak Wielka Brytania, eliminując niemiecką flotę i pozbawiając Rzeszę kolonii, osiągnęła już swe wojenne cele. To, co satysfakcjonowało Brytyjczyków, nie zadowalało jednak Francuzów. Z ich punktu widzenia groźba przyszłej niemieckiej agresji zniknęłaby wówczas, gdyby państwo to zostało nie tylko maksymalnie osłabione, ale i otoczone przez sojuszników Francji. Na wschodzie sojusznikiem takim, wobec niewyjaśnionej sytuacji w Rosji, mogła stać się Polska. Clemenceau popierał zatem polskie postulaty terytorialne, dbając jednocześnie o to, by militarne plany Niemiec wobec polskiego państwa nie stały się rzeczywistością. Przychylność Francji sięgała jednak tylko do tego punktu, który wytyczał na wschodzie granicę jej interesu. Polska przekonała się o tym, i to bardzo boleśnie, już w trzeciej dekadzie stycznia. W tydzień po sformowaniu przez Paderewskiego rządu, 23 stycznia, wojska czeskie niespodziewanie zaatakowały nieliczne polskie oddziały stacjonujące na Śląsku Cieszyńskim. Co więcej, Czesi powoływali się na za- aprobowanie ich działania przez zachodnie mocarstwa, siłom inwazyjnym zaś towarzyszyli francuscy, angielscy, amerykańscy i włoscy oficerowie łącznikowi. Francuski oficer, ppłk Gillain, był też, przynaj- mniej formalnie, dowódcą tych sił. Strona polska, choć liczyła się z ewentualnością zbrojnego czeskiego wystąpienia, niemal do końca wierzyła, że do niego nie dojdzie. Z Pragą usiłowano się za wszelką cenę porozumieć – jeszcze 23 grud- nia 1918 r. Piłsudski skierował do stolicy czeskiej specjalną misję, z jego listem odręcznym, proponując powołanie do życia mieszanej komisji dla załatwienia wszelkich terytorialnych sporów. I choć dyplo- matów polskich przyjęli i prezydent Masaryk, i premier Kramarz, misja powróciła z niczym. Czesi, wy- korzystując trudne położenie militarne Polski, woleli sięgnąć zbrojną ręką po bezspornie polską część Śląska Cieszyńskiego. W momencie starcia oddziały czeskie dysponowały miażdżącą przewagą. Cztery kolumny, zmie- rzające do opanowania Cieszyna i zagłębia węglowego, składały się z 14 batalionów piechoty, 5 baterii artylerii i dwu szwadronów jazdy, w odwodzie zaś pozostawało 6 dalszych batalionów. Płk Franciszek Latinik, kierujący obroną, miał do swej dyspozycji tylko 12 kompanii piechoty, jedną baterię artylerii polowej i dwa plutony kawalerii, w tym jeden spieszony. Czesi posiadali zatem co najmniej dziesięcio- krotnie więcej sprzętu i żołnierzy! Polacy podjęli walkę. Czesi podstępnie otoczyli i rozbroili dwie polskie kompanie, stacjonujące w waż- nym węźle kolejowym, w Boguminie, pozostałe oddziały polskie stawiły silny opór. Do walki włączyli się też członkowie Milicji Polskiej, zaalarmowani fabrycznymi i kopalnianymi syrenami. Ciężkie boje toczy- ły się o Przełęcz Jabłonkowską. Pod Zebrzydowicami zginął kapitan Cezary Haller, brat Józefa. Wobec

125 przewagi napastników siły polskie z linii Olzy cofnęły się na linię Wisły. Posuwający się za nimi Czesi, w południe 27 stycznia zajęli . Podjęta przez nich próba sforsowania Wisły została skutecznie powstrzymana przez Polakówpod Skoczowem. Siły polskie, zwiększone już liczebnie, a nawet dysponu- jące już pociągiem pancernym, przeszły nawet do kontruderzenia. Wreszcie 30 stycznia, pod presją ko- alicji, doszło wpierw do zawieszenia broni, a od 3 lutego prowizorycznego układu, pozostawiającego po stronie czeskiej znaczną część zajętego przez nich terytorium. I choć okupacja czeska uznana została za tymczasową, a na Śląsk Cieszyński przybyła niebawem Komisja Międzysojusznicza, stosunki pomiędzy dwoma słowiańskimi sąsiadami uległy gwałtownemu, i jak pokazał czas, trwałemu oziębieniu. Problem Zaolzia jątrzył je, z winy czeskiej, aż po tragiczny dla naszego południowego sąsiada 1938 r. Umowę polsko-czeską podpisywali w Paryżu Dmowski i Edward Benesz, kontrasygnowali zaś przed- stawiciele czterech mocarstw – Francji, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Włoch. Dmowski występował jako delegat Polski na konferencję paryską. Przez czas pewien, wobec nieobecności w Pa- ryżu pierwszego delegata, Paderewskiego, on to właśnie reprezentował na forum Rady Najwyższej inte- resy odradzającej się Rzeczypospolitej. Po raz pierwszy przedstawił tam polskie sprawy już 29 stycznia, zwracając przede wszystkim uwagę na konieczność wytyczenia linii demarkacyjnej w Wielkopolsce. Sformułował również, choć w ogólnych zarysach, wizję terytorialnego kształtu odbudowywującego się państwa, podnosząc sprawy w tym momencie najbardziej palące – kwestię Śląska Cieszyńskiego, Galicji Wschodniej, i wskazując na pilną potrzebę uzyskania przez Polskę dostępu do morza. Polskie postulaty terytorialne, choć tylko w odniesieniu do ziem dwu zaborów, pruskiego i austriac- kiego, w kompleksowy sposób zostały przedłożone 28 lutego specjalnej Komisji do spraw polskich (zwa- nej też, od nazwiska jej przewodniczącego, Komisją Cambona). Punktem wyjścia były granice przed- rozbiorowej Rzeczypospolitej. Niezbędne modyfikacje wynikały bądź z konieczności włączenia w skład państwa polskiego terenów, które zachowały swe polskie oblicze, bądź wyłączenia tych obszarów, gdzie pod wpływem postępów niemczyzny zmieniły one nieodwracalnie swój etniczny charakter. Polacy do- magali się zatem, by w ich obszarze państwowym znalazł się Śląsk Górny i Opolski, Wielkopolska, Po- morze Gdańskie, powiaty – lęborski i bytowski z Pomorza Zachodniego, a dalej Warmia i południowy pas Mazur. Był to obszar zajmujący niemal 85 tys. km², a zamieszkały przez 6 i pół miliona osób. Z ziem, zagarniętych przez Austrię, w skład Polski wejść miała cała Galicja, zasadnicza część Śląska Cieszyńskiego (powiaty bielski, cieszyński, frydecki i część frysztackiego) oraz węgierskie uprzednio komitaty – spiski, orawski oraz skrawki trenczyńskiego. Ten postulowany obszar wynosił nieco ponad 80 tys. km² z niemal ośmio- i pół milionową ludnością. Na wschodzie, w myśl koncepcji Dmowskiego, zamierzano inkorporować, czyli włączyć te ziemie, które przed pierwszym rozbiorem obejmowały Wielkie Księstwo Litewskie, część Kurlandii, zachodni Wołyń i Podole. Granica od Dźwiny, przez Berezynę, Prypeć i Uszycę docierałaby w ten sposób do Dnie- stru, który oddzielałaby Polskę od Rumunii. O przebiegu granicy zachodniej, a także, jak się okazało, południowej, zadecydowała w praktyce wola zachodnich mocarstw. Inkorporacyjny program w odniesieniu dla wschodu również był dla nich nie do przyjęcia. W postulatach Dmowskiego Wilson widział jedynie polski imperializm. Lloyd George, pragnący zachować korzystną dla Wielkiej Brytanii równowagę sił na kontynencie, nie zamierzał akcep- tować programu potężnej, decydującej o sytuacji w środkowowschodniej Europie, Polski. Francji wresz- cie, wpierającej polskie postulaty na zachodzie, marzyła się odbudowa silnej, przedrewolucyjnej Rosji, toteż wschodnie granice Polski widziała w praktyce na Bugu. II Rzeczpospolita nie realizowała jednak inkorporacyjnych planów Dmowskiego, lecz federacyjne, których zwolennikiem był Piłsudski. Pierwszy krok, zmierzający do wcielenia ich w życie, nastąpił zaś w Wilnie. Sytuacja na wschodnich kresach, gdzie na odcinku południowym wojska polskie zmagały się z siłami Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, była wyjątkowo skomplikowana. Do obszarów tych, stano- wiących etniczny i kulturowy konglomerat, aspirowały, poza Polską, i inni. Na północy interesy polskie krzyżowały się z litewskimi i, choć stykowo, z łotewskimi. Na południu, poza Ukraińcami z Galicji, włas- ne państwo usiłowali stworzyć i utrzymać ich pobratymcy będący uprzednio poddanymi cara. Ukraiń- ska Republika Ludowa, zwana też Kijowską lub Naddnieprzańską, próbowała sięgać po Wołyń. W głębi zaś czaiła się Rosja – czerwona, bolszewicka, i biała, utrzymywana przy życiu przez carskich generałów. Przypomnijmy, że na przełomie 1918 i 1919 r. na wschodzie byli wciąż obecni militarnie Niemcy, z któ- rymi rząd polski umowę wojskowo-polityczną podpisał dopiero 5 lutego. Na mocy tej umowy znaczne

126 siły polskie znalazły się, po przepuszczeniu ich przez terytoria okupowane przez Niemców, naprzeciwko ciągnącej na zachód armii czerwonej. 14 lutego po krótkim, gwałtownym ataku oddziały polskie zajęły Berezę Kartuską. Wojna pomiędzy Polską a bolszewicką Rosją stała się faktem. Bolszewicy, choć z wojskami polskimi starli się dopiero w lutym, parli na zachód już od listopada. Ich celem na południu był Kijów, broniony przez siły Ukrainy Naddnieprzańskiej dowodzone przez Semena Petlurę. Na północy ofensywa Armii Czerwonej kierowała się w stronę Wilna. Polskie oddziały samoobro- ny, dowodzone przez gen. Władysława Wejtkę, usiłowały na przełomie 1918 i 1919 r. opanować stolicę Litwy, ale bolszewików powstrzymać nie zdołały. Wilno zostało przez nich zajęte 5 stycznia i traktowane było odtąd jako centrum wpierw Litewskiej, od lutego Litewsko-Białoruskiej Republiki Rad. Wczesną wiosną 1919 r. Piłsudski musiał zatem rozstrzygnąć dylemat – czy skierować wojsko polskie przeciwko siłom ukraińskim, które znów zaczęły zagrażać stolicy galicyjskiej, czy zahamować postępy bolszewików na północy. Naczelnik, wbrew opiniom części swych sztabowców, wybrał ten drugi kierunek. Decyzja Piłsudskiego wypływała z dwu istotnych przesłanek. Po pierwsze, jak pisał w połowie stycz- nia do swego wysłannika na konferencję paryską, Kazimierza Dłuskiego, Polskę, w jego przekonaniu, „czeka konieczność wojny z tym sojuszem niemiecko-bolszewickim, wojny, którą jedynie Polska w całej Europie musi wziąć realnie na swoje barki”. Piłsudski zamierzał zatem powstrzymać kierującą się w stronę ziem polskich bolszewicką falę, która, jak oceniał, usiłuje „złączyć się z bolszewizmem na zachodzie, z ru- chem Spartakusowców niemieckich”. Po drugie odzyskanie Wilna byłoby wstępem do realizacji planów federacyjnych, do stworzenia na wschodzie bariery w postaci samodzielnych, lecz związanych z Polską organizmów państwowych, oddzielających nasz kraj od Rosji. Wyprawę na Wilno Piłsudski przygotowywał niezwykle pieczołowicie i to nie tylko od strony mili- tarnej. Do Kowna, na jego polecenie, udał się Michał Römer z zadaniem przekonania części litewskich polityków, by weszli oni w skład utworzonego po wyparciu bolszewików z Wilna polsko-litewsko-biało- ruskiego rządu. Römer musiał się spieszyć, Piłsudski bowiem zapowiedział mu, że misję swą musi zre- alizować do 20 kwietnia. Dzień później, według przewidywań Naczelnika, w rękach polskich powinno znajdować się już Wilno. Ofensywa wileńska rozpoczęła się 16 kwietnia. Pierwsi ruszyli ułani dowodzeni przez Władysła- wa Belinę-Prażmowskiego. 17 kwietnia zdobyta została Lida. Do stolicy Litwy beliniacy wdarli się już 19 kwietnia, a 21, zgodnie z daną Römerowi obietnicą, wjechał do miasta na swej kasztance sam Naczelnik. Misja Römera, będąca istotą politycznej części planu Piłsudskiego, zakończyła się jednak niepowodze- niem. Żaden ze znaczących litewskich polityków nie podjął polskiej oferty. Pierwsza, najrealniejsza bodaj, szansa federacyjna, została zaprzepaszczona. Piłsudski nie zamierzał jednak rezygnować. Już 22 kwietnia wydał odezwę, skierowaną do „Mieszkańców Byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Przypominał w niej tragiczne doświadczenia historyczne kraju od lat uciskanego „przez wrogą przemoc rosyjską, niemiecką, bolszewicką”. Przez przemoc, narzucającą obce wzory postępowania, „krępującą wolę, często łamiącą ży- cie”. Naczelnik, jako człowiek znający te realia z własnego doświadczenia, deklarował, iż stan ten zostać musi zniesiony. „Raz wreszcie – podkreślał – na tej ziemi jakby przez Boga zapomnianej, musi zapano- wać swoboda i prawo wolnego, niczym nieskrępowanego wypowiedzenia się o dążeniach i potrzebach”. Wojsko polskie, którym dowodził, miało przynieść jedynie „wolność i swobodę”. „Chcę – zapewniał Piłsudski – dać Wam możność rozwiązania spraw wewnętrznych, narodowościowych i wyznaniowych tak, jak sami tego sobie życzyć będziecie, bez jakiegokolwiek gwałtu, lub nacisku ze strony Polski”. De- klarację tę miało uwiarygodnić wprowadzenie nie wojskowego, a cywilnego zarządu, składającego się z „ludzi miejscowych, synów tej ziemi”. Oni to mieliby zadbać o „ułatwienie ludności wypowiedzenia się co do losu i potrzeb przez swobodnie wybranych przedstawicieli”, wyłonionych w oparciu o demo- kratyczną ordynację wyborczą. Piłsudski adresował tym razem swój program federacyjny nie do polityków, lecz miejscowego spo- łeczeństwa, do Polaków, Litwinów, Białorusinów, Żydów… Jego krok, co nie było bez znaczenia wobec bliskiego momentu ostatecznych decyzji również w sprawie granic Rzeczypospolitej, wywołał bardzo przychylne reakcje ze strony obradujących w Paryżu mężów stanu. Po rozstrzygnięciu sporu polsko-niemieckiego Rzeczpospolita stawała twarz w twarz z Rosją. Białą bądź czerwoną…

127 50. Bój o granice

Cz. 5. Pomiędzy „białą” a „czerwoną” Rosją

W dniu, w którym polskie wojsko maszerowało ku Wilnu, granicę zachodnią przekraczały transporty przewożące do kraju oddziały „błękitnej amii” gen. Hallera. Dobrze wyszkolona, świetnie wyposażona w sprzęt wojenny, wzmocniła ona wydatnie siły zbrojne odradzającego się państwa. W maju, pomimo zastrzeżeń koalicji, oddziały Hallera użyte zostały w akcji przeciwko siłom ukraińskim w Galicji wschod- niej. Ofensywa, podjęta na tym odcinku, doprowadziła do zajęcia Stanisławowa. Wkrótce jednak „błękitną armię” i formacje wielkopolskie trzeba było wycofać na powrót do zachodnich obszarów kraju. Wzrosło bowiem, i to wręcz dramatycznie, zagrożenie ze strony Niemiec. Reichswehra gotowała się do ataku na Polskę. Silne grupy uderzeniowe ze Śląska, Pomorza i Prus Wschodnich miały wpierw odzyskać Wiel- kopolskę, a potem koncentrycznie uderzyć na Warszawę. Niemcy zamierzali w ten sposób wymusić na koalicji korzystne dla nich rozstrzygnięcia terytorialne. Niemcy, decydując się na militarny szantaż, usiłowały zapobiec finalizacji decyzji granicznych, pro- ponowanych przez Komisję Cambona. W myśl jej raportu polskiej stronie przypaść miał Górny Śląsk, Wielkopolska, Pomorze wraz z Gdańskiem i Powiśle, przez który to obszar przebiegała łącząca Warszawę i Gdańk linia kolejowa. O losach Warmii i Mazur zadecydować miał plebiscyt. Decyzje te, wbrew polskim oczekiwaniom, nie okazały się ostateczne. Jako pierwszy zakwestionował je Lloyd George. Atak brytyjskiego premiera skoncentrował się na dwu fragmentach przyszłej polsko-niemie- ckiej linii granicznej – Gdańsku i Powiślu. Zbyt wielka liczba Niemców w Polsce, wedle Lloyd George’a, była zapowiedzią przyszłej wojny, a nikt przecież, dodawał on, nie będzie chciał „umierać za Gdańsk”. Pojawił się też inny, istotny argument – obawa, że Niemcy nie zechcą podpisać traktatu pokojowego. W początkach maja wpierw Polakom, a potem delegacji niemieckiej zakomunikowano nowe decy- zje. Po Warmii i Mazurach kolejny plebiscyt miał być przeprowadzony na Powiślu, Gdańsk natomiast nie zostawał oddany Polsce, lecz przewidywano dla niego status Wolnego Miasta, znajdującego się pod kontrolą Ligi Narodów. Nie był to wszak kres ustępstw koalicyjnych. Dyplomatyczne przeciwdziałanie niemieckie, wsparte groźbą wznowienia działań wojennych, sprawiło, iż w połowie czerwca postanowio- no, by plebiscyt rozstrzygnął również sprawę przynależności państwowej Śląska. Wiara w „sprawiedliwy wyrok” konferencji pokojowej przyniosła więc Polsce ciężkie, polityczne klęski. Sukcesy wynikały jedy- nie ze stwarzania faktów dokonanych. Na zachodzie wobec przewagi militarnej Niemiec nie było o nie jednak łatwo. Ostatecznie traktat pokojowy z Niemcami podpisany został 28 czerwca 1919 r. w Wersalu pod Pa- ryżem. W myśl jego postanowień Polska otrzymała obszar zajmujący ponad 45 tys. km², a zamieszkały przez trzy miliony ludności (Wielkopolskę i Pomorze Gdańskie). O losach bez mała 30 tys. km² z niemal trzymilionową ludnością rozstrzygały plebiscyty. Warto tu dodać, iż traktatowi zasadniczemu towarzy- szył, narzucony Polsce i niektórym innym mniejszym państwom, tzw. mały traktat wersalski, regulujący problem ochrony praw mniejszości narodowych. Zasady w nim zawarte, generalnie słuszne, stwarzały jednak wygodny pretekst do zewnętrznych ingerencji w wewnętrzne sprawy polskie. Obawy przed takim właśnie stanem rzeczy nie okazały się jak pokazał czas, bezpodstawne. Traktat wersalski, aczkolwiek zawierał krzywdzące Polskę rozstrzygnięcia terytorialne, oznaczał jed- nak międzynarodowe uznanie jej jako państwa niepodległego. W tej sytuacji sejm, po burzliwej debacie, zdecydował znaczną większością głosów o jego ratyfikacji. Decyzji tej nie przyjęli wszakże do wiadomo- ści członkowie śląskiej Polskiej Organizacji Wojskowej. Uprzednio dwukrotnie – w kwietniu i czerw- cu – udało się politykom, a przede wszystkim Korfantemu, zapobiec wybuchowi tam powstania. W poło- wie sierpnia, w atmosferze strajkowej, w momencie nasilenia się krwawych niemieckich represji, nie było to już możliwe. Do powstania doszło jednak w wyjątkowo niekorzystnej sytuacji. Dowództwo nie było jednolite. Zabrakło, jakże istotnego, elementu zaskoczenia. Siły powstańcze, choć walczyły z ogromną determinacją, były bardzo słabo uzbrojone. Rząd polski wreszcie, skrępowany postanowieniami wersal- skimi, nie mógł przyjść ze zbrojną pomocą, poprzestając na nieoficjalnym, zbyt małym zresztą, wspar-

128 ciu. W tej sytuacji już po tygodniu powstanie upadło. Za Brynicę, na „polską” stronę, przeszło ponad 20 tysięcy zagrożonych represjami osób. I choć powstańcy manifestowali czynem potrzebę przyłączenia ziemi śląskiej do Polski, to odpływ ofiarnych, pełnych determinacji jednostek zaważył na polskich przy- gotowaniach plebiscytowych. Realne możliwości poszerzenia terytorium państwowego istniały, od czerwca 1919 r., jedynie na wschodzie. Strona polska dysponowała przy tym mocnymi atutami. Czerwcowa ofensywa wojsk Za- chodnioukraińskiej Republiki nie przyniosła im sukcesu, co więcej, w końcu czerwca polskie oddziały zmusiły je do wycofania się za Zbrucz. Jedynym przeciwnikiem armii polskiej w tym rejonie pozostały zatem siły Dyrektoriatu. W tej sytuacji obradująca w Paryżu Rada Najwyższa zmuszona została do pod- jęcia w sprawie przyszłości tych ziem konkretnej decyzji. Zgodnie ze stanem faktycznym od 25 czerwca przeszły one pod czasowy zarząd Polski, aczkolwiek Polska została zobowiązana do wprowadzenia tam autonomii i przeprowadzenia w przyszłości plebiscytu. Państwa koalicji, a zwłaszcza Francja, nie pragnę- ły, by doszło do definitywnych, terytorialnych rozstrzygnięć. Zakładano, czemu dała wyraz w specjalnej uchwale komisja Cambona jeszcze w kwietniu, że bieg granicy państwa polskiego na wschodzie ustalony zostanie dopiero wówczas, gdy w Rosji wyłoni się rząd zdolny do prowadzenia w tej sprawie pertraktacji. Innymi słowy, rząd „białej”, a nie „czerwonej” Rosji. Piłsudski doskonale wiedział, że restytucja państwowości rosyjskiej w przedrewolucyjnym ustrojo- wym kształcie stwarza groźbę ograniczenia polskich aspiracji terytorialnych na wschodzie do linii Bugu. „Biała” Rosja w większym jeszcze stopniu zagrażała państwowym planom Ukrainy Naddnieprzańskiej, toteż Naczelnik już we wrześniu zezwolił na zawarcie rozejmu z siłami Petlury, z którymi wojsko polskie walczyło na Wołyniu. Rozejm ten umożliwił Petlurze, po opanowaniu przez wojska Antona Denikina Kijowa, przeniesienie się wraz z ukraińskim rządem do Kamieńca Podolskiego i oddaniu się tam pod polską opiekę. Na wschodzie zatem, nie licząc nieprzychylnej Polsce Litwy (którą od Polski od końca lipca oddzie- lała biegnąca od Suwalszczyzny po Dźwinę tzw. linia Focha), od jesieni 1919 r. Rzeczpospolita miała do czynienia już tylko z Rosją. Od stanowiska Piłsudskiego zależało, która z Rosji, „biała” bądź „czerwona”, pozostanie na placu boju. Linia frontu, obsadzona jesienią przez polskie oddziały, ciągnęła się od Dźwiny, przez Berezynę, Słucz aż do Zbrucza. Wspólne uderzenie na Armię Czerwoną Polaków i sił Denikina mogłoby oznaczać pokonanie bolszewików. Piłsudski jednak nakazał swym armiom zachować neutralność. Co więcej, w to- czonych od października w Mikaszewiczach na Polesiu poufnych rokowaniach z wysłannikiem Lenina, Julianem Marchlewskim (Piłsudskiego reprezentował Ignacy Boerner), nakazał zapewnić rozmówców, że strona polska wstrzyma się od podjęcia działań ofensywnych. Liczył na to, że w razie zwycięstwa czer- wonej Rosji Polska, wspierając Petlurę, zdoła podyktować na wschodzie własne warunki. Piłsudski nie przeliczył się. Denikin podzielił los admirała Aleksandra Kołczaka i gen. Nikołaja Ju- denicza. Jedynym przeciwnikiem, którego na wschodnich kresach należało ostatecznie pokonać, była już tylko bolszewicka Rosja. Kończył się 1919 r. Decydujące starcie przynieść miał dopiero 1920 r.

129 51. Bój o granice

Cz. 4. Rok 1920

U schyłku 1919 r. sytuacja na wschodnich rubieżach odbudowywującego swe granice państwa zda- wała się być w pełni wyjaśniona. Po klęsce Denikina ostatnim przeciwnikiem, który mógł zagrażać Pol- sce, była już tylko czerwona, bolszewicka Rosja. Z nią też siły polskie, dowodzone przez Piłsudskiego, gotowały się do rozgrywki. Jak mniemano, ostatecznej. Był to prawdziwy wyścig z czasem. Obydwie strony gromadziły środki, przegrupowywały swe od- działy, prowadziły, choć czynili to przede wszystkim bolszewicy, intensywną akcję dyplomatyczno-pro- pagandową. Pierwszy militarny krok wykonali jednak Polacy. Już 3 stycznia 1920 r. dywizje dowodzone przez gen. Rydza-Śmigłego ruszyły, wspomagane przez oddziały łotewskie, na Dyneburg. Potężne mrozy ułatwiły sforsowanie skutej lodem Dźwiny i po krótkich, ale zaciętych walkach, miasto zostało zdobyte. Polacy wystąpili wszakże w roli szczególnej – zdobyty aż po Dryssę obszar przekazano Łotyszom. Polskie powodzenie na odcinku dyneburskim wywołało potężne zaniepokojenie ze strony Moskwy. Wcześniej jeszcze, 22 grudnia, minister spraw zagranicznych Rosji bolszewickiej, Gieorgij Cziczerin, zwrócił się do rządu polskiego z notą, w której proponował nie tylko zawarcie „trwałego pokoju”, ale domagał się określenia zarówno daty, jak i miejsca rokowań pokojowych. Odpowiedzi ze strony pol- skiej nie było, bowiem sowiecki dygnitarz występował również w imieniu „wszystkich polskich organi- zacji robotniczych i demokratycznych”, toteż 28 stycznia Cziczerin ponowił swą inicjatywę. Miała ona w pierwszym rzędzie wymiar propagandowy, bowiem została nadana otwartym tekstem przez radio. Adresowano ją nie tylko do Naczelnika Państwa i rządu, ale i „polskiego ludu”. Cziczerin, wespół z Le- ninem i Trockim, apelowali, by Polacy nie ulegali „imperialistycznym podszeptom” prowadzącym do „bezsensownej i zbrodniczej wojny z Rosją Sowiecką”. Zapewniali, iż bolszewicki rząd bez jakichkolwiek wstępnych warunków uznaje niepodległość i suwerenność państwa polskiego. Dodawali też, iż każda sporna kwestia może zostać rozwiązana na drodze pokojowej. Wystąpieniu temu towarzyszyło kolejne, sygnowane tym razem przez przewodniczącego wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonaw- czego, Michaiła Kalinina, oświadczenie. Ono również, chociażby ze względu na adresata, czyli „naród polski”, miało wyłącznie propagandowy charakter. Odpowiedź polskiego ministra spraw zagranicznych, Stanisława Patka, była lakoniczna. Rząd polski potwierdzał odbiór propozycji i zapewniał, że Polska przedstawi swe stanowisko po jej wnikliwym roz- patrzeniu. Piłsudski nie miał jednak złudzeń. Z analiz polskiego Sztabu Generalnego wynikało niezbi- cie, iż Armia Czerwona, gotując się do marszu na zachód, będzie zdolna do działania nie wcześniej, jak latem. „Dyplomatyczne” kroki bolszewików nie były zatem niczym innym, jak próbą zyskania na czasie. A zarazem tworzyły one wrażenie, zwłaszcza w zbałamuconej propagandowo zachodniej Europie, iż agresywne zamiary wobec sowieckiej Rosji ma właśnie Polska. Piłsudski, konstruując swe plany wschodnie, musiał zatem rozwiązać cały szereg skomplikowanych problemów. Rzecz szła i o właściwe przygotowanie armii, składającej się przecież w większości z młode- go, mało jeszcze ostrzelanego żołnierza, i o zneutralizowanie obaw zachodnich polityków (czemu służyć miała misja styczniowa ministra Patka do Londynu), i na koniec o przekonanie sejmowej większości dla zasad wypracowanych w kwestiach wschodnich w Belwederze. Ostatni problem rozstrzygnięty został już 24 lutego. Dwie sejmowe komisje, wojskowa i spraw zagranicznych, głównie dzięki znakomitej argu- mentacji wiceministra spraw wojskowych, gen. Sosnkowskiego, przyjęły do wiadomości zasady, wedle których polski gabinet zamierzał odpowiedzieć na noty Moskwy. Strona polska nie odrzucała bolszewickich propozycji. Domagała się jednak, by krzywdy rozbiorowe zostały naprawione, zaś ludność, zamieszkująca obszar dawnej Rzeczypospolitej na jej wschodnich ru- bieżach, uzyskała realną możliwość swobodnego wypowiedzenia się co do swej przynależności państwo- wej. Polska nota, wyekspediowana przez Patka 27 marca, zawierała zatem zgodę na wszczęcie rokowań, proponując zarazem jako ich miejsce Borysów, czemu towarzyszyłoby lokalne, obejmujące ten właśnie odcinek, zawieszenie broni. Cziczerin zaakceptował jedynie termin ewentualnych rozmów – 10 kwiet-

130 nia – natomiast stronie rosyjskiej nie odpowiadało ani miejsce, ani ich frontowy kontekst. Zamiast Bo- rysowa w kolejnych, wystosowywanych przez Moskwę notach pojawiały się nazwy miast estońskich, ale i Petersburga, Warszawy, Białegostoku, Grodna, a nawet Londynu czy Paryża. W owej grze pozorów ukrywało się to, co dla bolszewików było naprawdę istotne – żądanie zawieszenia działań wojennych na całej długości frontu. Sparaliżowanie polskich poczynań militarnych dawałoby w ten sposób Armii Czerwonej tak pożądaną organizacyjną i, co ważniejsze, operacyjną przewagę. Siły bolszewickie zaś, w trakcie owych pozorowanych rokowań, stale rosły. W początkach kwietnia naprzeciwko Polaków stały 4 armie: 15-ta nad Dźwiną, 16-ta na Polesiu, 12-ta na Wołyniu i 14-ta na Po- dolu. Od kwietnia przeciwpolski front zaczęły wzmacniać oddziały walczące dotąd z Denikinem. Zbliżał się czas ostatecznego rozstrzygnięcia. W końcu kwietnia Piłsudski nie mógł już zwlekać. I choć uderzenie polskie nie mogło objąć całego, ciągnącego się od Dźwiny do Dniestru, frontu, nieprzyjaciela należało niezwłocznie uprzedzić. Celem operacji miał być zatem Kijów. Wyprawa do serca Ukrainy miała jednak nie tylko militarny, ale i polityczny charakter. Piłsudski, kierując się swymi federalistycznymi planami, zamierzał dopomóc Petlurze w odbudowie państwa ukra- ińskiego. Trudne, prowadzone jeszcze od jesieni 1919 r. rokowania, doprowadziły ostatecznie do pod- pisania 21 kwietnia 1920 r. polsko-ukraińskiego układu. Regulowano w nim przebieg linii granicznej, ustalano – w odrębnej konwencji – zasady wojskowego współdziałania, rząd polski zaś, uznając prawo „Ukrainy do niezależnego bytu państwowego”, stawał się rzeczywistym gwarantem tego bytu. Co więcej, jeszcze przed formalnym podpisaniem układu, bo już w momencie przyjęcia poufnych uzgodnień, z in- ternowanych w Polsce żołnierzy armii naddnieprzańskiej zaczęto formować oddziały ukraińskie. Czytelnym zapisem intencji strony polskiej stała się odezwa Naczelnego Wodza, skierowana „do wszystkich mieszkańców Ukrainy”. Piłsudski zapowiadał w niej, że „wojska polskie usuną z terenów, przez naród ukraiński zamieszkałych, obcych najeźdźców”, same pozostając na nim dopóty tylko, dopóki nie obejmie nad nim władzy „prawy rząd ukraiński”. Realność najpiękniej nawet brzmiących deklaracji politycznych zależała jednak od sukcesu orężne- go. Ten zaś, zwłaszcza w pierwszych dniach wyprawy kijowskiej, zdawał się być bliski. Już 26 kwietnia oddziały polskie zajęły Żytomierz. Nazajutrz – Koziatyń i Berdyczów. Wreszcie 8 maja polscy piechurzy i kawalerzyści wkroczyli do Kijowa, przechodząc zarazem na prawy brzeg Dniepru. Siły armii bolszewi- ckich zdawały się być wyczerpane. Piłsudski gotował się do kolejnego uderzenia – na Mohylów. Błyskawiczne postępy polskiej ofensywy wywołały w kraju prawdziwy, powszechnie demonstrowany, entuzjazm. Wiwatowała ulica. Dziękczynny adres do Naczelnego Wodza wystosował Sejm. Trudno się więc dziwić, że przybywającego 18 maja do Warszawy Piłsudskiego marszałek Sejmu, Wojciech Trąm- pczyński, witał jak tryumfatora, jak wodza, powracającego „ze szlaku Bolesława Chrobrego”. Za Piłsud- skim od wschodu nadciągała jednak potężna burza. Pierwsza próba bolszewickiego kontruderzenia nastąpiła już 14 maja. Na północnym odcinku fron- tu, w okolicach Lepla i Uszcza, ruszyła na pozycje polskie XV sowiecka armia. Druga, XVI, uderzyła od Berezyny na Borysów. Sytuacja ta zmusiła Piłsudskiego do zrezygnowania z ofensywnych planów na po- łudniu. Odwody, którymi Naczelny Wódz dysponował, przerzucono niezwłocznie na północny odcinek frontu. Bolszewicy zostali odrzuceni nad Autę i Berezynę. Niebezpieczeństwo na północy, jak szybko się okazało, jedynie przejściowo, zostało zażegnane. Nowe, w postaci armii konnej Budionnego, pojawiło się natomiast na południu. Budionny próbował przełamać front polski już w końcu maja. Odepchnięty przez 13 dywizję (nie- gdyś 1 w „błękitnej armii”) bolszewicki dowódca zdołał jednak natrafić na lukę na styku dwu polskich armii i przerwał linię frontu. Wyrwę tę udało się jeszcze załatać, wszelako rajdy konarmii, operującej na głębokich tyłach, niebezpiecznie dezorganizowały polskie zaplecze. Czerwona Rosja, zagrożona utratą Ukrainy, zmobilizowała, odwołując się w swej propagandzie i do potępianych wcześniej akcentów nacjonalistycznych, wszystkie swe siły. Odtworzono, zniszczoną nie- mal doszczętnie w pierwszej fazie polskiej ofensywy, XII armię. Z armii XIV atakowała polskie oddziały silna grupa Jakira. Od tyłu groził Budionny. W tej sytuacji czująca się coraz niepewniej polska 3 armia, choć z ociąganiem, 10 czerwca opuściła Kijów. Wojsko polskie zaczęło się cofać. W momencie, gdy front południowy zaczął się stabilizować na terenie Wołynia, na północy ruszyło długo przygotowywane ude- rzenie. Dowódca północno-zachodniego frontu, Tuchaczewski, zapowiadał, że „droga do światowego

131 pożaru wiedzie poprzez trupa Polski!”. Czerwona Rosja zamierzała rozprzestrzenić rewolucyjny pożar na całą Europę. Siła bolszewickiego uderzenia przeszła polskie oczekiwania. Już w nocy z 6 na 7 lipca siły Tucha- czewskiego sforsowały Berezynę. Północny front zaczął się łamać. W kilka dni później, 11 lipca, polskie oddziały opuściły Mińsk. Wreszcie 14 lipca bolszewicy wkroczyli do Wilna, przekazując zresztą stolicę Litwy władzom w Kownie. Armia polska cofała się coraz gwałtowniej. Padły pozycje na linii Niemna i Szczary. W pięć dni po Wilnie bolszewicka konnica wdarła się do Grodna. 28 lipca zajęty został Biały- stok. W końcu lipca przeciwnik podchodził pod linię Narwi i Bugu. Polska armia, choć ponosiła dotkliwe porażki, nie została rozbita. Zawodzili niekiedy wyżsi dowódcy, stąd ów – zarzucany później Piłsudskiemu – „kontredans”, polegający na ich wymianie, żołnierz jednak nie tracił ducha. Tracili go natomiast politycy. Piłsudski z następcy Chrobrego stał się konstruktorem klęski. Polityczni przeciwnicy, głównie spod znaku narodowej demokracji, domagali się, by zastąpić go kimś innym. Oczekiwano też ratunku od Zachodu, który na konferencji w belgijskim Spa zażądał od bolszewików wstrzymania ofensywy i zadowolenia się linią graniczną, do jakiej aktualnie dotarła Czer- wona Armia. Wykreślona w ten sposób linia, od angielskiego ministra spraw zagranicznych zwana linią Curzona, redukowała Polskę w praktyce do obszarów etnograficznych. Bolszewicy, prowadząc rokowa- nia, grali jednak na zwłokę. Ich oddziały nie zamierzały się zatrzymywać, a propozycje, wysunięte pod adresem Polski w czasie bezpośrednich rokowań, czyniłyby z Rzeczypospolitej wasala z „czerwonym” rządem, jaki właśnie, na czele z Dzierżyńskim i Marchlewskim, instalował się właśnie w Białymstoku. Od początku lipca o losach Polski decydowała wpierw Rada Obrony Państwa, od 24 lipca wspiera- na przez nowy gabinet, będący rządem jedności narodowej, na czele z Witosem i Daszyńskim. Rosnące niebezpieczeństwo zjednoczyło i społeczeństwo, i swarzących się polityków. Zaczęto formować armię ochotniczą. O wsparcie państwa zaapelował do chłopów Witos. Rozstrzygnięcie zapaść musiało jednak na froncie. Ten zaś zbliżał się do Wisły do Warszawy. Piłsudski, dla którego wojenne powodzenie bolszewików było początkowo sporym zaskoczeniem, wkrótce zaczął przemyśliwać o odwróceniu karty. Początkowo nosił się z planem uderzenia w bok nacie- rających sił bolszewickich, opierając się o twierdzę brzeską. Niestety, dowodzona przez gen. Sikorskiego armia nie zdołała jej dostatecznie długo utrzymać, toteż w pierwszych dniach sierpnia Marszałek, ściśle współpracując z nowym szefem sztabu, gen. Rozwadowskim, przygotował nowy plan. Jego ideą było ude- rzenie od południa, od strony rzeki Wieprz, na próbujące zająć Warszawę rozciągnięte oddziały Tucha- czewskiego, marzącego o powtórzeniu manewru Paskiewicza. Było to możliwe po przegrupowaniu sił, powstrzymaniu na południu Budionnego, zdobywającego Lwów, a przede wszystkim po wlaniu w żołnie- rza nowego, bojowego ducha. Piłsudski, odrzucając pomysły francuskiego doradcy, gen. Maxime’a Wey- ganda, radzącego prowadzenie biernej, stacjonarnej obrony zdołał zrealizować swój zamysł. W ten sposób doszło do „cudu nad Wisłą”, do 18 najważniejszej bitwy w dziejach świata. Natarcie głównych sił, które ruszyły do boju 16 sierpnia, poprzedziły zacięte walki pod Radzyminem i atak dowodzonej przez Sikorskiego 5 armii w kierunku Nasielska. Bolszewicy zostali osadzeni w miej- scu. I wtedy to, ku ich niebotycznemu zaskoczeniu, ujrzeli na swych tyłach polskie oddziały. Gwałtowne parcie do przodu zamieniło się w paniczny odwrót. Próby zorganizowania oporu na linii rzek litewskich nie powiodły się i bolszewicy odstępowali coraz dalej. Jednak i strona polska była już zmęczona wojną, toteż rokowania pokojowe prowadzone w Rydze, doprowadziły wpierw do zawieszenia broni, a 18 marca 1921 r. do podpisania pokoju, który wytyczał wschodnią granicę II Rzeczypospolitej. W trakcie bolszewickiego naporu Polska poniosła wszak inne, dotkliwe straty. Katastrofę przynio- sły, przeprowadzone 11 lipca, plebiscyty na Warmii, Mazurach i Powiślu, gdzie znikomy tylko procent mieszkańców oddał swój głos za Polską. W Spa zachodnie mocarstwa przyznały sporne tereny Śląska Cieszyńskiego Czechosłowacji. Osiągnęli natomiast swe cele powstańcy śląscy, po raz drugi w sierpniu 1920 r. chwytając za oręż. Gen. Żeligowski zaś odbił z rąk litewskich Wilno, „buntując” swą dywizję na rozkaz Piłsudskiego i powołując na tym obszarze do życia tzw. Litwę Środkową. Bój o granice, wyjąwszy odcinek górnośląski, dobiegał tym samym końca. Nadchodził tym samym czas finalizacji sporu o kształt ustrojowy Rzeczypospolitej.

132 52. Spór o kształt ustrojowy

Ze zmagań militarnych, toczonych nieprzerwanie od listopada 1918 r., II Rzeczpospolita wyłoniła się jako państwo rozległe, liczące 388.600 km², ale mało zwarte, jego granice wynosiły bowiem ponad 5,5 tys. km. Międzywojenna Polska zajmowała pod względem powierzchni szóste miejsce w Europie, zamieszkiwało ją zaś, według danych spisowych z 1921 r., 27 milionów mieszkańców. Gęstość zaludnienia wynosiła więc 70 osób na km². Prawie 3/4 obywateli mieszkało na wsi, ale w przemyśle pracowało niemalże 2 miliony osób. Około 1/3 ludności stanowiły przy tym mniejszości narodowe, z najliczniejszą ukraińską na czele (14% ogółu ludności, dalej kolejno Żydzi – 8%, Białorusini – 3,9%, Niemcy – 3,8%, a także Czesi, Litwini, Rosjanie czy reprezentanci mniejszości tak egzotycznych, jak Tatarzy i Karaimi). Wśród wyznań domino- wało katolickie (nieco ponad 75%, przy czym wyznawcy obrządku rzymskokatolickiego stanowili niemal 65%, a greckokatolickiego 10,5%). Inne, liczące się grupy wyznaniowe to: prawosławni (prawie 12%), wyznanie mojżeszowe (niemal 10%) i na koniec ewangelicy (nieco ponad 2,5%). Młode państwo, w inte- resie wszystkich swych obywateli, musiało możliwie szybko w jednoznaczny sposób określić swój kształt ustrojowy. Podstawowym dokumentem, regulującym te kwestie, mogła być tylko ustawa konstytucyjna. Uchwalenie konstytucji było najważniejszym zadaniem sejmu wyłonionego w wyborach styczniowych 1919 r. Specjalna Komisja Konstytucyjna obradowała już od 14 lutego, czyli zebrała się po raz pierwszy dosłownie w kilka dni po inauguracji sejmowych obrad. Finał – przyjęcie ustawy konstytucyjnej – na- stąpił 17 marca 1921 r. Przez dwa lata, zarówno na forum Komisji Konstytucyjnej, jak i podczas plenarnych obrad sejmo- wych, reprezentanci poszczególnych sił politycznych toczyli zaciekłe, niekiedy dramatyczne, spory. Nikt nie kwestionował konieczności opowiedzenia się za systemem parlamentarno-republikańskim jako ustrojową podstawą państwowej budowli. Różnice zdań, i to o zasadniczym charakterze, dotyczyły na- tomiast kilku nader istotnych kwestii. Pierwsza z nich wiązała się z tym, czy polski parlament winien być jedno- czy dwuizbowy. Druga dotyczyła sposobu wyboru głowy państwa, roli, jaką powinna ona pełnić i uprawnień jej przypisanych. Trzecia odnosiła się do sytuacji prawnej mniejszości narodowych. Czwar- ta – problemu wolności sumienia i wyznania, w tym roli, jaką winien odgrywać Kościół katolicki. Pojawiło się też zagadnienie praw i swobód obywatelskich, w tym rozwiązań ustawowych związanych z prawami socjalnymi ludzi pracy. I na koniec, choć kwestie te zostały rozstrzygnięte jeszcze przed marcem 1921 r., próbowano pogodzić odmienne punkty widzenia w kwestii reform stosunków własnościowych na wsi czyli, innymi słowy, rozwiązać problem tak istotnej dla ruchu ludowego reformy rolnej. Reprezentanci wsi, dysponujący w parlamencie znaczną, choć rozproszoną siłą, zdołali przeforso- wać swoje propozycje już 10 lipca 1919 r. Wówczas to, po dramatycznym głosowaniu, większością zale- dwie jednego głosu, przyjęto uchwałę „w przedmiocie zasad reformy rolnej”. Jej najistotniejsze założenia sprowadzały się do przyjęcia formuły, że o ustroju rolnym państwa decydować będą silne gospodarstwa chłopskie. Państwo wzięło na siebie rolę regulatora stosunków własnościowych, ono to bowiem miało kierować procesem parcelacji. Uzgodniono również, że zasób ziemi przeznaczonej pod parcelację miał pochodzić z nadwyżek, którymi dysponowały majątki prywatne. Maksymalną wielkość tych majątków określono na 180 ha, z wyjątkiem majątków położonych na kresach, gdzie obowiązywał limit 400 ha. Na uchwalenie ustawy „o wykonywaniu reformy rolnej” chłop musiał jednak czekać aż rok, bo do 15 lipca 1920 r. Podjęto ją wówczas jednogłośnie, a o tej szczególnej zgodności poglądów decydowała ciężka sytuacja kraju. Sejm pragnął i w taki sposób zmobilizować chłopa do czynnego udziału w toczącej się wojnie. Ustawa stanowiła m.in., że 80% zapasu ziemi przeznacza się dla bezrolnych i małorolnych, zapowiadała możliwość uzyskania długoletniego kredytu amortyzacyjnego na zakup ziemi, a nawet prze- widywała utworzenie specjalnego funduszu na bezpłatne uposażenie inwalidów wojennych i zasłużonych żołnierzy. Parcelacji nie prowadzono jednak zbyt sprawnie, a w praktyce nie realizowano jej w odniesieniu do majątków prywatnych. Ostatecznie Najwyższy Trybunał Administracyjny zdecydował, iż nie może być ona realizowana drogą przymusowego wykupu ziemi, bowiem przepis o wykupie za 50% wartości gruntu potraktowany został jako sprzeczny z odpowiednim konstytucyjnym zapisem głoszącym zasadę ochrony własności.

133 Inne sporne kwestie rozstrzygnięte zostały dopiero w momencie, gdy przedłużające się debaty gro- ziły, iż w negatywny sposób wpłyną one na losy zbliżającego się plebiscytu na Górnym Śląsku. Kompro- mis był w tym przypadku zwycięstwem prawej strony izby, która zdołała przeforsować zdecydowaną większość swych postulatów. Lewicy, reprezentowanej w izbie przez PPS i PSL-„Wyzwolenie”, nie udało się przede wszystkim wpro- wadzić zasady jednoizbowości parlamentu. PPS gotowa była, co prawda, zaakceptować ideę drugiej izby, jednak pod warunkiem, że w postaci Izby Pracy będzie ona w gruncie rzeczy pełnić rolę reprezentacji pracowniczej. Ostatecznie zwyciężyła koncepcja utworzenia senatu, jako izby wyższej, będącej – choćby ze względu na bardziej umiarkowany skład politycznie – przeciwwagą dla sejmu. Z obawy przed kandydaturą Piłsudskiego w wyborach prezydenckich prawica w istotny sposób doprowadziła do ograniczenia kompetencji głowy państwa, pozostawiając dla niej niemal wyłącznie uprawnienia reprezentacyjne. Przeforsowała też postulat, by prezydenta wybierał parlament, a nie od- bywało się to na drodze głosowania powszechnego. W pozostałych kwestiach dopracowano się bardziej wyważonych, kompromisowych formuł, aczkolwiek niektóre artykuły konstytucji, mówiące przykładowo o swobodach obywatelskich, odwoływały się do norm specjalnych, mających szczegółowo regulować te kwestie. Stwarzało to praktyczne możliwości ich ograniczania. Niemniej jednak przyjęta ogromną więk- szością głosów przez Sejm Ustawodawczy 17 marca 1921 r. ustawa konstytucyjna, ostatecznie wprowa- dzała II Rzeczpospolitą do grona państw demokratycznych. Podstawą, na której opierała się przyjęta w Konstytucji Marcowej konstrukcja ustrojowa, była zasada zwierzchności narodu. Precyzował ją artykuł 2, który głosił, że „Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do narodu”. Oznaczało to dopuszczenie do udziału w życiu publicznym wszystkich bez wyjątku klas, warstw czy grup społecznych, składających się na naród, czy ujmując rzecz nieco inaczej, ogół obywateli państwa. Zasadę zwierzchności uzupełniała kolejna, zasada reprezentacji. W jej myśl bezpośrednimi organami Narodu stawały się w zakresie ustawodawstwa Sejm i Senat, w zakresie władzy wykonawczej prezydent i rząd, wreszcie w obszarze sprawiedliwości niezawisłe sądy. System, przyjęty w ustawie konstytucyjnej, aczkolwiek opierał się na klasycznej zasadzie trójpodziału władz, znaczną przewagę zapewniał władzy ustawodawczej. Jej dominująca pozycja wynikała z faktu, że konstytucja podporządkowywała jej organa władzy wykonawczej. Prezydenta wybierało Zgromadzenie Narodowe (czyli połączony Sejm i Senat), natomiast rząd był przed Sejmem odpowiedzialny politycznie, bowiem zarówno cała Rada Ministrów, jak też poszczególni ministrowie musieli podawać się do dymisji na każde takie żądanie izby sejmowej. Sejm był w praktyce nierozwiązywalny (teoretycznie przed upły- wem kadencji mógł dokonać tego prezydent, ale tylko za zgodą kwalifikowanej większości, czyli 3/5, Se- natu), prezydent zaś nie dysponował nawet wetem ustawodawczym! Podstawowym zadaniem izb było uchwalania ustaw. Tylko na tej drodze można było skonstruować budżet państwa, określić stan liczebny wojska i wyznaczyć datę poboru rekruta, nałożyć podatki czy ustalić system monetarny. Kadencja tak Sejmu, jak i Senatu (który w stosunku do propozycji sejmowych dysponował wetem zawieszającym), miała trwać pięć lat. Władza wykonawcza znajdowała się w rękach prezydenta występującego łącznie z odpowiedzial- nymi ministrami. Prezydent, choć dysponował prawem odwoływania gabinetu, samodzielnie mógł mianować jedynie premiera. W praktyce musiał się on jednak liczyć z układem sił w izbie sejmowej, gdyż w sytuacji, gdy wyłoniła się trwała większość sejmowa ze swym przywódcą, jego rola stawała się czysto formalna. Do prezydenta należało również zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi, wyposażony był on w prawo łaski, wreszcie reprezentował państwo na zewnątrz. Za to, co działo się w kraju, od- powiadał natomiast rząd. Z innych, istotnych postanowień, wymienić warto sankcjonowanie istnienia wyposażonego w szero- kie kompetencje samorządu terytorialnego oraz gospodarczego. Zapewnione zostały również, co stanowi o istocie demokracji, swobody obywatelskie. Ich katalog zaś był nader rozległy. Obejmował pełną ochronę wolności i mienia, gwarantował całkowitą równość wobec prawa bez różnicy pochodzenia, narodowo- ści, rasy czy religii, poręczał prawo do swobodnego wyrażania myśli, zapewniał wolność prasy, swobodę zgromadzeń i tworzenia stowarzyszeń, chronił pracę Mniejszościom narodowym natomiast dawał prawo do zachowania narodowości, pielęgnowania języka i odrębnej kultury. Wszystkim obywatelom poręczo- no też wolność wyznania i sumienia. Obywatel był natomiast zobowiązany do wierności państwu, służby wojskowej oraz poszanowania tak władz, jak i obowiązującego w państwie prawa.

134 O praktycznej stronie realizacji zasady reprezentacji decydowała natomiast ordynacja wyborcza. Konstytucja Marcowa stanowiła, że będzie ona konstruowana wedle zasady pięcioprzymiotnikowości, co oznaczało, iż wybory będą powszechne, równe, tajne, bezpośrednie i proporcjonalne. Ten ostatni ele- ment ordynacji sprawiał, iż do parlamentu dostać mogły się i małe, lokalne ugrupowania. Niewątpliwie wpływało to na rozdrobnienie sceny politycznej. Parlament zaś, owa najwyższa magistratura narodowa, miał rozwiązywać problemy nie tylko najistotniejsze dla bytu państwa, ale i niezwykle skomplikowane. A że rozstrzygać chciał w praktyce o wszystkim, szybko okres jego przewagi w państwie nazwany został czasem „sejmokracji”.

135 53. Czasy sejmokracji

Sejm ustawodawczy uchwalił konstytucję w przeddzień podpisania pokoju z bolszewikami w Rydze, a na trzy dni przed plebiscytem na Górnym Śląsku. Argumentem, przemawiającym za głosowaniem za Polską miał być, poza zakończeniem wojny na wschodzie, „statut organiczny województwa śląskiego”, przeka- zujący lokalnej reprezentacji szeroki pakiet uprawnień ustawodawczych i administracyjnych. Niestety, za Polską opowiedziało się tylko bez mała pół miliona głosujących. O 200 tysięcy głosów więcej padło na Niemcy. W rezultacie coraz głośniej było o projekcie, popieranym przez rząd angielski, by do Pol- ski przyłączyć jedynie powiaty pszczyński i rybnicki wraz z kilkoma wioskami w powiecie katowickim. Odpowiedzią na tę propozycję stał się wybuch, w nocy z 2 na 3 maja 1921 r., kolejnego, trzeciego już powstania. Zryw był najpotężniejszy z dotychczasowych – powstańcy szybko osiągnęli linię Odry. Poli- tyczny błąd Korfantego, który uznał, że powstanie osiągnęło swój cel i można wrócić do domów, sprawił, że o ziemię śląską trzeba było, w znacznie już trudniejszych warunkach militarnych, nadal krwawo się zmagać. Powstańcy niejednokrotnie dawali przykłady odwagi, zaciętości i determinacji, wspomnieć na- leży choćby bitwę pod Górą św. Anny. Ostatecznie Rada Ligi Narodów, w kilka miesięcy po przerwaniu walk, podjęła kompromisową decyzję, na mocy której Polska otrzymała zaledwie 29% terytorium plebis- cytowego z około 46% ludności, ale za to z bardzo cennymi z gospodarczego punktu widzenia obiekta- mi przemysłowymi. Był to już epilog procesu formowania się granic państwa. Od tego momentu – poza polityką – społeczność zamieszkującą II Rzeczpospolitą absorbować zaczynały problemy gospodarcze. A było ich niemało. Działania wojenne, toczone – z wyjątkiem ziem znajdujących się pod panowa- niem pruskim – na całym obszarze państwa, pozostawiły po sobie olbrzymie zniszczenia. Trzeba było odbudować co drugi most, co piąty budynek mieszkalny. Zdewastowany został przemysł. Zrujnowane rolnictwo. W kraju panował głód. Mnożyły się choroby zakaźne. Obowiązywały różne waluty. Odmienne systemy prawne. Ugruntowywał się, jakże trudny do przezwyciężenia, podział na Polskę A i B. Z dysproporcjami tymi zmagał się już Sejm Ustawodawczy. Swemu następcy, Sejmowi I kadencji, pomimo wysiłków pozostawił w spadku większość tych problemów. Jednakże to właśnie w okresie jego istnienia rozpoczął się, początkowo trudny do zauważenia, proces integracji całego obszaru państwowe- go. Proces ten, podskórnie i z oporami, toczył się nadal. Toczył się on, co prawda, w cieniu ekscytujących opinię publiczną coraz to nowych sporów politycznych. Pierwsze, wyjątkowo widowiskowe starcie, miało miejsce latem 1922 r. Był to spór pomiędzy Na- czelnikiem Państwa a sejmową większością. Piłsudski wywołał kryzys gabinetowy, zdołał doprowadzić do powołania do życia rządu na czele ze swym politycznym przyjacielem, Arturem Śliwińskim, jednak większość sejmowa obaliła nowego premiera już w momencie głosowania nad jego exposé. Piłsudski z kolei nie dopuścił do utworzenia rządu na czele z Korfantym, prawica zaś nie zdołała przeforsować wniosku o votum nieufności dla Naczelnika Państwa. Ostatecznie kryzys ten zakończył się w momencie powołania do życia kompromisowego gabinetu, na którego czele stanął krakowski konserwatysta, Julian Nowak. W czasie premierostwa Nowaka odbyły się drugie w odrodzonej Polsce wybory. Przeprowadzone w listopadzie 1922 r. wybory do Sejmu i Senatu zgromadziły przy urnach niemal 70% uprawnionych do głosowania. Tym razem rozstrzygnięcia nie były już tak jednoznaczne. Ugrupowania prawicowe, na czele z narodową demokracją, zdobyły około 29% głosów. Na partie centrowe, z których najpoważniejszą rolę odgrywało PSL-„Piast”, padło 24% głosów. Na partie lewicy, przede wszystkim PPS i PSL-„Wyzwolenie”, oddało głosy 25% wyborców. W wyborach tych pojawił się jednak nowy, istotny czynnik. Był nim Blok Mniejszości Narodowych, na którego kandydatów głosowało aż 22% wyborców. Obecność znaczniej grupy posłów, reprezentujących mniejszości narodowe, w ważny, a zarazem dra- matyczny sposób wpłynęła na przebieg pierwszych wyborów prezydenckich. Dzięki ich głosom pierw- szym prezydentem II Rzeczypospolitej został zgłoszony przez PSL-„Wyzwolenie” , wybitny uczony, który po wojnie powrócił ze Szwajcarii, by swój wielki talent oddać w służbę odradzającej się ojczyźnie. Dla prawicy wybór Narutowicza stał się kamieniem obrazy. W atmosferze bezprzykładnej nagonki, po próbach niedopuszczenia elekta do ceremonii zaprzysiężenia, przy połajankach prasowych i rozpasanej plotce ulicznej, doszło do wyjątkowej tragedii. 16 grudnia prezydent, w czasie zwiedzania

136 wystawy malarstwa w Zachęcie, został zamordowany. Zabójca, Eligiusz Niewiadomski, nie ukrywał, że Narutowicz otrzymał kulę przeznaczoną uprzednio dla Piłsudskiego. Sytuację, grożącą nieobliczalnymi konsekwencjami, opanował powołany do życia już 16 grudnia rząd, na którego czele stanął, w porozumieniu z Piłsudskim, gen. Władysław Sikorski. W cztery dni później, w gruncie rzeczy tymi samymi głosami, drugim prezydentem Rzeczypospolitej wybrany został kandydat PSL-„Piasta”, Stanisław Wojciechowski, ongiś, w latach wydawania nielegalnego „Robotnika”, najbliższy przyjaciel i współtowarzysz Piłsudskiego. Sam Naczelnik, który po wyborze prezydenta zło- żył swój urząd, stopniowo zaczął wycofywać się z czynnego życia politycznego. „Samotnik z Sulejówka” uważnie i krytycznie śledził scenę polityczną. Gabinet Sikorskiego, który odnotował na arenie międzynarodowej znaczący sukces, jakim stało się formalne uznanie 15 marca 1923 r. przez Radę Ambasadorów wschodniej granicy Polski zgodnie z ustaleniami z Rygi (oznaczało to zaakceptowanie zwierzchności Polski nad Wileńszczyzną i Galicją Wschodnią) – utrzymał się jedynie do końca maja. Ustąpić musiał gabinetowi wyłonionemu z porozu- mienia partii tzw. Chjeny (Narodowej i chrześcijańskiej demokracji) z PSL-„Piast”. Na czele nowego rzą- du, który sejmową akceptację zyskał 28 maja, stanął, już po raz drugi, Wincenty Witos. Okres, w którym rząd ten sprawował władzę przyniósł hiperinflację i niespotykaną do tej pory falę strajków. Wywoływane były drastycznym one wzrostem cen, przekraczającym w ciągu półrocza 500%, i podobnym wzrostem kosztów utrzymania. Malały natomiast – równie drastycznie – płace. Sytuacja gospodarcza z jednej, z drugiej zaś rosnące społeczne niezadowolenie osłabiły pozycję gabinetu Witosa. Co więcej, 6 listopada 1923 r. w Krakowie doszło do krwawych starć pomiędzy wojskiem a manifestantami. W grudniu tegoż roku, w klimacie niechęci wywołanej dodatkowo drażniącymi aferami gospodarczymi, z najgłośniejszą, żyrardowską (na przekazaniu zakładów w tym mieście kapitalistom francuskim Skarb Państwa stracił niemal pół miliona dolarów) na czele, po rozłamie w macierzystym klubie, rząd Witosa zmuszony zo- stał do ustąpienia. Systematycznie pogarszającą się sytuację gospodarczą usiłował ratować złożony z fachowców po- zaparlamentarny gabinet na czele z Władysławem Grabskim. Jego to dziełem stało się przeprowadzenie reformy skarbu, czego dokonał na mocy specjalnych pełnomocnictw sejmowych. Osią reformy było po- wołanie do życia, w kwietniu 1924 r., Banku Polskiego, i wprowadzenie w miejsce dotychczas obowiązu- jącej marki polskiego złotego. Początkowy kurs opartej na parytecie złota waluty w stosunku do dolara wynosił 1:5,18 i choć z czasem kurs ten uległ zmianie (w latach trzydziestych kształtował się jak 1:9), to jednak Polska w okresie międzywojennym dysponowała stabilnym, wymienialnym pieniądzem, silniej- szym przykładowo aniżeli francuski frank. W okresie premierostwa Grabskiego rozpoczęła się również, wywołana przez stronę niemiecką, tzw. wojna celna. Na kresach zaś doszło do znacznego zaognienia sytuacji, zwłaszcza po ograniczeniu praw językowych Ukraińców w 1924 r. przez wprowadzenie szkoły dwujęzycznej (utrakwistycznej). Pogorszyło się tym samym bezpieczeństwo Polski, wyznaczone systemem układów i sojuszy.

137 54. Układy i sojusze

Podstawę międzynarodowego położenia Polski stanowił w odniesieniu do jej granic zachodnich trak- tat wersalski, wschodnich zaś – ryski. Po ratyfikacji traktatu wersalskiego Polska znalazła się w obrębie wyznaczonego jego postanowieniami powojennego ładu. Decydująca rola w jego utrzymaniu przypad- ła Francji, Anglia bowiem powróciła do uprawianej od lat z powodzeniem polityki równowagi, Stany Zjednoczone natomiast – choć ideą ich prezydenta było powołanie do życia Ligi Narodów – okryły się szczelnym pancerzem izolacjonizmu. Z polskiego jednak punktu widzenia, obok traktatów, regulujących sytuację w Europie i świecie, konieczne były inne, dwustronne zabezpieczenia. Dla II Rzeczypospolitej stały się nimi zawarte w początkach 1921 r. sojusze – o charakterze politycznym i wojskowym – z Fran- cją i Rumunią. W pierwszej fazie istnienia II Rzeczypospolitej sojusz z Francją był tym czynnikiem, który sta- bilizował Polskę na arenie międzynarodowej. Świadczyła o tym dobitnie rola, jaką odgrywała Fran- cja podczas sporów polsko-niemieckich, jak też francuska pomoc w okresie wojny polsko-bolsze- wickiej. Realnie istniejącemu, choć niepodpisanemu układowi nadano formalny kształt w trakcie wizyty Naczelnika Państwa, Józefa Piłsudskiego, we Francji (3-6 lutego 1921 r.). Podpisana w wy- niku tej wizyty umowa polityczna (19 lutego), wzbogacona 21 listopada 1921 r. tajną konwencją wojskową, precyzowała warunki współdziałania stron. Umowa, w której wiele miejsca poświęcono kwestiom współpracy ekonomicznej (wejście w życie obydwu umów strona francuska uzależniła od wcześniejszego sfinalizowania porozumień na polu gospodarczym), zakładała stałe porozumie- wanie się we wszystkich sprawach dotyczących polityki zagranicznej, zwłaszcza zaś odnoszących się do rejonu Europy Środkowej i Wschodniej. Wynikało to z wzajemnej deklaracji obrony swych terytoriów, co szczególnie dobitnie akcentowała konwencja wojskowa. Obie strony miały udzielać sobie szybkiej i skutecznej pomocy, zwłaszcza w przypadku zagrożenia którejkolwiek z nich przez Niemcy (w wypadku konfliktu Polski z Rosją Radziecką Francja miała osłaniać Polskę przed nie- mieckim uderzeniem). Nie ulega wątpliwości, że stroną, która dyktowała warunki porozumienia i która mogła je w korzystny dla siebie sposób interpretować, była Francja. Traktat stawiał zresztą Francję w pozycji uprzywilejowanej, umożliwiał jej bowiem ingerencję w politykę prowadzoną przez Polskę w środkowej i wschodniej Euro- pie. Po drugie Francja gwarantowała sobie uprzywilejowane stanowisko w stosunkach gospodarczych z II Rzeczpospolitą. Strona polska spodziewała się natomiast, iż owa nierównoprawność we wzajemnych stosunkach będzie równoważona faktem zabezpieczenia granicy polsko-niemieckiej przed rewizjoni- stycznymi tendencjami występującymi w polityce weimarskich Niemiec. Sojusz z Rumunią, odmiennie aniżeli związek polsko-francuski, wymierzony był przeciwko Rosji Radzieckiej. Warto jednak pamiętać, iż podpisana 3 marca 1921 r. konwencja o przymierzu odpornym pomiędzy Polską i Rumunią stanowić miała jeden z elementów w systemie sojuszów, które powstawa- ły inspiracji francuskiej w tym rejonie Europy z. II Rzeczpospolita usiłowała zabezpieczyć się również przed państwem radzieckim i na północy. Dyplomacja polska próbowała, bez większego zresztą powo- dzenia, wciągnąć w orbitę swych wpływów państwa bałtyckie. Podpisano, co prawda, w marcu 1922 r. układ tworzący Związek Bałtycki (z udziałem Polski, Finlandii, Łotwy oraz Estonii), jednakże formalnej decyzji nie towarzyszyły kroki praktyczne. Umowa warszawska nie weszła w rezultacie w życie, nie raty- fikował jej bowiem sejm fiński, a nieobecność w owym bloku Litwy z góry skazywała polską inicjatywę na niepowodzenie. Ciśnienie wywołane sąsiedztwem obydwu potężnych a nieprzyjaznych sąsiadów wzmogło się znacznie po zbliżeniu radziecko niemieckim w Rapallo w połowie kwietnia 1922 r. Zbliżenie to stro- na polska interpretowała jako przejaw wzrostu zagrożenia bezpieczeństwa II Rzeczypospolitej, co zwłaszcza w świetle wypowiedzi czołowych polityków republiki weimarskiej, głoszących, iż posłuży ono do zniszczenia Polski, nie było bezpodstawne. Odtąd też dyplomacja polska jako jedno ze swych podstawowych zadań traktowała działania, które miały zapobiegać pojawieniu międzynarodowego układu o podobnym charakterze.

138 Zdawać się mogło, iż zagrożenie niemieckie będzie można neutralizować poprzez działanie z innym, również zagrożonym rewizjonizmem krajem, Czechosłowacją. Rzut oka na mapę wystarcza, by stwierdzić, że mógł być to wymarzony sojusznik wojskowo-polityczny, i to sojusznik niejako naturalny. Stosunki polsko-czeskie były jednak oziębłe, a niekiedy wręcz wrogie, ich źródło tkwiło zarówno w konfliktach granicznych (Śląsk Cieszyński, Spisz, Orawa, Jaworzyna), jak też postawach ludzi kierujących polityką naszego południowego sąsiada. Ci zaś, z nielicznymi wyjątkami, do Polski odnosili się nieprzyjaźnie. Odmawiano Polakom, zwłaszcza w początkowym okresie, zdolności do zorganizowania samodzielnego państwa. Nie wierzono też, że będzie ono tworem trwałym. W Polsce zaś, po części prawem rewanżu, Czechosłowację uznawano za twór sztuczny. Rezultatem terytorialnych konfliktów i personalnych zadraż- nień była szkodliwa rywalizacja, utrącanie wzajemnych inicjatyw, popieranie odśrodkowych tendencji w państwie sąsiada. I choć w listopadzie 1921 r. doprowadzono nawet do podpisania układu polityczne- go, to jednak jesienią roku następnego dokument ten, nieratyfikowany przez Sejm, był już zwykłą kartką papieru. Najdłużej też, bo aż do wiosny 1924 r. ciągnął się polsko-czeski spór o Jaworzynę, rozstrzygnięty ostatecznie na korzyść naszego południowego sąsiada. Nie ulega jednak wątpliwości, iż do 1926 r. największe kłopoty brały się z kolizji interesów polsko- -niemieckich. Papierkiem lakmusowym tych stosunków był Gdańsk, należący, pomimo statusu wolnego miasta, do polskiego obszaru celnego i oficjalnie reprezentowany przez Polskę na forum międzynaro- dowym. Z konwencji polsko-gdańskiej podpisanej 9 listopada 1920 r. w Paryżu i umowy warszawskiej z 24 października 1921 r. wynikało, iż II Rzeczpospolita posiada prawo do utrzymywania na terenie miasta swej poczty, w jej ręku znalazły się koleje, a nadto może ona zawiadywać wydzieloną strefą porto- wą (Westerplatte). Tymczasem do napięć w stosunkach polsko-gdańskich dochodziło często z błahych, zdawałoby się, powodów. W istocie rzeczy były to po prostu próby podważania bądź obchodzenia od- powiednich postanowień traktatu wersalskiego i zawartych na jego podstawie porozumień. Tego typu konfliktem stał się spór o prawo do zawieszania przez stronę polską własnych skrzynek pocztowych z godłem państwowym. Zostały one zamalowywane przez niemieckich nacjonalistów w Gdańsku bar- wami byłego cesarstwa. Spory polsko-gdańskie rzutowały na całokształt stosunków polsko-niemieckich i opierały się zwykle o Ligę Narodów. Dodajmy, że spór o skrzynki pocztowe, których w całym Gdań- sku polscy pocztowcy zawiesili aż… dziesięć, rozstrzygnięty został ostatecznie w 1925 r. na korzyść strony polskiej. Od 1925 r. Niemcy rozpoczęły, kierowaną przez Gustawa Stresemanna (minister spraw zagranicz- nych Republiki Weimarskiej w latach 1923-29), ofensywę dyplomatyczną. W zamian za potwierdzenie uznania przez nie granicy z Francją i zobowiązanie do niezgłaszania jakichkolwiek terytorialnych pre- tensji pod adresem nie tylko Francji, ale i Belgii, domagały się one, by kwestie przebiegu linii granicz- nej z Polską i Czechosłowacją pozostały sprawą otwartą. Ofensywy tej nie powstrzymało ani widoczne wówczas zbliżenie Polski i Czechosłowacji, ani symptomy polepszenia stosunków polsko-radzieckich. Konferencja w Locarno i zawarte w czasie jej trwania układy (5-16 października 1925 r.) pozostawiały otwartą, zgodnie z żądaniami Niemiec, kwestię ich wschodnich granic. Ustalony w Wersalu ład został tym samym o ile nie przekreślony, to w każdym razie potężnie nadwyrężony. Systemu wersalskiego nie była również w stanie uratować Liga Narodów. Początkowo Polska nie przywiązywała do udziału w niej zbyt wielkiej wagi, wychodząc z założenia, iż jest to instytucja nie ma- jąca realnego znaczenia. Co prawda na jej forum niejednokrotnie roztrząsano sprawy Polski, wynikają- ce zwłaszcza z faktu podpisania przez II Rzeczpospolitą traktatu mniejszościowego, ale były to sprawy, w których Polska występowała z reguły w roli oskarżonego. Wzrost roli Ligi w 1924 r., a w 1925 r. coraz bliższy moment przyjęcia do Ligi Niemiec sprawiły, że strona polska skłaniała się do znacznie silniejsze- go zaangażowania się w prace prowadzone przez tę organizację. Od 1925 r. toczył się na forum Ligi, szczególnie istotny z punktu widzenia pozycji zajmowanej przez II Rzeczpospolitą na arenie międzynarodowej, spór polsko-niemiecki. Dotyczył on sprawy przyznania Niemcom, po ich przystąpieniu do Ligi, miejsca w kierowniczym organie tej instytucji – Radzie Ligi. Polska zdecydowanie przeciwstawiała się tej koncepcji, żądając stałego miejsca dla siebie. Rozstrzyg- nięcie, które zapadło ostatecznie dopiero we wrześniu 1926 r., stało się swoistym epilogiem lokarneń- skich decyzji. Stałe miejsce w Radzie Ligi Narodów otrzymały Niemcy, Polska zaś zadowolić się musiała jedynie miejscem półstałym, czyli przyznawanym na trzy lata, z możliwością ponownego wyboru po upływie kadencji.

139 W roku swej klęski dyplomatycznej, poniesionej w Locarno, Polska uregulowała natomiast stosunki z Watykanem. Konkordat, podpisany 10 lutego 1925 r., zapewniał Kościołowi w Polsce istotne przywi- leje i przyczyniał się do umocnienia jego pozycji. Sejm, pomimo oporu posłów reprezentujących lewicę, ratyfikował ten dokument 27 marca 1926 r. Sojusze, jak wkrótce się o tym przekonano, nie zapewniały Polsce bezpieczeństwa. U schyłku 1925 r. międzynarodowe położenie Polski wyraźnie się pogorszyło. Fakt ten ważył zapewne, ale nie determino- wał decyzji Piłsudskiego, by raz jeszcze wziąć na siebie odpowiedzialność za losy kraju. Drogą, do tego celu wiodącą, okazał się zamach majowy.

140 55. Zamach majowy

Z aktywnego życia politycznego Józef Piłsudski zaczął się stopniowo wycofywać po objęciu urzędu prezydenta przez Stanisława Wojciechowskiego. Nazbyt ciasne konstytucyjne ramy spowodowały, że o godność głowy państwa się nie ubiegał. Pozostawał jeszcze w wojsku, ale i tam, wobec rysującej się coraz wyraziściej tendencji do podporządkowania armii – poprzez parlamentarną odpowiedzialność ministra spraw wojskowych – sejmowi, nie było dla niego miejsca. Marszałek nie miał wątpliwości, że odejść musi, wszelako zamierzał uczynić to w sposób demonstracyjny. Jego postawa miała uniemoż- liwić, a przynajmniej utrudnić, dowolne manipulowanie materią tak ważną i delikatną, jaką była dla niego obronność kraju. Istotny wpływ na kolejne kroki Marszałka wywarło pojawienie się w maju 1923 r. koalicji parlamen- tarnej, której główną siłą stała się narodowa demokracja. Tuż po ukonstytuowaniu się gabinetu Witosa, Piłsudski zrezygnował ze stanowiska szefa Sztabu Generalnego. Aby jeszcze mocniej podkreślić swój rozbrat ze sceną polityczną, zrezygnował z przysługującego mu w stolicy mieszkania służbowego i prze- niósł się do podarowanej mu przez podkomendnych willi w Sulejówku. Marszałek zachowywał jeszcze stanowisko przewodniczącego Ścisłej Rady Wojennej, aczkolwiek jedynym powodem, powstrzymującym go przed złożeniem dymisji i z tej funkcji, była konieczność zachowania przez niego statusu osoby pub- licznej w związku ze spodziewanym przyjazdem rumuńskiej pary królewskiej, będącym odpowiedzią na wizytę Piłsudskiego w Bukareszcie we wrześniu 1922 r. Po spełnieniu wymogów protokolarnych, 2 lipca 1923 r., Marszałek przesłał swą rezygnację na ręce prezydenta. Od tego momentu stawał się, z własnego wyboru, osobą prywatną. Powody swego odejścia Piłsudski wyłuszczył 3 lipca podczas wydanego na jego cześć bankietu w sali Malinowej hotelu Bristol. W znakomicie skonstruowanym, emocjonalnym przemówieniu zestawił sym- bol nowej, odradzającej się Polski „w postaci człowieka, ubranego w szary, dość obszarpany mundur, zaplamiony w więzieniu magdeburskim” postawionego później tak wysoko, iż „cień na wszystkich rzu- cał, stojąc jeden w świetle” z cieniem bezustannie mu towarzyszącym. Ów „zapluty, potworny karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swoją brudną duszę”, karzeł „nie szczędzący niczego, co szczędzić trze- ba – rodziny, stosunków, bliskich mi ludzi, śledzący moje kroki, robiący małpie grymasy, przekształcający każdą myśl odwrotnie” był właśnie „nieodstępnym druhem, nieodstępnym towarzyszem doli i niedoli, szczęścia i nieszczęścia, zwycięstwa i klęski”. Obraz, nakreślony przez Piłsudskiego, miał swą polityczną personifikację. Marszałek nie ukrywał, że jako żołnierz nie zdobyłby się na wystąpienie w obronie rządu, składającego się z ludzi, których on sam obciążał moralną odpowiedzialnością za zabójstwo prezydenta Narutowicza. Piłsudski oskarżał narodo- wodemokratycznych polityków o uniemożliwianie mu pracy dla kraju, o demoralizację życia publicznego, o osłabianie zdolności obronnych kraju. Obraz rządzących Polską, coraz bardziej zdemoralizowanych partii i słabnącej, pozbawionej wodza amii stał się odtąd motywem publicznych wypowiedzi tak samego Marszałka, jak i jego zwolenników. Podstawowy spór, w który Piłsudski się zaangażował, spór o kształt naczelnych władz wojskowych, aczkolwiek mógł mieć ambicjonalny podtekst, toczył się o kwestię natury zasadniczej. Marszałek, jesz- cze jako Naczelny Wódz, wydał w tej sprawie dekret 7 stycznia 1921 r. Według przyjętego w nim roz- wiązania całość spraw dotyczących wojska znalazła się w ręku przewodniczącego Ścisłej Rady Wojennej (przewodniczącym Pełnej Rady Wojennej był prezydent), czyli osoby przewidywanej na Naczelnego Wodza w czasie wojny. Ścisła Rada Wojenna stawała się organem „kierującym w zakresie przygotowań wojennych, planów operacyjnych i obrony kraju”, a jej decyzje miały moc obowiązującą. Nowy projekt, opracowany przez ministra spraw wojskowych w rządzie Witosa, gen. Stanisława Szeptyckiego, o którym Piłsudski dowiedział się dopiero 28 czerwca 1923 r., całkowicie koncepcję Marszałka przekreślał. W myśl jego ustaleń osobą centralną stawał się minister spraw wojskowych, którego organem doradczym byłaby Rada Wojenna. Oznaczało to, wobec parlamentarnej odpowiedzialności ministra, uzależnienie decyzji w kwestiach wojskowych od sejmowej większości oraz zminimalizowanie roli generała, pretendującego do roli Naczelnego Wodza. Takiego rozwiązania Piłsudski, rzecz jasna, nie mógł zaakceptować.

141 Sprawa organizacji naczelnych władz wojskowych powracała odtąd niby bumerang, raz po raz an- tagonizując scenę polityczną. W sposób satysfakcjonujący i Piłsudskiego, i parlament nie zdołał jej roz- wiązać nawet gen. Sosnkowski, w czasie, gdy był ministrem spraw wojskowych w gabinecie Władysława Grabskiego. Projekt Sosnkowskiego miał umożliwić Piłsudskiemu powrót do służby czynnej, jednak kompromisowa formuła wykluczała ewentualność restytuowania Ścisłej Rady Wojennej, Marszałek zaś gotów był na powrót do armii tylko w przypadku równoczesnego objęcia przewodnictwa owej Rady i stanowiska szefa Sztabu Generalnego. Perturbacje, wpływające na osłabienie obronności kraju, nie były jedynymi powodami niezadowo- lenia Piłsudskiego i jego zwolenników. Oni to, skupieni w Związku Legionistów Polskich oraz Związku Strzeleckim, rozproszeni wśród ugrupowań politycznych, otwarcie negowali model ustrojowy, którego konsekwencją stawało się stopniowe podporządkowywanie interesów państwa doraźnym partyjnym czy wręcz koteryjnym korzyściom. Afery, głównie o podłożu gospodarczym, arogancja i niekompetencja biu- rokracji, wreszcie coraz wyraźniej dostrzegalne zagrożenia zewnętrzne wytwarzały klimat, sprzyjający umacnianiu się nastrojów antyparlamentarnych. W odczuciu coraz znaczniejszej części opinii publicz- nej potrzebny był człowiek „silnej ręki”, ktoś, kto przywróci wewnętrzną równowagę i będzie w stanie zapewnić na arenie międzynarodowej bezpieczeństwo Rzeczypospolitej. Człowiekiem takim mógł być, choć być nim nie musiał, Piłsudski. Wstępem do ostatecznego rozstrzygnięcia zarysowującego się dylematu – kto i w jaki sposób powinien sprawować władzę w Polsce – były wydarzenia z jesieni 1925 r. W dniu, w którym gabinet Władysława Grabskiego podał się do dymisji, 13 listopada, Marszałek postanowił wystąpić publicz- nie. Następnego dnia udał się do Belwederu i złożył na ręce prezydenta Wojciechowskiego znamien- ne, pisemne ostrzeżenie. Piłsudski ostrzegał przede wszystkim „przed pominięciem interesów mo- ralnych armii polskiej w rozważaniach przy rozwiązywaniu obecnego kryzysu”. Według Marszałka niepodobna było przecież „żądać, aby w państwie naszym wojsko służyło partiom politycznym i ich prywatnym do państwa interesom. Niepodobna także sądzić – dodawał – iżby wojsko, przeznaczone, by być walczącą reprezentacją narodu w razie konieczności obrony zbrojnej granic państwa, mogło być posłusznym i utrzymanym w honorze służby, gdy ma pracować jako obiekt przetargów pomiędzy poszczególnymi ambicjonizującymi generałami czy posłami. Sztandary nasze – konkludował Piłsud- ski – okryte chwałą zwycięstw, mogą schylać czoło jedynie przed reprezentantem państwa i przed tymi, co wojskiem dowodzą”. Marszałek, o czym opinia publiczna mogła się przekonać już 15 listopada, przemawiał w imieniu wojska. W dniu tym bowiem miała miejsce znamienna demonstracja. W Sulejówku, przed domem Piłsud- skiego, zgromadziło się bowiem około tysiąca oficerów, w tym kilku generałów. Zabierający głos w imieniu przybyłych gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, mówił: „gdy dzisiaj zwracamy się do Ciebie, mamy także bóle i trwogi, do domu wraz z nędzą zaglądające. Chcemy, byś wierzył, że gorące chęci nasze, byś nie zechciał być w tym kryzysie nieobecny, osieracając nie tylko nas, wiernych Twoich żołnierzy, lecz i Polskę, nie są tylko zwykłymi uroczystościowymi komplementami, lecz że niesiemy Ci – deklarował mówca – prócz wdzięcznych serc i pewne, w zwycięstwach zaprawione szable”. I choć wciąż jeszcze urzędujący minister spraw wojskowych, którym był gen. Sikorski, sporą część uczestników owego zgromadzenia wyekspedio- wał karnie do odległych, prowincjonalnych garnizonów, to jednak obydwie demonstracje – Piłsudskiego i jego żołnierzy – odniosły skutek. W nowym gabinecie, na czele którego stanął Aleksander Skrzyński, ministrem spraw wojskowych został zwolennik Marszałka, gen. Żeligowski. Gabinet Skrzyńskiego, stworzony przez szeroką koalicję (od PPS po narodową demokrację), nie zdo- łał, pomimo rysującej się od lutego 1926 r. coraz pomyślniejszej gospodarczej koniunktury, rozwiązać istniejących politycznych sprzeczności. Kryzys rządowy wybuchł po zgłoszeniu przez ministra finansów, Jerzego Zdziechowskiego, nowego programu podatkowego, zakładającego znaczną podwyżkę podatków pośrednich, obniżkę płac pracowniczych, świadczeń dla emerytów oraz inwalidów wojennych i na ko- niec redukcje zatrudnienia (miało być zwolnionych 18 tysięcy kolejarzy). Ostatecznie 5 maja zdekom- pletowany gabinet (wcześniej ustąpili ministrowie reprezentujący PPS) podał się do dymisji. Nowym premierem został 10 maja, już po raz trzeci, Wincenty Witos. Wspierająca go koalicja była niemal iden- tyczna z tą, która w 1923 r. spowodowała wycofanie się ze sceny politycznej Piłsudskiego. Starcie, wobec demonstrowanej uprzednio przez Marszałka postawy, wydawało się nieuchronne. Nikt jednak nie mógł przewidzieć, jaką przybierze ono postać i czym się zakończy.

142 Wydaje się, że Piłsudski, choć liczył się z poważnym kryzysem polityczny, daleki był od przygotowy- wania jakiegokolwiek spisku czy, ujmując rzecz inaczej, by zamyślał o sięgnięciu zbrojną ręką po władzę. Oddane do jego dyspozycji 18 kwietnia, a zatem jeszcze przez ministra Żeligowskiego, oddziały mogły stanowić jedynie tło dla zamierzonej zapewne już wówczas przez niego demonstracji. Demonstracji, podkreślmy to raz jeszcze, mającej być próbą wywarcia nacisku na prezydenta, by w nowo kreowanym gabinecie nie znaleźli się ludzie, gotowi po raz kolejny wdrażać odrzucane przez Marszałka pomysły związane z kształtowaniem naczelnych władz wojskowych. Dla polityków z przeciwnego obozu Piłsudski był wszakże nieznośnym, uciążliwym ciężarem. Jesz- cze więcej pretensji, również osobistych, mieli do niego wyżsi oficerowie, na czele z generałami: Szepty- ckim, Rozwadowskim czy Zagórskim. Nie jest zatem wykluczone, że w kręgach tych zrodził się pomysł, by oczekiwanemu wystąpieniu Piłsudskiego nadać znamiona wojskowego buntu przeciwko konstytu- cyjnym władzom państwa. Pokonany „buntownik” raz na zawsze zostałby w ten sposób wyeliminowany z walki o władzę. Ostry kryzys zapowiadał już wywiad, jaki 9 maja przeprowadzony został z przygotowującym się do objęcia stanowiska premiera Witosem. Ten chłopski polityk wręcz zachęcał Piłsudskiego, by po władzę „pójść do Belwederu”. We fragmencie zaś, który wydrukowany nie został, stwierdzał: „mówią, że Piłsud- ski ma za sobą wojsko, jeśli tak, to niech bierze władzę siłą”. Co ciekawsze, przygotowania do odparcia zamachu zaczęły się już … 11 maja, kiedy to w obrębie gmachu szkolnego Oficerskiej Szkoły Piechoty znalazły się dwa samochody pancerne, oddane do dyspozycji Komendy Miasta, a oddział przyboczny Prezydenta postawiony został w stan ostrego pogotowia. Przygotowania te były po części uzasadnione, gdyż atmosfera w stolicy stawała się coraz bardziej gorąca. Na ulicach demonstrowały grupy oficerów i studenci. Rozchodziły się coraz bardziej nieprawdo- podobne pogłoski i plotki. Na dodatek skonfiskowany został wywiad Marszałka, w którym zapowiadał on walkę „z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapo- minaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści”. Na bezpośrednią akcję Piłsudski zdecydował się dopiero 12 maja. Nie ruszył jednak z, nielicznymi zresztą, oddziałami, na Warszawę, lecz osobiście, w godzinach przedpołudniowych, udał się samochodem do prezydenta. Wojciechowskiego w Belwederze nie zastał – prezydent, nieuprzedzony o przyjeździe i, być może, o narastającym kryzysie, wyjechał… do Spały. Tymczasem od wczesnego ranka 12 maja niezwykle intensywnie, być może zaalarmowany wieściami o podjętych przez współpracowników Marszałka próbach zorganizowania zbrojnej pomocy, pracował Sztab Generalny. Do rozlokowanych w pobliżu stolicy oddziałów szły zatem rozkazy, by w „możliwie największym” składzie stawiły się one w Warszawie, z kuchniami polowymi, zapasem żywności i ostrą, przewidzianą na trzy dni, amunicją. Piłsudski ruszył z Rembertowa na Warszawę dopiero o godz.13-tej. Odkryty powóz, którym jechał, eskortowany był przez ułanów z 7 pułku i baon piechoty. Na Pradze mógł liczyć na wsparcie ze strony 36 pp, dowodzonego przez Kazimierza Sawickiego. Inne, wzywane przez zwolenników Marszałka od- działy dopiero zmierzały w stronę Warszawy. Siły Piłsudskiego zatrzymały się po osiągnięciu Pragi. Po drugiej stronie Wisły stały już oddziały wierne rządowi. Na porozumienie z Wojciechowskim, wobec rządowego komunikatu o akcji „zbunto- wanych dowódców i obałamuconych przez nich oddziałów”, nie można było już liczyć. Jeśli w tej sprawie Marszałek żywił jeszcze złudzenia, to rozwiała je rozmowa z Wojciechowskim, którą odbyli ma moście Poniatowskiego około godziny 17. Pozostawała tylko walka lub kapitulacja. Podjęcie decyzji o kontynuowaniu akcji uznać można za najtrudniejszy bodaj moment w życiu Pił- sudskiego. Zdecydował się wszakże i dowodzone przez Orlicz-Dreszera oddziały rozpoczęły forsowanie Wisły. O godz. 18:35 jedna z sekcji 22 pp, posuwająca się Nowym Zjazdem, „na wysokości schodków, łączących dziedziniec Pod Blachą z Placem Zamkowym” została „bez jednego uprzedzenia lub sygnału ze strony wojsk rządowych” po prostu „niespodziewaną salwą wybita”. Był to rzeczywisty sygnał do roz- poczęcia walki. Starcia zbrojne przeciągnęły się do 15 maja. Piłsudski dysponował wciąż rosnącą przewagą, bowiem oddziały, mające iść na pomoc siłom rządowym, bądź odmawiały posłuszeństwa (lwowski DOK), bądź ich marsz był opóźniany, zwłaszcza przez kolejarzy. I choć początkowo dowódcom rządowych wojsk wydawało się, że przewaga jest po ich stronie, choć dysponowali lotnictwem, choć Rozwadowski wydał

143 nawet rozkaz, by „nie szczędzić życia przywódców buntu , to jednak 15 maja, po ewakuowaniu się do Wilanowa, prezydent i rząd zdecydowali się ustąpić. Władza, po dymisji Wojciechowskiego, znalazła się w rękach marszałka Sejmu, Macieja Rataja. Walki zostały wstrzymane, mimo że odsiecz ze strony od- działów wielkopolskich i DOK Kraków znajdowała się nieopodal. Polityków i niektórych wojskowych (gen. Szeptyckiego) powstrzymało widmo krwawej, niszczącej Polskę, wojny domowej. Marszałek okazał się zwycięzcą. Nadchodził czas rządów sanacji.

144 56. Rządy sanacji

Po zamachu majowym faktyczna władza znalazła się w rękach Marszałka Piłsudskiego. Zwycięzca nie ogłosił jednak objęcia rządów dyktatorskich. Ograniczył się jedynie do zalegalizowania dokonanego przewrotu. Na czele nowego rządu stanął desygnowany przez Piłsudskiego Kazimierz Bartel. Co wię- cej, Piłsudski nie przyjął godności prezydenta, wybrany 31 maja na to stanowisko przez Zgromadzenie Narodowe (otrzymał 292 głosy, a jego kontrkandydat, wojewoda poznański Adolf Bniński, 193). Dzień później prezydentem, również na wyraźne życzenie Marszałka, został Ignacy Mościcki, światowej sławy chemik, z polityką, pomimo uczestnictwa w ostatnim dziesięcioleciu ubiegłego stulecia w działalności socjalistycznej, nie mający wówczas nic wspólnego. Piłsudski, jeszcze w czasie zamachu deklarował, iż „nie może być w państwie za wiele niesprawied- liwości względem tych, co pracę swą dla innych dają, nie może być w państwie – gdy nie chce ono iść ku zgubie – za dużo nieprawości”. Decyzja polityczna w głoszonych przez niego publicznych deklaracjach przybrała zatem postać dążenia do przeprowadzenia „przełomu moralnego”, co zamierzał uczynić po- przez „zmniejszenie łajdactw i utorowanie drogi uczciwości”. Był to, innymi słowy, program „moralnej sanacji”, od którego to terminu ukuta została nazwa całego wspierającego Marszałka obozu politycznego. Pierwszym, bezpośrednim skutkiem zamachu majowego stało się istotne ograniczenie praw parla- mentu na korzyść władzy wykonawczej, a przede wszystkim prezydenta. Nową regulację prawną przy- niosła, uchwalona 2 sierpnia 1926 r., tzw. nowela sierpniowa. Była to w istocie znacząca korekta ustawy konstytucyjnej. Przewidywała ona, że prezydent będzie dysponował prawem rozwiązywania sejmu i se- natu przed upływem kadencji oraz upoważniono go do wydawania rozporządzeń z mocą ustawy (roz- porządzenia te obowiązywały w przypadku nieuchylenia ich przez sejm, prezydent bowiem mógł po- sługiwać się tą procedurą w czasie, gdy parlament nie obradował). Inna, istotna zmiana, dotyczyła trybu uchwalania budżetu. Według noweli, o ile nie został on uchwalony w ściśle określonym czasie, to miał obowiązywać w brzmieniu projektu rządowego. Nowela sierpniowa była generalnym wstępem do zmiany konstytucji. I choć obserwatorzy sceny politycznej zakładali, iż do wydarzenia tego dojdzie już po najbliższych wyborach, rządzącemu obozowi udało się tego dokonać dopiero w 1935 r., tuż przed śmiercią Piłsudskiego. Ci wszyscy, którzy opowiedzieli się po stronie Marszałka, wierzyli nie tylko w uzdrowienie życia publicznego, ale też realną poprawę warunków bytowania. W tym przypadku w sukurs wewnętrznym przeobrażeniom przyszła, skrupulatnie przez gospodarkę polską wykorzystana, poprawa światowej ko- niunktury. Wzrosło zainteresowanie Polską ze strony kapitału zagranicznego, co zaowocowało uzyska- niem najwyższej w okresie międzywojennym pożyczki (tzw. stabilizacyjnej w wysokości 62 mln dola- rów i 2 mln funtów szterlingów). Ona to, wraz z wyraźnym przypływem obcych kapitałów, wpłynęła na widoczne unowocześnienie produkcji i wyraźne ożywienie gospodarcze. Był to zresztą okres, w którym Polska zdobyła się na poważny wysiłek inwestycyjny, czego przejawem stała się przede wszystkim rozbu- dowa miasta i portu w Gdyni. Zdecydowanie, w skali kraju, ożywiło się również budownictwo mieszka- niowe. Na wsi zaś znacznie wzrosło tempo parcelacji. Rosły, innymi słowy, pokłady społecznej nadziei. Nowa ekipa umiejętnie dyskontowała te nastroje i systematycznie umacniała swą władzę. Służyło temu i poszerzanie uprawnień organów wykonawczych, i utwierdzanie wpływów sanacji w wojsku i ad- ministracji (po przeprowadzeniu wymiany kadry urzędniczej, co opozycja określiła mianem personalnych „czystek”), i wreszcie poszukiwanie nowych politycznych sojuszników. Partie lewicy, które – tak jak PPS czy PSL-„Wyzwolenie” – jednoznacznie poparły Marszałka w dniach zamachu, długo żywiły złudzenia, iż Piłsudski, prędzej czy później, dla zdobycia masowej bazy, odwoła się do ich pomocy. Odpowiedzią, a zarazem sensacją polityczną, stała się wizyta Marszałka w końcu października 1926 r. w Nieświeżu, rodowym majątku Radziwiłłów. Była to z jednej strony próba odebrania zachowawczej klienteli naro- dowej demokracji, z drugiej symboliczna wręcz oznaka zwrotu na prawo. Aczkolwiek nie do końca. Po- litycy z prawej bądź lewej strony sceny politycznej zdawali się bowiem nie pamiętać, iż w dwa tygodnie po zamachu Piłsudski mówił: „mam przyjaciół pośród prawicy, mam ich pośród lewicy, ale nie polityką partii Polska może się dźwignąć”. Miast etykietek i programów Piłsudski proponował pracę dla państwa.

145 Na posunięcia Piłsudskiego prawica podążająca za narodową demokracją odpowiedziała niebawem. W początkach grudnia 1926 r. doszło do powołania organizacji o charakterze pozaparlamentarnym, która przyjęła nazwę Obóz Wielkiej Polski (OWP). Jej twórca, a zarazem niekwestionowany przywódca obozu nacjonalistycznego, Roman Dmowski, w pewnym stopniu przenosił w ten sposób na grunt pol- ski organizacyjne doświadczenia włoskiego faszyzmu. Od strony programowej natomiast OWP usiło- wała odwoływać się do rodzimych, narodowych doświadczeń. Szczególną rolę w nowym ugrupowaniu od kwietnia 1927 r. zaczęła odgrywać jego autonomiczna i wyodrębniona cześć, Ruch Młodych OWP. Rosnący rozdźwięk pomiędzy obozem rządzącym a ugrupowaniami lewicowymi od 1927 r. przeja- wiać zaczął się tym, iż sanacja zaczęła paraliżować lub utrudniać ich działalność. Z jednej strony stara- no się wywoływać w ich szeregach rozłamy, co dotknęło przede wszystkim stronnictwa chłopskie i PPS. Z drugiej, zwłaszcza wobec kierunków skrajnie lewicowych, stosowano wymierzone w nie bezpośrednie represje. W ten sposób na przełomie grudnia 1926 i stycznia 1927 r. rozpoczęto likwidację białoruskiej Hromady. Wiosną 1927 r. podobny los spotkał komunizującą Niezależną Partię Chłopską. Przywódcy sanacji niezwykle starannie przygotowywali się do nadchodzących wyborów. Ich termin przypadał na wiosnę 1928 r., a emanacją obozu rządzącego miał stać się utworzony specjalnie w tym celu Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem Marszałka Piłsudskiego (BBWR), na czele którego stanął najbliższy współpracownik Marszałka, Walery Sławek. Wybory, poprzedzone przeprowadzoną z ogrom- nym rozmachem (i ominięciem przepisów) kampanią propagandową, nie przyniosły sanacji spodzie- wanych rezultatów. W nowo wybranym Sejmie zdobyła ona przewagę, stając się tam najliczniejszym stronnictwem, ale do zdobycia większości bezwzględnej, nie wspominając już o niezbędnej dla zmiany konstytucji większości kwalifikowanej, było jej bardzo daleko. W nowym Sejmie stosunki pomiędzy partiami lewicy a sanacją uległy dalszemu zaostrzeniu. Tem- peraturę sporu podniosło zwłaszcza pomyślne przeprowadzenie przez lewą stronę izby wniosku o po- ciągnięcie do odpowiedzialności przed trybunałem Stanu ministra skarbu Gabriela Czechowicza, odpo- wiedzialnego ze przekroczenia budżetowe związane z nielegalnym finansowaniem kampanii wyborczej sanacji. Formalnie przed trybunałem stanął minister, faktycznie oskarżano Piłsudskiego. W październiku 1929 r. doszło do kolejnego, znamiennego incydentu. Marszałek Sejmu, Ignacy Daszyński, nie wyraził zgody na otwarcie posiedzenia w związku z obecnością na terenie Sejmu grupy oficerów. Był to już czas, kiedy coraz bliższym realizacji stawał się plan porozumienia stronnictw lewicy i centrum, by autorytarnym rządom Piłsudskiego przeciwstawić się na gruncie parlamentarnym. Par- lamentarna większość bowiem, choć była w stanie obalić rząd, nie dysponowała realną siłą, by przejąć władzę. Ta zaś, acz nieformalnie, skupiała się w ręku Marszałka. Jesienią 1929 r., kiedy to rodził się Centrolew, opozycja zmierzała już do bardziej zdecydowane- go działania. Zaognieniu sytuacji politycznej sprzyjał okres gwałtownego załamania się koniunktury gospodarczej. W tej sytuacji akcje Centrolewu, skupiającego trzy ugrupowania chłopskie (PSL-„Piast”, PSL-„Wyzwolenie” i powstałe u progu 1926 r. Stronnictwo Chłopskie), PPS, Narodową Partię Robotni- czą i chadecję, wyraźnie zaczęły sanacji zagrażać. Tym bardziej, że opozycja, wobec jałowości poczynań na gruncie parlamentarnym zaczynała, poprzez wiece, bezpośrednio odwoływać się do opinii publicz- nej. Coraz silniejsze społeczne poparcie dla niej, widoczne zwłaszcza podczas krakowskiego kongresu Centrolewu w czerwcu 1930 r., zmusiło Piłsudskiego do podjęcia zdecydowanej kontrakcji. W końcu sierpnia osobiście stanął na czele rządu. W kilka dni później prezydent rozwiązał Sejm i Senat. Krok ten zapowiadał nie tylko nowe wybory. Przywódcy Centrolewu, nie chronieni już immunitetem poselskim, na rozkaz Piłsudskiego zostali aresztowani i osadzeni w więzieniu wojskowym w twierdzy brzeskiej. Aresztowania, które miały sparaliżować przedwyborczą akcję opozycji, dotknęły około 5 tysięcy dzia- łaczy. Ogółem do więzień wtrącono niemal co trzeciego opozycyjnego posła! Przeprowadzone w takiej atmosferze wybory, wkrótce określone mianem „brzeskich”, przyniosły sukces sanacji. Jej reprezentacja, BBWR, sięgnęła po więcej aniżeli 55% mandatów, co dawało jej w Sejmie bezwzględną większość. Był to tryumf, rozmiary którego nie dadzą się wytłumaczyć jedynie sparaliżowaniem poczynań opozycji. W lata trzydzieste wkraczała zatem sanacja jako zwycięska siła polityczna. Problemy, przed którymi stanęła, były jednakowoż wyjątkowo trudne do rozwiązania. Kraj przygniatał, znacznie dotkliwszy ani- żeli na zachodzie Europy, kryzys ekonomiczny. Wzrosło też, i to w dramatyczny wręcz sposób, zagro- żenie zewnętrzne. I to zagrożenie w pierwszym rzędzie, lawirując pomiędzy Moskwą a Berlinem, starał się Piłsudski zażegnać.

146 57. Pomiędzy Moskwą a Berlinem

Ład lokarneński, który w 1925 r. zastąpił porządek wersalski, nie zabezpieczał terytorialnej integralności II Rzeczypospolitej. Stanu zagrożenia granicy zachodniej nie równoważył już francusko-polski alians. I choć w drugiej połowie lat dwudziestych nastała moda na składanie deklaracji o wyrzeczeniu się sto- sowania przemocy przy rozstrzyganiu sporów (w sierpniu 1928 r. podpisano nawet w Paryżu specjalną, obowiązującą aż 57 państw umowę), groźba wybuchu konfliktów zbrojnych wcale nie została zażegnana. Przeciwnie, lata kryzysu gospodarczego znacznie przybliżyły to niebezpieczeństwo. „Duch Locarna” przejawiał się początkowo w głośnych, propagandowych wypowiedziach, wska- zujących na potrzebę pokojowego dokonania rewizji polsko-niemieckiej granicy. Niemieccy politycy wykorzystywali do tego celu rozmaite fora publiczne, łącznie z obradami Ligi Narodów. O korytarzu pomorskim, jako „klinie wbitym w ciało Niemiec”, mówił radykalny polityk francuski, Édouard Dala- dier, a w antypolskiej kampanii wtórował mu były brytyjski premier, Lloyd George. Wypowiedzi rewi- zjonistyczne wypełniały łamy nie tylko niemieckiej prasy. Koncepcję, by Polska dobrowolnie wyrzekła się Pomorza i zrezygnowała z obrony swych interesów na terenie Gdańska propagowała, i to z niezwykłą intensywnością, prasa francuska, a więc kraju, z którym łączył Polskę ścisły sojusz wojskowy. Francuzi, od 1926 r. zawierzający swe bezpieczeństwo systemowi fortyfikacji, zwanemu z czasem linią Maginota, usiłowali rozluźnić łączące ich z Polską więzy. W końcu 1927 r. podjęli nawet próbę osła- bienia siły swych zobowiązań wojskowych, na co Polska, usilnie dbająca o utrzymanie status quo, nie zamierzała przystać. Inna sprawa, że malała wiara w ewentualną francuską pomoc. Tymczasem u progu lat trzydziestych wydawało się, że będzie ona niezbędna. W momencie, gdy kryzys gospodarczy w Europie przybierał na sile, stosunki polsko-niemieckie uległy gwałtownemu, dramatycznemu zaostrzeniu. Pierwszym sygnałem stało się odrzucenie przez nie- miecki parlament wynegocjowanego i już podpisanego traktatu handlowego. Za krokiem tym nastąpiły dalsze, nieprzyjazne akty. Była nim i zaostrzająca charakter wojny celnej przyjęta przez Reichstag pod- wyżka ceł na płody rolne, i szeroko komentowana wypowiedź niemieckiego ministra dla terenów okupo- wanych, Treviranusa, zapowiadająca bój dla zaleczenia rany na wschodniej flance republiki weimarskiej. Demonstracjom tym towarzyszyły, wskazujące na konieczność rewizji polsko-niemieckiej granicy, wy- powiedzi polityków europejskich, w tym, ku przykremu zaskoczeniu strony polskiej, i prezydenta Cze- chosłowacji, Tomasza Masaryka. Jeśli dodać, że wydarzenia te zbiegły się z kolejnymi komplikacjami na odcinku polsko-gdańskim (senat Wolnego Miasta w maju 1930 r. wystąpił z zarzutem, skierowanym do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, że gospodarcze poczynania Polski w Gdyni nie są niczym innym, jak realizowaniem planu ekonomicznego zniszczenia Gdańska), to widać, że po- litycy odpowiedzialni za politykę zagraniczną II Rzeczypospolitej stanęli przed poważnym dylematem. Widoczna izolacja Polski na arenie międzynarodowej i iluzoryczność sojuszy wymagały zdecydowanych, zmieniających tę sytuację, kroków. W tej sytuacji Piłsudski postanowił zneutralizować niemieckie zagro- żenie poprzez czasowe zbliżenie z Moskwą. Polityczne ocieplenie pomiędzy Warszawą a Moskwą poprzedzone było ożywieniem we wzajemnej wymianie handlowej. I choć trend ten rysował się już wyraziście od 1929 r., to jednak proces poprawy klimatu politycznego nie przebiegał łatwo. Przeszkadzały temu i rozmaite incydenty (napaść nacjonali- stycznych bojówek ukraińskich na konsulat ZSRR we Lwowie w listopadzie 1929 r., próba zamachu na poselstwo sowieckie w roku następnym), i przedwczesne wynurzenia publicystyczne (cykl artykułów Dmowskiego „Polska a Rosja” sugerujących możliwość współudziału Polski w antysowieckiej krucjacie), i zadawniona podejrzliwość Moskwy wietrzącej wokół kapitalistyczny, antyradziecki spisek. Przełom nastąpił jesienią 1931 r. Uwaga Moskwy, wobec militarnej akcji Japonii w Mandżurii, skiero- wała się na Daleki Wschód. W tej sytuacji odprężenie w stosunkach z Polską stawało się dla ZSRR naka- zem chwili. Trudno się więc dziwić, że rozmowy, które miały doprowadzić do zawarcia paktu o nieagresji, zostały w grudniu tegoż roku wznowione, sam zaś pakt parafowany już 26 stycznia 1932 r. (podpisano go w lipcu, natomiast prezydent ratyfikował go 27 listopada).

147 Pakt, który miał obowiązywać przez trzy najbliższe lata, głosił, iż obie układające się strony wyrzeka- ją się wojny jako narzędzia polityki, co w konsekwencji prowadziło do deklaracji, że nie będą podejmo- wać jakichkolwiek działań agresywnych czy to samodzielnie, czy też w jakimkolwiek sojuszu. Co więcej, sprzeczny z postanowieniami układu byłby każdy akt gwałtu godzący w całość, integralność i nietykalność terytorialną Polski bądź ZSRR, i to nawet w sytuacji, gdyby krok taki przedsięwzięty został bez uprzed- niego wypowiedzenia wojny. Polska i ZSRR zobowiązały się ponadto do skrupulatnego przestrzegania zasady neutralności w sytuacji, w której doszłoby do napaści na którąkolwiek z układających się stron. Ten z sygnatariuszy układu, który nie zostałby zaatakowany, miałby wreszcie powstrzymywać się w tym czasie od wspierania napastnika. Pakt przewidywał również, że tak Polska, jak i ZSRR, nie będą uczest- niczyć w porozumieniach godzących w sygnatariuszy układu, wszelkie zaś spory, których nie udałoby się rozwiązać na drodze dyplomatycznej, poddawane zostałyby arbitrażowi. Pakt, zabezpieczający Polsce granicę wschodnią, wzmacniał jej pozycję na zachodzie. Tam zaś sytu- acja zaogniała się z dnia na dzień. Punktem zapalnym pozostawał, niejako tradycyjnie, Gdańsk. Początek lat trzydziestych to w stosunkach polsko-gdańskich czas nieomal nieprzerwanych kon- fliktów. Już w 1931 r. Polska oskarżyła na forum Ligi Narodów Wolne Miasto o lekceważenie obowią- zujących na jego obszarze polskich przepisów celnych, co narażało skarb II Rzeczypospolitej na wie- lomilionowe straty. W odwecie Gdańsk w początku 1932 r. wypowiedział Polsce prawo do korzystania ze swego portu jako miejsca pobytu okrętów wojennych. Cała sprawa szybko nabrała wymiaru presti- żowego, w Gdańsku miała bowiem złożyć kurtuazyjną wizytę wojenna eskadra brytyjska. Angielskie okręty, które wpłynęły 15 czerwca do portu, witał oficjalnie polski kontrtorpedowiec „Wicher”. Nieofi- cjalnie jego dowódca otrzymał rozkaz, by w razie jakiegokolwiek incydentu ostrzelać portowe budynki. Incydent zakończył podpisany w sierpniu tegoż roku protokół pojednawczy, ale napięcie w stosunkach z Niemcami utrzymywało się. Problem ten, w oparciu o wytyczne Marszałka, rozwiązać miał nowy minister. Po dymisji w listopadzie prowadzącego od maja 1926 r. polską politykę zagraniczną Augusta Zalewskiego, został nim Józef Beck. Zmiana, wobec zaognionej i zagmatwanej sytuacji międzynarodowej, była konieczna. Zaleski, w prze- ciwieństwie do Becka, nie był człowiekiem walki. Ten zaś, człowiek energiczny i zaledwie 38-letni, cieszący się przy tym doskonałą opinią u Piłsudskiego, zdolny był do działań niekonwencjonalnych i… kontro- wersyjnych. On też, jeszcze jako wiceminister, na plan pierwszy wysunął cztery zasadnicze kwestie, wy- magające aktywnych poczynań polskiej dyplomacji na arenie międzynarodowej. Były to: problem trakta- towych zobowiązań w sprawie mniejszości, które od 1919 r. ciążyły na Polsce; nieuregulowane stosunki z Litwą, zaszłości odnośnie Zaolzia i to, co było najbardziej palące – właśnie Gdańsk. Wolne Miasto zaś, tak jak i całe Niemcy, ulegało wpływom nazistów. Stosunki polsko-niemieckie pogorszyły się dodatkowo, choć wydawało się to wręcz nieprawdopo- dobne, po objęciu urzędu kanclerskiego przez Hitlera. Rewizjonistyczne wypowiedzi Hitlera spotkały się z natychmiastową, ostrą odprawą. III Rzeszy zagrożono wojną (uczynił to polski poseł w Berlinie). W Gdańsku, na Westerplatte, transportowiec „Wilia” wysadził na ląd oddział piechoty morskiej. Na Po- morzu koncentrowały się polskie jednostki. Trudno dziś orzec, czy istotnie w tym czasie Piłsudski nosił się z planami wojny prewencyjnej z Niemcami – jeżeli Polska wystąpiła, co wydaje się wysoce prawdo- podobne, z taką inicjatywą wobec Francji, to z całą pewnością nie napotkała odzewu. Problem niemie- cki Piłsudski i Beck rozwiązywać musieli na własną rękę. Zwłaszcza, że zachód przemyśliwał wówczas o „pakcie czterech”, czyli układzie Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec i Włoch. Polska odpowiedziała na to demonstracyjnym ożywieniem stosunków z ZSRR i poszukiwaniem, bez możnych pośredników, for- muły kompromisu z Niemcami. Ta ostatnia możliwość, wobec rosnącej izolacji Niemiec na arenie międzynarodowej (nieratyfikowanie paktu czterech, wystąpienie Niemiec jesienią 1933 r. z Ligi Narodów), stawała się coraz bardziej realna, tym bardziej, iż słabość Rzeszy dostrzegał sam Hitler. W tej sytuacji jego rozmowa z polskim posłem, Alfredem Wysockim, przeprowadzona 2 maja 1933 roku, otworzyła drogę do porozumienia. Rokowa- nia kontynuował już następca Wysockiego, Lipski, a ich efektem stała się podpisana 26 stycznia 1934 r. deklaracja o niestosowaniu przemocy. Deklaracja, mająca obowiązywać dziesięć lat, pomijała jednak milczeniem sporne sprawy teryto- rialne i kwestie położenia mniejszości. Ustalono w niej, że układające się strony będą się porozumiewać we wszystkich sprawach dotyczących ich wzajemnych stosunków, problemy zaś rozwiązywać na drodze

148 pokojowej, a w przypadku, gdyby rokowania zakończyły się fiaskiem, poszukiwano by innych sposobów zażegnania konfliktu, z międzynarodowym arbitrażem włącznie. I choć ustalenia polsko-niemieckie nie były tak daleko idące, jak klauzule polsko-sowieckiego paktu o nieagresji, to od tego momentu zaryso- wała się – tak pożądana przez stronę polską – zasada „równej odległości” pomiędzy Warszawą a Moskwą i Berlinem. Owa, skonstruowana przez Piłsudskiego, a realizowana przez Becka, polityka równowagi, dawała Polsce rzecz najcenniejszą – czas. Marszałek bowiem, o czym przestrzegał w marcu 1934 r. swych najbliższych współpracowników, nie wierzył w trwałość i solidność międzynarodowych zabezpieczeń. Nie miał złudzeń. Europa, a z nią Polska, zmierzały ku wojnie.

149 58. Ku wojnie

Rok 1935 przebiegał pod znakiem brzemiennych w skutki wydarzeń. W kwietniu weszła w życie nowa ustawa konstytucyjna. I choć, czego świadomość miał sam Marszałek, uchwalono ją „dowcipem i tri- kiem” (sanacja niemająca w Sejmie kwalifikowanej większości uciekła się do wybiegu, przyjmując jako projekt konstytucji przedstawione przez Stanisława Cara „tezy” i wykorzystując nieobecność posłów opozycyjnych), to jednak w istotny sposób zmieniała ona ustrojowy system II Rzeczypospolitej. Miejsce narodu, jako podmiotu praw, zastąpiła w niej idea celu nadrzędnego, którym był interes państwa jako całości. Państwo, w myśl obowiązującego odtąd zapisu konstytucyjnego, stawało się tym samym wspól- nym dobrem wszystkich obywateli. Jednolita i niepodzielna władza skupiała się w rękach prezydenta. On to, odpowiedzialny za los pań- stwa „wobec Boga i historii”, miał troszczyć się o jego dobro, gotowość obronną, wreszcie stanowisko zajmowane przez Polaków wśród narodów świata. Wszystkie inne organa państwowe – rząd, sejm, senat, siły zbrojne, sądy, kontrola państwowa – pozostawały pod zwierzchnictwem prezydenta. Prezydent mia- nował, jak i odwoływał premiera, zwoływał i rozwiązywał obydwie izby parlamentu, zarządzał otwarcie, odroczenie i zamykanie ich sesji, był wreszcie zwierzchnikiem siły zbrojnej, również w okresie wojny. Prezydent reprezentował państwo na zewnątrz, stanowił o wojnie i pokoju, zawierał i ratyfikował umowy z innymi państwami. Co więcej, prezydent, jak niegdyś monarcha absolutny, otrzymywał szczególnego rodzaju uprawnienia, tzw. prerogatywy osobiste, nie wymagające kontrasygnaty właściwego ministra. Należało do nich wskazywanie jednego z kandydatów na urząd prezydenta i zarządzanie głosowania po- wszechnego w tej sprawie, wyznaczanie następcy na czas wojny – co wkrótce okazało się jakże potrzebne, mianowanie i odwoływanie premiera, I prezesa Sądu Najwyższego, mianowanie oraz odwoływanie Gene- ralnego Inspektora Sił Zbrojnych, czyli w praktyce Naczelnego Wodza na wypadek wojny, powoływanie sędziów Trybunału Stanu oraz senatorów, którzy otrzymywali mandat z jego wyboru. Na mocy tychże prerogatyw prezydent mógł ponadto oddawać członków rządu pod sąd Trybunału Stanu, rozwiązywać obie izby przed upływem ich kadencji i na koniec stosować prawo łaski. Prezydent, już w trybie zwyczajnym, miał prawo wydawać dekrety, jak choćby takie, które dotyczyły organizacji rządu i administracji państwowej. Dysponował też vetem zawieszającym w zakresie ustawo- dawstwa, co wobec wstrzymania ustawy do czasu kolejnej sesji parlamentu blokowało ją co najmniej na rok. Nie ulega wątpliwości, iż owo ogromne rozszerzenie uprawnień władzy wykonawczej było zarzu- ceniem zasad demokracji parlamentarnej, było przejściem na pole, jak ujmowali to prawnicy, demokra- tycznego cezaryzmu czyli łagodnej, realizowanej w ramach prawnych, dyktatury wybitnej jednostki. Nie ulega też wątpliwości, iż olbrzymie kompetencje prezydenckie skrojono na wymiar jedynego, jak mnie- mano, zdolnego do udźwignięcia tego ciężaru człowieka – Piłsudskiego. Swoisty paradoks historii spra- wił, że Konstytucja Kwietniowa była ostatnim dokumentem, pod którym Marszałek złożył swój podpis. W 1935 r. Piłsudski był już śmiertelnie chory. Stan jego zdrowia pogorszył się gwałtownie w marcu, wtedy to polecił, by na czele gabinetu stanął Sławek. Nawet najbliżsi jednak nie dostrzegali jeszcze zagro- żenia. Diagnoza lekarska, będąca nieodwołalnym wyrokiem, sformułowana została w dniu, w którym pod aktem konstytucyjnym składał swój podpis prezydent Mościcki, 23 kwietnia. Werdykt brzmiał: rak żołąd- ka i wątroby. W niedzielę 12 maja, w rocznicę zamachu, o godzinie 8:45 wieczorem, Piłsudski już nie żył. Śmierć Marszałka, który spoczął w kryptach królewskich na Wawelu, była szokiem i wstrząsem, na- wet dla jego najzagorzalszych przeciwników. Dominowało poczucie dotkliwej straty, odejścia kogoś, kto był w stanie nie tylko rozpoznać, ale i odsunąć, zbliżające się niebezpieczeństwa. Poczucia bezpieczeństwa nie gwarantowali następcy Marszałka. Ani mianowany Generalnym Inspek- torem Sił Zbrojnych generał (od 10 listopada 1936 r. marszałek) Edward Rydz-Śmigły, ani nowy kierownik Ministerstwa Spraw Wojskowych, gen. Tadeusz Kasprzycki, ani sam prezydent Mościcki, który odkrył w sobie niemałe ambicje polityczne. Jednolity do tej pory obóz sanacyjny zaczął się zresztą rozpadać, ulegać, jak określił to Miedziński, dekompozycji. Efektem wewnątrzobozowych rozgrywek stało się wy- eliminowanie upatrywanego na następcę Piłsudskiego Sławka (który po nieudanych dla sanacji wyborach we wrześniu 1935 r., gdyż wzięło w nich udział niespełna 47% uprawnionych do głosowania, rozwiązał

150 BBWR) i wspierających go zwolenników rządów twardej ręki, czyli grupy pułkowników. O tym, co dzia- ło się na szczytach władzy decydowała odtąd skupiona wokół Mościckiego tzw. „grupa zamkowa”. W jej obrębie na czołową postać wyrastał zawiadujący skarbem Eugeniusz Kwiatkowski. Obok niej znajdowali się zwolennicy Rydza-Śmigłego, czyli „grupa GISZ-u”. Rezultatem zawartego kompromisu był gabinet, na czele którego stał od maja 1936 r. Felicjan Sławoj-Składkowski. Przez cały ten czas nikt nie kwestionował pozycji ministra Józefa Becka, człowieka, kierującego z wyboru Marszałka polską polityką zagraniczną. Polityki, kreowanej przez Becka, nie dotyczyły wewnętrzne meandry i przesilenia. A był to przecież czas i radykalnego wzrostu nastrojów nacjonalistycznych, uzewnętrzniających się choćby w murach uczel- ni w awanturach i bójkach o wyraźnie antysemickim podłożu, i wybuchowej atmosfery na wsi, znajdu- jącej swe ujście w wielkim strajku chłopskim latem 1937 r., i próby łączenia partii opozycyjnych, jak ta, którą pod patronatem Paderewskiego podjęli m.in. Sikorski, Witos, Korfanty i Haller (od siedziby genial- nego pianisty określono ją mianem Frontu Morges). Co więcej, tendencje prawicowo-nacjonalistyczne przeniknęły do części obozu rządzącego, o czym wyraźnie świadczyła opublikowana w lutym 1937 r. deklaracja nowej, reprezentującej go siły, czyli Obozu Zjednoczenia Narodowego (Ozonu). Zaostrzyły się wreszcie, czego trudno byłoby nie zauważyć, stosunki z mniejszościami narodowymi, zwłaszcza zaś z mniejszością ukraińską. Wewnętrzne problemy w miarę upływu czasu przesłaniały jednak coraz wy- raźniej zagrożenia zewnętrzne. Europejskiej stabilizacji w powszechnym odczuciu zagrażały w pierwszym rzędzie Niemcy. W mar- cu 1935 r. rządzona przez Hitlera III Rzesza wprowadziła, gwałcąc tym samym ustalenia wersalskie, powszechny obowiązek służby wojskowej. W październiku tegoż roku włoska armia rozpoczęła dzia- łania zbrojne przeciwko Etiopii. Bierność, którą w tej sprawie zademonstrowały mocarstwa zachodnie, ośmieliła Hitlera do kolejnego, agresywnego kroku. W marcu 1936 r. niemieckie oddziały wkroczyły do zdemilitaryzowanej Nadrenii. Łamanie przez Hitlera kolejnych porozumień uznane zostało przez stronę polską za bardzo wy- mowny, a zarazem groźny, symptom. Tym razem reakcja rządu polskiego była stanowcza. Ambasador Francji, wezwany przez Becka, usłyszał z jego ust, że Polska „pozostanie wierna swoim zobowiązaniom sojuszniczym”. Oznaczało to, innymi słowy, gotowość do zbrojnego wsparcia Francji w razie jej konflik- tu z III Rzeszą. Beck, w przeciwieństwie do Rydza-Śmigłego, nie wierzył jednak w to, że aliantka Polski wystąpi w sposób stanowczy. Miał rację. Obydwa zachodnie mocarstwa, i Francja, i Wielka Brytania, wolały nie drażnić Hitlera. A był to, jak twierdzą kompetentni badacze, ostatni moment, by zatrzymać wodza III Rzeszy. Wszelki, nawet najmniejszy, zbrojny opór sprawiłby, że byłby on zmuszony dać swym wojskom hasło odwrotu. Oporu jednak nie było. Linia polskiej polityki zagranicznej nie uległa zmianie, ale pod naciskiem kół wojskowych w 1936 r. podjęto decyzję o zacieśnieniu sojuszu z Francją. Stało się to podczas wizyty Rydza-Śmigłego nad Sek- waną na przełomie sierpnia i września 1936 r. I choć nie sprecyzowano zobowiązań wojskowych Francji wobec Polski, to jednak przywrócono pełną ważność układowi politycznemu z 1921 r. Ponadto Rydz- -Śmigły przywoził ze sobą zobowiązanie do przekazania Polsce pożyczki w wysokości 2 mld franków, przeznaczonej przede wszystkim na dozbrojenie. Pozycja Polski zdawała się ulegać wzmocnieniu. Jesienią 1936 r. w jednoznaczny sposób odrzuciła ona zatem myśl udziału w pakcie antykominternowskim, utrzymując poprawne stosunki zarówno z Niem- cami (pomimo pogorszenia się położenia mniejszości polskiej w Rzeszy oraz antypolskich incydentów w Gdańsku), jak i ZSRR. Spokojnie przyjęto też w Warszawie włączenie do Rzeszy Austrii (Anschluss), wykorzystując to wydarzenie do wymuszenia na rządzie litewskim nawiązania pomiędzy Warszawą a Kownem stosunków dyplomatycznych. Czas dramatycznych wydarzeń miał jednak dopiero nadejść, 1938 r. okazał się bowiem ostatnim rokiem pokoju.

151 59. Ostatni rok pokoju

Zagarnięcie przez III Rzeszę Austrii nie wzbudziło większego zaniepokojenia w gremiach kierowniczych II Rzeczypospolitej również dlatego, że ostrze niemieckiej ekspansji zdawało kierować się w stronę Pół- wyspu Bałkańskiego. Ocenę tę zmienił jednak los Czechosłowacji i nowy, pomonachijski etap kontaktów polsko-niemieckich. Przygotowania do terytorialnego unicestwienia polskiego południowego sąsiada III Rzesza rozpo- częła niemal nazajutrz po Anschlussie. Pretekstem był los prześladowanej, zdaniem Hitlera, niemieckiej mniejszości w Czechosłowacji. Żądania autonomii narodowej, wysuwane przez Niemców sudeckich, nabrały międzynarodowego rozgłosu już w marcu 1938 r. Charakterystyczne, iż w myśl instrukcji Becka z podobnymi postulatami wystąpili mieszkający za Olzą Polacy. Polska, wykorzystując niemiecki nacisk, zamierzała coraz wyraźniej przywrócić stan sprzed stycznia 1919 r. kiedy to zaolziański Śląsk należał do odradzającej się II Rzeczypospolitej. W 1938 r. sprawiało to jednak wrażenie jednolitej linii wobec Cze- chosłowacji w polityce tak III Rzeszy, jak i Polski. Kryzys czechosłowacki, przy biernym stanowisku zachodu, zaostrzył się u schyłku sierpnia. I choć prezydent Benesz zdecydował się na wyekspediowanie osobistego przesłania na ręce Mościckiego, pro- ponując rozwiązanie spornych problemów granicznych i nie kryjąc, że możliwe są istotne w tym zakre- sie korekty, na pozytywną polską reakcję (list został doręczony 26 września) było już zbyt późno. W trzy dni po inicjatywie Benesza na konferencji w Monachium, z udziałem Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Niemiec, zapadła decyzja o niezwłocznym przekazaniu Sudetów III Rzeszy. Polska, w Monachium nie- obecna, zaostrzyła swój antyczeski kurs. Do Pragi wystosowano ultimatum z żądaniem oddania Polsce Zaolzia. Żądania te zostały zaakceptowane 1 października. Dzień później linię graniczną przekraczały już polskie oddziały. I choć propaganda przedstawiała wydarzenie to w kategoriach mocarstwowego sukcesu Polski, i choć tryumfalistycznym nastrojom ulegała zdecydowana większość opinii publicznej, to jednak wkrótce okazało się, że jest problematyczne zwycięstwo. Jeszcze 31 października odebrano Słowacji obsza- ry położone na Spiszu, Orawie i rejon Przełęczy Jabłonkowskiej. Polska znalazła się wobec perspektywy „generalnego uporządkowania” stosunków polsko-niemieckich, tak bowiem 24 października minister spraw zagranicznych Rzeszy, Joachim Ribbentrop, w rozmowie z ambasadorem II Rzeczypospolitej, Jó- zefem Lipskim, nazwał niemieckie propozycje. Żądania, wysunięte przez Ribbentropa w imieniu Hitlera, z pozoru nie przedstawiały się groźnie. Minister domagał się bowiem, by do III Rzeszy powrócił Gdańsk, przez „korytarz” przeprowadzono by eksterytorialną autostradę łączącą Rzeszę z Prusami Wschodnimi oraz wielotorową linię kolejową, za co Polska otrzymałaby w Gdańsku podobną autostradę, linię kolejową oraz wolny port. II Rzeczpospolita dostałaby również gwarancję na zbyt swych towarów na obszarze Gdańska. Rozstrzygnięcia terytorialne zostałyby usankcjonowane wzajemnymi gwarancjami. III Rzesza i Polska uznałyby swe granice, polsko- -niemiecki układ zostałby przedłużony na 25 lat i uzupełniony klauzulą konsultacyjną, Polska wreszcie przystąpiłaby do paktu antykominternowskiego, czyli do osi Rzym-Berlin-Tokio. W opinii Hitlera były to propozycje nad wyraz umiarkowane. Dla Becka były one odbiciem pry- watnych poglądów Ribbentropa. W istocie przyjęcie ich oznaczało zwasalizowanie Polski. Odrzuce- nie – wojnę. Początkowo Niemcy ograniczały się do nacisków dyplomatycznych. W początkach stycznia 1939 r. gościł w Niemczech Beck. W końcu tego miesiąca w Warszawie pojawił się Ribbentrop. Oficjalnie, wobec oporu strony polskiej, Ribbentrop przekazał żądania niemieckie Lipskiemu 21 marca. Sytuacja II Rzeczy- pospolitej była już wówczas o wiele trudniejsza, aniżeli tuż po Monachium. Okrojona Czechosłowacja od połowy marca stanowiła całkowicie zależny od III Rzeszy Protektorat Czech i Moraw. Na terenie formal- nie niepodległej Słowacji stacjonowały wojska niemieckie. I choć Węgrzy, zajmując Ukrainę Zakarpacką, graniczyli od marca z Polską, to strategiczna sytuacja kraju była skrajnie niebezpieczna. Żądania niemieckie zostały odrzucone. Nie poprzestano jednak na słowach. Generałowie, prze- widziani na dowódców polskich armii, otrzymali stosowne rozkazy. Przeprowadzono częściową, tajną mobilizację.

152 Nieoczekiwane wsparcie dyplomatyczne przyszło w tym samym czasie ze strony Wielkiej Brytanii. W ostatnim dniu marca brytyjski rząd opublikował deklarację, będącą gwarancją dla integralności i nie- podległości Polski. Obustronne, polsko-brytyjskie porozumienie podpisane zostało podczas wizyty Becka w Londynie 6 kwietnia. Zobowiązania sojusznicze wobec Polski potwierdziła w tydzień później Francja. Zachodnie mocarstwa zaczynały się reflektować, zaniepokojone apetytami Rzeszy. Pozostawało jednak pytanie, czy zechcą, w razie militarnego starcia, wystąpić w sposób czynny. Polsko-brytyjski alians posłużył Hitlerowi do zerwania polsko-niemieckiego układu o nieagresji. Uczynił to 28 kwietnia na forum Reichstagu. 5 maja z sejmowej mównicy kanclerzowi III Rzeszy od- powiedział Beck. I choć mówił o woli utrzymania pokoju, o potrzebie zachowania pomiędzy Polską a Niemcami dobrosąsiedzkich stosunków, niezwykle dobitnie podkreślił, iż „Polska od Bałtyku ode- pchnąć się nie da”, zaś pokój, jako wartość cenna i pożądana, ma jednak wysoką i wymierną cenę. „My w Polsce – konkludował – nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor”. Zdecydowane wystąpienie Becka poprawiło nastroje. Politycy, odpowiedzialni za los państwa, ode- tchnęli z ulgą, gdy dowiedzieli się o efektach polsko-francuskich rozmów sztabowych, prowadzonych od 12 do 19 maja w Paryżu. Ustalono wówczas, iż w wypadku niemieckiej agresji niezwłoczne działania rozpocznie lotnictwo francuskie, w trzy dni po mobilizacji wystąpi zaś francuska armia, rozpoczynając działania głównymi siłami „począwszy od 15 dnia”. W społeczeństwie polskim, niezależnie od propagandowych zabiegów, krzepła wola oporu. Groma- dzono pieniądze na Fundusz Obrony Narodowej. Opozycja deklarowała, że zrezygnuje z walki politycz- nej z obozem rządzącym, który jednak nie był skłonny dopuścić ją do współodpowiedzialności za losy państwa. I tylko nieliczni dostrzegali śmiertelne, nieodwracalne niebezpieczeństwo. Być może z tego władnie powodu 2 kwietnia strzałem samobójczym zakończył swe życie Walery Sławek… Wojna zbliżała się, jednak Hitler, by uderzyć, musiał mieć pewność nie tylko co do bierności państw zachodnich, ale i stanowiska ZSRR. Stalin natomiast, decydując się na równoległe rokowania z Anglią i Francją sondował, kto ofiaruje więcej. Wybrał Hitlera. 23 sierpnia na moskiewskim lotnisku wylądował samolot z Ribbentropem na pokładzie. Minister spraw zagranicznych Rzeszy oficjalnie przybywał po to, by podpisać pakt o nieagresji. Dokumentowi temu towarzyszył wszakże tajny protokół. Był on równo- znaczny z kolejnym rozbiorem Polski, bowiem rozgraniczenie „sfer interesów”, przeprowadzone wzdłuż Pisy, Narwi, Bugu, Wisły i Sanu zakładało zlikwidowanie II Rzeczypospolitej. Dzieła tego dokonać miał Hitler. Pomocy udzielić – Stalin. Dwa totalitaryzmy, brunatny i czerwony, porozumiały się nadzwyczaj łatwo. Był to alians z gatunku tak absurdalnych, iż właściwie nikt w Polsce nie brał go pod uwagę. Wierzono, że na powstrzymywane przez polskie oddziały siły niemieckie ruszy znad Renu ofensywa sojusznicza. Ciosu w plecy nie spo- dziewano się. Gotowano się do walki ciężkiej, nawet śmiertelnej, ale z wiarą w zwycięstwo. W sierpniu spodziewane uderzenie nie nastąpiło. Wojenny koszmar rozpoczął się 1 września…

153 60. Wrzesień 1939 roku

Wojnę, której nieuchronność zapowiadał pakt Niemiec Hitlera i Rosji Stalina, przyniósł pierwszy dzień września 1939 r. Z trzech stron – od północy, zachodu i południa – na broniące całej linii granicznej od- działy polskie ruszyły przeważające i liczebnie, i wyposażone w nowocześniejszy sprzęt, niemieckie ko- lumny. Ciężki sprzęt bojowy, w pierwszym rzędzie czołgi, w przestrzeni powietrznej zaś samoloty, miały zdruzgotać jakikolwiek opór. Masy czołgów miały rozerwać polskie linie obronne, lotnictwo, bombar- dujące głębokie zaplecze, nadwątlić ducha oporu i, niszcząc linie komunikacyjne, udaremnić nadejście na czas odwodów. Do akcji wkroczyły też liczne grupy dywersantów, przede wszystkim na Górnym Ślą- sku i Pomorzu. Hitler, który był w stanie rzucić przeciwko Polsce dwukrotnie więcej żołnierzy, pięciokrotnie więcej samolotów i dziesięciokrotnie czołgów, potrzebował mimo wszystko pretekstu do rozpoczęcia działań. Dostarczył go szef SD, Reinhard Heydrich. Na jego rozkaz specjalnie przygotowany oddział dywersyj- ny dokonał napadu na niemiecką radiostację w przygranicznych Gliwicach. Zabity podczas tej akcji więzień obozu koncentracyjnego, ubrany w polski mundur, miał być dowodem na agresywne, wrogie zamiary Polaków. Gliwice stały się pierwszym symbolem prowokacji, a pierwszymi symbolami bohaterskiego pol- skiego oporu Poczta w Gdańsku i placówka na Westerplatte. Na Westerplatte już o 4:45, padły pierwsze pociski z dział pancernika „Schleswig-Holstein”. Pocztowcy, którzy bronili się przez 12 godzin, poddali się dopiero po podpaleniu gmachu. Westerplatte, miast godzin 12, broniło się przez długich 7 dni. Do- wodzący obroną major Henryk Sucharski zdecydował się na kapitulację w momencie, gdy umocnienia legły w gruzach i zaczęło brakować środków opatrunkowych, pożywienia i przede wszystkim amunicji. Niemcy mieli zdecydowaną przewagę, toteż od pierwszego dnia wojny żołnierz polski musiał się cofać. Ostateczna linia obrony, w myśl koncepcji polskiego dowództwa, miała znajdować się w rejonie na południowy wschód od Bugu, Wisły i Wisłoki. By stawić tam skuteczny opór, doczekać odsieczy ze strony zachodnich sojuszników, polskie oddziały nie mogły dać się rozbić, okrążyć czy zniszczyć. Począ- tek kampanii zdawał się zapowiadać, że jest to zadanie niezwykle trudne, ale wykonalne. Nadmiernie rozciągnięta linia polskiej obrony podjęła bój graniczny. Na północnym wschodzie oddziały Podlaskiej Brygady Kawalerii i 18 DP próbowały, podobnie jak podlegające rozkazom gen. Ku- trzeby siły Wielkopolskiej BK, wedrzeć się na terytoriom wroga (w pierwszym przypadku w okolicach Białej Piskiej, w drugim, z większym powodzeniem, w kierunku Wschowy), ale były to incydenty od- osobnione. Wszędzie, poza słabym naporem na armię „Poznań”, potężniał nieprzyjacielski nacisk. Ar- mia „Modlin” gen. Emila Krukowicza-Przedżymirskiego broniła dostępu do Mławy. Na wybrzeżu siły komandora Józefa Unruga i płk Stanisława Dąbka odpierały ataki z lądu, morza i powietrza. W po- morskim „korytarzu” armię „Pomorze” gen. Władysława Bortnowskiego usiłowały odciąć oddziały pancerne 3 i 4 armii niemieckiej. Potężne siły pancerne uderzyły na styk armii „Łódź” (gen. Juliusza Rómmla) i „Kraków” (gen. Antoniego Szyllinga) w okolicach Kłobucka. Niemcy szli w kierunku na Rybnik, Żywiec, Nowy Targ. Obrona pierwszej linii załamała się ostatecznie 3 września. Siły armii „Modlin”, po przełamaniu obrony Mazowieckiej BK i rozbiciu 8 DP, musiały cofnąć się na linię Wisły-Narwi. Część armii „Pomo- rze”, pomimo bohaterskiej obrony, prowadzonej przez oddziały 9 i 27 DP, została otoczona w Borach Tucholskich. Tam właśnie, pod Krojantami, uczestnik słynnej szarży arcelińskiej z 1920 r., płk Kazimierz Mastalerz poprowadził swój 18 pułk ułanów do zwycięskiego ataku, choć okupionego śmiercią dowód- cy i jego pocztu. Na południu zaś inny uczestnik arcelińskiego boju, płk Julian Filipowicz, na czele swej Wołyńskiej BK powstrzymał pod Mokrą 4 dywizję pancerną. Niemieckie czołgi i samochody pancer- ne przez cały dzień usiłowały przepchać się przez przepust pod kolejową magistralą węglową. Działka i rusznice przeciwpancerne ułanów, ogniowe wsparcie pociągu pancernego, wreszcie, w ostateczności granaty zadecydowały o dotkliwej porażce przeciwnika – na polu bitwy pozostało bez mała sto niemiec- kich pojazdów, w tym kilkadziesiąt czołgów. Wyczerpane oddziały polskie musiały odejść na linię Warty. Niestety, osamotniona 7 DP, okrążona i zniszczona w leżącym nieopodal Częstochowy Janowie odsłoni-

154 ła niemieckim siłom pancernym kierunek dla nich najważniejszy, na Warszawę. Na południu wreszcie 2 pułk KOP z powodzeniem bronił fortyfikacji pod Węgierską Górką, aczkolwiek już 2 września oddziały armii „Kraków” zmuszone zostały do opuszczenia śląskiego obszaru warownego. Wojna toczyła się w niespotykanych dotąd warunkach. Drogi, którymi wycofywały się polskie od- działy, były wręcz zatarasowane masami uciekającej ludności cywilnej, masakrowanej niemal bezkarnie przez . Płonęły wsie i miasteczka. Rozpoczął się czas masowych mordów – zarówno na cywil- nych ochotnikach, tak jak w Bydgoszczy, ale i na branych do niewoli żołnierzach. I choć naród, zgodnie ze słowami orędzia prezydenckiego, „w obronie swej Wolności, Niepodległości i Honoru” skupił się wokół własnej armii, choć żołnierz niwelował nieprzyjacielską przewagę determinacją i pogardą śmierci, dając mu tym samym „godną odpowiedź”, to skuteczność dalszego oporu zależała od pomocy sojuszników. Anglia, a przede wszystkim Francja, pomimo polskich nacisków, jednak zwlekały… Ostatecznie konflikt z polsko-niemieckiego przekształcił się w europejski już 3 września. Wpierw ambasador angielski w Berlinie, a następnie jego francuski kolega wręczyli ministrowi spraw zagranicz- nych III Rzeszy noty ze stwierdzeniem, że i ich kraje znalazły się w stanie wojny z Niemcami. Warszawa, nękana bombardowaniami, zareagowała spontanicznymi manifestacjami. Tymczasem specjalni wysłanni- cy Naczelnego Wodza, generałowie Stanisław Burhard-Bukacki i Mieczysław Norwid-Neugebauer mieli dopilnować w stolicach sojuszników praktycznej, a nie deklaratywnej, realizacji obietnic. Zwłaszcza, że w myśl interpretacyjnego układu do sojuszu polsko-francuskiego, podpisanego 4 września, uderzenie głównych sił francuskich miało nastąpić piętnastego dnia po wypowiedzeniu wojny przez Paryż. Pięt- nastego dnia, czyli 18 września. Uderzenie, nawet odciążające, sił francuskich, mogło zmienić wiele. Osłonowe oddziały niemieckie nie powstrzymałyby natarcia. Wystarczy choćby uświadomić sobie fakt, że przeciwko 2,5 tysiącom czoł- gów francuskich zabrakłoby choćby jednej niemieckiej maszyny. 8 września francuska armia przekroczy- ła niemiecką granicę, ale był to w rzeczywistości ruch pozorny. Na zachodzie rozpoczynała się „dziwna wojna”. Ta rzeczywista toczyła się na polskich ziemiach. W szóstym dniu kampanii ciągła linia polskiej obrony przestała w praktyce istnieć. Za Wisłę prze- prawiały się zdziesiątkowane oddziały armii „Modlin” i „Pomorze”. Klin pancerny, który rozerwał armię „Łódź”, nie został powstrzymany przez odwodową armię „Prusy”, rozbitą pod Piotrkowem. Przerwa- na została linia Dunajca, co uniemożliwiało współdziałanie armiom „Kraków” i „Karpaty”. Zagrożona została Warszawa – 8 września od strony Służewca i Szczęśliwic zaczęły się zbliżać do miasta pierwsze nieprzyjacielskie czołgi. W stolicy nie było już ani rządu (ewakuacja rozpoczęła się z 4 na 5 września), ani Naczelnego Wo- dza, który od 7 września stacjonował wraz ze sztabem w Brześciu. Krok ten, w znacznym stopniu wy- muszony okolicznościami, komplikował jednak dowodzenie. Praktycznie dowódcy armii zostali zdani na siebie, zawodziła bowiem łączność. Odwrót za Wisłę był nieunikniony. Dla ochrony przeprawy przez nią już 4 września Rydz-Śmigły nakazał utworzenie armii „Lublin” (gen. Piskor), ale pancerne zagony nieprzyjaciela wyprzedzały zmęczonego polskiego piechura. W trudnej, wręcz kryzysowej sytuacji 9 września pojawił się promyk nadziei. Sprawił to zwrot zaczep- ny znad Bzury, dokonany siłami armii „Poznań” i „Pomorze”, których oddziały uderzyły na tyły zmierza- jących na Warszawę wojsk niemieckich. Kontruderzenie, skierowane na Łęczycę, Piątek i Łowicz, wzbu- dziło konsternację niemieckich sztabowców. Przeciwko siłom polskim zawrócono dwie armie niemieckie i choć impet polskiego natarcia trwał aż do 12 września, rosnąca przewaga nieprzyjaciela wymusiła odwrót w stronę Warszawy. Wcześniej do stolicy przedarła się część sił armii „Łódź” (druga jej część dotarła do Modlina). Niestety, podążające znad Bzury oddziały zostały niemal doszczętnie zniszczone w Puszczy Kampinoskiej – zginęli tam generałowie: Mikołaj Bołtuć, Stanisław Grzmot-Skotnicki i Franciszek Wład. Niemieckie kleszcze wokół Warszawy (dowództwo nad wojskiem przejął z rąk gen. Waleriana Czumy gen. Rómmel, komisarzem cywilnym był prezydent miasta, Starzyński) zamknęły się. Nie były to jedyne niepowodzenia. 9 września Niemcy zajęli Wyszków. Dzień później zakończyła się bohaterska obrona „polskich Termopilów”, schronów nad Wizną, których dowódca, kpt. Władysław Raginis, odebrał sobie życie. Zawiodły próby ustabilizowania obrony nad środkową Wisłą i Sanem. Jako jedyny realny rysował się plan wycofania sił, zdolnych jeszcze do walki, na „przedmoście rumuńskie”, nad Dniestr i Stryj, by przetrwać i doczekać pomocy. Ta jednak, o czym nikt w Polsce nie wiedział, nie mogła już nadejść. 12 września premierzy Anglii i Francji uzgodnili w Abbeville, iż militarne akcje prze-

155 ciwko Niemcom zostaną wstrzymane. W pięć dni później, 17 września, znienacka, bez jakiegokolwiek uprzedzenia, łamiąc wszystkie zobowiązania traktatowe, na Polskę uderzył ZSRR. Symptomy zagrożenia ze wschodu uważny obserwator mógł dostrzec już od pierwszych dni września. Gesty sowieckiego ambasadora (oferta sprzedaży materiałów wojennych) miały uśpić czujność, nad gra- nicą z Polską zaczęły się bowiem koncentrować oddziały Armii Czerwonej. Rozpoczęła się propagandowa nagonka, a informacja niemiecka z 8 września o zajęciu Warszawy sprawiła, iż w imieniu rządu ZSRR z gratulacjami pospieszył Mołotow. Wreszcie, po naciskach niemieckich, „najlepszy sojusznik Hitlera” postanowił wkroczyć do akcji. Wezwany o 2 w nocy 17 września polski ambasador, Wacław Grzybowski, usłyszał, że „państwo polskie i jego Rząd przestały faktycznie istnieć” co sprawiło, że „straciły ważność traktaty zawarte pomiędzy ZSRR a Polską”. W tej sytuacji, w interesie ludności „Zachodniej Ukrainy i Białorusi” i dla jej ochrony, Armia Czerwona otrzymała rozkaz przekroczenia granicy. Długa jest lista umów międzynarodowych, nad którymi rząd sowiecki przeszedł cynicznie do po- rządku dziennego. Rząd polski, znajdujący się wówczas w Kołomyi, popełnił jednak, wespół z prezyden- tem i Naczelnym Widzem, brzemienny w skutkach błąd. Rydz-Śmigły nie wydał rozkazu podjęcia wal- ki z nowym agresorem. Prezydent Mościcki nie stwierdził jednoznacznie, do czego miał konstytucyjne uprawnienia, że pomiędzy Polską a ZSRR zaistniał stan wojny. Nowa wojna zaś, choć nie de iure, toczyła się de facto. Walczyli żołnierze KOP. Żołnierze gen. Wilhelma Orlika-Rückemanna bili się pod Szackiem i Wytycznem. Broniło się Wilno. Grodno skapitulowało dopiero po trzydniowych walkach. W Puszczy Augustowskiej przyjęli walkę żołnierze gen. Józefa Olszyny-Wilczyńskiego, usiłujący się przebić na Li- twę. Sam generał wraz z kilkunastoma oficerami dostał się do niewoli i został 23 września rozstrzelany. Szanse na stawianie skutecznego oporu Niemcom zmalały w nowej sytuacji praktycznie do zera. Oddziały polskie, atakowane niejednokrotnie z dwu stron, kapitulowały. Niekiedy dowódcy podejmo- wali katastrofalne w skutkach decyzje – dowódca obrony Lwowa, gen. Władysław Langner, postanowił skapitulować nie przed Niemcami, a Armią Czerwoną. Oficerowie i żołnierze, zamiast zgodnie z brzmie- niem układu kapitulacyjnego swobodnie przejść na teren Rumunii lub Węgier, powędrowali na wschód. Obrońcy Lwowa nie doczekali też odsieczy, prowadzonej przez wojska frontu południowego na czele z gen. Kazimierzem Sosnkowskim. W końcu września trwały jedynie pojedyncze punkty oporu. 27 września skapitulowała broniąca się zaciekle Warszawa. W dwa dni później w jej ślady poszedł Modlin. 2 października złożyli broń obrońcy Helu. Ostatnią bitwę kampanii wrześniowej stoczyły jednak pod Kockiem siły SGO „Polesie” gen. Francisz- ka Kleeberga, idące wpierw na odsiecz Warszawie, a potem walczące równocześnie z Niemcami i Armią Czerwoną. Jednakże i ta bitwa, rozpoczęta 2 października, zakończyła się 5 kapitulacją wobec Niemców. Wojna polsko-niemiecka, a od 17 września i polsko-sowiecka, zakończyła się zdruzgotaniem II Rze- czypospolitej. Straty zadane przeciwnikowi sprawiły jednak, że Hitler nie był w stanie kontynuować dzia- łań zaczepnych przeciwko zachodowi. Żołnierz polski podarował Francuzom i Anglikom rzecz niezwykle cenną – czas. Ci wszak spokojnie przyglądali się podziałowi łupu. Na ziemiach polskich rozpoczynał się czas dwóch okupacji.

156 61. Dwie okupacje

28 września zanim umilkły ostatnie strzały Hitler i jego najlepszy sojusznik dokonali podziału łupów. Dzień wcześniej po raz kolejny zjawił się w Moskwie Ribbentrop. Tym razem jego celem było podpisanie traktatu „o granicach i przyjaźni”. Ton owego dokumentu był cyniczny. Ustalenia – konkretne. Układające się strony deklarowały, że po upadku Polski uznały „za swój wyłączny obowiązek odbudowanie pokoju i ładu” na zajętych przez siebie terytoriach, co miało nastąpić poprzez „zapewnienie zamieszkującym je narodom pokojowego życia zgodnie z ich charakterem narodowym”. Nowa granica miała być strzeżona przed jakimikolwiek próbami „mieszania się do tej decyzji ze strony innych państw”, czyli w praktyce zachodnich aliantów Polski. Traktat gwarantować miał stworzenie mocnej podstawy do „postępowego rozwoju stosunków” pomiędzy narodami, w imieniu których ich przywódcy złożyli pod tym dokumentem swe podpisy. Nowa, wytyczona 28 września linia graniczna odbiegała od ustaleń z 23 sierpnia. Biegła najpierw wzdłuż Pisy i Narwi, następnie od Ostrołęki zmierzała w stronę Bugu, osiągając go w okolicy Treblinki. Bug mijała zaś w miejscu, gdzie wyznaczał on dawną granicę Królestwa i Galicji, dalej prowadziła do zbiegu Wisłoka i Sanu, kierując się w górę tej ostatniej rzeki. Stalin rezygnował w ten sposób z przyobie- canego ZSRR obszaru obejmującego część województwa warszawskiego i lubelskiego. Nie czynił tego jednak bezinteresownie. W kolejnym, dołączonym do nowego traktatu tajnym protokole Niemcy go- dziły się na włączenie do radzieckiej strefy wpływów Litwy, na terytorium której ZSRR mógł swobodnie poczynić „specjalne kroki”. Drugi tajny protokół zawierał ponadto zapis o zobowiązaniu się stron do współdziałania w zwalczaniu polskiej „agitacji wymierzonej przeciw terytorium drugiej strony”. Była to zapowiedź współpracy NKWD i Gestapo w rozpracowywaniu polskiej konspiracji niepodległościowej, co zaowocowało nawet wspólnymi, roboczymi spotkaniami i seminariami… ZSRR wymusił dodatkowe działania ze strony Litwy. Po ultimatum, wystosowanym do Kowna już 10 października, Litwini w zamian za zgodę na obecność na terenie ich państwa Armii Czerwonej, otrzy- mali w „prezencie” Wileńszczyznę. Przepisy prawne, które miały uzasadnić zabór, wyciszyły być może refleksje ze strony litewskiej nad istotnymi motywami owego podarunku. O rzeczywistych intencjach potężnego sąsiada Litwini przekonali się jednak niebawem, w czerwcu 1940 r., stając się kolejną „repub- liką” ZSRR… Ostatecznie największy obszar, obejmujący połowę terytorium II Rzeczypospolitej, znalazł się w gra- nicach ZSRR. Zamieszkiwało na nim niemal 14 i pół miliona osób, z czego bez mała 50% stanowili Polacy. Niewiele mniej, bo 48,6% terytorium Polski zajęły Niemcy. Był to teren gęściej zaludniony, zamieszkały przez prawie 20 i pół miliona ludności, a przy tym w gruncie rzeczy etnicznie jednorodny. Litwie wresz- cie przypadło 1,6% terytorium przedwrześniowego państwa, zamieszkałego przez pół miliona osób, ze zdecydowaną przewagą ludności polskiej i tylko nielicznymi enklawami litewskimi. W kilka dni po zakończeniu działań wojennych obaj okupanci przystąpili, do zapowiedzianej rów- nież w traktacie, „reorganizacji” administracji, wprowadzając własne, sprawdzone rozwiązania. Zarówno III Rzesza, jak i ZSRR, przyjęły odmienny sposób konsumowania zdobyczy. Część ziem, które zagarnęły Niemcy, na mocy dekretu wydanego już 8 października, włączono bezpośrednio do III Rzeszy. Dotyczyło to w pierwszym rzędzie obszarów należących do Niemiec przed 1914 r. Poza Wielkopolską, Pomorzem czy Górnym Śląskiem Reich powiększył się o bez mała całe województwo łódzkie, pół warszawskiego czy poszczególne powiaty z województw krakowskiego i kieleckiego. Pozostałe tereny, mocą rozporzą- dzenia z 12 października, tworzyły specyficzny, całkowicie zależny od Rzeszy twór w postaci Generalnej Guberni. Stolicą Guberni został Kraków. Warszawa sprowadzona została do roli centrum jednego z czte- rech dystryktów. Wielkorządcą, czyli Generalnym Gubernatorem, Hitler mianował Hansa Franka, który zarządzał zarówno aparatem administracyjno-gospodarczym, jak i siłami policyjnymi. Odmienną metodę zastosowali Sowieci. Była ona i bardziej cyniczna, i groteskowa. O losie wydartych Polsce obszarów zadecydować miała „wola ludności”. Mieszkańcy, wedle nowej terminologii, Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi, wpierw mieli wybrać swych reprezentantów. „Wybory” do „zgroma- dzeń ludowych”, których wynik był przesądzony jeszcze przed ogłoszeniem ich terminu, służyły raczej

157 wyeliminowaniu w pierwszej kolejności tych wszystkich, co do których zachodziło najmniejsze choćby podejrzenie, iż gotowi są protestować czy podjąć chociażby bierny opór. Toteż wynik przeprowadzone- go 22 października „głosowania” nikogo nie zaskoczył. Do Zgromadzeń Ludowych weszli przewidziani wcześniej kandydaci, pierwszym zaś krokiem owych fasadowych ciał było zgłoszenie gotowości wejścia w skład ZSRR. Na specjalne w tej sprawie oświadczenia, nie będące niczym innym, jak cyniczną próbą usankcjonowania agresji, Prezydium Rady Najwyższej ZSRR odpowiedziało już 1 i 2 listopada. „Zachod- nia Ukraina” i „Zachodnia Białoruś” stanowić miały odtąd integralną część odpowiadających im republik sowieckich. Ostatnim aktem prawnym Prezydium Rady Najwyższej ZSRR, wydanym, jak na urągowisko, w rocznicę powstania listopadowego, stało się nadanie mieszkańcom zagrabionych terenów obywatelstwa radzieckiego. Wiązało się to nie tylko z obowiązkiem uzyskania sowieckiego paszportu, ale pociągało za sobą wcielanie młodych ludzi do Armii Czerwonej. Co gorsza, stwarzało, w myśl obowiązującego usta- wodawstwa, podstawy prawne do represjonowania każdego obywatela II Rzeczpospolitej za „działalność antyradziecką” z tego tylko tytułu, że był obywatelem państwa polskiego. Jesienią 1939 r. sowieccy i hitlerowscy dygnitarze byli przeświadczeni, iż Polska, twór powstały „z wer- salskiego traktatu przemocy” (jak ujmował to Frank) czy, wedle Mołotowa, „bękart traktatu wersalskiego”, nie odrodzi się już nigdy. Nic zatem nie powstrzymywało obydwu sojuszników przed realizacją swych najbardziej bodaj zbrodniczych planów wobec narodu polskiego. Z tym, że Niemcy uzasadniali swoje postępowanie wyższością rasową „Herrenvolku”, Sowieci zaś poprzez odwoływanie się do marksistow- skich, ideologicznych frazesów, w ich leninowsko-stalinowskiej wersji. W pamięci obywateli polskich na wschodnich kresach pojawienie się sowieckiej władzy, poza falą niewyobrażalnego terroru, kojarzyło się z raptownym obniżeniem stanu higieny i wszechobecnymi kolej- kami. Społeczeństwo, dzięki „reformatorskim” poczynaniom nowej władzy, znalazło się po prostu w nę- dzy. Sprawiła to nacjonalizacja nie tylko majątku polskiego państwa, ale i własności prywatnej, przymu- sowa wymiana złotówki na rubla, wyjątkowo korzysta dla gromad napływających wciąż funkcjonariuszy, wreszcie oficjalne rekwizycje i na wpół oficjalny rabunek. Niszczono nie tylko gospodarcze podstawy bytowania ludności. Rozprawiano się też z polską kul- turą – z polską książką, pamiątkami narodowymi (by przywołać chociażby losy zbiorów Ossolineum), z polską, szybko zastąpioną przez sowiecką dziesięciolatkę, szkołą. Walce z kulturą towarzyszyła prowa- dzona na masową skalę indoktrynacja – prymitywna, ogłupiająca, antypolska. Podobna, choć realizowana nieco odmiennymi metodami, była polityka prowadzona przez Niem- ców. Władze Rzeszy skonfiskowały własność państwa polskiego i przejęły w praktyce pełną kontrolę nad życiem gospodarczym, aczkolwiek bez uciekania się do wywłaszczania właścicieli majątków ziemskich czy fabryk. W gruncie rzeczy nie tyle prosperować, co egzystować mógł jedynie przemysł pracujący na potrzeby Rzeszy. Rolnicy zaś, zwłaszcza na terenie GG, podlegali całemu skomplikowanemu systemowi „kontyngentów”, co oznaczało w rzeczywistości sankcjonowaną prawem konfiskatę wszelkich uzyska- nych nadwyżek. Natomiast wymianę pieniądza władze niemieckie przeprowadziły tylko na obszarach włączonych do Rzeszy – w GG nad polityką pieniężną czuwał Bank Emisyjny (od nazwiska jego prezesa pochodzi nazwa, której opinia publiczna nadała nowej złotówkowej walucie, „młynarki”), którego dzia- łalność umożliwiała okupantowi przechwytywanie „inflacyjnego podatku”. Niemal identyczna, jak pod okupacją sowiecką, była natomiast sytuacja kultury. I tu niszczono ślady polskości, dewastowano zbiory, zamykano szkoły i uczelnie, zlikwidowano prasę, ograniczono dostęp do polskiej książki. Oblicza obydwu totalitaryzmów różniły się, pomimo ideologicznej odmienności, nader nieznacznie. I Niemcy, i Sowieci stosowali na okupowanych obszarach wielopiętrowy system represji, będący zapowiedzią totalnej eksterminacji. Rozpoczął się czas masowych aresztowań, publicznych i skrytych egzekucji, tortur podczas przesłuchiwań. Pawiak, aleja Szucha, więzienie Montelupich w Krakowie, mo- skiewskie Lefortowoczy, lwowskie Brygidki zyskały sobie ponury rozgłos. Z ziem wcielonych do Rzeszy tuż po zakończeniu działań wojennych Niemcy zaczęli przymusowo wywozić polską ludność. Część, pozbawiona dobytku, z podręcznym tylko bagażem, znajdowała przytu- lisko w GG, inni trafiali na roboty do Niemiec. Skala owych wysiedleń i przymusowych wywózek objęła około 800 tysięcy osób. Deportacja ludności z kresów wschodnich, przede wszystkim Polaków, osiągnęła o wiele większe rozmiary. Liczby i dziś jeszcze są trudne do ustalenia, opierają się na szacunkach. Nie wiadomo jednak, jak wielka była pierwsza fala deportacyjna z jesieni 1939 r. W lutym wywieziono około ćwierć miliona

158 osób, w kwietniu 1940 r. – z górą trzysta tysięcy i zapewne tyleż samo w czerwcu 1940 r., po zajęciu re- publik nadbałtyckich. Ostatnia fala deportacyjna, z czerwca 1941 r., znów zapewne bliska była tej liczbie. Obywatele II Rzeczypospolitej trafiali zatem do łagrów, miejsc przymusowego osiedlenia, niekie- dy w głębi tajgi czy surowego kazachskiego stepu. Trafiali za krąg polarny, wydobywali węgiel i rudę w Krzywym Rogu na Ukrainie, złoto na Kołymie czy ołów na Czukotce. Z Kołymy z ponad 10 tysięcy zesłańców powróciło niewielu ponad stu. Z kopalń Czukotki nie zdołał wydobyć się nikt. Ogółem z oko- ło dwumilionowej masy jeńców wojennych, łagierników, „spiecpieresielieńców” i „wolnych zesłańców” na owej nieludzkiej ziemi pozostał na zawsze niemal co drugi. Wyjątkowo tragiczny los przypadł jednak w udziale jeńcom-oficerom. Wyselekcjonowani do trzech specjalnych obozów – w Kozielsku, Starobiel- sku i Ostaszkowie – w kwietniu i maju 1940 r., z rozkazu najwyższych władz sowieckich, zostali pozba- wieni życia strzałem w tył głowy w Katyniu, Charkowie i Miednoje. W ten sposób wymordowano bez mała 15 tysięcy polskich oficerów. Ogółem, w świetle najnowszych dokumentów, liczba pomordowanych w podobny sposób Polaków sięga 22 tysięcy. Na ziemiach okupowanych przez Niemców obywatele polscy ginęli w masowych egzekucjach, za- początkowanych jeszcze w trakcie trwania kampanii wrześniowej w Bydgoszczy. Ich symbolem stał się podwarszawski Wawer, gdzie w grudniu 1939 r. wymordowano ponad 100 osób. W połowie 1940 r., w innej podwarszawskiej miejscowości, Palmirach, systematycznie rozstrzeliwano tych, którzy z racji piastowanych przed wojną stanowisk czy z tytułu udziału w życiu publicznym trafili na listy zakładników. Czas obozów koncentracyjnych miał dopiero nadejść – największy z nich, Oświęcim, powstał w czerw- cu 1940 r., aczkolwiek Polacy już wcześniej trafiali do Dachau, Stuthofu, Buchenwaldu czy potwornego, z racji prowadzonych tam eksperymentów pseudomedycznych, obozu dla kobiet w Ravensbrück. Skalę eksterminacji Polaków przewyższyła wszakże swymi rozmiarami eksterminacja Żydów. Uzna- ni za „podludzi” (podobnie jak Cyganie), stłoczeni w gettach, umierali tam z głodu, dziesiątkowani epi- demiami, pozbawieni jakiejkolwiek nadziei na przetrwanie. Dla Niemców umierali jednak zbyt wolno. „Ostateczne rozwiązanie” miało zaprowadzić Żydów, nie tylko zresztą polskich, do pieców krematoryjnych. Okupacyjna codzienność nie przekreśliła wszak nadziei, wiązanej z tymi rodakami, którzy wpierw nad Sekwaną, a potem w sojuszniczym Londynie, sposobili się do powrotu…

159 62. Nad Sekwaną i w sojuszniczym Londynie

W nocy z 17 na 18 września prezydent, rząd RP i Wódz Naczelny przekroczyli granicę polsko-rumuń- ską. Najwyższe władze II Rzeczypospolitej uczyniły to pod presją sytuacji – oddziały Armii Czerwonej znajdowały się wówczas niespełna 30 km od Kut, gdzie odbyło się ostatnie posiedzenie gabinetu i skąd Mościcki wydał odezwę do narodu piętnującą sowiecki najazd. Zgodnie z polsko-rumuńskim układem sojuszniczym władze polskie miały zagwarantowane prawo przejazdu przez terytorium sprzymierzeńca, jednak po agresji ze strony ZSRR Rumuni zostali zwolnieni z tych zobowiązań przez władze II Rzeczypo- spolitej. W tej sytuacji, wobec brutalnych nacisków niemieckich i zakulisowych francuskich, prezydent, rząd i Naczelny Wódz (Rydz-Śmigły decyzję o przejściu na stronę rumuńską podjął z oporami, w ostatniej chwili, planując szybki powrót do kraju) zostali internowani. Internowano również, uprzednio rozbra- jając, przekraczające granicę rumuńską oddziały polskie. Sytuacja, z powodu konieczności utrzymania ciągłości władzy państwowej, stawała się dramatyczna. Na szczęście, w myśl odpowiedniego paragrafu konstytucji kwietniowej, w czasie wojny prezydent mógł osobiście wyznaczać swego następcę. Mościcki z możliwości tej postanowił skorzystać. Początko- wo swój urząd zamierzał powierzyć gen. Sosnkowskiemu – ten jednak walczył jeszcze w kraju i nie było pewne, czy zdoła się z niego wydostać. Drugim kandydatem był ambasador RP w Rzymie, Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Tym razem interweniowali Francuzi, grożąc, że nominacji nie uznają. Ostatecznie Mościcki przekazał swe upraw- nienia na ręce Władysława Raczkiewicza, niegdyś ministrowi spraw wewnętrznych, marszałkowi Senatu, aktualnie prezesowi Światowego Związku Polaków. Raczkiewicz niezwłocznie powołał nowy rząd. Na jego czele (po rezygnacji Stanisława Strońskiego), stanął gen. Władysław Sikorski. Sikorski, po bezskutecznych próbach uzyskania w kraju przydziału wojskowego, zjawił się w Paryżu (poprzez Rumunię) 24 września. Jechał tam jako główny kandydat do objęcia spadku po sanacji (jeszcze w stolicy Rumunii przeprowadził serię rozmów z obecnymi tam politykami francuskimi, a po jego stronie opowiedział się, wypowiadając uprzednio posłuszeństwo Naczelnemu Wodzowi, polski attaché wojskowy), ale rozpoczął od objęcia funkcji dowódcy mających dopiero powstać polskich sił zbrojnych we Francji. I choć jego kandydat na prezydenta, Paderewski, nominacji tej nie uzyskał, od 1 października, po zaprzy- siężeniu, Sikorski rozpoczął działalność jako szef rządu. Po rezygnacji Rydza-Śmigłego, 7 listopada miano- wany został również Naczelnym Wodzem Polskich Sił Zbrojnych, którą to funkcję sprawował równolegle z urzędem ministra spraw wojskowych. Pozycja Sikorskiego była niezwykle silna nie tylko z tytułu realnie sprawowanej władzy. Wzmocniły ją postanowienia tzw. ugody paryskiej, w myśl której prezydent Raczkie- wicz zobowiązał się wykonywać odpowiednie przepisy konstytucji kwietniowej, uprawniające go do samo- dzielnego działania, „jedynie w ścisłym porozumieniu z Prezesem Rady Ministrów”. Co prawda Raczkiewicz następcą swym wyznaczał Sosnkowskiego, decyzji tej z Sikorskim nie konsultując, jednakże nie zmienia to generalnej oceny, iż to właśnie premier, a zarazem Naczelny Wódz był dla aliantów postacią numer jeden. Nowy rząd, uznany nazajutrz przez Francję, a następnie Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię, urzę- dował wpierw w Paryżu, a od 22 listopada w Angers. Tworzyli go przede wszystkim reprezentanci partii opozycyjnych wobec sanacji, czyli Stronnictwa Narodowego (z jego ramienia wicepremierem został Sta- nisław Stroński), Stronnictwa Pracy (ministrem bez teki był gen. Józef Haller), Stronnictwa Ludowego (podobną, jak Haller, funkcję sprawowali Stanisław Kot i Aleksander Ładoś) i PPS (Jan Stańczyk objął stanowisko ministra pracy). W gabinecie znaleźli się również politycy związani z obozem sanacyjnym, by wymienić ministra skarbu Adama Koca (zastąpionego już w grudniu przez Henryka Strasburgera), Augusta Zalewskiego czy gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Namiastkę parlamentu stanowiła natomiast powołana do życia na mocy rozporządzenia Raczkiewicza 9 grudnia 1939 r. Rada Narodowa. Jej prze- wodniczącym wybrano na inauguracyjnym posiedzeniu 23 stycznia 1940 r. Ignacego Paderewskiego. Cele, które stawiał przed sobą rząd RP na uchodźstwie, były proste i klarowne. Rzeczpospolita po- winna doczekać się szybkiego wyzwolenia, likwidacja zaś obu okupacji przyniosłaby „obok bezpośred- niego i rozległego dostępu do morza, granice dające rękojmię trwałego bezpieczeństwa”. Zadanie to miała realizować w pierwszym rzędzie polska armia.

160 Odtworzenie Polskich Sił Zbrojnych miało nastąpić na terenie Francji. Zasady polsko-francuskiej współpracy wojskowej w nowych warunkach regulowała umowa, zawarta 4 stycznia 1940 r. Umożliwiła ona utworzenie Dywizji Grenadierów, 2 Dywizji Strzelców Pieszych i 10 Brygady Kawalerii Pancernej, a nieco później Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich. W Syrii formowała się Samodzielna Bry- gada Strzelców Karpackich, natomiast odpowiednie umowy (z 18 listopada i 3 grudnia 1939 r.) regulo- wały zasady polsko-brytyjskiej współpracy wojskowej. Ostatecznie w momencie, gdy na Francję uderzyły wojska niemieckie, armia polska, podlegająca na czas wojny Naczelnemu Wodzowi Francji, liczyła ponad 80 tysięcy dobrze wyszkolonego żołnierza. Zaczątek odtwarzanych sił morskich (trzy kontrtorpedowce i dwie łodzie podwodne) stacjonował w portach brytyjskich. Odtwarzaniu potencjału militarnego nie towarzyszyły równie skuteczne działania na polu dyploma- tycznym. Nawet Francuzi i Anglicy, sojusznicy Polski, usiłowali kokietować Stalina, natomiast reakcje innych europejskich państw, niektórych samych zagrożonych przez potężnych totalitarnych sąsiadów, innych już wprost uzależnionych, ograniczały się w najlepszym przypadku do nic nie znaczących wyra- zów sympatii. Postronnego obserwatora zdumiewać mógł natomiast fakt utrzymywania przez polski rząd stosunków dyplomatycznych z Włochami, sojusznikiem przecież hitlerowskich Niemiec. Obok nadziei, że włoskie poparcie może się w przyszłości przydać, ważne były i względy bieżące – przez ziemię wło- ską wiódł szlak „turystyczny”, którym, za cichym przyzwoleniem tamtejszych władz, podążały pociągi z przyszłymi żołnierzami armii polskiej, zmierzającymi do Francji z Węgier oraz Jugosławii. Nowy, dramatyczny zwrot w sytuacji nastąpił po niemieckim uderzeniu wpierw na Danię i Norwegię, a w miesiąc później (10 maja) na Holandię, Belgię i samą Francję. W północnych fiordach norweskich, pod Narvikiem, krwawił się żołnierz Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich. W samej Francji polskie oddziały, walczące w rozproszeniu, używane do łatania rwącego się frontu, biły się z olbrzymią determinacją, ale wpłynąć na sytuację strategiczną najzwyczajniej nie były w stanie. W rezultacie kur- czowego wręcz trzymania się sojusznika francuskiego niemalże cały wysiłek, związany z odtworzeniem armii polskiej, został zaprzepaszczony. Część żołnierzy trafiła do niewoli, część (oddziały 2 Dywizji) in- ternowano po przekroczeniu granicy szwajcarskiej, a nieco ponad 25 tysięcy zdołało ewakuować się do Anglii (Strzelcy Karpaccy odmówili podporządkowania się władzom Vichy i przeszli do kontrolowanej przez Brytyjczyków Palestyny). Do sojuszniczego Londynu, na zaproszenie strony angielskiej, przeniosły się również najwyższe władze RP. Nowy, urzędujący od maja, premier brytyjski, Winston Churchill, w rozmowie z Sikorskim i ambasa- dorem RP w Londynie, Edwardem Raczyńskim, zdecydowanie wykluczył myśl o jakimkolwiek „kulawym kompromisie” z Niemcami, który miałby dojść do skutku kosztem Polski. I choć politycy brytyjscy, po- mimo zaanektowania przez ZSRR państw bałtyckich i zajęcia części terytorium rumuńskiego (Besarabia i północna Bukowina) nadal usiłowali pozyskać względy Stalina, to jednak nad ofertami „pokojowymi” ze strony Hitlera przechodzili do porządku dziennego. Wyspa, od 13 sierpnia nękana potężniejącymi nalotami bombowymi, zamierzała trwać aż do ostatecznego zwycięstwa. W zmaganiach tych brali udział, i to z zadziwiającym nawet flegmatycznych Anglików skutkiem, polscy lotnicy. Spiesznie organizowane i szkolone dywizjony (numery od 300 do 309 i 315 do 318) włą- czały się do walk powietrznych niemal bezpośrednio z lotów ćwiczebnych. Dość powiedzieć, że w „bitwie o Anglię” co siódmą z niemieckich maszyn strącił polski pilot. Na ziemi zaś, w Szkocji, w myśl polsko- -brytyjskiej umowy wojskowej z 5 sierpnia 1940 r., formowały się oddziały, gotowe wejść do akcji w przy- padku niemieckiej inwazji na wyspę. Do inwazji nie doszło, Hitler zaś, po sukcesach na Bałkanach, wydał rozkaz do uderzenia na ZSRR. Wojna pomiędzy dwoma okupantami ziem polskich rozpoczęła się 22 czerwca 1941 r. Sikorski, pod silnym naciskiem brytyjskiego sojusznika, zdecydował się na zawarcie z ZSRR układu politycznego. W oficjalnych stosunkach pomiędzy rządem RP na wychodźstwie a ekipą Stalina nastał czas gorzkiego kompromisu.

161 63. Czas kompromisu

Wojna, która od 22 czerwca 1941 r. objęła wschodnie tereny II Rzeczypospolitej, nie była zaskoczeniem ani dla konspiracji wojskowej w kraju, ani dla polskiego rządu w Londynie. O niemieckich przygotowa- niach do napaści na ZSRR komórki Związku Walki Zbrojnej informowały Londyn niemal na bieżąco. Przykładowo 3 czerwca 1941 r. gen. Stefan Rowecki raportował z Warszawy, że „koncentracja niemiecka na wschodzie przybiera nieoczekiwane rozmiary i dopiero obecnie zdaje się wkraczać w ostatnią fazę. Przy- puszczalna gotowość – konkludował – połowa czerwca”. Ten i podobne raporty skrupulatnie analizowali fachowcy z brytyjskiego wywiadu, jednak przestrzeganie Moskwy wywoływało nieodmienne oskarżenia ze strony Stalina, że to właśnie Anglicy pragną sprowokować sowiecko-niemiecki konflikt. Z brytyjskiego punktu widzenia ewentualność takiego konfliktu nakazywała wsparcie ZSRR, do czego nakłaniano rów- nież Polaków. Jeszcze w połowie czerwca Sikorski był zdania, iż wcześniej sowiecki rząd musi spełnić trzy podstawowe warunki. Najważniejszy – to ponowne uznanie terytorialnej integralności Polski w grani- cach, które na wschodzie wytyczył traktat zawarty w 1921 r. w Rydze. Dwa pozostałe, niemniej ważne, to wypuszczenie z więzień i obozów wszystkich Polaków oraz zgoda na formowanie w ZSRR armii polskiej. Warunki, sformułowane przez Sikorskiego, były jednak w gruncie rzeczy postulatami, bowiem ich realizacja zależała w pierwszym rzędzie od rozmiarów poparcia ze strony brytyjskiego sojusznika. Ten zaś, obawiając się zbyt szybkiego runięcia radzieckiego „kolosa na glinianych nogach”, zdecydowany był wspierać go za wszelką cenę. Z tego punktu widzenia interes Polski schodził na drugi, coraz odleglej- szy plan. W rezultacie już 12 lipca podpisany został sowiecko-brytyjski układ, którego najważniejszym punktem stał się zapis wykluczający możliwość zawarcia separatystycznego pokoju. Systematycznie rosły naciski brytyjskie, by Polacy podpisali podobny układ z rządem ZSRR. Sikorski doskonale zdawał sobie sprawę, że jego możliwości manewru są ograniczone. W czasie swe- go pierwszego spotkania z sowieckim ambasadorem w Londynie, Iwanem Majskim, do którego doszło już 5 lipca, zrezygnował więc z jasnego stawiania kwestii granic, ograniczając się jedynie do żądania, by ZSRR unieważnił swe traktaty z Niemcami z sierpnia i września 1939 r. Polskiemu premierowi, który zaakceptował sugestie brytyjskie w tej materii, wydawało się, iż samo przekreślenie aktów rozbiorowych będzie równoznaczne z uznaniem ryskich granic – jednak to, co było oczywiste dla Sikorskiego, wcale nie było identycznie rozumiane przez Stalina. Dla ZSRR powrót do stanu sprzed wybuchu wojny oznaczał powrót do sytuacji sprzed nie września 1939, a czerwca 1941 r. Pozostałe polskie żądania, czyli uwol- nienia więzionych i przetrzymywanych w obozach obywateli II Rzeczypospolitej oraz utworzenie armii podległej rozkazom rządu londyńskiego pozostały nie zmienione. Dla sporej grupy przebywających w Londynie polskich polityków stanowisko zajęte przez Sikor- skiego było równoznaczne z kapitulacją. Przeciwko premierowi wystąpili, podobnie jak w lipcu 1940 r., kiedy to oskarżano go o zmarnotrawienie we Francji polskiego wysiłku wojennego, prezydent i minister , których wsparli mediujący wówczas gen. Sosnkowski i Marian Seyda. I choć prezydent, który nosił się z zamiarem złożenia swej godności, na stanowisku pozostał, z rządu Sikorskiego odeszli Zaleski i Sosnkowski (przejściowo również Seyda), których we wrześniu zastąpili: Stanisław Mikołaj- czyk z SL (jako wicepremier i zarazem minister spraw wewnętrznych) oraz Herman Liebermann z PPS i Karol Popiel z SP. Obowiązki ministra spraw zagranicznych sprawował, jako kierownik ministerstwa, ambasador RP w Londynie, Edward Raczyński. Wszystkie te zmiany następowały już w czasie, gdy układ pomiędzy rządem RP na wychodźstwie a ZSRR wprowadzano w życie. Układ polsko-sowiecki, nazywany najczęściej, od nazwisk sygnatariuszy, układem Sikorski-Majski, podpisany został 30 lipca 1941 r. w Londynie. Pominięto w nim milczeniem sprawę przebiegu linii gra- nicznej pomiędzy Polską a ZSRR, ograniczając się do kwestionowanej przez opozycyjnych wobec Sikor- skiego polityków formuły, iż traktaty sowiecko-niemieckie z 1939 r. zostają uznane za niebyłe. Zapowie- dziano przywrócenie stosunków dyplomatycznych i, co brzmiało i było odczytywane jak szyderstwo, „amnestię” dla pozbawionych wolności obywateli polskich przebywających na terenie ZSRR. Sukcesem Sikorskiego był natomiast zapis o utworzeniu armii polskiej pod polskim dowództwem, choć operacyj- nie podlegającej Naczelnemu Dowództwu Armii Czerwonej.

162 Trudno oceniać rzeczywiste motywy, którymi Sikorski i ludzie podzielający jego tok rozumowania kierowali się, podejmując decyzję o podpisaniu układu. Z punktu widzenia polskiej racji stanu jego treść była nie tyle świadectwem kompromisu, co wręcz kapitulacji. Nie wolno jednak zapominać, że podpis złożony pod dokumentem przez polskiego premiera otwierał bramy więzień i obozów, radykalnie zmie- niał nie tyle zresztą realia bytowania, co sytuację prawną tych, których uznano za obywateli państwa polskiego. A nie było to mało. Układ przynosił ratunek, ale nie zdołał zapobiec kolejnej hekatombie. Tym razem tych, których po wybuchu wojny popędzono z więzień w Wilnie, Mińsku, Równem, Lwowie i wielu innych miejscowości w głąb Rosji. Ginęli podczas ataków lotnictwa niemieckiego, z wyczerpania, ale przede wszystkim zabijani w drodze na zesłanie przez eskortujących ich żołnierzy sowieckich. Masowych rozstrzeliwań dokonywano jeszcze na terenie więzień (w lwowskich „Brygidkach”, w Zamarstynowie, w Wilejce, w Berezweczu, by ograniczyć się do przykładów największych i najbardziej znanych masakr). Wystarczy podać, że w trak- cie owej „ewakuacji” liczbę ofiar – Polaków ocenia się na bez mała sto tysięcy! Podpis Sikorskiego przekreślał zatem koszmar, ale nie goił ran, nie tłumił urazów. Ukazywał też realną perspektywę, którą była własna, polska armia. Najwcześniej też, bo już 2 sierpnia, wyruszyła do Moskwy misja wojskowa na czele z gen. Zygmuntem Szyszko-Bohuszem. W Moskwie też, już 14 sierpnia, pod- pisana została polsko-sowiecka umowa wojskowa. Polska armia, którą w ZSRR miano tworzyć, stawała się, w myśl umowy, integralną częścią Polskich Sił Zbrojnych, personalnie oraz organizacyjnie podległą Sikorskiemu jako Naczelnemu Wodzowi. Wykonywać jednak miała decyzje operacyjne dowództwa Ar- mii Czerwonej, które też zobowiązane było do jej uzbrojenia i wyekwipowania. Armia składać się miała wyłącznie z sił lądowych, lotnicy i marynarze służyliby w polskich oddziałach formowanych w Wielkiej Brytanii. Zaciąg w szeregi armii, na czele której stanął gen. Władysław Anders, był ochotniczy. Ochotnicy zaczęli zgłaszać się niemal natychmiast po sowieckiej „amnestii”, ogłoszonej 12 sierpnia. W myśl wspólnych ustaleń w pierwszej fazie zamierzano sformować dwie dywizje piechoty i pułk zapaso- wy, przy czym stronie polskiej udało się przeforsować decyzję, że armia polska użyta zostanie na froncie jako całość. Sikorski wyciągnął z doświadczeń francuskiej kampanii odpowiednie wnioski. Od połowy sierpnia z więzień, łagrów i miejsc przymusowego osiedlenia ruszyła fala tych, którzy zdołali przetrwać. Organizacyjnie wspierała ten ruch polska ambasada, rezydująca w Kujbyszewie (od 4 września na jej czele stał bliski współpracownik Sikorskiego, Stanisław Kot) i jej delegatury, rozsiane od Archangielska po Władywostok. Ochotnicy, najczęściej wraz z rodzinami, kierowali się bądź do Ta- tiszczewa koło Saratowa, miejsca formowania 5 DP, bądź w rejon Buzułuku, gdzie w Tockoje tworzo- no 6 DP i pułk zapasowy. W samym Buzułuku umieszczono sztab armii. Coraz bardziej realny kształt przybierała również, pomimo negujących polski punkt widzenia radzieckich informacji, mapa polskie- go fragmentu „archipelagu Gułag”. Choć napływali wciąż nowi żołnierze i odnajdywali się oficerowie (w tym generałowie: Michał Karaszewicz-Tokarzewski, Marian Januszajtis, Jerzy Wołkowicki, pułkow- nicy Leopold Okulicki czy Nikodem Sulik) do polskiej armii nie zgłosił się ani jeden oficer z bez mała piętnastotysięcznej grupy internowanych w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku oficerów. Rezultatu nie przynosiły też, kierowane przez Józefa Czapskiego, specjalne poszukiwania. Jesienią 1941 r. nie tracono jeszcze nadziei na ich odnalezienie. Problemem podstawowym stał się, już od momentu pojawienia się pierwszych ochotników, los samej armii. Rosjanie, w których wyłącznej dyspozycji znalazł się nadsyłany w ramach angielsko-amerykańskiej pomocy sprzęt, oświadczali, że są w stanie należycie wyposażyć tylko jedną polską dywizję. Stanowisko to wykorzystali dla swych celów Brytyjczycy, którzy już w połowie października wystąpili z propozy- cją, by zbędne polskie oddziały ewakuować do Persji. I choć sytuacja ZSRR była wciąż niezwykle cięż- ka – Niemcy zbliżali się do Moskwy i otoczyli pierścieniem blokady Leningrad – to Stalin nie zamierzał czynić w kwestii polskiej jakichkolwiek ustępstw. Świadczyły o tym wymownie kolejne sowieckie posu- nięcia: wcielanie do Armii Czerwonej obywateli II Rzeczypospolitej niepolskich narodowości, uchylanie się od rozmów odnośnie regulacji linii granicznej, eksponowanie zależnych tylko od Moskwy polskich „patriotów” zamierzających powołać własną organizację, czy wreszcie, podstępne aresztowanie dwu ży- dowskich działaczy socjalistycznych, obywateli polskich, Wiktora Altera i Henryka Erlicha. W ten sposób tworzony był klimat dla zbliżającej się wizyty Sikorskiego w Moskwie. Naczelny wódz i premier rządu RP zjawił się w stolicy ZSRR 30 listopada, w momencie, gdy nie- mieckie czołówki pancerne znajdowały się kilkanaście kilometrów od moskiewskich przedmieść. Wizytę

163 u Stalina, na Kremlu, złożył 3 grudnia. Sikorski w trakcie rozmowy, niekiedy burzliwej, upomniał się o re- spektowanie praw znajdujących się w ZSRR Polaków, a wspomagany przez Andersa starał się udowodnić, że w stworzonych warunkach formowanie polskiej armii staje po prostu pod znakiem zapytania. Stalin, choć groził, iż „obejdziemy się bez was”, przyobiecał, że zaopatrzenie się poprawi, a 1/4 ze składającej się z 6 dywizji prawie stutysięcznej armii (ponadto 30 tysięcy ludzi w formacjach pomocniczych) będzie mogła opuścić ZSRR. Polski premier, choć sam demonstrował wolę utrzymania granic sprzed 1939 r., nie zdołał jednak doprowadzić do merytorycznej w tej sprawie dyskusji, ulegając stwierdzeniu Stalina: „Bądźcie spokojni, nie skrzywdzimy was”. W oficjalnej, ogólnikowej deklaracji, podpisanej w dniu na- stępnym, nie znalazła też odbicia propozycja Stalina oparcia polskiej granicy zachodniej na linii Odry. Natomiast na zapytanie Sikorskiego o los poszukiwanych polskich oficerów Stalin odrzekł, że wszyscy oni …uciekli do Mandżurii. Sikorski opuszczał ZSRR w optymistycznym nastroju. Odczucia polskiego Naczelnego Wodza roz- mijały się jednak z rzeczywistością. Warunki formowania polskiej armii, przeniesionej do Uzbekistanu (Jangi-Jul nieopodal Samarkandy), nie poprawiły się. I choć w lutym 1942 r. liczyła już ona 75 tysięcy żołnierzy i oficerów, to w marcu sowieckie kwatermistrzostwo zmniejszyło przydział żywnościowych racji do 26 tysięcy. Żołnierzowi groził głód, podobnie jak ciągnącym za wojskiem masom cywilów. Gen. Anders zareagował błyskawicznie. Interwencja u Stalina zaowocowała podniesieniem ilości racji do 44 tysięcy i zgodą na ewakuację do Iranu nieobjętej nią części wojska. Do końca marca ZSRR opuściło około 30 tysięcy żołnierzy i ponad 12 tysięcy starców, kobiet i dzieci. Polski dowódca ratował ludzi. Dla Stalina ewakuacja stała się dogodnym pretekstem, by zawiesić pobór do armii Andersa. Co więcej, od końca czerwca rozpoczął się proces zamykania terenowych eks- pozytur polskiej ambasady, niejednokrotnie pod spreparowanymi zarzutami o prowadzenie działalno- ści szpiegowskiej, co kończyło się aresztowaniami ich personelu. Wydarzenia te, połączone z naciskami Brytyjczyków sprawiły, że 2 lipca rząd RP wyraził zgodę na ewakuację z ZSRR reszty polskich oddziałów. Wówczas ZSRR opuściło 70 tysięcy osób, w tym 40 tysięcy żołnierzy i oficerów, 4,5 tysiąca junaków i ko- biet ze służb pomocniczych oraz 25,5 tysiąca cywilów. Ci, którzy pozostali, wkrótce, bo już w styczniu 1943 r., pozbawieni zostali prawnej opieki (rząd ZSRR zaczął znów traktować Polaków zamieszkałych na terenach zagrabionych po 17 września jako swych obywateli). Rosjanie coraz dobitniej też podkreślali swe prawa do obszarów „Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi”. Dyplomatyczne interwencje następcy Kota, Tadeusza Romera, nie przynosiły jakichkolwiek pozytywnych rezultatów. Co gorsza, stanowisko ZSRR coraz wyraźniej podważało międzynarodową pozycję rządu Sikorskie- go. Świadczył o tym i fakt wycofania się emigracyjnych władz czechosłowackich z zaawansowanego już projektu federacji Polski i jej południowego sąsiada, i nieszczere obietnice udzielane Sikorskiemu podczas jego pobytu za oceanem przez prezydenta USA, Franklina Roosevelta, i na koniec postawa Brytyjczyków, którzy zawierając w końcu maja 1942 r. układ z ZSRR, uznali jego zachodnie granice (z wyjątkiem linii granicznej z Polską), sankcjonując w ten sposób zdobycze terytorialne sowieckiego imperium. Z polskiego punktu widzenia był to fatalny prognostyk. Był to problem, który zdecydowanie przerastał możliwości polskiego rządu emigracyjnego. Zagrożenie, odczuwane z podobną siłą w Londynie, Warszawie, Wilnie czy Lwowie, na terenach okupowanych od lata 1941 r. już tylko przez Niemców, postrzegane było z innej, determinowanej odmiennymi realiami perspektywy. Z perspektywy państwa podziemnego.

164 64. Polskie państwo podziemne

Kres epopei wrześniowej był zarazem początkiem tworzenia się na terenach okupowanych polskiego pań- stwa podziemnego. Armię miała zastąpić wojskowa konspiracja. Rząd – ciało wyłonione przez prowadzące już nielegalną działalność polityczne ugrupowania, w pierwszym rzędzie z rodowodem opozycyjnym. Inicjatywa powołania do życia ośrodka, który objąłby swym wpływem wszystkie podziemne działa- nia, wyszła od gen. Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza. Pomysł narodził się w przeddzień kapitulacji Warszawy, sam Tokarzewski otrzymał zaś odpowiednie pełnomocnictwa, pozostawione przez Naczelne- go Wodza w gestii gen. Rómmla. W początkach października Tokarzewski przeprowadził rozmowy z opozycyjnymi wobec sanacji politykami – socjalistami, ludowcami, narodowcami i reprezentantem Stronnictwa Pracy. Rozmówcy generała zaaprobowali ideę stworzenia tajnej, wojskowo-politycznej organizacji z Tokarzewskim na czele. Była nią Służba Zwycięstwu Polski. Jej głównym celem stałaby się walka o niepodległą, w przedwojen- nych granicach, Polskę. Prowadziłaby ją w pierwszym rzędzie odtworzona w warunkach konspiracyjnych armia. Jeszcze w październiku Tokarzewski zdołał podporządkować SZP pierwsze podziemne struktury powstałe w obrębie Generalnej Guberni. Namiastką ciała o charakterze politycznym stała się natomiast Rada Główna Obrony Narodowej, kierowana przez socjalistę Mieczysława Niedziałkowskiego. W początkowym okresie konspiracyjnym poczynaniom kraju nie towarzyszyło wsparcie ze strony rządu emigracyjnego. Sikorski, do którego raport o powstaniu SZP trafił w drugiej kolejności (wpierw otrzymał go aktualny Wódz Naczelny, Rydz-Śmigły), obawiał się, że organizacja zostanie zdominowana przez oficerów związanych z sanacją, czyli po prostu piłsudczyków. Nie aprobował też założenia wyj- ściowego, polegającego na równoprawnym traktowaniu działalności wojskowej i politycznej. SZP miała zatem zastąpić organizacja nowa, o czysto wojskowym profilu. Formalnie na jej czele stanął, jako ko- mendant Główny, gen. Sosnkowski. W myśl wyekspediowanej do kraju 4 grudnia 1939 r. instrukcji była to tajna organizacja wojskowa pod nazwą „Związek Walki Zbrojnej”. W kraju na czele ZWZ w okupacji niemieckiej miał stanąć dotychczasowy szef sztabu SZP, awansowany na generała płk Stefan Rowecki „Grot”. Siatką ZWZ na terenie drugiej okupacji, czyli sowieckiej, kierować miał Tokarzewski, aresztowany jednak podczas próby przekroczenia linii granicznej z 6 na 7 marca 1940 r. Warto tu dodać, że wileńskim obszarem ZWZ kierował płk Nikodem Sulik. Instrukcja, powołująca do życia ZWZ (podpisana przez Sosnkowskiego i zatwierdzona przez Si- korskiego) za podstawowy cel organizacji uznawała „skupienie w związkach konspiracyjnych jednostek najstaranniej dobranych” po to, by „stworzyć ośrodki czynnego oporu narodowego, przeciwdziałającego załamaniu się sił moralnych polskiego społeczeństwa”. Organizacja miała też „współdziałać w odbudowie Państwa na drodze walki orężnej”. Ewentualne wystąpienie czynne odsuwano jednak na odległy plan. Rząd nie przewidywał prowadzenia jakichkolwiek akcji zbrojnych na terenie kraju (stąd próba zlikwidowania inicjatywy majora Henryka Dobrzańskiego – „Hubala”), zarówno ze względu na niezbyt jasny cel poli- tyczny takich wystąpień, jak i spodziewany nikły zasięg, co sprawiłoby, iż efekt byłby niewspółmierny do represji. Zalecenie powstrzymania się nie tylko od otwartej walki, ale i wystąpień dywersyjnych wynikało w dużej mierze z przekonania, że wyzwolenie przyniosą wojska aliantów, wraz z którymi powróci do kraju tworzona we Francji polska armia. Nie bez przyczyny, dodajmy na marginesie, na początku 1940 r. krążyło po Warszawie powiedzenie: „Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej”. Generalnie ZWZ po wkroczeniu do kraju regularnych oddziałów ulec miał rozwiązaniu, natomiast w momencie tworzenia go występował jako organizacja ogólnonarodowa, jednolita i jedyna, ponadpartyjna i ponadstanowa, skupiająca w „swych szeregach, bez względu na różnicę przekonań politycznych i społecznych, wszystkich prawych Polaków”. Pojawienie się ZWZ było równoznaczne ze stworzeniem militarnego segmentu podziemnego państwa. Znacznie większe kłopoty były natomiast z jego paralelną, cywilną częścią. Sieć rad obrony narodowej, w praktyce dopiero się formująca, po aresztowaniu przez Niemców Mieczysława Niedziałkowskiego i przy- wódcy ludowców, Macieja Rataja, przestała w gruncie rzeczy istnieć. Próba odtworzenia konspiracyjnej platformy politycznego współdziałania stronnictw podjęta została dopiero w lutym 1940 r. Od 24 lutego ZWZ wspomagał więc Polityczny Komitet Porozumiewawczy (od czerwca Główny Komitet Polityczny).

165 W skład tego ciała ze strony podziemnej PPS-WRN wszedł Kazimierz Pużak, ludowców reprezentował Ste- fan Korboński, a Stronnictwo Narodowe Aleksander Dębski. W lipcu 1940 r. na kilka tygodni z prac GKP wycofali się narodowcy, zaś skład tego ciała uzupełnił delegat Stronnictwa Pracy, Franciszek Kwieciński. PKP, a potem GKP wytyczał ramy politycznego współdziałania stronnictw, a zarazem dbał o kształ- towanie proniepodległościowych postaw polskiego społeczeństwa. Zadanie zorganizowania konspira- cyjnych struktur administracyjnych przypadło Delegatowi Rządu na Kraj. Początkowo, w maju 1940 r., specjalny wysłannik Rządu RP miał doprowadzić do mianowania aż trzech równorzędnych delegatów. Moment kryzysowy, wywołany kapitulacją Francji i przenosinami rządu do Londynu sprawił, iż od 28 czerwca GKP przekształcił się w Delegaturę Zbiorową Rządu RP na Kraj. Sikorski nie zaakceptował tego pomysłu. Ostatecznie, po męczących, wynikających po części ze względów politycznych, po części zaś ambicjonalnych, dyskusjach, jedynym delegatem został Cyryl Ratajski (od 3 grudnia1940 r. Dele- gat Rządu na GG z siedzibą w Warszawie). Na stanowisku tym Ratajski przetrwał do połowy września 1942 r. Atakowany przez socjalistów i ludowców, dla których był nazbyt prawicowy, ustąpił. Jego miejsce zajął wysunięty przez SL Jan Piekałkiewicz, ale 19 lutego 1943 roku został on aresztowany przez Gestapo i wkrótce zamordowany. Ostatnim Delegatem mianowanym na to stanowisko w maju 1943 r., był repre- zentant Stronnictwa Pracy, Jan S. Jankowski. Główne zadanie Delegata miało polegać na utrzymywaniu łączności pomiędzy rządem a krajem, co łączyło się z koniecznością ścisłego współdziałania z konspiracyjnymi ugrupowaniami politycznymi. W samym zaś kraju Delegat od wiosny 1941 r. przystąpił do rekonstruowania struktury administracyjnej po to, by w momencie likwidowania okupacji przejąć w sposób bezkonfliktowy, a jednocześnie spraw- ny władzę zarówno w samej centrali, jak i w terenie. Podziemną administrację organizował zatem De- partament Spraw Wewnętrznych. Specjalne komórki miały zajmować się sprawami przemysłu i handlu, rolnictwa, skarbu, pracy i opieki społecznej (działem tym kierował początkowo Jankowski). Oddzielne miejsce w tej strukturze zajmowały departamenty, które miały za zadanie zadbać o likwidację skutków wojny, odbudowę kraju. Co więcej, powołano nawet do życia specjalne Biuro Ziem Nowych, w jego ge- stii było opracowanie planu przejęcia po zakończeniu wojny terenów należących przed 1939 r. do Nie- miec (przewidywano, że do odrodzonej Rzeczpospolitej włączone zostanie Pomorze Zachodnie, Śląsk Opolski i Prusy Wschodnie). Departament Spraw Wewnętrznych (na jego czele stał Kazimierz Bagiński) rozpoczął też prace nad uformowaniem przyszłych sił porządkowych. Rolę kadr mieli pełnić członkowie Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. Szczególna rola przypadła jednak w udziale departamentom Informacji i Prasy oraz Oświaty i Kul- tury. Pierwszy, kierowany przez Stanisława Kauzika, miał dbać o rozpowszechnianie niezafałszowanych wiadomości, prostując dezinformacje, rozsiewane głównie przez prasa „gadzinową”. Zarówno oficjalny organ Delegatury, „Rzeczpospolita Polska”, jak i inne pisma podziemne znakomicie realizowały to za- danie. Podstawą sukcesu był systematyczny nasłuch radiowy i sprawna sieć terenowych koresponden- tów – zważywszy na stopień ryzyka, było to niekłamane wspaniałe osiągnięcie. Druga placówka, na czele której stał ludowiec Czesław Wycech, dbała o programową, organizacyj- ną i finansową stronę tajnego nauczania. Trzeba pamiętać, że zamknięte zostały szkoły wyższe i średnie, w szkołach zaś podstawowych nie uczono języka polskiego, historii i geografii. Tajnym nauczaniem tych przedmiotów (najpoważniejszą rolę odegrała tu Tajna Organizacja Nauczycielska) objęto, według ostroż- nych szacunków, około półtora miliona dzieci. Na poziomie średnim i wyższym funkcjonowały tzw. tajne komplety. W podziemnej szkole średniej uczyło się ponad 50 tysięcy młodzieży. Mniejsze liczby dotyczyły sieci szkół wyższych, a działały one, poza Warszawą, w Krakowie, Lwowie i Wilnie. O prężnej działalności państwa podziemnego świadczyło również istnienie prasy podziemnej. Po- tężnym centrum wydawniczym była Warszawa. W czasie wojny ukazało się tam ponad 800 tytułów, czyli więcej aniżeli połowa w całym okupowanym kraju (ogółem około 1400, w tym przez całą wojnę regu- larnie wydawano aż 17). Nie zaprzestali swych prac, pomimo przerażających represji, uczeni. Nie zamarło także podziem- ne życie literackie. Dorobek całej fali młodych twórców, z najwybitniejszym spośród nich, Krzysztofem Kamilem Baczyńskim, mówi zresztą sam za siebie. Teatry konspiracyjne wystawiały spektakle. Organi- zowano wystawy malarskie. Zbierano się na koncerty, by słuchać, oficjalnie zakazanej, muzyki Chopina. Istotą państwa podziemnego był wszakże tak cywilny, jak i zbrojny opór.

166 65. Opór

Odpowiedzią na okupację, przede wszystkim niemiecką, był zorganizowany, obejmujący wszystkie pol- skie ziemie, opór. Jego głównym motorem były poczynania podejmowane przez SzZP-ZWZ, ale, o czym trzeba pamiętać, od pierwszych powrześniowych miesięcy na terenie okupowanego kraju działały naj- rozmaitsze struktury konspiracyjne. Zbrojne organizacje tworzyły zatem niemal wszystkie funkcjonujące w podziemiu ugrupowania polityczne. Socjaliści powołali do życia wpierw Gwardię Ludową, a potem Socjalistyczną Organizację Bojową. Ludowcy stworzyli w sierpniu 1940 r. Chłopską Straż, czyli „Chłostrę”. Ruch narodowy dysponował swą Narodową Organizacją Wojskową, Stronnictwo Pracy zaś – Organiza- cją Wojskową „Unia”. Te i im podobne grupy z czasem podporządkowywały się ZWZ, tak jak uczyniła to choćby podziemna organizacja harcerska „Szare Szeregi”, czy zorganizowana przez oficerów związanych z sanacją Organizacja Orła Białego. Inne, jak Tajna Organizacja Wojskowa (stworzył ją Jan Mazurkiewicz ps. „Radosław”), Związek Jaszczurczy czy podległa wywodzącej się z ONR – Falanga Konfederacji Na- rodu Polskiego organizacja wojskowa „Uderzenie”, zachowywały organizacyjną niezależność. Wszystkie jednak sposobiły się do walki i to nie tylko zbrojnej. Opór bowiem, w warunkach okupowanej Polski, miał niejedno oblicze. Oporem było upowszechnianie prawdziwych, prostujących propagandowe kłamstwa, informacji. Swój udział mieli w tym i ci, którzy organizowali nasłuch radiowy, i ci, którzy obsługiwali podziemne drukarnie, i redaktorzy pism oraz biuletynów, wreszcie – również jak poprzednio wymienieni, ryzy- kujący życiem – kolporterzy. Oporem było tajne nauczanie. Posługiwanie się fałszywym dokumentem. Udostępnianie mieszkań na zebrania konspiracyjne. Powolna i niedbała praca, tam zwłaszcza, gdzie produkcja zasilała zbrojeniowy potencjał okupanta. Słowem to wszystko, co oznaczało nierespektowa- nie narzuconego porządku. Przy czym, z czego warto zdać sobie sprawę, wybór, jaki stał przed polskim społeczeństwem, był wyjątkowo ograniczony. Alternatywą było bowiem całkowite podporządkowanie się aż poza granicę upodlenia. Opór był odpowiedzią na terror, na eksterminację. Ten zaś ogromniał. Egzekucje, które jeszcze w la- tach 1939-1940 miały selektywny charakter, zaczęto zamieniać w masowe rozstrzeliwania czy wieszania. Mordowano przy tym nie tylko w miejscach ukrytych przed wzrokiem ludzkim. Zastraszaniu ludności służyły egzekucje publiczne, które nasiliły się zwłaszcza w Warszawie od jesieni 1943 r. Ginęli w nich nie tylko zakładnicy, ale przypadkowi przechodnie z łapanek bądź ulicznych zatrzymań. Ofiary łapan- ki, pierwotnie wywożone do przymusowej pracy, mogły również znaleźć się w jednym z coraz liczniej powstających na ziemiach polskich obozów koncentracyjnych. W nich zaś, w nieludzkich warunkach życia, zmuszanych do wyniszczającej pracy, mordowanych przy lada okazji i bez okazji, znajdowało się jednorazowo ponad 300 tysięcy więźniów. Do Sztuthofu, Majdanka czy cieszącego się najstraszniejszą sławą obozu w Oświęcimiu-Brzezince napływały wciąż nowe transporty. W obozach tych, a zwłaszcza w trzech usytuowanych we wschodnich dystryktach GG, w Treblince, Sobiborze i Bełżcu, Niemcy realizowali swój plan niespotykanego dotąd w dziejach ludobójstwa. Plan ten określony był nader enigmatycznie jako „Endlösung”, czyli „ostateczne rozwiązanie”. Dotyczył on tych, którzy od marca 1941 r. byli wyjęci spod prawa – Żydów i Cyganów. Żydzi, stłoczeni w gettach izo- lowanych od innych skupisk ludności, wymierali masowo, niszczeni przez głód i epidemie. W oczach Niemców umierali jednak stanowczo zbyt wolno. Od wiosny 1942 r. getta zaczęto zatem likwidować. Ich mieszkańców przewożono do obozów zagłady, uśmiercano w komorach gazowych i palono w kremato- riach. Według szacunków – nie prowadzono bowiem ewidencji – do 1943 r. zmarło z głodu bądź zostało wymordowanych co najmniej 2,5 milionów polskich Żydów. Z samego warszawskiego getta wywieziono od lipca 1942 r. i uśmiercono w ciągu trzech miesięcy około 400 tysięcy osób! Los Żydów niemal po- wszechnie odczytywano jako zapowiedź tego, co czekało Polaków. I ta perspektywa skłaniała raczej do czynnego oporu, aniżeli paraliżowała wolę walki. Ideałem, zwłaszcza młodego, przesiąkniętego wyniesionymi ze szkoły autentycznymi patriotycz- nymi ideałami, pokolenia, był opór z bronią w ręku. Początkowo możliwości takich nie było zbyt wiele. Organizująca się konspiracja wojskowa, zgodnie zresztą z zaleceniami rządu emigracyjnego, nie dążyła

167 do mającego niewielkie szanse powodzenia bezpośredniego starcia. Z wyjątkiem działań sabotażowo- -dywersyjnych, podjętych na rozkaz Sikorskiego podczas kampanii niemiecko-francuskiej, a realizowa- nych siłami kierowanego przez majora Niepokólczyckiego Związku Odwetu (powstał w samach ZWZ w kwietniu 1940 r.), w codziennej pracy konspiracyjnej przeważało szkolenie wojskowe. Od końca 1940 r. coraz głośniejsze stawały się natomiast wyczyny, dokonywane w ramach akcji małego sabotażu. Przewo- dziła w nich powstała w obrębie Szarych Szeregów Organizacja Małego Sabotażu „Wawer” (powołana do życia w rocznicę dokonanej przez hitlerowców masakry w podwarszawskim Wawrze). Na jej czele stanął zaś autor wydanych jeszcze w czasie wojny „Kamieni na szaniec”, Aleksander Kamiński. „Mały sabotaż” stanowił wówczas, by odwołać się właśnie do opinii Kamińskiego, „czoło otwartej walki z okupantem w kraju na odcinku szczególnie istotnym – odcinku oddziaływania niezależnej pol- skiej myśli na najszersze rzesze narodu”. Każdy, najdrobniejszy nawet, a udany i, co szczególnie ważne, dowcipny pomysł propagandowy wytwarzał ów szczególny nastrój – przede wszystkim w Warszawie, ale i w innych regionach kraju – „nastrój niczym nie zmąconej wiary w słuszność własnej sprawy i kpiar- skiego stosunku do tak zwanych „tymczasowych””. Bronią, równie zabójczą jak pistolet czy granat, oka- zał się zatem – śmiech. Małosabotażowe akcje, niosące zresztą ze sobą podobny stopień ryzyka, jak działania z bronią w ręku, polegały zatem i na wymuszaniu zachowań zgodnych z poczuciem narodowej godności. Wymienić można tłuczenie szyb w witrynach fotograficznych tam, gdzie wystawiano podobizny umundurowanych Niem- ców, i malowanie propagandowych napisów czy symboli (Victoria, żółw, szubienice, na których „wiesza- no” Hitlera), i zrywanie flag hitlerowskich, a wywieszanie narodowych, zwłaszcza z okazji 3 maja i 11 li- stopada. Dodajmy, że „Wawer” prowadził wręcz bezpośrednią walkę propagandową z kierowaną przez Goebbelsa machiną. Gdy przykładowo „propaganda niemiecka rzuciła hasło wypisywane i rozlepiane setkami tysięcy: „Deutschland siegt an allen Fronten”, „Wawer” krótkim, ostrym pchnięciem oddał cios: w słowie „siegt” literę „s” zamieniono na literę „l” („Deutschland liegt an allen Fronten” – zamiast: Niemcy zwyciężają… – Niemcy leżą na wszystkich frontach). To dziełem „Wawra” stało się upowszechnienie ko- twicy jako graficznego symbolu Polski Walczącej. Członek tej organizacji, Aleksander Dawidowski (Alek), w lutym 1942 r. wsławił się usunięciem niemieckiej tablicy z pomnika Kopernika zasłaniającej wyryty na cokole napis: „Mikołajowi Kopernikowi – Rodacy”. Również członkowie „Wawra” uczcili w czerwcu tegoż roku imieniny Naczelnego Wodza i Prezydenta RP opieczętowaniem części nakładu gadzinowego „Nowego Kuriera Warszawskiego” stosownymi życzeniami. Przykładów podobnych działań przytaczać można wręcz w nieskończoność. Były one w pierwszym rzędzie odtrutką na ogłupiającą propagandę, na zwątpienie. Przywracały wiarę w przyszłość. Nie za- stępowały jednak, bo i zastąpić nie mogły, dywersyjnych bądź odwetowych akcji konspiracji zbrojnej. Te zaś, przeprowadzane z coraz większym rozmachem, były dziełem ZWZ, przekształconego 14 lutego 1942 r. w Armię Krajową. Armia Krajowa, na czele której stał jako Komendant Główny gen. Rowecki ps. „Grot” (szefem sztabu był gen. Tadeusz Pełczyński ps. „Bór”), w końcu 1942 r. liczyła około 200 tysięcy żołnierzy. Rozrost sze- regów był wynikiem i napływu do konspiracji młodzieży (przede wszystkim męskiej, aczkolwiek coraz większą rolę ogrywały kobiety, pełniące obowiązki łączniczek i sanitariuszek) i konsekwentnie prowa- dzonej „akcji scaleniowej”. Ta ostatnia polegała na obejmowaniu jednolitymi strukturami wojskowymi samodzielnych organizacji podziemnych, głównie związanych z podziemiem politycznym. W ten sposób integralną, aczkolwiek autonomiczną częścią AK stała się „Chłostra” (w 1942 r. nastąpiła tu zmiana na- zwy na Bataliony Chłopskie). Z innych zaś organizacji do AK weszły: Socjalistyczna Organizacja Bojowa, Tajna Armia Polska, Tajna Organizacja Wojskowa czy „Unia”. Niepowodzeniem zakończyły się działania scaleniowe w stosunku do Narodowej Organizacji Wojskowej. AK podporządkowała się niewielka tylko część członków tej organizacji, pozostali, razem z innymi grupami o narodowo-radykalnym rodowodzie, utworzyli Narodowe Siły Zbrojne. AK w doraźnej, codziennej perspektywie była głównym organizatorem narodowej samoobrony. Po- wszechne wystąpienie zbrojne, powstanie, nie było brane pod uwagę, ze względu na istniejącą dysproporcję sił. Momentem, w którym mogło ono i powinno nastąpić, był czas militarnego załamania się III Rzeszy. Na ten właśnie moment przygotowywano i szkolono kadry (funkcjonowały specjalne podziemne szkoły podchorążych oraz szkoły podoficerskie uzupełniane różnorodnymi kursami specjalistycznymi), groma- dzono broń (produkowaną też we własnych wytwórniach), rozbudowywano poczynania wywiadowcze

168 (największym sukcesem ofensywnego wywiadu AK stało się wykrycie i określenie miejsca produkcji niemieckich pocisków rakietowych V-1). W miarę upływu czasu coraz większy nacisk kładziono jednak na akcje dywersyjno-sabotażowe. Od jesieni 1941 r. obok oddziałów Związku Odwetu brały w nich udział grupy „Wachlarza”, prowadzące swe akcje na obszarach wschodnich ziem II Rzeczypospolitej. Atakowano przede wszystkim niemieckie linie komunikacyjne, niszczono zapasy sprzętu wojskowego, odbijano więźniów. W październiku 1942 r. oby- dwie organizacje stały się podstawą nowej struktury – Kierownictwa Dywersji (Kedywu). Na jego czele stanął płk Emil Fieldorf ps. „Nilem”. W ramach Kedywu – który poza zadaniami sabotażowo-dywersyj- nymi prowadził też akcje odwetowe, wymierzone w wysokich funkcjonariuszy hitlerowskich, odpowie- dzialnych za eksterminację obywateli polskich oraz zajmował się likwidacją agentów Gestapo – szcze- gólnie silną pozycję zdobyły sobie jednostki bojowe, wywodzące się z Szarych Szeregów. Ogromną sławę zyskała w tym okresie akcja przeprowadzona w końcu marca 1943 r. pod warszawskim Arsenałem, gdy szaroszeregowy oddział, dowodzony przez komendanta warszawskiej chorągwi, Stanisława Broniewskie- go „Orszę”, odbił więźniów przewożonych z Alei Szucha. Akcje, nadzorowane przez kierownictwo Walki Konspiracyjnej (jego odpowiednikiem w sferze oby- watelskiej było kierownictwo Walki Cywilnej, na czele ze Stefanem Korbońskim, ustalające obowiązujące na tym polu zasady i egzekwujące je przy pomocy sądów KWC), do jesieni 1942 r. nie miały znamion powszechnego oporu. Sytuacja zmieniła się w chwili rozpoczęcia przez Niemców akcji pacyfikacyjnej na Zamojszczyźnie, która miała stać się terenem niemieckiej kolonizacji. Dorosłych, wysiedlano do obozów pracy. Dzieci, po selekcji, zamierzano germanizować. Władze podziemne zdecydowały się w tej sytua- cji na częściową mobilizację lubelskiego okręgu AK, co w konsekwencji doprowadziło do uformowania kilku większych zgrupowań partyzanckich. Siły te, równolegle z oddziałami BCh, podjęły zbrojną walkę z niemieckimi karnymi ekspedycjami, a wsie, zajmowane przez niemieckich kolonistów, palono. Stoczo- no też pierwsze poważniejsze bitwy (w grudniu pod Wojdą, w lutym 1943 r. pod Zaborecznem i Różą). W rezultacie tych działań Niemcy musieli przerwać pacyfikację. Polski opór okazał się skuteczny. Był zaś dziełem tych, których oskarżano, że stoją „z bronią u nogi”. Oskarżenia te formułowali natomiast ludzie, występujący na ziemiach polskich w imieniu Kremla.

169 66. W służbie Stalina

Do czerwca 1941 r. z kremlowskiej perspektywy nie istniał polski problem. Nie liczyli się Polacy, nawet ci najwierniejsi, z komunistycznym rodowodem. Ci, którzy przetrwali czas czystek, niekiedy sami w nich współuczestnicząc (jak Bolesław Bierut, Jakub Berman czy Marceli Nowotko), sami starali się najzwyczaj- niej nie rzucać w oczy. Indywidualną, wysoką pozycję w stalinowskiej elicie władzy zajmowała jedynie Wanda Wasilewska, ale i ona, do połowy 1940 r., nie odgrywała znaczącej roli politycznej. Sytuacja uległa zmianie po klęsce Francji. „Najwierniejszego sojusznika Hitlera” zaczęła niepokoić rosnąca potęga III Rzeszy. W razie konfliktu Polacy, wierni Moskwie, mogliby stać się cennym atutem. Wstępne przygotowania, by po niego sięgnąc, prowadzono zatem na trzech wzajemnie uzupełniających się płaszczyznach. O Polskę, jako radziecką republikę, mieliby walczyć zreedukowani żołnierze, kierowani przez wydzielonych ze starobielskich, kozielskich i ostaszkowskich więźniów oficerów (m.in. Zygmunt Berling, Leon Bukojemski), umieszczonych czasowo w „willi szczęścia” w Machowce pod Moskwą. Ideał „radzieckiej” Polski propagowała polskojęzyczna prasa. Na jej łamach brylowała Wasilewska, Jerzy Borej- sza, Jerzy Putrament, we Lwowie w tamtejszym „Czerwonym Sztandarze” publikowali twórcy tej miary, co Tadeusz Boy-Żeleński. Za stronę organizacyjną odpowiadaliby wreszcie polscy komuniści, szkoleni w specjalnym obozie III Międzynarodówki pod Moskwą. Czas współdziałania, w imię budowy „17 republiki”, nadszedł, jak mniemano, po 22 czerwca 1941 r. Pierwsi zareagowali lokatorzy „willi szczęścia”. Ich prośba, by razem z Armią Czerwoną mogli walczyć o nową, rozwijającą się w ramach ZSRR Polskę, nie została uwzględniona, a wkrótce, wobec układu Si- korski-Majski, stała się bezprzedmiotowa. Nowym elementem propagandowym stała się uruchomiona w lipcu w Moskwie radiostacja im. T. Kościuszki, wzywająca Polaków do boju z Niemcami. Rzeczywiste zaplecze Stalin postanowił jednak zbudować na ziemiach polskich okupowanych przez Niemcy. Do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej grupy o promoskiewskiej orientacji (takie jak „Stowarzy- szenie Przyjaciół ZSRR”, „Sierp i Młot” czy Związek Walki Wyzwoleńczej) były nieliczne i praktycznie pozbawione wpływów. Konieczne okazało się zatem przysłanie specjalnie przeszkolonych w tym celu agentów. Oni to, jako Grupa Inicjatywna, otrzymali zadanie powołania do życia nowej komunistycznej partii. Dla kamuflażu nosić miała ona nazwę – Polska Partia Robotnicza. Pierwsza grupa przyszłych promoskiewskich konspiratorów zrzucona została na spadochronach pod Warszawą 28 grudnia 1941 r. PPR powołano formalnie już 5 stycznia 1942 r., a jej kierownictwo stanowili: Marceli Nowotko, Paweł Finder i Bolesław Mołojec. Nowe ugrupowanie, głównie za pośred- nictwem swej podziemnej prasy, zaczęło wzywać do prowadzonej na masową skalę walki partyzanckiej. Czyniono to przy pomocy patriotycznego frazesu, wysuwając pod adresem Armii Krajowej demagogicz- ne zarzuty bierności, rzekomo wbrew interesowi narodowemu. Optyce tej trudno się dziwić. W interesie Kremla każdy akt dywersji na zapleczu frontu, bez względu na spodziewane represje ze strony Niemców, był bardzo potrzebny. W tej sytuacji oczekująca na załamanie niemieckiego potencjału wojskowego AK działała w rzeczywistym, a nie określanym przez Moskwę , strategicznym celu stojącym przed polską armią podziemną. Komuniści, z konieczności, przystąpili zatem do organizowania swoich oddziałów zbrojnych. Pierw- szy, kilkunastoosobowy, wyruszył w teren w maju 1942 r. Rezultaty tych działań były początkowo dość mizerne, jednak szeregi Gwardii Ludowej, bo taką zbrojna organizacja PPR-u przybrała nazwę, powoli rosły. Szefem sztabu GL był wywodzący się ze Związku Walki Wyzwoleńczej Marian Spychalski, a jego zastępcą przybyły z Moskwy Franciszek Jóźwiak. Kreml ekspediował do Polski kolejne grupy. W ten właśnie sposób na terenie okupacji niemieckiej zjawiła się Małgorzata Fornalska i Janek Krasicki. Kierownictwo komunistycznego podziemia nie było jednak monolitem. Toczono w jego obrębie bezpardonową walkę o wpływy, czyli w praktyce o przyszłą, sprawowaną z ramienia Kremla, władzę nad Polską. W jej wyniku w ostatnich dniach listopada brat Bolesława Mołojca, Zygmunt, zabił Nowotkę jako „prowokatora Gestapo”. Śmierć ta, kulisy której po dzień dzisiejszy nie zostały w pełni wyjaśnione, wy- wołała retorsje ze strony pozostałej części kierownictwa. Na Mołojców zapadł wyrok śmierci (Bolesława zlikwidował Janek Krasicki), a na czele kierownictwa partyjnego stanął Finder.

170 Krwawe porachunki nie osłabiły wszak tempa ofensywy propagandowej i organizacyjnej prowadzonej przez PPR. I choć na murach Warszawy pojawiły się deszyfrujące partię napisy – „Płatne Pachołki Ro- sji” – to jednak hasła o konieczności natychmiastowej walki, o poderwaniu broni od nogi do oka, przeko- nywały niecierpliwych i zdezorientowanych. W końcu 1942 r. liczba członków PPR znacznie przekroczyła 5 tysięcy, a obliczone na efekt akcje zbrojne, w rodzaju bombowego zamachu na niemiecki „Cafe Club”, przyciągały ochotników do szeregów GL. Młodzi ludzie, z niewielkim doświadczeniem życiowym, byli przedmiotem szczególnie demagogicznych zabiegów. Ich to w pierwszym rzędzie zamierzano werbować do specjalnie powołanej w tym celu organizacji, Związku Walki Młodych, na czele której stała Hanna Szapiro-Sawicka, a po jej śmierci w marcu 1943 r. Janek Krasicki. Obecność na ziemiach polskich zwolenników Moskwy była dla Stalina, zwłaszcza wobec systema- tycznego pogarszania się stosunków Kremla z Rządem RP w Londynie, wyjątkowo dogodna. W styczniu 1943 r. Komitet Centralny PPR wystosował list otwarty do Delegatury Rządu. Z pozoru było to wezwanie do podjęcia wspólnej, wzmożonej walki z Niemcami. W rzeczywistości była to pierwsza oficjalna próba wystąpienia w imieniu „ludu polskiego”, próba uzurpowania sobie mandatu, którego PPR nigdy nie miała. Za próbą propagandową nastąpiła kolejna, zmierzająca do nawiązania oficjalnego kontaktu z le- galnymi władzami podziemnymi. W odpowiedzi na propozycję wejścia w skład politycznego zaplecza polskiego państwa podziemnego Delegatura sformułowała ze swej strony cztery warunki. PPR miało za- deklarować, że jest niezależna od ośrodków zewnętrznych, gotowa do walki z każdym wrogiem Polski, stoi na gruncie terytorialnego status quo II Rzeczypospolitej i jest gotowa podporządkować się legalnym władzom państwa tak emigracyjnym, jak i krajowym. Uznanie przez PPR któregokolwiek z nich byłoby równoznaczne z wypowiedzeniem posłuszeństwa Moskwie, toteż KC PPR propozycję Delegatury uznał za prowokację. Dla komunistów Moskwa pozostawała oparciem rzeczywistym. W kraju, pomimo re- latywnej rozbudowy zaplecza, oparciem najzwyczajniej nie dysponowali. I z tego stanu rzeczy w pełni zdawali sobie sprawę . „Kościuszkowcy”, bo taką nazwę otrzymali żołnierze I Dywizji Berlinga, po raz pierwszy wzięli udział w walce 12 października 1943 r. W krwawej bitwie nieopodal wsi Połzuchy (Wasilewska wykorzystała propagandowo fakt, iż w pobliżu znajdowała się osada Lenino, stąd miejsce pierwszego starcia zyskało „właściwą” nazwę) zacięcie walczący, ale fatalnie dowodzony żołnierz poniósł olbrzymie straty (spora grupa, około 600 żołnierzy przeszła na stronę niemiecką). Prosty żołnierz zapewne wierzył, że najkrótszą drogą podąża do Polski. Ci, którzy ukrywali się za jego plecami, szli przejąć nad Wisłą władzę. Zbliżał się 1944 r. Rok warszawskiej hekatomby.

171 67. Warszawska hekatomba

Cz. 1. Getto

Historia każdego narodu ma swoje symbole. W latach II wojny światowej symbolem takim o wyjątko- wej randze, stała się dla Polaków Warszawa. Tu koncentrował się opór. Rozwijała konspiracja. I z dnia na dzień rosły, coraz dotkliwsze, straty. W dniach, gdy na światło dzienne wydobyta została tragedia katyńska, Niemcy postanowili zli- kwidować warszawskie getto. W odgrodzonej murem od miasta dzielnicy przebywało wówczas około stu tysięcy ludzi. Reszta, wywieziona uprzednio do obozów zagłady, znalazła śmierć w komorach ga- zowych. Ci, którzy pozostali, postanowili się bronić. Opór organizowała kierowana przez Mordecha- ja Anielewicza Żydowska Organizacja Bojowa (wspomagana od jesieni 1942 r. przez Armię Krajową, która dostarczała do getta broń). Warto dodać, że od grudnia 1942 r., opiekę nad Żydami, ukrywają- cymi się po stronie „aryjskiej”, roztoczyła specjalnie powołana w tym celu Rada Pomocy Żydom („Że- gota”), a zdarzające się przypadki szantażowania czy nawet wydawania Żydów w ręce Niemców były przez Kierownictwo Walki Cywilnej bezwzględnie tępione, z wyrokami śmierci na dopuszczających się takich czynów włącznie. Powstanie w getcie w praktyce nie miało minimalnych chociażby szans na sukces. Ci, którzy zdecy- dowali się stawić zbrojny opór, uznali wszakże, że pozbawieni zostali wyboru. Wiedziano o masakrach, dokonanych podczas likwidacji gett w Białymstoku, Lublinie, Łodzi, Krakowie czy miasteczkach i mia- stach położonych na wschodnich kresach. Toteż, gdy 19 kwietnia na teren getta centralnego wkroczyło pod osłoną czołgu i wozów pancernych 850 SS-manów, zostali oni ostrzelani, obrzuceni granatami i bu- telkami zapalającymi. Rozpoczął się równie zacięty, co rozpaczliwy, opór. Na jednym z domów powie- wały, widoczne i poza murami getta, dwie flagi: biało-niebieska obok biało-czerwonej. Walki w getcie wywołały w stolicy wstrząsające wrażenie. W pobliżu murów zaczęły gromadzić się tłumy ludzi. Wieczorem dywersyjno-saperski oddział AK, dowodzony przez kapitana Józefa Pszennego („Chwackiego”), podjął próbę dokonania wyłomu w murze oddzielającym getto od reszty miasta. Akcja nie powiodła się. Zginęli też pierwsi spośród tych, którzy usiłowali przyjść obrońcom getta z pomocą. Od 20 kwietnia do połowy maja w getcie toczyły się, przy miażdżącej przewadze Niemców, krwawe starcia. Obok oddziałów SS i policji dowódca „akcji”, nowomianowany szef tych sił na dystrykt warszaw- ski, SS-Brigadeführer Jürgen Stroop, miał do swej dyspozycji jednostki Wehrmachtu, uzbrojone w haubi- ce, działa przeciwlotnicze i, wzniecające coraz to nowe pożary, miotacze ognia. Niemcy zmuszeni zostali do zdobywania domu po domu. Tych, których schwytano, rozstrzeliwano na miejscu bądź formowane w transporty wysyłane niezwłocznie do obozów zagłady. Tam również czekała już tylko śmierć. Getto płonęło. Niemcy, podzieleni na specjalne oddziały szturmowe, systematycznie niszczyli żydow- ską dzielnicę. Świece dymne wypłaszały z piwnic ukrywających się tam ludzi. Padały kolejne ufortyfiko- wane bunkry. Zniszczenia dopełniały samoloty zrzucające bomby zapalające. Wreszcie 8 maja Niemcom udało się zlokalizować centralny bunkier ŻOB przy ulicy Miłej 18. Przywódca powstania, Anielewicz i jego najbliżsi współpracownicy, popełnili samobójstwo. Nie chcieli żywi wpaść w ręce Niemców. Ten szczególny akt warszawskiej tragedii odbywał się, pomimo alarmów kierowanych przez Dele- gaturę do rządu RP w Londynie, który z kolei próbował dotrzeć do zachodnich aliantów, przy bierności i w gruncie rzeczy obojętności walczącej z Niemcami koalicji. Sumieniem cywilizowanego świata nie wstrząsnęła nawet samobójcza śmierć członka polskiej Rady Narodowej, Szmula Zygielbojma, który w ten sposób wyraził swój sprzeciw wobec owej obojętności. Żydowsko-polskie braterstwo broni dokumento- wały natomiast akcje zbrojne, przeprowadzane pod murami getta przez grupy bojowe AK (23, 28 kwiet- nia), Socjalistycznej Organizacji Bojowej (23 i 27 kwietnia), Gwardii Ludowej (23, 28 kwietnia). Niektóre grupy bojowe ŻOB zostały wyprowadzone z getta kanałami – w ten sposób z dogorywającej dzielnicy wydostał się ostatni z walczących przywódców powstania, Marek Edelman. Los getta był wymowną przestrogą. Społeczeństwo polskie nie miało złudzeń, że Niemcy zdolni są do popełnienia najpotworniejszych zbrodni. Z nadzieją, ale i obawą oczekiwano więc końca okupacji.

172 Obawy potęgował zaś fakt, iż wyzwolenie nadejść miało ze wschodu, Armia Czerwona bowiem, po zwy- cięstwie stalingradzkim, zaczynała przejmować inicjatywę strategiczną. Rok 1943, obok tragedii obejmujących wielkie zbiorowości, obfitował również we wstrząsy, które, aczkolwiek jednostkowe, rzutowały w niezwykle silny sposób na sytuację panującą w kraju. Pierwszy cios, niespodziewany, zadało Gestapo. W ostatni dzień czerwca 1943 r. aresztowany został gen. Rowecki „Grot”. Pośpiesznie przygotowywany plan odbicia więźnia nie powiódł się. Twórca armii podziemnej, po kilkugodzinnym pobycie na al. Szucha, wywieziony został do Berlina, a potem osadzony w obozie w Sach- senhausen, gdzie – najprawdopodobniej w czasie powstania warszawskiego – został zamordowany. W rok później człowiek, który wydał komendanta AK, z wyroku podziemnego sądu został powieszony. Jego wspólników sądy PRL-owskie potraktowały pobłażliwie, a orzeczoną kilkuletnią karę złagodziła amnestia. Aresztowanie „Grota” wstrząsnęło w pierwszym rzędzie strukturami państwa podziemnego. Cios drugi, który spadł w kilka dni później, wpędził w głęboką depresję całe społeczeństwo. 4 lipca, w drodze powrotnej z podróży inspekcyjnej na Bliskim Wschodzie, zginął w katastrofie lotniczej tuż po opuszczeniu Gibraltaru gen. Sikorski. Śmierć premiera, a zarazem Naczelnego Wodza, po dziś dzień nie wyjaśniona, obrosła czarną legendą (jedynym, który się uratował, był czeski pilot), w widoczny sposób wpłynęła na obniżenie się szans na pozytywne rozstrzygnięcie sprawy polskiej na arenie międzynarodowej. Zapewne i samego Sikorskiego, zwłaszcza po zerwaniu przez Kreml stosunków dyplomatycznych z Rządem RP, sytuacja zaczęła przerastać. Niemniej jednak pozycji, jaką w gronie aliantów sobie wypracował, nie był w stanie osiągnąć którykolwiek z jego następców. Fotel premiera zajął po Sikorskim Stanisław Mikołajczyk, reprezentant ludowców. W obrębie rządu nie nastąpiły zbyt istotne zmiany, natomiast na stanowisko Naczelnego Wodza prezydent Raczkiewicz zdołał przeforsować gen. Kazimierza Sosnkowskiego. W kraju miejsce „Grota” zajął, awansowany na ge- nerała, Tadeusz Komorowski-„Bór”, wspomagany przez generałów: Tadeusza Pełczyńskiego i, od maja 1944 r., Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka”. Pierwszą publiczną enuncjacją „Bora” był, zamieszczony w „Biuletynie Informacyjnym”, rozkaz do żołnierzy AK wydany w związku ze śmiercią gen. Sikorskiego. Brak Sikorskiego szybko okazał się bardzo odczuwalny, zwłaszcza w sytuacji, gdy od drugiej poło- wy 1943 r. zachodni sojusznicy zaczęli stopniowo wyprzedawać sprawę polską. Polska płaciła cenę za przejęcie przez ZSRR ciężaru militarnych zmagań z armiami Hitlera. Cenę wysoką, bo oznaczającą te- rytorialne ubytki na wschodzie przy stojących pod znakiem zapytania rekompensatach na zachodnich i północnych rubieżach. Od przełomu listopada i grudnia 1943 r., czyli od konferencji Wielkiej Trójki (Stalin, Churchill, Roosevelt) w Teheranie, stało się jasne, iż kwestia polska zostanie uregulowana w obrębie globalnych, przeprowadzanych przez walczące mocarstwa, rozstrzygnięć. Przedkonferencyjnym testem były, mięk- kie i bez większej wiary w ich powodzenie, próby doprowadzenia do wznowienia stosunków pomiędzy Kremlem a Rządem RP. W tej ostatniej sprawie pośrednictwo amerykańskie (z sierpnia 1943 r.) zawiodło zupełnie. Podczas październikowej konferencji ministrów spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i ZSRR w Moskwie Eden spokojnie wysłuchiwał opinii o antyradzieckim nastawieniu Armii Krajowej do „czerwonej” partyzantki w kraju. W Teheranie los Polski nie został jeszcze ostatecznie przesądzony, natomiast, o czym nie poinfor- mowano opinii publicznej (Roosevelt obawiał się utraty głosów ze strony Polonii amerykańskiej podczas nadchodzących wyborów prezydenckich), rozstrzygnął się tam, w generalnych zarysach, kształt jej przy- szłych granic. Zgodnie z sugestią Stalina na zachodzie państwo polskie opierać się miało o linię Odry, na północy przypaść miały Polsce Prusy Wschodnie (ale bez obszarów położonych wokół Królewca), wreszcie na wschodzie podstawę terytorialnych rozgraniczeń miała wytyczyć linia Curzona. W prakty- ce w tym ostatnim przypadku było to usankcjonowanie rozwiązań przyjętych w traktacie „o granicach i przyjaźni” pomiędzy Niemcami a ZSRR z 28 września 1939 r. Użyte przez Churchilla sformułowanie o „rozsiedleniu ludności” zapowiadało natomiast przymusowy exodus nie tylko Niemców z terenów na wschód od Odry, ale i Polaków, mieszkających na wschód od linii Curzona. Frazesami o „silnej i nie- podległej” Polsce Stalin maskował swój cynizm. Churchill i Roosevelt – obłudę.

173 68. Warszawska hekatomba

Cz. 2. „Burza”

W miarę upływu czasu opór, zarówno zbrojny, jak i cywilny, nasilał się. Rzec można, iż niekorzystnym z polskiego punktu widzenia zmianom na arenie międzynarodowej towarzyszył w okupowanym kraju proces odwrotny, a jego istotą było rozszerzanie się wpływów państwa podziemnego. Sprzyjały mu i prze- kształcenia organizacyjne, jak choćby połączenie w początkach lipca 1943 r. Kierownictwa Walki Cywilnej z Kierownictwem Walki Konspiracyjnej w jednolitą strukturę – Kierownictwo Walki Podziemnej, i kon- sekwentne wprowadzanie w życie akcji scaleniowej (w końcu 1943 r. AK podporządkowały się oddziały „Uderzenia”, a w marcu 1944 r. podpisano umowę scaleniową z NSZ, choć, dodajmy, zrealizowaną jedynie częściowo). Główna siła podziemia, Armia Krajowa, rosła więc liczebnie, krzepła organizacyjnie (latem 1944 r. skupiała już bez mała 400 tysięcy zaprzysiężonych członków) i była w stanie, dzięki oddziałom leśnym, przejmować kontrolę nad sporymi połaciami kraju, głównie na Lubelszczyźnie i w Kieleckiem. Siły, orientujące się na Moskwę, pozostawały przez cały ten czas, pomimo podejmowanych wysiłków, marginesem, aczkolwiek był to – zwłaszcza od momentu przekształcenia GL w Armię Ludową – margines znaczący. Do pewnego stopnia wynikało to z faktu, że w obrębie PPR-u od jesieni 1943 r. (po aresztowa- niu Findera) do głosu doszli działacze wywodzący się z kraju, których głównym przedstawicielem był Władysław Gomułka, w organizacji wojskowej zaś Marian Spychalski. Demokratyczne frazesy, którymi przesiąknięte były PPR-owskie deklaracje programowe, nie mogły jednak przesłonić faktu, iż rzeczywi- stym dysponentem polskich komunistów była Moskwa. Fasadowe struktury, w rodzaju powołanej do życia na przełomie 1943 i 1944 r. Krajowej Rady Narodowej, służyć miały jedynie przejęciu, z przyzwo- lenia Kremla, władzy. Perspektywa, że ziemie polskie znajdą się, za przyzwoleniem zachodu, w radzieckiej strefie wpływów, od początku 1944 stawała się zaś coraz czytelniejsza. Z popierania interesów Polski wycofywać zaczęli się, i to bez zbytniego dyplomatyzowania, Brytyjczycy. W styczniu i lutym z polskimi politykami konferował sam Churchill, przekonując swych rozmówców, by wyrazili zgodę na linię Curzona jako wschodnią gra- nicę Polski w zamian za rekompensaty na zachodzie i północy. Pozbycie się zaś „reakcyjnych” polityków, a zwłaszcza gen. Sosnkowskiego, stwarzało dodatkowo szansę na powrót rządu emigracyjnego do kraju i objęcie, za zgodą Moskwy, władzy. Brytyjski premier nie ukrywał, że w razie oporu miejsce legalnych władz RP zajmą posłuszne woli Moskwy marionetki. W łonie gabinetu Mikołajczyka uwidoczniły się podziały. Przeważać zaczęli tu zwolennicy kom- promisu, aczkolwiek nie kapitulacji. Nie zgadzano się, co prawda, by podstawą terytorialnych rokowań stała się linia Curzona, ale w ogóle dopuszczono możliwość dyskusji w tej sprawie. Wyobrażano sobie, iż tymczasowa linia demarkacyjna, kontrolowana również przez reprezentantów rządów zachodnich, przebiegać będzie na wschód od Wilna i Lwowa. Odrzucono wszakże, jako wynikające z zewnętrznych nacisków, wszelkie pomysły dotyczące personalnych roszad w obrębie najwyższych władz RP. To kompromisowe stanowisko, sprzeczne z sugestiami Stalina i teherańskimi decyzjami, nie za- dowoliło Churchilla. W ostatnich dniach lutego złożył on na forum Izby Gmin oświadczenie, że rząd brytyjski gotów jest zaakceptować propozycje Kremla odnośnie terytorialnego kształtu Polski, którego to, jego zdaniem, Wielka Brytania nigdy nie gwarantowała. I choć polski minister spraw zagranicznych oświadczenie to gwałtownie oprotestował, stało się jasne, iż brytyjski sojusznik nie ma zamiaru, dbając o swe własne interesy, kierować się sentymentami. Brytyjczycy, lekceważąc polityczne interesy swego sojusznika, nie wahali się natomiast z wykorzy- stywaniem bojowego zapału polskiego żołnierza. O żołnierskich walorach Polaków przekonali się już podczas powietrznej batalii o Anglię, a potem w trakcie kampanii afrykańskiej (choćby podczas walk o Tobruk). Trudno się więc dziwić, że w kwietniu żołnierze II Korpusu zostali rzuceni do przełamania „linii Gustawa”, broniącej dostępu do Rzymu. Doświadczenia pierwszego, krwawego ataku, zostały do- skonale wykorzystane przez gen. Andersa i jego sztab, toteż gdy 12 maja 1944 r. ruszyło decydujące na- tarcie, polski żołnierz, choć obficie barwiąc swą krwią upamiętnione pieśnią „czerwone maki”, to jednak

174 zajął zaciekle broniony przez elitarne niemieckie oddziały klasztor na Monte Cassino i okoliczne wzgó- rza. Wieść o tych bohaterskich zmaganiach krzepiła serca w kraju, przywracała otuchę, nie mogła jed- nak zmienić politycznych realiów. Te zaś, przy biernej postawie zachodnich aliantów, wyznaczał Stalin. W pierwszych dniach stycznia 1944 r. oddziały Armii Czerwonej przekroczyły wschodnią grani- cę II Rzeczypospolitej. Pojawił się, rozważany do tej pory jedynie teoretycznie, problem, jak w sytuacji takiej powinny zachowywać się organa państwa podziemnego, a w pierwszym rzędzie oddziały Armii Krajowej. Nadszedł, innymi słowy, czas, by wprowadzić w życie plan, oznaczony kryptonimem „Burza”. Wypada przypomnieć, iż zbrojne siły podziemia przygotowywały się do momentu, gdy pokonane i zdemoralizowane niemieckie oddziały będą mogły stać się łatwym celem ataku. Wariant ten w miarę upływu czasu okazywał się być coraz mniej realnym, tak jak realną stawała się ewentualność pojawienia na terytorium państwa polskiego Armii Czerwonej. W tej sytuacji, po uzgodnieniach pomiędzy krajem a Londynem, zapadła decyzja, by w momencie zbliżania się sił rosyjskich podejmować na tyłach wojsk niemieckich wzmożone działania dywersyjne, Armię Czerwoną traktować zaś jako sojusznika. Oznaczało to występowanie w roli gospodarza oswabadzanych terenów (władze podziemne byłyby w tym przypad- ku jawnymi organami rządu RP) przy czym, w przypadku ewentualnych represji, nastąpiłby powrót do form konspiracyjnych. Nie było też mowy o podejmowaniu jakichkolwiek form współdziałania z armią dowodzoną przez Berlinga, do której władze sowieckie zarządziły wiosną 1944 r. przymusowy pobór na Wołyniu i Podolu. Na Wołyniu już w lutym doszło do pierwszego zetknięcia się oddziałów AK z Armią Czerwoną. Główną siłą uderzeniową AK w tym rejonie była 27 DP, dowodzona przez Jana Kiwierskiego „Oli- wę”. Zgrupowanie to, o znacznej sile bojowej (ponad 6 tysięcy żołnierzy), poza prowadzeniem działań dywersyjnych, wymierzonych głównie przeciwko niemieckim liniom komunikacyjnym, chroniło przede wszystkim polskie wsie i miasteczka przed napadami nacjonalistów ukraińskich. Pierwsze doświadczenia z kontaktów z Rosjanami napawały optymizmem. Na mocy umowy, zawartej w końcu marca z dowódcą operującej w tym rejonie sowieckiej armii, gen. imię Siergiejewem, dywizja funkcjonowała jako oddział sojuszniczy. Umowę tę szybko zakwestionowali jednak reprezentanci NKWD, z którymi dowództwo dy- wizji zetknęło się po wyrwaniu się z niemieckiego okrążenia nad Turwią (dywizją dowodził już wówczas, po śmierci Kiwierskiego, Tadeusz Sztumberk-Rychter). Od AK-owców zażądano, by podporządkowali się rozkazom Berlinga, a ponieważ było już wiadomo, że Rosjanie rozbrajają, a nawet niszczą mniejsze polskie oddziały, znaczna część dywizji zdołała przebić się do lasów parczewskich. Ci, którym się to nie udało, zostali rozbrojeni. Żołnierze trafili do I Armii. Oficerów wywieziono do łagrów. Podobny schemat – wpierw współdziałanie bojowe, potem represje – zaczął się odtąd powtarzać w miarę przesuwania się frontu na zachód. Oddziały AK toczyły na zapleczu frontu krwawe bitwy z Niemcami – z 6 na 7 lipca siły wileńskiego okręgu AK, dowodzone przez płk. Aleksandra Krzyżanow- skiego „Wilka” zdobyły Wilno, w końcu lipca 5 DP i 14 pułk ułanów jazłowieckich zaatakowały Niem- ców we Lwowie, siły okręgu lubelskiego zajęły Bełżec, Kock i Lubartów, a wespół z Rosjanami Chełm, Dęblin, Lublin i Zamość. Podobnie działo się w okręgu białostockim, krakowskim, warszawskim… Po wyparciu Niemców, po zachłyśnięciu się wolnością, po wywieszeniu biało-czerwonych sztandarów i za- jęciu budynków administracyjnych, następowały aresztowania. Starano się przy tym wpierw separować oficerów od żołnierzy. W Puszczy Rudnickiej i w Boguszach uwięziono kadrę okręgu wileńskiego. We Lwowie aresztowano płk. Władysława Filipowicza i delegata rządu, Adama Ostrowskiego. W Wilnie rów- nież uwięziony został delegat, Zygmunt Fedorowicz. Żołnierzy wcielano przymusowo do armii Berlinga. Odmowa była równoznaczna z wywózką… Przedtem gromadzono ich jednak w specjalnych obozach. Na Litwie w Miednikach, na Lubelszczyźnie wpierw w Majdanku, a potem Skrobowie nieopodal Lubar- towa i Kraskowie pod Włodawą. Niektóre oddziały, najczyściej w rozproszeniu, usiłowały się przebijać z bronią w ręku. W ten sposób pod Surkontami poległ, wraz z częścią swych żołnierzy, płk Maciej Ka- lenkiewicz „Kotwicz”. Rosjanie, goniąc przed sobą Niemców i niszcząc struktury podziemnego państwa, zbliżali się do Warszawy. W stolicy zaś przygotowywano się do „godziny W”.

175 69. Warszawska hekatomba

Cz. 3. „Godzina W”. Decyzja

Według pierwotnych planów, formułowanych na przełomie 1943 i 1944 r., Warszawa z „Planu Burza” została wyłączona. Walkę o stolicę dowództwo Armii Krajowej zamierzało podjąć tylko w przypadku wezwania do powszechnego powstania. Tymczasem do połowy lipca, pomimo gwałtownych postępów Armii Czerwonej, prowadzącej od ostatnich dni czerwca tzw. operację białoruską, nic nie zapowiadało jeszcze militarnego załamania się III Rzeszy. Jeszcze 7 lipca w depeszy skierowanej do gen. Komorow- skiego, Naczelny Wóda nakazywał, zgodnie z instrukcją z 20 listopada 1943 r., „stopniowe uruchomienie Burzy”. I choć Rząd domagał się, by działania podejmowane w ramach „Burzy” określać mianem po- wstania, Sosnkowski zdecydowanie stał na stanowisku, iż „nie wolno używać tej nomenklatury, by nie pociągać ludności do źle obliczonego zrywu powszechnego i nie wprowadzać w błąd niższych dowód- ców terenowych”. Sytuacja, w ocenie przede wszystkim dowództwa Armii Krajowej, uległa radykalnej zmianie po 20 lipca. W depeszy, wyekspediowanej przez gen. Komorowskiego do sztabu Naczelnego Wodza, kategorycz- nie sformułowane zostało już jej pierwsze zdanie. „Oceniam – stwierdzał Komendant Główny AK – że na froncie wschodnim Niemcy ponieśli klęskę”. Wynikało stąd przekonanie, że Armia Czerwona nie tylko dotrze do Wisły, ale też bez większego oporu ze strony Niemców przejdzie ją, kontynuując marsz na zachód. Według Komorowskiego „ostatni fakt zamachu na Hitlera, łącznie z położeniem wojennym Niemiec, doprowadzić może do ich załamania się w każdej chwili. Zmusza to nas – konkludował – do stałej i pewnej gotowości do powstania”. Decyzja Komorowskiego, będąca wynikiem sztabowej narady z generałami Tadeuszem Pełczyń- skim i Okulickim, uzgodniona już 22 lipca z Delegatem Jankowskim, oznaczała, iż rejonem przyszłych powstańczych walk stanie się również stolica kraju. Kierownictwo państwa podziemnego nie miało naj- mniejszych złudzeń, że wkroczenie Armii Czerwonej oznacza „zlikwidowanie niepodległości Polaki”, a w najlepszym przypadku polityczne podporządkowanie jej „po okrojeniu od wschodu”. W tej sytuacji, nie przerywając ani na chwilę walki z Niemcami, należało „zmobilizować duchowo do walki z Rosją całe społeczeństwo w Kraju, nie wyłączając tych czynników, które mogłyby wpaść pod wpływy sowieckie i posłużyć do rozłożenia jednolitego, frontu polskiego”. Ten fragment dokonanej 22 lipca diagnozy, przewidującej „w razie próby zgwałcenia Polski” podjęcie z Sowietami otwartej walki, niezwykle szybko znalazł wymowne potwierdzenie. Tego samego dnia radio moskiewskie nadało komunikat informujący o powstaniu, rzekomo na wyzwolonych terenach, Polskie- go Komitetu Wyzwolenia Narodowego i ogłoszeniu przez niego manifestu. To dekoracyjne, tworzone przez ludzi wysługujących się Stalinowi (Wasilewska, Stanisław Radkiewicz, Stefan Jędrychowski) ciało, w rzeczywistości uformowane 21 lipca w Moskwie, stawało się drogą faktów dokonanych, konkuren- cyjnym wobec prawowitych władz ośrodkiem dyspozycji politycznej. Na jego czele stanął „socjalista” Edward Osóbka-Morawski. Zastępowali go Wasilewska i krewniak Wincentego Witosa, Andrzej – na- zwisko chłopskiego przywódcy posłużyło do zwyczajnego kamuflażu. Charakterystyczne, że kluczowe, z punktu widzenia komunistów, resorty „bezpieczeństwa publicznego” oraz informacji i propagandy przydzielono zaufanym, czyli Radkiewiczowi, który właśnie wówczas rozpoczynał swą złowrogą karie- rę, i Jędrychowskiemu. Propagandową, a wprowadzającą społeczeństwo polskie w błąd wizytówką Komitetu (nie bez przy- czyny porównywanego niekiedy do rewolucyjnego rządu utworzonego w Białymstoku w 1920 r. na czele z Dzierżyńskim) był manifest. Jego adresatem był „naród polski”. Dokument, pomijający milczeniem spra- wę niepodległości Polski, zawierający niejasne, pokrętne sformułowania dotyczące przebiegu granic (na zachodzie „polskie słupy graniczne” obiecywano stawiać nad Odrą, na wschodzie rozgraniczenie miano dokonać w oparciu o zasadę „przyjaznego sąsiedztwa”), koncentrował się na problematyce ustrojowej. Odrzucenie postanowień konstytucji kwietniowej rozrywało państwową ciągłość II Rzeczypospolitej, umożliwiając zarazem kwestionowanie legalności poczynań Rządu RP w Londynie. Trudno się więc

176 dziwić, że legalną władzą w ujęciu tego dokumentu była wyłącznie kryptokomunistyczna Krajowa Rada Narodowa, zaś rząd, na czele którego stał Mikołajczyk, był po prostu władzą „samozwańczą”. „Samozwańczy”, z punktu widzenia popleczników Stalina, premier, wybierał się tymczasem z wizy- tą do Moskwy. „Prośbę” w tej sprawie, złożoną przez szefa polskiego rządu, poparł Churchill, Stalin zaś, i dla zweryfikowania wagi własnego polskiego atutu, i dla propagandowego zamanifestowania „dobrej woli” wobec swych zachodnich sojuszników, na wizyt tę przystał. Brytyjski premier wiedział przy tym, że władca Kremla nie komu innemu, a właśnie PKWN-owi zamierza powierzyć tworzenie administra- cyjnych struktur na „rdzennych”, z sowieckiego punktu widzenia, polskich ziemiach (czyli na zachód od Bugu). W Londynie nie wiedziano natomiast, że PKWN wyraził zgodę, by tereny położone na zachód od zaaprobowanej przez obie strony linii granicznej znalazły się pod pełną kontrolą dowództwa Armii Czerwonej (pełnomocnikiem Stalina mianowany został Bułganin, wspomagany przez oddelegowanego do tworzenia polskiej cywilnej administracji płk. Edwarda Ochaba). Nie wiedziano też, że wschodnia granica Polski, co bez szemrania i jakiejkolwiek dyskusji PKWN aprobował, przebiegać miała wzdłuż linii Curzona. Oznaczało to rezygnację zarówno z Wileńszczyzny, jak i Galicji Wschodniej, a więc re- zygnację z Wilna i Lwowa. Nowa sytuacja, związana z pojawieniem się PKWN, wpływała na poczynania kierownictwa pań- stwa podziemnego. „Bór” Komorowski z dniem 25 lipca zarządził „stan czujności do powstania” na obszarze warszawskim AK, co zresztą miało nie wpływać na osłabienie „gotowości do wykonania za- rządzonej „Burzy””. Tegoż samego dnia przesłano meldunek do Londynu, który rozpoczynał się od stwierdzenia: „Jesteśmy gotowi w każdej chwili do walki o Warszawę”. Sztab AK w pełni zdawał sobie sprawę z dysproporcji sił, którymi rozporządzał, w stosunku do militarnego potencjału Niemców, toteż nie ukrywał, że „przybycie do tej walki Brygady Spadochronowej [uformowanej z myślą o takiej właś- nie sytuacji w Anglii, a dowodzonej przez gen. Sosabowskiego – WS] będzie miało olbrzymie znaczenie polityczne i taktyczne”. Z punktu widzenia Mikołajczyka, zamierzającego w rozmowach ze Stalinem wybadać, czy „istnieją możliwości porozumienia, gwarantującego niepodległość i niezależność państwa polskiego i chroniącego kraj przed następstwami nieuzgodnionych działań wojennych”, wybuch ogólnonarodowego powstania przeciwko Niemcom, a zwłaszcza oswobodzenie Warszawy, byłoby niezmiernie korzystne. W tej sytuacji, co niezwłocznie 26 lipca przekazano Delegatowi, informowano o zgodnej uchwale Rządu upoważniającej Kraj „do ogłoszenia powstania w momencie przez Was wybranym”. Odmienne, realistyczne stanowisko w sprawie powstania zajmował natomiast Naczelny Wódz, gen. Sosnkowski. Uważał on, że „wszelka myśl o powstaniu zbrojnym jest nieuzasadnionym odruchem – pozbawionym sensu politycznego, mogącym spowodować tragiczne, niepotrzebne ofiary”. Sosnkowski wyciągał wnioski z doświadczeń w realizowa- niu „Burzy” na wschodzie. Z tego też względu, o czym powiadamiał dowództwo AK, powszechnemu powstaniu był bezwzględnie przeciwny gdyż, jak oceniał, jego „sens historyczny musiałby z konieczności wyrazić się w zmianie jednej okupacji na drugą”. Oceny Sosnkowskiego wynikały z faktów, Mikołajczyka – z oczekiwań. Znajomość zaś stanu fak- tycznego, i to nie tylko z kresów wschodnich II Rzeczypospolitej, ale i znad Tamizy, nakazywała ostroż- ność, skłaniała do sceptycyzmu. Wszystkie supozycje strony polskiej, przedstawione przez ambasadora Raczyńskiego ministrowi Edenowi w dniu 27 lipca – wysłanie do Warszawy brygady spadochronowej, bombardowanie przez angielskie samoloty lotnisk wokół polskiej stolicy, wreszcie „wysłanie na polskie lotniska Mustangów i Spitfire’rów, które obecnie działają w ramach RAF” – jeszcze tego samego dnia zostały odrzucone. Możliwość pomocy zamykał brak porozumienia w tej sprawie z rządem sowieckim. A jednak decyzja o wybuchu powstania w Warszawie musiała zapaść, gdyż wojskowe, jak i polityczne kierownictwo Kraju w praktyce nie miało wyboru. Również w Warszawie był brany pod uwagę wzgląd, tak ważny dla Mikołajczyka i członków jego gabinetu, by w ten sposób zamanifestować wolę polskiego społeczeństwa do posiadania własnego, niepodległego państwa, który byłby ważnym argumentem w prze- targach ze Stalinem. Nie on jednak decydował. Nie decydował też istotny propagandowy argument, że zaniechanie boju o Warszawę dostarczy komunistom i ich kremlowskiemu mocodawcy dowodu, że AK albo z Niemcami walczyć nie chce, albo walki, z powodu swej słabości, podjąć nie jest w stanie. O tym, że dowództwo AK zdecydowało się rozpocząć walkę, przesądziła w pierwszym rzędzie atmosfera ostat- nich dni lipca. Była to atmosfera miasta rwącego się do walki, przepełnionego chęcią odwetu za długie lata okupacyjnego koszmaru.

177 Była to atmosfera, którą zamierzali wykorzystać dla swych celów również komuniści. Dowództwo AK wiedziało, że relatywnie nieliczne w stolicy formacje AL otrzymały rozkaz rozpoczęcia walk o miasto w momencie podjęcia bezpośredniego ataku przez Rosjan i oddziały Berlinga (te ostatnie, razem z AL tworzyły od 21 lipca Ludowe Wojsko Polskie, na czele którego stanął Michał „Rola” Żymierski). Dosko- nale słyszano też audycje radia moskiewskiego, wzywające ludność stolicy do broni, wezwanie to zostało powtórzone w specjalnej odezwie przez lokalną, kryptokomunistyczną radę narodową. Do walki wzy- wały zrzucane z samolotów ulotki, toteż spontaniczny wybuch, tym bardziej prawdopodobny, że 28 lipca Niemcy wezwali mężczyzn do stawienia się do prac fortyfikacyjnych, wydawał się wręcz nieuchronny. Do podjęcia walki dążyło również najbliższe otoczenie „Bora” – generałowie Tadeusz Pełczyński i Okulicki oraz płk Antoni Chruściel, dowódca stołecznego okręgu AK. Sam „Bór” wciąż się wahał, jed- nak gdy napłynęły meldunki, że 31 sierpnia około 18 w okolicach Pragi pojawiły się czołgi sowieckie, Komorowski wraz z Delegatem Jankowskim podjęli decyzję. W depeszy, wyekspediowanej do Londynu już 1 sierpnia, informowali: „ustaliliśmy wspólnie termin rozpoczęcia walk o opanowanie stolicy na dzień 1 sierpnia godz. 17:00. Walka rozpoczęła się”.

178 70. „Godzina W”. Walka

Godzina „W”, której początek dowództwo AK wyznaczyło na 1 sierpnia o 17:00, w istocie zaczęła się o kilka godzin wcześniej od pojedynczych starć, związanych z mobilizacją oddziałów powstańczych. Naj- wcześniej, bo jeszcze przed 14, strzelanina rozpoczęła się na Żoliborzu, kiedy to osłaniająca transport broni drużyna zmusiła do odwrotu niemiecki patrol. Rozwój wydarzeń w tej dzielnicy okazał się jednak z tego właśnie powodu znacznie mniej pomyślny, bowiem zaalarmowane pogotowie policyjne nie tylko zaskoczyło kilka koncentrujących się plutonów, ale, po obsadzeniu wiaduktu nad Dworcem Gdańskim i skrzyżowania głównych ulic, kompletnie zdezorganizowało mobilizację i w praktyce uniemożliwiło kontakt ze Śródmieściem. W samym Śródmieściu na pół godziny przed terminem wybuchu toczono już walki na placu Napoleona, placu Dąbrowskiego i ulicy Mazowieckiej. Co gorsza, o godz. 16 na Woli przez czysty przypadek została zdekonspirowana siedziba Komendy Głównej AK (na jej miejsce postoju wyznaczono fabrykę Kamlera), co spowodowało, że w momencie rozpoczęcia walki była ona oblężona przez niemieckie oddziały i w praktyce odcięta od głównych sił powstańczych. Te zaś, z różnym skut- kiem, starały się wykonywać przydzielone im zadania. Natarcie, które przy olbrzymiej determinacji oddziałów powstańczych trwało do godzin rannych, niemal całkowicie zaskoczyło Niemców. Poszczególne oddziały usiłowały zdobyć i opanować kluczowe punkty miasta, utrzymując je do momentu spodziewanego wkroczenia do stolicy Armii Czerwonej. Nie- mal całkowicie udało się siłom powstańczym opanować Stare Miasto, Powiśle (tu zajęta zostaje Elektro- wnia), w znacznym stopniu Śródmieście (Niemcy bronili się tu w gmachu Poczty Głównej, budynku Pol- skiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej, Dworcu Głównym i w kompleksach budynków wokół Pawiaka oraz w rejonie pomiędzy placem Saskim a Teatralnym) i Wolę oraz Dolny Mokotów. Na Ochocie załamał się szturm na koszary niemieckiej policji przy pl. Narutowicza, natomiast dowódca oddziałów żoliborskich zdecydował się na opuszczenie miasta i wymarsz w kierunku Puszczy Kampinoskiej. Na prawym brzegu Wisły znacznie słabiej uzbrojone oddziały powstańcze zdołały obsadzić Targówek i Bródno, zaatakowały kilka ważnych obiektów kontrolowanych przez Niemców (unieruchomiono przykładowo Dworzec Wi- leński), ale już 3 sierpnia zdemobilizowały się rozpraszając się pośród ludności. Do 4 sierpnia sytuacja bojowa w gruncie rzeczy wyjaśniła się. Pierwszy powstańczy impet nie przy- niósł zasadniczego rozstrzygnięcia. W niemieckich rękach pozostały dworce, lotnisko, budynki koszarowe i – pomimo kilkakrotnie podejmowanych wysiłków – mosty. A mimo to nastrój nie tylko żołnierzy, ale i ludności cywilnej polepszał się dosłownie z godziny na godzinę. Był to przecież czas – jak podkreślał to w swej odezwie „Bór” – gdy żołnierza konspiracyjnej armii poderwał „rozkaz do jawnej walki z odwiecz- nym wrogiem Polski, z najeźdźcą niemieckim”, walki prowadzonej otwarcie po to, „by Ojczyźnie przy- wrócić Wolność i wymierzyć zbrodniarzom niemieckim przykładną karę za terror i zbrodnie dokonane na ziemiach Polski”. Trudno się więc dziwić bezprzykładnemu męstwu młodych powstańców. Nie jest zaskoczeniem również masowy udział ludności cywilnej, i to bez względu na wiek czy płeć, w budowie barykad (pierwsze wzniesiono w nocy z 1 na 2 sierpnia), umocnień, kopaniu rowów przeciwczołgowych, przebijaniu otworów w ścianach domów, zaopatrywaniu powstańców w prowiant, przekazywaniu infor- macji. dowództwo Powstańcze doskonale zdawało sobie jednak sprawę, że pobicie Niemców bez pomocy z zewnątrz jest niewykonalne. Stąd alarmująca depesza do Londynu. I wsłuchiwanie się w huk dział do- biegający zza Wisły. Tymczasem po 3 sierpnia ofensywa, prowadzana przez Armię Czerwoną, zamarła. Powstanie, którego sukces umożliwiał zainstalowanie w stolicy Polski jej legalnych, uznawanych przez zdecydowaną większość społeczeństwa władz, godziło w plany Stalina. W tej sytuacji kremlowski dyktator, zdając sobie doskonale sprawę z dysproporcji walczących o Warszawę sił, wydał na wyrok sto- licę Polski. Działania na całym froncie zostały w ciągu kilku dni wstrzymane – za pretekst posłużyła tu porażka atakującej Radzymin 2 pancernej armii, której 3 korpus, na wyraźny zresztą rozkaz Stalina, nie otrzymał niezbędnego wsparcia. To, że miasto legnie w gruzach, że straszliwą cenę zapłaci ludność, nie liczyło się. Więcej – „przestępców, którzy wszczęli awanturę warszawską w celu uchwycenia władzy” Sta- lin, wspierany przez swych polskich popleczników w rodzaju Bieruta czy Wasilewskiej, mógł bezkarnie potępiać. I czynił to. Czynił w sytuacji, gdy w Warszawie trwały zacięte walki (jeszcze 6 sierpnia Wasi-

179 lewska dowodziła w Moskwie, że powstanie jest „wymysłem rządu londyńskiego”), a na Kremlu toczyły się rozmowy z Mikołajczykiem. Polski premier przybył do Moskwy 30 lipca, aby dokonać uzgodnień odnośnie „dalszej wspólnej walki przeciwko Niemcom” i „ułożenia na długą metę współżycia polsko-sowieckiego”. Mikołajczyk, po- zbawiony wszakże realnego wsparcia zachodnich sojuszników, występował w roli petenta. Toteż i wstęp- na rozmowa z Mołotowem, przeprowadzona 31 lipca, i zasadnicze spotkanie ze Stalinem, do którego doszło 3 sierpnia, nie przyniosły rezultatu. Stalin wyraźnie grał na zwłokę odsyłając swych rozmówców do swych zauszników z PKWN. W sprawie gra nic warunkiem wszczęcia jakichkolwiek rozmów było wpierw uznanie przez stronę polską linii Curzona. Natomiast paląca kwestia udzielenia realnej pomocy Warszawie w ogóle nie została przez Stalina podjęta. Rozmowy ze Stalinem były przykrą koniecznością. Pertraktacje z jego zausznikami spod znaku PKWN – poważnym politycznym błędem. Propozycja, by powołać rząd jedności narodowej (14 miejsc dla PKWN, 4 dla reprezentantów rządu RP), przekreślanie ważności konstytucji z 1935 r., wreszcie w peł- ni podporządkowanie się woli Stalina odnośnie przyszłych granic Polski, w tym momencie były jeszcze dla Mikołajczyka nie do przyjęcia. Bardzo wymowny był jednak sam fakt odbycia podobnych rozmów utwierdzający kremlowskiego dyktatora w przekonaniu, że polskich polityków w Londynie da się, być może, podzielić. W moskiewskich rozmowach walcząca Warszawa była zaś dla Mikołajczyka jedynie kar- tą przetargową, nie sprawą pierwszoplanową, sprawą wymagającą politycznej wyobraźni i determinacji, podobnej tej, którą wykazywali powstańcy warszawscy. Jeszcze 3 sierpnia „Bór” raportował do Londynu, że w walce o stolicę „inicjatywa w naszym ręku”. Morale Niemców istotnie było poważnie nadszarpnięte. Powstańcy zaczęli natomiast odczuwać poważny brak amunicji. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro zaangażowane w bój ponad trzydziestotysięczne siły powstańcze dysponowały zaledwie tysiącem karabinów, 7 cekaemami, 20 karabinami przeciwpancernymi, 500 pistoletami maszynowymi, około 25 tysiącami granatów, na dodatek w większości wytworzonymi w podziemnych zakładach amunicyjnych. Był to zapas, który mógł wystarczyć na dwa dni walki, i choć stale go starano się uzupełniać (również dzięki zdobyczom na wrogu), coraz niecierpliwiej wyczekiwano na zrzuty. Te zaś zależały od pogody… i od mało życzliwego Polakom marszałka Johna Slessora. W szóstym dniu walk, gdy Niemcy, dowodzeni przez gen. SS Ericha von dem Bach-Żelewskiego, od kilkudziesięciu godzin zaciekle kontratakowali, usiłując wyrąbać sobie przez miasto trasy komunikacyjne, gdy na Woli i Ochocie masowo mordowano ludność, apele, kierowane z Warszawy do Londynu, wypeł- niały dramatyczne akcenty. „Niemcy – depeszowano – wprowadzają do walki środki techniczne, których my nie posiadamy – broń pancerną, artylerię, lotnictwo, miotacze ognia. Na tym polega ich przewaga, my – podkreślano z goryczą – górujemy duchowo”. Pomoc sprzymierzonych zawiodła. „Nie prosimy o po- moc materialną – stwierdzano – lecz żądamy natychmiast udzielenia nam jej”. Apele płynące z Warszawy wspierane były w Londynie przez polskie czynniki, tak wojskowe, jak i cywilne w każdy dostępny sposób, realna pomoc jednak nie nadchodziła. Zrzuty, dokonywane głównie przez polskich ochotników z włoskich baz, były niewystarczające, a nierzadko wpadały one w ręce Niemców. Co gorsza, alianckie samoloty nie mogły lądować za niemiecko-sowiecką linią frontu, bowiem Stalin nie wyraził na to zgody. Z ociąganiem, stale zerkając na Stalina, reagowali też zarówno Brytyjczycy, jak i Amerykanie. Dopiero 30 sierpnia so- jusznicy obwieścili światu, że żołnierze AK są składową częścią Polskich Sił Zbrojnych na zachodzie i jako takim przysługuje im pełnia praw kombatanckich. Trudno się zatem dziwić, że sojusznicza opieszałość skłoniła Naczelnego Wodza do wydania w rocznicę wybuchu wojny (opublikowanego 4 września) rozka- zu, adresowanego do żołnierzy AK, w którym dobitnie stwierdzał: „Warszawa czeka. Nie na czcze słowa pochwały, nie na wyrazy uznania, nie na zapewnienia litości i współczucia. Czeka ona na broń i amuni- cję. Nie prosi ona – konkludował – niby ubogi krewny, o okruchy ze stołu pańskiego, lecz żąda środków walki, znając zobowiązania i umowy sojusznicze”. Gen. Sosnkowski doskonale zdawał sobie sprawę, jakie powody sprawiły, że „lud Warszawy” został „pozostawiony sam sobie i opuszczony na froncie wspólnego boju z Niemcami”. Nic więc dziwnego, że w kilkanaście dni później Brytyjczycy zażądali jego ustąpienia. O losie Warszawy zdecydował jednak bezruch wschodniego frontu. I choć 12 sierpnia, jak depe- szował dowódca AK, „trzymamy: Żoliborz, Stare Miasto, Śródmieście”, pętla, zaciskana przez Niemców, pozwalała już tylko trwać. Od 10 sierpnia główny ciężar obrony wzięło na siebie Stare Miasto. Bohaterski opór (niezwykle za- cięcie walczyły, po opuszczeniu Woli, kadrowe bataliony harcerskie, „Zośka” i „Parasol”) nie był w stanie

180 zrównoważyć przygniatającej przewagi technicznej, którą dysponowali Niemcy. Ciężka artyleria, w tym moździerze i miotacze min, i bezkarne lotnictwo obracały punkty oporu w perzynę, grzebały żywcem, w zasypywanych piwnicach, obrońców: żołnierzy i cywilów. Dzieła zniszczenia dokonywały samobież- ne, wypełnione materiałem wybuchowym miniaturowe czołgi (tzw. „Goliaty”), działa „Tygrysów”, mio- tacze płomieni. Starówka padła 2 września. Część jej obrońców zdołała ewakuować się – kanałami – do Śródmieścia (podjęta 31 sierpnia próba przebicia się przez pozycje niemieckie zakończyła się fiaskiem; przedostał się jedynie oddział z kompanii „Rudy” batalionu „Zośka” dowodzony przez „Andrzeja Morro” Romockie- go). Ci, którzy pozostali, w tym tysiące rannych, wymordowali w ruinach Niemcy. Od 5 września wzmógł się napór na Śródmieście, aczkolwiek Niemcom chodziło przede wszystkim o odepchnięcie powstańców od Wisły. Krwawe walki toczyły się zatem o Powiśle, Górny Czerniaków, przy czym po opanowaniu przez Rosjan 14 września Pragi (Stalin wiedział już, że powstanie dogory- wa) w dwa dni później na lewy brzeg Wisły zdołały przedostać się nieliczne, oddziały z armii Berlinga. Niedostosowane, pozbawione artyleryjskiego wsparcia siły utrzymać nie były w stanie przyczółków na Czerniakowie i Żoliborzu, a krwawe straty, które „berlingowcy” ponieśli, posłużyły Stalinowi do propa- gandowego demonstrowania woli przyjścia Warszawie z pomocą (podobnie jak zezwolenie na zrzuty). Walki w Warszawie w drugiej połowie września wygasały, dni grozy, głodu, szalejących pożarów, braku wody, prądu, schronienia, zbliżały się do kresu. Kapitulowały kolejne dzielnice: 27 września Mo- kotów, w dwa dni później Żoliborz. Wreszcie, po 63 dniach zmagań, 2 października podpisany został akt kapitulacji powstania. Żołnierze AK, z mianowanym Naczelnym Wodzem „Borem” Komorowskim, szli do niewoli. Ocalała ludność – na tułaczkę. Przytłaczały rozmiary strat. Zginęło ponad 25 tysięcy powstańców i spieszących im z pomocą żołnie- rzy I Armii. Straciło życie (w tym znaczna część w masowych mordach i egzekucjach) niemal 200 tysięcy ludności cywilnej. Miasto, celowo burzone jeszcze po kapitulacji, zamieniło się w rumowisko. A jednak warszawska hekatomba, choć przerażająca, nie była daremna. Determinacja powstańców, pogarda śmierci i głębokie przywiązanie do niepodległościowych ideałów musiało zaważyć na decyzjach, które w sprawie polskiej zapadały na Kremlu. Myśl o 17 republice została zawieszona. Nie to okazało się wszakże, z czasowej perspektywy, najistotniejsze. Ci, którzy stali się „kamieniami, rzuconymi na szaniec”, pozostawili wciąż żywą legendę, kształtującą postawy następców. Legendę, umożliwiającą pielęgnowanie bezcennych, z punktu widzenia zniewalanego narodu, wartości, te zaś – z wiarą w Niepodległą – były wręcz niezbędne w momencie, gdy na Polskę padł cień Jałty.

181 71. W cieniu Jałty

Cz. 1. „Polska lubelska”

Kapitulacja powstańczej Warszawy nie była końcem polskiego dramatu. Ostatnie miesiące 1944 r. niosły ze sobą umacnianie się na terenach wyzwolonych od Niemców zwolenników Kremla, któremu to pro- cesowi towarzyszyło rosnące poczucie bezsilności tak władz konspiracji krajowej, jak i legalnego Rządu RP w Londynie. Z pozoru Armia Krajowa, kierowana przez następcę przebywającego w obozie jenieckim Komorow- skiego, gen. Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka”, dysponowała jeszcze, zwłaszcza na obszarach kontrolo- wanych przez Niemców, relatywnie sporymi siłami. Zgrupowania partyzanckie, silne zwłaszcza w radom- skiem i krakowskiem, były w stanie wychodzić zwycięsko ze starć z niemieckimi ekspedycjami karnymi. Na obszarach, gdzie stacjonowała Armia Czerwona, obowiązywał rozkaz Okulickiego o przejściu do zawężo- nej konspiracji z zaleceniem, by przede wszystkim przetrwać, ograniczając się wyłącznie do samoobrony. Cywilne władze podziemnego państwa po raz pierwszy od momentu opuszczenia Warszawy zdołały zebrać się w połowie grudnia w klasztorze bernardyńskim w Piotrkowie. Zgromadzeni, na czele z dele- gatem, nie mieli złudzeń. W skuteczną pomoc zachodnich aliantów dla Polski przestali wierzyć. I choć zdawali sobie sprawę, że w nieodległym czasie całe terytorium II Rzeczypospolitej znajdzie się pod kon- trolą Kremla, nie zamierzali godzić się na terytorialne ustępstwa, do których coraz wyraźniej skłaniał się, już jako były premier, Mikołajczyk. Następca Sikorskiego podał się do dymisji w ostatniej dekadzie listopada, gdy okazało się, że nie jest on w stanie przekonać przebywających w Londynie polityków, by, pod silną presją Brytyjczyków, zaakcep- tować warunki Stalina. Kwestią kluczową byłaby zgoda władz polskich na linię Curzona. Jeszcze podczas tury rozmów prowadzonych w Moskwie w drugiej dekadzie października Mikołajczyk rozwiązania tego nie akceptował, aczkolwiek dowiedział się wówczas o rozstrzygnięciach w tej sprawie, uzgodnionych w Tehera- nie. Ceną za ziemie, zagarnięte przez ZSRR we wrześniu 1939 r., byłyby nie tylko rekompensaty na zacho- dzie i północy, ale też, kusicielsko podsuwane przez Churchilla wizje zachowania odpowiednich proporcji w zreorganizowanym (wspólnie z PKWN) rządzie oraz gwarancja nieingerencji ZSRR w wewnętrzne sprawy odmienionej terytorialnie Polski. Dodajmy, iż oferta brytyjskiego premiera czyniona była na wyrost – Bie- rut, w rozmowie z Mikołajczykiem, oferował mu tylko 1/4 miejsc w zreorganizowanym gabinecie… Nowy rząd, na czele którego stanął przybyły niedawno z kraju do Londynu działacz PPS, Tomasz Ar- ciszewski (wspierany przez pozostającego formalnie poza gabinetem przywódcę Stronnictwa Narodowego, Tadeusza Bieleckiego), znalazł się w jeszcze trudniejszym, aniżeli jego poprzednik, położeniu. Brytyjczycy nawet nie starali się ukrywać swej irytacji nieustępliwością strony polskiej, zaś odpowiedź, udzielona w imie- niu władz brytyjskich przez podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Alexandra Cado- gana, jednoznacznie wskazywała na pełną aprobatę rządu brytyjskiego dla idei terytorialnych przekształceń na wschodzie. Z Polakami, po kolejnych zwycięskich wyborach, nie musiał też liczyć się Roosecelt, który nawet nie był skłonny udzielić stronie polskiej gwarancji niepodległości i terytorialnej integralności w jej przewidywanym nowym kształcie. Toteż deklaracja Arciszewskiego, iż rząd pozostanie „do zwycięskiego końca” wierny celom walki – o odbudowę państwowości, „o niepodległość Rzeczypospolitej, o demokra- tyczną przyszłość Narodu Polskiego, o wolność i bratnie współżycie wszystkich miłujących pokój narodów świata” – nabierała charakteru nie realnego programu politycznego, a ideowego testamentu. Zwłaszcza, iż realia, na razie na wschód od Wisły, kształtowali z poręki Kremla funkcjonariusze PKWN. Nowa władza, dbająca w pierwszym rzędzie o utrzymanie stacjonujących oddziałów Armii Czerwo- nej, budziła nie tylko coraz większą nieufność, ale z trudem maskowaną wrogość. Przymusowa „branka” do wojska, rujnująca zasoby finansowe ludności wymiana pieniądza, niesłabnąca fala terroru (łącznie z więzieniem dla nie tylko masowo w dalszym ciągu aresztowywanych członków AK, ale i osób odma- wiających z nową władzą współpracy) tworzyły ów szczególny klimat zastraszenia, braku perspektyw, beznadziejności. W końcu września w obozach i więzieniach znajdowało się już ponad 100 tysięcy osób. Znaczna część z nich wywieziona została w głąb Rosji. Jadowitej, godzącej w cześć państwa podziemne-

182 go i Armii Krajowej propagandzie, towarzyszył rozrost liczebny tych sił, które zaczęły stanowić własne, „zbrojne ramię” ludowej władzy: kierowanej przez Franciszka Jóźwiaka Milicji Obywatelskiej, tworzo- nej pod nadzorem specjalistów z NKWD przez Radkiewicza „bezpieki” i dowodzonych przez Henryka Toruńczyka wojsk wewnętrznych. Polityczną siłą, współtworzącą nowy ład, stać mieli się przede wszystkim komuniści. Oni to, pomi- mo pozorów zachowywania wielopartyjnej struktury, w pełni kontrolowali poczynania PKWN. Oni też, bądź za pośrednictwem swych „wtyczek”, bądź przy pomocy tzw. Centralnej Komisji Porozumiewaw- czej Stronnictw Demokratycznych, dyrygowali powołanymi do życia za przyzwoleniem Kremla ugru- powaniami politycznymi, takimi jak Polska Partia Socjalistyczna, Stronnictwo Ludowo czy Stronnictwo Demokratyczne. Poza zagarnięciem tradycyjnych nazw nie miały one nic wspólnego z przedwojennymi partiami, stanowiącymi wciąż zaplecze prawdziwego Rządu RP. We władzach owych koncesjonowanych ugrupowań znaleźli się z reguły ludzie mało znani, ale o ogromnych ambicjach, karierowicze, całkowicie przy tym ulegli wobec komunistów, tacy jak Stefan Matuszewski, Stanisław Janusz czy Wincenty Rzy- mowski. Działacze, usiłujący zachować bodaj pozory niezależności (Andrzej Witos, Stanisław Kotek- -Agroszewski czy nieco później Bolesław Drobner) byli eliminowani z kierownictw tych ugrupowań. Niekiedy motywy przejścia na stronę komunistów były bardziej złożone. Organizatorem na przykład współpracującego z nową władzą ugrupowania mającego obejmować katolików został Bolesław Piasecki, założyciel ONR-Falangi, znany ze zdecydowanego, wręcz skrajnego antykomunistycznego nastawienia. W tym przypadku zadecydował fakt aresztowania Piaseckiego przez NKWD i alternatywa, ukazana mu przez występującego jako gen. Malinow, kontrolującego poczynania polskich komunistów, Iwana Siero- wa – albo polityczna kariera, albo kara śmierci. W szeregi PPR, szermującej chwytliwymi, propagandowymi hasłami, mówiącymi o tworzeniu lu- dowej Polski, Polski demokratycznej, sprawiedliwej, silnej gospodarczo, opartej o Bałtyk i linię Odry, trafiali jednak nie tylko karierowicze. Przychodzili też ludzie zwyczajnie zmęczeni wojną, pragnący od- budowywać kraj, marzący o powrocie do normalności. Trudno się więc dziwić, iż w końcu 1944 r. na terenach „Polski Lubelskiej” PPR przekroczyła 20 tysięcy członków. Komuniści, organizując struktury swej partii, starali się zdobywać popularność poprzez intensyfiko- wanie działań, zmierzających do szybkiego uruchomienia najrozmaitszych segmentów składających się na realia codziennego bytowania. W Lublinie działało radio. Ukazywała się prasa. Od 1 września rozpo- częła naukę młodzież w szkołach średnich, zaś dzieci w podstawowych. Co więcej, zezwolono nawet na podjęcie zajęć przez Katolicki Uniwersytet Lubelski, aczkolwiek od października uruchomiono konku- rencyjny uniwersytet, imienia Marii Curie-Skłodowskiej. Z punktu widzenia nowej władzy najważniejsze było jednak poparcie wsi, toteż – zgodnie z zapowiedziami manifestu lipcowego – 6 września PKWN wydał dekret regulujący zasady wprowadzania w życie reformy rolnej. Reforma opierała się na założeniu, iż przymusowemu podziałowi (bez odszkodowania) poddane zostaną majątki liczące powyżej 100 ha powierzchni bądź 50 ha użytków rolnych, a ponadto wszystkie majątki zajmowane przez Niemców, osoby uznane za kolaborantów i na koniec ziemia osób, uchylających się od służby wojskowej. Ziemie przekazywano bezrolnym i małorolnym chłopom. Przeciętny nadział ziemi miał wynosić 5 ha, przy czym państwo pobierało opłatę, w wysokości jednorocznych zbiorów, od- bywało się to na dogodnych, ratalnych warunkach. Decyzja ta wzbudziła znaczny opór. Dekret PKWN (instrukcja o przyspieszonym jego wykonaniu wydana została pod naciskiem Stalina 9 października) był sprzeczny z zasadą prywatnej własności i, co więcej, realizowany przy braku odpowiedniej decyzji demokratycznie wyłonionych ciał ustawodawczych. W tej sytuacji kwestionowały go zarówno władze państwa podziemnego, jak i Kościół, sami zaś chłopi nie bardzo wierzyli, iż reforma rolna, wobec pogłosek o kolektywizacji, okaże się czymś trwałym. Parcelacja w praktyce przeprowadzana była przy użyciu siły. Pełnomocników PKWN osłaniała mi- licja i wojsko, a dodatkowym elementem, mającym umożliwić jej sprawny przebieg, był specjalny dekret „o ochronie państwa”, na mocy którego sabotowanie parcelacji mogło pociągnąć za sobą nawet orzeczenie kary śmierci. Siła zadecydowała. Ostatecznie do końca 1944 r. ziemia, pochodząca z parcelacji, znalazła się w posiadaniu ponad stu tysięcy chłopskich rodzin. Nowa władza demonstrowała, że, dysponując poparciem Moskwy, zamierza zakorzenić się trwale. Stalin zaś, wykorzystując dwuznaczną postawę zachodnich mocarstw, przygotowywał się do tworzenia na ziemiach polskich kolejnych faktów dokonanych.

183 72. W cieniu Jałty

Cz. 2. Fakty dokonane

U schyłku 1944 r. perspektywy, rysujące się przed Polską, przedstawiały się wyjątkowo niekorzystnie. Likwidacja w zachodniej części ziem II Rzeczypospolitej okupacji niemieckiej była równoznaczna z ich opanowaniem przez Armię Czerwoną. Oznaczało to zainstalowanie „władzy ludowej” i umacnianie jej rządów przez UB, przy ścisłej współpracy z NKWD. Koszmar wojenny kończył się polityczną katastrofą. Szanse, by przebywający wciąż w Londynie legalny Rząd RP powrócił do Warszawy, w praktyce rów- nały się zeru. Atuty, tak militarne, jak i dyplomatyczne, dzierżył w swym ręku Stalin, zachodni sojusznicy zaś, aczkolwiek potrafili zdobyć się jeszcze na demonstrowanie swego niezadowolenia, w gruncie rzeczy zastanawiali się nie nad udzieleniem Polakom realnej pomocy, lecz godziwą, z ich punktu widzenia, ceną za kapitulację. Na efekty tej postawy nie trzeba było zatem długo czekać. W ostatni dzień 1944 r. PKWN, na mocy formalnej decyzji Krajowej Rady Narodowej, faktycznej zaś Kremla, został przekształcony w Rząd Tymczasowy RP. Personalnie nie różnił się on zbytnio od swe- go poprzednika. Na czele rządu pozostał Osóbka-Morawski, aczkolwiek miejsca po Wasilewskiej i An- drzeju Witosie objęli Gomułka (z ramienia PPR) i reprezentujący koncesjonowane SL Stanisław Janusz. Dla opinii publicznej, zwłaszcza zachodniej, przemawiać miał rzekomy koalicyjny charakter tego ciała. W rzeczywistości były to pozory. Kluczowe stanowiska obsadzili zausznicy Kremla, na czele z odpowie- dzialnym za sprawy bezpieczeństwa Radkiewiczem i zajmującym się informacją tudzież propagandą kryptokomunistą z „lubelskiej” PPS, Stefanem Matuszewskim. Ale i owi „pełniący obowiązki” Polaków politycy byli zwykłymi figurantami. Rzeczywistą władzą na obszarach zajętych przez Armię Czerwoną dysponowali Bułganin i pozostający w cieniu Sierow. Kolejny krok na drodze do całkowitego ubezwłasnowolnienia przez Moskwę Polski spotkał się ze stanowczym, choć tylko werbalnym protestem ze strony legalnego Rządu. Komitetowi Lubelskiemu zarzucono, że „wprowadza policyjny system administracji oraz normy prawne i zasady wychowania obce tradycjom Polski, toteż przemianowanie się na rząd tymczasowy potraktowano jako zamach „na suwerenne prawa Narodu Polskiego”. Zapowiadano też, że naród „nie uzna nigdy żadnej narzuconej mu władzy, żadnej formy totalizmu na swojej ziemi i walczyć będzie do końca o rzeczywistą niepod- ległość swej Ojczyzny”. Rząd RP żywił wciąż nadzieję, że „po oswobodzeniu całego kraju od okupacji niemieckiej i ewakuacji z Polski wszystkich obcych sił zbrojnych, Naród Polski będzie mógł w wolnych, demokratycznych wyborach, zadecydować o ustroju Państwa oraz wybrać Rząd według swej własnej woli”. Wiara ta szybko stała się politycznym testamentem kierowanego przez Arciszewskiego gabinetu. Zadecydowała o tym Jałta. Na kolejne cyniczne posunięcie Stalina w sprawie polskiej Brytyjczycy i Amerykanie publicznie zarea- gowali demonstracyjnym oburzeniem. W rzeczywistości gotowi byli zaakceptować zgłaszane przez Stalina plany, zwłaszcza że Stanom Zjednoczonym zależało na pomocy ZSRR w wojnie na Dalekim Wschodzie, a mniej skłonna do ustępstw Wielka Brytania coraz wyraźniej traciła swą mocarstwową pozycję na rzecz USA. Na przedkonferencyjnych spotkaniach alianci zachodni uzgodnili zatem, że zgodnie z decyzjami, poczynionymi w Teheranie, uznają linię Curzona za wschodnią granicę Polski (choć zamierzali ubie- gać się o pozostawienie po stronie polskiej Lwowa i borysławskiego zagłębia naftowego). Na zachodzie przypaść miały Polsce Prusy Wschodnie, jednak bez Królewca, Gdańsk i cały Górny Śląsk. Pomorze Za- chodnie i Dolny Śląsk stanowić miały przedmiot przetargu – ziemie te, jako rekompensatę, ofiarowywał Polsce Stalin, który przyobiecał Bierutowi i Osóbce-Morawskiemu, że zachodnia granica Polski biec bę- dzie wzdłuż Odry i Nysy Łużyckiej od Szczecina aż po terytorium Czechosłowacji. Spotkanie jałtańskie, o terminie którego zachodni sojusznicy nie powiadomili Rządu RP, rozpoczęło się 4 lutego 1945 r. Tam właśnie, bez udziału Polaków, decydowano o powojennych losach tak ciężko doświadczonego przez woj- nę kraju. Decydowano i o jego nowych granicach, i o tym, kto w zmienionej terytorialnie Rzeczypospo- litej będzie rzeczywistym gospodarzem. W praktyce zaś rozstrzygający głos, przy bezsilności Churchilla i przemieszanej z cynizmem megalomanii Roosevelta, należał do Stalina.

184 Porządek jałtański, dzielący świat na sfery wpływów, na gruncie europejskim przetrwał w zmodyfi- kowanej, acz w praktyce niezmienionej postaci, aż do 1989 r. W Jałcie rozstrzygano problemy globalne i szczegółowe (by wymienić tytułem przykładu ustalenie zasad, według których miała funkcjonować następczyni międzywojennej Ligi Narodów, czyli Organizacja Narodów Zjednoczonych, oraz reguły, zgodnie z którymi zamierzano dokonać podziału Trzeciej Rzeszy). Polski problem znalazł się na jednej z pierwszoplanowych pozycji. Obok kwestii przyszłego terytorialnego kształtu Polski zajęto się problemem skompletowania takiej ekipy rządzącej, która, po zaakceptowaniu jej składu przez Kreml, umożliwiłaby rządom zachodnim wycofanie swego poparcia dla gabinetu Tomasza Arciszewskiego. Sprawa polska podjęta została już w trzecim dniu obrad konferencyjnych i praktycznie nie schodziła z porządku dziennego do ich końca. Inicjatorem rozmów był Churchill. Był on w pełni świadom faktu, iż „Amerykanie są kompletnymi ignorantami w sprawach polskich”, wychodził z założenia, że państwa zachodnie nie powinny pozwolić, by „Polska była tylko rosyjskim państwem marionetkowym, w któ- rym bici są ci wszyscy, którzy nie zgadzają się ze Stalinem”. Brytyjski premier liczył jeszcze zapewne na możliwy do zaakceptowania przez londyńskich Polaków kompromis, ale pod warunkiem, iż Ameryka- nie zdecydowanie go wesprą. Początkowo zdawać się mogło, że nadzieje Churchilla opierają się na realnych podstawach. W swym wystąpieniu inauguracyjnym Roosevelt podkreślił, co prawda, że nie zamierza kwestionować przebiegu wschodniej granicy Polski i jedynie zaapelował do Stalina o pozostawienie po stronie polskiej Lwowa, ale w kwestii kluczowej, czyli rządu, wykluczył możliwość uznania przez państwa zachodnie występującego pod zmienionym szyldem PKWN, domagając się utworzenia rzeczywistego rządu jedności narodowej. W podobnym duchu występował Churchill, ze swej strony jako członków zreorganizowanego gabinetu wymieniając Mikołajczyka, Romera i Grabskiego. Odpowiedź Stalina stanowiła swoistą mieszankę obłudy i cynizmu, choć brytyjski minister spraw zagranicznych uznał jedynie, że była ona „wymijająca”. Kremlowski dyktator zadeklarował, iż Polska, zarówno wolna i silna, jak i niepodległa, to z punktu widzenia interesów ZSRR kwestia życia i śmierci. Silna, ale przyjazna wobec Rosji Polska zamknęłyby drogę do agresji na jego kraj. Ten punkt wyjścia nie oznaczał, iż Stalin rezygnował ze swego programu terytorialnego. Nie omieszkał przy tym wypomnieć, że linię Curzona skonstruowali zachodni dyplomaci, on natomiast proponuje przecież znaczne rekompensaty na zachodzie. W kwestii rządu Stalin zasłonił się stanowiskiem swych polskich zauszników, oświadczając, że tworzenie rządu musi nastąpić za ich zgodą i przy ich współudziale i sugerując zarazem, by zaprosić przedstawicieli polskiego społeczeństwa na rozmowy do Jałty bądź Moskwy. Rząd, faktycznie sprawujący władzę w wyzwolonej Polsce był dla niego gwarantem spokoju na tyłach Armii Czerwonej, natomiast po- wiązana z Rządem RP w Londynie konspiracja spokój ten naruszała, dopuszczając się ataków na wojska rosyjskie. Jeszcze tego samego dnia, po zakończeniu obrad, Roosevelt wystosował do Stalina list, którego treść zaakceptowali Brytyjczycy, by obok przedstawicieli rządu lubelskiego zaprosić do Jałty demokra- tycznych polityków z kraju (wymieniono biskupa Sapiehę, Wincentego Witosa, Zygmunta Żuławskiego, profesorów Bujaka i Kutrzebę), a z polityków emigracyjnych Mikołajczyka, Grabskiego i Romera, zgod- nie z wcześniejszą sugestią Churchilla. Owa personalna reorganizacja umożliwiałaby państwom zachod- nim zerwanie z Rządem RP w Londynie i uznanie stworzonego w Jałcie polskiego rządu tymczasowego. W istocie gra toczyła się o to, czy nowy polski rząd tworzony będzie od podstaw, czy też jego bazą stanie się rząd lubelski, zaś politycy krajowi, sugerowani przez Roosevelta, i emigracyjni, wymieniani przez Churchilla, zostaną do niego jedynie dołączeni. Przywódcy zachodni, którym wydawało się, że zmierzają w stronę trudnego, lecz realnego kompromisu, w rzeczywistości kapitulowali. Upadła w ten sposób koncepcja powołania do życia specjalnej rady prezydenckiej (Bierut, Grabski, Sapieha), której podstawowym zadaniem stałoby się mianowanie rządu składającego się z ministrów Rządu Tymczaso- wego oraz demokratycznych polityków z kraju i zagranicy. I choć stanowisko takie oznaczało całkowite pominiecie legalnego Rządu RP, to jednak Stalin nie czuł się usatysfakcjonowany. Cynicznie dowodził, że Polacy niemal w całości popierają Bieruta czy Żymierskiego, gdyż oni to, zdaniem kremlowskiego dyktatora, narażając własne życie, organizowali ruch oporu w przeciwieństwie do polskich polityków z Londynu, którzy z dala od kraju nie dzielili cierpień narodu. Nie ostała się też, ważna choćby ze wzglę- du na stanowisko opinii publicznej w krajach zachodnich, idea by przeprowadzone w Polsce wybory po- wszechne odbywały się pod międzynarodową kontrolą. Zarówno w kwestii granic, jak i wewnętrznego urządzenia Polski, tryumfatorem okazał się Stalin.

185 O bezapelacyjnym zwycięstwie Moskwy najdobitniej świadczył sam tekst ustaleń w sprawie polskiej. Deklaracja, iż przywódcy trzech mocarstw pragną zgodnie ujrzeć Polskę jako państwo silne, wolne, nie- podległe i demokratyczne, w praktyce zawieszona została nie w politycznej próżni, lecz zawisła od dobrej woli Stalina. Od woli Kremla zależał w praktyce skład zrekonstruowanego rządu, formowanego w opar- ciu o powołany za przyzwoleniem Stalina rząd tymczasowy przy włączeniu w jego skład „przywódców demokratycznych z samej Polski i Polaków z zagranicy”. Nowy rząd otrzymałby miano Polskiego Rządu Tymczasowego Jedności Narodowej. Rząd ten przeprowadziłby „możliwie najprędzej” wolne i nieskrę- powane wybory, oparte na głosowaniu powszechnym i tajnym. Obecność na ziemiach polskich Armii Czerwonej czyniło to zobowiązanie fikcją. Rozstrzygnięto też definitywnie problem przebiegu wschodniej granicy Polski. Miała ona biec „wzdłuż linii Curzona z odchyleniami od niej w pewnych okolicach o pięć do ośmiu kilometrów na korzyść Pol- ski”. Oznaczało to, że Wilno i Lwów pozostają w obrębie ZSRR, zaś sformułowanie o konieczności uzy- skania przez Polskę znacznego przyrostu terytorialnego na północy i zachodzie kwestię rekompensaty terytorialnej pozostawiało w zawieszaniu. Postanowienia jałtańskie oznaczały też, o czym niebawem miano się przekonać, kres polskiego pod- ziemnego państwa.

186 73. W cieniu Jałty

Cz. 3. Kres polskiego podziemnego państwa

W dzień po złożeniu podpisów pod dyktatem jałtańskim do Foreign Office wezwany został ambasador Edward Raczyński. Tu zapoznano go z końcowym komunikatem konferencji odnoszącym się do sprawy polskiej z dodatkowym komentarzem, iż dla osiągniętego porozumienia mocarstw nie było alternatywy. Rząd RP zareagował stanowczo. W uchwalonym 13 lutego, a opublikowanym dzień później oświadczeniu zarzucił aliantom dwulicowość. Podkreślono, że decyzje jałtańskie zapadły nie tylko bez udziału Polaków, ale nawet bez ich wiedzy. W tej sytuacji Rząd RP oświadczył, że „decyzje Konferencji Trzech dotyczące Polski nie mogą być uznane przez Rząd Polski i nie mogą obowiązywać Narodu Polskiego. Oderwanie od Polski wschodniej połowy jej terytorium – stwierdzono – przez narzucenie tzw. linii Curzona jako granicy polsko-sowieckiej, Naród Polski przyjmuje jako nowy rozbiór Polski, tym razem dokonany przez sojuszników Polski”. Zamiar „uzupełnienia narzuconego Polsce komitetu lubelskiego” przez polityków krajowych i emigracyjnych po- traktowano jako drogę wiodącą „jedynie do zalegalizowania mieszania się Sowietów w wewnętrzne sprawy Polski”, a możliwość przeprowadzenia w obecności Armii Czerwonej wolnych wyborów uznano za nierealną. Protesty i apele w niczym nie mogły zmienić pojałtańskiej sytuacji. Gabinet Arciszewskiego i jego polityczne zaplecze w grze, prowadzonej ze Stalinem przez Roosevelta i Churchilla, traktowane były jako uciążliwa, mogąca wzbudzać wyrzuty sumienia, zawada. Toteż Rząd RP odrzucając dyktat bronił już nie politycznych, a moralnych racji. Trwając, stał na straży wartości z punktu widzenia polskiej racji stanu niezbywalnych. Chronił imponderabilia. Nie mógł wszakże ochronić polskiego społeczeństwa. Ochrony nie mogło stworzyć również państwo podziemne. Zarówno Delegat, jak wciąż jeszcze funkcjonująca Rada Jedności Narodowej odebrali postanowienia jałtańskie jako narodową katastro- fę, aczkolwiek deklarowali, że podporządkują się decyzjom mocarstw. Podjęcie otwartej walki z Armią Czerwoną nie wchodziło, rzecz jasna, w rachubę. Tym bardziej, iż nie widząc perspektyw na ujawnienie Armii Krajowej, następca „Bora”, Leopold Okulicki „Niedźwiadek” rozwiązał ją rozkazem wydanym już 19 stycznia 1945 r. Rozkaz Okulickiego był w istocie testamentem siły zbrojnej podziemnego państwa. Zajęcie Polski przez Armię Czerwoną dowódca AK potraktował jako „zamianę jednej okupacji na drugą, przeprowa- dzoną pod przykrywką Tymczasowego Rządu Lubelskiego, bezwolnego narzędzia w rękach rosyjskich”. Polska, wedle rosyjskiej recepty, nie była tą Polską, o którą walczyła Armia Krajowa. „Walki z Sowieta- mi – podkreślał wszakże Okulicki – nie chcemy prowadzić, ale – dodawał – nigdy nie zgodzimy się na inne życie, jak tylko w całkowicie suwerennym, niepodległym i sprawiedliwie urządzonym Państwie Polskim”. Ostatni rozkaz był też wytyczną, by żołnierze AK dalszą pracę prowadzili „w duchu odzyskania pełnej niepodległości Państwa i ochrony ludności polskiej przed zagładą. Starajcie się – apelował – być przewodnikami Narodu i realizatorami Niepodległego Państwa”. Zwolnienie z żołnierskiej przysięgi i rozwiązanie szeregów AK nie oznaczało jednak końca zbrojnej konspiracji. Nie wszystkie oddziały zamierzały się temu poleceniu podporządkować – wykonania rozkazu odmówił przykładowo cały okręg białostocki. AK zastąpić miało kadrowe NIE, tworzone pod dowódz- twem Okulickiego przez gen. Emila Fieldorfa (wkrótce zresztą przypadkowo aresztowanego i zesłanego, bez odkrycia jego tożsamości, w głąb Rosji) i płk Jana Rapackiego. Samodzielność organizacyjną zacho- wywały ponadto formacje NOW i NSZ. Organizacje piłsudczykowskie natomiast, gdzie główną rolę od- grywał Wacław Lipiński, zachowywały niezależność bardziej na gruncie politycznym, niż na wojskowym. O losie struktur podziemnego państwa decydowały nie tylko i nie przede wszystkim perturbacje na- tury organizacyjnej. Krzepła, maksymalnie wykorzystując „bratnią” pomoc, nowa władza. Rezydująca od lutego w zniszczonej Warszawie, uznawana przez Czechosłowację i komunistyczną Jugosławię, utrzymu- jąca od połowy marca dyplomatyczne kontakty z rządem francuskim, od wiosny intensywnie starała się opanować teren polski. Przy czym, dodajmy, zwolennicy „Polski lubelskiej” nie mieli wcale jasności, czy organizują teren jako reprezentanci zależnego od ZSRR, ale odrębnego państwa, czy też przygotowują włączenie Polski jako kolejnej republiki do „Wielkiego Kraju Rad”.

187 Przejmowanie kontroli nad terenem w praktyce było równoznaczne z posługiwaniem się brutalnym, niczym niemal niemaskowanym terrorem. Wsie, zwłaszcza podejrzane o sprzyjanie „leśnym”, pacyfiko- wano. Karne ekspedycje nie tylko rabowały, ale i dokonywały mordów. Zapełniały się więzienia i obozy, a niektóre z nich (Krześlin, Rembertów, Skrobów) przeznaczone były specjalnie dla żołnierzy AK. Aparat terroru opierał się na siłach NKWD, ale „zbrojne ramię władzy ludowej” w postaci MO (40 tysięcy osób), UB (dziesięć tysięcy) i KBW (niespełna trzydzieści tysięcy) stanowiło wciąż rosnący, odgrywający coraz istotniejszą rolę, czynnik. Zwłaszcza, że fachowcy z NKWD doczekali się pojętnych uczniów, wywodzą- cych się z reguły z AL, a obejmujących dowódcze stanowiska w milicji (Korczyński w Lublinie) czy UBP (Mikołaj Demko czyli Mieczysław Moczar w Łodzi). Rozbudowywany aparat represji nie odnosił jednak oczekiwanych sukcesów. Decydował o tym w znacznym stopniu fakt przesuwania się Armii Czerwonej na zachód, jak i wymuszona w gruncie rze- czy terrorem samoobrona. Samoobrona, która wkrótce przybrała postać wojny domowej. Nierozbite przez Niemców i nierozbrojone przez Rosjan jednostki Armii Krajowej podjęły wyzwanie. W Biełostockiem (okręgiem tym dowodził Władysław Liniarski-„Mścisław”) z placówek UB i MO oczysz- czała teren 5 Wileńska Brygada AK, dowodzona przez Zygmunta Szendzielarza-„Łupaszkę”. Niemal całe Podkarpacie kontrolował Józef Kuraś-„Ogień”. W Lubelskiem, łódzkiem, kieleckiem rozbijano posterunki MO, uwalniano więźniów (oddział „Zapory”-Hieronima Dekutowskiego w lubelskiem, „Warszyca”-Stani- sława Sojczyńskiego w łódzkiem), przy czym największym echem odbiły się akcje odbicia więźniów w Bił- goraju i Kozienicach. Na południu sytuację komplikowały dodatkowo poczynania oddziałów ukraińskiej UPA. Niepewność w szeregach nowej władzy wzmagały dodatkowo masowe dezercje oddziałów MO i KBW. Sparaliżowanie poczynań podziemia niepodległościowego wymagało, z punktu widzenia NKWD, uderzenia w jego centrum dyspozycyjne. Na początku marca oficer NKWD, występujący jako płk Pi- mienow, skierował zatem na ręce gen. Okulickiego i Delegata Jankowskiego „zaproszenie” na spotkanie z „przedstawicielem dowództwa I Białoruskiego Frontu” generałem-pułkownikiem Iwanowem, czyli w rzeczywistości rezydentem NKWD, Sierowem. Fakt, że list za pośrednictwem oficera Polskiej Armii Ludowej, Stanisława Pieńkosia, dotarł do Okulickiego, był wymownym świadectwem, że konspiracyjna osłona władz polskiego podziemnego państwa przestała być szczelna. I choć zapraszanym dawano pełną gwarancję całkowitego bezpieczeństwa, można było przypuszczać, na co zwracał przede wszystkim uwagę Okulicki, że jest to zwyczajna zasadzka. Przeważyło jednak zdanie polityków, zwłaszcza Jankowskiego, skonsultowane zresztą z Londynem, by ryzyko podjąć. Wstępne rozmowy w willi pruszkowskiej zajmowanej przez płk. Konstantina Pimienowa toczyły się 17 i 18 marca. Władze państwa podziemnego reprezentowali na nich Delegat i reprezentanci poszcze- gólnych stronnictw. Oficer NKWD wywodził, że decyzja o nawiązaniu kontaktu wynika z faktu braku oparcia Rządu Tymczasowego w polskim społeczeństwie i z potrzeby uzyskania miarodajnych informacji o stosunku władz podziemnych do ZSRR, decyzji jałtańskich, co łączyć się miało z wyjściem z konspira- cji „partii stojących na boku, aby oczyścić atmosferę i włączyć je do ogólnego nurtu demokratycznych sił samodzielnej Polski”. Jako istotna jawiła się również „sprawa bezpieczeństwa Czerwonej Armii na tyłach, ponieważ – jak ujął to Pimienow – mają miejsce napady i dywersje”. Ze swej strony Jankowski domagał się, by podczas spotkania „Iwanow” wyjaśnił, jaki jest „zakres kompetencji tzw. rządu lubelskiego oraz NKWD” i czy „działa za wiedzą komisji 3-ch (czyli ambasadorów mocarstw mających doprowadzić do uregulowania sytuacji w Polsce) względnie Mołotowa”. Jankowski zażądał również umożliwienia „wysłania delegacji do Londynu w celu porozumienia się z Rządem, czynnikami politycznymi i Mikołajczykiem”. Ofertę potraktował zatem poważnie i odpowiedzialnie. Nadzieja zneutralizowała obawy, nieufność zaś Oku- lickiego przełamało „kategoryczne żądanie” czynników politycznych, by i on w rozmowach wziął udział. Propozycja NKWD okazała się pułapką. 16 przywódców państwa podziemnego wywieziono do Mos- kwy. Na Łubiance znaleźli się, poza już wymienionymi, ministrowie: Adam Bień i Stanisław Jasiukowicz oraz działacze SL (Kazimierz Bagiński i Stanisław Mierzwa), SN (Zbigniew Stypułkowski i Kazimierz Kobylański), SP (Józef Chaciński i Franciszek Urbański), SD (Eugeniusz Czarnowski i Stanisław Micha- łowski), a ponadto dołączony do nich aresztowany wcześniej Zwierzyński z SN. Choć Delegatura funkcjonowała nadal (kierował nią Stefan Korboński), choć w uszczuplonym skła- dzie działała Rada Jedności Narodowej, a Okulickiego zastąpił Jan Rzepecki (nie wierząc wszakże w sens oporu i trwania w konspiracji), to jednak państwo podziemne w praktyce przestało istnieć. Dla komu- nistów nadchodził zaś czas najistotniejszy, bo pełnego przejmowania władzy.

188 74. Przejmowanie władzy

Cz. 1. Testament Polski Podziemnej

W niespełna miesiąc po uprowadzeniu z kraju przywódców Polski podziemnej do Moskwy udała się delegacja samozwańczego Rządu Tymczasowego. Celem owej „przyjacielskiej wizyty” było podpisanie traktatu „o przyjaźni, pomocy wzajemnej i współpracy powojennej”. Obowiązywać miał on dwadzieścia lat. Choć formalnie traktowano go jako wyraz wojennego sojuszu wymierzonego przeciwko Niemcom, w istocie był jednak kolejnym, nieuzgodnionym z zachodnimi aliantami Kremla, faktem dokonanym. Stalin wzmacniał w ten sposób pozycję „własnego” rządu przed bliskimi już rokowaniami mającymi do- prowadzić do jego reorganizacji oraz, w przeddzień założycielskiej konferencji ONZ, usiłował w ten spo- sób zapewnić w niej udział zwolennikom współpracy z Kremlem. Krok ten, podobnie jak przekazywanie polskiej administracji terenów Rzeszy po linię Odry i Nysy Łużyckiej (Armia Czerwona stała już wówczas pod Berlinem) wywołał ostre, werbalne protesty ze strony Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii pogłębiał się zatem proces uzależniania Polski i stabilizowania na jej obszarze komunistycznej władzy. Jedynym ośrodkiem, zdolnym przynajmniej w symboliczny sposób wyrażać swój sprzeciw wobec dokonujących się rozstrzygnięć, był rezydujący nadal w Londynie legalny Rząd RP. Nad Tamizą przewa- gę zyskiwali jednakże zwolennicy nie tyle kompromisu, co wraz kapitulacji. Wymownym wyrazem tej postawy stała się deklaracja złożona przez Mikołajczyka 15 kwietnia. Były premier oświadczał w niej, że zamierza respektować decyzje jałtańskie „dotyczące przyszłości Polski”, jak też sformułowane tam pro- pozycje odnośnie „utworzenia reprezentatywnego rządu prowizorycznego jedności narodowej”. Stano- wisko to otwarło Mikołajczykowi drogę do stołu rokowań. Trudno się jednak dziwić, iż Rząd RP uznał, że „zgłasza się on jako spóźniony kandydat na uczestnika w rozmowach, które być może gdzieś się toczą”. Polscy politycy łudzili się jeszcze, że prowadzą je wywiezieni do Moskwy przywódcy podziemia, toteż dodawali, że wystąpienie Mikołajczyka „może być tylko utrudnieniem obrony istotnych interesów Rze- czypospolitej”, sami zaś uprowadzeni politycy „i tak znajdują się w warunkach nie dających im żadnej gwarancji swobodnej decyzji. Dla rozmówców sowieckich – konkludowano – postawa p. St. Mikołajczyka może posłużyć jako taktycznie dogodna baza negocjacyjna”. O ile sama ocena postawy zajętej przez Mikołajczyka była trafna, to nadzieje co do losu „szesnastu” okazały się całkowicie złudne. Zgodę na przyjazd Mikołajczyka do Moskwy Mołotow wyraził 2 maja. O losach uwięzionych Polaków Stalin poinformował brytyjskiego premiera w dwa dni później, a 5 maja opublikowano w tej sprawie oficjalne oświadczenie agencji TASS. Aresztowanych oskarżano (głównie Okulickiego) o „przygotowywanie i dokonywanie na tyłach Armii Czerwonej aktów dywersji” oraz o „utrzymywanie na tyłach naszych wojsk nielegalnych stacji nadawczych, co – podkreślano cynicz- nie – jest zakazane przez prawo”. Zapowiadano postawienie przywódców podziemia przed sądem, gdyż, jak argumentowano, „w ten sposób musi Armia Czerwona bronić swoich oddziałów i swoich tyłów przed dywersantami i burzycielami porządku”. Zarówno ton oświadczenia TASS-a, jak i dobór użytych w nim argumentów wyraźnie świadczył, iż to Stalin wyznaczał zachodnim demokracjom pole kompromisu w sprawie polskiej, lekceważąc przy tym ich zastrzeżenia i sprzeciwy,. Była to kolejna zapowiedź nie tylko całkowitego podporządkowania Polski Moskwie. Był to również czytelny sygnał, iż ZSRR zamierza sięgnąć po dominację nad Europą. Tak właśnie odczytał stanowisko zajmowane przez Stalina Churchill. W depeszy, wystosowanej do prezydenta USA w kilka dni po zakończeniu wojny w Europie, brytyjski premier stwierdzał bez ogró- dek: „odczuwam głęboki lęk z powodu ich fałszywej interpretacji decyzji jałtańskich, ich postawy wobec Polski, ich przytłaczającego wpływu na Bałkanach z wyjątkiem Grecji, trudności, jakie czynią na temat Wiednia…”. Churchill nie miał już wątpliwości, iż „żelazna kurtyna została spuszczona wzdłuż ich fron- tu. Nie wiemy – przyznawał – co się za nią dzieje”. Za „żelazną kurtyną” zausznicy Kremla usiłowali zaś, wciąż przy pomocy NKWD, zdusić wciąż istniejący opór cywilny i zbrojny. Opór społeczeństwa , pomimo rozkładu struktur państwa podziemnego, nie tylko trwał, ale wręcz wzmagał się. I choć w dalszym ciągu pacyfikowano wsie, choć rozbijano leśne oddziały, to jednak repre-

189 zentanci legalnych władz RP nie byli w stanie „opanować żywiołowego ruchu do lasu”. Z jednej strony, jak informował londyńską centralę Korboński, było to efektem masowych aresztowań i poboru do wojska, z drugiej – zjawisko to wywoływała „mistyczna wiara ludności, że przeżywany okres jest przejściowym i że wkrótce będzie Polska prawdziwie niepodległa. Ten okres – podkreślał – młodzież chce przeczekać w lesie, przynajmniej do zimy”. Owe mistyczne nadzieje nie miały jednak pokrycia w rzeczywistości. Na Polskę „prawdziwie niepodległą” przyszło jeszcze czekać przez kilka dziesiątków lat. Obawy przed zaciąganiem „żelaznej kurtyny”, których zresztą Amerykanie jeszcze nie podzielali, nie przeszkadzały zachodnim politykom w kontynuowaniu wyprzedaży polskich interesów. W końcu maja reprezentanci nowego prezydenta USA, Trumana, podczas wizyty w Moskwie zgodzili się na dokonaną przez Stalina interpretację uchwał jałtańskich w sprawie trybu powoływania do życia polskiego rządu tymczasowego. W tej sytuacji zastrzeżenia ze swej strony przestał zgłaszać Churchill, toteż 15 czerwca została ustalona lista osób, które miały wziąć udział w poprzedzających powołanie nowego rządu „kon- sultacjach”. Toczyć miały się one w Moskwie, a ze strony komunistów mieli w nich uczestniczyć Bierut, Osóbka-Morawski, Gomułka i Władysław Kowalski. Działaczy „demokratycznych” z kraju mieli repre- zentować Wincenty Witos, Zygmunt Żuławski, Stanisław Kutrzeba, Adam Krzyżanowski i Henryk Ko- łodziejski, zaś polityków emigracyjnych Mikołajczyk, Jan Stańczyk i Julian Żakowski. W dzień po skompletowaniu listy rozmówców moskiewskie radio podało informację o wyznacze- niu na dzień 18 czerwca terminu procesu przywódców Polski podziemnej. Była to nie tylko cyniczna demonstracja, ale i ważny, z punktu widzenia Stalina, polityczny test, mający ukazać, jaką granicę rze- komego „kompromisu” skłonni są zaakceptować zwolennicy porozumienia się i z nową władzą, i przede wszystkim z Moskwą. Odmowa udziału w rozmowach, czym początkowo zagroził Mikołajczyk, ozna- czała kolejny impas. Decyzja o udziale w nich osłabienie i tak już wątłej pozycji tych, którzy w nowym rządzie mieli stać się przeciwwagą dla zauszników Kremla. Wstępne rozmowy rozpoczęły się w Moskwie 16 czerwca. Nie brał w nich jednak udziału Witos (ar- gumentował, że wyjazd uniemożliwia mu ciężka choroba), którego miejsce zajął Władysław Kiernik, ani Władysław Żakowski, zastąpiony przez przychylnie nastawionego do nowej władzy w Polsce działacza Związku Marynarzy, Henryka Kołodzieja. Strona promoskiewska została natomiast samowolnie posze- rzona o wiceprezydenta KRN Stanisława Szwalbego, ministra spraw zagranicznych Rządu Tymczasowego Wincentego Rzymowskiego i ambasadora tegoż rządu w Moskwie, Zygmunta Modzelewskiego. Klimat owych rozmów charakteryzowała najlepiej wypowiedź Gomułki, skierowana pod adresem przybyłych z Londynu i kraju „demokratycznych” petentów: „Nie obrażajcie się panowie, że my Wam tylko ofiaro- wujemy miejsca w rządzie takie, jakie my sami uznajemy za możliwe. Myśmy bowiem gospodarze. Wy zaś możecie stać się współgospodarzami Polski, jeśli zrozumiecie Wasze błędy i pójdziecie po drodze, którą idzie Rząd Tymczasowy. Porozumienia chcemy z całego serca, lecz nie myślcie, że jest to warunek naszego istnienia. Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. Gomułka nie mówił o kompromisie. Doma- gał się kapitulacji. Złowrogim tłem dla „rozmów” był moskiewski proces „szesnastu”. Absurdalności i kłamliwości zarzu- tów oskarżeni przeciwstawić mogli jedynie godność osobistą. Wyroki, które zapadły 21 czerwca, w dzień podpisania porozumienia w sprawie poszerzenia składu KRN i powołania do życia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, były wysokie. Okulicki skazany został na 10 lat więzienia (najprawdopodobniej za- mordowany 24 grudnia 1946 r.). Delegat Jankowski – na lat 8. Ministrowie Bień i Jasiukowicz – na 5. Na wolność, w 1949 r., wyszedł tylko Bień. Pozostałe wyroki były już niższe. Półtora roku otrzymał Pużak. Rok – Bagiński. Osiem miesięcy – Zwierzyński. Pół roku – Czarnowski. Po cztery miesiące – Chaciński, Mierzwa, Stypułkowski i Urbański, a Kobylańskiego, Stemlera-Dębskiego i Michałowskiego w ogóle unie- winniono. Wszyscy oni powrócili do Polski, a niektórzy nawet włączyli się do działalności politycznej. Proces moskiewski, poza czysto ludzkim wymiarem dokonującej się tam tragedii, miał też i wymiar symboliczny, gdyż, jak ujął to w swym oświadczeniu Rząd RP, ludzie, którzy zasiedli na ławie oskarżo- nych, kierowali podziemną walką polskiego społeczeństwa z Niemcami. Dlatego też „na ławie oskarżo- nych w Moskwie znalazł się cały Polski Ruch Podziemny”, zaś poprzez obecność swych przedstawicieli najważniejsze polskie stronnictwa – SL, PPS, SN i SP. Co więcej, „za działalność patriotyczną na własnej ziemi pociągnięte zostały przy użyciu podstępu przez sąd obcego państwa, wyłonione i uznane przez społeczeństwo władze, stanowiące integralną cześć legalnego Rządu Rzeczypospolitej Polskiej”, jeśli zaś dodać, że od 30 sierpnia 1944 r. AK uznana została przez zachodnie rządy za armię kombatancką, wymiar

190 tragedii rysuje się jeszcze pełniej. Nie tylko ze względu na wiarołomność Moskwy. Również z powodu obłudnej, cynicznej i bezsilnej postawy zachodnich sojuszników. Oświadczenie legalnych władz RP, podobnie jak protest przeciwko rezultatom moskiewskich usta- leń, nie mógł już niczego zmienić. 28 czerwca ukazał się komunikat o utworzeniu Tymczasowego Rzą- du Jedności Narodowej. Na jego czele stał nadal Edward Osóbka-Morawski. Na kluczowych pozycjach znajdowali się działacze PPR i kryptokomuniści z koncesjonowanych partii (bezpieczeństwo – Stanisław Radkiewicz, przemysł – Hilary Minc, polityka zagraniczna – , sprawiedliwość – Hen- ryk Świątkowski, informacja i propaganda – Stefan Matuszewski, obrona narodowa – Rola-Żymierski). Jedynym ustępstwem na rzecz wprowadzonych do rządu polityków z kraju i emigracji było powierzenie stanowiska jednego z wicepremierów (obok Gomułki) Mikołajczykowi. Pozostali pełnili role żywych atrap, obejmując resorty wyraźnie drugorzędne, takie jak pracę i opiekę społeczną (Jan Stańczyk) czy ad- ministrację (Władysław Kiernik). W momencie uznania rządu w Warszawie (4 lipca uczyniła to Francja, dzień później USA i Wielka Brytania) cofnięte zostało ono rządowi, na czele którego pozostawał nadal Tomasz Arciszewski. W kilka dni po ukonstytuowaniu się TRJN zakończyła formalnie swój żywot Rada Jedności Naro- dowej. Jej ostatnim aktem była odezwa, przypominająca program Polski Walczącej i formułująca, nie- zwykle istotny, TESTAMENT POLSKI WALCZĄCEJ. Domagano się w nim „opuszczenia terytorium Polski przez wojska sowieckie oraz przez rosyjską policję polityczną”, zaprzestania „prześladowań po- litycznych”, zjednoczenia i uniezależnienia Armii Polskiej, zaprzestania „dewastacji gospodarczej kraju przez władze okupacyjne”, dopuszczenia wszystkich polskich „stronnictw demokratycznych do udziału w wyborach pięcioprzymiotnikowych” i zapewnienia „niezależności polskiej polityki zagranicznej”. Obok tego postulowano „stworzenie pełnego samorządu terytorialnego, społeczno-gospodarczego i kultural- no-oświatowego”, uspołecznienia „własności wielkokapitalistycznej”, zorganizowania „sprawiedliwego podziału dochodu społecznego”, zapewnienia „masom pracujących współkierownictwa i kontroli nad całą gospodarką narodową oraz warunków materialnych zabezpieczających byt rodzinie i osobisty roz- wój kulturalny”. Opowiadano się też za swobodą „walki dla klasy robotniczej o jej prawa w ramach nie- skrępowanego ruchu zawodowego”, o sprawiedliwe przeprowadzenie reformy rolnej, wreszcie o „oparcie powszechnego, demokratycznego nauczania i wychowania na zasadach moralnych i duchowych dorob- ku cywilizacji zachodniej i naszego kraju”. Był to program o niezmiennej trwałości, nad tezami którego warto z uwagą pochylić się i w dniu dzisiejszym. Program ten ze sfery realnej szybko zaczynał przenosić się w świat symboli. Drogich, acz odległych. W kraju bowiem następowała – odmiennie jednak rozumiana – stabilizacja. Jej drogę wyznaczały zaś: referendum i wybory.

191 75. Przejmowanie władzy

Cz. 2. Referendum i wybory

Pojawienie się Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej miało stać się czytelnym sygnałem, tak dla za- chodniej opinii publicznej, jak i polskiego społeczeństwa, że sytuacja w Polsce zmierza w kierunku pełnej stabilizacji. Podobną rolę miały odegrać postanowienia IX rozdziału układu poczdamskiego, na mocy których pod polską administrację przekazane zostały tereny po Odrę i Nysę Łużycką, Prusy Wschodnie bez obwodu królewieckiego i Wolne Miasto Gdańsk. Decyzje te wymuszały masowe przesiedlenia pozo- stałej tam jeszcze ludności niemieckiej, ale ostateczne oznaczenie granicy polskiego państwa na zacho- dzie odroczono do momentu „konferencji pokojowej z Niemcami”. Z innych uzgodnień warto wymienić zobowiązania mocarstw do ułatwienia powrotu do Polski jej rozrzuconych po całym świecie obywateli, natomiast warunkiem utrzymywania poparcia dla nowej polskiej ekipy rządowej przez państwa zachod- nie było możliwie szybkie przeprowadzenie, zgodnie zresztą z decyzjami jałtańskimi, wolnych wyborów. Wybory miały stać się testem. Siły opozycyjne, dopuszczone na scenę polityczną, dostrzegały w nich możliwość legalnego odsunięcia od władzy popieranych przez Moskwę komunistów. Ci, doskonale zda- jąc sobie sprawę z nikłości społecznego poparcia, zamierzali je odwlec, wyniki wyborów zaś w razie po- trzeby spreparować. Główną legalną siłą opozycyjną stało się powołane formalnie do życia 22 sierpnia 1945 r. Polskie Stronnictwo Ludowe. Prezesem partii został niekwestionowany przywódca polskiej wsi, Wincenty Witos, ale podeszły wiek i ciężka choroba (Witos zmarł 31 października) sprawiły, że faktyczne kierownictwo znalazło się w rękach Mikołajczyka. Nowa partia, rzeczywista kontynuatorka i spadkobierczyni doko- nań ruchu ludowego, zyskała autentyczne a zarazem masowe poparcie wsi. Wstępowały w jej szeregi całe grupy zachowujących do tej pory rezerwę działaczy. Co więcej, powszechnym zjawiskiem stało się prze- chodzenie do PSL organizacji koncesjonowanego SL, ze strukturami wojewódzkimi włącznie, jak miało to miejsce przykładowo w Łodzi. Do PSL trafiali zresztą coraz liczniej mieszkańcy miast, a zwłaszcza przedstawiciele inteligencji. Dostrzegano w niej jedyną realną siłę, zdolną zapewnić Polsce, przy popar- ciu ze strony zachodnich mocarstw, minimum niezależności od wschodniego sąsiada. Same za siebie mówią zresztą liczby. Po dwu miesiącach działalności PSL skupiała niemal 200 tysięcy osób. Po pół roku liczebność partii sięgała 600 tysięcy. Drugim, znaczącym ugrupowaniem opozycyjnym było Stronnictwo Pracy. Reaktywowaniem dzia- łalności Stronnictwa kierował po powrocie do kraju Karol Popiel, wspomagany przez księdza Zygmunta Kaczyńskiego. Po dramatycznych perturbacjach, związanych z próbą przejęcia kierownictwa przez zwo- lenników współpracy z komunistami (tzw. „Zrywowców”), do formalnego reaktywowania SP doszło w po- łowie listopada 1945 r. W połowie 1946 r. Stronnictwo grupowało około dwustutysięczną masę członków. Czynnikiem ugruntowującym postawy opozycyjne, a zarazem ważnym społecznym spoiwem, był Kościół katolicki. Na jego czele stał prymas August Hlond, na barkach którego spoczęło również zada- nie zreorganizowania struktur kościelnych na ziemiach, które objęte zostały przez Polskę na zachodzie i północy. Polska administracja kościelna została w pełni zorganizowana już w 1946 r., ale zdominowana przez komunistów ekipa rządowa domagała się, by w nowych kościelnych jednostkach administracyjnych papież mianował biskupów, a nie administratorów apostolskich. Ta próba skłócenia hierarchii kościelnej ze stolicą apostolską nie powiodła się, jednak w czytelny sposób odsłaniała intencje, którymi kierowali się uzależnieni od Moskwy polscy komuniści. Innym, znaczącym na tym polu sygnałem stało się wymówie- nie przez PKWN we wrześniu 1945 r. konkordatu. Ten jednostronny akt wyjątkowo źle wróżył respekto- waniu jednej z istotnych swobód obywatelskich, mianowicie wolności sumienia i wyznania. Episkopat nie angażował się w bieżące rozgrywki polityczne, aczkolwiek wywierał znaczący wpływ na opinię pub- liczną, również za pośrednictwem wspieranego autorytetem biskupa Sapiehy krakowskiego „Tygodnika Powszechnego” i związanego z kurią warszawską (oraz Stronnictwem Pracy) „Tygodnika Warszawskiego”. Poza działającymi jawnie istniały również środowiska opozycyjne, prowadzące konspiracyjną czy na wpół konspiracyjną działalność. Niekiedy wymuszały ją same władze, przykładowo odmawiając zalega-

192 lizowania Stronnictwa Narodowego. W konspiracji pozostawali też piłsudczycy i niektórzy, nie mający złudzeń, działacze socjalistyczni. Ci ostatni bądź kontynuowali działalność o charakterze niejawnym (czynił to przykładowo po powrocie z sowieckiego więzienia Kazimierz Pużak), bądź też, tak jak Zyg- munt Zaremba, decydowali się na emigrację. Pojawianie się legalnej opozycji nie rozwiązało jednak problemu istnienia zbrojnego podziemia. Normalizację sytuacji przynieść miała amnestia, ogłoszona 2 sierpnia 1945 r. Skorzystało z niej ponad 40 tysięcy osób, głównie ze struktur konspiracyjnych związanych z ruchem ludowym (m.in. oddziały BCh), choć „ujawniały się również niektóre oddziały Armii Krajowej. Powodzenie amnestii podważało wszakże sens rozbudowy szeregów aparatu represji, toteż zamiast powoli zanikać, uległy one zintensyfiko- waniu. Amnestia pomyślana została w gruncie rzeczy jako element służący zdekonspirowaniu i rozbiciu podziemia, toteż jesienią przetoczyła się przez kraj kolejna fala aresztowań, a wyroki, nie zawsze jawnie ogłaszane, kończyły się nader często sentencją: kara śmierci. W tej sytuacji liczebny stan podziemia nie tylko się nie zmniejszył, ale nawet wzrósł. Do lasu powra- cali nawet ci, którzy zostali w trakcie amnestii „zweryfikowani”. Próbę objęcia ramami organizacyjnymi całego ruchu podjęło utworzone w początkach września 1945 r. Zrzeszenie Wolność i Niepodległość (WiN), kierowane do momentu aresztowania w początkach listopada przez Jana Rzepeckiego. Na prze- łomie 1945 i 1946 r. siły podziemia liczyły, wedle szacunków, około 80 tysięcy osób, przy czym zdecydo- wana większość skupiała się, poza WiN, w Narodowych Siłach Zbrojnych i Narodowym Związku Woj- skowym. Oddzielne miejsce zajmowały operujące na południowo-wschodnich rubieżach Polski oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Ich siły (tylko po stronie polskiej) ocenia się na ponad 15 tysięcy osób. UPA walczyła nie tylko i nie tyle z nową władzą, co z Polakami w ogóle, niszcząc wsie i w okrutny sposób mordując ich mieszkańców. Z kolei na terenach należących uprzednio do państwa niemieckiego funkcjonowały dywersyjne grupy określane mianem „Wehrwolfu”. Ich liczebność, aczkolwiek zmniej- szająca się w miarę przesiedlania ludności, sięgała 10 tysięcy osób. Podstawową siłą wprowadzającą nowy ład pozostawała przez cały ten czas PPR. Liczebnością nie dorównywała PSL, w końcu 1945 r. zbliżała się bowiem dopiero do 250 tysięcy członków, ale jej działacze publicznie głosili, że dążą do zbudowania milionowej partii. Linię PPR wspierała spora grupa działaczy koncesjonowanej PPS. Od lata w szeregach tej partii rosła liczba działaczy zarówno emigracyjnych, jak i krajowych, którzy nie negowali potrzeby współpracy z komunistami, ale jednak przy zachowaniu orga- nizacyjnej i ideowej odrębności. Od stycznia 1946 r. stanowisko to reprezentował najdobitniej Zygmunt Żuławski. Inne ugrupowania, takie jak koncesjonowane SL czy SD nie odgrywały jakiejkolwiek znaczącej roli, poza dywersyjną wobec partii czy środowisk opozycyjnych. W odniesieniu do Kościoła i środowisk z nim związanych rolę dywersyjną, a wręcz agenturalną pełnił, mający swą trybunę w uruchomionym w końcu listopada piśmie „Dziś i Jutro”, Bolesław Piasecki. Komuniści i związani z nimi figuranci rozpoczęli grę przedwyborczą w końcu 1945 r. Pierwszym po- mysłem, mającym uniemożliwić realną ocenę posiadanych przez poszczególne partie wpływów w społe- czeństwie, stała się koncepcja bloku wyborczego, obejmującego wszystkie działające na scenie politycznej legalne ugrupowania. Istotę propozycji określał proponowany podział mandatów. Dla PSL, partii najsil- niejszej, przewidywano zaledwie 20% mandatów. Kontrpropozycja kierownictwa PSL, by dla „reprezen- tacji wsi” przeznaczyć 75% mandatów, została z kolei odrzucona przez wspólną reprezentację PPR i PPS, toteż od marca 1946 r. stało się jasne, że podczas wyborów przeciwko komunistom i ich sojusznikom stanie tak PSL, jak i rosnące w siłę, a odrzucające umizgi ze strony komunistów (Popielowi w zamian za przystąpienie do Bloku proponowano objęcie stanowiska ministra Ziem Odzyskanych) Stronnictwo Pracy. W niekorzystnej dla siebie sytuacji komuniści rozpoczęli grę o czas. Był im on potrzebny dla sprepa- rowania aktu wyborczego. Wysunięty przez PPR w końcu marca pomysł „ludowego referendum” stał się przedwyborczą generalną próbą. Pytania skonstruowano bardzo sprytnie. Domagano się odpowiedzi na pytanie o ewentualne zniesienie wyższej izby parlamentu, Senatu, wyrażenie woli co do kontynuowania i utrwalenia społeczno- gospodarczych reform, wreszcie stabilizacji granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Agitacji, prowadzonej pod hasłem „głosujemy 3 x tak”, Mikołajczyk przeciwstawił, usiłując zyskać rozeznanie co do rzeczywistych nastrojów społecznych i skali poparcia dla PSL, sugestię, by głosować „nie” w kwestii pierwszej, czyli za pozostawieniem Senatu. Referendum odbyło się, poprzedzone hała- śliwą i natrętną akcją propagandową, 30 czerwca. Według oficjalnych danych spośród ponad 85% biorą- cych w nim udział twierdząco na pierwsze pytanie odpowiedziało niemal 70%, bez mała 80% na drugie,

193 a ponad 90% na trzecie. Od początku było jasne, że wyniki referendum zostały sfałszowane. W Krakowie, gdzie manipulacja się nie powiodła, za utrzymaniem Senatu opowiedziało się nie 31,8% głosujących, lecz aż 83,5%. Komuniści nadal nie mieli poparcia społecznego. Wybory zaś, zgodnie z dyrektywą Stalina, zamierzali „wygrać przed wyborami”. Wybory wyznaczone zostały ostatecznie na 19 stycznia 1947 r. Poprzedziły je prowokacje politycz- ne, w rodzaju mającego odwrócić uwagę od wyników referendum pogromu kieleckiego, podczas które- go 4 lipca 1946 r. zginęło 40 Żydów. Wzmagała się fala politycznego terroru, wsparta postanowieniami wprowadzonego w życie w czerwcu 1946 r. tzw. Małego Kodeksu Karnego. Tłumieniu wystąpień opozycji, zwłaszcza na łamach prasowych, służyła cenzura prewencyjna, faktycznie istniejąca od połowy 1945 r., formalnie zalegalizowana po powołaniu do życia we wrześniu 1946 r. Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Rozbijano wiece, organizowane przez opozycję. Masowo aresztowano działaczy, w tym kandydatów do parlamentu. Uciekano się do skrytobójczych mordów (przed wyborami zamor- dowano ponad stu działaczy PSL). W tej sytuacji wyniki wyborów były z góry przesądzone. W starciu z obejmującym PPR, PSS, SL i SD „Blokiem Stronnictw Demokratycznych” samotna PSL (SP zostało rozbite latem 1946 r.) nie miało w praktyce realnych szans. W rezultacie psychicznej i fizycznej presji wywieranej przez aparat represji, masowego unieważniania list i cynicznego fałszowania wyników (czynił to i osobiście Bierut) według oficjalnych danych za „Blokiem” opowiedziało się 80,1% głosujących, PSL otrzymało jedynie 10,3% czy- li 0,3% więcej, aniżeli sugerował Stalin. Protesty zmienić nic już nie mogły, Polskę, podobnie jak i inne „ludowe demokracje”, obejmował czas stalinowskiej nocy.

194 76. Czas stalinowskiej nocy

Cz. 1. Zniewalanie

Wyborcze „zwycięstwo” umożliwiło komunistom w praktyce niczym niekrępowane konstruowanie re- aliów ustrojowych. Czyniono to w majestacie prawa, co wiązało się z przygniatającą przewagą „bloko- wych” posłów na forum otwartego 4 lutego 1947 r. parlamentu. Już dzień później funkcję prezydenta państwa powierzono jedynemu kandydatowi, zgłoszonemu na to stanowisko, czyli Bierutowi, a 6 lutego utworzono rząd, na czele którego stanął całkowicie uległy wobec komunistów i sowieckich „opiekunów” Józef Cyrankiewicz. Był on zresztą typowym figurantem. W gabinecie tym o wiele więcej do powiedzenia miał odpowiadający za przemysł Hilary Minc, niezmiennie zawiadujący „bezpieczeństwem” Radkiewicz czy zaledwie podsekretarz stanu w Prezydium Rady Ministrów, Jakub Berman. Powyborczy czas komunistyczne władze uznały wszakże za okres przejściowy. W czasie jego trwa- nia realia ustrojowe określać miała uchwalona 19 lutego, przy sprzeciwie jedynie części posłów PSL, „mała konstytucja”. Zrywała ona w gruncie rzeczy z systemem, obowiązującym w międzywojennej Pol- sce po wejściu w życie Konstytucji Marcowej, stając się czytelną zapowiedzią upodabniania rozwiązań ustrojowych do tych, które obowiązywały w ZSRR. Teoretycznie najwyższym organem ustawodawczym pozostawał sejm. Władzę wykonawczą reprezentował prezydent, rząd i nieznana do tej pory instytucja w postaci Rady Państwa. Zachowano też – z pozoru już tylko niezawisłe – sądy. W gruncie rzeczy po- dział kompetencji pomiędzy władzą ustawodawczą a wykonawczą nie był czytelny, przy czym ta ostatnia dysponowała w praktyce większymi możliwościami, a koordynująca poczynania rad narodowych Rada Państwa tworzyła w rzeczywistości odrębny, wymykający się społecznej kontroli, system sprawowania władzy. Władzy, brutalnie łamiącej prawa i swobody obywatelskie (gwarantowane jedynie werbalną sej- mową deklaracją) i zależnej od obcego centrum dyspozycyjnego. Polska, o czym godzi się przypomnieć, funkcjonowała nie tylko w odmiennym ustrojowo, ale i te- rytorialnie, kształcie. Linię graniczną pomiędzy Polską a ZSRR formalnie wytyczała umowa podpisana 16 sierpnia 1945 r., pozostawiając po stronie sowieckiej ziemie położone na wchód od linii Curzona, a rozgraniczenie na terenie Prus Wschodnich, uzależniając od ostatecznego rozstrzygnięcia w momen- cie podpisywania traktatu pokojowego. Zapowiadający rozstrzygnięcia graniczne układ o przyjaźni i wzajemnej pomocy z Czechosłowacją podpisany został dopiero w marcu 1947 r. i przesądził kwestie pozostawienia po stronie czeskiej Zaolzia, natomiast po stronie polskiej Kotliny Kłodzkiej (na przełomie 1945 i 1946 r. realny był nawet konflikt zbrojny pomiędzy obydwoma satelickimi państwami, zażegnany jedynie pod wpływem silnego nacisku ze strony Kremla). Stan tymczasowości odnowił się do terenów poniemieckich, przy czym przykładowo przynależność Szczecina została rozstrzygnięta ostatecznie do- piero jesienią 1947 r. Polska Ludowa, w porównaniu z II Rzecząpospolitą, terytorialnie zmniejszyła się. Utrata wschodnich kresów, z dwoma ważnymi ośrodkami polskości, Lwowem i Wilnem, nie została w pełni zrekompenso- wana terytorialnym rozrostem po Odrę, toteż powierzchnia państwa była o niemalże 1/5 mniejsza. Co więcej, przekształcenia te wymuszały niespotykane dotąd na podobną skalę ruchy migracyjne. Z ziem zachodnich wysiedlano ludność niemiecką, z obszarów wschodnich przesiedlono do ZSRR ponad pół miliona osób. Ze wschodnich kresów zaś, i z głębi Rosji do Polski przeniosło się, według oficjalnych sta- tystyk, ponad półtora miliona tych, którzy zdołali udowodnić, że byli obywatelami RP przed wrześniem 1939 r. Polacy powracali również z zachodu. Zarówno ci, których wywieziono na przymusowe roboty, jak i więźniowie obozów, a ponadto Polacy z krajów zachodnich i neutralnych. I choć owe „wędrówki ludów” sprawiły, iż nowa Polska stała się państwem o niemalże jednorodnym składzie etnicznym, a licz- ba mniejszości (ukraińskiej, białoruskiej, niemieckiej, żydowskiej czy litewskiej) została w stosunku do lat międzywojennych radykalnie zredukowana, nie oznacza to wcale, by problemy te odeszły w zupełny niebyt. Stosunek nowych władz do polskiej ludności autochtonicznej sprawił, iż tam, gdzie najwytrwalej na polskość oczekiwano, nastąpiło największe, rzutujące w późniejszym okresie na decyzje emigracyjne, rozczarowanie.

195 Kraj miało odbudowywać niemal 24 miliony osób (prawie o 1/3 mniej aniżeli przed wybuchem wojny), a był on straszliwie zniszczony. W gruzach leżała lewobrzeżna Warszawa. Ruiny dominowały w krajobrazie Wrocławia, Szczecina czy Gdańska. Zniszczona bądź uszkodzona była co piąta chłopska zagroda. Całkowicie lub częściowo zniszczonych było niemal 2/3 zakładów przemysłowych, w tym pra- wie połowa budynków fabrycznych. Drastycznie zmalało pogłowie trzody chlewnej (o ponad 80%), byd- ła i koni. Gwałtownie zmniejszyła się skala zasiewów, co prowadziło do dramatycznej redukcji plonów. Jeśli zaś dodać, że i pola, i budynki były zaminowane, że to, co ocalało, było rabowane przez czerwono- armistów i planowo demontowane przez przybyłych wraz z Armią Czerwoną fachowców, obraz, stając się pełniejszym, nabiera coraz to nowych odcieni czerni. A jednak przetrwano! Rolnicy zagospodarowywali ziemię, również tę, którą otrzymali na mocy reformy rolnej (aczkolwiek, co należy dodać, ziemiaństwo jako odrębna klasa społeczna przestało ist- nieć). Uruchamiano fabryki, przy czym od początku dominował w przemyśle sektor państwowy. Ten trend przypieczętowała przyjęta w pierwszych dniach stycznia 1946 r. ustawa o nacjonalizacji przemy- słu – w ręce państwa miały trafić (w znacznym stopniu za odszkodowaniem) zakłady zatrudniające na jednej zmianie ponad 50 robotników. Odbudowano transport i komunikację, gdzie zniszczenia wojenne były przeogromne, a powojenne potrzeby więcej aniżeli olbrzymie. Najlepszym lekarstwem na przeżywane po wojnie trudności gospodarcze stać się miała, zdaniem komunistów, gospodarka planowa. Zapowiedzią jej wprowadzenia, a zarazem swoistym społeczno-po- litycznym testem, stał się uchwalony przez sejm w lipcu 1947 r. plan trzyletni, zwany też planem odbu- dowy. Teoretycznie miał on przynieść wzrost stopy życiowej całego społeczeństwa, i to powyżej poziomu przedwojennego, usunąć szkody wojenne i zaowocować podniesieniem produkcji w przemyśle i rolni- ctwie powyżej najlepszych wskaźników z okresu II Rzeczypospolitej. W praktyce komuniści zamierzali wyeliminować prywatne rzemiosło i handel (stało się to w znacznym stopniu podczas „bitwy o handel”, prowadzonej od wiosny 1947 r.), zapewnić dominację sektorowi państwowemu i, w nieco dalszej per- spektywie, doprowadzić do skolektywizowania wsi. Wszystkie te plany wymagały jednak uprzedniego zduszenia wszelkiej woli społecznego oporu. Gra toczyła się zatem już nie o wyeliminowanie opozycji, ale pełne podporządkowanie wszelkich istniejących w kraju struktur. Miejscowe władze komunistyczne intensyfikowały ową akcję również pod wpływem nacisków ze strony Kremla. Świat ogarniała znów wojna, co prawda tylko „zimna”, wszelako kraje położone za „żela- zną kurtyną”, jak świadczyła choćby reakcja na propozycje podjęcia programu odbudowy gospodarczej, przedstawionego przez George Marshalla latem 1947 r. (wstępnie zaakceptowały go Polska, Czechosło- wacja i Jugosławia), nie były jeszcze, pomimo stałej presji Kremla, w pełni posłuszne wobec płynących z Moskwy dyrektyw. W tej sytuacji systemowa unifikacja musiała ulec przyspieszeniu. Świat, dla którego wodzem i autorytetem był Stalin, gotował się zresztą do rzeczywistej wojny ze światem kapitalistycznym. O nieuchronności starcia zapewniał partyjnych dygnitarzy i funkcjonariu- szy bezpieki sam Radkiewicz, zapowiadając w kwietniu 1947 r., że rządzony przez komunistów kraj powinien zostać dobrze przygotowany do tego wydarzenia. Jak wynika ze złożonego (co prawda nieco później, bo w sierpniu 1948 r.) oświadczenia Mieczysława Moczara, dla elity komunistycznej ZSRR był nie tylko sojusznikiem. „Dla nas, dla partyjniaków – deklarował Moczar – Związek Radziecki jest naszą Ojczyzną, a granice nasze – dodawał – nie jestem w stanie dziś określić, dziś są za Berlinem a jutro na Gibraltarze”. Armia „partyjniaków” stale zaś rosła. W końcu 1947 r. PPR liczyła już ponad 800 tysięcy członków, a w urzędach bezpieczeństwa znalazło zatrudnienie ponad 200 tysięcy osób. Dwustutysięczne Wojsko Polskie kontrolowali drobiazgowo sowieccy instruktorzy i ich polscy pomocnicy, w rodzaju gen. Piotra Jaroszewicza. Nie wystarczała przy tym obecność w szeregach WP rosyjskich oficerów (Korczyca, Kuszki czy Popławskiego-Grochowa), bowiem podlegało ono rozkazom stojącego na czele grupy Armii Czer- wonej Konstantego Rokossowskiego. Po raz kolejny, pomimo propagandowych gestów (amnestia z 22 lutego 1947 r.) wzmagały się represje. Do więzień trafiali przywódcy konspiracji niepodległościowej i działacze legalnej opozycji (m.in. Kazi- mierz Bagiński). Niszczono oddziały leśne. Zaczęto organizować pokazowe procesy (jak prezesa Zarządu Głównego WiN płk. Franciszka Niepokólczyckiego), mające wykazać, że podziemie akowskie współpra- cowało z Niemcami, a obecnie z PSL. Przygotowywano wreszcie uderzenie, które ostatecznie wyelimi- nować miało ze sceny politycznej legalną opozycję.

196 Przestrzegany dyskretnie Mikołajczyk nie zamierzał podzielić losu demokratycznych przywódców z Węgier, Rumunii czy Bułgarii. W październiku 1947 r., przy pomocy ambasady USA, opuścił kraj (być może komunistyczne władze postanowiły mu w tym zbytnio nie przeszkadzać). Władzę w PSL przechwy- cili działacze, gotowi współpracować z komunistami. W kraju nie było już nikogo, kto publicznie mógłby napiętnować poczynania nowej władzy. Ta zaś sposobiła się już do kolejnej, wewnętrznej rozgrywki, tym razem pomiędzy Gomułką a Bierutem.

197 77. Czas stalinowskiej nocy

Cz. 2. Pomiędzy Gomułką a Bierutem

Na rozwój wewnętrznych stosunków tak w Polsce, jak i we wszystkich innych krajach znajdujących się w obszarze wpływów Moskwy, coraz bardziej przemożny wpływ wywierała sytuacja międzynarodowa. Ta zaś, z punktu widzenia Kremla, zwłaszcza zaś od utworzenia z dniem 1 stycznia 1947 r. z amerykańskiej i brytyjskiej strefy okupacyjnej w Niemczech tzw. Bizonii, zaostrzała się coraz bardziej. „Zaostrzenie” oznaczało dla Stalina zmniejszanie przyzwolenia zachodnich demokracji na kontynuowanie sowieckiej ekspansji. Oznaczało eliminowanie wpływów komunistów we Francji i Włoszech (w maju 1947 r. usu- nięto ich z rządowych ekip) i czynne przeciwstawienie się im tam, gdzie usiłowali przejąć władzę (Gre- cja). Tym ważniejsze stawały się zatem obszary, gdzie władzę sprawowały rządy realizujące wolę Kremla. Podkreślanie lokalnych odrębności czy poszukiwania własnych dróg rozwojowych nie były tedy potrzeb- ne. Co więcej – próby takie należało raz na zawsze przeciąć. W pierwszym rzędzie dotyczyło to Polski. Ekipa rządzących krajem komunistów nie była monolitem. Linia podziału, nie zawsze zresztą dla postronnych była czytelna, wiązała się i z bagażem indywidualnych doświadczeń, i, co ważniejsze, z fak- tem, czy lata II wojny światowej konkretny polityk spędzał w okupowanym kraju, czy przybył do niego razem z Armią Czerwoną. Najbardziej znaczącą postacią grupy „krajowej” był Gomułka. Eksponentem przybyszów zaś, wspierany przez Hilarego Minca i Jakuba Barmana, Bierut. Pierwszy bardzo wyraźny zgrzyt miał miejsce we wrześniu 1947 r. Po rozwiązaniu „Kominternu” władcy Kremla postanowili wypełnić istniejącą lukę, reaktywując ośrodek dyspozycyjny dla światowe- go ruchu komunistycznego. Problemowi temu poświęcona została narada partii komunistycznych, któ- rą zwołano nieopodal Szklarskiej Poręby. Dyspozycje Stalina, przekazywane przez głównego wówczas ideologa WKP (b), Andrieja Żdanowa, mieli przyjąć do aprobującej wiadomości reprezentanci partii ko- munistycznych z Polski, Czechosłowacji, Węgier, Jugosławii, Rumunii, Bułgarii, a z Europy zachodniej: z Włoch oraz z Francji. Nowa ponadnarodowa struktura miała mieć, co prawda, jedynie „informacyjny” charakter, ale dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że Stalin konstruuje narzędzie całkowicie mu podległe i w pełni dyspozycyjne. Ostatecznie 27 września 1947 r. powołane zostało do życia Biuro Informacyj- ne partii komunistycznych, zwane potocznie „Kominformem”, mające dbać o wytyczenie właściwych kierunków w walce z potężniejącym imperializmem. W przeciwieństwie do okresu międzywojennego głównym wrogiem był obecnie nie imperializm brytyjski, lecz amerykański… Idea, zaproponowana przez Żdanowa, a gorąco wspierana przez delegatów Jugosławii, nie wywołała entuzjazmu, wszelako nie było i sprzeciwów, jednym wyjątkiem – Władysława Gomułki. Sekretarz gene- ralny PPR idei utworzenia „Kominformu” otwarcie nie kwestionował, ale jako jedyny podnosił zastrzeże- nia. Zdecydowanie sprzeciwił się natomiast pomysłowi uchwalenia rezolucji zobowiązującej poszczególne partie do zdecydowanego przyspieszenia procesu kolektywizacji rolnictwa. Gomułka nie miał złudzeń, jak taki krok przyjęty zostanie w Polsce. Droga do komunizmu, którego był przekonanym zwolennikiem, musiała uwzględniać lokalne realia. Gomułka, innymi słowy, nie zamierzał forsować tempa przemian i wierzył, że będą one możliwe nawet przy zachowaniu lokalnych odrębności. Było to jednak, bez wzglę- du na intencje, przeciwstawienie się woli Stalina. Czego kremlowski dyktator nie zamierzał tolerować. Linia, którą wraz ze swymi najbliższymi współpracownikami reprezentował Gomułka, z góry skaza- na była na porażkę. W monocentrycznym, skonstruowanym na Kremlu systemie politycznej i społecz- nej fikcji liczyła się jedynie mądrość wodza światowej rewolucji, Stalina, którego kult w trudnych wręcz do zaakceptowania, bizantyjskich formach, starano się zaszczepiać w krajach „ludowych demokracji”. W coraz to nowych wydaniach hagiograficznych życiorysów mnożyły się i pęczniały określające jego za- lety przymiotniki, zaś dzień urodzin zaś stawał się ważniejszym od świąt narodowych. Nie był to jeszcze czas na lansowanie kultów lokalnych kacyków, świecących blaskiem zapożyczonym od Stalina, ale logika wydarzeń nieuchronnie zmierzała w tym właśnie kierunku. Zjawisko, określone mianem „kultu jednostki”, stanowiło zwieńczenie procesu upodabniania państw budujących komunizm do niedościgłego radzieckiego wzorca. Jednoznaczne zalecenie, by bez ociągania

198 wzorzec ten kopiować, pojawiło się na łamach organu „Kominformu” już w lutym 1948 r. Na razie po- przestano na ujednoliceniu zakresu władzy sprawowanej przez komunistów w poszczególnych krajach, eliminując w lutym polityków opozycyjnych z rządu w Czechosłowacji (podjęta w tydzień później próba przeprowadzenia podobnego zamachu w Finlandii nie powiodła się). W końcu czerwca 1948 r. napięt- nowano natomiast nie zamierzającego być posłusznym realizatorem zaleceń Kremla przywódcę komu- nistów jugosłowiańskich, Josifa Broz-Tito, niezwykle szybko sprowadzonego do roli „psa łańcuchowego imperializmu”, rzecz jasna amerykańskiego. Systemowemu upodobnianiu służyć miały zaszczepiane i na polski grunt najrozmaitsze akcje masowe. W końcu 1947 r. propagandyści spod znaku PPR, bazując na całkowicie naturalnym dążeniu do usunięcia zniszczeń wojennych, rzucili hasło „współzawodnictwa pracy”. Autentyczną społeczną potrzebę wprzęg- nięto w akcję, mającą demonstrować stopień społecznego poparcia dla „ludowej władzy”, a informacje o przekraczaniu norm wypełniały łamy prasy. Inicjatorów akcji nie powstrzymał kłopotliwy fakt przed- wczesnej śmierci przodującego w wyrabianiu i przekraczaniu norm górnika, Wincentego Pstrowskiego. Władze, całkowicie niemal panujące nad przemysłem i zatrudnionymi w nim załogami robotniczy- mi, nie były wciąż w stanie podporządkować sobie w zbliżonym choćby stopniu wsi. Z punktu widzenia Moskwy sektor prywatny w rolnictwie musiał być niezwłocznie zastąpiony siecią gospodarstw państwo- wych (kołchozów) i pseudospółdzielczych (sowchozów) – w realiach polskich odpowiednio państwowymi gospodarstwami rolnymi i spółdzielniami produkcyjnymi. Od strony propagandowej przeobrażeniom tym miała towarzyszyć walka „klasowa” prowadzona na wsi przez „biedniaków” i „średniaków” z boga- tym chłopem, synonimem wszelkiej nieprawości, czyli „kułakiem”. Odpowiednia decyzja „Kominformu” w tej sprawie zapadła w czerwcu 1948 r. Oponował – tylko Gomułka. Latem 1948 r. los przywódcy polskich komunistów był już w gruncie rzeczy przesądzony. Na czele partii nie mógł stać człowiek, publicznie formułujący odmienne od obowiązujących oceny odnoszące się do politycznej czy też ekonomicznej rzeczywistości. Człowiek, zdolny dostrzegać pozytywne elementy w historycznej tradycji międzywojennej oponentki komunistów na gruncie robotniczym, PPS. W mo- mencie zaś, gdy PPR zamierzała wchłonąć koncesjonowaną PPS, Gomułka nie gwarantował, że zrealizuje to zadanie ściśle według woli Kremla. Proces „jednoczenia” ruchu robotniczego był w 1948 r. kolejnym elementem w unifikowaniu, wedle wzorów sowieckich, struktur władzy w krajach zależnych od Kremla. I na tym polu Polska plasowała się na szarym końcu, bowiem w Jugosławii i Bułgarii komuniści nie mieli „socjalistycznej” konkurencji. Jednolita partia funkcjonowała od lutego w Rumunii, a od czerwca w Czechosłowacji i na Węgrzech. Na dodatek w szeregach PPS wciąż, pomimo systematycznie prowadzonej infiltracji, nie zmniejszała się grupa działaczy, którzy nie kryli że zamiaru zachowania odrębności organizacyjnej. Ten stan rzeczy nie mógł być tolerowany. Zwolenników niezależności eliminowano z władz partyj- nych, inni trafiali nawet do więzień. Od wiosny 1948 r. działała specjalna komisja weryfikacyjna, której zadaniem miało być przeprowadzenie „czystki”. Propagandowa i personalna presja przeważyła szalę. W końcu marca CKW PPS zgodziła się na rozpoczęcie praktycznych kroków, mających prowadzić do formalnego zjednoczenia obydwu struktur partyjnych. Partyjne władze opanowała grupa na czele z Cy- rankiewiczem (m.in. Henryk Jabłoński, Oskar Lange, Kazimierz Rusinek, w końcu i ). Przeciwnicy – Drobner, Wachowicz, a nawet Osóbka-Morawski – odchodzili bądź zostawali zmuszani do opuszczania władz partii. Ostatecznie po wrześniowym posiedzeniu Rady Naczelnej PPS stało się jasne, że „zjednoczenie”, na warunkach podyktowanych przez PPR zostanie sfinalizowane. PPS, po ma- sowych czystkach, które objęły aż ponad 300 tysięcy członków, stopniała do partii jedynie nieco ponad półmilionowej. „Zjednoczeniowego sukcesu” nie zapisał jednak na swoje konto Gomułka. Atakowany od pierwszych dni lipca, zwłaszcza za głoszenie „błędnych” poglądów w kwestii narodowej, sekretarz generalny PPR nie zamierzał się ugiąć. I choć podczas plenum KC PPR, które rozpoczęło swe obrady w ostatnim dniu sierpnia 1948 r., skłonny był nawet zgodzić się na przyjęcie drastycznie sformułowanej rezolucji o „od- chyleniu prawicowo-nacjonalistycznym” w obrębie PPR, to jednak nie godził się dokonać „samokrytyki” odnośnie błędów, które jakoby popełnił, stojąc na czele PPR do 1945 r.. Rezultat był oczywisty. Gomułka został potępiony za „odchylenie” i próbę konstruowania odrębnej, „polskiej drogi” do socjalizmu (a właś- ciwie komunizmu), a na koniec został pozbawiony przywództwa partii. Jego miejsce zajął – formalnie dotąd jako głowa państwa bezpartyjny – Bierut.

199 „Zjednoczenie” stało się faktem w połowie grudnia 1948 r. Nowym tworem – Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą – kierował jako przewodniczący KC Bierut. Kilka dni przed „zjednoczeniem” odbył się jeden z wielu procesów politycznych, jednak o szczegól- nej wymowie. Na ławie oskarżonych zasiedli autentyczni działacze przedwojennego i wojennego PPS, na czele z Kazimierzem Pużakiem. Fikcyjne zarzuty w spreparowanym procesie wiodły do wysokich wyroków – Pużak i Tadeusz Szturm de Sztrem skazani zostali na 10 lat więzienia, Józef Dzięgielewski i Wiktor Krawczyk na 9, Ludwik Cohn i Feliks Misiorowski otrzymali po lat 5. Był to nie tylko wyrok na ludzi. Osądzano i skazywano tradycję walk o Niepodległą. „Zjednoczeniową” farsę przesłaniał wyrok, będący zapowiedzią nowej fali terroru.

200 78. Czas stalinowskiej nocy

Cz. 3. Niezłomni

Szczególnym elementem pejzażu powojennego była utrzymująca się po 1947 r. obecność podziemia nie- podległościowego, a szczególnie oddziałów „leśnych”. Oddziały, wywodzące się ze struktur Armii Krajowej, głównie spod znaku Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, ale też Narodowego Zjednoczenia Wojskowe- go kontrolowały, zwłaszcza w 1946 r., znaczne połacie kraju. „WiN” miał być konspiracją o charakterze cywilno-politycznym, ale generalnie model ten nie znalazł praktycznego zastosowania. „Leśni” wierzyli, że sytuacja się zmieni i świat Zachodu zderzy się z imperium Stalina, dlatego uparcie trwali wierni Rze- czypospolitej, nie godząc się na jej sowietyzację. Mapa aktywności konspiracyjnej obejmowała praktycznie całą Polskę, tak w przedwojennych, jak i nowych granicach. Wprawdzie na dawnych południowo-wschodnich kresach konspiracja niepodle- głościowa dotrwała jedynie do połowy 1945 r., ale na Grodzieńszczyźnie i Wileńszczyźnie niewielkie oddziały partyzanckie były obecne jeszcze w początku lat pięćdziesiątych. Co więcej, okazały się one dolegliwe dla sowieckiej władzy – przykładowo w marcu 1948 r. oddział dowodzony przez por. Anatola Radziwonika „Olecha” zlikwidował dwóch funkcjonariuszy sowieckiej administracji w Pożyźmie, znisz- czył kołchozy (w Gudach, Hołdowie, a w listopadzie spalił wzorcowy kołchoz w Kulbaczynie, rozbijając przy tym posterunek wojskowy). Najdłużej kontynuował samotną walkę Jan Hryncewicz „Bogdan”, któ- ry jeszcze w 1953 r. w okolicach Lidy potrafił zwycięsko wychodzić ze starć z tropiącymi go sowieckimi bezpieczniakami. Zupełnie inaczej wyglądała rzeczywistość partyzancka na pozostałych terenach Polski zwanej „lu- dową”. Od jesieni 1945 r. do połowy następnego roku we wszystkich województwach, wyjąwszy zasied- lane od podstaw tzw. Ziemie Odzyskane, istniały aktywne oddziały partyzanckie. Zdarzały się dłuższe lub krótsze okresy, kiedy to przynajmniej w niektórych powiatach istniał stan rzeczywistej dwuwładzy. Realia tego czasu doskonale ukazuje wydany w 2007 r. przez Instytut Pamięci Narodowej fundamentalny Atlas polskiego podziemia niepodległościowego, przedstawiający skalę wysiłku zbrojnego i przybliżający postacie bohaterów, zwykle nieobecne w zbiorowej pamięci. Nie ulega wątpliwości, że największy opór wobec władzy komunistycznej miał miejsce przede wszyst- kim w województwach wschodnich, od Podlasia, poprzez Mazowsze i Lubelszczyznę, aż do Podkarpa- cia. Ani dowódcy, ani szeregowi żołnierze nie wierzyli tam we wspaniałomyślność komunistów, toteż akcja ujawniania się z lata 1945 r., zwłaszcza w Okręgu Białostockim, zakończyła się fiaskiem. Na tym terenie najważniejsze i najbardziej spektakularne akcje wiązały się z opanowywaniem więzień i uciecz- kami osadzonych (w maju 1945 r. w Białymstoku i Łomży) oraz przejmowaniem kontroli nad miastami. Na przykład z 8 na 9 maja 1945 r. oddział dowodzony przez majora Jana Tabortowskiego „Bruzdę” zajął Grajewo, rozbijając miejscowy Urząd Bezpieczeństwa i uwalniając ponad stu więźniów; podczas akcji rozstrzelano też kilku konfidentów. Przypadek „Bruzdy” jest zresztą charakterystyczny dla losów nie- złomnych. W kwietniu 1947 r., kiedy to w praktyce cały Okręg Białostocki WiN ujawnił swe struktury (łącznie blisko 7,5 tys. konspiratorów), również „Bruzda” znalazł się w tej grupie. Zagrożony aresztowa- niem ponownie wrócił wiosną 1950 roku do podziemia. Zginął w sierpniu 1954 r. podczas próby rozbicia posterunku MO w Przytułach. Jego następca, ppor. Stanisław Marchewka „Ryba” został zabity w marcu 1957 r. przez grupę operacyjną złożoną z funkcjonariuszy SB i żołnierzy KBW. Na terenie Białostocczyzny, ale też na terenie województwa warszawskiego – od Ostrowi Mazowie- ckiej po Sokołów Podlaski – aż do 1952 r. walczył, wpisując się w tradycję VI Brygady Wileńskiej AK, oddział kapitana Kazimierza Kamieńskiego „Huzara”. Doskonale zorganizowany i świetnie uzbrojony był postrachem dla konfidentów i lokalnych działaczy partyjnych, likwidował posterunki MO, dokonywał akcji ekspropriacyjnych, wychodził cało ze starć z wojskiem i KBW podczas urządzanych obław. Kilku- dziesięcioosobowy oddział „Huzara” zdołał nawet zająć, choć na krótko, Wysokie Mazowieckie, gdzie zorganizowano spektakularną defiladę. Jesienią 1952 r. Kamieński w wyniku ubeckiej prowokacji został aresztowany i rok później zamordowany w więzieniu białostockim.

201 Na Podlasiu skutecznie walczyły też inne oddziały: dowodzącego przed Kamieńskim VI Wileńską Brygadą AK kapitana Władysława Łukasiuka „Młota” (zginął z rąk swego podkomendnego w czerwcu 1949 r.) czy plutonowego (porucznika) Wacława Grabowskiego „Puszczyka” w okolicach Mławy (uczest- nika udanej akcji na PUBP w Mławie w czerwcu 1946 r.). Oddział „Puszczyka” funkcjonował początko- wo w strukturach Ruchu Oporu Armii Krajowej, a potem działał w ramach Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, co dowodzi ścisłych związków łączących podziemne formacje niepodległościowe. Grupa „Puszczyka” usiłowała przede wszystkim przetrwać, ale nie unikała walki – w październiku 1952 r. prze- biła się przez obławę pod Konopkami zorganizowaną przez grupę operacyjną UB-KBW, zabijając dwóch bezpieczniaków i żołnierza KBW. Niestety oddział, ukrywający się w okolicy miejscowości Niedziałki, wydany został przez agenta UB – otoczony przez ponad tysiąc funkcjonariuszy i żołnierzy nie złożył broni. Ostatnią kulę „Puszczyk” przeznaczył dla siebie… „Puszczyk” współpracował z innym dowódcą NZW, sierżantem Mieczysławem Dziemieszkiewiczem „Rojem”, którego oddział operował na północnym Mazowszu. Obok walk toczonych z siłami UB i KBW (pod Pniewem Wielkim czy Wyrębem Karwackim jesienią 1948 r.) dowodzony przez „Roja” patrol Po- gotowia Akcji Specjalnej NZW likwidował funkcjonariuszy UB (pierwsze miejsce na tej liście zajmuje szef PUPB w Ciechanowie por. Tadeusz Mazurowski). „Rój” zginął w kwietniu 1951 r. pod Szyszkami w trakcie przedzierania się przez obławę. Podobnie jak na Podlasiu równie silny opór wobec poczynań sowietyzacyjnych władz komunistycz- nych stawiały formacje niezłomnych na Lubelszczyźnie. Tam bodaj najczęściej rozbijano więzienia, z któ- rych uwalniano przetrzymywanych w nich współtowarzyszy – w 1945 r. w Białej Podlaskiej, Hrubieszo- wie (atakiem dowodził kapitan Marian Gołębiewski „Ster”), Krasnymstawie i dwukrotnie w Zamościu; w 1946 r. dwukrotnie w Białej Podlaskiej, Biłgoraju, Hrubieszowie, Janowie Lubelskim, Łukowie, Puła- wach, Tomaszowie Lubelskim, Włodawie i Zamościu. Oddzielnie należy wymienić akcję z końca marca 1946 r., kiedy to odziały Delegatury Sił Zbrojnych z Tomaszowa Lubelskiego i Biłgoraja rozbroiły załogę obozu karnego w Błudkach, obóz spalono, a jego komendanta, funkcjonariusza NKWD, rozstrzelano. To tam opanowywano całe miasta: w kwietniu 1945 r. Janów Lubelski, w maju Kazimierz Dolny, w lutym 1946 r. Parczew, w maju Hrubieszów, w lipcu Łosice. Tam wreszcie zatrzymywano pociągi i rozbrajano oddziały wojska. Aktywność zbrojna na Lubelszczyźnie od połowy 1947 r. zanikała, ale jeszcze w mar- cu 1952 r. młodzieżowa grupa Polskiej Armii Podziemnej dowodzona przez Feliksa Żmindę opanowała i rozbroiła posterunek MO w Jabłonnej. Na Lubelszczyźnie też zakończyła się trwająca blisko ćwierć wie- ku partyzancka odyseja ostatniego żołnierza polskiego podziemia niepodległościowego, sierżanta Józefa Franczaka, „Lalka”, podkomendnego por. Zdzisława Brońskiego „Uskoka”. Franczak otoczony 21 paź- dziernika 1963 r. przez grupę operacyjną SB – ZOMO podjął walkę, w której poległ. Dowódca Franczaka „Lalka”, por Zygmunt Broński „Uskok” od lata 1944 r. stał na czele I Rejonu Obwodu AK „Lubartów”, podlegając bezpośrednio innej legendzie podziemia, majorowi Hieronimowi Dekutowskiemu, „Zaporze”. Dziełem oddziału „Uskoka” było opanowanie w październiku 1946 r. Łęcz- nej, gdzie rozbito posterunek MO. Podkomendni „Uskoka” podejmowali walkę nie tylko z podążającymi ich tropem funkcjonariuszami UB czy milicjantami – w akcjach o charakterze odwetowym ginęli czynni sympatycy nowej władzy, tak jak miało to miejsce w Puchaczowie. „Uskok” pozostawił po sobie szczególne świadectwo – pamiętnik ukazujący rozterki konspiratora i rosnącą w nim z czasem świadomość, że pro- wadzi beznadziejną walkę. A przecież, kierowany poczuciem honoru i przywiązaniem do Niepodległej, nie zamierzał się poddać. Do jego kryjówki w maju 1949 r. komunistyczną obławę doprowadziła zdrada… Legendą podziemia niepodległościowego nie tylko Lubelszczyzny, ale całego kraju, pozostaje major Hieronim Dekutowski „Zapora” - „cichociemny”, oficer lubelskiego „Kedywu”, obrońca ludności Zamoj- szczyzny, dowódca lotnego oddziału partyzanckiego, wsławiony bitwą pod Krężnicą Okrągłą (maj 1944 r.), kiedy to pokonał silny niemiecki oddział złożony z SS-manów i żandarmów. W Polsce „lubelskiej” po- wrócił do podziemia w początkach 1945 r., likwidując w lutym posterunek milicyjno-ubecki. Akcje na posterunki tego typu (Janów Lubelski, Bełżyce, Urzędów, Kazimierz Dolny) stały się swoistą wizytówką jego oddziału, liczącego ponad trzystu żołnierzy. W walkach, z dużą intensywnością prowadzonych do końca 1946 r., z rąk „zaporczyków” zginęło blisko pięciuset ubeków, milicjantów, żołnierzy KBW oraz czer- wonoarmistów. Jemu też przypisuje się najpełniejsze skwitowanie amnestii komunistycznej: „Amnestia to jest dla bandytów – my jesteśmy Wojsko Polskie”. Próba przedostania się na zachód, gdy prowadzenie walki przestało być realne, zakończyła się w wyniku ubeckiej prowokacji aresztowaniem. Komunistyczny

202 „wymiar sprawiedliwości” (sędzia Józef Badecki) skazał go na 7-krotną karę śmierci – egzekucji strza- łem „katyńskim” dokonano 7 marca 1949 r. Stało się to już po nieudanej próbie ucieczki, zakończonej zmasakrowaniem jej uczestników… Do rangi symbolu urasta wydarzenie z lata 2012 r., kiedy to pierw- szymi odnalezionymi na powązkowskiej „Łączce” byli żołnierze „Zapory” na czele ze swym dowódcą… A przecież lista tych, którzy zajmują poczesne miejsce w księdze chwały żołnierzy niezłomnych, jest znacznie, znacznie dłuższa. Są na niej i „Orlik”, Marian Bernacik (zginął w czerwcu 1946), i „Jastrząb”, Leon Taraszkiewicz (zginął w styczniu 1947), i Antoni Żubryd, zamordowany wraz z żoną przez agenta UB, i „Szary”, kapitan Antoni Heda, dowódca udanej akcji na kieleckie więzienie z 4 na 5 sierpnia 1945 r., kiedy to uwolniono ponad 350 więźniów, czy „Bartek”, kapitan Henryk Flame, którego oddział w wyniku ubeckiej prowokacji został zgładzony (uśpionych wysadzono w powietrze) w okolicach miejscowości Ba- rut. Znajdzie się na niej i „Zbroja”, kapitan Ludwik Marszałek, stojący na posterunku we Wrocławiu, i jego podkomendny por. Władysław Cisek „Rom”, stracony we wrocławskim więzieniu 27 listopada 1948 r. Nie sposób, łącząc poszczególne wątki personalne, nie wymienić trzech spośród niezłomnych, któ- rzy na trwałe zadomowili się w lokalnej, ale też ogólnopolskiej legendzie. Pierwszy z nich to Józef Kuraś „Ogień”. Ten żołnierz Służby Zwycięstwu Polski, Konfederacji Tatrzańskiej, Armii Krajowej, kilkunasto- dniowy szef PUBP w Nowym Targu, w latach 1945-1946 był rzeczywistym władcą Podhala. W walce z jego oddziałem ginęli funkcjonariusze UB, NKWD i milicjanci, ale likwidowani byli również ludzie uznani za cywilnych współpracowników nowych, komunistycznych władz. Poczynania „Ognia” budzą po dzień dzisiejszy kontrowersje, niemniej jednak nie można zaprzeczyć, że on i jego żołnierze walczyli „o Wolną, Niepodległą i prawdziwie demokratyczną Polskę”. „Ogień” zginął w lutym 1947 r., otoczony w Ostrowsku nieopodal Nowego Targu przez grupę operacyjną KBW. Drugi z nich, kapitan Stanisław Sojczyński „Warszyc” to twórca Konspiracyjnego Wojska Polskiego, walczącego przede wszystkim w łódzkim, ale też w województwach kieleckim, śląskim oraz poznańskim. Zgrupowanie „Warszyca” w chwili największego rozwoju liczyło ponad 4 tys. ludzi – likwidowano pla- cówki UB, uwalniano więźniów (jak w kwietniu 1946 r. w Radomsku), rozbijano obławy. Mocno osadzo- ny w terenie mógł liczyć na pomoc miejscowej ludności – docierał do niej również za pośrednictwem ulotek i gazetek. W ręce bezpieki dostał się z powodu zdrady w połowie 1946 r. – stracono go 19 lutego 1947 r. w Łodzi. Tę niewielką listę zamyka major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, dowódca V Wileńskiej Brygady AK. W konspiracji akowskiej walczył w okolicach Wilna, ale nie uczestnicząc w operacji „Ostra Brama”, nie dostał się w ręce Sowietów. Walkę z nowym okupantem brygada „Łupaszki” prowadziła na Biało- stocczyźnie, a jej finał nastąpił na Pomorzu Gdańskim, gdzie formacja przetrwała do wiosny 1947 r.. Próba powrotu do cywilnego życia nie powiodła się – Szendzielarz został aresztowany w połowie 1948 r. i zgładzony strzałem katyńskim (otrzymał 18-krotny wyrok śmierci) 8 lutego 1951 r. To w jego oddzia- le pełniła służbę sanitariuszki Danuta Siedzikówna „Inka”, rozstrzelana tuż przed ukończeniem 18 roku życia. Ta, która zachowała się „jak trzeba”… W III Rzeczpospolitej przywracanie pamięci o żołnierzach niezłomnych nie okazało się sprawą ani oczywistą, ani prostą. Podobnie jak poszukiwanie ich mogił. Skazani na zapomnienie, opluwani za życia i po śmierci, dopiero w ostatniej dekadzie doczekali się godnych upamiętnień. Dniem ku ich czci, na- rodowym świętem, stał się od 2011 r. 1 marca, kiedy to sześćdziesiąt lat wcześniej w piwnicy mokotow- skiego więzienia strzałem w tył głowy pozbawiono życia ostatniego prezesa Zarządu Głównego WiN, majora Łukasza Cieplińskiego i sześciu jego współpracowników.

203 79. Czas stalinowskiej nocy

Cz. 4. Terror

Istotnym elementem, określającym oblicze rządów sprawowanych przez komunistów, był terror. Z pozo- ru dotyczył jedynie zdeklarowanych przeciwników władzy mieniącej się „ludową”. W praktyce dotykał wszystkich. Nawet tych, którzy nowy porządek byli skłonni w całej rozciągłości akceptować. Tocząca się przez kraj fala terroru raz wzbierała, kiedy indziej zdawała się niknąć, zwłaszcza po za- powiedziach amnestii. Nadzieje na zelżenie represji za każdym razem okazywały się jednak zawodne. Co więcej, każdy kolejny nawrót oznaczał poszerzanie kręgu wrogów. Najdotkliwiej, bo najwcześniej, machina represji została wprawiona w ruch na kresach. W 1944 r. uderzyła w tych, którzy doświadczyli już jej działania w latach 1939-1941, w pierwszej kolejności zaś w uczestników akcji „Burza”. Latem 1944 r. objęła też ziemie położone pomiędzy Bugiem a Wisłą, wciąga- jąc w swe złowrogie tryby coraz to nowe oddziały Armii Krajowej i cywilnych funkcjonariuszy polskiego państwa podziemnego. W połowie następnego, 1945 r., stała się wszechobecna. Nowym jakościowo etapem działań, zmierzających do całkowitego ubezwłasnowolnienia polskiego społeczeństwa, stała się sprawa podstępnie zwabionej do Moskwy i tam osądzonej „szesnastki”. Pierw- szy przypływ nadziei, związany z wejściem do rządu Mikołajczyka jako reprezentanta PSL i amnestia z 2 sierpnia 1945 r., został przekreślony już jesienią, kiedy to podczas masowych aresztowań oficerów i żołnierzy podziemnej armii do więzienia trafili m.in. Jan Mazurkiewicz „Radosław” i Kazimierz Moczarski. Panoramę działań represyjnych podejmowanych na przełomie 1945 i 1946 r. uzupełnić trzeba pacyfikacjami, dokonywanymi przez oddziały UB, KBW i Armii Czerwonej, oraz – przeradza- jącymi się w metodę działania – skrytobójczymi mordami, wymierzonymi przede wszystkim w dzia- łaczy opozycji. Nowa fala terroru objęła kraj po referendum czerwcowym, a nową jakością stał się bez wątpienia sprowokowany, a zapewne i zorganizowany przez komórki „bezpieczeństwa” kielecki pogrom. Od poło- wy listopada 1946 r. system represyjny zyskał szczególne sankcje prawne w postaci dekretu tworzącego Komisję Specjalną do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym (mogła ona w trybie ad- ministracyjnym kierować poszczególne osoby do obozów pracy przymusowej) i dekretu o postępowa- niu doraźnym. Ten nurt, sankcjonujący represjonowanie „wrogów władzy ludowej” jako przestępców godzących w „ład społeczny”, ukoronowany został wprowadzeniem w życie dekretu „o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa”, czyli cieszącego się zasłużoną a złowrogą sławą Małego Kodeksu Karnego. Propagandową farsą okazała się amnestia ogłoszona w lutym 1947 r. Rozgłos nadano ułaskawie- niom – m.in. Jana Rzepeckiego. W tajemnicy, na rozkaz Radkiewicza, pospiesznie wykonywano wyroki śmierci na tych, którzy mogli podlegać ustawie amnestyjnej. Amnestia nie zahamowała ani skali aresztowań, ani nie powstrzymała sędziów przed wydawaniem coraz to nowych wyroków śmierci. Ludzi usiłujących w coraz trudniejszych warunkach dochować wier- ności idei Niepodległej, sądzono w jawnych i tajnych procesach, przy czym ohydy owych poczynań nie sposób po dzień dzisiejszy czymkolwiek usprawiedliwiać. Wyroki wydawał „sąd krzywoprzysiężny”, któ- ry nie wahał się skazać na śmierć człowieka tak wyjątkowego formatu, jak Witolda Pileckiego, oskarżo- nego o utrzymywanie łączności ze zbrojnym podziemiem i prowadzenie pracy wywiadowczej na rzecz II Korpusu. A przecież Pilecki był tym żołnierzem podziemia, który z własnej woli dał wywieźć się do Oświęcimia, by za drutami zorganizować AK-owską konspirację… Latem 1948 r. do więzienia trafili po raz kolejny ci, których rok wcześniej amnestionowano – Rzepecki i Mazurkiewicz. Okrutnymi tortura- mi starano się w mokotowskim więzieniu złamać zdobywcę Wilna, płk. Krzyżanowskiego „Wilka”. Po- ciągnięciem szczególnie cynicznym stało się natomiast wykorzystywanie do rozprawiania się z ludźmi podziemia dekretu KRN z sierpnia 1944 r., mówiącego o działaniach na rzecz państwa niemieckiego. Na jego podstawie skazywano zbrodniarzy hitlerowskich. Na tej samej podstawie więziono i tracono bohaterów konspiracji.

204 W miarę upływu czasu lista wrogów zamiast maleć, zaczynała się rozrastać. W 1949 r. w ościennych krajach komunistycznych zaczęto skazywać na śmierć (i wykonywać te wyroki) lokalnych przywód- ców: Kostowa w Bułgarii, Rajka na Węgrzech. Była to czytelna zapowiedź przeniesienia mechanizmu terroru w obręb obozu władzy, eliminowania tych wszystkich, którzy bądź nie spełniali oczekiwań mocodawców, bądź zaczynali poczynać sobie nazbyt samodzielnie. W Polsce dotyczyło to w pierw- szym rzędzie Gomułki i związanej z nim grupy polityków. Pierwszym polskim sygnałem tego zjawiska stało się aresztowanie, już późną jesienią 1948 r., Włodzimierza Lechowicza, ministra z ramienia SD, powiązanego z Marianem Spychalskim. Sam Gomułka w styczniu 1949 r. przestał być wicepremierem i ministrem Ziem Odzyskanych. Od 1949 r. nowym narzędziem w bogatym repertuarze środków represyjnych stał się proces poka- zowy. Spektaklem, drobiazgowo uprzednio przygotowanym, stała się rozprawa aresztowanego jeszcze w połowie 1947 r. działacza przedwojennego Stronnictwa Narodowego Adama Doboszyńskiego, który w 1946 r. nielegalnie powrócił do kraju. Osoba Doboszyńskiego była tu pretekstem. Rzecz szła o zohydza- nie Armii Krajowej, zniszczenie jej legendy. Złamani torturami bojownicy podziemia składali zaznania (częstokroć za cenę życia) o współdziałaniu kierownictwa AK z Abwehrą a nawet Gestapo i choć sam Doboszyński odrzucił oskarżenia (po procesie został stracony) wypowiadane podczas procesu rewelacje zyskały sobie na stałe prawo propagandowego obywatelstwa. Przy pomocy pokazowych procesów zaczęto godzić też w Kościół. Na wieloletnie wyroki skazywano księży za współdziałanie za zbrojnym podziemiem, rozsiewanie szkalujących nowe władze informacji, a nawet za „spekulację”. Kościół usiłowano rozbijać też od wewnątrz, inicjując ruch gotowych współ- działać z władzami „księży-patriotów”. Natomiast w 1950 r. uderzenie wymierzone zostało w związane z Kościołem instytucje społeczne o profilu charytatywnym, w pierwszym rzędzie w „Caritas”. W tym przypadku całą akcję rozpoczęto od Wrocławia, ujawniając nadużycia w miejscowej placówce „Cari- tasu”. Doprowadziło to, po ustanowieniu zarządu komisarycznego, do przejęcia pełnej kontroli nad tą instytucją przez państwo. Wewnętrzna sytuacja w krajach „ludowych demokracji” uległa dramatycznemu zaostrzeniu w mo- mencie wybuchu konfliktu zbrojnego w Korei. Werbalnej obronie pokoju towarzyszyła zatem wojna, co dostrzegły wreszcie najbardziej nawet zaślepione kręgi opinii publicznej na zachodzie. W samym zaś bloku komunistycznym zewnętrznej agresji towarzyszyła nowa fala wewnętrznych czystek, tym ra- zem w połączeniu z rozpętaną przez Kreml kampanią antysemicką. W Polsce, po objęciu w listopadzie 1949 r. przez Rokossowskiego funkcji ministra obrony narodowej, czystka dotknęła wojsko. Zwalniano „niepewnych” oficerów, zastępując ich, zwłaszcza na stanowiskach kluczowych, Rosjanami. Sporą grupę tych, którzy służyli w armii „sanacyjnej”, aresztowano. Aresztowania w maju 1951 r. generałów Jerze- go Kirchmayera, Stanisława Tatara i Stefana Mossora wraz z kilkunastoma innymi wyższymi oficerami świadczyły, że spirala terroru po raz kolejny zaczyna się rozkręcać. Tym razem nie oszczędzono i komunistów. W maju aresztowany został Marian Spychalski. Po nim do więziennej celi trafili generałowie Grzegorz Korczyński i Wacław Komar, a spośród cywilnych współ- pracowników Gomułki m.in. Władysław Bieńkowski i Zenon Kliszko. Samego Gomułkę aresztowano w pierwszych dniach sierpnia 1951 r. Jednakże, pomimo nacisków Kremla, przywódca polskich komu- nistów nie stanął przed sądem. Trudno orzec, czy zdecydował brak odpowiednio mocnych „dowodów”, czy obawa przed postawą samego Gomułki, czy wreszcie urazy sięgające okresu rozprawy z komunista- mi w latach trzydziestych, dość, że fala czystek – w porównaniu z Czechosłowacją czy Węgrami – miała relatywnie ograniczony zasięg. Nie oznacza to jednak, by nie szukano dowodów. Ich elementem stały się procesy wojskowe, z któ- rych najgłośniejszym był – prowadzony w sposób pokazowy – proces gen. Tatara i jego współtowarzy- szy. Tych jednak, którzy rzekomo kierowali poczynaniami „dywersyjnej grupy w Wojsku Polskim”, nie skazano na śmierć, a na kary dożywotniego więzienia. Na śmierć jednak skazywano, takie wyroki dostali na przykład bohaterscy obrońcy polskiego Wybrzeża z września 1939 r., pięć z nich dotknęło oficerów marynarki. Ogółem w latach 1950-1953 zapadło aż 37 wyroków śmierci – 19 wykonano. Więzienia, w których przetrzymywano w niedających się opisać warunkach najwartościowszych ludzi, były przepełnione. Fizyczne, a zwłaszcza psychiczne dręczenie więźniów sprawiało, że wielu z tych, któ- rzy zwycięsko przeszli najcięższe próby okupacyjne, złamano i upodlono. Oprawcy zaś, w rodzaju Józefa Różańskiego, Józefa Duszy, Eugeniusza Chimczak czy Adama Humera, pozostali w praktyce bezkarni.

205 Męczeńską śmiercią ginęli zaś i umierali najlepsi. Emil Fieldorf, Kazimierz Pużak, Wacław Lipiński, Aleksander Krzyżanowski, ks. Zygmunt Kaczyński – to ledwie początek bardzo długiej, zbyt długiej listy tych, którzy nie opuścili PRL-owskich kazamatów. Niewolenie nie miało jednej tylko, fizycznej postaci. Niewolono, z nieodwracalnymi niekiedy skut- kami, i umysły, a zjawisko to dotyczyło każdej sfery ludzkiej myśli związanej z nauką, kulturą czy sztuką. Niszczono fizycznie i zatruwano dusze. Spirala terroru, nawet najrozleglejsza, osiągnąć musi jednak swój kres. Datą, która w symboliczny sposób zapoczątkowała nowy etap dziejowy, był 5 marca 1953 r. Zmarł Stalin – co w całym bloku sta- ło się, zrazu niedostrzegalnym, początkiem odwilży. Polska zaś znalazła się na drodze do Października.

206 80. Odwilż. Droga do Października

Rok 1955, rok śmierci dyktatora kremlowskiego, nie zapowiadał, że w Polsce nastąpić może jakakol- wiek zmiana na lepsze. Od 22 lipca 1952 r. obowiązywała nowa konstytucja, głosząca gromko, że „wła- dza należy do ludu pracującego miast i wsi”. Atrapa konstytucyjna, pełna demokratycznych frazesów, służyła propagandowemu maskowaniu faktu, kto był rzeczywistym dysponentem władzy, choć raczej na zewnętrzny użytek, w kraju bowiem nikt co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Trudno się też dziwić, że w październikowej farsie wyborczej według oficjalnych danych spośród 95% głosu- jących aż 99,8% oddało swe głosy na jedyną listę firmowaną przez Front Narodowy, czyli blok zło- żony z PZPR, ZSL i SD. Marszałkiem nowego sejmu, co godzi się odnotować, został człowiek, który położył największe zasługi w ujarzmianiu środowiska naukowego, pierwszy prezes skonstruowanej na wzór radziecki Polskiej Akademii Nauk, profesor Jan Dembowski. Nowe władze demonstrowały w ten sposób, że są wspierane przez autentyczne autorytety, przy czym nie wahano się też, odwoływać do wsparcia ze strony ludzi pióra czy sztuki, by wymienić w tym miejscu Juliana Tuwima, Konstante- go Ildefonsa Gałczyńskiego czy kreowanego niemal na nowego wieszcza Władysława Broniewskiego. Dodajmy, że inni, jak Jarosław Iwaszkiewicz, Jerzy Putrament, Adam Ważyk czy Wojciech Żukrowski, sami dbali o to, by móc się zasłużyć. Na jeszcze jeden aspekt tworzonego przez komunistów świata pozorów należy zwrócić uwagę. Była to, prowadzona z dużym nakładem środków i znaczną determinacją, próba wyeliminowania ze zbioro- wej świadomości społeczeństwa tych postaci i wydarzeń, które, zwłaszcza w XX w., zyskały rangę sym- bolu. Czyniono to przy pomocy taniej książki, broszury propagandowej, za pośrednictwem prasy, fal radiowych, kina, popularnych odczytów, wreszcie odpowiednio skonstruowanego programu szkolnego. Wystarczy więc tytułem przykładu podać, że święta narodowe – 3 Maja, 15 sierpnia i 11 listopada – za- stąpiono 1 maja, 22 lipca i 7 listopada. Miejsce Piłsudskiego zająć miał Świerczewski-Walter. Tradycja Wojska Polskiego, opatrzonego przymiotnikiem „ludowe” w przeciwieństwie do międzywojennego, „pańskiego”, zaczynała się pod Lenino, a wyznaczyły ją nazwy takich miejscowości jak Studzianki, Ko- łobrzeg, Budziszyn i Berlin. Krajową siłą zbrojną, walczącą z okupantem, a nie stojącą „z bronią u nogi”, stała się wyłącznie Gwardia, a potem Armia Ludowa. Zakłady produkcyjne, place i ulice zawdzięczały teraz swe nazwy działaczom „właściwego” nurtu międzynarodowego ruchu robotniczego. Pojawiały się stocznie, huty i kopalnie imienia Lenina, Wilhelma Piecka, Maurice’a Thoreza, Róży Luksemburg, Feliksa Dzierżyńskiego. Im też wznoszono pomniki. Zasługi Sikorskiego czy Grota-Roweckiego niknęły zupełnie w zestawieniu z Jankiem Krasickim, Małgorzatą Fornalską czy Frankiem Zubrzyckim. O windowaniu na wszelkie możliwe piedestały Stalina nie warto nawet wspominać. Próby eksponowania przez władzę komunistyczną swego rodowodu są zrozumiałe. Problem tkwił w tym, że owym rodowodem usiłowano zastąpić tradycje dotychczasowe, budzące w narodzie dumę i decydujące o jego poczuciu tożsamości, umożliwiające identyfikację z przeszłością. A jednak admini- stracyjne przekreślenie tradycji społecznie akceptowanej i narzucanie odmiennego punktu widzenia na przeszłość, tworzenie narodowego panteonu z postaci mało znanych, w przekonaniu ogółu wręcz wro- gich, okazało się zabiegiem chybionym. Podobnie jak działania podjęte na całkowicie odmiennym polu, a związane z próbą przymusowego skolektywizowania wsi. Naciski kolektywizacyjne zaczęły narastać w okresie wprowadzania w życie planu 6-letniego, któ- rego realizacja zmienić miała oblicze Polski, przekształcając ją w kraj przemysłowo-rolniczy. Był to czas forsownej industrializacji, przy czym niemal cały wysiłek inwestycyjny skupił się na przemyśle ciężkim, przy zupełnym w praktyce pomijaniu potrzeb bytowych ludności. To władnie wówczas za- częto wznosić przemysłowe kolosy, na czele ze sztandarową „wielką budowlą socjalizmu” – Hutą im. Lenina pod Krakowem. Od ustalonej odgórnie linii przemian nie mogła zatem odstawać polska wieś. Do spółdzielni (zabroniono używania terminu „kołchoz”) usiłowano wciągać chłopa najrozmaitszymi metodami. Z jednej strony były to preferencje przy zakupie przykładowo materiału siewnego czy ma- szyn rolniczych, znaczne ulgi podatkowe, z drugiej faktyczne niszczenie gospodarstw indywidualnych. Drastycznie rosło zatem finansowe obciążenie wsi, dokonujące się poprzez podwyższenie stawek po-

207 datku gruntowego i wprowadzenie w 1952 r. dostaw obowiązkowych mięsa, mleka, ziemniaków i zbóż (dodajmy, że ceny płacone przez państwo zbliżały się zaledwie do połowy ceny rynkowej). Co więcej, wraz z kampanią propagandową wymierzoną w „kułaków”, wieś w gruncie rzeczy terroryzowano. Czyniono to poprzez rekwirunek inwentarza i płodów rolnych, zajmowanie budynków gospodarczych i ziemi, wreszcie terror fizyczny. W niektórych rejonach kraju (wrocławskie, białostockie, warszaw- skie) dochodziło do starć chłopów z osłanianymi przez wojsko ekspedycjami rekwizycyjnymi. I choć liczba spółdzielni w wyniku tych poczynań rosła, rzeczywistym osiągnięciem władzy komunistycznej stał się wyraźny spadek produkcji rolnej, połączony z dekapitalizacją części gospodarstw i spadek do- staw żywności do miast. Plany dotyczące kolektywizacji, pomimo sukcesów odnotowywanych przez propagandę, wciąż pozostawały w sferze fikcji. Stopniowe łagodzenie kursu w ZSRR, związane z wyeliminowaniem Berii i wprowadzeniem „kolek- tywnego kierownictwa”, na gruncie polskim nie znajdowało początkowo jakiegokolwiek odbicia. Władzę kumulował w swym ręku Bierut, od jesieni 1952 r. nie tylko szef PZPR, prezydent, ale i premier, a po IX plenum KC PZPR z października 1953 r. niemal bezpośrednio nadzorujący pracę MBP. Zdawać się przy tym mogło, po zakończonym wyrokiem długoletniego więzienia procesie biskupa kieleckiego Cze- sława Kaczmarka, a szczególnie po aresztowaniu 26 września 1953 r. prymasa Stefana Wyszyńskiego, że władze zdołają złamać opór Kościoła. Zwłaszcza, że konferencja Episkopatu, kierowana przez biskupa Michała Klepacza, zdecydowała się na podpisanie deklaracji o wierności wobec PRL. Pomimo owych spektakularnych sukcesów władzy kontynuowanie przyjętej w 1949 r. linii postępo- wania stawało się coraz mniej realne. Załamywała się, nadmiernie obciążona inwestycjami, gospodarka. Produkcja rolna nie zaspokajała podstawowych potrzeb ludności. Na rynku permanentnie brakowało artykułów konsumpcyjnych. Rozrośnięty ponad miarę, ociężały aparat biurokratyczny, nie był w stanie i zwyczajnie nie potrafił reagować. Optymizmowi statystyk zadawały kłam realia gospodarcze. Komunistyczni władcy państwa dostrzegali tę sytuację, ale podejmowane środki zaradcze były nic nie znaczącą kosmetyką. II zjazd PZPR, obradujący w marcu 1954 r., zdecydował o wprowadzeniu korekt do planu 6-letniego (miano doprowadzić do zwiększenia produkcji rolnej i zwrócić większą uwagę na przemysł zaspokajający potrzeby rynku konsumenta), ale w praktyce zapowiadane zmiany nie następo- wały, środki przeznaczone na inwestycje zamiast bowiem maleć, rosły. Ekstensywny rozwój gospodar- czy, cechujący się niezwykle wysoką kapitałochłonnością, zapowiadał gospodarczy krach, którego skutki musiałyby odbić się i na życiu polityczno-społecznym. Woli zmian w kierownictwie „przewodniej siły”, liczącej w początkach 1954 r. blisko milion trzysta tysięcy członków (w latach 1949-1954 usunięto z PZPR bez mała pół miliona osób!), również nie było. W otoczeniu Bieruta widać było wciąż te same twarze: Zawadzkiego, Cyrankiewicza, Minca, Bermana, Nowaka, Ochaba, Jóźwiaka, Mazura, Radkiewicza, Zambrowskiego i wojskowego namiestnika Kremla, Rokossowskiego. I choć, wzorem radzieckiego kierownictwa, II zjazd zdecydował o potrzebie wprowa- dzenia w życie zasad „kolektywnego kierownictwa” przez powtórne powierzenie funkcji premiera Cy- rankiewiczowi, było to posunięcie o charakterze czysto kosmetycznym. Nastroje odwilżowe docierały jednak i do społeczeństwa, jak i do szeregowych członków PZPR. Roz- ziew pomiędzy propagandowymi realiami a rzeczywistością stawał się coraz większy, a przez to szcze- gólnie dolegliwy. Konserwatywny trzon kierownictwa polskiej partii, nie mający dostatecznego wsparcia ze strony go frakcji kremlowskiej, zmuszony był ograniczyć skalę terroru. W więzieniach wstrzymano egzekucje, znacznie zmniejszono też ilość aresztowań. O tym, że czasy rzeczywiście się zmieniają, dobitnie świadczyły wypadki z wczesnej jesieni 1954 r. Po raz pierwszy strajk o wyraźnym podłożu ekonomicznym, przeprowadzony w Zakładach Cegiel- skiego w Poznania, nie potraktowany został jako sabotaż. Co więcej, władze, przynajmniej pozornie, ustąpiły. Być może na liberalną reakcję władz wpłynął wówczas inny, z pozoru zewnętrzny, czynnik. Były nim audycje Radia Wolna Europa, przekazujące do kraju rewelacje zbiegłego na zachód wysokie- go funkcjonariusza MBP, Józefa Światły. Wpłynęły one na wyraźne podminowanie nastrojów, czego nie mogły już zmienić decyzje organizacyjno-personalne: rozwiązanie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i przesunięcie jego szefa na boczny tor, na stanowisko ministra PGR-ów. Z więzienia zwolniono też Gomułkę. Kolejne zmiany na szczytach aparatu władzy nastąpiły po III plenum KC PZPR w styczniu 1955 r. Pojawili się, liberalnie nastawieni, tzw. „młodzi sekretarze”, czyli Władysław Matwin i Jerzy Morawski.

208 Buntować zaczynały się, do tej pory gorliwie wykonujące polecenia partii, organizacje młodzieżowe, w tym i cześć aktywu ZMP. Swą błyskotliwą karierę, całkowicie zmieniając optykę, rozpoczynało niezwy- kle do tej pory kostyczne „Po prostu”. Wszystkie te zjawiska były z jednej strony odbiciem prowadzonej na szczytach walki o władze, z drugiej narastającego zniecierpliwienia społeczeństwa. Kulminacja tych procesów nastąpiła jednak dopiero w 1956 r. Impuls dał lutowy XX zjazd KPZR. Wybuch w Polsce na- stąpił w czerwcu. Symbolem przemian stał się zaś – październik.

209 81. Odwilż. Czerwiec – Październik

Jubileuszowy, XX zjazd KPZR, obradujący od 14 do 25 lutego 1956 r. w Moskwie, nie zapowiadał się sen- sacyjnie. Nie zmienił się skład kierownictwa. Nowych treści trudno było doszukiwać się w wypełnionych frazesami mowach. Sytuacja zmieniła się jednak po ostatnim, nocnym zamkniętym posiedzeniu zjazdu, w czasie którego aktualny szef KPZR, Nikita Chruszczow, wygłosił referat. Tajny referat Chruszczowa, w którym piętnował on „wypaczenia”’ i demaskował „kult jednostki”, nie oznaczał rozliczenia z systemem totalitarnym. Przywódca KPZR starał się udowodnić, że bezmiar zbrodni obciąża jedynie Stalina i realizatora jego polityki, Ławrientija Berię. Zbrodnie popełniano jedynie na ko- munistach, i to wyłącznie tych, których określić można mianem „leninowców” – z tego punktu widzenia rozprawienie się przykładowo ze zwolennikami Lwa Trockiego było w pełni uzasadnione. Chruszczow formułował wreszcie tezę, że stalinizm był w gruncie rzeczy zaprzeczeniem linii wytyczonej przez Lenina, co prowadzić musiało do wniosku, że powrót do źródeł wypaczonej doktryny jest konieczny i możliwy. Tekst referatu delegacja PZPR, powracająca do Warszawy bez chorego Bieruta, przywiozła ze sobą. Jedyny egzemplarz, w języku rosyjskim, znajdował się w gmachu KC po to, by mogli zapoznać się z nim członkowie najwyższego partyjnego gremium. Jednak, dla wygody, referat przetłumaczono na język polski. O ile jednak kierownictwa „bratnich partii” zadbały, by rewelacje Chruszczowa pozostały zna- ne tylko nielicznym, nowe kierownictwo PZPR (Bierut zmarł 12 marca w Moskwie, a jego miejsce zajął Edward Ochab) podjęło decyzję, by tekst referatu udostępnić wojewódzkim i powiatowym sekretarzom. Referat, powielony w wielu tysiącach egzemplarzy, w rezultacie trafił nie tylko do ludzi aparatu, ale i bez- partyjnych, i, co więcej, do korespondentów zachodniej prasy. Spełnił zatem rolę przysłowiowej dolanej do ognia oliwy. Referat, o czym nie należy zapominać, był też ważnym argumentem używanym w wewnątrzpartyjnej rozgrywce. Spór, przybierający coraz ostrzejsze formy i rozleglejszy zasięg, toczył się pomiędzy zwolenni- kami zakonserwowania istniejącego układu a tymi, którzy – również we własnym interesie – gotowi byli przystać na jego stopniową liberalizację. Stalinowski „beton”, wkrótce od miejsca spotkań zwany „nato- lińczykami”, w której to grupie prym wiedli cieszący się zaufaniem Kremla i jego wojskowych namiest- ników w Polsce na czele z Rokossowskim – Zenon Nowak, Franciszek Mazur i Kazimierz Witaszewski, próbował wzmocnić swą pozycję m.in. przez rozbudzanie nastrojów antysemickich. Zabieg ten mógł przynieść im powodzenie, gdyż wśród odpowiedzialnych za stalinowski terror funkcjonariuszy znaj- dowała się spora grupa osób pochodzenia żydowskiego, obecnych również w szeregach ich oponentów, „puławian”. Zresztą cała grupa tych, którzy zamierzali żywcem przenosić na grunt polski wzory radziec- kie zaczynała w 1956 r. przechodzić do obozu „odnowy”. Rozliczenie z przeszłością mogło przecież być pomocne w zachowaniu realnej władzy. Przechodzenie na nowe pozycje stawało się konieczne, społeczeństwo bowiem zaczynało się radyka- lizować. Nieśmiałe „odwilżowe” strumyczki zaczynały przekształcać się w coraz bystrzej płynącą rzekę. W prasie krytykowano „posłuszny” sejm i bezwolne związki zawodowe. Domagano się rzeczywistych, a nie pozorowanych reform gospodarczych. Pojawiały się, wysunięte po raz pierwszy wiosną w żerańskim FSO, postulaty powołania do życia rad robotniczych. Wreszcie, po dyskretnym przyzwoleniu ze strony partyjnych liberałów, zdecydowano się na próbę pozyskania „ludzi z AK”. Efektem nacisków, również ze strony społeczeństwa (artykułowanym przez niewielką, ale liczącą się grupę intelektualistów), było ogłoszenie amnestii 27 kwietnia 1956 r. I choć władza komunistyczna nie zamierzała rozliczać się ze stworzonym przez siebie systemem, to jednak w ciągu kilku tygodni mury więziennych katowni opuściło niemal 30 tysięcy więźniów politycznych. Wśród nich byli również ci, którzy przez wiele lat oczekiwali na egzekucję. Ich miejsce zajęli nieliczni, rzuceni na żer, funkcjonariusze „bezpieki”, tacy jak Anatol Fejgin, Roman Romkowski czy najbrutalniejszy z nich, Józef Różański. Rozgrywki prowadzone w elitach władzy (ich przejawem stało się ustąpienie w początkach maja z funkcji wicepremiera Bermana) były dla społeczeństwa czytelnymi sygnałami narastającego kryzysu. Jednak starannie dozowane gesty, choćby decyzja amnestyjna, wyraźnie dowodziły, iż proces „odwilżo- wy” jest kontrolowany. Nie było wiadomo, czy społeczeństwo, coraz bardziej aktywne, zdoła go zdyna-

210 mizować. Dramatyczną odpowiedź przyniosły wypadki, które w ostatnich dniach czerwca rozegrały się w Poznaniu. Punktem zapalnym stała się załoga ZIPSO, czyli Zakładów Cegielskiego. Doświadczenia strajkowe z jesieni 1954 r. sprawiły, iż poznańscy robotnicy czuli się relatywnie pewniej od kolegów z innych ośrod- ków, a ponadto łatwiej przychodziło im formułowanie żądań, odnoszących się zresztą wyłącznie do sfery socjalnej. Już wiosną domagali się oni zmniejszenia wyśrubowanych norm, podwyżek płac i zmniejszenia ich opodatkowania, czyli wzrostu realnych zarobków. Dyrekcja, tak jak i władze lokalne, poprzestawały jedynie na obietnicach. W rezultacie lista żądań stawała się coraz dłuższa, nastroje zaś radykalniejsze. W efekcie 8 czerwca w ZIPSO odbyła się tradycyjna „masówka”, jednak miast rytualnych zaklęć o potrze- bie wykonania planu zapadła decyzja, by listę postulatów przedstawić w Ministerstwie Przemysłu Maszy- nowego. Robotnicy wyłonili też swych rzeczników, którymi zostali: aktualny przewodniczący zakładowej organizacji związkowej, Edmund Taszer i stolarz Stanisław Matyja. Zawiązujący się protest robotniczy utrzymywał się zatem w całkowicie legalnych, związanych z oficjalnie działającymi strukturami, ramach. Resort nie odpowiedział as postulaty robotników. Po dwu tygodniach zorganizowano strajk i za- powiedziano przygotowanie demonstracji w czasie zbliżających się targów międzynarodowych. I choć reprezentanci załogi udali się do Warszawy, a zakład wizytował zarówno szef CRZZ, Wiktor Kłosiewicz, jak i resortowy minister, nie tylko o realizacji postulatów, ale nawet o próbie zrozumienia motywów za- łogi najzwyczajniej nie było mowy. Bierna postawa władz wywołała następne wydarzenia, We wczesnych godzinach rannych 28 czerwca niemal cała załoga ZIPSO rozpoczęła marsz ku cen- trum Poznania. Dołączyła się do niej strajkująca od 27 czerwca załoga ZNTK. Po niej – kolejne. Pochód ogromniał. Powiewały nad nim flagi o barwach narodowych. Pojawiły się hasła. To, które oddawało istotę protestu, brzmiało: „Chleba i wolności”. Potężny, stutysięczny pochód, śpiewający patriotyczne i religijne pieśni, dotarł na centralny plac Poznania – kiedyś Mickiewicza, aktualnie Stalina. Mieściły się tam siedziby władz partyjnych i woje- wódzkich. Aparatczycy byli jednak zaszokowani i całkowicie bezwolni – sytuacja wyraźnie ich przera- stała. Wobec braku reakcji manifestanci żądali przybycia do Poznania premiera, ale sami nie zamierzali bezczynnie czekać. Wobec pogłosek, że z rozkazu władz uwięziono delegatów robotniczych, przypusz- czono szturm do więzienia. Poszczególne grupy manifestantów demonstrowały również na terenach targowych. Inne – niszczyły urządzenia zagłuszające. Wreszcie, około godziny 11:30, przyszła kolej na gmach Wojewódzkiego UBP. Funkcjonariusze „bezpieki”, nie bez powodów obawiając się odwetu, stawili opór. Strumienie wody, skierowane przeciwko demonstrantom, nie skutkowały. Funkcjonariusze sięgnęli zatem po broń. W tłumie padli pierwsi zabici i ranni. Manifestanci mieli już jednak broń. Zdobyto ją podczas akcji na więzienie, a następnie w trakcie rozbrajania podchorążych ze szkoły pancerniaków. Żołnierze bratali się przy tym z tłumem. Sytuacja zmieniła się, gdy do akcji wkroczył 10 pułk KBW. Żołnierze KBW użyli broni. Walki stawały się coraz zaciętsze. Przybywało zabitych. Do pobliskich szpitali napływało coraz więcej rannych. Wreszcie do akcji wkroczyły czołgi. Te atakowano butelkami z benzyną. Przeciwko mieszkańcom Poznania skierowano 10 Sudecką Dywizję Pancerną. Żołnierzom tłumaczo- no, że „zamieszki” wywołali „niemieccy agenci”. Akcją pacyfikacyjną kierował gen. Stanisław Popławski- -Grochow. W stolicy Wielkopolski znalazł się również Cyrankiewicz i sekretarz KC PZPR, Edward Gierek. Strzelanina ucichła dopiero nad ranem, chociaż jeszcze przez cały następny dzień wyłapywano sta- wiających opór uczestników manifestacji. Oficjalne, zaniżone dane podają, że śmierć poniosło 75 osób, a ponad 800 zostało rannych. Aresztowano blisko 700 osób. Wiele spośród nich torturowano. Zdarzało się też, że oficerowie strzelali do odmawiających wykonywania rozkazów żołnierzy. Reakcja władzy ko- munistycznej była gwałtowna. Polska „odwilż” zdawała się dobiegać końca. W wygłoszonym 29 czerwca przemówieniu radiowym Cyrankiewicz groził obcinaniem rąk tym, którzy podniosą je przeciwko władzy ludowej. Sama władza nie była już jednak jednolita. Wypadki po- znańskie zamierzały wykorzystać, we własnym interesie, obie rywalizujące ze sobą frakcje. „Natolińczycy” widzieli w nich argument przemawiający za ponownym zaostrzeniem kursu. „Puławianie”, choć podzielali ocenę o „chuligańskiej” naturze poznańskiego ruchu, starali wskazywać i na socjalne korzenie wystąpień. Do starcia doszło podczas obradującego w końcu lipca VII plenum KC, i choć przewagę uzyskała cen- trowa grupa skupiona wokół I sekretarza, Edwarda Ochaba, to jednak jedna z powziętych plenarnych uchwał otwierała drogę do rehabilitacji Gomułki i przywrócenia mu członkostwa partii.

211 W następnych miesiącach, w sierpniu i we wrześniu wewnętrzna sytuacja komplikowała się coraz bardziej. Rosnący nacisk społeczny zmuszał ekipę partyjną do dramatycznego, z jej punktu widzenia, wyboru. Sięgnięcie po społeczne poparcie mogło prowadzić do konfliktu z kremlowskimi mocodawcami. Poparcie Moskwy oznaczało wypowiedzenie walki narodowi. W tej coraz bardziej zawikłanej sytuacji klucz do jej rozwiązania znalazł się w ręku Gomułki. Władzy komunistycznej zaczynało brakować czasu. Oliwy do ognia dolewała coraz mniej respek- tująca wymagania cenzury prasa. W zakładach pracy zaczynały zawiązywać się rady robotnicze. Na wsi chłopi masowo występowali ze spółdzielni produkcyjnych. W końcu sierpnia dodatkowym impulsem stały się, złożone w obecności nieprzeliczonych rzesz pielgrzymów z całego kraju, śluby jasnogórskie. Niemym, adresowanym do władz wyrzutem, był pusty fotel prymasa. Zapowiedzią wyraźnego już odwrotu władz były się wyroki, wydane w końcu września na uczestni- ków poznańskich wydarzeń. Były one, jak na warunki PRL, łagodne. Zresztą sam proces nie został utaj- niony, oskarżeni zaś względnie swobodnie mogli mówić o nieprawidłowościach w toku śledztwa. Nowy kierunek wymagał jednak radykalnych zmian na samych szczytach władzy. Najważniejszą z nich było postawienie Gomułki na czele PZPR. Zmiany zamierzano przeprowadzić podczas zwołanego na 19 października VIII plenum KC PZPR. Dla partyjnego „betonu” był to ostatni dzwonek. Zwolenników zmian zamierzano aresztować. Akcję wewnętrzną wsparłyby wojska radzieckie, które w nocy z 18 na 19 października ruszyły ze swych baz w stronę Warszawy. Pacyfikację polityczną przeprowadzić miało kierownictwo radzieckie, którego dele- gacja, na czele z samym Chruszczowem, wczesnym rankiem wylądowała pod Warszawą. Pacyfikacja równałaby się nie tylko rozlewowi krwi, ale mogła pociągnąć za sobą trudne do przewi- dzenia następstwa. Polskie kierownictwo nie zamierzało zresztą ustępować, było gotowe nawet do uży- cia siły. Po stronie Gomułki stały zresztą oddziały KBW, dowodzone przez zwolnionego z więzienia gen. Komara. Linię przemian wspierała, podczas wieców i spontanicznych manifestacji, ludność i stolicy, jak i całego kraju. Ostatecznie udało się przekonać Rosjan, że nowe kierownictwo, nie porzucając socjalizmu, zdoła opanować sytuację. Nowym I sekretarzem został Gomułka.Z kierownictwa PZPR wyeliminowano „na- tolińczyków”. I choć Gomułka niezwykle ostro krytykował rodzimy „kult jednostki”, choć opowiadał się za nowym, równoprawnym ułożeniem stosunków z ZSRR, to jednak z „budowania socjalizmu” nie za- mierzał rezygnować. W rezultacie zamiast przełomu nadszedł czas „małej stabilizacji”.

212 82. Mała stabilizacja

Gomułka powracał do władzy w atmosferze euforii. Popierano go powszechnie, choć poszczególne gru- py społeczne łączyły z nim różne nadzieje. Robotnicy wierzyli, że staną się rzeczywistymi gospodarzami w swych zakładach pracy. Chłopi, że przestanie straszyć ich widmo kołchozów. Inteligencja oczekiwała wytyczenia własnej, polskiej drogi, wiodącej w stronę socjalizmu, a przynajmniej likwidacji tych ograni- czeń, które w praktyce uniemożliwiały swobodę wypowiedzi. Wierzono powszechnie, że usunięte i na- prawione zostaną wszelkie nieprawości. Młodzi zaś, i najbardziej dynamiczni, oczekiwali na kreowanie nowych, wielkich, a nienazwanych jeszcze możliwości. Poparcie wyrażano na wiecach i manifestacjach. Największa, która zgromadziła kilkuset tysięczny tłum, odbyła się 24 października na warszawskim Placu Defilad. Przemawiającego Gomułkę witano en- tuzjastycznie. Ze zrozumieniem przyjęto apel o potrzebę codziennej pracy, z rozczarowaniem – twier- dzenie o potrzebie pozostawienia w Polsce żołnierzy radzieckich. Nie ulega wszakże wątpliwości, że ża- den komunistyczny przywódca nie dysponował ani przedtem, ani potem, podobnym kredytem zaufania. Społeczne poparcie Gomułka umiejętnie dyskontował. Nie zamierzał jednak odcinać się od aparatu partyjnego. Co więcej, stawał się gwarantem, że utrzyma się on u władzy sprawowanej za społecznym przyzwoleniem. Zapowiadał zatem, a uczynił to już na krajowej naradzie aktywu 4 listopada, że struktu- ry partyjne pozostaną nienaruszone. Domagał się również zaprzestania sporów frakcyjnych. Jego apele trafiały na wyjątkowo podatny grunt – węgierski kontekst dowodnie ukazywał zgubność nadmiernej „li- beralizacji” i jednocześnie granicę, której przekroczenie czyniło realnym groźbę „bratniej” interwencji. Wiarę w kontynuację przemian utwierdzały lawinowo następujące zmiany personalne. Gruntownie przemeblowano rząd, aczkolwiek na jego czele pozostawał nadal Cyrankiewicz, Zmieniono szefa cen- trali związkowej. Nowi ludzie znaleźli się we władzach reanimowanych „stronnictw sojuszniczych”. Wy- miar symbolu zyskało usunięcie z funkcji ministra obrony Rokossowskiego, który wraz ze sporą grupą swych rodaków w mundurach powrócił do ZSRR. Jego miejsce zajął niedawno jeszcze więziony Marian Spychalski. Zmieniły się też, przynajmniej od strony formalnej, dwustronne stosunki Polski z ZSRR. Normował je nowy układ, podpisany 18 listopada w Moskwie. Wymiana handlowa przestawała być parawanem dla zwyczajnej, gospodarczej eksploatacji. Uzyskano też zgodę na powrót z ZSRR Polaków, którzy wyrazili wolę repatriacji. Powrót z Moskwy delegacji, której przewodniczyli Gomułka i Cyrankiewicz, dał zatem okazję do kolejnych, owacyjnych manifestacji. Ferment wśród młodzieży doprowadził do zgody na likwidację ZMP i reaktywowanie niezależnego harcerstwa (do prac włączyli się tu Stanisław Broniewski i Aleksander Kamiński). Relatywnie duży za- kres samodzielności uzyskały zrzeszenia twórcze, ze Związkiem Literatów Polskich na czele. Rozpoczęły się rehabilitacje – również pośmiertne – skazanych w stalinowskich procesach. Na uczelnie powracali usunięci z ich murów wybitni uczeni. Z mapy zaś zniknął Stalinogród, stając się na powrót Katowicami. Głębokość zwrotu dobitnie ukazywała radykalna zmiana w relacji Kościół - państwo. W ostatnich dniach października w Komańczy, miejscu odosobnienia prymasa, zjawili się wysłannicy Gomułki, Klisz- ko i Bieńkowski. Po obietnicy, że wyrządzone Kościołowi krzywdy zostaną naprawione, a przynależne prawa przywrócone – kardynał Wyszyński wyraził zgodę na powrót do stolicy. Więzienia opuszczali inni, przebywający w nich, biskupi. Na mocy zawartego 8 grudnia 1956 r. porozumienia z Episkopatem diecezje na Ziemiach Odzyskanych objęli biskupi mianowani przez papieża, do szkół powróciła religia. Państwo wycofało się z wcześniejszych wymogów dotyczących obejmowania stanowisk kościelnych. Ugodę z Kościołem nowe kierownictwo PZPR zdyskontowało już w styczniu 1957 r. Prymas wsparł swym autorytetem Gomułkę, wzywającego i do udziału w wyznaczonych na 20 stycznia wyborach, i do głosowania „bez skreśleń” na kandydatów wystawionych na wspólnej liście Frontu Jedności Narodu. W wyborach, według oficjalnych, choć zapewne nie odbiegających od rzeczywistych, danych, wzięło udział 94,1% uprawnionych do głosowania. Na listę FJN oddało swe głosy 98,4% wyborców. Był to jedy- ny w dziejach PRL przypadek, gdy społeczeństwo zalegalizowało istnienie władzy komunistycznej. Był to również swoisty kredyt zaufania udzielony Gomułce. Nie był on jednak bezterminowy.

213 Na listę FJN głosowano w nadziei, że proces zmian, dalekich od rozwiązań radykalnych czy skraj- nych, będzie postępował naprzód. Były to jednak złudzenia. Powrót do czasów stalinowskich nie był już, co prawda, możliwy, ale i proces liberalizacji systemu nie okazał się realny. Entuzjazm społeczny wygasał. Nastawał czas małej, siermiężnej stabilizacji. Nie ulega wątpliwości, że w wyraźnie dostrzegalny sposób, poprawiły się warunki bytowania lud- ności. Rosła nie tylko produkcja przemysłowa, w większym aniżeli uprzednio stopniu nastawiona na zaspokajanie społecznych potrzeb, ale i realne płace. Zwiększyła się też, głównie dzięki likwidacji mało wydajnych spółdzielni produkcyjnych, produkcja rolna. Przeciętną rodzinę stać było na pralkę, choć z reguły była to wirnikowa „Frania”, lodówkę, a nawet na dobro tak luksusowe, jak telewizor. Generalnie nie było luksusów, ale i krzyczących niedoborów. Do kraju powracali repatrianci z ZSRR, w przeważającej części byli łagiernicy. Bez większych prze- szkód ukazywały się najrozmaitsze publikacje, w tym zakazanych dotąd autorów wydających swe utwory na emigracji. Płaszczyznę organizacyjną, w postaci Klubów Inteligencji Katolickiej, znalazł ruch świeckich katolików, którego kilkuosobowa reprezentacja zasiadała, tworząc odrębne koło, w sejmie. Było więc inaczej. Nurt liberalizacyjny, choć nie dla wszystkich było to widoczne, dobiegał jednak kresu. Gomułka, naciskany z zewnątrz i znajdujący się pod presją zwolenników twardej ręki w obrębie PZPR, zdecydował się na przysłowiowe „dokręcenie śruby”. Pierwszy ruch w tym kierunku ugodził w sztandarowy organ „odwilży”, czasopismo „Po prostu”, które zostało zamknięte 2 października 1957 r. Decyzja ta, po raz pierwszy od objęcia przez Gomułkę steru rządów, wywołała publiczny protest. Przeciwko Gomułce na ulice Warszawy wyszli manifestanci. Uliczne zamieszki – władze użyły specjal- nych milicyjnych, niezwykle brutalnie poczynających sobie oddziałów – trwały cztery dni. Protestowała wpierw młodzież, potem i zwykli, porażeni okrucieństwem „obrońców porządku”, mieszkańcy. Władze nie cofnęły się. Aresztowano blisko tysiąc osób. Niektórzy na dłużej powędrowali do więzień. PZPR, w rok po październiku, opuściła pierwsza grupa rozczarowanych intelektualistów. Wydarzenia z jesieni 1957 r. zmniejszyły poziom zaufania do nowej ekipy, ale nie oznaczały gremial- nego, radykalnego wycofania społecznego poparcia. Decydował zapewne fakt ekonomicznej stabilizacji, a na poprawę samopoczucia przeciętnego Polaka wymierny wpływ wywierały i znakomite rezultaty, uzy- skiwane przez polskich sportowców, i szeroko reklamowane, jako symptomy suwerenności, inicjatywy podejmowane na międzynarodowej arenie, w rodzaju Planu Rapackiego, przewidującego zakaz produkcji oraz magazynowania broni atomowej na terenie państw niemieckich i Polski. Gospodarka PRL nie mogła wszakże wyzwolić się z utartych kolein. U schyłku 1963 r. sam Gomułka zmuszony był publicznie przyznać, że zaniedbano po raz kolejny i rolnictwo i produkcję przeznaczoną na rynek. Pojawiły się zatem napięcia rynkowe, wyznaczane nierytmicznością dostaw, rosnącymi kolejkami sklepowymi i spekulacją. Władza nie tyle nie chciała, co nie była w stanie znaleźć recepty na wyraźną, oczekiwaną zmianę materialnego położenia ludności. Stąd poziom społecznego optymizmu zaczynał maleć. Oznaki niezadowolenia skłaniały do zaostrzania kursu, a nerwowość poczynań władz wzmagały obawy przed ewentualnością porozumienia pomiędzy RFN a Kremlem i to kosztem Polski. W tej sytuacji wszyscy, zdaniem Gomułki, powinni podporządkować się „polskiej racji stanu”. W praktyce wykluczało to możliwość czynienia, najniewinniejszych nawet, opozycyjnych gestów. Na gest taki zdecydowała w marcu 1964 r. się trzydziestoczteroosobowa grupa intelektualistów. W liście, sygnowanym m.in. przez Jerzego Andrzejewskiego, Stanisława Cata-Mackiewicza, Marię Dą- browską, Pawła Jasienicę, Edwarda Lipińskiego, Jerzego Turowicza i Melchiora Wańkowicza (głównymi inicjatorami byli Antoni Słonimski i Jan Józef Lipski), domagano się zmiany, czyli w praktyce liberaliza- cji kulturalnej polityki państwa. Pisarze, poeci i uczeni protestowali przeciwko rosnącym rygorom cen- zuralnym, ograniczaniu swobody dyskusji i obiegu informacji. Fakt, iż list, wobec braku reakcji władz, odczytany został przed mikrofonami Radia Wolna Europa, dostarczył władzom wygodnego pretekstu do rozpętania prawdziwej nagonki na jego sygnatariuszy. Represje – od zakazu druku, poprzez rozwią- zywanie umów wydawniczych, po przesłuchania policyjne – inaugurowały wręcz wyraźną, przemyśla- ną, antyinteligencką kampanię. We władzach PZPR w praktyce nie było już wówczas październikowych liberałów. Rewizjonizm stawał się stokroć gorszą chorobą od dogmatyzmu. Wzmagały się, podniecane bliską datą obchodów milenijnych, administracyjne naciski na Kościół. Zbliżał się, innymi słowy, kolejny kryzys. Tym razem jego symbolem stał się marzec.

214 83. Marzec 1968

W drugiej połowie lat sześćdziesiątych XX w. charakterystyczny dla struktur „realnego socjalizmu” nie- dowład gospodarczy dawał o sobie znać w sposób coraz bardziej dolegliwy dla społeczeństwa. Spadało tempo wzrostu produkcji, rosły natomiast zapasy, co wiązało się ze stałą obecnością na rynku towarów nietrafionych, czyli według potocznego określenia „bubli”. Natomiast fakt, że przyrost dochodu narodo- wego wynikał nie ze wzrostu wydajności pracy, ale zwiększania ilości zatrudnionych, źle wróżył perspek- tywom gospodarczym sterowanej przez Gomułkę peerelowskiej nawy państwowej. Z pozoru, polityczny układ wydawał się niezwykle stabilny. W maju 1965 r. w kolejnych „wyborach” uczestniczyć miało, zgodnie z oficjalnymi statystykami, 96,6% uprawnionych do głosowania, przy czym na jedyną listę kandydatów, firmowaną przez FJN, miało oddać swe głosy aż 98,8% wyborców. Premie- rem po raz kolejny został Cyrankiewicz, natomiast funkcję głowy państwa powierzono Ochabowi. I choć stosunki pomiędzy państwem a Kościołem pełne były zadrażnień (kardynał Wyszyński demonstracyjnie nie wziął udziału w majowej farsie wyborczej), a na niepokornych reprezentantów środowisk twórczych spadały represje (za publikowanie swych utworów na zachodzie skazano Jana Nepomucena Millera, Sta- nisława Cat-Mackiewicza i Januarego Grzędzińskiego), w więzieniu przebywali zaś autorzy skierowanego do członków PZPR listu otwartego, Jacek Kuroń i Karol Modzelewski, to jednak nie zakłócało to samo- zadowolenia i coraz większej apatii rządzonych. W końcu 1965 r. rozpętała się prawdziwa polityczna burza. Jej pretekstem stał się list, skierowany na przełomie listopada i grudnia 1965 r. przez Episkopat polski do biskupów niemieckich. Był on fragmen- tem szerszej akcji milenijnej, w ramach której biskupi polscy wysłali specjalne przesłanie do Episkopatów z ponad pięćdziesięciu krajów. Znalazł się w nim jednak zwrot, który rozjuszył wręcz komunistyczne władze Polski. Brzmiał on: „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”. Akcja propagandowa, wymierzona w Kościół, miała doprowadzić do jego dyskredytacji w oczach wiernych. Episkopat atakowano na łamach prasy, podczas wieców i masówek organizowanych w zakła- dach pracy i szkołach czy uczelniach. I choć kardynał Wyszyński w sposób jednoznaczny podkreślił, iż poziom kierowanych przeciwko Episkopatowi argumentów wyklucza możliwość prowadzenia polemiki, antykościelna nagonka nie malała. Również po to, by milenijnym obchodom – tysiącleciu chrztu Pol- ski – przeciwstawić konkurencyjne tysiąclecie istnienia polskiej państwowości. Starannie dozowana kampania nienawiści zawiodła. Uroczystości milenijne – władze nie wyraziły zgody na przyjazd do Polski papieża – których centralnym miejscem stała się 3 maja 1966 r. Jasna Góra, jednoznaczie wykazały, kto sprawuje nad Wisłą rząd dusz. Propagandowe ataki na Kościół, przez swą nachalność i myślowy prymitywizm, odniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Zwłaszcza, iż komu- nistyczna władza ofiarowując społeczeństwu parodię igrzysk, nie była w stanie wygospodarować dla niego dostatecznej ilości chleba. Tymczasem w połowie 1967 r. na rozwój wewnętrznej sytuacji w PRL znaczący wpływ wywarły wydarzenia międzynarodowe. A ściślej jedno z nich: wojna pomiędzy Izraelem a państwami arabskimi. Dla krystalizującej się wówczas w obrębie PZPR frakcji, szermującej ideologią nacjonalistyczną, a po- tocznie zwanej „partyzantami” (liderował jej Moczar), wydarzenia te stały się dogodnym pretekstem do rozpętania politycznej kampanii, która mogła stać się pomocna w sięgnięciu po władzę. Rzeczywistość polskiego „realnego socjalizmu” znalazła nowego wroga – „syjonistę”. „Syjonistą” był ten, kto opowiadał się po stronie Izraela, czyli, zgodnie z propagandową nomenkla- turą, agresora. Siłą rzeczy musiał być nim mieszkający w Polsce obywatel pochodzenia żydowskiego. Nastąpiło eliminowanie z aparatu partyjnego, wojska, prasy tych wszystkich, którym można było wy- pomnieć niewłaściwe pochodzenie. Retoryka nacjonalistyczna, którą coraz częściej zaczynali stosować ludzie z otoczenia Gomułki, zaczynała stanowić obowiązujący wyróżnik. Tracący coraz wyraźniej kon- takt z rzeczywistością partyjny przywódca starał się udowadniać, że w pełni kontroluje rozwój sytuacji. W istocie fala wydarzeń niosła go, po części bezwolnie, w stronę nowego starcia, mogącego zakończyć się utratą zajmowanej przez niego pozycji. Wywołać mogła je jednak tylko prowokacja policyjna. Stało się nią w końcu stycznia 1968 r. zdjęcie z afisza teatralnego mickiewiczowskich „Dziadów”.

215 Od początku 1968 r. spektakl ten, wyreżyserowany przez Kazimierza Dejmka, wywołał ogromne i zupełnie nieteatralne emocje. Niektóre kwestie, o wyraźnie antyrosyjskim wydźwięku, widownia na- gradzała gorącymi oklaskami. Pojawiły się też dyskretnie rozsiewane plotki, że zakazu dalszego wysta- wiania „Dziadów” zażądał ambasador ZSRR. W tej sytuacji trudno się dziwić, że po ostatnim spektaklu pod pomnik Mickiewicza ruszył spory pochód. Tego wieczoru milicja nie interweniowała. Aresztowań, według specjalnie skonstruowanej listy, dokonano nieco później. Wykraczająca poza przyjęte zwyczaje interwencja cenzury przyjęta została z ogromnym oburzeniem. W środowisku studenckim w całej Polsce zbierano podpisy pod petycją, by zakaz cofnięto (była to akcja zainaugurowana na Uniwersytecie Warszawskim). Wreszcie w ostatnim dniu lutego zebrał się na po- siedzeniu nadzwyczajnym Warszawski Oddział Związku Literatów Polskich. Totalna krytyka poczynań władz na polu kultury – przodowali w niej Paweł Jasienica, Antoni Słonimski i Stefan Kisielewski – za- kończyła się przyjęciem rezolucji wymierzonej w pierwszym rzędzie przeciwko cenzurze, a opowiadają- cej się za przywróceniem tolerancji i swobody twórczej. Ferment, aczkolwiek ograniczony do środowisk inteligenckich, stawał się coraz bardziej widoczny. Zwolennicy Moczara za wszelką cenę dążyli do zdestabilizowania sytuacji. Podważali w ten sposób pozycję Gomułki, wykazując zarazem, iż porządek trzeba zaprowadzać, stosując politykę twardej ręki. W sytuacji, gdy narastał ferment w sąsiedniej Czechosłowacji, ten sposób rozumowania mógł znaleźć, jak sądzili, poparcie w moskiewskiej centrali. Środowiskiem zaś, które sprowokować można było najła- twiej, okazali się studenci. Nową fazę wydarzeń rozpoczęło wydalenie z Uniwersytetu Warszawskiego, na mocy decyzji mini- sterialnej, sygnowanej przez Henryka Jabłońskiego, dwu studentów: Adama Michnika i Henryka Szlaj- fera. Odpowiedzią stał się wiec, zorganizowany w południe 8 marca na dziedzińcu UW. Zebrana tam młodzież domagała się unieważnienia tej decyzji, podobnie jak cofnięcia represji wobec uczestników manifestacji pod pomnikiem Mickiewicza. I choć sam wiec zakłóciło przybycie „robotniczego akty- wu”, czyli ubranych po cywilnemu tajniaków, to jednak około drugiej po południu dobiegł on końca. Rozchodzącą się w spokoju młodzież zaatakowały na Krakowskim Przedmieściu specjalne oddziały milicyjne. Użyto pałek. Funkcjonariusze wprost prześcigali się w brutalności. Telewizja, radio i prasa, opisujące zajście, mówiły jedynie o ekscesach wywołanych przez „bananową” młodzież i zwyczajnych chuliganów. Do dziś nie można z całą pewnością odpowiedzieć na pytanie, kto podjął decyzję o użyciu formacji milicyjnych, choć pierwszym na liście podejrzanych jest Moczar. Nie ulega wszakże wątpliwości, że zało- żony przez animatorów prowokacji cel został osiągnięty – wzburzona młodzież w jednoznaczny sposób potępiła brutalność „stróżów porządku”. Już w następnych dniach ukazały się cyniczne komentarze prasowe. W organie KC PZPR, „Trybunie Ludu”, za inspiratorów wydarzeń uznano studentów pochodzenia żydowskiego, przy tym wywodzących się z rodzin peerelowskich dygnitarzy. Lista tych osób stawała się w ten sposób swoistym „wykazem” sy- jonistów. Nie było istotne, że młodzież artykułowała jedynie żądania coraz powszechniejsze dla ogółu społeczeństwa. Partyjni nacjonaliści mieli dogodny, wymarzony wręcz pretekst, by pod pozorem perso- nalnej czystki sięgnąć po władzę. Wewnątrzpartyjna rozgrywka wymagała uprzedniego zlikwidowania ognisk napięć. Tymczasem w Warszawie, obok wieców uczelnianych, dochodziło do starć ulicznych manifestantów z oddziałami milicji. Sam ruch protestu, w znacznym stopniu stymulowany solidarnością środowiskową, zaczynał prze- nosić się do innych ośrodków akademickich w kraju. Wiecowano w Krakowie, Poznaniu, Lublinie, Łodzi. We Wrocławiu zaś, gdzie wydarzenia, według oceny partyjnej, miały charakter długotrwały i przewlekły (w praktyce zakończyły się dopiero 1 maja, po zorganizowaniu niezależnego pochodu), zapowiedziano przeprowadzenie 48-godzinnego wiecu okupacyjnego. Kontrakcja władz polegała na „mobilizowaniu” klasy robotniczej, organizowaniu wieców i masówek odsyłających „studentów do nauki, literatów do pióra”, wreszcie eliminowaniu ze stanowisk rodziców przywódców studenckich manifestacji. Zabierali też głos partyjni notable obiecujący – jak uczynił to Gierek – pogruchotanie kości wszelkiej maści wrogom „Polski Ludowej”. Nacjonaliści nie zdołali jednak przejąć władzy. zadecydował o tym w pierwszym rzędzie brak wy- raźnego poparcia ze strony Kremla. Dzięki temu Gomułka zdołał obronić swe stanowisko, godząc się wszakże na przeprowadzenie czystek. Wystąpienie szefa PZPR, które miało miejsce 19 marca w Sali

216 Kongresowej, pełne niewybrednych ataków personalnych (m.in. na Pawła Jasienicę i Oskara Hale- ckiego), zapowiadało nadchodzenie nowego stylu sprawowania władzy. Stylu, który oprotestowujący gwałtowność milicyjnych represji prymas Wyszyński określił mianem „drogi nienawiści”. Antysemicka nagonka przeplatała się w nim z antyinteligenckim tonem propagandowych wywodów. Stylu, którego przejawem stał się brutalny atak, na forum sejmowym, skierowany wobec autorów interpelacji posel- skiej koła „Znak”. Na fali czystek personalnych i represji wobec aktywnych uczestników studenckiego protestu do gło- su nie doszli wprawdzie ci, którzy pod osłoną nacjonalistycznego frazesu zamierzali sprawować rządy silnej ręki. Dni Gomułki, pomimo pozornego sukcesu, były jednak policzone. Po marcu nadszedł bo- wiem Grudzień.

217 84. Grudzień ’70

Rok 1968, poza pokoleniowym, młodzieżowym buntem, zapisał się również polskim udziałem w in- terwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Tłumiono w ten sposób „praską wiosnę”, rozwiewając tym samym złudzenia co do możliwości zreformowania systemu. I choć społeczne prote- sty (plakaty, napisy na murach, akcje ulotkowe) okazały się stosunkowo wątłe, sygnalizowały jednak, że opór – pomimo powszechnego zniechęcenia i marazmu – wciąż się tlił. W pojedynczych przypadkach zmierzał on w stronę antycznej tragedii. Taki wymiar miał czyn Ryszarda Siwca, który 8 września w cza- sie dożynkowych obchodów na warszawski Stadionie X-lecia dokonał aktu samospalenia. „Mała stabilizacja” kończyła się spektakularnym krachem. Złym nastrojom społecznym towarzyszyła gospodarcza zapaść. Ratunkiem miała okazać się strategia selektywnego rozwoju, polegająca na moder- nizowaniu wybranych branż po to, by zaczęły być konkurencyjne, także wobec kapitalistycznych gospo- darek. W praktyce okazało się jednak, że nadal decydują naciski lokalnych, partyjnych koterii, a intere- sy przemysłu ciężkiego były dla decydentów wciąż na pierwszym planie. W tej sytuacji ekipa Gomułki zdecydowała się na wprowadzenie w życie drastycznych podwyżek cen na żywność, przede wszystkim mięsa i jego przetworów. I choć zapowiedziano również obniżki, zwłaszcza cen na wyroby przemysło- we i tekstylne, jednak sposób informowania o tym społeczeństwa świadczył jedynie o arogancji władzy. Dość powiedzieć, że nastroje miała poprawić wiadomość, że potaniały lokomotywy. Podwyżkę zamierzano wprowadzić w życie tuż przed świętami Bożego Narodzenia, 13 grudnia. Dzień później, w poniedziałek, na strajk zdecydowali się gdańscy stoczniowcy. Robotnicy nie ograniczyli się jednak do przerwania pracy. Demonstracje przeniosły się na ulice miasta, a celem pochodów pro- testacyjnych była lokalna siedziba rządzącej partii. Liczba demonstrantów rosła w miarę upływu czasu. W godzinach popołudniowych doszło już do pierwszych starć z milicją. We wtorek strajk objął zdecydo- waną większość gdańskich zakładów pracy, a demonstranci podjęli próbę uwolnienia przetrzymywanych w jednej z komend milicji uczestników protestu z poprzedniego dnia. „Siły porządku” zdecydowały się na użycie broni. Na wieść o ofiarach demonstranci rozpoczęli oblężenie gmachu KW PZPR. Budynek pod- palono, płonęły też milicyjne i wojskowe pojazdy. Oblegających ostatecznie wyparto z centrum miasta, a w całym Trójmieście wprowadzono godzinę milicyjną. Protest trwał nadal. W stoczniach: w Gdańsku i Gdyni rozpoczął się strajk okupacyjny. We wtorek rano, na wiadomość o skali robotniczego protestu, Gomułka przy braku jakiegokolwiek sprzeciwu ze strony ścisłego kierownictwa partyjnego, zdecydował o użyciu w Trójmieście broni. Ko- munistyczna władza nie zamierzała negocjować. Dla rządzących podjęcie dialogu równało się okazaniu słabości zagrażającej trwałości systemu, toteż „kontrrewolucję” należało zdusić, nie licząc się z ofiarami. Rzecz w tym, że plenipotenci I sekretarza, którzy pojawili się na Wybrzeżu, podejmowali nieskoordyno- wane i sprzeczne działania. Z ramienia Gomułki na miejscu decydował i Zenon Kliszko, i lokalny partyjny wielkorządca Stanisław Kociołek, i dowodzący wojskiem oraz milicją gen. Grzegorz Korczyński. Co wię- cej, niektóre poczynania wobec strajkujących robotników nosiły znamiona celowych prowokacji. Trud- no za takie nie uznać aresztowanie komitetu strajkowego Stoczni Gdyńskiej, co ewidentnie eskalowało konflikt, czy ostrzelanie przez wojsko usiłujących opuścić Stocznię Gdańską robotników, co zwiększyło liczbę ofiar. Do prawdziwej tragedii doszło jednak w „czarny czwartek” w Gdyni, kiedy to usiłujących dotrzeć do pracy stoczniowców (po telewizyjnym wystąpieniu Kociołka) powitały na stacji EKD serie z karabinów maszynowych. Starcia przeniosły się na ulice miasta, a liczba ofiar wciąż rosła. To właśnie wówczas przez Gdynię szedł pochód, na czele którego na drzwiach niesiono jednego z poległych, owego „Janka Wiśniewskiego” z grudniowej ballady. W czwartek, 17 grudnia, protest objął już całe Wybrzeże. W Szczecinie, podobnie jak kilka dni wcześniej w Gdańsku, zapłonął gmach KW. I tu w starciach ulicznych ginęli ludzie. Walczono też na ulicach Elbląga i Słupska. Przeciwko protestującym rzucono olbrzymie siły – obok oddziałów milicji wysłano niemal 30 tys. żołnierzy. Tłumieniu protestu towarzyszyła niespotykana dotąd brutalność. De- monstrantów bito nie tylko na ulicach, ale w komisariatach i więzieniach. Bito bezpardonowo, do utraty przytomności. Nie oszczędzano kobiet i młodocianych. Komunistyczna władza zrzuciła maskę. A przy

218 tym dbano, by Wybrzeże odciąć od reszty kraju, zwłaszcza poprzez ścisłą blokadę informacji, przełama- ną dopiero po dwu dniach przez rozgłośnię polską Radia Wolna Europa. Charakterystyczne, że robotnicy nie zamierzali demontować systemu. Wystąpienia miały charakter żywiołowy, a żądania, formułowane zwłaszcza podczas strajków okupacyjnych, sprowadzały się najczęś- ciej do cofnięcia podwyżek, ukarania odpowiedzialnych za rozlew krwi i podania prawdziwych infor- macji o powodach i przebiegu protestu. Władze nie zamierzały jednak ustępować. Nadal obowiązywała decyzja o używaniu przeciwko „kontrrewolucjonistom” broni, a I sekretarz KC PZPR rozważał nawet ewentualność wystosowania prośby o „bratnią pomoc”. Te ostatnie rachuby okazały się jednak płonne. Kreml nie chciał eskalacji konfliktu, grożącego nieobliczalnymi konsekwencjami. Czas rządów Gomułki dobiegał końca. Pierwszy sygnał o konieczności personalnej zmiany dotarł do Warszawy z Moskwy już wieczorem 16 grudnia. Sformułował go sowiecki premier, Aleksiej Kosygin. W dwa dni później w specjalnym liście skierowanym do polskich „towarzyszy” władcy Kremla zażądali użycia politycznych i ekonomicznych środków po to, by zakończyć kryzys. Dla Gomułki był to wyrok. Późnym wieczorem 19 grudnia podczas posiedzenia Biura Politycznego (już bez Gomułki, który wylądował w szpitalu) zebrani zdecydowali się powierzyć najwyższe partyjne stanowisko Edwardowi Gierkowi. Dzień później zmiana stała się faktem, a z partyjnym kierownictwem pożegnali się również najbliżsi współpracownicy byłego już I sekretarza. Roszady na szczytach władzy nie oznaczały jednak wycofania się z podwyżek. Gierek poprzestał na rytualnej krytyce poprzednika i mglistych obietnicach poprawy warunków bytowania. W rezultacie w styczniu i lutym fala strajkowa powróciła. Strajk w szczecińskiej Stoczni Gierek zdołał przeciąć bez- pośrednim spotkaniem z kierującym protestem komitetem. Co więcej, strajkujący otrzymali gwarancję bezpieczeństwa. A na spotkaniu w Gdańsku z delegatami reprezentującymi przemysł okrętowy zdołał on nawet uzyskać zapewnienie zebranych o wsparciu, owo symboliczne „pomożemy”. Ostatecznie o wycofaniu się władz z grudniowej podwyżki zdecydował lutowy strajk łódzkich włók- niarek. Grudniowy bilans okazał się jednak wyjątkowo tragiczny. Lista zabitych, zarówno w ulicznych starciach, jak i podczas trudnych do wytłumaczenia masakr, objęła 45 nazwisk, głównie bardzo młodych ludzi. Liczbę rannych szacuje się na ponad 1100. Wielokrotnie więcej zatrzymano i ciężko pobito. Kredyt zaufania, jaki otrzymała nowa ekipa, był też znacznie niższy, aniżeli ten, który towarzyszył dojściu do władzy Gomułki. Receptą na społeczną akceptację miał tym razem być odczuwalny dobrobyt. Zapewnić miał go „dynamiczny rozwój”.

219 85. Zmarnowana dekada

Cz. 1. „Dynamiczny” rozwój

Przejęcie władzy przez ekipę skupioną wokół Gierka nie kończyło, ale raczej rozpoczynało walki frak- cyjne w obrębie partyjnych elit. Z krwawego protestu robotników Wybrzeża nie wyciągano wniosków, które zmierzałyby do usprawnienia mechanizmów rządzenia, ale starano się sięgać po doraźne, kote- ryjne korzyści. Personalne starcie związane było zaś z próbą odzyskania terenu, podjętą przez Moczara i jego zwolenników. Kolejna ofensywa „partyzantów” zakończyła się, podobnie jak w marcu 1968 r., kompletnym fia- skiem. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, na czele którego od lutego 1971 r. stał Franciszek Szlach- cic , przeprowadzono niezwykle dotkliwie godzącą w zwolenników Moczara czystkę. Jego potencjalni sojusznicy, w rodzaju Kociołka, zostali zesłani do drugorzędnych ambasad. Wreszcie, w końcu czerwca, sam Moczar stracił swą funkcję w Sekretariacie KC PZPR, a na osłodę pozostało mu jedynie szefostwo Najwyższej Izby Kontroli. Swój sukces zawdzięczał Gierek poparciu Moskwy. Oznaczało to zwiększenie uzależnienia PRL od ZSRR oraz, pomimo czynionych, zwłaszcza w 1971 r., pozornie liberalnych gestów (zapowiedź odbudo- wy Zamku Królewskiego w Warszawie, przygotowywanie raportu o stanie oświaty, złagodzenie cenzu- ry, poprawa stosunków z Kościołem), konsekwentne utrzymywanie, traktowanych jako nienaruszalne, ustrojowych pryncypiów. Odpowiedzią na próby organizowania oporu społecznego były zatem, podob- nie jak za czasów jego poprzedników, represje. Latem i jesienią 1971 r. rozprawiono się w ten sposób z opozycyjną grupą, wywodzącą się z Łodzi i Warszawy, którą przywykło się określać mianem „Ruchu”. Grupa ta, eksponująca w swych ukazu- jących się poza zasięgiem cenzury publikacjach, niepodległościowy, a zarazem narodowy, rodowód, nie zdołała zrealizować tych konspiracyjnych planów, które stanowiłyby spektakularny dowód jej obecności (jak przykładowo zamach na pomnik Lenina w Poroninie). Dla władzy była ona jednak realnym zagrożeniem, toteż jej animatorzy otrzymali kary długoletniego więzienia (Andrzej Czu- ma i Stefan Niesiołowski po 7 lat, Benedykt Czuma – 6 lat, Marian Gołębiewski, niegdyś dowódca „Kedywu” w Hrubieszowskim, i więziony, z wyrokiem śmierci, w czasach stalinowskich – lat 5, Emil Morgiewicz – 4 lata). Te właśnie wyroki, a nie propagandowe umizgi, określały rzeczywiste intencje ekipy gierkowskiej. Władza porządkowała tymczasem swe szeregi. Wydarzeniem, które oficjalnie miało przynieść obraz nowego układu na jej szczytach, stał się VI zjazd partii rządzącej. Odbywał się on w pierwszej połowie listopada 1971 r., a zebrani w Warszawie delegaci reprezentowali już ponad dwu- i ćwierćmilionową rze- szę członków. Dyskusja, będąca tradycyjnym zalewem „nowomowy”, zakończyła się przyjęciem uchwa- ły, zawierającej magiczne zaklęcia „o dalszy socjalistyczny rozwój PRL”. Według publicznie ogłoszonych planów do 1975 r. dochód narodowy miał wzrosnąć niemal o 40%, produkcja – aż o połowę, zaś płace realne o 20%. Zakładano wzrost nakładów inwestycyjnych, zatrudnienia (o blisko 2 miliony osób) i, co było szczególnie istotne z punktu widzenia zwykłego obywatela, zapowiadano szybkie podniesienie stopy życiowej. Tym niezwykle ambitnym programem sterować miało nowe kierownictwo partyjne na czele z Gierkiem jako wybranym już przez zjazd I sekretarzem. Interesy Moskwy reprezentował w nowym gre- mium kierowniczym stojący na czele rządu Piotr Jaroszewicz, a znaczącą rolę odgrywali ponadto Woj- ciech Jaruzelski, , Franciszek Szlachcic, Jan Szydlak, odpowiadający za sprawy kadrowe Stanisław Kania i dozorujący kulturę Jerzy Łukaszewicz. Rozwój gospodarczy, który ekipie gierkowskiej zapewnić miał aprobatę społeczną, musiał mieć, jak podkreślano to wówczas przy każdej niemal okazji, dynamiczny charakter. Widomym symbolem nowych czasów stał się „mały fiat”, dostępny dla wytrwałego ciułacza, i chłodząca się w lodówce butelka „Pepsi- -Coli”, której licencję zakupiono latem 1972 r. Nie bez znaczenia był fakt, że wydatnie poprawiło się za- opatrzenie w mięso (jego spożycie wzrosło aż o ponad 30%), wzrosły świadczenia społeczne czy nakłady przeznaczone na badania naukowe. Jeśli dodać do tego, że w nieporównywalnym do lat sześćdziesiątych

220 zakresie wzrosły możliwości wyjazdów zagranicznych (w tym również na zachód, z reguły o charakterze zarobkowym), to konstatacja, że Polakom w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych żyło się po prostu lepiej, jest w pełni uprawniona. W owym optymistycznym obrazie tkwił wszakże nader istotny szkopuł. Społeczeństwo żyło na wysokooprocentowany kredyt zachodnich banków. Rozmiary zadłużenia zagranicznego pozostawały dla zwykłego obywatela tajemnicą, podobnie zresztą jak dla niższego czy nawet średniego partyjno-państwowego aparatu. Samo zadłużenie rosło w zatrważająco szybkim tempie. Oficjalne wizyty, składane czy to przez Gierka, czy Jaroszewicza, czy nawet poszczególnych ministrów, kończyły się podpisywaniem coraz to nowych umów, uruchamia- niem dodatkowych linii kredytowych, szeregiem licencyjnych zakupów. Wydawać się mogło, że PRL zdoła wyrwać się ze stanu technologicznego zacofania. Wierzono, iż dynamiczny rozwój nie będzie frazesem, lecz realnie istniejącym faktem. Jednak strumień dolarów, marek, funtów i franków mu- siałby zostać efektywnie wykorzystany, tymczasem kredyty w przeważającej części bądź przejadano, bądź zwyczajnie marnowano. W zakładach pracy, podobnie jak w poprzednich okresach, królowała improwizacja, połączona z marnotrawstwem środków i zwyczajnym bałaganem. O kierunkach inwestycyjnych decydowały nie pryncypia ekonomiczne, lecz polityczno-propagandowe. Przykładem, który urósł wręcz do rangi sym- bolu, stała się budowa „Huty Katowice”, której lokalizacja i profil surowcowy (uzależnienie od dostaw z ZSRR) od początku stawiał pod znakiem zapytania sens tej inwestycji. Był to skrajny, lecz nie jedyny przykład inwestycyjnej gigantomanii. Nowa ekipa popełniała również inne, grożące katastrofą ekonomiczną, błędy. Niezwykle dobitnie widać to było w rolnictwie. Już w 1971 r., by zapewnić wzrost dostaw mięsa, podniesiono ceny skupu. Działaniu temu, skądinąd mającemu cechy racjonalności, nie towarzyszyły inne, konieczne w tej sytuacji kroki, przede wszystkim podniesienie cen skupu zbóż. W rezultacie rozwijała się hodowla, od której co- raz wyraźniej odstawała produkcja roślinna. W tej sytuacji konieczny stał się import pasz, a gdy okazało się, że ekipa gierkowska zamierzała powrócić, choć okrężną drogą, do idei kolektywizacji, załamanie się rolnictwa było w gruncie rzeczy kwestią czasu. Z pozoru pomyślnie rozwijał się też polski handel zagraniczny. Niepokój mógł budzić fakt, że eksport opierał się na ekspediowaniu surowców (węgla i siarki), natomiast z towarów importowanych niezwykle szybko rosły przywozy paliw (głównie ropy naftowej) oraz artykułów rolniczych. Na dodatek od 1975 r., czyli od momentu wprowadzenia przymusowego kursu rubla transferowego w stosunku do dolara, ta właśnie waluta stała się, na co wskazał Andrzej Albert, „cudownym środkiem na zdobywanie przez ZSRR dolarów z krajów satelickich”. Praktyka ta, utrzymująca się do końca istnienia PRL, przyniosła narodowej gospodarce olbrzymie, a niezwykle trudne do oszacowania szkody. Gierek i jego otoczenie przywiązywali do kwestii gospodarczych duże znaczenie, ale stosowane przez nich rozwiązania nie były w stanie wyzwolić się z ideologicznych i politycznych więzów. To one właśnie determinowały również PRL-owską codzienność. Jak w latach minionych powtarzano schemat wyborczej farsy (kolejna miała miejsce w marcu 1972 r., a według oficjalnych danych wzięło w niej udział 97,9% uprawnionych do głosowania), wyłoniony w taki właśnie sposób sejm w dalszym ciągu pełnił rolę syste- mowej atrapy. Próby oporu, w tym podejmowane protesty strajkowe (w marcu 1972 r. w Łodzi, w listo- padzie na Wybrzeżu), łamano przy pomocy represji i doraźnych ekonomicznych ustępstw. Społeczeń- stwo ogłupiała prymitywna, sącząca się zwłaszcza z telewizyjnego ekranu, propaganda. W atmosferze samozadowolenia i propagandowej hucpy obchodzono PRL-owskie rocznice, jak trzydziestolecie pro- klamowania manifestu PKWN. Starano się wziąć pod ściślejszą kontrolę młodzież, czemu miało służyć połączenie ich organizacji i utworzenie wiosną 1973 r. Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej. W tle zaś toczyły się frakcyjne i koteryjne rozgrywki, których przejawem stało się wyelimino- wanie z najwyższych partyjnych gremiów w pierwszej połowie 1974 r. Szlachcica. Wreszcie, dla uzyska- nia pełniejszej kontroli nad aparatem terenowym, kierownictwo PZPR zdecydowało się na przeprowa- dzenie z dniem 1 czerwca 1975 r. nowego administracyjnego podziału kraju. W miejsce 17 pojawiło się aż 49 województw, toteż sekretarz wojewódzki nie mógł zdobyć obecnie pozycji podobnej do tej, jaką w dobie Gomułki zajmował przykładowo sam Gierek. Wszystkie te zdarzenia nie wywoływały większych emocji społecznych. Aktywizację środowisk opozycyjnych, przede wszystkim usytuowanych w kręgach inteligenckich, przyniósł dopiero ujawniony w połowie 1975 r. pomysł zmian w obowiązującej od 1952 r. konstytucji. Wzburzenie wzbudził zwłaszcza

221 projekt konstytucyjnego potwierdzenia nierozerwalności więzów łączących PRL i ZSRR oraz uznanie PZPR za siłę kierującą państwem. Protesty, wyrażane głównie w postaci otwartych listów (przykładowo „list 59” z grudnia 1975 r., „list 101” ze stycznia roku następnego, indywidualne wystąpienia autorytetów takich jak Antoni Słonimski, protesty Episkopatu) zostały przez władze zlekceważone. W lutym 1976 r., przy zaledwie jednym głosie wstrzymującym się (Stanisław Stomma), znowelizowana ustawa konstytu- cyjna została przyjęta. Był to jednak pozorny sukces. W kilka miesięcy później stabilnymi podwalinami rządów ekipy gierkowskiej zatrząsł Czerwiec.

222 86. Zmarnowana dekada

Cz. 2. Czerwiec ’76

Wyraźne oznaki społecznego niezadowolenia nie wpłynęły na stanowisko, zajmowane w kwestiach po- litycznych i gospodarczych przez ekipę gierkowską. Trudno orzec, czy jej dobre samopoczucie wynikało z przekonania, że zarysowujące się trudności ekonomiczne zostaną przełamane dzięki kolejnym zachod- nim kredytom, czy też nie była ona w stanie dostrzec symptomów zbliżającego się kryzysu. O rozmiarach społecznego poparcia przekonywać miał, według oficjalnych danych, masowy udział w kolejnych wybo- rach. Do urn poszło ponoć aż 98,3% uprawnionych do głosowania. Układ na szczytach władzy wydawał się być stabilniejszy aniżeli kiedykolwiek – na czele Rady Państwa pozostawał Jabłoński, rządu – Jaroszewicz, a jedynym sygnałem wskazującym na wolę zmierzenia się z gospodarczymi przeciwnościami stał się szcze- gólnego rodzaju rekord, polegający na powołaniu do pomocy premierowi aż dziesięciu wicepremierów. Toporna, hałaśliwa propaganda łudziła wciąż, że lada moment będzie lepiej. Z łam prasowych, radia i telewizji rugowano wszystko, co mogłoby w minimalnym choćby stopniu sugerować, że podsuwany społeczeństwu obraz coraz bardziej rozmija się z realnie istniejącą rzeczywistością. Osławione „zapisy” cenzuralne, nadal dolegliwe dla niepokornych ludzi pióra, dotyczyły w praktyce każdej sfery życia. Pro- testy, choćby takie, jak majowy list otwarty wybitnego ekonomisty, Edwarda Lipińskiego, skierowany na ręce Gierka, miały minimalną szansę, by dotrzeć do opinii publicznej. Na milczenie można było skazać wszakże pojedynczych ludzi. Władzom komunistycznym w Polsce nigdy nie udało się przemilczeć pro- testu, który przybierał postać masowych, wielotysięcznych demonstracji. Protest ten, podobnie jak w grudniu 1970 r., wywołała zapowiedź podwyżek cen. Zapowiedział ją sam premier, Jaroszewicz, na sejmowym posiedzeniu 24 czerwca. Mięso drożało znacznie bardziej ani- żeli przed sześcioma laty, bo prawie o 70%. Rosły ceny, choć nie w takiej samej skali, prawie wszystkich artykułów spożywczych, przy czym najwięcej, bo bez mała o 100%, drożał cukier. Formą rekompensaty miało być równoległe podniesienie płac. Zamierzano uczynić to jednak nie tylko w stopniu niewystarcza- jącym dla zrekompensowania spadku stopy życiowej, ale co gorsza sens całej operacji sprowadzał się do tego, że zyskiwały grupy uposażone najlepiej, tracili zaś ci, którzy z trudem już wiązali koniec z końcem. Sejm nie wyraził sprzeciwu. Rządowy projekt zyskał formalną aprobatę tego gremium, aczkolwiek w przyjętej uchwale znalazła się swoista furtka. Było nią zalecanie, by rozmiary podwyżki „skonsultować” z zakładami pracy. W kilka dni później formuła ta okazała się niezwykła przydatna dla ekipy gierkowskiej. Na reakcję robotników nie trzeba było długo czekać. Już dzień później strajkowano praktycznie we wszystkich rejonach kraju, jednakże najdramatyczniej sytuacja rozwinęła się w trzech ośrodkach. Były to: Radom, Ursus i Płock. W Radomiu stanęły wszystkie większe zakłady pracy. Robotnicy nie pozostali jednak za bramami. Pochody kierowały się pod gmach lokalnego komitetu PZPR, gdzie w godzinach przedpołudniowych zgromadził się wielotysięczny tłum. Partyjni dygnitarze nie usiłowali nawet przekonać zgromadzonych, lecz salwowali się paniczną ucieczką. Manifestanci wkroczyli do siedziby PZPR w południe, natrafiając jedynie na niższy personel… i zapasy wędlin w bufecie. Znalezisko to dolało przysłowiowej oliwy do og- nia, Gmach komitetu, początkowo jedynie demolowany, ostatecznie doszczętnie spłonął. W Ursusie strajk objął usytuowaną tam największą w Polsce fabrykę traktorów. Dyrekcja nie była w stanie zagwarantować przybycia przedstawicieli najwyższych władz, toteż załoga wyszła na ulicę. Ro- botnicy, pamiętając o kłamstwach propagandowych, postanowili, by o ich proteście dowiedział się cały kraj. W tym celu zablokowali ruch kolejowy, na przebiegającej przez Ursus magistrali międzynarodowej. Według jednej wersji uczynili to, rozkręcając tory i blokując je przewróconą lokomotywą, wedle drugiej zaś lokomotywę tę do torów przyspawali. W Płocku strajkująca załoga „Petrochemii” wybiła podczas ulicznej manifestacji szyby w budynku par- tyjnego komitetu. Strajkowały też, ale bez wychodzenia na ulice, zakłady pracy w Warszawie, w Łodzi, Pozna- niu, na Wybrzeżu i Dolnym Śląsku. W Wrocławiu przerwali pracę pracownicy PZL-Hydral, ASPY i Pilmetu, w Legnicy robotnice w ELPO, natomiast w województwie jeleniogórskim fabryka w Rakowicach Małych.

223 Tym razem władze nie odważyły się na wydanie rozkazu o użyciu broni przez milicyjne formacje. W Płocku manifestacje, bez większego oporu ze strony protestujących, rozpędzono pod wieczór. Również pod wieczór zaatakowano manifestantów w Ursusie. Brutalność milicji była tam jednak większa, a obok pałek użyto i gazów łzawiących. Do milicyjnych aresztów trafiło kilkaset osób. Do regularnych ulicznych walk doszło natomiast w Radomiu. Manifestanci stawiali początkowo znaczny opór, ale użyty przez nich bruk i cegły nie mogły skutecznie przeciwstawić się pałkom, petar- dom czy rakietom świetlnym. Wieczorem, wyposażeni w specjalistyczny, przeznaczony do likwidowania zamieszek sprzęt, ZOMO-wcy opanowali ulice miasta. Na uczestników zajść, ale i osoby całkowicie przy- padkowe, urządzano regularne łapanki. Schwytanych bito i katowano. W milicyjnych aresztach znalazło się kilka tysięcy zatrzymanych. Rozmiary protestu przestraszyły ekipę rządzącą. Już 25 czerwca Jaroszewicz, w specjalnym trans- mitowanym przez radio i telewizję oświadczeniu, ogłosił, że podwyżki zostały wstrzymane. Według ofi- cjalnej wersji sprawiła to lawina najrozmaitszych uwag, mających ulepszyć rządowy projekt. W istocie, o czym – również dzięki zachodnim rozgłośniom – wiedział cały kraj, był to wynik strajków i demonstracji. O „warchołach” i „chuliganach” mówiono natomiast przez kilka następnych dni. Pojawiły się infor- macje o rabowaniu sklepów (w Radomiu dokonywała tego specjalna ekipa funkcjonariuszy SB), o nieod- powiedzialnych ekscesach. W całym kraju „klasa robotnicza”, a w praktyce członkowie partii, urzędnicy czy najrozmaitszego autoramentu aktywiści, demonstrowali swe poparcie dla „ludowej władzy”. Na wy- reżyserowanych wiecach, których nieodzownym elementem stały się wystąpienia lokalnych partyjnych kacyków, piętnowano tych, „którzy metodami groźby i szantażu – jak ujął to I sekretarz wrocławskiego KW PZPR, Dróżdż – chuligańskimi wystąpieniami zakłócili naszą obywatelską rozmowę. Zapowiadano, że „nie ma i nie będzie w naszej Ojczyźnie demokracji dla warchołów i głupców”. Wkrótce przekonali się o tym uczestnicy protestu z Radomia i Ursusa. O ile w kraju uczestnicy strajków przenoszeni byli na gorzej płatne stanowiska czy pozbawiani pra- cy (niekiedy łączyło się to z przysłowiowym „wilczym biletem”), to w obydwu centrach strajkowych, po przejściu przez osławione „ścieżki zdrowia”, po maltretowaniu podczas wielogodzinnych przesłuchań, udział w zajściach bądź nawet podejrzenie o udział kończyło się na sali sądowej. Dowodów z reguły bra- kowało, świadczyli zatem, zwykle fałszywie, funkcjonariusze MO. Część spraw kończyła się w kolegiach orzekających do spraw wykroczeń. Inne, uznane za poważniejsze, będące elementem zastraszania i zemsty ze strony władzy, prowadziły do niewspółmiernie wysokich wyroków. Sądy surowo orzekały w Radoniu, gdzie zapadały wyroki nawet 10 lat więzienia (najwyższy wyrok w Ursusie to 5 lat pozbawienia wolności). Represje, które spadły na środowiska robotnicze, wywołały gorącą i spontaniczną reakcję społe- czeństwa, w pierwszym rzędzie intelektualistów. Przeciwko skali represywnych poczynań władz i stoso- wanym metodom protestowali ludzie wywodzący się z różnych środowisk, by wymienić ks. Jana Zieję, Jerzego Andrzejewskiego, Stefana Kisielewskiego, Edwarda Lipińskiego, Władysława Bartoszewskiego, Jana Józefa Lipskiego, Antoniego Słonimskiego, Halinę Mikołajską, Jana Olszewskiego czy Władysława Siłę-Nowickiego. Starano się otoczyć opieką – tak materialną, jak i moralną – samych represjonowanych oraz ich rodziny. Zbiegły się tu dwie najzupełniej niezależne inicjatywy. Warszawska, której animatorami byli m.in. Antoni Macierewicz, Dariusz Kupiecki, Mirosław Chojecki, Zofia i Zbigniew Romaszewski oraz Henryk Wujec, z Gdańską, gdzie czołowym organizatorem był Bogdan Borusewicz. We wrześniu ta prowadzona nieoficjalnie akcja przybrała nieoczekiwaną dla władz postać. W ogło- szonym w ostatniej dekadzie września 1976 r. apelu, skierowanym do społeczeństwa i władz PRL, 14 pod- pisanych pod dokumentem tym osób (m.in.: Jerzy Andrzejewski, Jacek Kuroń, Lipski, Lipiński, Maciere- wicz, Józef Rybicki, Aniela Steinsbergowa i Wojciech Ziembiński) powiadamiało o powstaniu Komitetu Obrony Robotników. Komitet, w którym do połowy 1977 r. znajdowało się już blisko 30 osób o najrozmaitszych przeko- naniach i w różnym wieku, w warunkach „realnego socjalizmu” był czymś wyjątkowym. Opozycjoniści nie ukrywali swych nazwisk, nie utajniali adresów. Występowali w obronie tych, których reprezentowała ponoć „ludowa władza”. Z punktu widzenia jej legitymizacji był to cios, którego skutki, zwłaszcza dale- kosiężne, godziły w ustrojowe podstawy systemu. Władza, bez względu na skalę znajdujących się w jej rękach środków, musiała przejść do defensywy. Tym bardziej, że od jesieni 1978 r. rząd dusz w niepo- dzielny sposób znalazł się w rękach „przybysza z dalekiego kraju”. Polskiego papieża.

224 87. Polski papież

Po czerwcu 1976 r. ekipie Gierka, mającej przeprowadzić polski „cud gospodarczy”, brakowało jakich- kolwiek, w tym i ekonomicznych, argumentów. Symbolem załamania się proklamowanej u progu dekady linii postępowania stało się wprowadzenie, w ostatnich dniach sierpnia, kartek na cukier. Był to, jak się okazało, pierwszy krok do reglamentacji produktów. Polska wkraczała w okres długotrwałego, niezwy- kle dolegliwego dla zwykłego obywatela, kryzysu gospodarczego. Kryzysu, w obliczu którego załamanie w pierwszej połowie lat trzydziestych wydaje się być czymś zgoła niewinnym. Symptomy kryzysu odnotowywała nawet, z reguły wcześniej ustalona, statystyka. Tempo wzrostu dochodu narodowego zaczęło wpierw wyraźnie maleć, by w 1979 r. spaść o ponad dwa punkty. Wymierne straty, wynikające zwłaszcza z faktu zaprzestawania kontynuacji budów, przynosiła rozdęta ponad wszel- ką miarę polityka inwestycyjna. Rósł import, podobnie jak energochłonność produkcji. Dramatycznie spadała wydajność pracy. Wydłużały się natomiast sklepowe kolejki. Z punktu widzenia władz jedyną nadzieję na przetrwanie stwarzał systematyczny dopływ zachod- nich kredytów. Rezultaty, przy załamaniu się zarówno eksportu, jak i rynku wewnętrznego, nie kazały na siebie czekać. W końcu dekady globalne zadłużenie PRL przekroczyło 20 miliardów dolarów, a jego obsługa pochłaniała niemal wszystkie wpływy uzyskiwane z eksportu. Jeśli dodać, że wprowadzony w obrębie RWPG system tzw. „cen kroczących” stał się dodatkowym środkiem, dzięki któremu ZSRR eksploatował polską gospodarkę, obraz gospodarczych kłopotów, przełożonych na zapomniane już dziś realia codzienności, staje się bardziej czytelny. Codzienność wyznaczały zaś wszechobecne kolejki. Stało się (pojawił się wówczas zawód kolejko- wego „stacza”) dosłownie po wszystko: po meble, telewizory, armaturę sanitarną, a przede wszystkim mięso i jego przetwory. Nie wprowadzono w tych przypadkach, wzorem cukru, kartek. Lepsze gatunki można było jednak dostać tylko w specjalnych sklepach, tzw. komercyjnych, choć i w nich ustawiały się tasiemcowe kolejki. Braki rynkowe pojawiały się zresztą falami trudnymi do zracjonalizowania – w ten sposób przykładowo latem 1977 r. zabrakło nagle zadomowionej już w polskich domach używki, kawy. Rosło jedynie, do niespotykanych wcześniej rozmiarów, spożycie alkoholu. Żyło się coraz trudniej, a bez- radność władz uwidoczniła się najwymowniej w styczniu 1979 r., kiedy to opady śniegu, a potem fala mrozu sparaliżowały transport, co wywołało klęskę energetyczną. Następowały przerwy w dostawach energii elektrycznej i ciepłej wody. Wydawać się mogło, że społeczeństwo pogrąży się w apatii, a brak realnych perspektyw zmian utrwali stan swoistej beznadziei. Poczucia beznadziejności nie przełamywały coraz lepiej zorganizowane akcje, podejmowane przez wzrastające liczebnie ośrodki opozycji. Sukcesem, mierzonym kilkoma tysiącami podpisów, okazała się akcja wysyłania listów protestacyjnych w sprawie represji wobec uczestników wydarzeń w Radomiu i Ur- susie. W rezultacie tego rzeczywistego nacisku społecznego sam Gierek uznał za stosowne zwrócić się do Rady Państwa, by wystąpiła ona do sądów o zastosowanie wobec już skazanych w procesach „prawa łaski”. Istotnie, „akt łaski” wszedł w życie w pierwszych dniach lutego, dzięki czemu więzienia opuściła przeważająca część skazanych. Władze PRL zdecydowały się na ten krok z innych jeszcze, propagando- wych powodów – w tym samym czasie podjęta została decyzja o ratyfikowaniu Paktów Praw Człowieka. Przetrzymywanie w tej sytuacji w więzieniach uczestników protestów robotniczych nie było najzwyczaj- niej w świecie dogodne. Ustępstwom towarzyszyły jednak, wymierzone w środowiska opozycyjne, szykany i represje. Naj- bardziej typowymi były rewizje, konfiskata pochodzących ze społecznych zbiórek pieniędzy, zatrzy- mania na 48 godzin. Posługiwano się jednak i metodami znacznie bardziej brutalnymi. Usiłowano zastraszać, grożąc niektórym, zwłaszcza aktywnym działaczom, śmiercią. Próbowano inscenizować afery kryminalne. Uciekano się wreszcie do fizycznej przemocy, nic krępując się przy tym nawet obec- nością świadków. Opór jednak nie słabł. W marcu 1977 r. pojawiła się druga, po KOR, zorganizowana grupa, która przybrała nazwę Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROBCiO). I tu deklarację założycielską sygnowano w sposób jawny, a uczynili to m.in. Andrzej Czuma, Karol Głogowski, Stefan Niesiołowski,

225 Antoni Pajdak, ks. Ludwik Wiśniewski, Wojciech Ziembiński oraz – myślący już o powołaniu do życia partii politycznej – Leszek Moczulski. Symboliczną wymowę miał natomiast złożony pod deklaracją podpis gen. Mieczysława Borutę-Spiechowicza. W maju struktura opozycyjna zawiązała się w środowisku studenckim. Był nią Studencki Komitet Solidarności, utworzony po zamordowaniu, według powszechnej opinii przez funkcjonariuszy SB, kra- kowskiego studenta Stanisława Pyjasa. Jeszcze w tym samym roku akademickim SKS-y powstały w in- nych krajowych ośrodkach akademickich. Poważną rolę w przełamywaniu utrzymującej się wciąż bariery strachu odgrywały ukazujące się „poza zasięgiem cenzury” pisma. Co więcej, od początku 1977 r. zaczęła funkcjonować, znakomicie za- konspirowana, pierwsza w całym obozie Niezależna Oficyna Wydawnicza (NOWA). Wprowadzenie do obiegu już nie tylko czasopism, ale i książek, było tylko kwestią czasu. Represje i oszczercze kampanie propagandowe nie zdołały zamknąć środowiskom opozycyjnym ust. Sięgano też po coraz to nowe, nośne formy protestu. Szczególnie dobitnym przykładem stała się, rozpo- częta w końcu maja, głodówka solidarnościowa z uczestnikami czerwcowych wydarzeń, którzy podjęli ją w więzieniu, prowadzona w warszawskim kościele św. Marcina. W tym samym czasie do władz na- pływały coraz to nowe, zbiorowe protesty. Obok intelektualistów podpisywali je już i robotnicy, i chłopi. Zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne naciski (m.in. dzięki akcjom Amnesty International) sprawiły, że władza po raz kolejny uznała za wskazane się cofnąć. We wrześniu 1977 r. weszła w życie amnestia. Cel, który postawił przed sobą KOR, został tym samym osiągnięty, komitet nie rozwiązał się jednak, lecz rozszerzył swą formułę, przekształcając się w Komitet Samoobrony Społecznej „KOR”. Schyłek 1977 r. to poszerzenie w pierwszym rzędzie niezależnych wydawniczych inicjatyw. Swe ana- lizy publikowało wciąż wąskie, ale opiniotwórcze Polskie Porozumienie Niepodległościowe (powołane do życia wiosną 1976 r. przez Zdzisława Najdera). Obok literackiego „Zapisu” funkcjonował, od paź- dziernika, realizujący podobne założenia „Puls”. W styczniu 1978 r. do odbiorcy dotarł pierwszy numer kwartalnika politycznego „Krytyka”, tytułem nawiązującego do galicyjskiej inicjatywy z przełomu wie- ku. „Krytyka” konkurowała poniekąd z organem ROBCiO, „Opinią”. Ruch wydawniczy zadomowił się również w ośrodkach pozawarszawskich, czego wymownym dowodem stały się lubelskie „Spotkania” i gdański „Bratniak”. Swoistym zaś zwieńczeniem owych działań było powołanie do życia w styczniu 1978 r. Towarzystwa Kursów Naukowych (TKN), jego inicjatorzy, m.in. Bogdan Cywiński, Jerzy Jedlicki i Jan Strzelecki, wychodzili z założenia, że upowszechnianie niezafałszowanej wiedzy, szczególnie z za- kresu nauk społecznych i szeroko rozumianej humanistyki, jest równie ważne, co spektakularne akcje propagandowe. Zbliżenie opozycyjnych środowisk intelektualnych do robotników zaowocowało wreszcie na jednym jeszcze, jak się okazało, niezwykle ważnym polu. Szczególnym impulsem stał się nawiązujący do tradycji PPS „Robotnik”, kolportowany w kilkunastu tysiącach egzemplarzy. Na jego łamach którego pojawiła się idea powołania do życia niezależnych od władzy związków zawodowych. Trudno orzec, czy był to rze- czywiście bodziec bezpośredni, w każdym razie w lutym 1978 r. pierwszy komitet Wolnych Związków Zawodowych (Kazimierz Świtoń, Roman Kściuczek) powstał w Katowicach. W końcu kwietnia, z ini- cjatywy Błażeja Wyszkowskiego, podobny komitet powstał w Gdańsku. I choć inicjatywy te w pierwszej fazie były mało dynamiczne, również z powodu zarówno represywnych, jak też infiltracyjnych poczynań władz, to jednak odegrały one wkrótce wyjątkową rolę. Stało się to możliwe dzięki wydarzeniu, które z polskiego punktu widzenia wręcz namacalnie zmieniło bieg historii. Wydarzenia, które miało miejsce 16 października 1978 r. Wcześniej, 6 sierpnia, zmarł papież Paweł VI. Wybrany w końcu miesiąca kardynał Albino Luciani, jako Jan Paweł I, zasiadał na tronie Piotrowym zaledwie 33 dni. Zebrani na kolejnym conclave kardyna- łowie przełamali kilkuwiekową tradycję, czyniąc głową kościoła Rzymsko-katolickiego przybysza „z kraju dalekiego”, metropolitę krakowskiego, Karola Wojtyłę. Od 16 października Jana Pawła II. Radość, która po tej wiadomości ogarnęła Polskę, była zjawiskiem w gruncie rzeczy powszechnym. W szczególny sposób papieski wybór świętował Kraków, gdzie pochodom młodzieżowym towarzyszyło bicie historycznego „Zygmunta”. Władze, oficjalnie przynajmniej, również demonstrowały zadowolenie, podczas zaś uroczystej inauguracji pontyfikatu w Watykanie zjawił się przewodniczący Rady Państwa, Henryk Jabłoński. Dla nikogo jednak nie ulegało wątpliwości, iż wydarzenie to wpłynie na losy rodzin- nego kraju nowego Papieża.

226 Do Polski Jan Paweł II zamierzał powrócić, jako pielgrzym, już w maju 1979 r., na uroczystości zwią- zane z 900-setną rocznicą śmierci św. Stanisława. Ostatecznie władze wyraziły zgodę na tę wizytę w termi- nie późniejszym, od 2 do 10 czerwca. Trasa pielgrzymki wiodła przez Warszawę, Gniezno, Częstochowę, Oświęcim, Kalwarię Zebrzydowską, Wadowice, Nowy Targ do Krakowa. Bezpośrednie spotkania z Oj- cem Świętym gromadziły niezliczone, milionowe tłumy, przebiegały zaś w niezwykle podniosłej i godnej atmosferze. Po raz pierwszy Polacy mogli „policzyć się”, przekonać naocznie o sile narodowo-religijnej wspólnoty. Papież występował nie tylko w roli głowy Kościoła, ale głoszącego słowa prawdy przewod- nika. Prawdy jakże odległej od zakłamanego obrazu rzeczywistości, serwowanego przez komunistyczną propagandę. Tej prawdy, której świadectwo społeczeństwo polskie dało w sierpniu 1980 r.

227 88. Sierpień ’80

Papieska wizyta nie wywołała natychmiastowych skutków. Z pozoru życie, po czerwcowej euforii, wróciło do tradycyjnych, utartych kolein. Ekipie partyjno-rządowej wciąż wydawało się, że zdoła przeczekać najgorsze. Przy braku szerszych perspektyw sięgnięto więc do tradycyjnego, wielokrotnie realizowanego w dziejach PRL schematu – wpierw zjazdowa konsolidacja partii, a potem kolejne wy- reżyserowane wybory. VIII zjazd PZPR zwołano ostatecznie, po organizacyjnych perturbacjach, w pierwszej połowie lutego 1980 r. Wydawać się mogło, że partia jest w istocie dominującą w kraju siłą, delegaci na zjazd reprezen- towali bowiem już ponad trzymilionową rzeszę członków. Ilość partyjnych legitymacji nie świadczyła jednak o skali społecznego poparcia, a ogląd rzeczywistości, dokonywany z trybuny zjazdowej, był nie tylko sprzeczny ze stanem realnym, ale i przysłowiowym zdrowym rozsądkiem. Kraj rozwijał się ponoć wspaniale, w społeczeństwie kwitła w najlepsze „ideowo-patriotyczna jedność”, perspektywy zaś, pomimo „przejściowych trudności” (o których zresztą napomykano jedynie półgębkiem), były świetlane. Jedynym sygnałem, że na szczytach władzy jednak coś się dzieje, było wyeliminowanie z partyjnego kierownictwa Jaroszewicza, który w ten sposób poniósł odpowiedzialność za ciąg gospodarczych niepowodzeń. Na drugą osobę po Gierku wyrastać zaczął natomiast Edward Babiuch. W miesiąc po zjeździe odbyły się „wybory”. Według oficjalnych danych do urn udało się niemal 99% uprawnionych, jednak frekwencja wyborcza, zwłaszcza w dużych miastach, była wyraźnie niższa. Nie przeszkodziło to władzom w fetowaniu kolejnego „sukcesu”. Sejm potwierdził też przesunięcia na szczytach władzy, sygnalizowane podczas zjazdu partyjnego. Premierem, w miejsce Jaroszewicza, został Babiuch, a liczbę jego zastępców ograniczono do pięciu. Rządowe roszady nie były w stanie zmienić rzeczywistości. Nie była w stanie dokonać tego i opozycja, rozrastająca się liczebnie, ale i tak stanowiąca jedynie społeczny margines. Nową jakością stało się pojawie- nie, we wrześniu 1979 r., stworzonej przez Leszka Moczulskiego Konfederacji Polski Niepodległej (KPN), pierwszej w krajach bloku działającej jawnie, acz bez koniecznych prawnych zezwoleń, partii politycznej. W swym programowym tekście, „Rewolucji bez rewolucji”, Moczulski głosił, maksymalistyczny nawet z punktu widzenia środowisk opozycyjnych, program zakładający walkę o pełną niepodległość. Zakładał on nieuchronność rozpadu systemu, stwarzającą możliwość powtórnego „wybicia się” na niepodległość. Aktywizowały się też opozycyjne grupy wśród robotników. Świadectwem determinacji była wyjątko- wo uroczyście obchodzona rocznica grudniowej masakry na Wybrzeżu i powołanie do życia w gdańskim „Elektromontażu” Komisji Robotniczej. Odpowiedzią władz stało się dyscyplinarne wyrzucenie z pracy w gdańskiej Stoczni Anny Walentynowicz i Andrzeja Kołodzieja, natomiast z „Elektromontażu” – Lecha Wałęsy. Osób, które w kilka miesięcy później odegrały istotną rolę podczas wydarzeń, wywołanych cichą podwyżką cen mięsa i wędlin, wprowadzoną w życie 1 lipca 1980 r. Władze zdawały sobie sprawę, że decydują się na niezwykle niebezpieczną dla siebie grę. Ceny wzra- stały zatem w momencie, gdy możliwość wybuchu masowych protestów była znacznie ograniczona, 1 li- piec bowiem był z reguły początkiem wakacji i wyjazdów wypoczynkowych. Samą operację cenową sta- rano się zbagatelizować, bowiem poinformował o niej oficjalnie nie przedstawiciel rządu, ale wiceprezes „Społem”. Nie podano też ani jej skali, ani zakresu. Nadzieje ekipy rządzącej okazały się jednak płonne. Strajki, co prawda rozproszone, wybuchły naza- jutrz, 2 lipca. Trudno było dostrzec wyraźne centrum strajkowe, gdyż pracę przerwali robotnicy w wielu ośrodkach: w Ursusie, Sanoku, Tarnowie, Ostrowie Wielkopolskim, Włocławku, Mielcu, Rzeszowie czy Tczewie. Robotnicy ograniczali się do żądań o charakterze ekonomicznym. Domagano się zatem bądź rezygnacji z podwyżki, bądź podwyżek płac. Gdzieniegdzie pojawił się też postulat powrotu do starych, zmienionych również w tym samym czasie, norm. Charakterystyczne, że zarówno postulaty płacowe, jak i odnoszące się do norm, były przez poszczególne dyrekcje niemal natychmiast spełniane. Władzom wydawało się, że w ten właśnie sposób zdołają ugasić tlący się dopiero ogień. Łatwe ustępstwa ze strony administracji zakładowej powodowały, iż iluzorycznym stawały się na- dzieje władz na stabilizację rynku. Spowodowały natomiast wysuwanie żądań przez kolejne zakłady

228 pracy. Postulaty strajkowe powoli zaczynały też zmieniać swój charakter. Domagano się, by strajku- jący otrzymali gwarancję bezpieczeństwa, i to na piśmie. W świdnickiej Wytwórni Sprzętu Komuni- kacyjnego, gdzie strajk wybuchł 9 lipca, pojawił się postulat, aby dodatki rodzinne osiągnęły taki sam poziom, jak dodatki wypłacane dla rodzin milicjantów. Były to akcenty o wyraźnie już politycznym charakterze. Władze kontynuowały swą politykę ustępstw. Na użycie siły nie decydowano się. Uwidoczniały się wyraźne różnice interesów grupowych. Brakowało wreszcie, spokojnie spędzającego urlop w ZSRR, sa- mego Gierka. Strajki, początkowo sporadyczne, rozlewały się zatem coraz szerzej. Na początku drugiej dekady lipca zamieniły się one na obszarze Lubelszczyzny w strajk powszechny. W stolicy regionu po- rzuciły pracę służby komunalne, pracownicy komunikacji miejskiej, przedsiębiorstw przemysłowych, budowlanych i transportowych. Wieść o strajku rozniosła się przy tym na całą Polskę, bowiem niezwykle czynną rolę odegrali w nim lubelscy kolejarze. Strajk lubelski ugaszono spełnieniem żądań płacowych, gwarancjami bezpieczeństwa dla jego uczestników, wreszcie zgodą na rozwiązanie rad zakładowych i przeprowadzenie do nich nowych wyborów. Te ewidentne ustępstwa władz miast przerwać, jedynie wzmogły falę strajkową. W ostatniej dekadzie lipca strajki przetaczały się dosłownie przez cały kraj. Ogarnęły one Stalową Wolę, powtórnie Ostrów Wielkopolski, dotarły też na Dolny Śląsk. Na przełomie drugiej i trzeciej deka- dy lipca strajkowali tam wpierw górnicy z Lubińsko-Głogowskiego Okręgu Miedziowego, a od 24 lipca przerwały bądź groziły przerwaniem pracy wrocławskie załogi Fadromy, Pafawagu, Inco, Elwro, Hut- menu i Dolmelu. Robotnicy z trzech wydziałów tego ostatniego zakładu zażądali 20% premii, wyrówna- nia (wzorem Świdnika) zasiłków rodzinnych do poziomu zasiłków wypłacanych MO i SB, 100% zasiłku chorobowego, poprawy warunków BHP i polepszenia zaopatrzenia. W tym samym dniu rozpoczęły się strajki w oddziałach Zakładów Elektroniki Motoryzacyjnej w Świdnicy i Dusznikach w województwie wałbrzyskim oraz w Namysłowie w sąsiednim województwie opolskim. We Wrocławiu strajk rozszerzył się na kolejny zakład, „Archimedes”. W końcu lipca fala strajkowa dotarła wreszcie, w szerszym, aniżeli uprzednio zakresie, na Wybrzeże. Centrum stała się Gdynia, a przede wszystkim jej port. W kolejnych, już sierpniowych dniach, przerywały pracę zakłady łódzkie, a od 11 sierpnia stanęła komunikacja miejska w Warszawie. W połowie drugiej dekady sierpnia strajki powróciły również do Wrocławia, jednak sytuacja uległa jakościowej zmianie, gdy 14 sierpnia rozpoczął się strajk w Stoczni Gdańskiej. Bezpośrednim powodem wybuchu strajku były tym razem nie sprawy płacowe, ale żądania przy- wrócenia do pracy Anny Walentynowicz. Komitet Strajkowy, w składzie którego znalazł się również już wkrótce odgrywający w nim czołową rolę Lech Wałęsa, domagał się ponadto wzniesienia pomnika ofia- rom wydarzeń grudniowych, znacznej, bo dwutysięcznej , podwyżki płac, zrównania do milicyjnego poziomu zasiłków rodzinnych i bezpieczeństwa dla strajkujących. Władze, godząc się na przywrócenie do pracy i Walentynowicz, i Wałęsy, zbudowanie pomnika i gwarancję bezpieczeństwu, odmówiły tym razem w kwestiach podwyżki i podniesienia poziomu świadczeń rodzinnych. Nie ulega wszakże wątpli- wości, że poprzeczka płacowa, ustawiona przez stoczniowców, uznana została za nazbyt wysoką. W dniu następnym strajk na Wybrzeżu rozszerzył się (przystąpiła do niego m.in. komunikacja miejska), ale 16 sierpnia – po przyznaniu 1500 złotych podwyżki i wprowadzeniu dodatku drożyźnia- nego – komitet strajkowy stoczni postanowił strajk zakończyć. Załoga zaczęła rozchodzić się do domów. Ostatecznie zdeterminowana grupka stoczniowców (m.in. Jerzy Borowczak) skłoniła stosunkowo nie- wielką część załogi do kontynuowania akcji, tym razem o charakterze solidarnościowym. Do Komitetu powrócił też Wałęsa, a gdy w nocy z 16 na 17 sierpnia, po przybyciu delegatów z innych gdańskich za- kładów, zawiązał się Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, stanął na jego czele. MKS już 17 sierpnia sformułował listę 21 postulatów, którą w dniu następnym złożono na ręce gdań- skiego wojewody. W pierwszym z nich domagano się akceptacji „niezależnych, od partii i pracodawców wolnych związków zawodowych”. MKS skupiał już wówczas ponad 150 zakładów, a jego pracami kiero- wało prezydium, w którym obok Wałęsy i Walentynowicz znaleźli się m.in. Joanna i Andrzej Gwiazdo- wie, Andrzej Kołodziej i Bogdan Lis. W dniu złożenia postulatów strajk ogarnął też Szczecin. I tam utworzono MKS i opracowano własną listę postulatów, w znacznym stopniu zbieżną z gdańskimi, choć szerszą, liczącą bowiem aż 36 pozycji. Dzień później MKS powstał w Elblągu, a fala strajkowa, o zasięgu której starały się przekazywać infor-

229 macje nękane aresztowaniami prewencyjnymi środowiska opozycyjne, powoli zaczynała przybierać i w innych rejonach Polski. Strajk na Wybrzeżu można było bądź usiłować pacyfikować przy użyciu siły, bądź próbować negocja- cji. Po pierwszej całkowicie nieudanej próbie, związanej z misją wicepremiera Tadeusza Pyki, jego miejsce zajął, mający już doświadczenia nabyte w Lublinie inny wicepremier, Mieczysław Jagielski, do Szczeci- na udał się natomiast Kazimierz Barcikowski. Robotników Wybrzeża wspierali już jednak eksperci – do Gdańska, jako pierwsi, udali się m.in. Tadeusz Mazowiecki, Bogdan Cywiński i Andrzej Wielowieyski. Rządowi negocjatorzy próbowali początkowo przewlekać rozmowy, oczekując również na wyniki przetasowań na szczytach władzy (24 sierpnia Babiucha na stanowisku premiera zastąpił Józef Pińkow- ski). Zwłoka ta okazała się dla władz zabójcza. Już 26 sierpnia strajk powszechny ogarnął Wrocław, gdzie ukonstytuował się ogarniający wkrótce swymi wpływami cały Dolny Śląsk MKS. Kolejne komitety straj- kowe zaczęły powstawać w Krakowie, Łodzi, Rzeszowie, Bielsku-Białej, Koszalinie, Poznaniu. Wreszcie 29 sierpnia strajk solidarnościowy rozpoczął się w kopalni „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu, w samym górnośląskim bastionie Gierka. Rozpoczynał się czas 16 miesięcy „Solidarności”. Inaugurowały go zaś Porozumienia.

230 89. 16 miesięcy „Solidarności”

Cz. 1. Porozumienia

Porozumienia sierpniowo-wrześniowe były wynikiem poczynań negocjacyjnych komisji rządowych i skupionych w Międzyzakładowych Komitetach Strajkowych reprezentacji robotniczych, wspieranych przez niezależnych ekspertów. Jako pierwsze, już 30 sierpnia, podpisano Porozumienie w Szczecinie. W ostatnich dniach sierpnia władzom zależało na pośpiechu. Fala strajkowa ogromniała, toteż spo- dziewano się, że uzgodnienia szczecińskie staną się wobec niej pierwszą tamą, wpływając zarazem na złagodzenie znacznie bardziej kategorycznie formułowanych postulatów gdańskich. Trudno się zatem dziwić, że podpisany w Szczecinie dokument daleki był od precyzji. Wieloznaczny, umożliwiający roz- maite interpretacje, był bez wątpienia sukcesem strajkujących, ale nie oznaczał porażki władz. Niejednoznaczność zapisu widoczna była zwłaszcza w pierwszym punkcie Porozumienia. Władze wyraziły zgodę na możliwość powstawania samorządnych Związków Zawodowych, „które będą miały socjalistyczny charakter zgodnie z konstytucją PRL”. W tekście zabrakło dwu ważnych pojęć – nie mó- wiono, czy związki będą „wolne” bądź „niezależne”. Na dodatek tryb ich tworzenia (Komitety Strajkowe po zakończeniu akcji stawały się Komisjami Robotniczymi rozpisującymi „w miarę potrzeb” wybory do władz związkowych) nie wykluczał wkomponowania w stare, CRZZ-owskie struktury. Niejasne w gruncie rzeczy były wszystkie punkty odnoszące się do spraw politycznych. Władze po- zostawiły sobie furtkę umożliwiającą pociągnięcie w sprzyjających okolicznościach do odpowiedzialności karnej przywódców strajku (w przypadku popełnienia podczas ich trwania przestępstw politycznych), podobnie jak dodatkowymi warunkami obwarowano zgodę na zaniechanie represji wobec środowisk opozycyjnych. Ogólnikami zbyto też kwestię cenzury i stosunków z Kościołem. Określono natomiast dokładny termin wzniesienia pomnika dla ofiar grudnia 1970 r., przyobiecano przywrócenie do pracy tych, których zwolniono za udział w strajkach w minionej dekadzie, wreszcie zobowiązano się do gene- ralnej podwyżki płac, podniesienia rent i emerytur oraz wprowadzenia w życie programu mieszkanio- wego, który umożliwiłby skrócenie okresu oczekiwania do pięciu lat. Kompromis szczeciński nie wpłynął jednak, pomimo oczekiwań władz, na gdańskie rozstrzygnięcia. Wieczorem, 31 sierpnia, przed ekranami telewizorów zasiadła dosłownie cała Polska. Uroczyście podpisy- wano wówczas, parafowane w godzinach popołudniowych, kolejne, bodaj najważniejsze, Porozumienie. Tekst Porozumienia Gdańskiego, według opinii Jerzego Holzera, „był znacznie bardziej jednoznacz- ny i szedł dalej od tekstu szczecińskiego”. W pierwszym rzędzie dotyczyło to kwestii o charakterze po- litycznym. Już w pierwszym punkcie dokumentu podpisanego przez Jagielskiego i Wałęsę stwierdzono, że funkcjonujące w PRL związki zawodowe nie spełniły „nadziei i oczekiwań pracowników”. W tej sytu- acji uznano za celowe „powołanie nowych, samorządnych związków zawodowych, które byłyby auten- tycznym reprezentantem klasy pracującej”. MKS przekształcał się tym samym w Komitet Założycielski nowej struktury związkowej, natomiast władza zobowiązywała się, że zostanie ona zarejestrowana poza obrębem oficjalnej CRZZ-owskiej centrali. Za tym istotnym rozstrzygnięciem poszły dalsze, równie istotne. Po raz pierwszy w dziejach „real- nego socjalizmu” władze uznały prawo do strajku, przy czym odpowiednie regulacje znaleźć się miały w nowej ustawie o związkach zawodowych. W bulwersującej wciąż społeczeństwo sprawie cenzury wła- dze zobowiązały się, że w przeciągu trzech miesięcy do sejmu trafi projekt ustawy, znacznie ograniczający zasięg jej ingerencji. Na nowych zasadach, przy uwzględnieniu kontroli społecznej, miały funkcjonować też środki masowego przekazu, a niejako od zaraz w każdą niedzielę miano transmitować przez radio mszę. Do pracy wracali wszyscy zwolnieni za udział w strajkach w latach siedemdziesiątych, podobnie jak relegowani z uczelni studenci. Rozstrzygnięcia doczekał się również podnoszony niemal od początku strajków problem zrównania zasiłków rodzinnych do poziomu wojska i milicji (władze zobowiązały się do przedstawienia w tej sprawie konkretnego programu). Kierunek przekształceń na płaszczyźnie spo- łeczno-politycznej wyznaczał zaś generalny zapis, zgodnie z którym władze zobowiązały się do „pełnego przestrzegania swobody wyrażania przekonań w życiu publicznym i zawodowym”.

231 Zobowiązania władz w kwestiach ekonomicznych sprowadzały się do próby wkomponowania w re- alia gospodarcze zapisów zawartych w 21 postulatach. Żądanie podstawowe, by władze podjęły „realne działania mające na celu wyprowadzenie kraju z sytuacji kryzysowej”, zaspokojono obietnicą przyspiesze- nia prac nad reformą gospodarczą, przy czym władze miały określić i opublikować „w ciągu najbliższych miesięcy podstawowe założenia tej reformy”. Reforma miała opierać się „na zasadniczo zwiększonej sa- modzielności przedsiębiorstw i rzeczywistym uczestniczeniu samorządu robotniczego w zarządzaniu”. Swym zasięgiem miała objąć również wieś, choć tam jej kierunek ujęto jedynie w zgłoszony przez MKS postulat stworzenia „trwałych perspektyw dla rozwoju chłopskiego gospodarstwa rodzinnego – podsta- wy polskiego rolnictwa”. Z innych kwestii o charakterze ekonomicznym władze zobowiązały się do stopniowych podwyżek płac we wszystkich grupach pracowniczych, aczkolwiek z preferencją dla zarabiających najniżej. W ściśle określonym horyzoncie czasowym miano natomiast podjąć decyzje w sprawie wprowadzenia wolnych sobót, przedłużonego płatnego urlopu macierzyńskiego, zapewnienia odpowiedniej ilości miejsc w żłob- kach i przedszkolach, poprawy warunków pracy Służby Zdrowia, obniżenia granicy wieku emerytalnego, wreszcie poprawy zaopatrzenia, zwłaszcza w mięso „z uwzględnieniem ewentualnej możliwości wpro- wadzenia systemu kartkowego”. Ostatnie z wielkich Porozumień podpisano 3 września w Jastrzębiu (po nim doszło jeszcze do uzgod- nień w Hucie „Katowice”, gdzie odpowiedni protokół uzgodniono 11 września). Podstawą tego dokumen- tu było 21 postulatów gdańskich i tamtejsze Porozumienie, toteż dotyczyło ono w gruncie rzeczy spraw odnoszących się do branży górniczej, a w pierwszym rzędzie zniesienia systemu czterobrygadowego i wprowadzenia, poczynając od 1 stycznia 1981 r., wszystkich wolnych sobót i niedziel. Dokumenty te, w rozumieniu powracających od 1 września do normalnej pracy załóg, stały się fundamentem globalne- go porozumienia. Porozumienia Społecznego. Władza inaczej jednak, niż robotnicy, postrzegała wymu- szony na niej kompromis. O realizację zawartych w porozumieniach zapisów już nazajutrz trzeba było walczyć. Dotyczyło to w pierwszym rzędzie prawa do tworzenia nowych, niezależnych i samorządnych związków zawodowych. Pomimo apelu przewodniczącego gdańskiego MKS, Lecha Wałęsy, do pracy nie powróciły wszystkie załogi. Podjęły ją tylko te, które czuły się związane z regionalnymi czy też ponadregionalnymi ośrodkami i były przekonane, że nowe związki powstawać mogą nie tylko na Wybrzeżu, ale w całej Polsce. Wątpli- wości pojawiły się przede wszystkim tam, gdzie w sierpniu nie doszło do strajków. W wielu zakładach sytuację zaogniały dodatkowo konflikty, częstokroć zadawnione, pomiędzy załogami a przedstawicielami nadzoru. Na tym tle w pierwszych dniach września przez Polskę przetoczyła się kolejna fala strajkowa. Prawo do zakładania niezależnych związków na obszarze całego kraju zapewniało, ostatnie zawarte z władzą, Porozumienie Katowickie. Władze, choć usiłowały za wszelką cenę podtrzymywać coraz bar- dziej słabnące struktury CRZZ, z których rozpoczął się masowy odpływ członków, nie były już w stanie zablokować pojawiania się kolejnych organizacji związkowych. Akcją tworzenia nowego związku kie- rowały, usytuowane z reguły w większych miastach, MKS-y, przekształcone w Międzyzakładowe Komi- tety Założycielskie (MKZ). Już od 1 września – poza Wybrzeżem – MKZ funkcjonował we Wrocławiu (kierował nim Jerzy Piórkowski), od 4 września MKZ „Mazowsze” w Ursusie (na czele ze Zbigniewem Bujakiem), od 5 września w Łodzi (Andrzej Słowik), 10 września w Lublinie, 11 września w Poznaniu. Przy czym, co należy podkreślić, struktury te grupowały zakłady nie według przynależności branżowej, lecz terytorialnej. Co, dodajmy na marginesie, stało się w nieodległej przyszłości zarzewiem czysto kom- petencyjnych sporów. Na razie jednak należało rozstrzygnąć dylemat, czy nowy ruch składać się będzie z autonomicznych, regionalnych struktur, czy też zdoła wyłonić z siebie ogólnopolską centralę. Wątpli- wości, a nie były one małe, przecięto ostatecznie 17 września podczas ogólnopolskiego spotkania przed- stawicieli poszczególnych MKZ-ów. Za tym, by do rejestracji pójść „jako jedna ogólnopolska struktura”, jako pierwszy przekonywał ze- branych w Gdańsku delegatów doradca MKZ „Mazowsze”, mecenas Jan Olszewski. Wsparł go, wystę- pując w imieniu Wrocławia oraz współpracujących z nim dolnośląskich MKZ-ów, Karol Modzelewski. Głównym oponentem był Wałęsa. Przewodniczącego gdańskiego MKZ-u nie przekonało ostrzeżenie Modzelewskiego, iż „Wybrzeże popełni samobójstwo, jeśli się od reszty Polski oderwie”, ale – już wów- czas elastyczny – zmienił swe stanowisko podczas znacznie bardziej kameralnej dyskusji z udziałem po- jedynczych przedstawicieli komitetów założycielskich.

232 17 września w Gdańsku niezależny samorządny związek zawodowy przyjął też nazwę. Spotkanie odbywało się w czasie, gdy zarządy główne poszczególnych związków skupionych w CRZZ na wyścigi przekształciły się w organizacje „niezależne” i „samorządne”. Pomysłodawca, Modzelewski, wychodził zatem z założenia, iż wręcz „narzucała się potrzeba nazwy, która by nas odróżniała i uniemożliwiała nieporozumienia”. Związkowi potrzebne było zatem słowo-symbol. Podyktował go zaś charakter strajku sierpniowego i nazwa strajkowego biuletynu gdańskiej Stoczni. W ten sposób narodziła się „Solidarność”. Od września w obrębie systemu komunistycznego, ale wbrew niemu, rodził się zatem nowy, niespo- tykany do tej pory ruch. Władze PRL (na ich czele, jako szef PZPR, stanął od 6 września, po odsunięciu Gierka, Stanisław Kania) nie bardzo w pierwszym momencie wiedziały, jaką przyjąć taktykę, czy wpierw opanować go, a następnie rozbić, czy sobie podporządkować. Rozpoczął się zatem okres, gdy negocjacje przeplatały sią z konfrontacją.

233 90. 16 miesięcy „Solidarności”

Cz. 2. Negocjacje i konfrontacje

W momencie, gdy delegaci MKZ-ów zdecydowali o powołaniu do życia jednolitej, ogólnopolskiej struk- tury, w szeregach NSZZ „Solidarność” znajdowało się, według szacunków, od 3 do 3,5 miliona członków. Na czele ciała kierującego poczynaniami Związku, Krajowej Komisji Porozumiewawczej, stanął Lech Wałęsa, a pierwszym jej zadaniem było doprowadzenie do formalnej rejestracji NSZZ „Solidarność”. Odpowiedni wniosek, jako Komitet Założycielski, KKP złożyła 24 września w warszawskim Sądzie Wo- jewódzkim. Niebawem okazało się jednak, iż statut, w oparciu o który miał funkcjonować nowy Zwią- zek, budzi najrozmaitsze zastrzeżenia władz. To, co miało być czysto technicznym zabiegiem, stawało się przedmiotem wymuszanej przez władzę konfrontacji. Władza, wobec fermentu w szeregach PZPR i systematycznego wzrostu liczby członków „Solidarności”, nadal znajdowała się w odwrocie. O tym, kto cieszy się rzeczywistym poparciem społeczeństwa, najwymowniej świadczył przebieg ogólnopolskiego strajku ostrzegawczego, o charakterze solidarnościowym, przeprowadzonego 3 paź- dziernika. Formalnym powodom była opieszałość władz w realizowaniu zapisów Porozumień (zwłaszcza w kwestiach płacowych). Powodem rzeczywistym – ostateczne przełamanie, zwłaszcza w regionach czy nawet zakładach, które nie uczestniczyły w strajkach sierpniowych, swoistej bariery lęku, utrudniającej formowanie się struktur nowego Związku. Istotnie, masowy, a zarazem zdyscyplinowany udział załóg w całej akcji był istotnym, dynamizującym wzrost solidarnościowych szeregów, bodźcem. Sukces ogólnopolskiego strajku ostrzegawczego sprawił, iż władze, nie decydując się na bezpośrednie starcie, sięgnęły po środki formalno-prawne. Przejawem tej taktyki stał się werdykt rejestracyjny, podjęty 24 października. NSZZ „Solidarność” wpisany został do rejestru związkowego, jednak jego statut, bez kon- sultacji z zainteresowanymi, został zmieniony. Najważniejsze „poprawki” odnosiły się do prawa do strajku, ale szczególne oburzenie wzbudził fragment, który do związkowego dokumentu wprowadzał zasadę „prze- wodniej roli partii”. Związek zagroził kolejnym ogólnopolskim strajkiem generalnym (w tle kryzysowi wokół rejestracji towarzyszyła już głodówka protestacyjna reprezentantów kolejarskiej „Solidarności”, prowadzona we wrocławskiej lokomotywowni, nabrzmiewały również konflikty związane z położeniem pracowników służby zdrowia, oświaty i kultury). W efekcie władze partyjno-rządowe, po rozmowach przeprowadzonych 31 października, wycofały się ze swoich decyzji. Ostatecznie 10 listopada protest Związku został uwzględ- niony przez Sąd Najwyższy. Poprawki ze statutu zostały usunięte, aczkolwiek załącznikami do niego stały się odpowiednie fragmenty Porozumienia Gdańskiego i dokumenty, na które w Porozumieniu powoływały się strony. W czasie negocjacji uzyskano też zgodę władz na uruchomienie własnego, ogólnopolskiego tygodnika. Kompromis statutowy nie eliminował, a jedynie odwlekał czas bezpośredniego starcia. Władze sta- rały się zatem nie dopuszczać do zalegalizowania nowych struktur, organizujących środowiska pozaro- botnicze, (dotyczyło to rolników i studentów) oraz prowokowały najrozmaitsze konflikty lokalne. Było to i sprawdzanie determinacji członków „Solidarności”, i próba uwikłania ruchu w masę rozproszonych starć, w konsekwencji owocujących tak pożądanym przez władzę zmęczeniem związkowego przeciwnika. Władza nie brała wszakże pod uwagę faktu, te zagrożenie bezpieczeństwa nawet szeregowego członka Związku (tak jak miało to miejsce w przypadku aresztowania osób odpowiedzialnych w „Mazowszu” za wydrukowanie „tajnej” instrukcji prokuratora generalnego, Czubińskiego) wywołuje niespotykane uprzednio odruchy solidarności, że poczynania takie odbierano powszechnie jako „atak na Związek”. Na frontalny atak władze miały jednak coraz mniej siły. Coraz realniejsza stawała się zatem, podobnie jak w 1968 r. w Czechosłowacji, „bratnia pomoc”. Same władze, paktując ze Związkiem, przygotowywały od trzeciej dekady października własny „wariant siłowy”. Specjalny zespół, złożony z oficerów Sztabu Generalnego ściśle współpracując z ekspertami z MSW, opracowywał, na rozkaz gen. Jaruzelskiego, plan wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Wstępny plan był gotów już w listopadzie, ale kierowany przez premiera Józefa Pińkowskiego Komitet Obrony Kraju uznał cały pomysł za zbyt ryzykowny. „Solidarność” rosła w siłę, a władza traciła grunt pod nogami. W tej sytuacji w grudniu Jaruzelski dowiedział się podczas wizyty w Moskwie, iż w ciągu tygodnia „bratnie armie” (ZSRR,

234 CSRR i NRD) są w stanie przekroczyć granice Polski. Kreml liczył wówczas na brak czujności drugiego su- permocarstwa, USA, gdzie dokonywała się właśnie wymiana ekipy rządzącej, jednak niezwłoczna interwen- cja prezydenta Cartera (dzięki Zbigniewowi Brzezińskiemu), wsparta autorytetem Jana Pawła II sprawiła, że radzieccy przywódcy zrezygnowali z myśli o interwencji zewnętrznej na rzecz wykorzystania sił, które znajdowały się w dyspozycji władz polskich. Jedyny problem, z punktu widzenia Kremla, tkwił w tym, że potrzeba na to było znacznie więcej czasu. Co oznaczało, że polska „kontrrewolucja” będzie się rozszerzać. Przeciętny obywatel PRL nie był w gruncie rzeczy świadomy zagrożeń zewnętrznych, wydaje się też, że poważnie nie brały go pod uwagę kierownicze gremia „Solidarności”. W każdym razie w grud- niu sytuacja wewnętrzna zdawała się stabilizować, choć wyraźnie można było dostrzec symptomy zała- mania gospodarczego. Wielkim przeżyciem było natomiast, transmitowane przez telewizję, odsłonięcie 16 grudnia Pomnika Poległych Stoczniowców. Po dziesięciu latach oddano hołd i sprawiedliwość tym, którzy zginęli z rozkazu „ludowej władzy”. Uspokojenie okazało się krótkotrwałe. W pierwszych dniach nowego, 1981 r., rozpoczął się kolej- ny spór. Tym razem o wolne soboty. Władze, ewidentnie łamiąc zapisy Porozumień, zapowiadały jedy- nie zwiększenie ich ilości, a nie, zgodnie z ustaleniami jastrzębskimi, wprowadzenie od Nowego Roku wszystkich sobót jako dni wolnych od pracy. Ekipa partyjno-rządowa starała się postawić przywód- ców związkowych przed fatalną dla nich alternatywą: albo odrzucenie propozycji rządowej połączone z oskarżeniom o świadome pogłębianie trudności gospodarczych, albo milcząca zgoda, co groziło utratą zaufania u członków Związku. Zaczęły się też mnożyć konflikty lokalne – na Podbeskidziu, w Jeleniej Górze, w Ustrzykach Dolnych, wreszcie na początku trzeciej dekady stycznia do okupacyjnego strajku, domagając się rejestracji Niezależnego Zrzeszenia Studentów (NZS), przystąpili studenci łódzcy. Fala strajkowa, nad którą przestawało panować kierownictwo Związku, zaczęła rozlewać się na całą Polskę. Władze, podsycając lokalne starcia (wśród członków „Solidarności” zaczęło wytwarzać się przekona- nie, że ustępstwa, nawet w drobnych z pozoru sprawach, można wymusić jedynie przy pomocy strajku), gotowały się do rozprawy. Za krok zmierzający w kierunku konfrontacji uznać należy więc powierzenie stanowiska premiera gen. Jaruzelskiemu, aczkolwiek jego apel o „90 spokojnych dni” odczytany został jako wyciągnięcie ręki do narodowej zgody. Apel okazał się typową zasłoną dymną. Przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego postę- powały naprzód. Operację miały ułatwić, rozpoczęte 16 marca na terenie całej Polski, wielkie manewry wojsk Układu Warszawskiego. Potrzebna była jednak, skuteczniejsza od poprzednich, prowokacja. Doszło do niej 19 marca w Bydgoszczy. Na sesji Wojewódzkiej Rady Narodowej, a właściwie tuż po niespodzie- wanym przerwaniu jej posiedzenia, pobici zostali, w niezwykle brutalny sposób, zaproszeni jako goście działacze „Solidarności”, a pośród nich stojący na czele tamtejszego MKZ Jan Rulewski. Oliwy do ognia dodawały kłamliwe i agresywne działania propagandy, toteż KKP, traktująca wpierw incydent jako pro- wokację wymierzoną… w Jaruzelskiego, szybko zaostrzyła swe stanowisko, domagając się wyjaśnienia zajścia, ukarania winnych, proklamując zarazem na 27 marca strajk ostrzegawczy i zapowiadając w cztery dni później przystąpienie do strajku powszechnego. Próba sił wypadła dla ekipy partyjno-rządowej fatalnie. Strajk ostrzegawczy przybrał niespotykane dotąd, i to nie tylko w skali bloku, rozmiary. Co więcej, poparcie dla żądań „Solidarności” wyraziła w spe- cjalnych deklaracjach i rezolucjach, znacząca liczba podstawowych organizacji partyjnych, w których co- raz szersze rozmiary przybierał opozycyjny wobec kierownictwa ruch tzw. „struktur poziomych”. I choć w Polsce zjawił się sam marszałek Kulikow, a manewry trwały aż do 7 kwietnia, do starcia nie doszło. Cofnęły się władze, ale cofnęło się też kierownictwo Związku. 30 marca doszło do kompromisu. Strajk generalny został odwołany, władze natomiast zobowiązały się do wyjaśnienia rzeczywistego przebiegu wydarzeń bydgoskich i wyciągnięcia wniosków natury personalnej. Deklarowano również rozwiązywa- nie wszelkich spornych kwestii drogą rokowań. Kompromis, kwestionowany przez część związkowych radykałów, społeczeństwo w zdecydowanej większości przyjęło z ulgą. Aż do lata Związek mógł zatem skoncentrować się na sprawach wewnętrznych (wybory do władz, problemy tzw. „regionalizacji”, czyli zasięgu wpływów regionalnych struktur, organi- zowaniu obiegu wewnątrzzwiązkowej informacji, unormowania spraw szkoleń), PZPR zaś przygotowy- wała się do swego nadzwyczajnego zjazdu. I choć warunki bytowania wciąż się pogarszały (w kwietniu wprowadzono kartki na mięso), stopień społecznego optymizmu powoli rósł. Droga jednak, zamiast ku normalizacji, wiodła do konfrontacji.

235 91. 16 miesięcy „Solidarności”

Cz. 3. Droga do konfrontacji

Stabilizacja, w którą po zażegnaniu konfliktu bydgoskiego chciała wierzyć zdecydowana większość spo- łeczeństwa, szybko okazała się czymś pozornym. Już w maju tu i ówdzie (Otwock, Białystok, Katowice) dochodziło do wybuchów zniecierpliwienia, przejawiających się w atakach na przedstawicieli władzy (w Otwocku wręcz oblężono posterunek milicji) i w ekscesach gruncie rzeczy zakłócających publiczny porządek. Wydarzenia te były dyskretnie inspirowane, toteż lokalne ogniwa Związku nie bez słuszno- ści dopatrywały się w nich elementu prowokacji. Atmosferę podgrzewały też pogłębiające się trudności rynkowe, a w pierwszym rzędzie dotkliwie odczuwalny brak papierosów – niektóre załogi groziły w tej sytuacji strajkiem. Swoją cegiełkę dokładały też środki masowego przekazu, gdzie tematem dyżurnym stał się motyw bezczeszczenia grobów żołnierzy radzieckich i poświęconych pomników Armii Czerwo- nej. Charakterystyczne, że sprawców owych przestępstw nigdy nie udawało się zidentyfikować, a przy tym informowano o incydentach, które… się nie wydarzyły. W maju opisywany tu trend był trudno dostrzegalny, przesłoniły go bowiem dwa, niezwykle dra- matyczne, wydarzenia. Do pierwszego z nich doszło 13 maja, w Rzymie. Turecki terrorysta, Ali Agca, dokonał wówczas zamachu na życie Jana Pawła II. Nie zastanawiano się wówczas, kto mógł pokierować uzbrojoną ręką mordercy, choć nikt nie miał w gruncie rzeczy wątpliwości, kto z udanego zamachu od- niósłby korzyść. W całej Polsce zapełniły się natomiast kościoły, w których celebrowano msze w intencji powrotu Ojca świętego do zdrowia. Napięcie, wywołane obawami o stan zdrowia papieża, zamieniło się w głęboki smutek po śmierci kardynała Wyszyńskiego (28 maja). Nastrój żałobny mieszał się z obawą, czy miejsce Prymasa Tysiąclecia, z którego autorytetem liczyć się musieli rządzący, zajmie ktoś, kto okaże się równie niezastąpionym mediatorem i moralnym przewodnikiem społeczeństwa. Ostatecznie w pierwszej dekadzie lipca następcą zmarłego Prymasa został biskup Józef Glemp. W niektórych kwestiach spornych władze ustępowały. W pierwszym rzędzie zezwolono, by rozpo- czął legalną działalność Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Rolników Indywidualnych „Soli- darność” (12 maja), natomiast na początku czerwca uchylony został areszt tymczasowy w odniesieniu do więzionych od września 1980 r. przywódców Konfederacji Polski Niepodległej. Wreszcie w całkiem sporej ilości ośrodków lokalnych pozbywano się ze stanowisk tych reprezentantów władz, których ko- rupcyjnych czy bulwersujących opinię publiczną poczynań nie udawało się zatuszować. W obozie władzy uaktywniały się tymczasem ośrodki nawołujące publicznie do zaostrzenia kursu i rozprawy ze Związkiem. W KC PZPR nurt ten reprezentowali przede wszystkim Stefan Olszowski, Ta- deusz Grabski i Albin Siwak. Poza ośrodkiem warszawskim z propozycjami skrajnych rozwiązań zaczęło występować, powstałe w połowie maja, Katowickie Forum Partyjne, będące w zamyśle przeciwwagą dla tzw. „struktur poziomych”, usiłujących doprowadzić do oddolnej kooperacji pomiędzy PZPR a „Soli- darnością”. Jeśli dodać, że w początkach czerwca powstrzymania „kontrrewolucji” domagało się w liście skierowanym do KC PZPR kierownictwo ZSRR, stało się jasne, że lipcowy zjazd polskich komunistów nie przyniesie rozstrzygnięć, mogących satysfakcjonować milionowe rzesze członków NSZZ „Solidarność”. Domniemanie to po zakończeniu nadzwyczajnego, IX zjazdu PZPR, okazało się w pełni zasadne. Z pozoru, podobnie jak i w kwestiach personalnych, zmieniło się niewiele (I sekretarzem pozostał Kania), jednakże droga ku reformom systemowym, do których zmierzali pozostający na zjeździe w mniejszości delegaci wywodzący się ze „struktur poziomych”, została zablokowana. Realne natomiast możliwości działania zyskali zwolennicy unicestwienia „Solidarności”. Zjazd PZPR miał również i dodatkowy kontekst. W lipcu gwałtownie pogorszyło się zaopatrzenie, co z jednej strony wynikało z biurokratycznego niedowładu w systemie reglamentacyjnym, z drugiej zaś wiązało się z gromadzeniem przez władze zapasów na wypadek realizacji scenariusza konfrontacyjnego. To, co wywołało najostrzejsze protesty, dotyczyło zapowiedzi obniżenia – i to o 1/5 – wysokości przy- działów kartkowych na mięso, co od 23 lipca stało się faktem. Wcześniej już, zwłaszcza w ośrodkach, gdzie znaczący odsetek zatrudnionych stanowiły kobiety, takich jak Łódź, dochodziło do spontanicznych

236 „marszów głodowych” i niekontrolowanych przez władze Związku strajków. W tej sytuacji kierownictwo „Solidarności”, w obrębie którego coraz wyraźniej uaktywniali się działacze o radykalnych poglądach, musiało reagować w sposób jednoznaczny. Ostatecznie zdecydowano się na rokowania z władzą, wspie- rane ograniczonymi akcjami protestacyjnymi. Jednakże kontekst rozmów (w tym słynny „spór o zakręt”, do którego 3 sierpnia doszło w Warszawie, kiedy to milicja zablokowała drogę pojazdom MZK, mają- cym zamiar przejechać pod gmachem KC PZPR) wyraźnie wskazywał, że władzom przestało zależeć na kompromisie. Ostatecznie negocjacje zostały zerwane, a ton propagandowy określał teraz nowy rzecznik prasowy rządu, Jerzy Urban: judzenie przeplatało się już ze słabo tylko maskowaną groźbą. W lawinie doraźnie wywoływanych potyczek oraz starć stronie związkowej brakowało wręcz cza- su, by skonstruować przyszłościowy, strategiczny plan działania. Powszechnie sądzono, że moment taki nadejdzie w trakcie pierwszego zjazdu NSZZ „Solidarność”, na którym po raz pierwszy w czasach PRL delegaci wyłonieni zostali przy pełnym przestrzeganiu demokratycznych procedur. Zjazd musiał też przynieść odpowiedź na zasadnicze, niezwykle doniosłe pytanie: czy „Solidarność” pozostaje w ramach czysto związkowych, czy też akceptuje oficjalnie publicznie pełnioną rolę – ruchu społecznego. Przeprowadzane w dwu turach, a rozpoczęte 5 września obrady, skupiły na sobie powszechną uwagę, Zebrali się przecież przedstawiciele niemal dziesięciomilionowego Związku, a zatem siły, jaką w PRL nikt nie był w stanie dysponować. To poczucie siły wpływało na tok obrad (przedłużających się głównie z po- wodu dosłownego respektowania najuciążliwszych nawet formalnych wymogów) i ton przyjmowanych uchwał. Dokumentem najważniejszym, przyjętym już podczas II tury (26 września – 7 października), był program „Samorządnej Rzeczypospolitej”, program harmonijnego rozwoju kraju, solidarnej pracy dla jego dobra; pracy, która respektując podstawowe ogólnoludzkie wartości, umożliwiałaby kroczenie w przyszłość drogą odmienną i od tej, jaką narzucał „realny socjalizm”, i tej, jaką wymuszał system ka- pitalistyczny. „Solidarność” proponowała oryginalną, trzecią drogę. Drogę, dodajmy, która nigdy nie została wypróbowana. Największe kontrowersje, choć nie tyle na samym zjeździe, co w reakcjach propagandy, wzbudził jednak nie dokument programowy, lecz przyjęte już podczas I tury „Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej”. Obradujący w Gdańsku delegaci „Solidarności” wyrażali w nim wiarę w zwycięstwo idei wolnego ruchu związkowego w skali całego bloku, w to, że „już niedługo wasi i nasi przedstawiciele będą mogli się spotkać celem wymiany związkowych doświadczeń”. Partyjna propaganda, nie tylko zresztą w PRL, uznała „Posłanie” za wezwanie do demontażu systemu, za wygodny pretekst do zintensyfikowa- nia swych ataków, mających przygotowywać już grunt do zlikwidowania Związku. Decyzja o wprowa- dzeniu stanu wojennego zapadła bowiem pomiędzy I a II turą zjazdu, 13 września, podczas posiedzenia Komitetu Obrony Kraju. Uzasadniał ją zaś nowy szef MSW, jeden z najbliższych współpracowników Ja- ruzelskiego, gen. Czesław Kiszczak. Trend konfrontacyjny uległ wyraźnemu zaostrzeniu. Pojawiać zaczęły się, i to już w trakcie obrad I tury zjazdu „Solidarności”, coraz to nowe ogniska zapalne. Zaogniła się sytuacja w górnictwie, władze ostatecznie zaniechały działań zmierzających do wykrycia rzeczywistych sprawców prowokacji bydgo- skiej, usiłowano też wciągnąć Związek w „wojnę papierosową”, związaną z zapowiedzią podwyżek cen tytoniu. Wreszcie wydane 16 września oświadczenie KC PZPR w niezwykle brutalny sposób atakowało „Solidarność”, zarzucając stronie związkowej jednostronne złamanie Porozumień, co miało prowadzić do grożącej rozlewem krwi konfrontacji. Kierownictwo Związku, naciskane przez radykalizujących się dosłownie z dnia na dzień działaczy szczebla zakładowego, usiłowało zachować kontrolę nad sytuacją. Na czele Związku nie stały już władze tymczasowe, lecz wyłonione przez zjazd. Przewodniczącym Komisji Krajowej, w składzie której znalazło się sporo nowych twarzy, pozostawał, wybrany Przewodniczącym już w pierwsze turze, Lech Wałęsa. Po przeciwnej stronie władza porządkowała swe szeregi. W połowie października stanowisko I se- kretarza KC PZPR objął, po wymuszonym ustąpieniu Kani, Jaruzelski. Była to niespotykana dotąd kumu- lacja w jednym ręku władzy, władzy obejmującej wojsko, rząd i partię. Mało kto wszakże przypuszczał, że milowymi wręcz krokami zbliżał się już czas zamachu grudniowego.

237 92. Zamach grudniowy

Propaganda partyjno-rządowa przedstawiała zjazd „Solidarności” konsekwentnie jako wstęp do de- montażu systemu, do restauracji kapitalizmu. Proces ten miała inspirować garstka „kontrrewolucyjnych awanturników”, toteż i przywódcy PZPR, i szeregowi członkowie partii powinni przeciwstawić się zmie- rzającemu w niebezpiecznym kierunku rozwojowi wydarzeń. Według ustępującego przecież na paździer- nikowym plenum z funkcji I sekretarza KC PZPR Stanisława Kani „myślą przewodnią wszystkich naszych działań musi być nade wszystko obrona socjalizmu przed kontrrewolucyjnym zagrożeniem, ochrona bytu narodowego i kontynuacja linii porozumienia”. Partyjny dygnitarz linię tę pojmował jako „szerokie porozumienie wszystkich, którzy nie są przeciw socjalizmowi, którzy chcą działać na rzecz pomyślno- ści naszej wspólnej ojczyzny”. Ustami nowego I sekretarza władza przestrzegała jednak, iż „możliwości odwrotu zostały już wyczerpane”. Sugerowało to ewentualność sięgnięcia po środki nadzwyczajne, choć zarówno działacze Związku, jak i zwykli obywatele w gruncie rzeczy takiego rozstrzygnięcia po prostu nie brali pod uwagę. Tymczasem jesienią sytuacja w kraju stawała się coraz bardziej napięta. Podsycały ją władze, wy- korzystując przede wszystkim fatalną sytuację gospodarki i celowo sprokurowaną katastrofę zaopa- trzeniową. Jakiekolwiek działania, podjęte przez Związek, a dyktowane potrzebą kompromisu, o co dopominali się na zjeździe „Solidarności” zaniepokojeni perspektywą konfrontacji niektórzy liderzy i doradcy, były bezcelowe, gdyż „Solidarność” coraz jednoznaczniej stawała przed alternatywą: unice- stwienie lub bezwarunkowa kapitulacja. W obrębie Związku, pomimo poczucia zagrożenia, nie zro- zumiano do końca intencji władz. Być może nie chciano ich zrozumieć, być może przeszkadzało temu poczucie własnej siły. Jakkolwiek było, zlekceważono ewidentne sygnały o przygotowywaniu się przez władze do ostatecznej rozprawy. Pierwszym sygnałem była wiadomość o przedłużeniu służby żołnierzom ostatniego rocznika. Wła- dze Związku nie reagowały – jedynie Zarząd Regionu Dolny Śląsk przyjął 19 października przygotowany przez Kornela Morawieckiego tekst apelu do żołnierzy Wojska Polskiego. „Nikt i nie – tłumaczono – ża- den podstęp i żaden rozkaz nie mogą Was skierować przeciw robotnikom i chłopom, przeciw „Solidar- ności””. I dodawano: „Mówi się, że przedłużono Wam służbę dlatego, że społeczeństwu zagraża zima. Nie mówi się, że zatrzymuje się Was w wojsku dlatego, bo partyjnemu aparatowi, który doprowadził do ruiny gospodarkę, zagraża program „Solidarności””. Twórca apelu, Morawiecki, trafnie rozpoznał faktyczne intencje autorów decyzji przedłużającej służbę wojskową. Co ciekawsze jednak, wątpliwości nie miała i wrocławska ulica. Anonimowa sonda wrocławskiej popołudniówki zanotowała oto charakterystyczną opinię: „Ja byłem w wojsku w 1956. Też nam przedłużali – najpierw o miesiąc, potem o dwa. Na zewnątrz mówiło się o pomocy w gospodarce, a w koszarach powoli szykowali nas na wieszanie ludzi pracy”. We Wrocławiu przynajmniej więc dostrzeżono problem. Sam apel, podobnie jak inne, podobne mu, wystąpienia, miał jedynie po prostu charakter magiczny. Do żołnierzy w ściśle izolowanych koszarach w gruncie rzeczy nie mógł dotrzeć. Nie pociągał też za sobą jakichkolwiek praktycznych kroków mogą- cych zabezpieczyć przed atakiem i w rezultacie osłabiał czujność, stwarzał złudne poczucie zażegnania niebezpieczeństwa. Było to coś na podobieństwo wykreślenia omówionego punktu z zebrania związkowe- go – przyjęcie rezolucji czy apelu oznaczało, że sprawa została załatwiona i można przestać się o nią martwić. Kolejnym symptomem stały się wydarzenia w Katowicach (20 października) i Wrocławiu (dzień później), gdzie specjalne jednostki ZOMO zatrzymały ekipy informacyjne Związku. Same, niezwykle sprawnie zresztą przeprowadzane akcje, miały wszelkie cechy zamierzonej prowokacji. Przeprowadzano je w godzinach popołudniowych, w obecności sporego, zainteresowanego nadawanymi przez głośniki audycjami, tłumu. Wszystko wskazuje na to, że władzom zależało na sprowokowaniu ulicznych starć (o zamieszkach we Wrocławiu informował nawet, ewidentnie mijając się z faktami, dziennik telewizyjny), do których nie doszło tylko w wyniku nadludzkich niemal wysiłków działaczy związkowych. Swoistą próbą generalną stało się natomiast zorganizowanie na mocy decyzji rządu z 23 październi- ka – wojskowych grup operacyjnych. Działać miały one przede wszystkim w terenie, w małych miastach

238 i wiejskich gminach (szybko pojawiły się również w dużych aglomeracjach). Według zapowiedzi propa- gandowych miały one wspomagać organa administracji publicznej i gospodarczej, a przede wszystkim tropić i tępić przejawy marnotrawstwa i korupcji. Społeczeństwo oswajano z myślą, iż wojsko funkcjo- nować może w jego interesie poza koszarami, i choć wysiłki komisarzy w mundurach były w praktyce żadne, o ich dokonaniach trąbiła wciąż telewizja, radio i prasa. Władze same zresztą mogły czuć się zaniepokojone rosnącą po raz kolejny falą strajkową (przy czym akcje zaczynały się wymykać kontroli kierownictwa Związku), której typowymi przejawami były Żyrar- dów i strajk okupacyjny w radomskiej WSI, wywołujący akcje solidarnościowe na innych uczelniach. Ogólnopolski, jednogodzinny strajk ostrzegawczy, przeprowadzony 28 października, pokazał jednak, że poparcie dla „Solidarności”, aczkolwiek nadal potężne, zaczyna słabnąć. Znacznie większe obawy wzbudzi- ły natomiast próby rugowania komórek PZPR z zakładów pracy i przeprowadzane tu i ówdzie referenda, których uczestnicy w przeważającej większości opowiadali się za rozwiązaniem sejmu, opracowaniem nowej, demokratycznej ordynacji wyborczej i wyeliminowaniem z konstytucji zapisu o przewodniej roli PZPR. Skrajne zmęczenie społeczeństwa mogło przerodzić się wszak bądź w apatię, bądź doprowadzić do wybuchów, gwałtownych i niekontrolowanych. Kierownictwo związkowe starało się za wszelką cenę doprowadzić do czasowej bodaj stabilizacji. „Gaszono” dzikie strajki. Publicznie – również na łamach „Tygodnika Solidarność” – głoszono potrzebę kompromisu. Wreszcie 4 listopada doszło do trójstronnego spotkania: gen. Jaruzelski, prymas Glemp i przewodniczący KK Wałęsa, które, zgodnie ze wspólnym komunikatem, było pożyteczne i stwarzało możliwość przygotowania dalszych, merytorycznych konsultacji. I choć według optymistycznej oce- ny Prymasa rozmowy te miały owocować „dla kraju i poza krajem dla dobra Ojczyzny i Narodu”, to jednak działacze związkowi, i to nie tylko „radykałowie”, spoglądali bardzo sceptycznie na owe trój- stronne dokonania. Wezwania do narodowej zgody dla ratowania gospodarki kraju miały już niewiele wspólnego z rze- czywistym rozwojem sytuacji. „Solidarności” udało się wygasić, z wyjątkiem z radomskim, główne ogniska strajkowe, ale nie zmieniło to ani taktyki władz, ani nie wpłynęło na zrewidowanie podjętej już decyzji o wprowadzeniu w najdogodniejszym dla siebie momencie stanu wojennego. Przybywało zatem, a nie ubywało, potencjalnych elementów konfrontacyjnych. Szczególnie ostro władze przeciwstawiały się żą- daniu Związku, wspartego dynamiczną akcją plakatowo-napisową („Zejdziemy z murów, gdy wejdziemy na anteny i ekrany”), o stały dostęp do środków masowego przekazu, a w pierwszym rzędzie radia i tele- wizji. Przebieg negocjacji pomiędzy stroną związkową a rządem wskazywał również na usztywnianie się stanowiska władz. W tej perspektywie gwałtowne zaostrzenie się sytuacji w ostatniej dekadzie listopada nie było w gruncie rzeczy zaskoczeniem. Scenariusz konfrontacji, dla związkowych czy ujmując rzecz szerzej, opozycyjnych elit, nadal pozo- stawał nieczytelny. Tymczasem już 24 listopada Jaruzelski referował marszałkowi Wiktorowi Kulikowowi stopień gotowości podległych mu sił do wprowadzenia stanu wojennego. Z perspektywy czasu okazało się, że potrzebne były już tylko trzy elementy: test sprawności, znalezienie pretekstu i uprzedzenie moż- liwej czy choćby tylko potencjalnej związkowej kontrakcji. Test przeprowadzono w Warszawie, na terenie Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej. Od 25 listopada trwał tam strajk okupacyjny, zorganizowany przez jej słuchaczy, będący protestem przeciwko projektom ustawy o szkołach wyższych (zgodnie z nim stałaby się ona szkołą wojskową bez możliwości istnienia demokratycznego samorządu). Nie licząc się z radykalnymi deklaracjami, składanymi przez niektórych działaczy związkowych, 2 grudnia specjalne oddziały milicji zaatakowały budynek, na dachu szkoły wy- sadzono nawet powietrzny desant. „Solidarność”, wbrew zapowiedziom, na siłę nie odpowiedziała siłą. Test wypadł dla władz pomyślnie. Pretekstem stał się przebieg obrad Komisji Krajowej, która 3 grudnia spotkała się w Radomiu. Nie- mal wszyscy spośród zabierających głos, z Wałęsą włącznie, posługiwali się radykalną retoryką. W ostry, jednoznaczny sposób formułowano również uchwały. Władzy zarzucano celowe podsycanie niepokojów, a prowadzone ze Związkiem rozmowy w sprawie osiągnięcia porozumienia narodowego uznano za „pa- rawan osłaniający przygotowanie do ataku” na „Solidarność”. Zagrożono też, że w przypadku uchwale- nia przez sejm nadzwyczajnych uprawnień dla rządu, Związek zorganizuje 24-godzinny ogólnopolski strajk protestacyjny. W gruncie rzeczy i ton wystąpień, i wypływające z nich wnioski nie powinny być dla władzy czy społeczeństwa zaskoczeniem, tym razem jednak przebieg obrad, w spreparowanej wersji

239 wielokrotnie emitowanej w radiu i telewizji, miał przekonać, że to właśnie „Solidarność” dążą do kon- frontacji, zamierzając przejąć w swe ręce władzę. Ostatnim elementem był wybór najdogodniejszego, z punktu widzenia władzy, terminu akcji. Zde- cydowano się przystąpić do niej w nocy z 12 na 13 grudnia, wykorzystując m.in. fakt zgromadzenia się w Gdańsku Komisji Krajowej i wyprzedzając zaplanowane na 17 grudnia przez Region „Mazowsze” ma- sowe protesty uliczne przeciwko poczynaniom władz. I choć obrady Komisji toczyły się już w napiętej atmosferze, choć – póki nie odcięto łączności – dochodziły sygnały o masowych ruchach wojska i milicji, wszystko to jednak składano na karb wojny psychologicznej. Nie wyobrażano sobie, że dojdzie do starcia frontalnego. Opuszczający obrady „krajówki” działacze nie wiedzieli, że wkraczają w pierwszą noc stanu wojennego, pierwszą noc przegranej bitwy.

240 93. Stan wojenny

Cz. 1. Przegrana bitwa

Niespełna na godzinę przed północą z 12 na 13 grudnia spóźnieni przechodnie, zwłaszcza w dużych miastach, ze zdziwieniem obserwowali wzmożony ruch prywatnych, osobowych samochodów. Nikt nie domyślał się jeszcze, że zmierzają one pod konkretne adresy, a ich pasażerowie to cywilni i mundurowi pracownicy SB i MO. W ten sposób jeszcze przed formalnym wprowadzeniem stanu wojennego, dokony- wano pierwszych aresztowań oraz internowań. Zapełniały się pomieszczenia w komendach milicyjnych, do których, obok działaczy „Solidarności”, trafiali członkowie najrozmaitszych organizacji społecznych (głównie katolickich) czy nawet aktywiści struktur poziomych PZPR. Do godzin rannych internowano w ten sposób niemal 7 tysięcy osób. Ranek, 13 grudnia, zaskakiwał. Milczały telefony. Nie udawały się próby uruchomienia telewizora. Z radia płynęła muzyka poważna . Sytuacja stawała się klarowna od momentu wysłuchania radiowego i telewizyjnego przemówienia, wygłoszonego przez Jaruzelskiego i wielokrotnie powtarzanego. Jego zda- niem Polska znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie – groził jej chaos, anarchia, a ekstremiści związkowi gotowali się do fizycznej rozprawy z tymi, którzy sprawowali władzę. Jedynym wyjściem było zatem wprowadzenie stanu wojennego (zgodnie z konstytucją możliwe było jedynie ogłoszenie stanu wyjątkowego), władzę zaś przejmowała w swe ręce tajemnicza Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, wkrótce przez ulicę przezwana „Wroną”. Ostatnia próba obrony komunizmu w Polsce nie liczyła się nie tylko z duchem, ale nawet literą usta- nowionego przecież przez samych rządzących prawa. Dekret o stanie wojennym i wynikające z niego szczegółowe regulacje zatwierdziła, już po dokonanym fakcie, zgromadzona w alarmowym trybie Rada Państwa. Było to, dodajmy, w gruncie rzeczy usankcjonowanie puczu wojskowego. Jako jedyny oponował reprezentujący PAX Ryszard Reiff. Na mocy owych przepisów wprowadzono zatem godzinę milicyjną, znacznie ograniczono możliwości swobodnego poruszania się, wprowadzono całkowity zakaz strajków i manifestacji, zmilitaryzowano zakłady pracy, wreszcie zawieszono działalność praktycznie wszyst- kich organizacji społecznych. Społeczeństwo miało zostać ubezwłasnowolnione i zastraszone. Wszelki opór – złamany siłą. Zaskoczenie było niemal kompletne. Internowano praktycznie całe kierownictwo Związku, choć zatrzymania przebywających w Gdańsku członków Komisji Krajowej dokonano dopiero około drugiej w nocy. W aresztach milicyjnych znalazła się też przeważająca część działaczy średniego, zakładowego szczebla – ocaleli ci, których akurat nie zastano w domu bądź też, gdy zorientowano się w rozmiarach i charakterze akcji, zostali ostrzeżeni. Na wolności pozostał m.in wiceprzewodniczący „Solidarności” Mirosław Krupiński oraz przywódcy dwu największych regionów – „Mazowsza” Zbigniew Bujak i „Dol- nego Śląska” Władysław Frasyniuk. W przypadku, gdyby nastąpił „atak na Związek”, zakładowe struktury „Solidarności” miały przystą- pić do strajku generalnego o charakterze okupacyjnym. Stosować miano jedynie bierny opór, toteż blo- kada informacyjna z jednej, a brak zakładowych przywódców z drugiej strony znacznie ułatwiły akcję specjalnym oddziałom ZOMO, wyposażonym w ciężki sprzęt bojowy i gotowych nawet do użycia broni. A jednak opór, i to na stosunkowo szeroką skalę, miał miejsce. Jego centrum znajdowało się w Stoczni Gdańskiej, gdzie znalazł się kierowany przez Krupińskiego Krajowy Komitet Strajkowy. W ośrodkach lokalnych powstawać zaczęły Regionalne Komitety Strajkowe – jeden z najsilniejszych, wrocławski, obrał na swą siedzibę sąsiadujące ze sobą „Pafawag” i „Domel”. Niektórzy liderzy, jak Andrzej Słowik w Łodzi, próbowali nawoływać do manifestacji z siedziby związkowej, co skończyło się aresztowaniem. Strajki wszakże, szczególnie w dużych zakładach, łamano z najwyższy trudem. Na ulicach miast zamarła w praktyce komunikacja, toteż pierwszą troską władz stanu wojennego stało się jej przewrócenie, by w ten sposób zlikwidować powszechnie widoczny symbol istniejącego opo- ru. Potem brygady ZOMO ruszały pod kolejne zakłady pracy. Po wezwaniach do przerwania strajku, ostrzeżeniach i upłynięciu terminu ultimatum czołgi i transportery opancerzone forsowały bramy bądź

241 ogrodzenia, zatrzymywano obecnych w zakładzie (część internowano, innych odsyłano do domów), brutalnie łamiąc wszelkie próby czynnego oporu. Używano gazów łzawiących, niekiedy pozorowano ostrzał artyleryjski (ze ślepych pocisków ostrzelano 23 grudnia Hutę Katowice), wreszcie, 16 grudnia w czasie szturmu na kopalnię „Wujek” od pocisków oddziału specjalnego ZOMO zginęło 9 górników, a kilkunastu innych zostało rannych. Rozpędzano też – czyniły to głównie siły ZOMO, wojsko pełniło rolę swoistego drugiego rzutu – próby ulicznych manifestacji, w trakcie których tłum podejmował nie- kiedy walkę. Najdłużej trwało pacyfikowanie załóg górniczych, tych zwłaszcza, które zdecydowały się na podjęcie strajku okupacyjnego pod ziemią. Do 22 grudnia strajkowali w ten sposób górnicy z tyskiego „Ziemowita”, natomiast aż do 28 grudnia ich sąsiedzi z kopalni „Piast”. Generalnie rzecz ujmując pierw- sza, strajkowa faza bitwy zakończyła się po tygodniu sukcesem władz. I choć niekiedy, z powodu kilka- krotnie wznawianego strajku, zwalniano dyscyplinarnie całe załogi i zamykano zakład, choć przywódców strajków skazywały sądy doraźne na kary długoletniego więzienia (ewenementem stało się skazanie na 10 lat uczestniczki strajku w Szkole Morskiej w Gdyni, Ewy Kubasiewicz), do normalizacji było bardzo daleko. Opór musiał znaleźć ujście w nowych, dostosowanych do sytuacji, formach. Zwłaszcza, iż wieści, które do zaszokowanego społeczeństwa docierały z zewnątrz, brzmiały pokrzepiająco. Na zamach grudniowy wyjątkowo zgodnie, potępiając jego inicjatorów, zareagowały zachodnie demokracje. Najbardziej zdecydowanie wystąpił prezydent Stanów Zjednoczonych, Ronald Reagan, inicjator „dnia solidarności” z polskim społeczeństwem. Na PRL spadły sankcje gospodarcze, społe- czeństwo zaś zostało wsparte rozległą i dobrze zorganizowaną akcją charytatywną, w której przodo- wały Francja, RFN i kraje skandynawskie. W Brukseli podjęło działalność oficjalne przedstawicielstwo „Solidarności”. O Związek upominały się zachodnie centrale, Międzynarodowa Organizacja Pracy. Przeciwko represjom protestowali intelektualiści, artyści, nawet politycy. Systematycznie słowa otuchy kierował też z Watykanu Papież. Społecznej sympatii nie mogły budzić też posunięcia ekonomiczne władz stanu wojennego. Drastycz- nie, bo niemal o 250%, wzrosły w początku 1982 r. ceny żywności. Podniesiono – o ponad 150% – ceny opału i energii. Zwiększono, co prawda, i płace, jednakże pogorszenie warunków życia było dotkliwe i po- wszechnie odczuwalne. Próby zastraszania, poprzez masowe zwolnienia czy najrozmaitsze akcje „weryfi- kacyjne” (głównie w administracji, środowisku dziennikarskim, sądownictwie i na obszarze szkolnictwa), nie przynosiły oczekiwanych przez władze rezultatów. Co więcej, zachowania środowisk opiniotwórczych (bojkot proklamowany przez aktorów, demonstrowanie opozycyjnych czy choćby nonkonformistycznych postaw przez świat nauki) podtrzymywały wolę oporu. W pierwszych miesiącach stanu wojennego wyjątkowo wyraźnie, a zarazem klarownie, rysował się podział na „my” i „oni”. Z niemal powszechnym potępieniem spotykali się ci, którzy otwarcie opowiadali się po stronie władzy. Dotyczyło to jednak przede wszystkim dużych aglomeracji. W mniejszych ośrod- kach czy na wsi odradzały się, wytłumione w dobie jawniej działalności Związku, lokalne powiązania czy „układy”. W każdym razie, niekiedy w szczególny sposób, manifestowano swój sprzeciw, na przykład poprzez noszenie czytelnych symboli, niekiedy z odległym, nawet sięgającym czasów powstania stycznio- wego rodowodem, ale i bardzo współczesnych (np. „oporniki”); poprzez tłumne wychodzenie na spacer w czasie nadawania dziennika telewizyjnego (zwyczaj ten upowszechniono najpierw w podlubelskim Świdniku). Poprzez zapalanie, o ściśle określonej porze, świeczek w oknach budynków. Społeczny opór miał wszakże i bardzo konkretny, ludzki wymiar. Niezwykle troskliwą opieką otoczo- no rodziny internowanych i aresztowanych. Pomagali sąsiedzi, tajne struktury Związku, Kościół (jeszcze w grudniu powołany został do życia Prymasowski Komitet Osobom Pozbawionym Wolności, a potem odpowiednie komitety w diecezjach i parafiach). Pojawiały się – znów przeważnie w większych mia- stach – najrozmaitsze inicjatywy samokształceniowe. Skutecznie, poprzez uruchomienie podziemnych drukarń – od „ramek” po na wpół profesjonalne inicjatywy – przełamany został monopol informacyjny władzy. Co więcej, w Warszawie i niektórych innych ośrodkach miejskich zdołano wyemitować w eter audycje radiowe. Grudniowa, dotkliwa porażka Związku nie okazała się końcem „wojny polsko-jaruzelskiej”. Prowa- dził ją przede wszystkim wciąż rozbudowywany aparat represji, bowiem PZPR została w praktyce spa- raliżowana, również poprzez masowy zwrot partyjnych legitymacji. I choć optymistyczny slogan „zima wasza, wiosna nasza” nie mógł się jednak spełnić, społeczny opór, pomimo pozorów „normalizacji”, tę- żał. Od stycznia pozostali na wolności działacze szczebla krajowego usiłowali też koordynować działania

242 konspiracyjne, wpierw stabilizując centra dyspozycyjne w swych regionach, a potem usiłując stworzyć jednolitą, ogólnopolską reprezentację. Ostatecznie 22 kwietnia 1982 r. utworzona została Tymczasowa Komisja Koordynacyjna. Reprezentowane były w niej najsilniejsze ośrodki oporu –Warszawa (Bujak), Gdańsk (Bogdan Lis), Wrocław (Frasyniuk) i Nowa Huta – Kraków (Władysław Hardek). Podstawowym problemem pozostawał wybór właściwej taktyki – bądź obliczonej na jednorazowy, powszechny zryw, bądź mozolny, „długi marsz” – i odpowiednich, skutecznych środków walki. Zdania były tu podzielone, aczkolwiek powoli zaczęła przeważać opinia, że zdecydowane uderzenie, przygotowane przez Związek, przynieść może pożądany skutek. Zbliżała się zresztą sierpniowa rocznica, która mogła przynieść przy- branie fali oporu. Nie przewidywano, iż po owej kulminacji nastąpić może okres zwątpienia, okres tak wyczekiwanej przez władze „normalizacji”.

243 94. Stan wojenny

Cz. 2. Od kulminacji do „normalizacji”

Po zduszeniu strajków wywołanych wprowadzeniem stanu wojennego, najpoważniejszym przejawem opo- ru wobec poczynań władzy stały się krótkie, niekiedy wręcz symboliczne, przerwy w pracy. Dochodziło do nich zwykle 13 każdego miesiąca – cisza, ogarniająca hale produkcyjne przypominała, że zwolennicy „Solidarności” nie zamierzają kapitulować. Geografia owych protestów zmieniała się, podobnie jak ich natężenie. We Wrocławiu i Dolnym Śląsku, Nowej Hucie, Gdańsku, podlubelskim Świdniku, Szczecinie czy Toruniu powtarzały się one cyklicznie. Od maja nowym elementem stały się manifestacje uliczne. Były one odpowiedzią na obchody pierw- szomajowe, które władze stanu wojennego zamierzały wykorzystać jako dowód, że w pełni kontrolują sytuację w kraju. Po stronie związkowej opinie były początkowo rozbieżne. Przeważała opinia, aby święto „ciemiężycieli polskiego robotnika” po prostu zbojkotować, nie biorąc udziału w oficjalnych pochodach. Jednak w niektórych regionach, zwłaszcza w większych miastach, zorganizowane zostały kontrmanife- stacje. Siły milicyjne nie interweniowały. Specjalne oddziały ZOMO nie były już tak powściągliwe w dwa dni później, 3 maja. W to święto, traktowane jako narodowe i kościelne zarazem, na poły spontaniczne, na poły przygotowane manifesta- cje zgromadziły spore tłumy. Podczas prób rozpędzania pochodów, a także w trakcie ataków oddziałów ZOMO na uczestników okolicznościowych nabożeństw, doszło do starć. Najpoważniejsze z nich mia- ły miejsce w stolicy. Z kolei 13 maja do najdramatyczniejszych incydentów doszło w Krakowie i Nowej Hucie. W powszechnym odczuciu sytuacja zdawała się zaostrzać – optymiści sądzili nawet, że władza traci kontrolę nad jej rozwojem. W manifestacjach, do których dochodziło – podkreślmy to raz jeszcze – przede wszystkim na terenie dużych aglomeracji, brali udział tylko najbardziej zdeterminowani zwolennicy „Solidarności”. Znaczny procent uczestników owych wydarzeń obejmował tych, którzy odgrywali rolę widzów bądź wręcz byli przypadkowymi uczestnikami starć. Do tymczasowych aresztów i przed orzekające kolegia trafiali jedna- kowoż reprezentanci wszystkich wymienionych tu kategorii, a wyroki (początkowo relatywnie wysokie grzywny) dotykały każdego, kto zetknął się z „ludowym” wymiarem sprawiedliwości. Za udział, nawet bierny, w demonstracji można było również stracić pracę, toteż społeczny ferment, połączony z coraz bardziej widocznymi oznakami zniecierpliwienia narastał. W obrębie konspiracyjnych struktur związkowych, zwłaszcza tam, gdzie ruch był najsilniejszy, a re- presje ze strony służby bezpieczeństwa najdotkliwsze, wzmagało się zniecierpliwienie. Radykalne skrzyd- ło Związku kwestionowało tezę o możliwości powrotu do idei porozumienia z władzą, odrzucając tym samym, wciąż obecną, ideę „samoograniczania się”, by móc urzeczywistnić kompromis w razie zmiany polityki przez rządzących. W podziemnej „Solidarności” dojrzewał rozłam. Zwolennicy nowej taktyki dali znać o sobie 13 czerwca. W tym dniu na ulice dużych miast po raz kolejny wyszli demonstranci. Tym razem nie zamierzali rozpraszać się w momencie ataku ZOMO-wskiego. Do zaciętych walk doszło w Gdańsku i Nowej Hucie. Tam pododdziały ZOMO opanowały sytuację. Do późnych godzin nocnych nie udało się im się tego dokonać we Wrocławiu. W okolicach ulicy Grabiszyńskiej (zwanej, nie bez swo- istego poczucia humoru – ZOMO-strasse) stanęła prowizoryczna barykada, a jej obrońcy skutecznie po- wstrzymywali, przy pomocy bruku, zapędy formacji porządkowych. W ten sposób po raz pierwszy dała znać o sobie „Solidarność Walcząca”. Twórcą i przywódcą ideowym tej początkowo frakcji, potem odrębnej organizacji, był ukrywający się pracownik wrocławskiej Politechniki, Kornel Morawiecki. Przed sierpniem redaktor, jak i wydawca pisma całej wrocławskiej opozycji, „Biuletynu Dolnośląskiego”, potem członek regionalnych władz Związku, uczestnik pierwszego po utworzeniu „Solidarności” politycznego procesu na Dolnym Śląsku, był i wów- czas, i po 13 grudnia zwolennikiem radykalnych posunięć w stosunku do władzy komunistycznej. Wal- kę z systemem należało, w jego przekonaniu, prowadzić nieprzerwanie aż do zwycięskiego końca, toteż zaostrzanie przebiegu lokalnych starć prowadziło do powstawania coraz większej przepaści pomiędzy

244 rządzącymi i rządzonymi oraz skutecznie eliminowało myśl o jakimkolwiek kompromisie. Zwłaszcza że w przekonaniu Morawieckiego korzyść odnieść z niego mogła tylko jedna strona – władza. Pojawienie się „Solidarności Walczącej”, prowadzącej niezwykle dynamiczną i gruncie rzeczy po dziś dzień niedocenioną akcję wydawniczą, nie oznaczało jednak zmiany długofalowej strategii Związku. Przywódcy TKK wierzyli, że reprezentują realną siłę, z którą władze będą musiały się liczyć. W okresie poprzedzającym tradycyjne PRL-owskie święto, 22 lipca, uznali oni, iż „dotychczasowe strajki i manife- stacje uliczne spełniły swoją rolę”. Ich zawieszenie do końca lipca traktowali zatem, w skierowanym do członków Związku apelu, jako dowód „naszej siły, jedności, zdyscyplinowania, sprawności i odporności na prowokacje”. Był to również sygnał świadczący o gotowości do porozumienia. Sygnalizowano tak- że, iż zwolnienie internowanych oraz amnestionowanie skazanych stworzyłoby możliwość zawieszenia strajków i demonstracji na dłuższy okres, natomiast odrzucenie inicjatywy było dla TKK równoznaczne z koniecznością „ponownego sięgnięcia po różnorodne środki nacisku ze strajkiem generalnym włącznie”. Władze nie miały zamiaru porozumiewać się z „Solidarnością” podziemną na jej warunkach. Ogra- niczyły się do gestów, takich jak zwolnienie z miejsc internowania bez mała tysiąca osób, w tym wszyst- kich kobiet czy też urlopowaniu sporej grupy osób przebywających w miejscach odosobnienia. Nato- miast nadzwyczaj czytelną deklaracją intencji rządzących stał się komunikat o zamierzeniu powołania do życia Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON), która to organizacja przejęłaby rolę FJN. W instytucji tej dla „Solidarności” nie było, bo i nie mogło być, miejsca. Chyba, że na warunkach, podyktowanych przez władzę, czyli po bezwarunkowej kapitulacji. Starcie, i to w trudnym do przewi- dzenia zakresie, wydawało się zatem nieuniknione. W sierpniu napięcie coraz wyraźniej rosło. Już 13 doszło do kolejnych manifestacji i ulicznych starć. Z oddziałami ZOMO miały one miejsce we Wrocławiu, Warszawie, Nowej Hucie i Gdańsku. Był to wszakże zaledwie prolog wydarzeń, do których doszło w drugą rocznicę podpisania gdańskiego Po- rozumienia, 31 sierpnia. Tym razem wystąpienia uliczne zostały starannie przygotowane. W myśl założeń, przyjętych przez kierownicze gremium podziemnego Związku, udane manifestacje rocznicowe przerodzić się miały w po- wszechny, ogólnopolski strajk generalny, zdolny do reaktywowania „Solidarności” i ponownego respek- towania Porozumień sprzed dwóch lat. Po zakończeniu pracy przez pierwszą zmianę w niemal wszyst- kich dużych miastach Polski znów zatrzymały się tramwaje i autobusy komunikacji miejskiej, aczkolwiek kierowców i motorniczych pilnowali żołnierze i umundurowani funkcjonariusze MO. Na ulicach zaczęły formować się wielotysięczne pochody, zmierzające z reguły w kierunku siedzib lokalnych władz Związku. Co więcej, tym razem do manifestacji doszło i w średnich, i małych miastach czy miasteczkach. Nie tylko Wrocław, Kraków, Gdańsk czy Warszawa, ale Kartuzy, Świdnica, Garwolin oraz Bochnia demonstrowały w obronie ideałów sierpniowych. I choć niezwykle trudno ocenić jest wielkość owych manifestacji, nie ulega wątpliwości, że wzięły w nich udział setki tysięcy osób. Władze zamierzały złamać manifestacje brutalną siłą. Nie czyniono tego w każdym przypadku (siły ZOMO skoncentrowane zostały z reguły w dużych miastach) i w zależności od wielkości pochodów sto- sowano odmienną taktykę. Formacje ZOMO nie wytrzymywały jednak naporu. Uciekały. Płonęły opan- cerzone milicyjne samochody. Wznoszono barykady. Sięgano po bruk i kamienie. Broni – we Wrocławiu i Gdańsku – użyli też milicjanci. Byli zabici. Do szpitali odwożono rannych. Najtragiczniejszy przebieg miały jednak wydarzenia w dolnośląskim Lubinie. To właśnie miasto, centrum zagłębia miedziowego, postanowiono spacyfikować. Na spokojną, pokojową i rozchodzącą się już demonstrację spadła milicyjna szarża. Do rozbiegających się w panice ludzi ZOMO-wcy strzelali z sa- mochodów – na demonstrantów wręcz polowano. Zginęły 4 osoby, wiele zostało rannych (głównie od rykoszetów), i choć w samym mieście walki przeciągnęły się aż do 2 września, władze były zadowolone z owej zbrodniczej demonstracji siły. Wydarzenia z 31 sierpnia były kulminacyjnym momentem społecznego protestu przeciwko auto- rom stanu wojennego. Nigdy już, w późniejszym okresie, nie udało się zorganizować akcji na podobną skalę. Manifestacje, choć według oficjalnych informacji objęły aż 66 ośrodków (miano zatrzymać ponad 5 tysięcy osób, a część z nich internować), nie przekształciły się w strajk generalny. „Solidarność” mogła mówić o zwycięstwie moralnym. Praktyczne korzyści starała się wyciągać władza. Kolejnym krokiem Jaruzelskiego i jego ekipy, mającym „normalizować” sytuację, stać się miało for- malnoprawne unicestwienie Związku. Władze starannie przygotowywały się do tego kroku. Zapowie-

245 dziano zaostrzenie represji wobec politycznych przeciwników reżimu (w początku października zapadły wyroki skazujące na przywódców KPN). Do ofensywy przeszła SB, a najbardziej spektakularnym sukce- sem stało się aresztowanie, 5 października, przywódcy dolnośląskiej „Solidarności”, Frasyniuka. Starano się, również poprzez kampanię propagandową, osłabić wolę oporu. Istotnie, po uchwaleniu przez sejm nowej ustawy o związkach zawodowych (8 października), będącej w praktyce delegalizacją Związku, w Stoczni Gdańskiej nie został podjęty protest strajkowy. I choć manifestowano jeszcze 13 października w Nowej Hucie (funkcjonariusz SB zabił tam strzałem z pistoletu 20-letniego robotnika, Bogdana Wło- sika), perspektywy ogłoszonego przez TKK na 10 listopada strajku generalnego nie rysowały się zbyt optymistycznie. Istotnie, listopadowy strajk zakończył się dotkliwą porażką Związku. W wielu zakładach zdecydowano się na protest, ale nie ośmiogodzinny, jak domagała się tego TKK. Na przedstrajkową atmosferę wywarło też wpływ wystąpienie prymasa Glempa, dystansującego się w imieniu Kościoła, od „walki grup społecz- nych”. Ogłoszono również, że w czerwcu 1983 r. do Polski zawita Papież. Władza mogła więc uznać, że osiągnęła tak pożądaną od momentu wprowadzenia stanu wojennego – „normalizację”.

246 95. Od delegalizacji do „Okrągłego stołu”

Cz. 1. Przywrócenie nadziei

W listopadzie 1982 r. zdawać się mogło, iż „Solidarność” nie zdoła się odrodzić jako potężny ruch społeczny. Władze sprawiały wrażenie, iż w pełni kontrolują rozwój sytuacji. Dodatkowo utwierdził je w tym przekonaniu – odczytany dziennikarzom przez Urbana 11 listopada – list Wałęsy skierowany do Jaruzelskiego. Przebywający w odosobnieniu przywódca Związku proponował generałowi spotkanie, podczas którego mogłoby dojść do omówienia najważniejszych problemów dotyczących kraju. Zdu- mienie opinii publicznej budziła nie tyle treść owego wystąpienia, co jego konwencja. Do „generała” zwracał się oto „kapral” Wałęsa. Z Wałęsą spotkał się jednak nie Jaruzelski, lecz Kiszczak, który po prze- prowadzaniu rozmowy zdecydował o zwolnieniu przywódcy związkowego z internowania. Z punktu widzenia TKK fakt zwolnienia Wałęsy był korzystny, zwalniał bowiem przebywających w konspiracji działaczy od ponoszenia pełnej odpowiedzialności za działania zlecane ogniwom związkowym. Trudno się zatem dziwić, iż już 22 listopada TKK przyznając, że przyjęta w ostatnich miesiącach taktyka sta- nęła pod znakiem zapytania, zadeklarowała swą gotowość do podporządkowania się Wałęsie. Uznano również, robiąc z konieczności dobrą minę do gry przedsięwziętej przez władzę, że wypuszczenie na wolność Przewodniczącego „otworzyło nowe możliwości rozejmu z władzą”. Odwołano też, wobec fia- ska manifestacji listopadowych, wszystkie zapowiadane na grudzień akcje protestacyjne. Podziemna „Solidarność” znalazła się w impasie. Władze, wbrew nadziejom i TKK, i Wałęsy, nie zamierzały paktować. Uaktywniał się – wciąż znaj- dujący się w fazie formowania – PRON. Z jego to inicjatywy dojść miało do odejścia od formuły stanu wojennego, bowiem 28 listopada komisja założycielska tej struktury wystąpiła do Sejmu o jego zakoń- czenie. W przeddzień pierwszej rocznicy grudniowej pogląd, iż „powstały warunki do zawieszenia stanu wojennego”, sfomułował sam Jaruzelski, a 18 grudnia decyzję taką podjął sejm. Zniesienie stanu wojennego było jednak manewrem propagandowym. Jego przepisy zastąpiła ustawa sejmowa o „szczególnej regulacji prawnej” na czas zawieszenia stanu wojennego, mająca, mocą decyzji Rady Państwa, obowiązywać od 31 grudnia 1982 r. I choć zlikwidowano miejsca internowania, a blisko półtora tysiąca osób powróciło na święta do domów, to władza nadal mogła podejmować takie działania, które uznawała za niezbędne, nie licząc się z powszechnie obowiązującymi w cywilizowanym świecie prawami człowieka. Organizacje społeczne, w których działalność zawieszono, nie odzyskały możliwości jej wznowienia. Surowe kary groziły za udział w strajku. Drakońskie wyroki spadały zaś na tych, którzy nie rezygnowali z czynnego oporu. „Normalizacji” towarzyszyły zatem wzmożone represje. Jeszcze w listopadzie, po parodii procesu, na 6 lat więzienia skazany został Frasyniuk. W końcu grudnia na 4 lata osądzono jego następcę, Piotra Bed- narza. Więzienia nie opuściło siedmiu przywódców „Solidarności” (Andrzej Gwiazda, Seweryn Jaworski, Marian Jurczyk, Karol Modzelewski, Grzegorz Palka, Andrzej Rozpłochowski, Jan Rulewski), których aresztowano, stawiając im zarzut dążenia do obalenia siłą systemu, co jeszcze we wrześniu zarzucono działaczom KSS KOR (Kuroniowi, Lityńskiemu, Michnikowi i Wujcowi). W końcu grudnia zatrzyma- no kolejnego członka TKK, stojącego na czele podziemnych struktur w Poznaniu, Janusza Pałubickiego. Wreszcie w toczącym się w styczniu i lutym 1983 r. procesie grupy związanej z radiem „Solidarność” na cztery i pół roku skazany został Zbigniew Romaszewski, a na trzy lata jego żona, Zofia. Tak w praktyce wyglądały perspektywy „rozejmu” z władzą. Podziemna „Solidarność” trwała, jednakże jej szeregi wykruszały się. Konieczne były nie pomysły na doraźne, dyktowane wymogami taktyki, akcje, lecz program długofalowy, kreślący realne, a nie abs- trakcyjne perspektywy. Zadanie to miało spełnić opublikowane 22 stycznia 1983 r. oświadczenie TKK, któremu nadano nazwę „Solidarność dziś”. Konspiracyjne przywództwo związkowe przedstawiło w nim cztery równoległe, wzajemnie się uzupełniające, płaszczyzny oporu. Pierwszą z nich miał stać się „front odmowy”, czyli konsekwentny bojkot wszelkich instytucji oraz inicjatyw władz. Druga, bodaj najważniej- sza, oznaczała walkę o utrzymanie warunków pracy i godziwą płacę. Trzecia, najskuteczniejsza, wiązała

247 się ze stanem społecznej świadomości, do kształtowania której przyczyniać się miała myśl niezależna. Wreszcie zwieńczeniem tych działań miał stać się przeprowadzony w dogodnym momencie strajk gene- ralny – z broni tej podziemne przywództwo związkowe nie zamierzało rezygnować, aczkolwiek sięgnięcie po nią wydawało się w najbliższym czasie mało prawdopodobne. Nie był to jedyny program. W 1983 r. na łamach prasy podziemnej pojawiały się inne, alternatyw- ne propozycje. Eksponowano zatem idee niepodległościowe (w piśmie o tej samej nazwie), starano się oddzielić Polskę „marzeń” od Polski „możliwości”, jak czynił to zespół „Polityki polskiej”. Na łamach „Głosu” optowano za porozumieniem pomiędzy Kościołem, wojskiem oraz „Solidarnością”. Podobnych propozycji było więcej. Świadczyły one i o pluralizmie społeczeństwa i o różnicowaniu się obozu soli- darnościowego. Władze nie reagowały na żadną z nich. Rządzący, choć zdawali sobie sprawę ze skali społecznego oporu, konsekwentnie starali się wpro- wadzać w życie własną wersję „normalizacji”. W marcu, na specjalnym posiedzeniu sejmu, ministrowie Kiszczak i Zawadzki w specyficznym bilansie mówili o ujawnieniu i udaremnieniu działalności ponad 700 nielegalnych grup, o zlikwidowaniu 12 nielegalnych radiostacji, skonfiskowaniu ponad 1300 urzą- dzeń poligraficznych, skazaniu „za wszystkie przestępstwa antypaństwowe popełnione w okresie stanu wojennego” 2580 osób, natomiast „za przestępstwa określone w dekrecie o stanie wojennym” 1462 oso- by. Wyrokami kończyły się kolejne procesy (m.in. warszawskiego Międzyzakładowego Komitetu Ro- botniczego „Solidarność” czy strajkowego przywódcy jeszcze z grudnia 1970 r., który nielegalnie powrócił do Polski, Edmunda Bałuki). Aresztowano kolejnych przywódców podziemnej „Solidarno- ści” – kwietniu 1983 r. stojącego na czele podziemnych struktur we Wrocławiu Józefa Piniora (tropio- nego szczególnie zaciekle za to, że tuż przed 13 grudnia zdołał on wycofać z banku zasoby finansowe dolnośląskiej „Solidarności”), natomiast w sierpniu przewodniczącego Regionu Małopolska Włady- sława Hardka. Zapadały wyroki śmierci – co prawda zaoczne (po byłych ambasadorach Spasowskim i Rurarzu karę tę orzeczono wobec Zdzisława Najdera, stojącego później na czele Radia Wolna Europa). Doszło wreszcie i do tragedii – 12 maja w jednym z warszawskich komisariatów śmiertelnie pobity został 19-letni Grzegorz Przemyk, syn czynnie wspomagającej działalność opozycji poetki Barbary Sa- dowskiej, która kilka dni wcześniej sama ucierpiała podczas napadu „nieznanych sprawców” na punkt pomocy dla represjonowanych przy kościele św. Marcina. W kolejnej parodii procesu obciążono nie milicjantów, lecz pracowników Pogotowia Ratunkowego, zaś „nieznani sprawcy” działali, z dużą swo- bodą, nie tylko na terenie stolicy (na przelanie 1983 i 1984 r. tę metodę walki z opozycją stosowano przykładowo w Toruniu, przy czym działaczy związkowych porywano i wywożono do podmiejskich lasów, grożąc im śmiercią). Władze nie tylko poprzez represje starały się opanować teren społeczny. W zakładach pracy jej oparcie miały stanowić „niezależne i samorządne” związki zawodowe, które od początku 1983 r. w du- żym pośpiechu starano się uruchamiać. Początkowo napływ do nich nie był zbyt liczny, niemniej jed- nak coraz częściej zapisywali się do nich ci, którzy liczyli bądź na doraźne korzyści, bądź uznali, że upieranie się przy „Solidarności” przestało mieć sens. W opiniotwórczych środowiskach artystycznych czy literackich alternatywą stać miała się – utworzona jeszcze w grudniu 1982 r. – Narodowa Rada Kultury, na czele której stanął sędziwy już Bogdan Suchodolski. Wreszcie w maju odbył się pierwszy krajowy kongres PRON, jego członkowie przyjęli program i wyłonili władze – przewodnictwo następ- cy FJN objął Jan Dobraczyński. Niezwykle korzystny, z punktu widzenia władz komunistycznych, bilans, zakłóciło jednak wydarze- nie, które ekipa Jaruzelskiego chciała dla swych celów zdyskontować. Była nim druga pielgrzymka Jana Pawła II. Polską ziemię na lotnisku Okęcie Papież ucałował 16 czerwca, a trasa jego przejazdu prowa- dziła z Warszawy do Niepokalanowa, Częstochowy, Poznania, Katowic, Wrocławia, góry św. Anny na Opolszczyźnie po Nową Hutę. Wszędzie, jak przed czterema laty, na Ojca Świętego oczekiwały tłumy. Wszędzie nad tłumami uno- siły się emblematy zakazanego przez władzę Związku. I wszędzie, po papieskich wystąpieniach, powra- cała nadzieja. Jan Paweł II nie potrzebował się nawiązywać do aktualnej sytuacji politycznej. Homilie, które wy- głaszał, miały głęboki, moralno-religijny charakter. A przy tym, odwołując się do wypracowywanej przez siebie społecznej nauki Kościoła, nie omieszkał podkreślić, jak uczynił to na lotnisku nieopodal Katowic, że prawo do zrzeszenia się w wolne związki zawodowe to naturalne prawo człowieka, nie wymagające

248 przyzwolenia ze strony rządzących. Solidarność, w ujęciu Ojca Św., stawała się wspólnym, naturalnym, a nie przyzwolonym dobrem. I choć – co oczywiste – Jan Paweł II spotkał się dwukrotnie z Jaruzelskim, ten oficjalny protokolarny wymóg równoważyło prywatne spotkanie w Dolinie Chochołowskiej w Ta- trach z Wałęsą. Milionowe tłumy na trasie papieskiej pielgrzymki nie zaniepokoiły władzy. nie wiadomo zresztą, czy zabrakło politycznej woli, czy wręcz wyobraźni. Co więcej, zapewne już wówczas zaczęto się zastanawiać, jak zniszczyć wpływ Kościoła, a zwłaszcza tych księży, którzy jawnie stanęli po stronie „Solidarności”, takich, jak ksiądz Jerzy Popiełuszko.

249 96. Od delegacji do „Okrągłego stołu”

Cz. 2. Męczennik

Czerwcowa wizyta papieża nie stała się, tak jak tego powszechnie oczekiwano, znaczącym impulsem umożliwiającym władzy podjęcie dialogu ze społeczeństwem. Rządzący, lekceważąc nastroje, ale zarazem doskonale zdając sobie sprawę ze słabnięcia zorganizowanej opozycji, prowadzili własną grę. W połowie 1983 r. stan wojenny stał się zatem zbędny, gdyż utrudniał gry tej prowadzenie tej gry. Formalnie został on zniesiony z okazji 22 lipca, po 586 dniach, w których obowiązywały jego przepisy. Do zniesienia stanu wojennego, co TKK nazwała gestem propagandowym, władze dobrze się przygo- towały. Krokiem wstępnym stało się uchwalenie przez sejm (14 lipca) ustawy o urzędzie ministra spraw wewnętrznych. Zmieniała ona organizację resortu i zezwalała jego funkcjonariuszom na stosowanie w szerokim zakresie „środków przymusu bezpośredniego”, a w przypadku, gdyby okazały się one nie- wystarczające, na „użycie broni palnej”. W sześć dni później zmieniono konstytucję – miejsce FJN zajął, już formalnie, PRON, mający stać się „płaszczyzną jednoczenia społeczeństwa dla dobra PRL”. Inny zapis mówił o możliwości wprowadzenia nie stanu wojennego, a wyjątkowego – miałaby czynić to Rada Pań- stwa lub jej przewodniczący w przypadku zagrożenia bezpieczeństwa państwa bądź klęski żywiołowej. Elementami dodatkowymi stała się na koniec ustawa „O szczególnej regulacji prawnej w okrasie prze- zwyciężania kryzysu społeczno-ekonomicznego”. Jeśli zaś dodać, że restrykcyjne normy prawne z czasu obowiązywania stanu wojennego wpisane zostały do kodeksu karnego, możliwości bezkarnego rozpra- wiania się z opozycją pozostały równie szerokie, jak przed jego formalnym zniesieniem czy zawieszeniem. Po zniesieniu stanu wojennego przestała być potrzebna również WRON, która, zgodnie z oświad- czeniem Jaruzelskiego, rozwiązała się. Wyrazem normalizacji miała stać się także częściowa amnestia, obejmująca przestępstwa uznane za polityczna. Kary do trzech lat zostały darowane w całości, wyższe zmniejszono o połowę. Do ujawniania się zachęcano przebywających w podziemiu działaczy. Z drugiej strony jednak władza starała się umacniać swe pozycje, zwłaszcza w obrębie środowisk opiniotwórczych. W czerwcu, w miejsce rozwiązanego jeszcze w marcu 1982 r. SDP, odbył się zjazd Stowarzyszenia Dzien- nikarzy PRL, złożonego z ludzi, którzy pozytywnie przeszli przez weryfikacyjne sito. Natomiast w drugiej połowie sierpnia doszło wpierw do rozwiązania Związku Literatów Polskich (zarządowi tej organizacji, której prezesował od grudnia 1980 r. Jan Józef Szczepański zarzucono, iż stał się „eksponentem politycz- nej opozycji antypaństwowej”), a następnie zarządu polskiego PEN-Clubu (zastąpiono go zarządem ko- misarycznym). W przekonaniu rządzących kroki te były widoczną oznaką ich siły. Szczególnie spektakularnym przykładem tak poczucia siły, jak i politycznej otwartości ekipy firmującej linię wytyczoną 13 grudnia, miało stać się natomiast wydarzenie, do którego doszło 25 sierpnia w gdań- skiej Stoczni. Na spotkanie z załogą, a mówiąc precyzyjnie w przeważającej części z wyselekcjonowaną jej częścią, przybył wicepremier Mieczysław Rakowski. W wystąpieniu, pokazanym następnie w telewi- zji, najbliższy współpracownik Jaruzelskiego starał się udowodnić, że to właśnie nieodpowiedzialna, nie licząca się z realiami polityka „Solidarności” doprowadziła do samounicestwienia Związku. Wystąpienie Rakowskiego zaskoczeniem nie było. Zdumienie budzić mógł inny fakt – w sali, w której goszczono wi- cepremiera (a była to sala, w której podpisywano sierpniowe Porozumienie), zjawił się również Wałęsa. Co więcej, mógł on nawet zabrać głos, a dzięki obecności telewizji o fakcie tym dowiedziała się niemal natychmiast cała Polska. Przewodniczący „Solidarności”, w przeciwieństwie do histerycznie zachowują- cego się Rakowskiego, wypowiadał się przy tym nad wyraz umiarkowanie, choć niezbornie. W każdym razie deklarował, iż ruch, który reprezentuje, nie zamierza ani burzyć socjalizmu, ani przejmować wła- dzy, ani też podważać sojuszy. Sugerował też, by władza po raz kolejny siadła do stołu rokowań. I choć Wałęsa wyrażał powszechną, jak się wydaje, wolę do osiągnięcia kompromisu, radykalne ośrodki opo- zycyjne („Solidarność Walcząca” oraz KPN) uznały, iż jest on nazbyt ugodowy i prosocjalistyczny. Dla władzy Wałęsa był wszakże wciąż jeszcze zbyt opozycyjny. O nowe porozumienie pomiędzy władzą a społeczeństwem apelował jednak nie tylko Wałęsa. W dniu spotkania Rakowskiego ze stoczniowcami biskupi zebrani na 195 Konferencji Plenarnej Episkopatu przy-

250 pominali, że „właściwie rozumiane dobro Ojczyzny domaga się dialogu, aby mogły zostać odbudowane odpowiednie struktury organizacyjne, skupiające aktywność ludzi pracy i twórców kultury, odpowiada- jące ich słusznym aspiracjom”. Nie były to czcze słowa, biskupi bowiem mieli pełną świadomość faktu, iż świątynie przestały być jedynie miejscem kultu, przeistaczając się w miejsca, gdzie usłyszeć było można wolne, nieocenzurowane słowo, przyjść na występy teatralne czy wernisaż plastyczny. Tam też, najzupełniej jawnie, odbywały się nabożeństwa w intencji „Solidarności” czy też nawiązujące do najbliższych, jakże aktualnych, rocznic. Szczególną rolę pełniły takie kościoły, jak pod wezwaniem św. Brygidy w Gdańsku, w przykrakowskich Mistrzejowicach, we Wrocławiu przy Alei Pracy. Największy wszak autorytet budo- wał sobie stopniowo, przy rosnącej wpierw irytacji, a wkrótce wręcz nienawiści ze strony władzy, wikary przy kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu, ksiądz Jerzy Popiełuszko. Ksiądz Popiełuszko co miesiąc, od lutego 1982 r., odprawiał msze święte „w intencji Ojczyzny i za tych, którzy cierpią”. Wygłaszane wówczas homilie, początkowo mające, jak ujął to ksiądz Franciszek Blachnicki, charakter „modlitwy – wołania do Boga w sytuacji wielkiej udręki narodu”, przekształcały się w swoiste posłanie, mówiące nie tylko o bólach i udrękach, lecz odważnie upominające się o słuszne prawa. Posłanie, przeciwstawiające się zniewoleniu, kłamstwu i nienawiści. I choć Kościół, jako całość starał się nie angażować, w bieżącą walkę polityczną, choć do samego Prymasa wielokrotnie zgłaszano pretensje za niejednoznaczność w prezentowanym stanowisku, to jednak nie było w gruncie rzeczy w całej Polsce, podziemnej „Solidarności” nie wyłączając, siły równie skutecznie upominającej się o podstawowe prawa i swobody obywatelskie. Siły, dzięki istnieniu której wszelkie opozycyjne grupy i środowiska mogły przetrwać. Toteż nad sierpniową konstatacją Episkopatu, iż „otwarty pozostaje problem powszechnej amnestii, sprawa przyjęcia do pracy ludzi zwolnionych z powodu przekonań, a także sprawa pluralizmu związków zawodowych”, władze nie mogły po prostu przejść do porządku dziennego. Bezpośrednia konfrontacja z Kościołem nie była brana pod uwagę, toteż zdecydowano się na nękanie tych kapłanów, którzy nie ukrywali swych sympatii do „Solidarności”. Trudno się więc dziwić, iż w przeddzień drugiej rocznicy grudnia Prokuratura Wojewódzka w Warszawie przedstawiła żoliborskiemu kapłanowi zarzut o to, iż w swych homiliach głosił „zniesławiające władze państwowe treści polityczne, a w szczególności pomawiał, że te władze posługując się fałszem, obłudą i kłamstwem poprzez antydemokratyczne usta- wodawstwo niszczą godność człowieka”. Była to jednak, jak okazało się niespełna po roku, jedynie zapo- wiedź innych, pozaprawnych działań. Władze, mające nadzieję na zupełne zduszenie trwającej wciąż w podziemiu „Solidarności”, miały też i inne kłopoty. Nie zdołano, pomimo wysiłków propagandowych, zniszczyć wizerunku przywód- cy Związku, który na dodatek 5 października 1983 r. otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. Nie znalazła spodziewanego społecznego rezonansu antyamerykańska kampania propagandowa, w którą bez reszty zaangażował się PRON. Nie poskutkowała nowa fala represji, charakteryzująca się kolejnymi areszto- waniami (m.in. w marcu pisarza Marka Nowakowskiego, a w czerwcu Bogdana Lisa) i intensyfikacją poczynań „nieznanych sprawców” (w lutym zamordowany został działacz „Solidarności” Rolników Indywidualnych, Piotr Bartoszcze). Nie udał się wreszcie szantaż wobec Kościoła – propagandowa na- gonka nie doprowadziła do rezygnacji ze społecznego zaangażowania tych kapłanów, którzy wspierali „Solidarność”. Natomiast akcja zmierzająca do usuwania z sal szkolnych krzyży wywołała zdecydowane protesty, z najgłośniejszym, do którego doszło w Miętnem koło Garwolina. Siły rządowe nie zapobiegły też demonstracjom, do których doszło 1 i 3 maja (podczas wystąpień pierwszomajowych zatrzymano, według oficjalnych danych, blisko 700 osób). Samopoczucia władzy nie poprawiły też wybory do rad narodowych przeprowadzone w połowie czerwca. TKK już w styczniu wezwała do ich zbojkotowania. Według władzy do urn udało się niemal 75% uprawnionych do głosowania. Według ekspertów Związku – nieco ponad 57%. W początkach dru- giej dekady lipca 1984 r. zdawać się mogło, że władza decyduje się na zaostrzenie kursu. Przed sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego rozpoczął się proces czterech działaczy KOR-u (Kuronia, Michni- ka, Romaszewskiego i Wujca), a ponadto prasa poinformowała o skierowaniu do sądu aktu oskarżenia przeciwko księdzu Popiełuszce. Był to jednak, jak się okazało, przedamnestyjny manewr. Z okazji rocz- nicy 22 lipca, obchodzonej niezwykle uroczyście, gdyż było to czterdziestolecie PRL, amnestia objęła wszystkich skazanych i tymczasowo aresztowanych za czyny o charakterze politycznym (z wyjątkiem Lisa i aresztowanego wraz z nim Piotra Mierzejewskiego ze względu na zakwalifikowanie ich sprawy jako „zdrada ojczyzny”). Więzienia opuściło ponad 600 osób, Zdaniem TKK amnestia stworzyła „szansę

251 likwidacji głównego źródła napięć”, ale niczego nie gwarantowała. Istotnie, już wkrótce niektórzy działa- cze na powrót znaleźli się za kratami – we Wrocławiu Frasyniuka (który zaraz po opuszczeniu więzienia zmylił milicyjną obstawę i spotkał się z ukrywającym wciąż Bujakiem, wydając wspólne oświadczenie) i Piniora skazano w trybie przyspieszonym na 2 miesiące aresztu za „próbę zakłócenia spokoju publicz- nego”, czyli za złożenie kwiatów pod pamiątkową tablicą przy VII Zajezdni. Władze nosiły się też z za- miarem wprowadzenia kary banicji dla osób uporczywie nie respektujących „zasad ustrojowych”, ale wobec oporu, nawet własnych posłów, pomysłu tego poniechały. Nie ulegało wątpliwości, iż upragniona przez władze „normalizacja” wciąż okazywała się nieosiągalna. Być może ten właśnie czynnik zaważył na decyzji, podjętej w MSW, by poprzez celne uderzenie wolę zniszczyć społecznego oporu bądź w decy- dujący sposób osłabić. Obiektem ataku „nieznanych sprawców” miał stać się – ksiądz Jerzy Popiełuszko. Niepokornego kapłana należało zabić. Z zimną krwią, brutalnie, tak, by wszyscy, demonstrujący swą niezależną, opozycyjną postawę, zaczęli się bać. Po kilku nieudanych próbach ekipa morderców zatrzymała samochód, którym ksiądz Popiełuszko powracał z Bydgoszczy do Warszawy. Stało się to 19 października, ale tym razem „nieznani sprawcy” popełnili błąd. Z pędzącego samochodu zdołał wyskoczyć kierowca księdza, Waldemar Chrostowski. Ujawnił on później okoliczności wydarzania. Ksiądz Popiełuszko jeszcze żył, ale mordercy byli zdeterminowani i pewni swej bezkarności. Zwłoki zmasakrowanego kapłana spo- częły na dnie zbiornika wodnego koło Włocławka, skąd 30 października zostały wydobyte. 3 listopada, w obecności setek tysięcy ludzi, ksiądz Jerzy spoczął na cmentarzu przy swym kościele. Jako – męczennik. Bezpośredni sprawcy napadu – oficerowie MSW Piotrowski, Chmielewski i Pękala – znajdowali się już w areszcie, podobnie jak ich bezpośredni przełożony, płk. Pietruszka. Nie sposób po dziś dzień dociec, na jakim szczeblu zapadły zbrodnicze decyzje (sami sprawcy, poza Piotrowskim, są już dziś na wolności, zaś oskarżeni o podżeganie do zbrodni generałowie MSW Ciastoń i Płatek zostali w sierpniu 1994 r. uniewinnieni!), ale nie ulega wątpliwości, iż nie była to inicjatywa zdesperowanych esbeków. To tragiczne wydarzenie było – pomimo propagandowych zabiegów, w których brał udział sam szef MSW, Kiszczak i rzecznik rządu, Urban (nota bene autor oskarżenia księdza Jerzego o organizowanie „antyko- munistycznych seansów nienawiści”) – klęską władzy. Widocznym, niemożliwym do ukrycia – symp- tomem jej rozkładu.

252 97. Od delegalizacji do „Okrągłego stołu”

Cz. 3. Rozkład

W czasie ofensywy propagandowej, podjętej przez władzę po wprowadzeniu stanu wojennego, niezwy- kle wyraźnie eksponowano tezę, iż nadzwyczajne środki umożliwią przełamanie stanu gospodarczego kryzysu. Istotnie, w 1982 r. zdołano poprawić równowagę rynkową, ale działo się to nie dzięki wzrostowi produkcji, lecz z powodu gwałtownego – aż o 1/3 – obniżenia stopy życiowej społeczeństwa. Reformy gospodarcze, o których mówili politycy w mundurach, okazały się zwyczajną fikcją. Gospodarka pozo- stawała wciąż, nieefektywna i energochłonna. Dramatycznie rosło zadłużenie kraju osiągając w 1980 r. wysokość 40 miliardów dolarów. Ze względu na starzenie się wsi spadała produkcja żywności. Polska sta- wała się krajem katastrofy ekologicznej. Ceny rosły szybciej od dochodów nominalnych. Wciąż, głównie poprzez w gruncie rzeczy masową, choć nielegalną emigrację, kraj wyzbywał się tych, którzy nie widząc dla siebie szansy, swą energię, dynamikę i wiedzę wykorzystywali poza granicami Polski. Stagnacja go- spodarcza, w wielu dziedzinach bliska rozkładowi, sprawiała, iż zabiegi „normalizacyjne” władz trafiały w próżnię. Przekupienie społeczeństwa, wzorem Gierka z początku lat siedemdziesiątych, nie wchodziło po prostu w rachubę. Optymizmem nie napawał również i stan społeczeństwa. Na stosunki międzyludzkie rzutowało, w niespotykanym dotąd stopniu, czysto psychiczne zmęczenie przedłużającą się sytuacją, której do- minującym składnikiem stawało się poczucie beznadziejności i braku realnej perspektywy poprawy. Coraz groźniejsze rozmiary przybierała znieczulica na los bliźniego, mnożyły się przejawy irracjonal- nej agresji, normą stawało się zwyczajne chamstwo. Towarzyszyły temu coraz groźniejsze społeczne patologie – od tradycyjnego już alkoholizmu, poprzez wzrost przestępczości, po zataczającą coraz szersze kręgi narkomanię. Trudno się więc dziwić, że ci, którzy wciąż trwali w podziemiu, jak i ludzie zaangażowani w działania konspiracyjne, zaczynali tracić kontakt z rzeczywistością, przenosząc tak swoje nadzieje, jak i frustracje na nierzeczywisty, oderwany od realiów świat społecznych dążeń. Wyalienowanie tak władzy, jak i opozycji powoli stawało się faktem społecznym. Funkcjonowanie wedle starych, sprawdzonych wzorców okazywało się niemożliwe. Rodziło się pytanie, kto i kiedy wystąpi z propozycją, która zyska sobie społeczną akceptację. W połowie lat osiemdziesiątych recepty na to nie dopracowała się żadna ze stron. Stałą troską władzy pozostawało niedopuszczenie w jakiejkolwiek formie do restytucji „Solidar- ności” jako związku zawodowego na terenie zakładów pracy. Pojedyncze, izolowane struktury „neo- związkowe”, nie wystarczały, konieczna była nowa centrala, dlatego też 24 listopada 1984 r. na spotka- niu w Bytomiu zawiązało się Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ). Była to struktura z pozoru autonomiczna, w praktyce zaś całkowicie kontrolowana przez władze. Na jej czele stanął członek PZPR, Alfred Miodowicz, podkreślający zresztą, że i on należał do „Solidarności”. OPZZ, mimo że w jego w skład weszło ponad sto najrozmaitszych branżowych i lokalnych federacji, nie było silną organizacją związkową. Trzeba dodać, że nieco wcześniej, 17 listopada, Polska zawiesiła swoje uczestnictwo w Międzynarodowej Organizacji Pracy, ze względu na ostrą krytykę władz za działania wymierzone w „Solidarność”. Troska władz, by zachować ustrojowe, polityczne i gospodarcze status quo, oznaczała zachowy- wanie rzeczywistej stagnacji na wszystkich tych płaszczyznach. W tej sytuacji niemożliwa była zarów- no jakakolwiek liberalizacja, jak też nasilenie represji. Władze stosowały więc wypróbowaną taktykę „kija i marchewki”, a przejściowemu zaostrzaniu kursu towarzyszyły najrozmaitsze, z reguły propa- gandowe, gesty. Od 1985 r. władze zdecydowały się na stosowanie wobec przywódców opozycji taktyki selektywnych represji. Uparcie tropiono tych, którzy się jeszcze ukrywali (w kwietniu 1985 r. aresztowano Macieja Bie- leckiego, publikującego pod pseudonimem Maciej Poleski, w czerwcu Tadeusza Jedynaka, członka TKK z Regiony Śląsko-Dąbrowskiego). Zatrzymywano i nękano grzywnami uczestników tradycyjnych, soli-

253 darnościowych manifestacji (z okazji świąt majowych i rocznic sierpniowych). Wreszcie w lutym 1985 r. funkcjonariusze SB wtargnęli odbywające w Gdańsku na konspiracyjne posiedzenie opozycyjnych, związ- kowych działaczy. Aresztowano jednak tylko Frasyniuka, Lisa i Michnika. Inni uczestnicy tego spotkania, w tym Lech Wałęsa, pozostali na wolności. Zatrzymaną trójkę w procesie, urągającym nawet zasadom PRL-owskiej sprawiedliwości, skazano za „próbę wywołania niepokoju społecznego” (najwyższy wyrok, 3 i pół roku, otrzymał „recydywista” Frasyniuk). Wałęsa uniknął zatrzymania, dlatego że – jak twierdził Jerzy Urban – władza nie chciała narażać się na śmieszność, stosując areszt wobec „osoby niesamodziel- nej w swoich poczynaniach, tańczącej tak jak przygrywają rozmaici doradcy”. Represje selektywne były możliwe dzięki nowym regulacjom prawnym. W lipcu 1985 r. znowe- lizowano prawo karne. Zmodyfikowana ustawa o związkach zawodowych w praktyce wykluczała ist- nienie pluralizmu związkowego. Odebrano też pozory samorządności szkołom wyższym. Odpowiedni minister mógł więc zakwestionować wybór siedemdziesięciu osób na rozmaite funkcje (od kierownika zakładów po rektorów) aż w piętnastu uczelniach. Rozpoczęła się ciągnącą się po 1987 r. akcja weryfi- kacyjna, podczas której komórki uczelniane PZPR wystawiały opinie preparowane przez SB. Niezwykle ostro, wręcz histerycznie, władze reagowały natomiast na te przejawy protestu, które zwracały się prze- ciwko służbie wojskowej. Efektem szykan wobec osób odmawiających składania przysięgi wojskowej było pojawienie się nowego ruchu „Wolność i Pokój”. Jego deklarację założycielską ogłoszono w poło- wie kwietnia 1985 r. w Krakowie. Bezruchu we wszystkich niemal sferach życia nie zmieniły ani przeprowadzone w połowie paździer- nika wybory do sejmu (według oficjalnych danych przy blisko 80% frekwencji, według ekspertów „Soli- darności” wzięło w nich udział 2/3 uprawnionych do głosowania), ani kosmetyczne zmiany na szczytach władzy (od listopada Jaruzelski, zatrzymując stanowisko I sekretarza PZPR, pełnił funkcję Przewodni- czącego Rady Państwa, natomiast premierem został ekonomista z Katowic, profesor Zbigniew Messner). Niczego nowego nie zapowiadał też przebieg X zjazdu PZPR, obradującego na przełomie czerwca i lipca 1986 r. Zjazd odbywał się przecież w cieniu Czarnobyla – zatajanie i faktu katastrofy, i związanych z nią konsekwencji (doszło do niej 26 kwietnia) gruntowało w opinii publicznej przekonanie, że władze nie tylko nie dbają o interes społeczeństwa, ale działają wręcz – i to w pełni świadomie – na jego szkodę. Wiatr od wschodu przynosił jednak nie tylko radioaktywne chmury, ale i bardzo słabo jeszcze odczu- walny powiew „pierestrojki”. Politykę władz PRL od chwili jej powstania determinowały, choć w rozmaitym stopniu, impulsy pły- nące z Kremla. Po Leonidzie Breżniewie, Juriju Andropowie i Konstatinie Czernience w marcu 1985 r. na czele ZSRR stanął zaledwie 54-letni Michaił Gorbaczow. Przeprowadzone wówczas zmiany kadrowe zapowiadały nowy styl sprawowania władzy. Z sygnałami moskiewskimi musiało liczyć się również pol- skie kierownictwo, aczkolwiek w początkach 1986 r. nie było jeszcze pewności, czy te zmiany będą jedy- nie powierzchowne, czy – wobec narastania w całym bloku wschodnim kryzysu gospodarczego – sięgną znacznie głębiej. Wydaje się, że grupa związana z Jaruzelskim zdecydowała się w połowie lipca 1986 r. na polską wer- sję „pierestrojki”. Pierwszym sygnałem stało się ogłoszenie kolejnej amnestii, która objęła tym razem wszystkich więźniów politycznych. W połowie września więzienia opustoszały, przy czym akcję tę po- łączoną z serią tzw. rozmów ostrzegawczych, które przeprowadzono z kilkoma tysiącami osób. Według oficjalnej propagandy zbliżał się kres wszelkiej „nielegalnej” działalności. W praktyce – choć w stosunku do 1982 r. w znacznie ograniczonym zakresie – prowadzono ją nadal. Przed działaczami opozycji pojawił się jednak dylemat: zachowywać postawę nieprzejednaną, kontynuując w znacznej części bezskuteczne działania konspiracyjne, czy też, nie wykluczając w przyszłości trudnej jeszcze do zdefiniowania formuły kompromisu z władzą, zdecydować się na próbę działań jawnych. Dylemat rozstrzygnął w końcu września Wałęsa, powołując do życia oficjalną Tymczasową Radę NSZZ „Solidarność”, w skład której weszli m.in. zwolnieni z więzienia Borusewicz, Bujak (schwytano go 31 maja) i Frasyniuk. Nie zaprzestała jednak działalności podziemna TKK. Nie zamierzano też ujawniać „techniki”, czyli w praktyce drukarsko-kolporterskiego zaplecza opozycji. Władza próbowała zatrzeć wrażenie, wywołane krokiem przywódców „Solidarności”, powołując do życia w grudniu Radę Konsultacyjną przy przewodniczącym Rady Państwa. Kompetencje tego ciała były jednak zbyt nieokreślone, a skład mało reprezentatywny, toteż w oczach opinii publicznej nie zyskało ono uznania. Rosła natomiast ranga przywództwa formalnie nieistniejącego związku – Wałęsie składali

254 wizyty zachodni mężowie stanu, goszczący w Polsce, z wiceprezydentem USA, George Bushem, na czele (we wrześniu 1987 r.). Widocznym zaś świadectwem restytucji znaczenia „Solidarności” stał się przebieg trzeciej papieskiej pielgrzymki (9-14 czerwca 1987 r.), kiedy to podczas nabożeństwa na Gdańskiej Zaspie Ojciec Święty zawarte określił umowy zawarte w Stoczni Gdańskiej jako wyraz „narastającej świadomo- ści ludzi pracy odnośnie do całego ładu społeczno-moralnego na polskiej ziemi”. Jan Paweł II nie omieszkał przy tym dodać, iż wciąż pozostają one „zadaniem do spełnienia”. Polski świat pracy starał się tę papieską dyrektywę zrealizować już w następnym roku. Jak w pamięt- nym Sierpniu 1980 r., tak i teraz przez kraj przetoczyła się kolejna fala strajków. Ich efektem stał się zaś „okrągły stół”.

255 98. Okrągły stół

W kilka miesięcy po amnestii z września 1986 r. okazało się, że zapanował stan swoistego polityczne- go zawieszenia. Władza miała dość siły, by rozpędzać, dość zresztą nieliczne, demonstracje (od 1987 r. większe tłumy niż z okazji rocznic solidarnościowych, gromadziły happeningi wrocławskiej Pomarań- czowej Alternatywy) czy aresztować ukrywających się jeszcze działaczy (w listopadzie 1987 r. schwy- tano przywódcę „Solidarności Walczącej”, Morawieckiego, w styczniu roku następnego inną znaczącą postać tej grupy, Andrzeja Kołodzieja), ale nie potrafiła ani ograniczyć, ani tym bardziej wyeliminować działań opozycyjnych. Opozycja z kolei, której najbardziej eksponowane gremium stanowiła utworzona 25 października Krajowa Komisja Wykonawcza (KKK) NSZZ „Solidarność” na czele z Wałęsą (opozy- cyjni wobec Przewodniczącego Związku działacze, m.in. Andrzej Gwiazda i Marian Jurczyk, utworzyli po pewnym czasie Grupę Roboczą Komisji Krajowej) nie miała ani realnych środków, ani tak silnego społecznego poparcia, by przejąć władzę. Czas nie działał jednak na korzyść rządzących. W referendum, które miało miejsce 29 listopada 1987 r., społeczeństwo odrzuciło zaproponowany przez władzę program „trudnych” reform, co nie prze- szkodziło w przeprowadzeniu przez rząd 1 lutego 1988 r. najwyższej, od 1982 r., podwyżki cen. Równo- waga rynkowa jednak nic powróciła, a pokłady społecznej cierpliwości uległy ostatecznemu wyczerpaniu. Na przełomie kwietnia i maja 1988 r. zaczęły wybuchać pierwsze strajki. Impulsem tych działań stał się, mocno nagłośniony w środkach masowego przekazu, strajk komunikacji miejskiej w Bydgoszczy. Potem stanęły huty: im. Lenina i w Stalowej Woli. Wreszcie, 2 maja, Stocznia Gdańska, a jej komitet strajkowy wśród postulatów umieścił żądanie przywrócenia „Solidarności”. Władze reagowały niespójnie. Strajk w Nowej Hucie został brutalnie spacyfikowany. Stocznia Gdań- ska, w której zjawił się Wałęsa (towarzyszył mu, jako doradca, Tadeusz Mazowiecki), została jedynie od- cięta od miasta kordonem ZOMO. Strajk zakończył się tam 10 maja przemarszem jego uczestników do kościoła św. Brygidy. Niestety ani jawne (od 3 grudnia 1987 r. działała we Wrocławiu pierwsza oficjalna Regionalna Komi- sja Wykonawcza, na czele z Frasyniukiem), ani tajne struktury „Solidarności” nie zdołały zmobilizować załóg do nadania strajkom charakteru ogólnopolskiego. Zadowalającego wyjścia z sytuacji nie dostrzegała również władza – nie zdecydowano się na podjęcie rzuconej w PRON przez Geremka propozycji zawarcia „paktu antykryzysowego”. Nie zmieniły sytuacji także przeprowadzone w czerwcu, według oficjalnych danych przy stosunkowo niskiej, 56-procentowej frekwencji, wybory do rad narodowych. Nowa, ostrzejsza faza kryzysu rozpoczęła się w połowie sierpnia. Tym razem centrum strajkowe usy- tuowało się na Górnym Śląsku. Jako pierwsi zastrajkowali górnicy kopalni „Manifest Lipcowy”. W kilka dni później stało już 14 kopalń, w Jastrzębiu zaś, jak przed ośmiu laty, zawiązał się Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. Strajki objęły również Wybrzeże. Strajkowały porty w Szczecinie i Trójmieście oraz Gdańska Stocznia. Wobec faktu, iż próby tłumienia strajków przy pomocy siły okazały się nieskuteczne, a groźba rozlania się fali strajkowej na całą Polskę była bardzo realna, władze zdecydowały się na rokowa- nia. Ofertę, 26 sierpnia w wystąpieniu telewizyjnym, przedstawił gen. Kiszczak. Była to propozycja spot- kania „okrągłego stołu”, przy którym, bez uprzednich warunków wstępnych, zasiedliby wspólnie przed- stawiciele „różnych środowisk społecznych”. Przy „okrągłym stole” znaleźć mogła się więc i „Solidarność”. Oferta rządowa miała jednak i swoją cenę. Było nią wygaszenie strajków. Żądanie takie Kiszczak przedstawił Wałęsie podczas poufnego spotkania, do którego, w obecności przedstawiciela Episkopatu, biskupa Jerzego Dąbrowskiego, doszło 31 sierpnia. Przewodniczący Związku uznał to żądanie za zasad- ne. Strajki – pomimo braku gwarancji bezpieczeństwa dla ich uczestników –zostały zakończone3 wrześ- nia. Obawy strajkujących były słuszne, bowiem pomimo gwarancji ze strony Episkopatu władze lokalne sięgnęły po środki represyjne. Poufnie, w zaciszu rządowej wilii w Magdalence, konferowali w połowie września Wałęsa i Kiszczak. Według wstępnych ustaleń okrągłostołowe rozmowy miano rozpocząć w po- łowie października. W zapowiedzianym terminie do rozmów jednak nie doszło. Niezwykle trudno dociec, jakie były rzeczywiste motywy odwlekania tego wydarzenia, gdyż powszechnie funkcjonująca wersja mówiąca

256 o rozbieżnościach w obozie władzy nie tłumaczy wszystkiego. W ramach swoistych przygotowań do „okrągłego stołu”, doszło do zmiany rządowej ekipy. Na żądanie OPZZ ustąpił ze stanowiska premiera Messner, a 27 września objął je Rakowski. Tempo przygotowań do negocjacji uległo wówczas wyraź- nemu spowolnieniu, a decyzję nowego premiera, ogłoszoną 1 listopada, by postawić w stan likwidacji Gdańską Stocznię, Wałęsa uznał za „polityczną prowokację wymierzoną w ideę porozumienie”. Wydaje się jednak, że nie tyle nawet polityczne, co gospodarcze decyzje Rakowskiego i jego ekipy zdetermino- wały późniejszy rozwój wydarzeń. Od pierwszych miesięcy 1989 r. rozpoczął się proces prywatyzacji i komercjalizacji gospodarki (m.in. zniesiono ograniczenia w tworzeniu firm prywatnych i zezwolono na legalny obrót dewizami). Był to czytelny sygnał dla ludzi nomenklatury, aby przejmowali, najczęściej za bezcen, wypracowany przez społeczeństwo majątek narodowy. Ta swoista „liberalna” polityka gospo- darcza była kontynuowana w III RP przede wszystkim przez te grupy elit władzy, które w środowiskach opozycyjnych charakteryzowały się wiarą w prymat rynku i jego „niewidzialnej ręki”. W końcu 1988 r. ówczesna ekipa partyjno-rządowa nie potrafiła jednak, wzorem swoich poprzed- ników, przedstawić społeczeństwu wiarygodnej drogi wyjścia z kryzysu. Alternatywą, jak się zdawa- ło, dysponowała opozycja. Wałęsa w debacie telewizyjnej z szefem OPZZ, Miodowiczem, którą odbył 30 listopada, wykazał się – w odczuciu odbiorców – realizmem i przedstawił możliwą do zrealizowa- nia wizją przemian. Wrażenie to pogłębił fakt utworzenia przy przewodniczącym NSZZ „Solidarność” w dniu 18 grudnia 1988 r. Komitetu Obywatelskiego, który dowodził istnienia wciąż żywego etosu „Solidarności”. Rokowań z najpoważniejszą częścią opozycji (bez działaczy skupionych w Grupie Roboczej „So- lidarności”, „Solidarności Walczącej” i KPN) nie dawało się już odwlekać, zwłaszcza że stan nastrojów społecznych groził wybuchem o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Zwolennicy rozmów, na czele z Kiszczakiem, przełamali opór partyjnego „betonu” na plenum KC PZPR, obradującym w poło- wie stycznia 1989 r. W ten sposób, po kolejnych „magdalenkowych” konsultacjach, przy okrągłym stole 6 lutego 1989 r. zasiadła władza i opozycja. Trwający do 5 kwietnia w pałacu rządowym przy Krakowskim Przedmieściu spektakl przeznaczony był w pierwszym rzędzie dla opinii publicznej, aczkolwiek w poszczególnych podzespołach roboczych to- czyły się nader żywe dyskusje. Właściwe ustalenia zapadały jednak podczas, prowadzonych od początku marca w Magdalence, poufnych obrad wąskich gremiów. W Magdalence też, a nie w trakcie oficjalnych debat, uzgodniono ostateczną, kompromisową formułę. Nie podzielam przy tym opinii o perfidnym, skonstruowanym na zlecenie Moskwy, spisku, choć, zapożyczając inne, publicystyczne sformułowanie, można mówić o „transakcji epoki”. Istotą kompromisu było bowiem dopuszczenie paktującej z komu- nistami opozycji do części władzy w zamian za współudział w odpowiedzialności i swoistą gwarancję bezpieczeństwa. Choć, jak się wydaje, ekipa partyjno-rządowa nie brała najzwyczajniej pod uwagę moż- liwości swego odejścia z sceny politycznej. Najważniejszym ustaleniem wprowadzonym do podpisanych przy „okrągłym stole” dokumentów była zgoda na restytucję „Solidarności” oraz precyzyjne uzgodnienie granicy wpływów w przyszłym sejmie. Skupionej pod czapką PRON stronie partyjno-rządowej, obejmującej PZPR oraz wszystkich jej sojuszników, gwarantowano, na mocy przedwyborczego kontraktu, 65% mandatów. O pozostałe, po- dobnie jak o 100 mandatów do Senatu, ubiegać się mogła w wolnych już wyborach opozycja. Połączone w Zgromadzenie Narodowe Sejm i Senat wybierać miały z kolei prezydenta. Konsumowanie porozumień rozpoczęto już w dwa dni po podpisaniu „okrągłostołowego” układu, 7 kwietnia, kiedy to sejm uchwalił nową ordynację wyborczą, do znowelizowanej zaś konstytucji wpro- wadził stosowne zapisy odnoszące się do urzędu prezydenta i Senatu. Nieco później, bo 17 kwietnia za- rejestrowano ponownie NSZZ „Solidarność”. Najistotniejszą wówczas kwestią stał się wyścig wyborczy. Władza, wychodząc z założenia, iż siły opozycyjne, zmuszone do organizacyjnej improwizacji, nie sprostają temu zadaniu, przeforsowały przeprowadzenie wyborów w dniu 4 czerwca. Przeniesione w te- ren komitety obywatelskie mogły jednak liczyć na bezinteresowną, wszechstronną pomoc całych rzesz rozentuzjazmowanych zwolenników zmian, niesłychany zaś sukces uruchomionej w maju, a kierowanej przez Adama Michnika „Gazety Wyborczej”, powinien być dla władzy czytelnym sygnałem ostrzegaw- czym, gdzie sytuują się społeczne preferencje. Zadbano przy tym o wyraźną identyfikację kandydatów komitetów, przyjmując formułę „drużyny Wałęsy”, czego przejawem stał się plakat przedwyborczy, na którym obok każdego kandydata widniała postać przewodniczącego Związku.

257 Wynik owych „35-procentowych” wyborów dla strony partyjno-rządowej był szokiem. I choć do urn poszło tylko 62% uprawnionych do głosowania, to ci jednak, którzy oddali swój głos, jednoznacz- nie opowiedzieli się za zmianą. Ze 161 miejsc w Sejmie kandydaci z „drużyny Wałęsy” obsadzili 160. W Senacie spoza listy Komitetu Obywatelskiego znalazła się tylko jedna osoba. Przepadli, z dwoma wy- jątkami, prominentni reprezentanci władzy, umieszczeni – dla bezpieczeństwa – na tzw. liście krajowej. Polską wersję komunizmu przekreśliła, i to za przyzwoleniem partii komunistycznej, kartka wyborcza. Wyniki wyborów okazały się także kompletnym zaskoczeniem przywódców opozycji. Nie oprote- stowano zatem przeprowadzonej już w trakcie wyborów zmiany ordynacji, godząc się, by miejsca prze- widziane dla listy krajowej obsadzić w drugiej turze. Nieważne głosy posłów i senatorów Obywatelskie- go Klubu Parlamentarnego, grupującego ludzi z listy „Solidarności” (kierował nim Bronisław Geremek) umożliwiły wybór gen. Jaruzelskiego na prezydenta – jednym głosem ponad wymaganą większość! Nie przeszkodzono też w wyborze na premiera architekta „okrągłostołowego” porozumienia, gen. Kiszczaka. W tym momencie do gry politycznej włączył się Wałęsa. Przewodniczący „Solidarności” doprowadził do rozbicia sojuszu politycznego, łączącego PZPR z SD i ZSL, dzięki czemu na czele nowego gabinetu mógł stanąć, nie startujący zresztą uprzednio w wyborach, redaktor reaktywowanego „Tygodnika Soli- darność”, Tadeusz Mazowiecki. I choć w gabinecie powołanego na premiera 24 sierpnia Mazowieckiego zasiedli i Kiszczak (MSW), i Siwicki (MON), to jednak rozpoczął się czas budowania III Rzeczypospolitej.

258 99. III Rzeczpospolita

Tadeusz Mazowiecki obejmował urząd premiera jeszcze w PRL. Dopiero 29 grudnia 1989 r. – a zatem już po zburzeniu muru berlińskiego, czechosłowackiej „aksamitnej rewolucji”, odejściu Żiwkowa w Bułgarii i krwawej rozprawy z reżimem Ceausescu w Rumunii – Sejm zdecydował się na zmianę nazwy państwa, odtąd Rzeczypospolitej Polskiej. Godłem – od 9 lutego 1990 r. – znów stał się orzeł przybrany w koronę. Przekształcenia polityczne, których drogę wytyczyła znajdująca się u władzy ekipa, zdominowane zostały przez filozofię, jak sformułował to w swym sejmowym wystąpieniu Mazowiecki, „grubej kreski”. Oznaczało to powolne, bardziej niż ostrożne dopasowywanie do nowych realiów wszystkich pozostałych po PRL struktur, stopniową wymianę ludzi (spora grupa partyjnych dygnitarzy i ludzi służb usuwała się z politycznej sceny sama, kontentując się przywłaszczonymi w majestacie prawa zasobami państwa) i ustawową kosmetykę, wykluczającą możliwość radykalnego rozrachunku z odchodzącym w niebyt sy- stemem. Z konstytucji zniknęły zapisy najbardziej drażniące (o roli PZPR czy sojuszach), ale wynikający z niej system prawny, w nowych warunkach pełen luk, sprzeczności i niekonsekwencji, trwał. W takich to ustrojowo-prawnych realiach realizował swój program reformy gospodarczej wicepremier i jednocześnie minister finansów Leszek Balcerowicz. Balcerowicz za podstawowy cel uznał stłumienie inflacji. Uczynił to poprzez dewaluację złotówki, wstrzymanie państwowych dotacji do węgla i paliw płynnych i, by ograniczyć się do narzędzi najistotniej- szych, poprzez wprowadzenie progresywnego opodatkowania ponadnormatywnego wzrostu wynagro- dzenia w przedsiębiorstwach państwowych (czyli tzw. „popiwku”). W rezultacie drastycznie zahamowany został wzrost płac, wydatnie podniosły się natomiast ceny, ale tempo inflacji spadło. Pojawiło się jednak masowe bezrobocie. W końcu 1990 r. dotykało ponad milion osób, a trend ten, po przejściowych, ko- niunkturalnych wahaniach, został zahamowany dopiero w połowie drugiej dekady XXI stulecia, kiedy to po raz drugi doszło do władzy „Prawo i Sprawiedliwość”. Zapełniły się za to sklepowe półki, aczkolwiek z powodu napływu importowanych towarów. Balcerowicz zapoczątkował też inne, wyjątkowo negatywne zjawisko – wyprzedaż, niekiedy za bezcen, majątku narodowego. Trudności dnia codziennego, choć zupełnie innego rodzaju aniżeli w okresie „realnego socjali- zmu”, były do pewnego stopnia kompensowane poczuciem rzeczywistej niezależności. Świadczył o tym i zmieniający się kształt stosunków zewnętrznych (opuszczenie Układu Warszawskiego, wyjście wojsk rosyjskich z Polski, przystąpienie do NATO, członkostwo w Unii Europejskiej), i burzliwy wręcz rozrost krajowej sceny politycznej. Polska odrzucała satelicką zależność (symbolicznego wymiaru nabrało tu przyznanie się ZSRS do odpowiedzialności za zbrodnię katyńską), usiłując, z różnym zresztą skutkiem, nawiązywać partnerskie stosunki z Zachodem. Istotnym momentem stało się tu podpisanie 14 listopada 1990 r. traktatu pomiędzy Polską a zjednoczonymi Niemcami potwierdzającego terytorialne status quo. Stabilizacji zewnętrznej towarzyszyły zmiany, zachodzące niekiedy z dnia na dzień, na politycznej scenie w kraju. W styczniu 1990 r. przestała istnieć PZPR, schedę po której (i zdecydowaną większość działaczy, zwłaszcza drugiej linii i średniego szczebla) przejęła Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Pol- skiej (na czele z Aleksandrem Kwaśniewskim i Leszkiem Millerem), tworząca z czasem, wespół z OPZZ i kilkoma mniejszymi strukturami, rosnący w siłę Sojusz Lewicy Demokratycznej. Satelickie wobec PZPR Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, po zwrotach kadrowych i poszukiwaniu odpowiedniej nazwy, wchła- niając część opozycyjnych wobec siebie grup, przekształciło się w Polskie Stronnictwo Ludowe. PSL zdecy- dowanie zdystansowało na gruncie wiejskim wszystkie konkurencyjne ugrupowania. Efemerydami, choć niekiedy zaznaczającymi swoją rolę, pozostały: firmowana przez Jana Józefa Lipskiego PPS, „Solidarność Walcząca” (Partia Wolności), KPN z Leszkiem Moczulskim oraz Unia Polityki Realnej z barwną posta- cią Janusza Korwin-Mikkego. Pojawili się chrześcijańscy demokraci, a w październiku 1989 r. na scenę weszło, nawiązując do tradycji narodowej demokracji, Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe na czele z Wiesławem Chrzanowskim. Nadal główną siłą pozostawały wywodzące się z „Solidarności” Komitety Obywatelskie (zdecydowanie wygrały one przeprowadzone w końcu maja 1990 r. wybory samorządowe, choć przy relatywnie niskiej, 42-procentowej frekwencji), aczkolwiek sam Związek, głównie z powodu odpływu czołowych działaczy do czysto politycznej działalności, znacznie osłabł. Otwartym pozostawało

259 jednak pytanie, czy solidarnościowy obóz, reprezentowany w Sejmie przez Obywatelski Klub Parlamen- tarny, pozostanie organizacyjnym, jak i ideowym monolitem. Czy, innymi słowy, weźmie na siebie pełną odpowiedzialność za kształt oraz ciężar ustrojowych i gospodarczych przemian. Obóz, który był faktycznym zwycięzcą niedemokratycznych, czerwcowych wyborów, przetrwał w niemal niezmienionym kształcie do wiosny 1990 r.. Od momentu pojawienia się w początkach maja na scenie politycznej Porozumienia Centrum na czele z Jarosławem Kaczyńskim stało się jasne, że zde- cydowanie zderzą się ze sobą racje zwolenników czynnego udziału w życiu politycznym Wałęsy, a tymi, którzy stawiając na Mazowieckiego, pragnęliby wyraźnego ograniczenia roli przywódcy „Solidarności”. Ten z pozoru personalny spór miał inny, ważniejszy wymiar – pogłębienia zmian czy utrzymania ich powolnego, a częstokroć pozornego charakteru. W efekcie doszło do niemal kompletnie niezrozumiałej dla przeciętnego obywatela „wojny na górze”, odbieranej nie tyle jako zderzenie programowych racji, co personalnych fobii. W wyborach prezydenckich, które zostały wyznaczone na koniec listopada 1990 r., rywalizować mieli zatem wspierany przez powstałe w połowie lipca ugrupowanie Ruch Obywatelski Ak- cja Demokratyczna urzędujący premier z mającym poparcie Związku i Porozumienia Centrum Wałęsą. Do finalnej rozgrywki włączył się jednak, ku całkowitemu zaskoczeniu elit politycznych, mieszkający na stałe w Kanadzie biznesmen Stanisław Tymiński. W pierwszej turze wygrał, co prawda, Wałęsa, uzy- skując poparcie 40% elektoratu. Tymiński (23% oddanych głosów) zaś pozostawił w pokonanym polu Mazowieckiego (18%). W drugiej turze przewaga Wałęsy była miażdżąca (74% głosujących), ale feno- men Tymińskiego zaczął odtąd spędzać sen z powiek wszelkiej maści rodzimym politycznym ekspertom. Efektem porażki wyborczej była dymisja gabinetu Mazowieckiego. Zastąpił go, związany z Prezydentem reprezentant nowego ugrupowania, Kongresu Liberalno-Demokratycznego, Jan Krzysztof Bielecki. Z po- przedniej ekipy, jako symbol ciągłości i kreator polityki ekonomicznej, pozostał jednakowoż Balcerowicz… Hasłem wyborczym Lecha Wałęsy było „przyspieszenie”, tymczasem rząd Bieleckiego okazał się rządem kontynuacji. Gospodarkę kraju coraz dotkliwiej dręczyła recesja. Co gorsza, niespójny system prawny i niczym nie maskowana chęć bogacenia się, widoczna bardzo wyraźnie w zachowaniach zna- czących części elit władzy, zaowocowała mnożeniem się afer gospodarczych, o czym, choć w konwen- cji sensacji, starała się informować przede wszystkim prasa. Systematycznie rosło również bezrobocie, a z nim stan społecznej frustracji. Niebezpiecznie z polskiego punktu widzenia zaczęła komplikować się, pomimo faktycznego rozpadu ZSRR i rozwiązania Układu Warszawskiego, sytuacja międzynarodowa. Stan niepewności na wschodzie nie został początkowo zrównoważony odpowiednio skutecznym wiązaniem się z zachodnimi demokra- cjami, choć w listopadzie 1991 r. Polska została przyjęta do Rady Europy, a wcześniej, w czerwcu, Polska i Niemcy podpisały traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Nie spełnił też pokładanych w nim nadziei grupujący Polskę, Czechosłowację i Węgry tzw. trójkąt wyszehradzki, zarówno z powodu rozpadu Czechosłowacji, jak i trudnych do rozwikłania problemów spornych oraz swoistego wyścigu członków tej nieformalnej struktury do zjednoczonej Europy. Poziomu społecznego optymizmu nie pod- niosły też kolejne wizyty Ojca Świętego w maju i czerwcu. Ocenę rzeczywistości dyktowało położenie materialne społeczeństwa, którego coraz liczniejsze grupy przekraczały granice ubóstwa (zwłaszcza we wsiach popegeerowskich oraz tam, gdzie likwidowano zapewniające pracę zakłady). Dawała też o sobie znać coraz mniejsza czytelność sceny politycznej. To ostatnie zjawisko uległo pogłębieniu w trakcie ko- lejnej przedwyborczej kampanii. W końcu października 1991 r. Polska miała oto przeżyć pierwsze, cał- kowicie wolne, wybory parlamentarne. Za faworyta, choć nie bezdyskusyjnego, uchodziło ugrupowanie, któremu liderował Mazowiecki. Była to, formująca się od stycznia 1991 r., a ostatecznie ukształtowana w maju, Unia Demokratyczna. Do urn, wbrew oczekiwaniom, udało się tym razem niewiele ponad 40% spośród uprawnionych do głosowania. Unia istotnie zwyciężyła, ale ze śladową przewagą nad postkomunistami z SLD. Ogółem w parlamencie znaleźli się reprezentanci aż 29 grup, co źle wróżyło i sprawności działań legislacyjnych, i procesowi konstruowania stabilnej rządowej większości. Dodajmy, że z sytuacji tej wyciągnięto szybko odpowiednie wnioski – w kolejnych wyborach w 1993 r. obowiązywał już 5-procentowy próg dla partii (8-procentowy dla koalicji wyborczych), po przekroczeniu którego można było dysponować reprezen- tacją parlamentarną. Nowy gabinet, na czele którego stanął ostatecznie prawnik i znany obrońca w procesach politycz- nych w czasach PRL, Jan Olszewski, powstał dopiero w końcu grudnia. Rząd wywodził się z ugrupowań

260 postsolidarnościowych, zajmujących prawą stronę izby poselskiej. Skutkowało to próbą wypracowania odmiennej od obowiązującej do tej pory strategii gospodarczej, w większym stopniu nastawionej na za- spokajanie społecznych potrzeb, ale efekty tych poczynań – choćby z czysto czasowych powodów – nie były widoczne. Rząd przetrwał przy tym jedynie do początków czerwca. Niespójny wewnętrznie, skon- fliktowany z Belwederem, zszedł ze sceny z powodu tzw. afery teczkowej. Była to pierwsza próba wpro- wadzenia w życie mechanizmu lustracji po to, by z życia politycznego wyeliminować współpracowni- ków tajnych służb poprzedniego reżimu. Za jej przeprowadzenie odpowiadał ówczesny minister spraw wewnętrznych, Antoni Macierewicz. Na liście przedstawionej Sejmowi znaleźli się politycy z pierwszych stron gazet – na dodatkowej również urzędujący prezydent. Rezultatem była kontrakcja błyskawicznie zorganizowana przez Wałęsę i jego otoczenie, w jej wyniku doszło do odwołania gabinetu 4 czerwca 1992 r. po dramatycznej, nocnej debacie. Lustracja to jeden z najtrudniejszych problemów, z którymi przyszło się zmierzyć III Rzeczypospo- litej. Rozwiązany został, i to połowicznie, dopiero po utworzeniu całkowicie nowej, budzącej olbrzymie emocje struktury, Instytutu Pamięci Narodowej. Zgromadzono archiwa służb specjalnych, choć proces ich udostępniania ciągnął się niemal dwie dekady - IPN przejął procedury lustracyjne dopiero w 2007 r., wcześniej odpowiadał za to Rzecznik Interesu Publicznego. Połowiczność wiązała się z koniecznością sądowego udowodnienia tzw. kłamstwa lustracyjnego. Kandydaci w wyborach tak samorządowych, jak i parlamentarnych zobowiązani byli do składania specjalnych oświadczeń, dotyczyło to również zawo- dów zaufania publicznego. Sądy nadal z naddatkiem uwzględniały wszelkiego rodzaju wątpliwości, toteż w znacznym stopniu procesy w tych sprawach okazywały się prawną fikcją. Doskonałym przykładem jest właśnie sprawa lustracyjna Lecha Wałęsy. Do współpracy nigdy się nie przyznał, uzyskując w IPN status pokrzywdzonego i korzystne orzeczenia sądowe. Na książkę, rzeczowo i kompetentnie opisującą jego uwikłania z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych, zareagował, za przyzwoleniem i ze wsparciem przeważającej części intelektualnych i politycznych elit, agresją. I tego stanowiska, ignorującego wszelkie dowody, nie zmieniło ujawnienie w 2015 r. oryginalnej dokumentacji w bezsporny sposób ukazującej nie tylko sam fakt, ale i przebieg jego agenturalnej współpracy… Po usunięciu ekipy Olszewskiego Wałęsa powołał na stanowisko premiera młodego i ambitnego przy- wódcę PSL, Waldemara Pawlaka, obecnego w gabinetach jeszcze kilkakrotnie w przyszłości. Pawlak wtedy jeszcze nie zdołał stworzyć rządowej większości, toteż w lipcu na czele rządu stanęła reprezentująca Unię Demokratyczną pierwsza kobieta-premier, Hanna Suchocka. Był to jednak ostatni akt solidarnościowego rozdziału, gdyż po wyborach z września 1993 r. do władzy doszli postkomuniści z SLD tworzący koali- cję z ludowcami. Nie było to niczym innym, jak recydywą układu PRL-owskiego. Do 2005 r. na scenie politycznej trwała swoista przeplatanka. W 1997 r. przekonywujące zwycięstwo odniosła odwołująca się do solidarnościowego etosu Akcja Wyborcza „Solidarność” (rządziła wespół z wyłonioną z Unii Demo- kratycznej Unią Wolności), ale w 2001 r. SLD i PSL zdobyło niemal miażdżącą większość. W cztery lata później zwycięstwo odniosły, nawiązujące do korzeni solidarnościowych, Prawo i Sprawiedliwość (na czele z Jarosławem Kaczyńskim) oraz Platforma Obywatelska (której liderował Donald Tusk). Od tego momentu te dwie siły zdominowały po dzień dzisiejszy scenę polityczną. Odbiciem politycznych preferencji społeczeństwa w jeszcze większym stopniu, ze względu na ich bezpośredni charakter, okazywały się wybory prezydenckie. W 1995 r., a następnie 2000 r. zwyciężał w nich lider SLD, Aleksander Kwaśniewski. W 2005 r. zaskakujące, ale całkowicie zasłużone zwycięstwo odniósł prezydent Warszawy, Lech Kaczyński, torując tym samym drogę do sukcesu swej formacji. Pre- zydent zginął w kwietniu 2010 r. w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem w drodze na obchody rocznicy katyńskiej. Wraz z nim ponieśli śmierć wybitni reprezentanci politycznej, wojskowej oraz intelektualnej elity, w tym, obok ostatniego wychodźczego prezydenta, Ryszarda Kaczorowskiego, rokujący olbrzymie nadzieje ówczesny prezes Instytutu Pamięci Narodowej, Janusz Kurtyka. Katastrofa smoleńska, zdarzenie wyjątkowe w powojennej historii świata, w dramatyczny sposób utrwaliło uwidoczniające się w Polsce po 2005 r. podziały polityczne. U ich podstaw leżało, widoczne od układu okrągłostołowego, dążenie do utrwalenia wypracowanej z postkomunistami transformacyjnej formuły, bądź zburzenie wciąż istniejących w przestrzeni publicznej, tak realnej, jak i symbolicznej, ska- mienielin sprzed 1989 r.. Za tym drugim rozwiązaniem konsekwentnie od 2005 r. opowiada się PiS. Za pierwszym – PO, wspierana nie tyle przez SLD (w 2015 r. postkomuniści po raz pierwszy od 1989 r. nie weszli do parlamentu), co nowe, czy to demagogiczne (Ruch Palikota), czy też skrajnie liberalne (obecnie

261 „Nowoczesna”) ruchy. Charakterystyczne, że do 2015 r. wszystkie gabinety miały charakter koalicyjny, od 2010 r. cieszyły się poparciem ośrodka prezydenckiego (wybory wygrał wówczas startujący z ramie- nia PO Bronisław Komorowski). Zmiana, i to o radykalnym charakterze, nastąpiła właśnie w połowie drugiej dekady XXI stulecia. Powody decyzji wyborczych tkwiły dotąd w politycznym zużywaniu się układu rządzącego. Wyni- kało to bądź z kumulacji najrozmaitszych afer (takich jak tzw. afera Rywina, która pogrążyła w 2005 r. SLD), czy to próbach przeprowadzenia niezbędnych, ale kosztownych społecznie reform (tak jak było to w przypadku koalicji AWS - Unia Wolności). Do 2011 r. nie zdarzyło się też, by sprawująca władzę koalicja zapewniła sobie rządy na kolejną kadencję. Zwycięstwo, odniesione wówczas przez PO wespół z PSL, zdawało się zapowiadać długie lata stabilizacji, zwłaszcza że opozycja nie była wspierana ani przez układ medialny, ani rodzimy, a zwłaszcza zewnętrzny kapitał. Co więcej, rządzący cieszyli się znakomi- tymi notowaniami w kręgach brukselskiej eurobiurokracji, co przełożyło się na spektakularny awans do tamtejszego centrum decyzyjnego, jeszcze przed upływem krajowej kadencji, premiera Donalda Tu- ska. Problem tkwił w tym, że sposób sprawowania władzy zaczął coraz drastyczniej rozmijać się ze spo- łecznymi oczekiwaniami. Gwałtownie rosła grupa doświadczająca tak politycznego, jak i społecznego wykluczenia. Te nastroje zostały doskonale odczytane przez kierownictwo PiS, a personalnie Jarosława Kaczyńskiego. Pierwszym krokiem stało się tu doprowadzenie do uformowania obozu Zjednoczonej Pra- wicy. Drugim – kompletnie zaskakujące prezydenckie zwycięstwo Andrzeja Dudy. Trzecim i decydują- cym – wyborcze zwycięstwo umożliwiające po raz pierwszy w historii III Rzeczypospolitej samodzielne sprawowanie władzy, co przełożyło się na utworzenie gabinetu pod prezesurą Beaty Szydło, zastąpionej po dwóch latach przez Mateusza Morawieckiego. Ten rozdział historii, opisanej niemal wyłącznie z perspektywy zmian na szczytach władzy, w dal- szym ciągu nie jest zamknięty. Pozostanie zapewne otwarty i po kolejnych wyborach – samorządowych, do Parlamentu Europejskiego, Sejmu i Senatu, wreszcie prezydenckich. „Dobra zmiana” przekształca państwo w konflikcie z najrozmaitszymi grupami interesów i europejską biurokracją, ale nie zamierza ustępować. To, co należy uznać za najistotniejsze, wiąże się ze skuteczną likwidacją sfer realnego ubó- stwa i przywracaniem godności, również w relacjach zewnętrznych. Czas pokaże, czy strategia ta okaże się skuteczna i społecznie akceptowalna.

262