WŁODZIMIERZ SULEJA

DAWNIEJ TO BYŁO Przewodnik po historii Polski

DAWNIEJ TO BYŁO

WŁODZIMIERZ SULEJA

DAWNIEJ TO BYŁO Przewodnik po historii Polski Recenzent prof. dr hab. Tadeusz Wolsza

Redakcja Beata Misiak

Skład i łamanie Katarzyna Szubka

© Copyright by Instytut Pamięci Narodowej, Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”, Warszawa 2019

ISBN: 978-83-8098-610-7

Zapraszamy: www.ipn.gov.pl www.ipn.poczytaj.pl Wierzę, że podręcznik, który trafia do Państwa rąk będzie cenną po- mocą w nauczaniu historii, budowaniu patriotyzmu, przywiązania do Ojczyzny i poczucia dumy z bycia Polakiem. Wydany w roku 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości „Przewodnik do nauki historii Polski dla Polonii” to bogaty zasób wiedzy o przeszłości naszej Ojczyzny, ukazanej w perspektywie jej cywilizacyjnego i kulturowego rozwoju oraz wpływu, jaki wywarła na dzieje Europy i świata. Prezes Dariusz Bonisławski

Proponowany łaskawej uwadze Szanownych Czytelników podręcz- nik, ma w intencji pomysłodawców tego przedsięwzięcia, stanowić swo- isty klucz do polskiej tożsamości, do wspólnego historyczno-kulturowe- go kodu, który nas wszystkich – Polaków z Kraju, Polonię, Polaków ze Wschodu, czyni jedną wielką narodową wspólnotą. Znajomość historii to możliwość wejścia w duchową łączność z łańcuchem pokoleń naszych przodków i szansa, na czerpanie z wielkiej skarbnicy dorobku i doświad- czeń całego narodu.

W ciągu blisko 250 lat zaledwie pół wieku cieszyliśmy się niepodle- głością. Pozostały czas to zmagania o nią, dla wielu konieczność opusz- czenia kraju, a na Kresach znalezienie się poza jej granicami. Kulturowa spuścizna emigracji XIX i XX w., a na wschodzie świadectwo nieugiętego trwania stanowią fundamenty dziedzictwa narodowego. Dzisiejsza - podległa ojczyzna wyrosła także z trudu rodaków poza granicami kraju, przekazuje więc im zapis naszych dziejów, aby służył wszystkim pragną- cym pozostać Polakami.

Spis tresci

Wstęp ...... 12 1. Słowiańska kolebka ...... 13 2. Dzieje prawie bajeczne ...... 15 3. Narodziny państwa ...... 17 4. Następcy ...... 19 5. Podział ...... 21 6. Zjednoczenie ...... 23 7. Od drewnianej do murowanej ...... 25 8. Unie ...... 27 9. Rozprawa z Zakonem ...... 29 10. Potęga ...... 31 11. Rzeczpospolita szlachecka ...... 33 12. Złoty wiek ...... 35 13. Pierwsze wolne elekcje ...... 37 14. Wiek wojen ...... 39 15. Wiedniowi na odsiecz ...... 42 16. Liberum veto ...... 44 17. Za króla Sasa… ...... 46 18. W cieniu trzech czarnych orłów ...... 48 19. Próba ratunku ...... 50 20. Finis, Poloniae…?! ...... 52 21. Śladem napoleońskich orłów ...... 55 22. Królestwo Polskie – Czartoryski czy Nowosilcow? ...... 57 23. Na ! ...... 59 24. Na paryskim bruku ...... 62 25. Spiski ...... 64 26. Polski czas Wiosny Ludów ...... 67 27. Romantyzm ...... 70 28. Poszli nasi w bój bez broni… ...... 72 29. Noc popowstaniowa ...... 76 30. Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy ...... 79 31. „Przy Tobie, Najjaśniejszy Panie…”...... 82 32. Za chlebem ...... 84 33. Za Chlebem ...... 86 Cz. 2. Za ocean ...... 86 34. Za Chlebem ...... 88 Cz. 3. „Gorączka brazylijska” ...... 88 35. Za chlebem ...... 90 Cz. 4. W Kanadzie ...... 90 36. Ku pokrzepieniu serc… ...... 92 37. „Rzecz o obronie czynnej…” ...... 94 38. Rewolucja czy niepodległość? ...... 96 39. Czwarte powstanie czy pierwsza rewolucja? ...... 98 40. Orientacyjny spór ...... 102 41. Nie tylko Legiony… (cz. 1) ...... 105 42. Nie tylko Legiony… cz. 2 ...... 107 43. Nie tylko Legiony… cz. 3 ...... 109 44. „Staremu krajowi” na odsiecz ...... 111

11 45. Prolog niepodległości ...... 114 46. Listopadowy przełom ...... 116 47. Odrodzenie ...... 118 48. Bój o granice ...... 120 49. Bój o granice ...... 123 Cz. 2. W Wersalu i Wilnie ...... 123 50. Bój o granice ...... 126 Cz. 5. Pomiędzy „białą” a „czerwoną” Rosją ...... 126 51. Bój o granice ...... 128 Cz. 4. Rok 1920 ...... 128 52. Spór o kształt ustrojowy ...... 131 53. Czasy sejmokracji ...... 134 54. Układy i sojusze ...... 136 55. Zamach majowy ...... 139 56. Rządy sanacji ...... 143 57. Pomiędzy Moskwą a Berlinem ...... 145 58. Ku wojnie ...... 148 59. Ostatni rok pokoju ...... 150 60. Wrzesień 1939 roku ...... 152 61. Dwie okupacje ...... 155 62. Nad Sekwaną i w sojuszniczym Londynie ...... 158 63. Czas kompromisu ...... 160 64. Polskie państwo podziemne ...... 163 65. Opór ...... 165 66. W służbie Stalina ...... 168 67. Warszawska hekatomba ...... 170 Cz. 1. Getto ...... 170 68. Warszawska hekatomba ...... 172 Cz. 2. „Burza” ...... 172 69. Warszawska hekatomba ...... 174 Cz. 3. „Godzina W”. Decyzja ...... 174 70. „Godzina W”. Walka ...... 177 71. W cieniu Jałty ...... 180 Cz. 1. „Polska lubelska” ...... 180 72. W cieniu Jałty ...... 182 Cz. 2. Fakty dokonane ...... 182 73. W cieniu Jałty ...... 185 Cz. 3. Kres polskiego podziemnego państwa ...... 185 74. Przejmowanie władzy ...... 187 Cz. 1. Testament Polski Podziemnej ...... 187 75. Przejmowanie władzy ...... 190 Cz. 2. Referendum i wybory ...... 190 76. Czas stalinowskiej nocy ...... 193 Cz. 1. Zniewalanie ...... 193 77. Czas stalinowskiej nocy ...... 196 Cz. 2. Pomiędzy Gomułką a Bierutem ...... 196 78. Czas stalinowskiej nocy ...... 199 Cz. 3. Niezłomni ...... 199 79. Czas stalinowskiej nocy ...... 202 Cz. 4. Terror ...... 202 80. Odwilż. Droga do Października ...... 205 81. Odwilż. Czerwiec – Październik ...... 208 82. Mała stabilizacja ...... 211

12 83. Marzec 1968 ...... 213 84. Grudzień ’70 ...... 216 85. Zmarnowana dekada ...... 218 Cz. 1. „Dynamiczny” rozwój ...... 218 86. Zmarnowana dekada ...... 221 Cz. 2. Czerwiec ’76 ...... 221 87. Polski papież ...... 223 88. Sierpień ’80 ...... 226 89. 16 miesięcy „Solidarności” ...... 229 Cz. 1. Porozumienia ...... 229 90. 16 miesięcy „Solidarności” ...... 232 Cz. 2. Negocjacje i konfrontacje ...... 232 91. 16 miesięcy „Solidarności” ...... 234 Cz. 3. Droga do konfrontacji ...... 234 92. Zamach grudniowy ...... 236 93. Stan wojenny ...... 239 Cz. 1. Przegrana bitwa ...... 239 94. Stan wojenny ...... 242 Cz. 2. Od kulminacji do „normalizacji” ...... 242 95. Od delegalizacji do „Okrągłego stołu” ...... 245 Cz. 1. Przywrócenie nadziei ...... 245 96. Od delegacji do „Okrągłego stołu” ...... 248 Cz. 2. Męczennik ...... 248 97. Od delegalizacji do „Okrągłego stołu” ...... 251 Cz. 3. Rozkład ...... 251 98. Okrągły stół ...... 254 99. III Rzeczpospolita ...... 257 Wstęp

W XIX stuleciu, w okresie niewoli narodowej, Władysław Bełza ułożył wierszowaną rymowankę roz- poczynającą się pytaniem: „Kto ty jesteś?”, zaś wygłaszający ją z powagą kilkuletni malec odpowiadał: „Polak mały”… Wszelako i dziś, w drugiej dekadzie XXI w., gdy formuje swą tożsamość III Rzecz- pospolita, owo pozornie naiwne pytanie jest nadal – i pozostanie – aktualne. Jest to bowiem pytanie o sens narodowej historii, o głębokość i trwałość tradycji. Odpowiada na nie każdy Polak bez względu na to, gdzie zaprowadził go los. Próba odpowiedzi nie jest zaś możliwa bez minimalnej bodaj znajo- mości dziejów ojczystych. Niniejsze szkice, obejmujące czasy najdawniejsze, a doprowadzone niemal do chwili bieżącej, są próbą przybliżenia historii Polski i Polaków. Autor starał się pisać możliwie prosto, wydobywając kwe- stie najistotniejsze, te, o których, w jego przekonaniu, należy wiedzieć. Stąd też cały cykl przeznaczony jest nie dla ściśle określonego adresata, lecz dla tych wszystkich, którzy swe rozproszone bądź wyrywko- we informacje pragnęliby usystematyzować i utrwalić. Dla tych, którzy nie są w stanie sięgać po opasłe, przesycone wyłącznie naukową treścią tomy. Dla tych, którzy z dziejami ojczystymi pragną utrzymywać żywy kontakt. Przedstawiony tu zarys opiera się na bogatym i wciąż rosnącym dorobku polskich historyków, na pracach, które powstawały tak w kraju, jak i poza jego granicami. Uwzględniono wyniki najnowszych badań, najrozmaitsze ujęcia syntetyczne i monografie szczegółowe. Dorobek ten wykorzystany został jednak przy założeniu, że Czytelnika należy zaciekawić, a nie nużyć; zachęcić go do kolejnych lektur, krytycznego spojrzenia – słowem – do intelektualnej przygody. I, w co wierzę, lepszego zrozumienia chwili obecnej.

14 45. Prolog niepodległości

Jesienią 1917 r. niemieckie i austro-węgierskie władze okupacyjne postanowiły wreszcie przekazać część atrybutów władzy państwowej w polskie ręce. Stało się to 12 września, kiedy to ogłoszony został specjal- ny patent powołujący do życia Radę Regencyjną. To trójosobowe ciało, w skład którego weszli prezydent Warszawy, książę Zdzisław Lubomirski, arcybiskup Aleksander Kakowski i wybitny ongiś polityk, Józef Ostrowski, miało być „najwyższą władzą w Królestwie Polskim aż do jej objęcia przez króla lub regenta”. Kakowski od czterech lat był arcybiskupem warszawskim, trzymającym się z dala od polityki i tego samego wymagającym od swych kapłanów. Niemcom nie sprzyjał, a godność regenta objął po wysłu- chaniu przychylnej opinii Episkopatu i zagwarantowaniu sobie papieskiego zezwolenia. Znaczna część opinii publicznej w kroku warszawskiego arcybiskupa dopatrywała się wznowienia przedrozbiorowej jeszcze tradycji, kiedy to pod nieobecność władcy na czele kraju stawał prymas – interrex. Ostrowski, honorowy prezes Stronnictwa Polityki Realnej, dał się poznać w przeszłości jako energiczny polityk, do- bry organizator i człowiek obdarzony autentycznym zmysłem dobrego gospodarowania. W momencie jednak, gdy wchodził w skład Rady, liczył już lat 67, zaś ciężka choroba (śpiączka) wręcz uniemożliwiała mu pełnienie służby publicznej. W gronie tym postacią najciekawszą był bez wątpienia książę Zdzisław Lubomirski. Znany w kraju, bardzo popularny w stolicy, symbolizował dotąd stanowisko politycznej rezerwy wobec Niemców. Na- tomiast pójście na kompromis z okupantem wynikało z żywionego przez niego wówczas przekonania, iż rozbudowa zrębów polskiej państwowości jest dla kraju życiową koniecznością. Na forum Rady zamie- rzał dbać o interes społeczeństwa pilnując, by i tak ciężkie warunki okupacyjne nie uległy pogorszeniu. Zdecydowana większość polskich ugrupowań politycznych – wyjąwszy SDKPiL i PPS-Lewicę – przy- jęła pojawienie się Rady Regencyjnej bądź życzliwie, bądź co najwyżej wyczekująco. I choć wkrótce po- jawiały się dowcipy nawiązujące do ułomności i przywar regentów (np., że „jeden gra, drugi śpi, a trzeci to… Kakowski”), to kredyt zaufania jakim ich obdarzono w pierwszych dniach po objęciu tego wysokiego urzędu był całkiem wysoki. Zdawać się mogło, iż praktyczna budowa państwa postępować będzie odtąd znacznie szybciej, zwłaszcza zaś od momentu powołania do życia rządu, na czele którego w pierwszych dniach grudnia 1917 r. stanął historyk i dziennikarz, . Polityka aktywistyczna, podejmowana nawet przez ostrożnych i zachowujących rezerwę wobec państw centralnych polityków, nie miała jednak przed sobą żadnych widoków powodzenia. Stało się to widoczne po zwycięstwie w Rosji kolejnej rewolucji, w gruncie rzeczy bolszewickiego puczu, kiedy to nowe władze wyczerpanego wojną kolosa, publikując „Deklarację Praw Narodów Rosji”, przyznały na- rodom prawo do samostanowienia łącznie z zerwaniem związków z państwowością rosyjską. Nie było w tym przypadku istotne, że twórcami owej deklaracji kierowały koniunkturalne, praktyczne względy. Dla polskiego społeczeństwa był to wyjątkowo czytelny sygnał, iż stojąca u progu domowej wojny Rosja nie ma już sił, by upomnieć się o zagrabione niegdyś polskie terytoria. Wkrótce nadszedł zza oceanu kolejny impuls, wzmacniający wiarę w bliski już dzień odzyskania nie- podległości. Stało się w styczniu 1918 r. to w momencie, gdy w swej 14-punktowej deklaracji prezydent Stanów Zjednoczonych, Wilson, dobitnie stwierdził, iż „należy stworzyć niezawisłe państwo polskie, które winno obejmować terytoria zamieszkałe przez ludność niezaprzeczalnie polską, któremu należy zapewnić swobodny i bezpieczny dostęp do morza i którego niezawisłość polityczną i gospodarczą oraz integral- ność terytorialną należy zagwarantować paktem międzynarodowym”. I choć tekst owego słynnego 13-go punktu mieścił w sobie – jak pokazała to przyszłość – liczne pułapki (niezaprzeczalną polskość Śląska, Warmii, Mazur i Powiśla określał w rezultacie plebiscyt, zaś swobodny dostęp do morza wyobrażano sobie przez umiędzynarodowienie żeglugi na Wiśle), to jednak głos Wilsona zabrzmiał niezwykle donośnie. Politykę aktywistyczną przekreśliły w rezultacie nie deklaracje wygłaszane przez przeciwników państw centralnych, lecz wydarzenia w Brześciu. W mieście tym, od schyłku 1917 r., Niemcy i Austro- -Węgry prowadziły pokojowe pertraktacje z reprezentantami bolszewików. Jednak, nim doszło do osta- tecznego zawieszenia działań wojennych na wschodnim froncie, 9 lutego delegacje państw centralnych podpisały traktat z Centralną Radą Ukraińską, instytucją stojącą na czele fikcyjnego państwa ukraiń-

116 skiego. To, co wstrząsnęło Polakami, i to we wszystkich trzech zaborach, stał się przyznania Ukra- ińcom Chełmszczyzny. Zasięg protestów, które objęły wszystkie ziemie zamieszkałe przez Polaków, zaskoczył okupantów. De- monstracjom i wiecom towarzyszyły strajki. Największy, generalny, 18 lutego sparaliżował życie w Galicji i częściowo na Śląsku Cieszyńskim. Polacy masowo odsyłali do Wiednia najzaszczytniejsze nawet odzna- czenia i ordery. Ba, austriackimi orderami dekorowano… biegające po uliczkach miast i miasteczek psy. Decyzję brzeską oprotestowano nie tylko werbalnie. W nocy z 15 na 16 lutego 1918 r. przekształcona na powrót w Polski Korpus Posiłkowy II Brygada Legionów, pod dowództwem Józefa Hallera, przebiła się pod Rarańczą przez austriacki front i ruszyła na wschód, by połączyć się ze stacjonującymi na Ukrainie polskimi formacjami wojskowymi, już od wiosny 1917 r. wyodrębniającymi się z armii rosyjskiej. Nie- stety, przejście wywalczyła sobie jedynie piechota. Artylerię i tabory Austriacy zdołali otoczyć, rozbroić, by w końcu żołnierzy internować w dwu obozach na Węgrzech – Huszt i Marmaros-Sziget. Przywódcy „buntu” – major Włodzimierz Zagórski, kapitan Roman Górecki, rotmistrz Norbert Okołowicz i ksiądz kapelan Józef Panaś – stanęli przed sądem polowym. I choć rozprawa nigdy nie została doprowadzona do końca, to jednak proces polskich legionistów wyjątkowo dobitnie potwierdzał opinię Daszyńskiego, wygłoszoną na forum parlamentu austriackiego: „dnia 9 lutego 1918 r. zgasła gwiazda Habsburgów na polskim firmamencie”. Zgasło jednak coś więcej – wszelka wiara, iż Polskę można będzie odbudować współpracując z państwami centralnymi. Równie ostro i zdecydowanie, choć bez tak dramatycznych, jak Rarańcza, akcentów, reagowało Królestwo. W ostrej odezwie Rada Regencyjna zarzuciła mocarstwom centralnym nielojalność i wręcz „wiarołomstwo”, zapowiadając, iż nigdy nie uzna „pomniejszenia ojczyzny”. Sama Rada, co prawda, nie podała się do dymisji, aczkolwiek na taki krok był już zdecydowany Lubomirski. Z funkcji premiera rządu zrezygnował natomiast Kucharzewski. W Królestwie nie wytworzyła się tym samym polityczna próżnia, Rada powołała bowiem wkrótce nowy gabinet (4 kwietnia) z wybitnym finansistą galicyjskim, Janem Kantym Steczkowskim, na czele. W kilka dni później odbyły się wybory do ciała mającego być namiastką Sejmu, czyli do Rady Stanu. Steczkowski zwrócił się też w końcu kwietnia do państw central- nych z propozycją zawarcia traktatu sojuszniczego i podpinania konwencji wojskowej. Na szczęście ta nieprzemyślana oferta, sformułowana w momencie ostatnich poważnych sukcesów militarnych wojsk niemieckich we Francji, została przez Niemców zlekceważona. 18 lipca wojska alianckie wszczęły ofensywę, której siły niemieckie nie były w stanie się przeciw- stawić. Od lata 1918 r. społeczeństwo polskie żyło w oczekiwaniu klęski państw centralnych. Zbliżał się – przełom listopadowy.

117 46. Listopadowy przełom

Początek istnienia II Rzeczypospolitej przywykło się sytuować w listopadzie 1918 r. Przełom listopadowy, święcony obchodami rocznicowymi, utrwalony w tradycji, podniesiony do godności święta narodowe- go, nie rozpoczął jednak, ani tym bardziej zakończył, procesu formowania się państwa polskiego. Zręby własnej państwowości społeczeństwo polskie zaczęło wznosić jeszcze w czasie trwania I wojny światowej poprzez samodzielny wysiłek zbrojny, działalność dyplomatyczną, wreszcie przejmowanie poszczegól- nych dziedzin życia z rąk władz okupacyjnych. Sprzyjająca koniunktura międzynarodowa (od upadku caratu w Rosji po gwałtowne załamanie się potęgi państw centralnych jesienią 1918 r.) sprawiła, iż od listopada proces ten mógł wkroczyć w nową, odmienną od poprzedniej, fazę. Powstającemu państwu należało nadać zarówno wewnętrzny, jak i zewnętrzny kształt. Podstawo- wym problemem w pierwszych dniach listopada 1918 r. stała się sprawa uformowania jednolitego rządu, obejmującego swym wpływem wszystkie ziemie polskie. Z potrzeby takiej już w początkach październi- ka zdała sobie sprawę zależna przecież od władz okupacyjnych i przez nie kreowana Rada Regencyjna. Zdecydowała się ona zatem na odważny, samodzielny krok. Jego przejawem stał się skierowany do „Na- rodu Polskiego” manifest, opublikowany w Warszawie 7 października. „Wola narodu” nakazała Radzie na sformułowanie zapowiedzi dążenia prowadzącego do „utworzenia niepodległego państwa, obejmują- cego wszystkie ziemie polskie, z dostępem do morza, z polityczną i gospodarczą niezawisłością, jako też z terytorialną nienaruszalnością”. Rada zapowiadała dalej powołanie rządu, składającego się „z przedsta- wicieli najszerszych warstw narodu i kierunków politycznych”, i w dalszej kolejności wybory do Sejmu. Dokument, sygnowany przez Radę Regencyjną, był szczególnego rodzaju syntezą głoszonych podczas wojny przez aktywistów i pasywistów programów w sprawie polskiej. Polska, która miała powstać, jawiła się obecnie i jako państwo w pełni niepodległe, i zjednoczone z ziem wchodzących w skład wszystkich zaborczych organizmów. Wilsonowskie zalecenie mówiące o ziemiach „bezsprzecznie polskich” w inter- pretacji Rady przekształcone zostało w program złączenia w jedno wszystkich polskich ziem. Wszyst- kich, a więc tych, gdzie zamieszkiwali Polacy, czyli dalekich kresów wschodnich, aż po Kijów, Pomorza z Gdańskiem, Małopolski Wschodniej, Poznańskiego, Śląska i Litwy. Ogłoszenie przez Radę manifestu było równoznaczne z wymierzonym we władze okupacyjne zama- chem stanu. U schyłku wojny regenci nie mieli jednak żadnych szans na uzyskanie społecznego popar- cia. I choć powołali oni do życia nowy rząd, na czele z politykiem narodowodemokratycznym, Józefem Świeżyńskim (w jego gabinecie znaleźli się reprezentanci wszystkich zaborów, a tekę ministra wojny za- rezerwowano dla przebywającego jeszcze w Magdeburgu Piłsudskiego) oraz pozbawili warszawskiego generał-gubernatora władzy nad Polskimi Siłami Zbrojnymi, to jednak ich dni były już policzone. Ra- dzie Regencyjnej nie zamierzały się bowiem podporządkować władze o charakterze lokalnym, takie jak powstała w rozpadającej się monarchii habsburskiej Polska Komisja Likwidacyjna. Komisja, która od 28 października rezydowała w oswobodzonym już Krakowie, chciała rozciągnąć kontrolę nad całym ob- szarem Galicji. Nad Śląskiem Cieszyńskim natomiast zaczęła sprawować kontrolę utworzona w stolicy księstwa Rada Narodowa, sprawująca tam władzę razem z czeskim Narodnim Vyborem. Pierwszą próbę obalenia Rady podjęli narodowi demokraci. Na posiedzeniu gabinetu w dniu 3 li- stopada minister spraw wewnętrznych, Zygmunt Chrzanowski, przedstawił wniosek nagły. Rząd miał wypowiedzieć Radzie posłuszeństwo, informując o tym naród w specjalnej odezwie naród. Kolejnym krokiem stałoby się powołanie do życia Rządu Narodowego „w porozumieniu z politycznymi stronni- ctwami przedstawiającymi lud polski”. Zamysł ten mianem groteski określił wybitny znawca zagadnienia, prof. Janusz Pajewski. W istocie, Radę obalić miała zwykła odezwa, Rząd Narodowy zaś konstruowałby gabinet w gruncie rzeczy funkcjonujący w stanie zawieszenia. Nie był to wszakże koniec owego politycz- nego kabaretu. Odezwa rządu rozesłana została do prasy, a Świeżyński osobiście zakomunikował regen- tom decyzję swego gabinetu. Ci jednak nie ustąpili. Co więcej, zdymisjonowali, i to w bardzo szorstkiej formie, rząd, a decyzję regentów poświadczał swym podpisem sam Świeżyński! Epizod ten, w szerszy, niżby należało, sposób, opisuję tu z dwu powodów. Po pierwsze nie wszystko, co u progu niepodległości się działo, było poważne, wzruszające czy podniosłe. Ważniejszy jednak wydaje się inny

118 wniosek. Otóż w pierwszych dniach listopada walkę o władzę przegrał, i to w nadzwyczaj kompromitujący sposób, silny, dysponujący szerokim społecznym poparciem, obóz polityczny. Narodowi demokraci wykazali, że w warunkach wyjątkowych, wymagających determinacji i konsekwencji, nie są zdolni do podejmowania śmiałych decyzji. Właśnie ta ich słabość działała na korzyść konkurentów, a zwłaszcza Józefa Piłsudskiego. Po odsunięciu Świeżyńskiego na czele gabinetu o charakterze urzędniczym stanął Władysław Wrób- lewski. W kilka dni później Radę w wyjątkowo bezpardonowy sposób zaatakował kolejny konkurent do władzy w odradzającym się państwie. Był to, powstały w nocy z 6 na 7 listopada w Lublinie, Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej. Jego znaczenie trudno wszak mierzyć zyskaną w społeczeństwie popu- larnością. Rząd, zwany potocznie lubelskim, na którego czele stanął przywódca socjalistów galicyjskich, Ignacy Daszyński, aspirował, co prawda, do roli władzy o charakterze centralnym, jednak wpływami nie ogarnął nawet najbliższych okolic wokół swej siedziby. Wystąpił on jednak z programem, który w rady- kalizującym się u schyłku wojny społeczeństwie mógł liczyć na szeroką akceptację. Manifest ogłoszony, tuż po ukonstytuowaniu się rządu, zapowiadał wprowadzenie najistotniejszych swobód demokratycz- nych i daleko idących reform społeczno-gospodarczych. To właśnie proklamowanie 8-godzinnego dnia pracy, zapowiedź przymusowego wywłaszczenia wielkiej i średniej własności ziemskiej, upaństwowienia kopalń, salin, przemysłu naftowego i dróg komunikacyjnych, wprowadzenia prawa o ochronie pracy, ubezpieczenia od bezrobocia aż po zarysowanie szybkiej perspektywy powołania sejmu ustawodawczego stanowiło o ciężarze gatunkowym proklamacji wydanej w Lublinie. W praktyce zaś rząd lubelski przesą- dził o formie ustrojowej odbudowywanego państwa. Polska powracała na mapę Europy jako republika. Rząd lubelski nie zyskał, poza partiami reprezentującymi lewicę społeczną (socjalistami i ludowcami z Królestwa), zdecydowanego poparcia. Nie zaakceptował go również, ze względu na zbyt jednostronny charakter politycznie, przybyły 10 listopada z Magdeburga do Warszawy Józef Piłsudski. Legionowy bohater powracał z więzienia niemieckiego jako jedyny człowiek zdolny do pokierowania losami kraju. Powracał z za- miarem realizacji idei narodowej konsolidacji. Wiedział doskonale bowiem, że w obliczu zagmatwanej sytuacji wewnętrznej i zupełnym braku zewnętrznej stabilizacji konieczne jest skoncentrowanie wysiłków wszystkich ugrupowań politycznych na prowadzeniu działań zmierzających do okrzepnięcia polskiej państwowości. Piłsudski już 11 listopada przejął z rąk Rady władzę nad wojskiem i niemal natychmiast porozumiał się z niemieckimi władzami wojskowymi, czyli w praktyce z radą żołnierską, co do sposobu ewakuacji formacji okupacyjnych do ich kraju. Pełnię władzy – po złożonej na jego ręce dymisji Rady – miał już w trzy dni później. Do narodowej konsolidacji jednak nie doprowadził. Rząd lubelski, choć z oporami, oddał się do jego dyspozycji, ale wysiłki zjednoczeniowe nie zyskały aprobaty ze strony ugrupowań pra- wicowych, przede wszystkim narodowej demokracji. Nowy rząd, powołany do życia 18 listopada, był więc nadal rządem o charakterze lewicowym. Na jego czele stanął jeden z najbliższych współpracowni- ków Piłsudskiego, Jędrzej Moraczewski, wywodzący się, podobnie jak Daszyński, z szeregów socjalistów galicyjskich. O nominacji Moraczewskiego, jak głosiła kuluarowa plotka, zadecydowało ponoć jego po- chodzenie, urodził się bowiem w położonym nieopodal Gniezna Trzemesznie. Związki z „dzielnicą po- znańską” miały więc przychylniej usposobić wobec gabinetu, posiadających wyjątkowo mocną pozycję w zaborze pruskim, narodowych demokratów. Moraczewski, stając na czele rządu, był przeświadczony o jego tymczasowości. Za pierwsze zadanie uznano doprowadzenie do uregulowania na czas przejściowy sposobu funkcjonowania władzy centralnej oraz przygotowanie wyborów do Sejmu Ustawodawczego. Kwestię pierwszą rozstrzygał dekret o najwyż- szej władzy reprezentacyjnej wydany 22 listopada, a kontrasygnowany przez Moraczewskiego i Piłsud- skiego. Najwyższą władzę, jako Tymczasowy Naczelnik Państwa, objął do czasu zwołania sejmu Piłsudski. Rząd stanowili odtąd mianowani przez niego i przed nim odpowiedzialni ministrowie. Wszystkie decyzje ustawowe, podjęte w czasie przejściowym, miał zatwierdzać, bądź odrzucać, . Sejm wszakże, by móc podejmować jakiekolwiek decyzje, musiał być po prostu wybrany. Ordynacja wyborcza, wydana w niespełna dwa tygodnie po objęciu przez Moraczewskiego urzędu premiera, zakła- dała, że wybory powinny odbyć się na wszystkich bez wyjątku terytoriach (zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie oraz północy), na których zamieszkiwała ludność polska. Zamierzano je, innymi słowy, przeprowadzić również tam, gdzie w późniejszym okresie odbyły się plebiscyty. Wybory miały być równe, powszechne (czyli z udziałem kobiet), bezpośrednie i tajne. Wyłoniony w takich wyborach Sejm stałby się tym samym rzeczywistym odbiciem nurtujących społeczeństwo tendencji politycznych. Co więcej, dałby też wymowne świadectwo, iż państwo polskie, z woli jego obywateli, naprawdę się odrodziło.

119 47. Odrodzenie

Rząd Moraczewskiego sprawował władzę w praktyce jedynie na terenie Kongresówki. Uznawała go cieszyńska Rada Narodowa i od trzeciej dekady listopada lokalna reprezentacja polskiej społeczności w oswobodzonym Lwowie. Rezerwę zachowywała krakowska Komisja Likwidacyjna, natomiast zdecy- dowanie negatywnie odnosił się do niego dzielnicowy rząd reprezentujący zabór pruski – Komisariat Naczelnej Rady Ludowej, rezydujący w Poznaniu. Poznańscy politycy, którzy to powołali Komisariat do życia 14 listopada, niedwuznacznie dawali wyraz swemu przeświadczeniu, że Piłsudski, właściwy twór- ca gabinetu Moraczewskiego, jest zbyt „czerwony”, toteż nie mieli zamiaru mu się podporządkowywać. Sytuację polityczną na ziemiach polskich oceniali zgodnie z sugestiami, płynącymi z siedziby Komitetu Narodowego Polskiego z Paryża, gdzie dominowało przeświadczenie, iż o losie Polski zadecyduje stano- wisko zwycięskich aliantów. Narodowi demokraci, mający pośród ludności zaboru pruskiego dominujące wpływy, pogodziliby się ze stołeczną rolą Warszawy jedynie w przypadku, gdyby na czele rządu stanął polityk związany z nimi. Na rzecz takiego właśnie kandydata – Wojciecha Korfantego – organizowano też w Warszawie potężne manifestacje, jednak Piłsudski, gotów zaakceptować kompromis, nie miał za- miaru ulegać politycznej presji ze strony swych oponentów. Sugerowanie, że Piłsudski zamierza przeprowadzać w Polsce „socjalne eksperymenty” podobne do tych, które miały miejsce w porewolucyjnej Rosji, mogło być dogodnym, choć nie odpowiadającym prawdzie, argumentem propagandowym w prowadzonej przez prawicę walce o władzę. Nie ulega jed- nak wątpliwości, że przede wszystkim w Królestwie, a po części i w Galicji, można było dostrzec rosnącą radykalizację społeczeństwa. Opacznie byłoby wyrokować, że w kraju dojrzewała „sytuacja rewolucyj- na”, ale jest faktem, że już od początku listopada tworzyły się rady delegatów robotniczych, a tu i ówdzie i chłopskich. Najwcześniej, bo już 5 listopada, rada delegatów zawiązała się w Lublinie, najradykalniej- sze oblicze miały zaś rady na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Z prób tego typu, podejmowanych na wsi, najbardziej znaną było powołanie do życia lokalnej władzy o charakterze rewolucyjnym w postaci tzw. republiki tarnobrzeskiej. Radykalizm społeczny sprzyjał też pojawianiu się na politycznej scenie ugru- powań skrajnych. Na lewicy byli nimi komuniści. W połowie grudnia 1918 r. doszło do powstania, z połączenia się SDKPiL oraz PPS-Lewicy, Komu- nistycznej Partii Robotniczej Polski. Nie posiadała ona ani większych wpływów, ani zaplecza społeczne- go. Działacze komunistyczni, wierząc zarówno w nieuchronność, jak i bliskość wybuchu, w pierwszym rzędzie w Niemczech, ogólnoeuropejskiej rewolucji, negowali potrzebę budowy własnej państwowości. Walkę o wytyczenie granic oceniali jako reakcyjny kamuflaż, służący niszczeniu rewolucyjnego nastroju panującego, ich zdaniem, pośród klasy robotniczej. Przyjęcie tych właśnie założeń programowych, i to wbrew taktycznym zaleceniom Lenina, sprawiło, iż komuniści ani u progu niepodległości, ani w póź- niejszym czasie (nawet po rewizji swego programu przeprowadzonej w 1923 r.) nie stali się siłą mogącą w jakikolwiek znaczący sposób wpływać na polityczny i społeczny kształt II Rzeczypospolitej. Pozosta- wali, rzec można z własnego wyboru, aż do rozwiązania w 1938 r., politycznym marginesem. U schyłku 1918 r. w walce o oblicze Polski zderzyły się ze sobą dwie generalne tendencje. Pierwsza, reprezentowana przez Piłsudskiego i wspierający go obóz belwederski, zmierzała do możliwie szybkiego i trwałego zakończenia budowy aparatu władzy po to, by całą uwagę skoncentrować na budowie wojska, niezbędnego dla zabezpieczenia płynnych przecież granic. O społeczno-ustrojowym kształcie państwa za- decydować miał Sejm, aczkolwiek niektóre działania podjęte przez rząd Moraczewskiego, zwłaszcza w za- kresie ustawodawstwa socjalnego, świadczyły o tendencjach do praktycznego zrealizowania programu zapowiadanego manifestem rządu lubelskiego. Nad rozwiązaniami tymi nie sposób przejść do porządku dziennego, bowiem przyjęte w Polsce postanowienia zaliczyć można do najbardziej postępowych i korzyst- nych dla świata pracy rozwiązań z tego zakresu w ówczesnej Europie. Najważniejsze spośród nich to dekret rządu z 23 listopada 1918 r. (skorygowany ustawą sejmową z 18 grudnia 1919 r.), na mocy którego wpro- wadzony został 8-godzinny dzień pracy i 46-godziny tydzień pracy. Inne, niemniej istotne postanowienia, przynosił dekret z 3 stycznia 1919 r. o funkcjonowaniu inspekcji pracy, a 11 stycznia opublikowano kolejny, wprowadzający zasadę obowiązkowości i powszechności ubezpieczenia robotników na wypadek choroby.

120 Koncepcja druga, wyrazicielem której był przede wszystkim paryski Komitet Narodowy Polski i jego, związani w przeważającym stopniu z narodową demokracją, krajowi zwolennicy, próbowała na gruncie wewnętrznym nie dopuszczać do zbyt daleko idących ustępstw o charakterze socjalnym. Natomiast w po- lityce zewnętrznej liczono przede wszystkim na pomoc i życzliwość państw Ententy, zwłaszcza Francji. Wobec niemożności powrotu do kraju Dmowskiego, człowiekiem, który miał „zatrzymać generała Pił- sudskiego na drodze wiodącej do bolszewizmu”, według zwolenników obozu prokoalicyjnego miał być Ignacy Paderewski. Genialny muzyk zmierzał zaś do Warszawy w końcu grudnia 1918 r. przez Gdańsk i Poznań. W tym ostatnim mieście jego pojawienie się stało się sygnałem do rozpoczęcia zbrojnego zrywu, co dawało Pa- derewskiemu moralne prawo do powoływania się na mandat ze strony walczącej dzielnicy. Entuzjastycz- nie witano go we wszystkich miastach, w których zatrzymywał się oddany do jego dyspozycji pociąg. W stolicy zaś przyjęty został niczym panujący monarcha – owacje pod „Bristolem” uniemożliwiały mu wręcz wygłoszenie starannie przygotowywanych oracji. Nie ulega wątpliwości, że w pierwszych dniach stycznia nie było w Polsce osoby, mogącej dorównać Paderewskiemu popularnością. W wielu oczach jawił się jako jedyny kandydat godny objęcia urzędu prezydenta odradzającej się Rzeczypospolitej. Faktyczna władza znajdowała się jednak w rękach Piłsudskiego. Początkowo z Piłsudskim nie zamierzano paktować. Wysłannik komitetu paryskiego, przybyły do kraju przed Paderewskim, Stanisław Grabski, choć prowadził z Tymczasowym Naczelnikiem rozmowy, w gruncie rzeczy inspirował działania, które doprowadziłyby do jego usunięcia i to nawet siłą. I rzeczy- wiście, w pierwszych dniach stycznia, gdy Paderewski wyjechał z Warszawy do Krakowa, do akcji wkro- czyli zamachowcy. Przewodzili im Marian Januszajtis i Eustachy Sapieha. Zamach, źle przygotowany, nie powiódł się. Co prawda niektórych ministrów aresztowano, niektórych (ministra spraw wewnętrznych, Stanisława Thugutta) usiłowano skrytobójczo pozbawić życia, ale nie zdołano schwytać Piłsudskiego. Żołnierze zaś dokonujący zatrzymania szefa sztabu, gen. Stanisława Szeptyckiego, w momencie gdy zo- baczyli, iż wyciągnięty przez nich z łóżka starszy pan wdziewa spodnie z generalskimi lampasami, oddali się natychmiast do jego dyspozycji. Zamach, choć operetkowy, otworzył jednak Paderewskiemu drogę do objęcia urzędu premiera. Konsolidacja, o którą w listopadzie bez rezultatów zabiegał Piłsudski, w styczniu stawała się faktem. Paderewski, formując swój złożony z fachowców, pozapartyjny gabinet, liczył zapewne na swój olbrzy- mi autorytet, spodziewając się, iż zdoła się nim skutecznie posłużyć zarówno na arenie międzynarodo- wej, jak i zapewniając wewnętrzny spokój w kraju. Jednak, by raz jeszcze odwołać się do opinii J. Pajew- skiego, brał on na siebie „odpowiedzialność za wszystkie niepowodzenia, za wszystkie trudności, które przeżywało powstające państwo, za wszystkie braki, za wszystkie niedomagania machiny państwowej”. Piłsudski zatem, podporządkowując sobie aktem nominacyjnym najgroźniejszego rywala, okazywał się prawdziwym zwycięzcą. Rząd, z Paderewskim na czele, był przecież pewną gwarancją uznania naczel- nych władz państwa przez gabinety mocarstw dyktujących wówczas w Wersalu swe warunki pokonanym Niemcom. A o to Piłsudski od listopada bezskutecznie zabiegał. Co więcej, mógł on już bez przeszkód starać się o pomoc tak aprowizacyjną, jak i dostawy sprzętu wojskowego. Wewnętrzną sytuację ostatecznie wyjaśniły i unormowały zarazem wybory parlamentarne. Prze- prowadzono je 26 stycznia 1919 r., a przyniosły one olbrzymi sukces Narodowej Demokracji i wspie- rającym ją ugrupowaniom. Dość powiedzieć, że w Królestwie lista Narodowego Komitetu Wyborczego zgromadziła ponad 40% głosów! Sejm, który zainaugurował swe obrady 10 lutego, już na trzecim posiedzeniu, 20 lutego, przyjął do- kument zwany potocznie „małą konstytucją”. Kompetencje Piłsudskiego, Naczelnika Państwa z sejmo- wego wyboru, a zatem już nie tymczasowego, zostały, co prawda, ograniczone, ale i tak pozostawał on najważniejszą postacią w państwie. Parlament zajmował się odtąd uchwalaniem aktów ustawodawczych, porządkowaniem spraw wewnętrznych, gospodarczymi i społecznymi problemami kraju. Piłsudski prze- jął w praktyce kontrolę nad polityką zagraniczną oraz skoncentrował się na kwestiach związanych z roz- budową armii i prowadzeniem działań wojennych. A były to, po unormowaniu spraw wewnętrznych, zadania podstawowe. Rozpalał się oto bowiem, z coraz większą siłą, bój o granice…

121 48. Bój o granice

Zbrojną walkę o granice wytyczające terytorialny kształt II Rzeczpospolitej zaczęto prowadzić jeszcze przed formalną datą jej listopadowych narodzin. Pierwsze strzały, już 1 listopada, padły we Lwowie. Ukraińcy, zamieszkujący wschodnią Galicję, usiłowali powołać na tym terenie do życia Zachodnio- ukraińską Republikę Ludową. W nocy z 31 października na 1 listopada zdołali oni, dzięki pomocy wojskowych władz austriackich, opanować przewidywany przez nich na stolicę Republiki Lwów. Wywołało to natychmiastową kontrakcję, prowadzoną przez polskie oddziały ochotnicze. Tworzyli je członkowie Polskiej Organizacji Wojskowej, dowodzeni przez kapitana Czesława Mączyńskiego, uczestnicy związanych z narodową demokracją Polskich Kadr Wojskowych i ci, którzy najdobitniej i najtragiczniej zarazem udokumentowali prawo odradzającej się Polski do „zawsze wiernego” mia- sta – najmłodsi, niekiedy 10-12-letni uczestnicy walk. Po trzech dniach zażartych bojów siły ukra- ińskie zmuszono do wycofania się ze śródmieścia i części przedmieść. Polacy zajmowali dzielnice Grodecką i Nowy Świat, kontrolowali też Kleparów, Zamarstynów i Żółkiewskie. Oblężone miasto oczekiwało odsieczy. Działania wojenne, których centrum stanowił Lwów, objęły, choć w nierównomierny sposób, ob- szar całej wschodniej Galicji aż po San. Polska kontrofensywa odnotowała pierwszy znaczący sukces już 9 listopada, kiedy to specjalna grupa dowodzona przez majora Juliana Stachiewicza odbiła z rąk ukraiń- skich Przemyśl. Stamtąd wyruszyło kolejne, kierujące się już w stronę Lwowa, polskie natarcie. Oddziały, dowodzone przez płk. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego, dotarły do obleganego miasta 22 listopa- da. I choć znalazło się ono w całości w polskich rękach, nadal pozostawało na pierwszej linii frontu. Co gorsza, z polskim zapleczem łączyła Lwów w praktyce jedynie cienka nitka kolejowa, prowadząca przez Gródek Jagielloński do Przemyśla i dalej Krakowa. Nitka, która przy większej determinacji sił ukraiń- skich mogła z łatwością zostać przerwana, była utrzymana przez siły polskie w stanie nienaruszonym aż do momentu ofensywy wiosennej. Broniono nie tylko linii kolejowej, zażarte walki toczyły się również na północ od Lwowa, w okolicach Rawy Ruskiej, Kamionki Strumiłowskiej oraz Żółkwi, i na południo- wym zachodzie, pod Chyrowem. Przebiegający przez Galicję front polsko-ukraiński był jednak dopiero zapowiedzią bojów, które Rzeczpospolita zmuszona była toczyć na swych wschodnich krańcach. Tym- czasem, mimo wysiłków polityków, gęstniała atmosfera na ziemiach polskich, znajdujących się wciąż pod panowaniem niemieckim. W stereotypowym, potocznym odbiorze utwierdzonym w dobie PRL przez szkołę i natrętną propa- gandę, rozdzielnie traktowano prowadzone od 1918 r. zmagania o wschodnie i zachodnie granice. Co więcej, za wszelką cenę starano się przeciwstawić „słuszny”, zachodni kierunek ekspansjonistycznym ja- koby polskim zamysłom na wschodzie. Takie podejście do tematu granic odznacza się sporą siłą nośną, a przełamywanie schematów jest, o czym wiedzą nie tylko historycy, zadaniem niesłychanie trudnym. Cała kwestia ma zresztą jeden jeszcze wymiar. Otóż bez uświadomienia sobie faktu, iż walka o granice dotyczyła – choć z różnym natężeniem czasowym – wszystkich bez wyjątku kierunków geograficznych, że ludzie kierujący polską nawą państwową zmuszeni byli do trudnych, niejednoznacznych wyborów, nie zdołamy w pełni zrozumieć i ogromu zagrożeń, i rozmiarów zwycięstwa. Jego autorem był polski żołnierz, współautorem zaś – polityk, a osiągnięto je dzięki niewyobrażalnemu wprost wysiłkowi całego, zjednoczonego społeczeństwa polskiego. Dzielnice: poznańska, pomorska i śląska oczekiwały z coraz większą niecierpliwością końca panowa- nia pruskiego. Rozejm, zawarty w listopadzie przez Rzeszę z państwami zwycięskiej koalicji, nie wpłynął na zmianę położenia ludności polskiej. Niezwykle umiejętnie wykorzystali natomiast Polacy moment osłabienia władzy centralnej, wywołany transformacją ustrojową po ucieczce cesarza niemieckiego. Za- częli oni przenikać do lokalnej administracji, do sił policyjnych, a przede wszystkim do mieszanej na- rodowo Straży Obywatelskiej, dowództwo nad którą objął naczelnik „Sokoła”, Julian Lange. Jeśli dodać, że szeregi Straży Obywatelskiej wypełniali członkowie konspiracyjnej polskiej Straży Ludowej, to widać wyraźnie, że Polacy, przede wszystkim z Wielkopolski, coraz zdecydowaniej szykują się do ostatecznego zjednoczenia z oswobodzonymi już dzielnicami.

122 Nie była to jednak prosta sprawa. Pierwsze miesiące istnienia II Rzeczypospolitej, aż po czerwiec 1919 r., upłynęły pod znakiem wciąż obecnego niemieckiego zagrożenia. Jeszcze w listopadzie, nawet po sprawnym ewakuowaniu niemieckich sił okupacyjnych z obszaru Kongresówki, dywizje pokonanej na zachodzie, ale wciąż potężnej na wschodzie Rzeszy otaczały ziemie polskie od zachodu, północy i… wschodu. Tam właśnie, na obszarach znajdujących się niegdyś we władaniu carskiej Rosji, stacjonowa- ły przecież wojska Ober-Ostu, a najkrótsza droga do „Vaterlandu” prowadziła właśnie przez terytorium odbudowywującej się Polski, która dopiero tworzyła własną armią, niemal zaś wszystkie zdolne do walki siły kierowała na odsiecz Lwowa… Decyzja o podjęciu z Niemcami walki zbrojnej była zatem nadzwyczaj ryzykowna. Politycy, któ- rzy reprezentowali polską społeczność, nie zamierzali więc jej podejmować. Oczekiwali, a byli w tym utwierdzani przez Dmowskiego i jego paryskich współpracowników, że kwestia państwowej przynależ- ności ziem polskich znajdujących się pod panowaniem pruskim zostanie rozstrzygnięta, zgodnie z wolą zamieszkującej je ludności, na nieodległej konferencji pokojowej. Innego zdania byli członkowie istniejącej od początku 1918 r. Polskiej Organizacji Wojskowej Zaboru Pruskiego. Skupiała ona przede wszystkim młodzież. Członków POW nie satysfakcjonowały rezolucje, przyjęte przez obradujący w pierwszych dniach grudnia w Poznaniu Sejm Dzielnicowy. Gremium to, skupiające aż 1399 osób nie tylko z Wielkopolski i Pomorza, ale też Śląska, Warmii, Mazur oraz Powiśla, deklarowało wolę złączenia tych dzielnic z państwem polskim, ale dopiero po odpowiedniej decyzji kon- gresowej. Zwłoka zaś, w przekonaniu kierownictwa POW, groziła odrodzeniem się zachwianych wpływów niemieckich. Obawy te nie były bezzasadne. Pruska administracja usztywniła swą postawę (nie zgodzo- no się, przykładowo, na częściowe choćby spolszczenie urzędów i szkół), zaś rosnące liczebnie oddziały niemieckiego Grenzschutzu starały się rozbrajać polskie formacje paramilitarne. Trudno dziś w pełni jednoznacznie stwierdzić, czy w Wielkopolsce przygotowywano, wystąpienie z bronią w ręku. Jeśli tak, to czyniono to, konspirując nie tylko wobec Niemców, ale i własnego politycznego kierownictwa. Nie można natomiast wykluczyć, zwłaszcza w świetle materiałów przechowywanych w no- wojorskim Instytucie Józefa Piłsudskiego, dyskretnej inspiracji płynącej z Warszawy, właśnie z otoczenia Tymczasowego Naczelnika Państwa. I te impulsy musiały pozostawać głęboko ukryte, toczono przecież rozmowy o sposobie wycofania ze wschodu wojsk Ober-Ostu, a i bez tego jakikolwiek militarny konflikt z Niemcami nieokrzepłej jeszcze polskiej państwowości zakończyć mógł się tylko katastrofą. Zwłaszcza w przypadku, gdyby strona polska ten konflikt sprowokowała, co niejako automatycznie pozbawiłoby ją pomocy ze strony państw koalicji przygotowujących się do pokojowej konferencji. A jednak do wybuchu, który nosił wszelkie znamiona wystąpienia spontanicznego, doszło! I to w momencie, gdy niemieckie władze centralne były zajęte tłumieniem w Berlinie komunistycznej re- wolty. Równie „dziwnym” zbiegiem okoliczności w momencie rozpoczęcia walk przebywał w Poznaniu, w powrotnej drodze z Berlina, major polskiego sztabu generalnego, Stanisław Taczak, pierwszy komen- dant główny powstania. Przysłowiową iskrą, która spadła na wielkopolską beczkę prochu, stał się jednak przyjazd 26 grudnia do Poznania Ignacego Paderewskiego. Towarzyszące mu pełne entuzjazmu manifestacje polskiej ludności wywołały niemieckie kontrdemonstracje. W dniu następnym, w godzinach przedpołudniowych, nasycony uzbrojonymi bojówkarzami pochód skierował się w stronę hotelu Bazar, miejsca pobytu Paderewskiego. Po drodze zdzierano polskie i alianckie flagi, zdemolowano też lokal zajmowany przez Komisariat Naczelnej Rady Ludowej. Paderewskiego chronili członkowie Straży Ludowej, którzy, po wymianie strzałów z utwo- rzonym przez Niemców pochodem, rozpędzili tę demonstrację. Strzały jednak nie ucichły. Powstania nie można było już powstrzymać. Do wieczora oswobodzono znaczną część śródmieścia, na prowincji zaś walki wybuchły w Kórniku, Gnieźnie, Wrześni, Środzie, Śremie. Próby mediacji nie powiodły się. Niemcy usiłowali w ten sposób zyskać na czasie. Politycy z Naczelnej Rady Ludowej próbowali ograniczyć pole starcia, sprowadzając je do zwykłych, „lokalnych” zamieszek. Kompromisu nie zaakceptowali wywodzący się z POW członkowie Tajnego Sztabu Wojskowego, na czele z Mieczysławem Paluchem, utrzymujący, czego nie sposób nie podkreślić, ścisły kontakt z najbliższym otoczeniem Piłsudskiego. Zwolennicy kontynuowania walki mieli rację. Wkrótce opanowano poznańskie forty, newralgicz- ną – z militarnego punktu widzenia – Cytadelę, wreszcie 6 stycznia lotnisko na Ławicy. W tym momencie niemal cała Wielkopolska znajdowała się już w rękach powstańców. Po krwawych walkach, toczonych 5 i 6 stycznia, siły polskie zdobyły Inowrocław. W dwa dni później oddział powstańczy poniósł ciężkie

123 straty pod Chodzieżą. Największy zasięg przybrały starcia w dniu 11 stycznia. Niemców pobito pod Osieczną, w wyniku operacji szubińskiej (niemal trzytysięczne zgrupowanie powstańcze dowodzone przez ppłk. Kazimierza Grudzielskiego) oswobodzono Szubin i Żnin, natomiast nie zdołano opanować Zbąszyna. W połowie stycznia linia frontu ustabilizowała się. Siły polskie kontrolowały niemal cały obszar Wielkopolski, nie zdołano natomiast, pomimo podejmowanych prób, rozprzestrzenić akcję na teren Pomorza. Od 16 stycznia na czele armii powstańczej stanął wywodzący się z rosyjskiej armii gen. Józef Dowbór-Muśnicki. Szefem sztabu pozostał początkowo oddelegowany przez Piłsudskiego Julian Sta- chiewicz (ten sam, który odbił z rąk ukraińskich Przemyśl), szybko jednak został zastąpiony przez płk. Władysława Andersa. Zreorganizowane siły wielkopolskie czekało niebawem trudne zadanie. Wspierane, choć nieoficjalnie i na miarę istniejących możliwości przez rząd warszawski, musiały stawić czoło gwałtownie rosnącym liczebnie, po stłumieniu buntu spartakusowców w Berlinie, oddziałom niemieckim. Niemieckie próby przełamania frontu, wpierw między Nakłem a Szubinem, później w okolicach Zbąszyna, nie powiodły się.. Ale i stronie polskiej nie udało się zdobyć Rawicza i Kępna. O tym, że powstanie w Wielkopolsce zakończyło się polskim sukcesem, zadecydował jednak nie tylko wysiłek żołnierski. Walki zostały przerwane na mocy przedłużonego 16 lutego 1919 r. w Trewirze układu rozejmowego pomiędzy państwami koalicji a Niemcami. Armia powstańcza stała się tym samym częścią składową sił koalicyjnych, zaś linia demarkacyjna, rozdzielająca oddziały polskie i niemieckie, stała się podstawą innej linii granicznej, właśnie wytyczanej w Paryżu.

124 49. Bój o granice

Cz. 2. W Wersalu i Wilnie

W momencie, gdy na froncie wielkopolskim siły niemieckie sposobiły się do zdecydowanego natarcia, w stolicy Francji, 18 stycznia, w rocznicę proklamowania cesarstwa niemieckiego, zebrała się konferen- cja pokojowa. Zwycięzcy, wyjąwszy wstrząsaną konwulsjami wojny domowej Rosję, zamierzali podyk- tować pokonanym Niemcom twarde warunki, uniemożliwiające im w przyszłości ekspansję. Wersalski werdykt miał przynieść odradzającej się Polsce nie tylko terytoria, znajdujące się w obrębie Rzeszy, ale też potwierdzić prawa do innych, przede wszystkim położonych na wschodzie, obszarów. Formował się przecież nowy, światowy ład. Ład wersalski, który na długie lata zapewnić miał znękanym wojną naro- dom trwały pokój. W praktyce o losach powojennego świata decydowali trzej mężowie stanu – prezydent Stanów Zjednoczonych, Thomas Woodrow Wilson, francuski premier Georges Clemenceau i stojący na czele brytyjskiego rządu David Lloyd George. Wilson występował w roli superarbitra. Opowiadał się za sa- mostanowieniem narodów i forsował swą koncepcję nowego układu stosunków międzynarodowych. Jej symbolem stałaby się, mająca strzec światowego pokoju, Liga Narodów. W sporach, które co czas jakiś dawały znać o sobie w obozie zwycięskiej koalicji, Wilson stawał najczęściej po stronie brytyjskiego pre- miera. Lloyd George reprezentował tu pogląd, iż nadmierne osłabianie Niemiec nie jest ani pożądane, ani celowe. Stanowisku temu trudno było się dziwić, wszak Wielka Brytania, eliminując niemiecką flotę i pozbawiając Rzeszę kolonii, osiągnęła już swe wojenne cele. To, co satysfakcjonowało Brytyjczyków, nie zadowalało jednak Francuzów. Z ich punktu widzenia groźba przyszłej niemieckiej agresji zniknęłaby wówczas, gdyby państwo to zostało nie tylko maksymalnie osłabione, ale i otoczone przez sojuszników Francji. Na wschodzie sojusznikiem takim, wobec niewyjaśnionej sytuacji w Rosji, mogła stać się Polska. Clemenceau popierał zatem polskie postulaty terytorialne, dbając jednocześnie o to, by militarne plany Niemiec wobec polskiego państwa nie stały się rzeczywistością. Przychylność Francji sięgała jednak tylko do tego punktu, który wytyczał na wschodzie granicę jej interesu. Polska przekonała się o tym, i to bardzo boleśnie, już w trzeciej dekadzie stycznia. W tydzień po sformowaniu przez Paderewskiego rządu, 23 stycznia, wojska czeskie niespodziewanie zaatakowały nieliczne polskie oddziały stacjonujące na Śląsku Cieszyńskim. Co więcej, Czesi powoływali się na za- aprobowanie ich działania przez zachodnie mocarstwa, siłom inwazyjnym zaś towarzyszyli francuscy, angielscy, amerykańscy i włoscy oficerowie łącznikowi. Francuski oficer, ppłk Gillain, był też, przynaj- mniej formalnie, dowódcą tych sił. Strona polska, choć liczyła się z ewentualnością zbrojnego czeskiego wystąpienia, niemal do końca wierzyła, że do niego nie dojdzie. Z Pragą usiłowano się za wszelką cenę porozumieć – jeszcze 23 grud- nia 1918 r. Piłsudski skierował do stolicy czeskiej specjalną misję, z jego listem odręcznym, proponując powołanie do życia mieszanej komisji dla załatwienia wszelkich terytorialnych sporów. I choć dyplo- matów polskich przyjęli i prezydent Masaryk, i premier Kramarz, misja powróciła z niczym. Czesi, wy- korzystując trudne położenie militarne Polski, woleli sięgnąć zbrojną ręką po bezspornie polską część Śląska Cieszyńskiego. W momencie starcia oddziały czeskie dysponowały miażdżącą przewagą. Cztery kolumny, zmie- rzające do opanowania Cieszyna i zagłębia węglowego, składały się z 14 batalionów piechoty, 5 baterii artylerii i dwu szwadronów jazdy, w odwodzie zaś pozostawało 6 dalszych batalionów. Płk Franciszek Latinik, kierujący obroną, miał do swej dyspozycji tylko 12 kompanii piechoty, jedną baterię artylerii polowej i dwa plutony kawalerii, w tym jeden spieszony. Czesi posiadali zatem co najmniej dziesięcio- krotnie więcej sprzętu i żołnierzy! Polacy podjęli walkę. Czesi podstępnie otoczyli i rozbroili dwie polskie kompanie, stacjonujące w waż- nym węźle kolejowym, w Boguminie, pozostałe oddziały polskie stawiły silny opór. Do walki włączyli się też członkowie Milicji Polskiej, zaalarmowani fabrycznymi i kopalnianymi syrenami. Ciężkie boje toczy- ły się o Przełęcz Jabłonkowską. Pod Zebrzydowicami zginął kapitan Cezary Haller, brat Józefa. Wobec

125 przewagi napastników siły polskie z linii Olzy cofnęły się na linię Wisły. Posuwający się za nimi Czesi, w południe 27 stycznia zajęli Cieszyn. Podjęta przez nich próba sforsowania Wisły została skutecznie powstrzymana przez Polakówpod Skoczowem. Siły polskie, zwiększone już liczebnie, a nawet dysponu- jące już pociągiem pancernym, przeszły nawet do kontruderzenia. Wreszcie 30 stycznia, pod presją ko- alicji, doszło wpierw do zawieszenia broni, a od 3 lutego prowizorycznego układu, pozostawiającego po stronie czeskiej znaczną część zajętego przez nich terytorium. I choć okupacja czeska uznana została za tymczasową, a na Śląsk Cieszyński przybyła niebawem Komisja Międzysojusznicza, stosunki pomiędzy dwoma słowiańskimi sąsiadami uległy gwałtownemu, i jak pokazał czas, trwałemu oziębieniu. Problem Zaolzia jątrzył je, z winy czeskiej, aż po tragiczny dla naszego południowego sąsiada 1938 r. Umowę polsko-czeską podpisywali w Paryżu Dmowski i Edward Benesz, kontrasygnowali zaś przed- stawiciele czterech mocarstw – Francji, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Włoch. Dmowski występował jako delegat Polski na konferencję paryską. Przez czas pewien, wobec nieobecności w Pa- ryżu pierwszego delegata, Paderewskiego, on to właśnie reprezentował na forum Rady Najwyższej inte- resy odradzającej się Rzeczypospolitej. Po raz pierwszy przedstawił tam polskie sprawy już 29 stycznia, zwracając przede wszystkim uwagę na konieczność wytyczenia linii demarkacyjnej w Wielkopolsce. Sformułował również, choć w ogólnych zarysach, wizję terytorialnego kształtu odbudowywującego się państwa, podnosząc sprawy w tym momencie najbardziej palące – kwestię Śląska Cieszyńskiego, Galicji Wschodniej, i wskazując na pilną potrzebę uzyskania przez Polskę dostępu do morza. Polskie postulaty terytorialne, choć tylko w odniesieniu do ziem dwu zaborów, pruskiego i austriac- kiego, w kompleksowy sposób zostały przedłożone 28 lutego specjalnej Komisji do spraw polskich (zwa- nej też, od nazwiska jej przewodniczącego, Komisją Cambona). Punktem wyjścia były granice przed- rozbiorowej Rzeczypospolitej. Niezbędne modyfikacje wynikały bądź z konieczności włączenia w skład państwa polskiego terenów, które zachowały swe polskie oblicze, bądź wyłączenia tych obszarów, gdzie pod wpływem postępów niemczyzny zmieniły one nieodwracalnie swój etniczny charakter. Polacy do- magali się zatem, by w ich obszarze państwowym znalazł się Śląsk Górny i Opolski, Wielkopolska, Po- morze Gdańskie, powiaty – lęborski i bytowski z Pomorza Zachodniego, a dalej Warmia i południowy pas Mazur. Był to obszar zajmujący niemal 85 tys. km², a zamieszkały przez 6 i pół miliona osób. Z ziem, zagarniętych przez Austrię, w skład Polski wejść miała cała Galicja, zasadnicza część Śląska Cieszyńskiego (powiaty bielski, cieszyński, frydecki i część frysztackiego) oraz węgierskie uprzednio komitaty – spiski, orawski oraz skrawki trenczyńskiego. Ten postulowany obszar wynosił nieco ponad 80 tys. km² z niemal ośmio- i pół milionową ludnością. Na wschodzie, w myśl koncepcji Dmowskiego, zamierzano inkorporować, czyli włączyć te ziemie, które przed pierwszym rozbiorem obejmowały Wielkie Księstwo Litewskie, część Kurlandii, zachodni Wołyń i Podole. Granica od Dźwiny, przez Berezynę, Prypeć i Uszycę docierałaby w ten sposób do Dnie- stru, który oddzielałaby Polskę od Rumunii. O przebiegu granicy zachodniej, a także, jak się okazało, południowej, zadecydowała w praktyce wola zachodnich mocarstw. Inkorporacyjny program w odniesieniu dla wschodu również był dla nich nie do przyjęcia. W postulatach Dmowskiego Wilson widział jedynie polski imperializm. Lloyd George, pragnący zachować korzystną dla Wielkiej Brytanii równowagę sił na kontynencie, nie zamierzał akcep- tować programu potężnej, decydującej o sytuacji w środkowowschodniej Europie, Polski. Francji wresz- cie, wpierającej polskie postulaty na zachodzie, marzyła się odbudowa silnej, przedrewolucyjnej Rosji, toteż wschodnie granice Polski widziała w praktyce na Bugu. II Rzeczpospolita nie realizowała jednak inkorporacyjnych planów Dmowskiego, lecz federacyjne, których zwolennikiem był Piłsudski. Pierwszy krok, zmierzający do wcielenia ich w życie, nastąpił zaś w Wilnie. Sytuacja na wschodnich kresach, gdzie na odcinku południowym wojska polskie zmagały się z siłami Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, była wyjątkowo skomplikowana. Do obszarów tych, stano- wiących etniczny i kulturowy konglomerat, aspirowały, poza Polską, i inni. Na północy interesy polskie krzyżowały się z litewskimi i, choć stykowo, z łotewskimi. Na południu, poza Ukraińcami z Galicji, włas- ne państwo usiłowali stworzyć i utrzymać ich pobratymcy będący uprzednio poddanymi cara. Ukraiń- ska Republika Ludowa, zwana też Kijowską lub Naddnieprzańską, próbowała sięgać po Wołyń. W głębi zaś czaiła się Rosja – czerwona, bolszewicka, i biała, utrzymywana przy życiu przez carskich generałów. Przypomnijmy, że na przełomie 1918 i 1919 r. na wschodzie byli wciąż obecni militarnie Niemcy, z któ- rymi rząd polski umowę wojskowo-polityczną podpisał dopiero 5 lutego. Na mocy tej umowy znaczne

126 siły polskie znalazły się, po przepuszczeniu ich przez terytoria okupowane przez Niemców, naprzeciwko ciągnącej na zachód armii czerwonej. 14 lutego po krótkim, gwałtownym ataku oddziały polskie zajęły Berezę Kartuską. Wojna pomiędzy Polską a bolszewicką Rosją stała się faktem. Bolszewicy, choć z wojskami polskimi starli się dopiero w lutym, parli na zachód już od listopada. Ich celem na południu był Kijów, broniony przez siły Ukrainy Naddnieprzańskiej dowodzone przez Semena Petlurę. Na północy ofensywa Armii Czerwonej kierowała się w stronę Wilna. Polskie oddziały samoobro- ny, dowodzone przez gen. Władysława Wejtkę, usiłowały na przełomie 1918 i 1919 r. opanować stolicę Litwy, ale bolszewików powstrzymać nie zdołały. Wilno zostało przez nich zajęte 5 stycznia i traktowane było odtąd jako centrum wpierw Litewskiej, od lutego Litewsko-Białoruskiej Republiki Rad. Wczesną wiosną 1919 r. Piłsudski musiał zatem rozstrzygnąć dylemat – czy skierować wojsko polskie przeciwko siłom ukraińskim, które znów zaczęły zagrażać stolicy galicyjskiej, czy zahamować postępy bolszewików na północy. Naczelnik, wbrew opiniom części swych sztabowców, wybrał ten drugi kierunek. Decyzja Piłsudskiego wypływała z dwu istotnych przesłanek. Po pierwsze, jak pisał w połowie stycz- nia do swego wysłannika na konferencję paryską, Kazimierza Dłuskiego, Polskę, w jego przekonaniu, „czeka konieczność wojny z tym sojuszem niemiecko-bolszewickim, wojny, którą jedynie Polska w całej Europie musi wziąć realnie na swoje barki”. Piłsudski zamierzał zatem powstrzymać kierującą się w stronę ziem polskich bolszewicką falę, która, jak oceniał, usiłuje „złączyć się z bolszewizmem na zachodzie, z ru- chem Spartakusowców niemieckich”. Po drugie odzyskanie Wilna byłoby wstępem do realizacji planów federacyjnych, do stworzenia na wschodzie bariery w postaci samodzielnych, lecz związanych z Polską organizmów państwowych, oddzielających nasz kraj od Rosji. Wyprawę na Wilno Piłsudski przygotowywał niezwykle pieczołowicie i to nie tylko od strony mili- tarnej. Do Kowna, na jego polecenie, udał się Michał Römer z zadaniem przekonania części litewskich polityków, by weszli oni w skład utworzonego po wyparciu bolszewików z Wilna polsko-litewsko-biało- ruskiego rządu. Römer musiał się spieszyć, Piłsudski bowiem zapowiedział mu, że misję swą musi zre- alizować do 20 kwietnia. Dzień później, według przewidywań Naczelnika, w rękach polskich powinno znajdować się już Wilno. Ofensywa wileńska rozpoczęła się 16 kwietnia. Pierwsi ruszyli ułani dowodzeni przez Władysła- wa Belinę-Prażmowskiego. 17 kwietnia zdobyta została Lida. Do stolicy Litwy beliniacy wdarli się już 19 kwietnia, a 21, zgodnie z daną Römerowi obietnicą, wjechał do miasta na swej kasztance sam Naczelnik. Misja Römera, będąca istotą politycznej części planu Piłsudskiego, zakończyła się jednak niepowodze- niem. Żaden ze znaczących litewskich polityków nie podjął polskiej oferty. Pierwsza, najrealniejsza bodaj, szansa federacyjna, została zaprzepaszczona. Piłsudski nie zamierzał jednak rezygnować. Już 22 kwietnia wydał odezwę, skierowaną do „Mieszkańców Byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Przypominał w niej tragiczne doświadczenia historyczne kraju od lat uciskanego „przez wrogą przemoc rosyjską, niemiecką, bolszewicką”. Przez przemoc, narzucającą obce wzory postępowania, „krępującą wolę, często łamiącą ży- cie”. Naczelnik, jako człowiek znający te realia z własnego doświadczenia, deklarował, iż stan ten zostać musi zniesiony. „Raz wreszcie – podkreślał – na tej ziemi jakby przez Boga zapomnianej, musi zapano- wać swoboda i prawo wolnego, niczym nieskrępowanego wypowiedzenia się o dążeniach i potrzebach”. Wojsko polskie, którym dowodził, miało przynieść jedynie „wolność i swobodę”. „Chcę – zapewniał Piłsudski – dać Wam możność rozwiązania spraw wewnętrznych, narodowościowych i wyznaniowych tak, jak sami tego sobie życzyć będziecie, bez jakiegokolwiek gwałtu, lub nacisku ze strony Polski”. De- klarację tę miało uwiarygodnić wprowadzenie nie wojskowego, a cywilnego zarządu, składającego się z „ludzi miejscowych, synów tej ziemi”. Oni to mieliby zadbać o „ułatwienie ludności wypowiedzenia się co do losu i potrzeb przez swobodnie wybranych przedstawicieli”, wyłonionych w oparciu o demo- kratyczną ordynację wyborczą. Piłsudski adresował tym razem swój program federacyjny nie do polityków, lecz miejscowego spo- łeczeństwa, do Polaków, Litwinów, Białorusinów, Żydów… Jego krok, co nie było bez znaczenia wobec bliskiego momentu ostatecznych decyzji również w sprawie granic Rzeczypospolitej, wywołał bardzo przychylne reakcje ze strony obradujących w Paryżu mężów stanu. Po rozstrzygnięciu sporu polsko-niemieckiego Rzeczpospolita stawała twarz w twarz z Rosją. Białą bądź czerwoną…

127 50. Bój o granice

Cz. 5. Pomiędzy „białą” a „czerwoną” Rosją

W dniu, w którym polskie wojsko maszerowało ku Wilnu, granicę zachodnią przekraczały transporty przewożące do kraju oddziały „błękitnej amii” gen. Hallera. Dobrze wyszkolona, świetnie wyposażona w sprzęt wojenny, wzmocniła ona wydatnie siły zbrojne odradzającego się państwa. W maju, pomimo zastrzeżeń koalicji, oddziały Hallera użyte zostały w akcji przeciwko siłom ukraińskim w Galicji wschod- niej. Ofensywa, podjęta na tym odcinku, doprowadziła do zajęcia Stanisławowa. Wkrótce jednak „błękitną armię” i formacje wielkopolskie trzeba było wycofać na powrót do zachodnich obszarów kraju. Wzrosło bowiem, i to wręcz dramatycznie, zagrożenie ze strony Niemiec. Reichswehra gotowała się do ataku na Polskę. Silne grupy uderzeniowe ze Śląska, Pomorza i Prus Wschodnich miały wpierw odzyskać Wiel- kopolskę, a potem koncentrycznie uderzyć na Warszawę. Niemcy zamierzali w ten sposób wymusić na koalicji korzystne dla nich rozstrzygnięcia terytorialne. Niemcy, decydując się na militarny szantaż, usiłowały zapobiec finalizacji decyzji granicznych, pro- ponowanych przez Komisję Cambona. W myśl jej raportu polskiej stronie przypaść miał Górny Śląsk, Wielkopolska, Pomorze wraz z Gdańskiem i Powiśle, przez który to obszar przebiegała łącząca Warszawę i Gdańk linia kolejowa. O losach Warmii i Mazur zadecydować miał plebiscyt. Decyzje te, wbrew polskim oczekiwaniom, nie okazały się ostateczne. Jako pierwszy zakwestionował je Lloyd George. Atak brytyjskiego premiera skoncentrował się na dwu fragmentach przyszłej polsko-niemie- ckiej linii granicznej – Gdańsku i Powiślu. Zbyt wielka liczba Niemców w Polsce, wedle Lloyd George’a, była zapowiedzią przyszłej wojny, a nikt przecież, dodawał on, nie będzie chciał „umierać za Gdańsk”. Pojawił się też inny, istotny argument – obawa, że Niemcy nie zechcą podpisać traktatu pokojowego. W początkach maja wpierw Polakom, a potem delegacji niemieckiej zakomunikowano nowe decy- zje. Po Warmii i Mazurach kolejny plebiscyt miał być przeprowadzony na Powiślu, Gdańsk natomiast nie zostawał oddany Polsce, lecz przewidywano dla niego status Wolnego Miasta, znajdującego się pod kontrolą Ligi Narodów. Nie był to wszak kres ustępstw koalicyjnych. Dyplomatyczne przeciwdziałanie niemieckie, wsparte groźbą wznowienia działań wojennych, sprawiło, iż w połowie czerwca postanowio- no, by plebiscyt rozstrzygnął również sprawę przynależności państwowej Śląska. Wiara w „sprawiedliwy wyrok” konferencji pokojowej przyniosła więc Polsce ciężkie, polityczne klęski. Sukcesy wynikały jedy- nie ze stwarzania faktów dokonanych. Na zachodzie wobec przewagi militarnej Niemiec nie było o nie jednak łatwo. Ostatecznie traktat pokojowy z Niemcami podpisany został 28 czerwca 1919 r. w Wersalu pod Pa- ryżem. W myśl jego postanowień Polska otrzymała obszar zajmujący ponad 45 tys. km², a zamieszkały przez trzy miliony ludności (Wielkopolskę i Pomorze Gdańskie). O losach bez mała 30 tys. km² z niemal trzymilionową ludnością rozstrzygały plebiscyty. Warto tu dodać, iż traktatowi zasadniczemu towarzy- szył, narzucony Polsce i niektórym innym mniejszym państwom, tzw. mały traktat wersalski, regulujący problem ochrony praw mniejszości narodowych. Zasady w nim zawarte, generalnie słuszne, stwarzały jednak wygodny pretekst do zewnętrznych ingerencji w wewnętrzne sprawy polskie. Obawy przed takim właśnie stanem rzeczy nie okazały się jak pokazał czas, bezpodstawne. Traktat wersalski, aczkolwiek zawierał krzywdzące Polskę rozstrzygnięcia terytorialne, oznaczał jed- nak międzynarodowe uznanie jej jako państwa niepodległego. W tej sytuacji sejm, po burzliwej debacie, zdecydował znaczną większością głosów o jego ratyfikacji. Decyzji tej nie przyjęli wszakże do wiadomo- ści członkowie śląskiej Polskiej Organizacji Wojskowej. Uprzednio dwukrotnie – w kwietniu i czerw- cu – udało się politykom, a przede wszystkim Korfantemu, zapobiec wybuchowi tam powstania. W poło- wie sierpnia, w atmosferze strajkowej, w momencie nasilenia się krwawych niemieckich represji, nie było to już możliwe. Do powstania doszło jednak w wyjątkowo niekorzystnej sytuacji. Dowództwo nie było jednolite. Zabrakło, jakże istotnego, elementu zaskoczenia. Siły powstańcze, choć walczyły z ogromną determinacją, były bardzo słabo uzbrojone. Rząd polski wreszcie, skrępowany postanowieniami wersal- skimi, nie mógł przyjść ze zbrojną pomocą, poprzestając na nieoficjalnym, zbyt małym zresztą, wspar-

128 ciu. W tej sytuacji już po tygodniu powstanie upadło. Za Brynicę, na „polską” stronę, przeszło ponad 20 tysięcy zagrożonych represjami osób. I choć powstańcy manifestowali czynem potrzebę przyłączenia ziemi śląskiej do Polski, to odpływ ofiarnych, pełnych determinacji jednostek zaważył na polskich przy- gotowaniach plebiscytowych. Realne możliwości poszerzenia terytorium państwowego istniały, od czerwca 1919 r., jedynie na wschodzie. Strona polska dysponowała przy tym mocnymi atutami. Czerwcowa ofensywa wojsk Za- chodnioukraińskiej Republiki nie przyniosła im sukcesu, co więcej, w końcu czerwca polskie oddziały zmusiły je do wycofania się za Zbrucz. Jedynym przeciwnikiem armii polskiej w tym rejonie pozostały zatem siły Dyrektoriatu. W tej sytuacji obradująca w Paryżu Rada Najwyższa zmuszona została do pod- jęcia w sprawie przyszłości tych ziem konkretnej decyzji. Zgodnie ze stanem faktycznym od 25 czerwca przeszły one pod czasowy zarząd Polski, aczkolwiek Polska została zobowiązana do wprowadzenia tam autonomii i przeprowadzenia w przyszłości plebiscytu. Państwa koalicji, a zwłaszcza Francja, nie pragnę- ły, by doszło do definitywnych, terytorialnych rozstrzygnięć. Zakładano, czemu dała wyraz w specjalnej uchwale komisja Cambona jeszcze w kwietniu, że bieg granicy państwa polskiego na wschodzie ustalony zostanie dopiero wówczas, gdy w Rosji wyłoni się rząd zdolny do prowadzenia w tej sprawie pertraktacji. Innymi słowy, rząd „białej”, a nie „czerwonej” Rosji. Piłsudski doskonale wiedział, że restytucja państwowości rosyjskiej w przedrewolucyjnym ustrojo- wym kształcie stwarza groźbę ograniczenia polskich aspiracji terytorialnych na wschodzie do linii Bugu. „Biała” Rosja w większym jeszcze stopniu zagrażała państwowym planom Ukrainy Naddnieprzańskiej, toteż Naczelnik już we wrześniu zezwolił na zawarcie rozejmu z siłami Petlury, z którymi wojsko polskie walczyło na Wołyniu. Rozejm ten umożliwił Petlurze, po opanowaniu przez wojska Antona Denikina Kijowa, przeniesienie się wraz z ukraińskim rządem do Kamieńca Podolskiego i oddaniu się tam pod polską opiekę. Na wschodzie zatem, nie licząc nieprzychylnej Polsce Litwy (którą od Polski od końca lipca oddzie- lała biegnąca od Suwalszczyzny po Dźwinę tzw. linia Focha), od jesieni 1919 r. Rzeczpospolita miała do czynienia już tylko z Rosją. Od stanowiska Piłsudskiego zależało, która z Rosji, „biała” bądź „czerwona”, pozostanie na placu boju. Linia frontu, obsadzona jesienią przez polskie oddziały, ciągnęła się od Dźwiny, przez Berezynę, Słucz aż do Zbrucza. Wspólne uderzenie na Armię Czerwoną Polaków i sił Denikina mogłoby oznaczać pokonanie bolszewików. Piłsudski jednak nakazał swym armiom zachować neutralność. Co więcej, w to- czonych od października w Mikaszewiczach na Polesiu poufnych rokowaniach z wysłannikiem Lenina, Julianem Marchlewskim (Piłsudskiego reprezentował Ignacy Boerner), nakazał zapewnić rozmówców, że strona polska wstrzyma się od podjęcia działań ofensywnych. Liczył na to, że w razie zwycięstwa czer- wonej Rosji Polska, wspierając Petlurę, zdoła podyktować na wschodzie własne warunki. Piłsudski nie przeliczył się. Denikin podzielił los admirała Aleksandra Kołczaka i gen. Nikołaja Ju- denicza. Jedynym przeciwnikiem, którego na wschodnich kresach należało ostatecznie pokonać, była już tylko bolszewicka Rosja. Kończył się 1919 r. Decydujące starcie przynieść miał dopiero 1920 r.

129 51. Bój o granice

Cz. 4. Rok 1920

U schyłku 1919 r. sytuacja na wschodnich rubieżach odbudowywującego swe granice państwa zda- wała się być w pełni wyjaśniona. Po klęsce Denikina ostatnim przeciwnikiem, który mógł zagrażać Pol- sce, była już tylko czerwona, bolszewicka Rosja. Z nią też siły polskie, dowodzone przez Piłsudskiego, gotowały się do rozgrywki. Jak mniemano, ostatecznej. Był to prawdziwy wyścig z czasem. Obydwie strony gromadziły środki, przegrupowywały swe od- działy, prowadziły, choć czynili to przede wszystkim bolszewicy, intensywną akcję dyplomatyczno-pro- pagandową. Pierwszy militarny krok wykonali jednak Polacy. Już 3 stycznia 1920 r. dywizje dowodzone przez gen. Rydza-Śmigłego ruszyły, wspomagane przez oddziały łotewskie, na Dyneburg. Potężne mrozy ułatwiły sforsowanie skutej lodem Dźwiny i po krótkich, ale zaciętych walkach, miasto zostało zdobyte. Polacy wystąpili wszakże w roli szczególnej – zdobyty aż po Dryssę obszar przekazano Łotyszom. Polskie powodzenie na odcinku dyneburskim wywołało potężne zaniepokojenie ze strony Moskwy. Wcześniej jeszcze, 22 grudnia, minister spraw zagranicznych Rosji bolszewickiej, Gieorgij Cziczerin, zwrócił się do rządu polskiego z notą, w której proponował nie tylko zawarcie „trwałego pokoju”, ale domagał się określenia zarówno daty, jak i miejsca rokowań pokojowych. Odpowiedzi ze strony pol- skiej nie było, bowiem sowiecki dygnitarz występował również w imieniu „wszystkich polskich organi- zacji robotniczych i demokratycznych”, toteż 28 stycznia Cziczerin ponowił swą inicjatywę. Miała ona w pierwszym rzędzie wymiar propagandowy, bowiem została nadana otwartym tekstem przez radio. Adresowano ją nie tylko do Naczelnika Państwa i rządu, ale i „polskiego ludu”. Cziczerin, wespół z Le- ninem i Trockim, apelowali, by Polacy nie ulegali „imperialistycznym podszeptom” prowadzącym do „bezsensownej i zbrodniczej wojny z Rosją Sowiecką”. Zapewniali, iż bolszewicki rząd bez jakichkolwiek wstępnych warunków uznaje niepodległość i suwerenność państwa polskiego. Dodawali też, iż każda sporna kwestia może zostać rozwiązana na drodze pokojowej. Wystąpieniu temu towarzyszyło kolejne, sygnowane tym razem przez przewodniczącego wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonaw- czego, Michaiła Kalinina, oświadczenie. Ono również, chociażby ze względu na adresata, czyli „naród polski”, miało wyłącznie propagandowy charakter. Odpowiedź polskiego ministra spraw zagranicznych, Stanisława Patka, była lakoniczna. Rząd polski potwierdzał odbiór propozycji i zapewniał, że Polska przedstawi swe stanowisko po jej wnikliwym roz- patrzeniu. Piłsudski nie miał jednak złudzeń. Z analiz polskiego Sztabu Generalnego wynikało niezbi- cie, iż Armia Czerwona, gotując się do marszu na zachód, będzie zdolna do działania nie wcześniej, jak latem. „Dyplomatyczne” kroki bolszewików nie były zatem niczym innym, jak próbą zyskania na czasie. A zarazem tworzyły one wrażenie, zwłaszcza w zbałamuconej propagandowo zachodniej Europie, iż agresywne zamiary wobec sowieckiej Rosji ma właśnie Polska. Piłsudski, konstruując swe plany wschodnie, musiał zatem rozwiązać cały szereg skomplikowanych problemów. Rzecz szła i o właściwe przygotowanie armii, składającej się przecież w większości z młode- go, mało jeszcze ostrzelanego żołnierza, i o zneutralizowanie obaw zachodnich polityków (czemu służyć miała misja styczniowa ministra Patka do Londynu), i na koniec o przekonanie sejmowej większości dla zasad wypracowanych w kwestiach wschodnich w Belwederze. Ostatni problem rozstrzygnięty został już 24 lutego. Dwie sejmowe komisje, wojskowa i spraw zagranicznych, głównie dzięki znakomitej argu- mentacji wiceministra spraw wojskowych, gen. Sosnkowskiego, przyjęły do wiadomości zasady, wedle których polski gabinet zamierzał odpowiedzieć na noty Moskwy. Strona polska nie odrzucała bolszewickich propozycji. Domagała się jednak, by krzywdy rozbiorowe zostały naprawione, zaś ludność, zamieszkująca obszar dawnej Rzeczypospolitej na jej wschodnich ru- bieżach, uzyskała realną możliwość swobodnego wypowiedzenia się co do swej przynależności państwo- wej. Polska nota, wyekspediowana przez Patka 27 marca, zawierała zatem zgodę na wszczęcie rokowań, proponując zarazem jako ich miejsce Borysów, czemu towarzyszyłoby lokalne, obejmujące ten właśnie odcinek, zawieszenie broni. Cziczerin zaakceptował jedynie termin ewentualnych rozmów – 10 kwiet-

130 nia – natomiast stronie rosyjskiej nie odpowiadało ani miejsce, ani ich frontowy kontekst. Zamiast Bo- rysowa w kolejnych, wystosowywanych przez Moskwę notach pojawiały się nazwy miast estońskich, ale i Petersburga, Warszawy, Białegostoku, Grodna, a nawet Londynu czy Paryża. W owej grze pozorów ukrywało się to, co dla bolszewików było naprawdę istotne – żądanie zawieszenia działań wojennych na całej długości frontu. Sparaliżowanie polskich poczynań militarnych dawałoby w ten sposób Armii Czerwonej tak pożądaną organizacyjną i, co ważniejsze, operacyjną przewagę. Siły bolszewickie zaś, w trakcie owych pozorowanych rokowań, stale rosły. W początkach kwietnia naprzeciwko Polaków stały 4 armie: 15-ta nad Dźwiną, 16-ta na Polesiu, 12-ta na Wołyniu i 14-ta na Po- dolu. Od kwietnia przeciwpolski front zaczęły wzmacniać oddziały walczące dotąd z Denikinem. Zbliżał się czas ostatecznego rozstrzygnięcia. W końcu kwietnia Piłsudski nie mógł już zwlekać. I choć uderzenie polskie nie mogło objąć całego, ciągnącego się od Dźwiny do Dniestru, frontu, nieprzyjaciela należało niezwłocznie uprzedzić. Celem operacji miał być zatem Kijów. Wyprawa do serca Ukrainy miała jednak nie tylko militarny, ale i polityczny charakter. Piłsudski, kierując się swymi federalistycznymi planami, zamierzał dopomóc Petlurze w odbudowie państwa ukra- ińskiego. Trudne, prowadzone jeszcze od jesieni 1919 r. rokowania, doprowadziły ostatecznie do pod- pisania 21 kwietnia 1920 r. polsko-ukraińskiego układu. Regulowano w nim przebieg linii granicznej, ustalano – w odrębnej konwencji – zasady wojskowego współdziałania, rząd polski zaś, uznając prawo „Ukrainy do niezależnego bytu państwowego”, stawał się rzeczywistym gwarantem tego bytu. Co więcej, jeszcze przed formalnym podpisaniem układu, bo już w momencie przyjęcia poufnych uzgodnień, z in- ternowanych w Polsce żołnierzy armii naddnieprzańskiej zaczęto formować oddziały ukraińskie. Czytelnym zapisem intencji strony polskiej stała się odezwa Naczelnego Wodza, skierowana „do wszystkich mieszkańców Ukrainy”. Piłsudski zapowiadał w niej, że „wojska polskie usuną z terenów, przez naród ukraiński zamieszkałych, obcych najeźdźców”, same pozostając na nim dopóty tylko, dopóki nie obejmie nad nim władzy „prawy rząd ukraiński”. Realność najpiękniej nawet brzmiących deklaracji politycznych zależała jednak od sukcesu orężne- go. Ten zaś, zwłaszcza w pierwszych dniach wyprawy kijowskiej, zdawał się być bliski. Już 26 kwietnia oddziały polskie zajęły Żytomierz. Nazajutrz – Koziatyń i Berdyczów. Wreszcie 8 maja polscy piechurzy i kawalerzyści wkroczyli do Kijowa, przechodząc zarazem na prawy brzeg Dniepru. Siły armii bolszewi- ckich zdawały się być wyczerpane. Piłsudski gotował się do kolejnego uderzenia – na Mohylów. Błyskawiczne postępy polskiej ofensywy wywołały w kraju prawdziwy, powszechnie demonstrowany, entuzjazm. Wiwatowała ulica. Dziękczynny adres do Naczelnego Wodza wystosował Sejm. Trudno się więc dziwić, że przybywającego 18 maja do Warszawy Piłsudskiego marszałek Sejmu, Wojciech Trąm- pczyński, witał jak tryumfatora, jak wodza, powracającego „ze szlaku Bolesława Chrobrego”. Za Piłsud- skim od wschodu nadciągała jednak potężna burza. Pierwsza próba bolszewickiego kontruderzenia nastąpiła już 14 maja. Na północnym odcinku fron- tu, w okolicach Lepla i Uszcza, ruszyła na pozycje polskie XV sowiecka armia. Druga, XVI, uderzyła od Berezyny na Borysów. Sytuacja ta zmusiła Piłsudskiego do zrezygnowania z ofensywnych planów na po- łudniu. Odwody, którymi Naczelny Wódz dysponował, przerzucono niezwłocznie na północny odcinek frontu. Bolszewicy zostali odrzuceni nad Autę i Berezynę. Niebezpieczeństwo na północy, jak szybko się okazało, jedynie przejściowo, zostało zażegnane. Nowe, w postaci armii konnej Budionnego, pojawiło się natomiast na południu. Budionny próbował przełamać front polski już w końcu maja. Odepchnięty przez 13 dywizję (nie- gdyś 1 w „błękitnej armii”) bolszewicki dowódca zdołał jednak natrafić na lukę na styku dwu polskich armii i przerwał linię frontu. Wyrwę tę udało się jeszcze załatać, wszelako rajdy konarmii, operującej na głębokich tyłach, niebezpiecznie dezorganizowały polskie zaplecze. Czerwona Rosja, zagrożona utratą Ukrainy, zmobilizowała, odwołując się w swej propagandzie i do potępianych wcześniej akcentów nacjonalistycznych, wszystkie swe siły. Odtworzono, zniszczoną nie- mal doszczętnie w pierwszej fazie polskiej ofensywy, XII armię. Z armii XIV atakowała polskie oddziały silna grupa Jakira. Od tyłu groził Budionny. W tej sytuacji czująca się coraz niepewniej polska 3 armia, choć z ociąganiem, 10 czerwca opuściła Kijów. Wojsko polskie zaczęło się cofać. W momencie, gdy front południowy zaczął się stabilizować na terenie Wołynia, na północy ruszyło długo przygotowywane ude- rzenie. Dowódca północno-zachodniego frontu, Tuchaczewski, zapowiadał, że „droga do światowego

131 pożaru wiedzie poprzez trupa Polski!”. Czerwona Rosja zamierzała rozprzestrzenić rewolucyjny pożar na całą Europę. Siła bolszewickiego uderzenia przeszła polskie oczekiwania. Już w nocy z 6 na 7 lipca siły Tucha- czewskiego sforsowały Berezynę. Północny front zaczął się łamać. W kilka dni później, 11 lipca, polskie oddziały opuściły Mińsk. Wreszcie 14 lipca bolszewicy wkroczyli do Wilna, przekazując zresztą stolicę Litwy władzom w Kownie. Armia polska cofała się coraz gwałtowniej. Padły pozycje na linii Niemna i Szczary. W pięć dni po Wilnie bolszewicka konnica wdarła się do Grodna. 28 lipca zajęty został Biały- stok. W końcu lipca przeciwnik podchodził pod linię Narwi i Bugu. Polska armia, choć ponosiła dotkliwe porażki, nie została rozbita. Zawodzili niekiedy wyżsi dowódcy, stąd ów – zarzucany później Piłsudskiemu – „kontredans”, polegający na ich wymianie, żołnierz jednak nie tracił ducha. Tracili go natomiast politycy. Piłsudski z następcy Chrobrego stał się konstruktorem klęski. Polityczni przeciwnicy, głównie spod znaku narodowej demokracji, domagali się, by zastąpić go kimś innym. Oczekiwano też ratunku od Zachodu, który na konferencji w belgijskim Spa zażądał od bolszewików wstrzymania ofensywy i zadowolenia się linią graniczną, do jakiej aktualnie dotarła Czer- wona Armia. Wykreślona w ten sposób linia, od angielskiego ministra spraw zagranicznych zwana linią Curzona, redukowała Polskę w praktyce do obszarów etnograficznych. Bolszewicy, prowadząc rokowa- nia, grali jednak na zwłokę. Ich oddziały nie zamierzały się zatrzymywać, a propozycje, wysunięte pod adresem Polski w czasie bezpośrednich rokowań, czyniłyby z Rzeczypospolitej wasala z „czerwonym” rządem, jaki właśnie, na czele z Dzierżyńskim i Marchlewskim, instalował się właśnie w Białymstoku. Od początku lipca o losach Polski decydowała wpierw Rada Obrony Państwa, od 24 lipca wspiera- na przez nowy gabinet, będący rządem jedności narodowej, na czele z Witosem i Daszyńskim. Rosnące niebezpieczeństwo zjednoczyło i społeczeństwo, i swarzących się polityków. Zaczęto formować armię ochotniczą. O wsparcie państwa zaapelował do chłopów Witos. Rozstrzygnięcie zapaść musiało jednak na froncie. Ten zaś zbliżał się do Wisły do Warszawy. Piłsudski, dla którego wojenne powodzenie bolszewików było początkowo sporym zaskoczeniem, wkrótce zaczął przemyśliwać o odwróceniu karty. Początkowo nosił się z planem uderzenia w bok nacie- rających sił bolszewickich, opierając się o twierdzę brzeską. Niestety, dowodzona przez gen. Sikorskiego armia nie zdołała jej dostatecznie długo utrzymać, toteż w pierwszych dniach sierpnia Marszałek, ściśle współpracując z nowym szefem sztabu, gen. Rozwadowskim, przygotował nowy plan. Jego ideą było ude- rzenie od południa, od strony rzeki Wieprz, na próbujące zająć Warszawę rozciągnięte oddziały Tucha- czewskiego, marzącego o powtórzeniu manewru Paskiewicza. Było to możliwe po przegrupowaniu sił, powstrzymaniu na południu Budionnego, zdobywającego Lwów, a przede wszystkim po wlaniu w żołnie- rza nowego, bojowego ducha. Piłsudski, odrzucając pomysły francuskiego doradcy, gen. Maxime’a Wey- ganda, radzącego prowadzenie biernej, stacjonarnej obrony zdołał zrealizować swój zamysł. W ten sposób doszło do „cudu nad Wisłą”, do 18 najważniejszej bitwy w dziejach świata. Natarcie głównych sił, które ruszyły do boju 16 sierpnia, poprzedziły zacięte walki pod Radzyminem i atak dowodzonej przez Sikorskiego 5 armii w kierunku Nasielska. Bolszewicy zostali osadzeni w miej- scu. I wtedy to, ku ich niebotycznemu zaskoczeniu, ujrzeli na swych tyłach polskie oddziały. Gwałtowne parcie do przodu zamieniło się w paniczny odwrót. Próby zorganizowania oporu na linii rzek litewskich nie powiodły się i bolszewicy odstępowali coraz dalej. Jednak i strona polska była już zmęczona wojną, toteż rokowania pokojowe prowadzone w Rydze, doprowadziły wpierw do zawieszenia broni, a 18 marca 1921 r. do podpisania pokoju, który wytyczał wschodnią granicę II Rzeczypospolitej. W trakcie bolszewickiego naporu Polska poniosła wszak inne, dotkliwe straty. Katastrofę przynio- sły, przeprowadzone 11 lipca, plebiscyty na Warmii, Mazurach i Powiślu, gdzie znikomy tylko procent mieszkańców oddał swój głos za Polską. W Spa zachodnie mocarstwa przyznały sporne tereny Śląska Cieszyńskiego Czechosłowacji. Osiągnęli natomiast swe cele powstańcy śląscy, po raz drugi w sierpniu 1920 r. chwytając za oręż. Gen. Żeligowski zaś odbił z rąk litewskich Wilno, „buntując” swą dywizję na rozkaz Piłsudskiego i powołując na tym obszarze do życia tzw. Litwę Środkową. Bój o granice, wyjąwszy odcinek górnośląski, dobiegał tym samym końca. Nadchodził tym samym czas finalizacji sporu o kształt ustrojowy Rzeczypospolitej.

132 52. Spór o kształt ustrojowy

Ze zmagań militarnych, toczonych nieprzerwanie od listopada 1918 r., II Rzeczpospolita wyłoniła się jako państwo rozległe, liczące 388.600 km², ale mało zwarte, jego granice wynosiły bowiem ponad 5,5 tys. km. Międzywojenna Polska zajmowała pod względem powierzchni szóste miejsce w Europie, zamieszkiwało ją zaś, według danych spisowych z 1921 r., 27 milionów mieszkańców. Gęstość zaludnienia wynosiła więc 70 osób na km². Prawie 3/4 obywateli mieszkało na wsi, ale w przemyśle pracowało niemalże 2 miliony osób. Około 1/3 ludności stanowiły przy tym mniejszości narodowe, z najliczniejszą ukraińską na czele (14% ogółu ludności, dalej kolejno Żydzi – 8%, Białorusini – 3,9%, Niemcy – 3,8%, a także Czesi, Litwini, Rosjanie czy reprezentanci mniejszości tak egzotycznych, jak Tatarzy i Karaimi). Wśród wyznań domino- wało katolickie (nieco ponad 75%, przy czym wyznawcy obrządku rzymskokatolickiego stanowili niemal 65%, a greckokatolickiego 10,5%). Inne, liczące się grupy wyznaniowe to: prawosławni (prawie 12%), wyznanie mojżeszowe (niemal 10%) i na koniec ewangelicy (nieco ponad 2,5%). Młode państwo, w inte- resie wszystkich swych obywateli, musiało możliwie szybko w jednoznaczny sposób określić swój kształt ustrojowy. Podstawowym dokumentem, regulującym te kwestie, mogła być tylko ustawa konstytucyjna. Uchwalenie konstytucji było najważniejszym zadaniem sejmu wyłonionego w wyborach styczniowych 1919 r. Specjalna Komisja Konstytucyjna obradowała już od 14 lutego, czyli zebrała się po raz pierwszy dosłownie w kilka dni po inauguracji sejmowych obrad. Finał – przyjęcie ustawy konstytucyjnej – na- stąpił 17 marca 1921 r. Przez dwa lata, zarówno na forum Komisji Konstytucyjnej, jak i podczas plenarnych obrad sejmo- wych, reprezentanci poszczególnych sił politycznych toczyli zaciekłe, niekiedy dramatyczne, spory. Nikt nie kwestionował konieczności opowiedzenia się za systemem parlamentarno-republikańskim jako ustrojową podstawą państwowej budowli. Różnice zdań, i to o zasadniczym charakterze, dotyczyły na- tomiast kilku nader istotnych kwestii. Pierwsza z nich wiązała się z tym, czy polski parlament winien być jedno- czy dwuizbowy. Druga dotyczyła sposobu wyboru głowy państwa, roli, jaką powinna ona pełnić i uprawnień jej przypisanych. Trzecia odnosiła się do sytuacji prawnej mniejszości narodowych. Czwar- ta – problemu wolności sumienia i wyznania, w tym roli, jaką winien odgrywać Kościół katolicki. Pojawiło się też zagadnienie praw i swobód obywatelskich, w tym rozwiązań ustawowych związanych z prawami socjalnymi ludzi pracy. I na koniec, choć kwestie te zostały rozstrzygnięte jeszcze przed marcem 1921 r., próbowano pogodzić odmienne punkty widzenia w kwestii reform stosunków własnościowych na wsi czyli, innymi słowy, rozwiązać problem tak istotnej dla ruchu ludowego reformy rolnej. Reprezentanci wsi, dysponujący w parlamencie znaczną, choć rozproszoną siłą, zdołali przeforso- wać swoje propozycje już 10 lipca 1919 r. Wówczas to, po dramatycznym głosowaniu, większością zale- dwie jednego głosu, przyjęto uchwałę „w przedmiocie zasad reformy rolnej”. Jej najistotniejsze założenia sprowadzały się do przyjęcia formuły, że o ustroju rolnym państwa decydować będą silne gospodarstwa chłopskie. Państwo wzięło na siebie rolę regulatora stosunków własnościowych, ono to bowiem miało kierować procesem parcelacji. Uzgodniono również, że zasób ziemi przeznaczonej pod parcelację miał pochodzić z nadwyżek, którymi dysponowały majątki prywatne. Maksymalną wielkość tych majątków określono na 180 ha, z wyjątkiem majątków położonych na kresach, gdzie obowiązywał limit 400 ha. Na uchwalenie ustawy „o wykonywaniu reformy rolnej” chłop musiał jednak czekać aż rok, bo do 15 lipca 1920 r. Podjęto ją wówczas jednogłośnie, a o tej szczególnej zgodności poglądów decydowała ciężka sytuacja kraju. Sejm pragnął i w taki sposób zmobilizować chłopa do czynnego udziału w toczącej się wojnie. Ustawa stanowiła m.in., że 80% zapasu ziemi przeznacza się dla bezrolnych i małorolnych, zapowiadała możliwość uzyskania długoletniego kredytu amortyzacyjnego na zakup ziemi, a nawet prze- widywała utworzenie specjalnego funduszu na bezpłatne uposażenie inwalidów wojennych i zasłużonych żołnierzy. Parcelacji nie prowadzono jednak zbyt sprawnie, a w praktyce nie realizowano jej w odniesieniu do majątków prywatnych. Ostatecznie Najwyższy Trybunał Administracyjny zdecydował, iż nie może być ona realizowana drogą przymusowego wykupu ziemi, bowiem przepis o wykupie za 50% wartości gruntu potraktowany został jako sprzeczny z odpowiednim konstytucyjnym zapisem głoszącym zasadę ochrony własności.

133 Inne sporne kwestie rozstrzygnięte zostały dopiero w momencie, gdy przedłużające się debaty gro- ziły, iż w negatywny sposób wpłyną one na losy zbliżającego się plebiscytu na Górnym Śląsku. Kompro- mis był w tym przypadku zwycięstwem prawej strony izby, która zdołała przeforsować zdecydowaną większość swych postulatów. Lewicy, reprezentowanej w izbie przez PPS i PSL-„Wyzwolenie”, nie udało się przede wszystkim wpro- wadzić zasady jednoizbowości parlamentu. PPS gotowa była, co prawda, zaakceptować ideę drugiej izby, jednak pod warunkiem, że w postaci Izby Pracy będzie ona w gruncie rzeczy pełnić rolę reprezentacji pracowniczej. Ostatecznie zwyciężyła koncepcja utworzenia senatu, jako izby wyższej, będącej – choćby ze względu na bardziej umiarkowany skład politycznie – przeciwwagą dla sejmu. Z obawy przed kandydaturą Piłsudskiego w wyborach prezydenckich prawica w istotny sposób doprowadziła do ograniczenia kompetencji głowy państwa, pozostawiając dla niej niemal wyłącznie uprawnienia reprezentacyjne. Przeforsowała też postulat, by prezydenta wybierał parlament, a nie od- bywało się to na drodze głosowania powszechnego. W pozostałych kwestiach dopracowano się bardziej wyważonych, kompromisowych formuł, aczkolwiek niektóre artykuły konstytucji, mówiące przykładowo o swobodach obywatelskich, odwoływały się do norm specjalnych, mających szczegółowo regulować te kwestie. Stwarzało to praktyczne możliwości ich ograniczania. Niemniej jednak przyjęta ogromną więk- szością głosów przez Sejm Ustawodawczy 17 marca 1921 r. ustawa konstytucyjna, ostatecznie wprowa- dzała II Rzeczpospolitą do grona państw demokratycznych. Podstawą, na której opierała się przyjęta w Konstytucji Marcowej konstrukcja ustrojowa, była zasada zwierzchności narodu. Precyzował ją artykuł 2, który głosił, że „Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do narodu”. Oznaczało to dopuszczenie do udziału w życiu publicznym wszystkich bez wyjątku klas, warstw czy grup społecznych, składających się na naród, czy ujmując rzecz nieco inaczej, ogół obywateli państwa. Zasadę zwierzchności uzupełniała kolejna, zasada reprezentacji. W jej myśl bezpośrednimi organami Narodu stawały się w zakresie ustawodawstwa Sejm i Senat, w zakresie władzy wykonawczej prezydent i rząd, wreszcie w obszarze sprawiedliwości niezawisłe sądy. System, przyjęty w ustawie konstytucyjnej, aczkolwiek opierał się na klasycznej zasadzie trójpodziału władz, znaczną przewagę zapewniał władzy ustawodawczej. Jej dominująca pozycja wynikała z faktu, że konstytucja podporządkowywała jej organa władzy wykonawczej. Prezydenta wybierało Zgromadzenie Narodowe (czyli połączony Sejm i Senat), natomiast rząd był przed Sejmem odpowiedzialny politycznie, bowiem zarówno cała Rada Ministrów, jak też poszczególni ministrowie musieli podawać się do dymisji na każde takie żądanie izby sejmowej. Sejm był w praktyce nierozwiązywalny (teoretycznie przed upły- wem kadencji mógł dokonać tego prezydent, ale tylko za zgodą kwalifikowanej większości, czyli 3/5, Se- natu), prezydent zaś nie dysponował nawet wetem ustawodawczym! Podstawowym zadaniem izb było uchwalania ustaw. Tylko na tej drodze można było skonstruować budżet państwa, określić stan liczebny wojska i wyznaczyć datę poboru rekruta, nałożyć podatki czy ustalić system monetarny. Kadencja tak Sejmu, jak i Senatu (który w stosunku do propozycji sejmowych dysponował wetem zawieszającym), miała trwać pięć lat. Władza wykonawcza znajdowała się w rękach prezydenta występującego łącznie z odpowiedzial- nymi ministrami. Prezydent, choć dysponował prawem odwoływania gabinetu, samodzielnie mógł mianować jedynie premiera. W praktyce musiał się on jednak liczyć z układem sił w izbie sejmowej, gdyż w sytuacji, gdy wyłoniła się trwała większość sejmowa ze swym przywódcą, jego rola stawała się czysto formalna. Do prezydenta należało również zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi, wyposażony był on w prawo łaski, wreszcie reprezentował państwo na zewnątrz. Za to, co działo się w kraju, od- powiadał natomiast rząd. Z innych, istotnych postanowień, wymienić warto sankcjonowanie istnienia wyposażonego w szero- kie kompetencje samorządu terytorialnego oraz gospodarczego. Zapewnione zostały również, co stanowi o istocie demokracji, swobody obywatelskie. Ich katalog zaś był nader rozległy. Obejmował pełną ochronę wolności i mienia, gwarantował całkowitą równość wobec prawa bez różnicy pochodzenia, narodowo- ści, rasy czy religii, poręczał prawo do swobodnego wyrażania myśli, zapewniał wolność prasy, swobodę zgromadzeń i tworzenia stowarzyszeń, chronił pracę Mniejszościom narodowym natomiast dawał prawo do zachowania narodowości, pielęgnowania języka i odrębnej kultury. Wszystkim obywatelom poręczo- no też wolność wyznania i sumienia. Obywatel był natomiast zobowiązany do wierności państwu, służby wojskowej oraz poszanowania tak władz, jak i obowiązującego w państwie prawa.

134 O praktycznej stronie realizacji zasady reprezentacji decydowała natomiast ordynacja wyborcza. Konstytucja Marcowa stanowiła, że będzie ona konstruowana wedle zasady pięcioprzymiotnikowości, co oznaczało, iż wybory będą powszechne, równe, tajne, bezpośrednie i proporcjonalne. Ten ostatni ele- ment ordynacji sprawiał, iż do parlamentu dostać mogły się i małe, lokalne ugrupowania. Niewątpliwie wpływało to na rozdrobnienie sceny politycznej. Parlament zaś, owa najwyższa magistratura narodowa, miał rozwiązywać problemy nie tylko najistotniejsze dla bytu państwa, ale i niezwykle skomplikowane. A że rozstrzygać chciał w praktyce o wszystkim, szybko okres jego przewagi w państwie nazwany został czasem „sejmokracji”.

135 53. Czasy sejmokracji

Sejm ustawodawczy uchwalił konstytucję w przeddzień podpisania pokoju z bolszewikami w Rydze, a na trzy dni przed plebiscytem na Górnym Śląsku. Argumentem, przemawiającym za głosowaniem za Polską miał być, poza zakończeniem wojny na wschodzie, „statut organiczny województwa śląskiego”, przeka- zujący lokalnej reprezentacji szeroki pakiet uprawnień ustawodawczych i administracyjnych. Niestety, za Polską opowiedziało się tylko bez mała pół miliona głosujących. O 200 tysięcy głosów więcej padło na Niemcy. W rezultacie coraz głośniej było o projekcie, popieranym przez rząd angielski, by do Pol- ski przyłączyć jedynie powiaty pszczyński i rybnicki wraz z kilkoma wioskami w powiecie katowickim. Odpowiedzią na tę propozycję stał się wybuch, w nocy z 2 na 3 maja 1921 r., kolejnego, trzeciego już powstania. Zryw był najpotężniejszy z dotychczasowych – powstańcy szybko osiągnęli linię Odry. Poli- tyczny błąd Korfantego, który uznał, że powstanie osiągnęło swój cel i można wrócić do domów, sprawił, że o ziemię śląską trzeba było, w znacznie już trudniejszych warunkach militarnych, nadal krwawo się zmagać. Powstańcy niejednokrotnie dawali przykłady odwagi, zaciętości i determinacji, wspomnieć na- leży choćby bitwę pod Górą św. Anny. Ostatecznie Rada Ligi Narodów, w kilka miesięcy po przerwaniu walk, podjęła kompromisową decyzję, na mocy której Polska otrzymała zaledwie 29% terytorium plebis- cytowego z około 46% ludności, ale za to z bardzo cennymi z gospodarczego punktu widzenia obiekta- mi przemysłowymi. Był to już epilog procesu formowania się granic państwa. Od tego momentu – poza polityką – społeczność zamieszkującą II Rzeczpospolitą absorbować zaczynały problemy gospodarcze. A było ich niemało. Działania wojenne, toczone – z wyjątkiem ziem znajdujących się pod panowa- niem pruskim – na całym obszarze państwa, pozostawiły po sobie olbrzymie zniszczenia. Trzeba było odbudować co drugi most, co piąty budynek mieszkalny. Zdewastowany został przemysł. Zrujnowane rolnictwo. W kraju panował głód. Mnożyły się choroby zakaźne. Obowiązywały różne waluty. Odmienne systemy prawne. Ugruntowywał się, jakże trudny do przezwyciężenia, podział na Polskę A i B. Z dysproporcjami tymi zmagał się już Sejm Ustawodawczy. Swemu następcy, Sejmowi I kadencji, pomimo wysiłków pozostawił w spadku większość tych problemów. Jednakże to właśnie w okresie jego istnienia rozpoczął się, początkowo trudny do zauważenia, proces integracji całego obszaru państwowe- go. Proces ten, podskórnie i z oporami, toczył się nadal. Toczył się on, co prawda, w cieniu ekscytujących opinię publiczną coraz to nowych sporów politycznych. Pierwsze, wyjątkowo widowiskowe starcie, miało miejsce latem 1922 r. Był to spór pomiędzy Na- czelnikiem Państwa a sejmową większością. Piłsudski wywołał kryzys gabinetowy, zdołał doprowadzić do powołania do życia rządu na czele ze swym politycznym przyjacielem, Arturem Śliwińskim, jednak większość sejmowa obaliła nowego premiera już w momencie głosowania nad jego exposé. Piłsudski z kolei nie dopuścił do utworzenia rządu na czele z Korfantym, prawica zaś nie zdołała przeforsować wniosku o votum nieufności dla Naczelnika Państwa. Ostatecznie kryzys ten zakończył się w momencie powołania do życia kompromisowego gabinetu, na którego czele stanął krakowski konserwatysta, . W czasie premierostwa Nowaka odbyły się drugie w odrodzonej Polsce wybory. Przeprowadzone w listopadzie 1922 r. wybory do Sejmu i Senatu zgromadziły przy urnach niemal 70% uprawnionych do głosowania. Tym razem rozstrzygnięcia nie były już tak jednoznaczne. Ugrupowania prawicowe, na czele z narodową demokracją, zdobyły około 29% głosów. Na partie centrowe, z których najpoważniejszą rolę odgrywało PSL-„Piast”, padło 24% głosów. Na partie lewicy, przede wszystkim PPS i PSL-„Wyzwolenie”, oddało głosy 25% wyborców. W wyborach tych pojawił się jednak nowy, istotny czynnik. Był nim Blok Mniejszości Narodowych, na którego kandydatów głosowało aż 22% wyborców. Obecność znaczniej grupy posłów, reprezentujących mniejszości narodowe, w ważny, a zarazem dra- matyczny sposób wpłynęła na przebieg pierwszych wyborów prezydenckich. Dzięki ich głosom pierw- szym prezydentem II Rzeczypospolitej został zgłoszony przez PSL-„Wyzwolenie” , wybitny uczony, który po wojnie powrócił ze Szwajcarii, by swój wielki talent oddać w służbę odradzającej się ojczyźnie. Dla prawicy wybór Narutowicza stał się kamieniem obrazy. W atmosferze bezprzykładnej nagonki, po próbach niedopuszczenia elekta do ceremonii zaprzysiężenia, przy połajankach prasowych i rozpasanej plotce ulicznej, doszło do wyjątkowej tragedii. 16 grudnia prezydent, w czasie zwiedzania

136 wystawy malarstwa w Zachęcie, został zamordowany. Zabójca, Eligiusz Niewiadomski, nie ukrywał, że Narutowicz otrzymał kulę przeznaczoną uprzednio dla Piłsudskiego. Sytuację, grożącą nieobliczalnymi konsekwencjami, opanował powołany do życia już 16 grudnia rząd, na którego czele stanął, w porozumieniu z Piłsudskim, gen. Władysław Sikorski. W cztery dni później, w gruncie rzeczy tymi samymi głosami, drugim prezydentem Rzeczypospolitej wybrany został kandydat PSL-„Piasta”, Stanisław Wojciechowski, ongiś, w latach wydawania nielegalnego „Robotnika”, najbliższy przyjaciel i współtowarzysz Piłsudskiego. Sam Naczelnik, który po wyborze prezydenta zło- żył swój urząd, stopniowo zaczął wycofywać się z czynnego życia politycznego. „Samotnik z Sulejówka” uważnie i krytycznie śledził scenę polityczną. Gabinet Sikorskiego, który odnotował na arenie międzynarodowej znaczący sukces, jakim stało się formalne uznanie 15 marca 1923 r. przez Radę Ambasadorów wschodniej granicy Polski zgodnie z ustaleniami z Rygi (oznaczało to zaakceptowanie zwierzchności Polski nad Wileńszczyzną i Galicją Wschodnią) – utrzymał się jedynie do końca maja. Ustąpić musiał gabinetowi wyłonionemu z porozu- mienia partii tzw. Chjeny (Narodowej i chrześcijańskiej demokracji) z PSL-„Piast”. Na czele nowego rzą- du, który sejmową akceptację zyskał 28 maja, stanął, już po raz drugi, . Okres, w którym rząd ten sprawował władzę przyniósł hiperinflację i niespotykaną do tej pory falę strajków. Wywoływane były drastycznym one wzrostem cen, przekraczającym w ciągu półrocza 500%, i podobnym wzrostem kosztów utrzymania. Malały natomiast – równie drastycznie – płace. Sytuacja gospodarcza z jednej, z drugiej zaś rosnące społeczne niezadowolenie osłabiły pozycję gabinetu Witosa. Co więcej, 6 listopada 1923 r. w Krakowie doszło do krwawych starć pomiędzy wojskiem a manifestantami. W grudniu tegoż roku, w klimacie niechęci wywołanej dodatkowo drażniącymi aferami gospodarczymi, z najgłośniejszą, żyrardowską (na przekazaniu zakładów w tym mieście kapitalistom francuskim Skarb Państwa stracił niemal pół miliona dolarów) na czele, po rozłamie w macierzystym klubie, rząd Witosa zmuszony zo- stał do ustąpienia. Systematycznie pogarszającą się sytuację gospodarczą usiłował ratować złożony z fachowców po- zaparlamentarny gabinet na czele z Władysławem Grabskim. Jego to dziełem stało się przeprowadzenie reformy skarbu, czego dokonał na mocy specjalnych pełnomocnictw sejmowych. Osią reformy było po- wołanie do życia, w kwietniu 1924 r., Banku Polskiego, i wprowadzenie w miejsce dotychczas obowiązu- jącej marki polskiego złotego. Początkowy kurs opartej na parytecie złota waluty w stosunku do dolara wynosił 1:5,18 i choć z czasem kurs ten uległ zmianie (w latach trzydziestych kształtował się jak 1:9), to jednak Polska w okresie międzywojennym dysponowała stabilnym, wymienialnym pieniądzem, silniej- szym przykładowo aniżeli francuski frank. W okresie premierostwa Grabskiego rozpoczęła się również, wywołana przez stronę niemiecką, tzw. wojna celna. Na kresach zaś doszło do znacznego zaognienia sytuacji, zwłaszcza po ograniczeniu praw językowych Ukraińców w 1924 r. przez wprowadzenie szkoły dwujęzycznej (utrakwistycznej). Pogorszyło się tym samym bezpieczeństwo Polski, wyznaczone systemem układów i sojuszy.

137 54. Układy i sojusze

Podstawę międzynarodowego położenia Polski stanowił w odniesieniu do jej granic zachodnich trak- tat wersalski, wschodnich zaś – ryski. Po ratyfikacji traktatu wersalskiego Polska znalazła się w obrębie wyznaczonego jego postanowieniami powojennego ładu. Decydująca rola w jego utrzymaniu przypad- ła Francji, Anglia bowiem powróciła do uprawianej od lat z powodzeniem polityki równowagi, Stany Zjednoczone natomiast – choć ideą ich prezydenta było powołanie do życia Ligi Narodów – okryły się szczelnym pancerzem izolacjonizmu. Z polskiego jednak punktu widzenia, obok traktatów, regulujących sytuację w Europie i świecie, konieczne były inne, dwustronne zabezpieczenia. Dla II Rzeczypospolitej stały się nimi zawarte w początkach 1921 r. sojusze – o charakterze politycznym i wojskowym – z Fran- cją i Rumunią. W pierwszej fazie istnienia II Rzeczypospolitej sojusz z Francją był tym czynnikiem, który sta- bilizował Polskę na arenie międzynarodowej. Świadczyła o tym dobitnie rola, jaką odgrywała Fran- cja podczas sporów polsko-niemieckich, jak też francuska pomoc w okresie wojny polsko-bolsze- wickiej. Realnie istniejącemu, choć niepodpisanemu układowi nadano formalny kształt w trakcie wizyty Naczelnika Państwa, Józefa Piłsudskiego, we Francji (3-6 lutego 1921 r.). Podpisana w wy- niku tej wizyty umowa polityczna (19 lutego), wzbogacona 21 listopada 1921 r. tajną konwencją wojskową, precyzowała warunki współdziałania stron. Umowa, w której wiele miejsca poświęcono kwestiom współpracy ekonomicznej (wejście w życie obydwu umów strona francuska uzależniła od wcześniejszego sfinalizowania porozumień na polu gospodarczym), zakładała stałe porozumie- wanie się we wszystkich sprawach dotyczących polityki zagranicznej, zwłaszcza zaś odnoszących się do rejonu Europy Środkowej i Wschodniej. Wynikało to z wzajemnej deklaracji obrony swych terytoriów, co szczególnie dobitnie akcentowała konwencja wojskowa. Obie strony miały udzielać sobie szybkiej i skutecznej pomocy, zwłaszcza w przypadku zagrożenia którejkolwiek z nich przez Niemcy (w wypadku konfliktu Polski z Rosją Radziecką Francja miała osłaniać Polskę przed nie- mieckim uderzeniem). Nie ulega wątpliwości, że stroną, która dyktowała warunki porozumienia i która mogła je w korzystny dla siebie sposób interpretować, była Francja. Traktat stawiał zresztą Francję w pozycji uprzywilejowanej, umożliwiał jej bowiem ingerencję w politykę prowadzoną przez Polskę w środkowej i wschodniej Euro- pie. Po drugie Francja gwarantowała sobie uprzywilejowane stanowisko w stosunkach gospodarczych z II Rzeczpospolitą. Strona polska spodziewała się natomiast, iż owa nierównoprawność we wzajemnych stosunkach będzie równoważona faktem zabezpieczenia granicy polsko-niemieckiej przed rewizjoni- stycznymi tendencjami występującymi w polityce weimarskich Niemiec. Sojusz z Rumunią, odmiennie aniżeli związek polsko-francuski, wymierzony był przeciwko Rosji Radzieckiej. Warto jednak pamiętać, iż podpisana 3 marca 1921 r. konwencja o przymierzu odpornym pomiędzy Polską i Rumunią stanowić miała jeden z elementów w systemie sojuszów, które powstawa- ły inspiracji francuskiej w tym rejonie Europy z. II Rzeczpospolita usiłowała zabezpieczyć się również przed państwem radzieckim i na północy. Dyplomacja polska próbowała, bez większego zresztą powo- dzenia, wciągnąć w orbitę swych wpływów państwa bałtyckie. Podpisano, co prawda, w marcu 1922 r. układ tworzący Związek Bałtycki (z udziałem Polski, Finlandii, Łotwy oraz Estonii), jednakże formalnej decyzji nie towarzyszyły kroki praktyczne. Umowa warszawska nie weszła w rezultacie w życie, nie raty- fikował jej bowiem sejm fiński, a nieobecność w owym bloku Litwy z góry skazywała polską inicjatywę na niepowodzenie. Ciśnienie wywołane sąsiedztwem obydwu potężnych a nieprzyjaznych sąsiadów wzmogło się znacznie po zbliżeniu radziecko niemieckim w Rapallo w połowie kwietnia 1922 r. Zbliżenie to stro- na polska interpretowała jako przejaw wzrostu zagrożenia bezpieczeństwa II Rzeczypospolitej, co zwłaszcza w świetle wypowiedzi czołowych polityków republiki weimarskiej, głoszących, iż posłuży ono do zniszczenia Polski, nie było bezpodstawne. Odtąd też dyplomacja polska jako jedno ze swych podstawowych zadań traktowała działania, które miały zapobiegać pojawieniu międzynarodowego układu o podobnym charakterze.

138 Zdawać się mogło, iż zagrożenie niemieckie będzie można neutralizować poprzez działanie z innym, również zagrożonym rewizjonizmem krajem, Czechosłowacją. Rzut oka na mapę wystarcza, by stwierdzić, że mógł być to wymarzony sojusznik wojskowo-polityczny, i to sojusznik niejako naturalny. Stosunki polsko-czeskie były jednak oziębłe, a niekiedy wręcz wrogie, ich źródło tkwiło zarówno w konfliktach granicznych (Śląsk Cieszyński, Spisz, Orawa, Jaworzyna), jak też postawach ludzi kierujących polityką naszego południowego sąsiada. Ci zaś, z nielicznymi wyjątkami, do Polski odnosili się nieprzyjaźnie. Odmawiano Polakom, zwłaszcza w początkowym okresie, zdolności do zorganizowania samodzielnego państwa. Nie wierzono też, że będzie ono tworem trwałym. W Polsce zaś, po części prawem rewanżu, Czechosłowację uznawano za twór sztuczny. Rezultatem terytorialnych konfliktów i personalnych zadraż- nień była szkodliwa rywalizacja, utrącanie wzajemnych inicjatyw, popieranie odśrodkowych tendencji w państwie sąsiada. I choć w listopadzie 1921 r. doprowadzono nawet do podpisania układu polityczne- go, to jednak jesienią roku następnego dokument ten, nieratyfikowany przez Sejm, był już zwykłą kartką papieru. Najdłużej też, bo aż do wiosny 1924 r. ciągnął się polsko-czeski spór o Jaworzynę, rozstrzygnięty ostatecznie na korzyść naszego południowego sąsiada. Nie ulega jednak wątpliwości, iż do 1926 r. największe kłopoty brały się z kolizji interesów polsko- -niemieckich. Papierkiem lakmusowym tych stosunków był Gdańsk, należący, pomimo statusu wolnego miasta, do polskiego obszaru celnego i oficjalnie reprezentowany przez Polskę na forum międzynaro- dowym. Z konwencji polsko-gdańskiej podpisanej 9 listopada 1920 r. w Paryżu i umowy warszawskiej z 24 października 1921 r. wynikało, iż II Rzeczpospolita posiada prawo do utrzymywania na terenie miasta swej poczty, w jej ręku znalazły się koleje, a nadto może ona zawiadywać wydzieloną strefą porto- wą (Westerplatte). Tymczasem do napięć w stosunkach polsko-gdańskich dochodziło często z błahych, zdawałoby się, powodów. W istocie rzeczy były to po prostu próby podważania bądź obchodzenia od- powiednich postanowień traktatu wersalskiego i zawartych na jego podstawie porozumień. Tego typu konfliktem stał się spór o prawo do zawieszania przez stronę polską własnych skrzynek pocztowych z godłem państwowym. Zostały one zamalowywane przez niemieckich nacjonalistów w Gdańsku bar- wami byłego cesarstwa. Spory polsko-gdańskie rzutowały na całokształt stosunków polsko-niemieckich i opierały się zwykle o Ligę Narodów. Dodajmy, że spór o skrzynki pocztowe, których w całym Gdań- sku polscy pocztowcy zawiesili aż… dziesięć, rozstrzygnięty został ostatecznie w 1925 r. na korzyść strony polskiej. Od 1925 r. Niemcy rozpoczęły, kierowaną przez Gustawa Stresemanna (minister spraw zagranicz- nych Republiki Weimarskiej w latach 1923-29), ofensywę dyplomatyczną. W zamian za potwierdzenie uznania przez nie granicy z Francją i zobowiązanie do niezgłaszania jakichkolwiek terytorialnych pre- tensji pod adresem nie tylko Francji, ale i Belgii, domagały się one, by kwestie przebiegu linii granicz- nej z Polską i Czechosłowacją pozostały sprawą otwartą. Ofensywy tej nie powstrzymało ani widoczne wówczas zbliżenie Polski i Czechosłowacji, ani symptomy polepszenia stosunków polsko-radzieckich. Konferencja w Locarno i zawarte w czasie jej trwania układy (5-16 października 1925 r.) pozostawiały otwartą, zgodnie z żądaniami Niemiec, kwestię ich wschodnich granic. Ustalony w Wersalu ład został tym samym o ile nie przekreślony, to w każdym razie potężnie nadwyrężony. Systemu wersalskiego nie była również w stanie uratować Liga Narodów. Początkowo Polska nie przywiązywała do udziału w niej zbyt wielkiej wagi, wychodząc z założenia, iż jest to instytucja nie ma- jąca realnego znaczenia. Co prawda na jej forum niejednokrotnie roztrząsano sprawy Polski, wynikają- ce zwłaszcza z faktu podpisania przez II Rzeczpospolitą traktatu mniejszościowego, ale były to sprawy, w których Polska występowała z reguły w roli oskarżonego. Wzrost roli Ligi w 1924 r., a w 1925 r. coraz bliższy moment przyjęcia do Ligi Niemiec sprawiły, że strona polska skłaniała się do znacznie silniejsze- go zaangażowania się w prace prowadzone przez tę organizację. Od 1925 r. toczył się na forum Ligi, szczególnie istotny z punktu widzenia pozycji zajmowanej przez II Rzeczpospolitą na arenie międzynarodowej, spór polsko-niemiecki. Dotyczył on sprawy przyznania Niemcom, po ich przystąpieniu do Ligi, miejsca w kierowniczym organie tej instytucji – Radzie Ligi. Polska zdecydowanie przeciwstawiała się tej koncepcji, żądając stałego miejsca dla siebie. Rozstrzyg- nięcie, które zapadło ostatecznie dopiero we wrześniu 1926 r., stało się swoistym epilogiem lokarneń- skich decyzji. Stałe miejsce w Radzie Ligi Narodów otrzymały Niemcy, Polska zaś zadowolić się musiała jedynie miejscem półstałym, czyli przyznawanym na trzy lata, z możliwością ponownego wyboru po upływie kadencji.

139 W roku swej klęski dyplomatycznej, poniesionej w Locarno, Polska uregulowała natomiast stosunki z Watykanem. Konkordat, podpisany 10 lutego 1925 r., zapewniał Kościołowi w Polsce istotne przywi- leje i przyczyniał się do umocnienia jego pozycji. Sejm, pomimo oporu posłów reprezentujących lewicę, ratyfikował ten dokument 27 marca 1926 r. Sojusze, jak wkrótce się o tym przekonano, nie zapewniały Polsce bezpieczeństwa. U schyłku 1925 r. międzynarodowe położenie Polski wyraźnie się pogorszyło. Fakt ten ważył zapewne, ale nie determino- wał decyzji Piłsudskiego, by raz jeszcze wziąć na siebie odpowiedzialność za losy kraju. Drogą, do tego celu wiodącą, okazał się zamach majowy.

140 55. Zamach majowy

Z aktywnego życia politycznego Józef Piłsudski zaczął się stopniowo wycofywać po objęciu urzędu prezydenta przez Stanisława Wojciechowskiego. Nazbyt ciasne konstytucyjne ramy spowodowały, że o godność głowy państwa się nie ubiegał. Pozostawał jeszcze w wojsku, ale i tam, wobec rysującej się coraz wyraziściej tendencji do podporządkowania armii – poprzez parlamentarną odpowiedzialność ministra spraw wojskowych – sejmowi, nie było dla niego miejsca. Marszałek nie miał wątpliwości, że odejść musi, wszelako zamierzał uczynić to w sposób demonstracyjny. Jego postawa miała uniemoż- liwić, a przynajmniej utrudnić, dowolne manipulowanie materią tak ważną i delikatną, jaką była dla niego obronność kraju. Istotny wpływ na kolejne kroki Marszałka wywarło pojawienie się w maju 1923 r. koalicji parlamen- tarnej, której główną siłą stała się narodowa demokracja. Tuż po ukonstytuowaniu się gabinetu Witosa, Piłsudski zrezygnował ze stanowiska szefa Sztabu Generalnego. Aby jeszcze mocniej podkreślić swój rozbrat ze sceną polityczną, zrezygnował z przysługującego mu w stolicy mieszkania służbowego i prze- niósł się do podarowanej mu przez podkomendnych willi w Sulejówku. Marszałek zachowywał jeszcze stanowisko przewodniczącego Ścisłej Rady Wojennej, aczkolwiek jedynym powodem, powstrzymującym go przed złożeniem dymisji i z tej funkcji, była konieczność zachowania przez niego statusu osoby pub- licznej w związku ze spodziewanym przyjazdem rumuńskiej pary królewskiej, będącym odpowiedzią na wizytę Piłsudskiego w Bukareszcie we wrześniu 1922 r. Po spełnieniu wymogów protokolarnych, 2 lipca 1923 r., Marszałek przesłał swą rezygnację na ręce prezydenta. Od tego momentu stawał się, z własnego wyboru, osobą prywatną. Powody swego odejścia Piłsudski wyłuszczył 3 lipca podczas wydanego na jego cześć bankietu w sali Malinowej hotelu Bristol. W znakomicie skonstruowanym, emocjonalnym przemówieniu zestawił sym- bol nowej, odradzającej się Polski „w postaci człowieka, ubranego w szary, dość obszarpany mundur, zaplamiony w więzieniu magdeburskim” postawionego później tak wysoko, iż „cień na wszystkich rzu- cał, stojąc jeden w świetle” z cieniem bezustannie mu towarzyszącym. Ów „zapluty, potworny karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swoją brudną duszę”, karzeł „nie szczędzący niczego, co szczędzić trze- ba – rodziny, stosunków, bliskich mi ludzi, śledzący moje kroki, robiący małpie grymasy, przekształcający każdą myśl odwrotnie” był właśnie „nieodstępnym druhem, nieodstępnym towarzyszem doli i niedoli, szczęścia i nieszczęścia, zwycięstwa i klęski”. Obraz, nakreślony przez Piłsudskiego, miał swą polityczną personifikację. Marszałek nie ukrywał, że jako żołnierz nie zdobyłby się na wystąpienie w obronie rządu, składającego się z ludzi, których on sam obciążał moralną odpowiedzialnością za zabójstwo prezydenta Narutowicza. Piłsudski oskarżał narodo- wodemokratycznych polityków o uniemożliwianie mu pracy dla kraju, o demoralizację życia publicznego, o osłabianie zdolności obronnych kraju. Obraz rządzących Polską, coraz bardziej zdemoralizowanych partii i słabnącej, pozbawionej wodza amii stał się odtąd motywem publicznych wypowiedzi tak samego Marszałka, jak i jego zwolenników. Podstawowy spór, w który Piłsudski się zaangażował, spór o kształt naczelnych władz wojskowych, aczkolwiek mógł mieć ambicjonalny podtekst, toczył się o kwestię natury zasadniczej. Marszałek, jesz- cze jako Naczelny Wódz, wydał w tej sprawie dekret 7 stycznia 1921 r. Według przyjętego w nim roz- wiązania całość spraw dotyczących wojska znalazła się w ręku przewodniczącego Ścisłej Rady Wojennej (przewodniczącym Pełnej Rady Wojennej był prezydent), czyli osoby przewidywanej na Naczelnego Wodza w czasie wojny. Ścisła Rada Wojenna stawała się organem „kierującym w zakresie przygotowań wojennych, planów operacyjnych i obrony kraju”, a jej decyzje miały moc obowiązującą. Nowy projekt, opracowany przez ministra spraw wojskowych w rządzie Witosa, gen. Stanisława Szeptyckiego, o którym Piłsudski dowiedział się dopiero 28 czerwca 1923 r., całkowicie koncepcję Marszałka przekreślał. W myśl jego ustaleń osobą centralną stawał się minister spraw wojskowych, którego organem doradczym byłaby Rada Wojenna. Oznaczało to, wobec parlamentarnej odpowiedzialności ministra, uzależnienie decyzji w kwestiach wojskowych od sejmowej większości oraz zminimalizowanie roli generała, pretendującego do roli Naczelnego Wodza. Takiego rozwiązania Piłsudski, rzecz jasna, nie mógł zaakceptować.

141 Sprawa organizacji naczelnych władz wojskowych powracała odtąd niby bumerang, raz po raz an- tagonizując scenę polityczną. W sposób satysfakcjonujący i Piłsudskiego, i parlament nie zdołał jej roz- wiązać nawet gen. Sosnkowski, w czasie, gdy był ministrem spraw wojskowych w gabinecie Władysława Grabskiego. Projekt Sosnkowskiego miał umożliwić Piłsudskiemu powrót do służby czynnej, jednak kompromisowa formuła wykluczała ewentualność restytuowania Ścisłej Rady Wojennej, Marszałek zaś gotów był na powrót do armii tylko w przypadku równoczesnego objęcia przewodnictwa owej Rady i stanowiska szefa Sztabu Generalnego. Perturbacje, wpływające na osłabienie obronności kraju, nie były jedynymi powodami niezadowo- lenia Piłsudskiego i jego zwolenników. Oni to, skupieni w Związku Legionistów Polskich oraz Związku Strzeleckim, rozproszeni wśród ugrupowań politycznych, otwarcie negowali model ustrojowy, którego konsekwencją stawało się stopniowe podporządkowywanie interesów państwa doraźnym partyjnym czy wręcz koteryjnym korzyściom. Afery, głównie o podłożu gospodarczym, arogancja i niekompetencja biu- rokracji, wreszcie coraz wyraźniej dostrzegalne zagrożenia zewnętrzne wytwarzały klimat, sprzyjający umacnianiu się nastrojów antyparlamentarnych. W odczuciu coraz znaczniejszej części opinii publicz- nej potrzebny był człowiek „silnej ręki”, ktoś, kto przywróci wewnętrzną równowagę i będzie w stanie zapewnić na arenie międzynarodowej bezpieczeństwo Rzeczypospolitej. Człowiekiem takim mógł być, choć być nim nie musiał, Piłsudski. Wstępem do ostatecznego rozstrzygnięcia zarysowującego się dylematu – kto i w jaki sposób powinien sprawować władzę w Polsce – były wydarzenia z jesieni 1925 r. W dniu, w którym gabinet Władysława Grabskiego podał się do dymisji, 13 listopada, Marszałek postanowił wystąpić publicz- nie. Następnego dnia udał się do Belwederu i złożył na ręce prezydenta Wojciechowskiego znamien- ne, pisemne ostrzeżenie. Piłsudski ostrzegał przede wszystkim „przed pominięciem interesów mo- ralnych armii polskiej w rozważaniach przy rozwiązywaniu obecnego kryzysu”. Według Marszałka niepodobna było przecież „żądać, aby w państwie naszym wojsko służyło partiom politycznym i ich prywatnym do państwa interesom. Niepodobna także sądzić – dodawał – iżby wojsko, przeznaczone, by być walczącą reprezentacją narodu w razie konieczności obrony zbrojnej granic państwa, mogło być posłusznym i utrzymanym w honorze służby, gdy ma pracować jako obiekt przetargów pomiędzy poszczególnymi ambicjonizującymi generałami czy posłami. Sztandary nasze – konkludował Piłsud- ski – okryte chwałą zwycięstw, mogą schylać czoło jedynie przed reprezentantem państwa i przed tymi, co wojskiem dowodzą”. Marszałek, o czym opinia publiczna mogła się przekonać już 15 listopada, przemawiał w imieniu wojska. W dniu tym bowiem miała miejsce znamienna demonstracja. W Sulejówku, przed domem Piłsud- skiego, zgromadziło się bowiem około tysiąca oficerów, w tym kilku generałów. Zabierający głos w imieniu przybyłych gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, mówił: „gdy dzisiaj zwracamy się do Ciebie, mamy także bóle i trwogi, do domu wraz z nędzą zaglądające. Chcemy, byś wierzył, że gorące chęci nasze, byś nie zechciał być w tym kryzysie nieobecny, osieracając nie tylko nas, wiernych Twoich żołnierzy, lecz i Polskę, nie są tylko zwykłymi uroczystościowymi komplementami, lecz że niesiemy Ci – deklarował mówca – prócz wdzięcznych serc i pewne, w zwycięstwach zaprawione szable”. I choć wciąż jeszcze urzędujący minister spraw wojskowych, którym był gen. Sikorski, sporą część uczestników owego zgromadzenia wyekspedio- wał karnie do odległych, prowincjonalnych garnizonów, to jednak obydwie demonstracje – Piłsudskiego i jego żołnierzy – odniosły skutek. W nowym gabinecie, na czele którego stanął Aleksander Skrzyński, ministrem spraw wojskowych został zwolennik Marszałka, gen. Żeligowski. Gabinet Skrzyńskiego, stworzony przez szeroką koalicję (od PPS po narodową demokrację), nie zdo- łał, pomimo rysującej się od lutego 1926 r. coraz pomyślniejszej gospodarczej koniunktury, rozwiązać istniejących politycznych sprzeczności. Kryzys rządowy wybuchł po zgłoszeniu przez ministra finansów, Jerzego Zdziechowskiego, nowego programu podatkowego, zakładającego znaczną podwyżkę podatków pośrednich, obniżkę płac pracowniczych, świadczeń dla emerytów oraz inwalidów wojennych i na ko- niec redukcje zatrudnienia (miało być zwolnionych 18 tysięcy kolejarzy). Ostatecznie 5 maja zdekom- pletowany gabinet (wcześniej ustąpili ministrowie reprezentujący PPS) podał się do dymisji. Nowym premierem został 10 maja, już po raz trzeci, Wincenty Witos. Wspierająca go koalicja była niemal iden- tyczna z tą, która w 1923 r. spowodowała wycofanie się ze sceny politycznej Piłsudskiego. Starcie, wobec demonstrowanej uprzednio przez Marszałka postawy, wydawało się nieuchronne. Nikt jednak nie mógł przewidzieć, jaką przybierze ono postać i czym się zakończy.

142 Wydaje się, że Piłsudski, choć liczył się z poważnym kryzysem polityczny, daleki był od przygotowy- wania jakiegokolwiek spisku czy, ujmując rzecz inaczej, by zamyślał o sięgnięciu zbrojną ręką po władzę. Oddane do jego dyspozycji 18 kwietnia, a zatem jeszcze przez ministra Żeligowskiego, oddziały mogły stanowić jedynie tło dla zamierzonej zapewne już wówczas przez niego demonstracji. Demonstracji, podkreślmy to raz jeszcze, mającej być próbą wywarcia nacisku na prezydenta, by w nowo kreowanym gabinecie nie znaleźli się ludzie, gotowi po raz kolejny wdrażać odrzucane przez Marszałka pomysły związane z kształtowaniem naczelnych władz wojskowych. Dla polityków z przeciwnego obozu Piłsudski był wszakże nieznośnym, uciążliwym ciężarem. Jesz- cze więcej pretensji, również osobistych, mieli do niego wyżsi oficerowie, na czele z generałami: Szepty- ckim, Rozwadowskim czy Zagórskim. Nie jest zatem wykluczone, że w kręgach tych zrodził się pomysł, by oczekiwanemu wystąpieniu Piłsudskiego nadać znamiona wojskowego buntu przeciwko konstytu- cyjnym władzom państwa. Pokonany „buntownik” raz na zawsze zostałby w ten sposób wyeliminowany z walki o władzę. Ostry kryzys zapowiadał już wywiad, jaki 9 maja przeprowadzony został z przygotowującym się do objęcia stanowiska premiera Witosem. Ten chłopski polityk wręcz zachęcał Piłsudskiego, by po władzę „pójść do Belwederu”. We fragmencie zaś, który wydrukowany nie został, stwierdzał: „mówią, że Piłsud- ski ma za sobą wojsko, jeśli tak, to niech bierze władzę siłą”. Co ciekawsze, przygotowania do odparcia zamachu zaczęły się już … 11 maja, kiedy to w obrębie gmachu szkolnego Oficerskiej Szkoły Piechoty znalazły się dwa samochody pancerne, oddane do dyspozycji Komendy Miasta, a oddział przyboczny Prezydenta postawiony został w stan ostrego pogotowia. Przygotowania te były po części uzasadnione, gdyż atmosfera w stolicy stawała się coraz bardziej gorąca. Na ulicach demonstrowały grupy oficerów i studenci. Rozchodziły się coraz bardziej nieprawdo- podobne pogłoski i plotki. Na dodatek skonfiskowany został wywiad Marszałka, w którym zapowiadał on walkę „z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapo- minaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści”. Na bezpośrednią akcję Piłsudski zdecydował się dopiero 12 maja. Nie ruszył jednak z, nielicznymi zresztą, oddziałami, na Warszawę, lecz osobiście, w godzinach przedpołudniowych, udał się samochodem do prezydenta. Wojciechowskiego w Belwederze nie zastał – prezydent, nieuprzedzony o przyjeździe i, być może, o narastającym kryzysie, wyjechał… do Spały. Tymczasem od wczesnego ranka 12 maja niezwykle intensywnie, być może zaalarmowany wieściami o podjętych przez współpracowników Marszałka próbach zorganizowania zbrojnej pomocy, pracował Sztab Generalny. Do rozlokowanych w pobliżu stolicy oddziałów szły zatem rozkazy, by w „możliwie największym” składzie stawiły się one w Warszawie, z kuchniami polowymi, zapasem żywności i ostrą, przewidzianą na trzy dni, amunicją. Piłsudski ruszył z Rembertowa na Warszawę dopiero o godz.13-tej. Odkryty powóz, którym jechał, eskortowany był przez ułanów z 7 pułku i baon piechoty. Na Pradze mógł liczyć na wsparcie ze strony 36 pp, dowodzonego przez Kazimierza Sawickiego. Inne, wzywane przez zwolenników Marszałka od- działy dopiero zmierzały w stronę Warszawy. Siły Piłsudskiego zatrzymały się po osiągnięciu Pragi. Po drugiej stronie Wisły stały już oddziały wierne rządowi. Na porozumienie z Wojciechowskim, wobec rządowego komunikatu o akcji „zbunto- wanych dowódców i obałamuconych przez nich oddziałów”, nie można było już liczyć. Jeśli w tej sprawie Marszałek żywił jeszcze złudzenia, to rozwiała je rozmowa z Wojciechowskim, którą odbyli ma moście Poniatowskiego około godziny 17. Pozostawała tylko walka lub kapitulacja. Podjęcie decyzji o kontynuowaniu akcji uznać można za najtrudniejszy bodaj moment w życiu Pił- sudskiego. Zdecydował się wszakże i dowodzone przez Orlicz-Dreszera oddziały rozpoczęły forsowanie Wisły. O godz. 18:35 jedna z sekcji 22 pp, posuwająca się Nowym Zjazdem, „na wysokości schodków, łączących dziedziniec Pod Blachą z Placem Zamkowym” została „bez jednego uprzedzenia lub sygnału ze strony wojsk rządowych” po prostu „niespodziewaną salwą wybita”. Był to rzeczywisty sygnał do roz- poczęcia walki. Starcia zbrojne przeciągnęły się do 15 maja. Piłsudski dysponował wciąż rosnącą przewagą, bowiem oddziały, mające iść na pomoc siłom rządowym, bądź odmawiały posłuszeństwa (lwowski DOK), bądź ich marsz był opóźniany, zwłaszcza przez kolejarzy. I choć początkowo dowódcom rządowych wojsk wydawało się, że przewaga jest po ich stronie, choć dysponowali lotnictwem, choć Rozwadowski wydał

143 nawet rozkaz, by „nie szczędzić życia przywódców buntu , to jednak 15 maja, po ewakuowaniu się do Wilanowa, prezydent i rząd zdecydowali się ustąpić. Władza, po dymisji Wojciechowskiego, znalazła się w rękach marszałka Sejmu, Macieja Rataja. Walki zostały wstrzymane, mimo że odsiecz ze strony od- działów wielkopolskich i DOK Kraków znajdowała się nieopodal. Polityków i niektórych wojskowych (gen. Szeptyckiego) powstrzymało widmo krwawej, niszczącej Polskę, wojny domowej. Marszałek okazał się zwycięzcą. Nadchodził czas rządów sanacji.

144 56. Rządy sanacji

Po zamachu majowym faktyczna władza znalazła się w rękach Marszałka Piłsudskiego. Zwycięzca nie ogłosił jednak objęcia rządów dyktatorskich. Ograniczył się jedynie do zalegalizowania dokonanego przewrotu. Na czele nowego rządu stanął desygnowany przez Piłsudskiego . Co wię- cej, Piłsudski nie przyjął godności prezydenta, wybrany 31 maja na to stanowisko przez Zgromadzenie Narodowe (otrzymał 292 głosy, a jego kontrkandydat, wojewoda poznański Adolf Bniński, 193). Dzień później prezydentem, również na wyraźne życzenie Marszałka, został Ignacy Mościcki, światowej sławy chemik, z polityką, pomimo uczestnictwa w ostatnim dziesięcioleciu ubiegłego stulecia w działalności socjalistycznej, nie mający wówczas nic wspólnego. Piłsudski, jeszcze w czasie zamachu deklarował, iż „nie może być w państwie za wiele niesprawied- liwości względem tych, co pracę swą dla innych dają, nie może być w państwie – gdy nie chce ono iść ku zgubie – za dużo nieprawości”. Decyzja polityczna w głoszonych przez niego publicznych deklaracjach przybrała zatem postać dążenia do przeprowadzenia „przełomu moralnego”, co zamierzał uczynić po- przez „zmniejszenie łajdactw i utorowanie drogi uczciwości”. Był to, innymi słowy, program „moralnej sanacji”, od którego to terminu ukuta została nazwa całego wspierającego Marszałka obozu politycznego. Pierwszym, bezpośrednim skutkiem zamachu majowego stało się istotne ograniczenie praw parla- mentu na korzyść władzy wykonawczej, a przede wszystkim prezydenta. Nową regulację prawną przy- niosła, uchwalona 2 sierpnia 1926 r., tzw. nowela sierpniowa. Była to w istocie znacząca korekta ustawy konstytucyjnej. Przewidywała ona, że prezydent będzie dysponował prawem rozwiązywania sejmu i se- natu przed upływem kadencji oraz upoważniono go do wydawania rozporządzeń z mocą ustawy (roz- porządzenia te obowiązywały w przypadku nieuchylenia ich przez sejm, prezydent bowiem mógł po- sługiwać się tą procedurą w czasie, gdy parlament nie obradował). Inna, istotna zmiana, dotyczyła trybu uchwalania budżetu. Według noweli, o ile nie został on uchwalony w ściśle określonym czasie, to miał obowiązywać w brzmieniu projektu rządowego. Nowela sierpniowa była generalnym wstępem do zmiany konstytucji. I choć obserwatorzy sceny politycznej zakładali, iż do wydarzenia tego dojdzie już po najbliższych wyborach, rządzącemu obozowi udało się tego dokonać dopiero w 1935 r., tuż przed śmiercią Piłsudskiego. Ci wszyscy, którzy opowiedzieli się po stronie Marszałka, wierzyli nie tylko w uzdrowienie życia publicznego, ale też realną poprawę warunków bytowania. W tym przypadku w sukurs wewnętrznym przeobrażeniom przyszła, skrupulatnie przez gospodarkę polską wykorzystana, poprawa światowej ko- niunktury. Wzrosło zainteresowanie Polską ze strony kapitału zagranicznego, co zaowocowało uzyska- niem najwyższej w okresie międzywojennym pożyczki (tzw. stabilizacyjnej w wysokości 62 mln dola- rów i 2 mln funtów szterlingów). Ona to, wraz z wyraźnym przypływem obcych kapitałów, wpłynęła na widoczne unowocześnienie produkcji i wyraźne ożywienie gospodarcze. Był to zresztą okres, w którym Polska zdobyła się na poważny wysiłek inwestycyjny, czego przejawem stała się przede wszystkim rozbu- dowa miasta i portu w Gdyni. Zdecydowanie, w skali kraju, ożywiło się również budownictwo mieszka- niowe. Na wsi zaś znacznie wzrosło tempo parcelacji. Rosły, innymi słowy, pokłady społecznej nadziei. Nowa ekipa umiejętnie dyskontowała te nastroje i systematycznie umacniała swą władzę. Służyło temu i poszerzanie uprawnień organów wykonawczych, i utwierdzanie wpływów sanacji w wojsku i ad- ministracji (po przeprowadzeniu wymiany kadry urzędniczej, co opozycja określiła mianem personalnych „czystek”), i wreszcie poszukiwanie nowych politycznych sojuszników. Partie lewicy, które – tak jak PPS czy PSL-„Wyzwolenie” – jednoznacznie poparły Marszałka w dniach zamachu, długo żywiły złudzenia, iż Piłsudski, prędzej czy później, dla zdobycia masowej bazy, odwoła się do ich pomocy. Odpowiedzią, a zarazem sensacją polityczną, stała się wizyta Marszałka w końcu października 1926 r. w Nieświeżu, rodowym majątku Radziwiłłów. Była to z jednej strony próba odebrania zachowawczej klienteli naro- dowej demokracji, z drugiej symboliczna wręcz oznaka zwrotu na prawo. Aczkolwiek nie do końca. Po- litycy z prawej bądź lewej strony sceny politycznej zdawali się bowiem nie pamiętać, iż w dwa tygodnie po zamachu Piłsudski mówił: „mam przyjaciół pośród prawicy, mam ich pośród lewicy, ale nie polityką partii Polska może się dźwignąć”. Miast etykietek i programów Piłsudski proponował pracę dla państwa.

145 Na posunięcia Piłsudskiego prawica podążająca za narodową demokracją odpowiedziała niebawem. W początkach grudnia 1926 r. doszło do powołania organizacji o charakterze pozaparlamentarnym, która przyjęła nazwę Obóz Wielkiej Polski (OWP). Jej twórca, a zarazem niekwestionowany przywódca obozu nacjonalistycznego, Roman Dmowski, w pewnym stopniu przenosił w ten sposób na grunt pol- ski organizacyjne doświadczenia włoskiego faszyzmu. Od strony programowej natomiast OWP usiło- wała odwoływać się do rodzimych, narodowych doświadczeń. Szczególną rolę w nowym ugrupowaniu od kwietnia 1927 r. zaczęła odgrywać jego autonomiczna i wyodrębniona cześć, Ruch Młodych OWP. Rosnący rozdźwięk pomiędzy obozem rządzącym a ugrupowaniami lewicowymi od 1927 r. przeja- wiać zaczął się tym, iż sanacja zaczęła paraliżować lub utrudniać ich działalność. Z jednej strony stara- no się wywoływać w ich szeregach rozłamy, co dotknęło przede wszystkim stronnictwa chłopskie i PPS. Z drugiej, zwłaszcza wobec kierunków skrajnie lewicowych, stosowano wymierzone w nie bezpośrednie represje. W ten sposób na przełomie grudnia 1926 i stycznia 1927 r. rozpoczęto likwidację białoruskiej Hromady. Wiosną 1927 r. podobny los spotkał komunizującą Niezależną Partię Chłopską. Przywódcy sanacji niezwykle starannie przygotowywali się do nadchodzących wyborów. Ich termin przypadał na wiosnę 1928 r., a emanacją obozu rządzącego miał stać się utworzony specjalnie w tym celu Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem Marszałka Piłsudskiego (BBWR), na czele którego stanął najbliższy współpracownik Marszałka, Walery Sławek. Wybory, poprzedzone przeprowadzoną z ogrom- nym rozmachem (i ominięciem przepisów) kampanią propagandową, nie przyniosły sanacji spodzie- wanych rezultatów. W nowo wybranym Sejmie zdobyła ona przewagę, stając się tam najliczniejszym stronnictwem, ale do zdobycia większości bezwzględnej, nie wspominając już o niezbędnej dla zmiany konstytucji większości kwalifikowanej, było jej bardzo daleko. W nowym Sejmie stosunki pomiędzy partiami lewicy a sanacją uległy dalszemu zaostrzeniu. Tem- peraturę sporu podniosło zwłaszcza pomyślne przeprowadzenie przez lewą stronę izby wniosku o po- ciągnięcie do odpowiedzialności przed trybunałem Stanu ministra skarbu Gabriela Czechowicza, odpo- wiedzialnego ze przekroczenia budżetowe związane z nielegalnym finansowaniem kampanii wyborczej sanacji. Formalnie przed trybunałem stanął minister, faktycznie oskarżano Piłsudskiego. W październiku 1929 r. doszło do kolejnego, znamiennego incydentu. Marszałek Sejmu, Ignacy Daszyński, nie wyraził zgody na otwarcie posiedzenia w związku z obecnością na terenie Sejmu grupy oficerów. Był to już czas, kiedy coraz bliższym realizacji stawał się plan porozumienia stronnictw lewicy i centrum, by autorytarnym rządom Piłsudskiego przeciwstawić się na gruncie parlamentarnym. Par- lamentarna większość bowiem, choć była w stanie obalić rząd, nie dysponowała realną siłą, by przejąć władzę. Ta zaś, acz nieformalnie, skupiała się w ręku Marszałka. Jesienią 1929 r., kiedy to rodził się , opozycja zmierzała już do bardziej zdecydowane- go działania. Zaognieniu sytuacji politycznej sprzyjał okres gwałtownego załamania się koniunktury gospodarczej. W tej sytuacji akcje Centrolewu, skupiającego trzy ugrupowania chłopskie (PSL-„Piast”, PSL-„Wyzwolenie” i powstałe u progu 1926 r. Stronnictwo Chłopskie), PPS, Narodową Partię Robotni- czą i chadecję, wyraźnie zaczęły sanacji zagrażać. Tym bardziej, że opozycja, wobec jałowości poczynań na gruncie parlamentarnym zaczynała, poprzez wiece, bezpośrednio odwoływać się do opinii publicz- nej. Coraz silniejsze społeczne poparcie dla niej, widoczne zwłaszcza podczas krakowskiego kongresu Centrolewu w czerwcu 1930 r., zmusiło Piłsudskiego do podjęcia zdecydowanej kontrakcji. W końcu sierpnia osobiście stanął na czele rządu. W kilka dni później prezydent rozwiązał Sejm i Senat. Krok ten zapowiadał nie tylko nowe wybory. Przywódcy Centrolewu, nie chronieni już immunitetem poselskim, na rozkaz Piłsudskiego zostali aresztowani i osadzeni w więzieniu wojskowym w twierdzy brzeskiej. Aresztowania, które miały sparaliżować przedwyborczą akcję opozycji, dotknęły około 5 tysięcy dzia- łaczy. Ogółem do więzień wtrącono niemal co trzeciego opozycyjnego posła! Przeprowadzone w takiej atmosferze wybory, wkrótce określone mianem „brzeskich”, przyniosły sukces sanacji. Jej reprezentacja, BBWR, sięgnęła po więcej aniżeli 55% mandatów, co dawało jej w Sejmie bezwzględną większość. Był to tryumf, rozmiary którego nie dadzą się wytłumaczyć jedynie sparaliżowaniem poczynań opozycji. W lata trzydzieste wkraczała zatem sanacja jako zwycięska siła polityczna. Problemy, przed którymi stanęła, były jednakowoż wyjątkowo trudne do rozwiązania. Kraj przygniatał, znacznie dotkliwszy ani- żeli na zachodzie Europy, kryzys ekonomiczny. Wzrosło też, i to w dramatyczny wręcz sposób, zagro- żenie zewnętrzne. I to zagrożenie w pierwszym rzędzie, lawirując pomiędzy Moskwą a Berlinem, starał się Piłsudski zażegnać.

146 57. Pomiędzy Moskwą a Berlinem

Ład lokarneński, który w 1925 r. zastąpił porządek wersalski, nie zabezpieczał terytorialnej integralności II Rzeczypospolitej. Stanu zagrożenia granicy zachodniej nie równoważył już francusko-polski alians. I choć w drugiej połowie lat dwudziestych nastała moda na składanie deklaracji o wyrzeczeniu się sto- sowania przemocy przy rozstrzyganiu sporów (w sierpniu 1928 r. podpisano nawet w Paryżu specjalną, obowiązującą aż 57 państw umowę), groźba wybuchu konfliktów zbrojnych wcale nie została zażegnana. Przeciwnie, lata kryzysu gospodarczego znacznie przybliżyły to niebezpieczeństwo. „Duch Locarna” przejawiał się początkowo w głośnych, propagandowych wypowiedziach, wska- zujących na potrzebę pokojowego dokonania rewizji polsko-niemieckiej granicy. Niemieccy politycy wykorzystywali do tego celu rozmaite fora publiczne, łącznie z obradami Ligi Narodów. O korytarzu pomorskim, jako „klinie wbitym w ciało Niemiec”, mówił radykalny polityk francuski, Édouard Dala- dier, a w antypolskiej kampanii wtórował mu były brytyjski premier, Lloyd George. Wypowiedzi rewi- zjonistyczne wypełniały łamy nie tylko niemieckiej prasy. Koncepcję, by Polska dobrowolnie wyrzekła się Pomorza i zrezygnowała z obrony swych interesów na terenie Gdańska propagowała, i to z niezwykłą intensywnością, prasa francuska, a więc kraju, z którym łączył Polskę ścisły sojusz wojskowy. Francuzi, od 1926 r. zawierzający swe bezpieczeństwo systemowi fortyfikacji, zwanemu z czasem linią Maginota, usiłowali rozluźnić łączące ich z Polską więzy. W końcu 1927 r. podjęli nawet próbę osła- bienia siły swych zobowiązań wojskowych, na co Polska, usilnie dbająca o utrzymanie status quo, nie zamierzała przystać. Inna sprawa, że malała wiara w ewentualną francuską pomoc. Tymczasem u progu lat trzydziestych wydawało się, że będzie ona niezbędna. W momencie, gdy kryzys gospodarczy w Europie przybierał na sile, stosunki polsko-niemieckie uległy gwałtownemu, dramatycznemu zaostrzeniu. Pierwszym sygnałem stało się odrzucenie przez nie- miecki parlament wynegocjowanego i już podpisanego traktatu handlowego. Za krokiem tym nastąpiły dalsze, nieprzyjazne akty. Była nim i zaostrzająca charakter wojny celnej przyjęta przez Reichstag pod- wyżka ceł na płody rolne, i szeroko komentowana wypowiedź niemieckiego ministra dla terenów okupo- wanych, Treviranusa, zapowiadająca bój dla zaleczenia rany na wschodniej flance republiki weimarskiej. Demonstracjom tym towarzyszyły, wskazujące na konieczność rewizji polsko-niemieckiej granicy, wy- powiedzi polityków europejskich, w tym, ku przykremu zaskoczeniu strony polskiej, i prezydenta Cze- chosłowacji, Tomasza Masaryka. Jeśli dodać, że wydarzenia te zbiegły się z kolejnymi komplikacjami na odcinku polsko-gdańskim (senat Wolnego Miasta w maju 1930 r. wystąpił z zarzutem, skierowanym do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, że gospodarcze poczynania Polski w Gdyni nie są niczym innym, jak realizowaniem planu ekonomicznego zniszczenia Gdańska), to widać, że po- litycy odpowiedzialni za politykę zagraniczną II Rzeczypospolitej stanęli przed poważnym dylematem. Widoczna izolacja Polski na arenie międzynarodowej i iluzoryczność sojuszy wymagały zdecydowanych, zmieniających tę sytuację, kroków. W tej sytuacji Piłsudski postanowił zneutralizować niemieckie zagro- żenie poprzez czasowe zbliżenie z Moskwą. Polityczne ocieplenie pomiędzy Warszawą a Moskwą poprzedzone było ożywieniem we wzajemnej wymianie handlowej. I choć trend ten rysował się już wyraziście od 1929 r., to jednak proces poprawy klimatu politycznego nie przebiegał łatwo. Przeszkadzały temu i rozmaite incydenty (napaść nacjonali- stycznych bojówek ukraińskich na konsulat ZSRR we Lwowie w listopadzie 1929 r., próba zamachu na poselstwo sowieckie w roku następnym), i przedwczesne wynurzenia publicystyczne (cykl artykułów Dmowskiego „Polska a Rosja” sugerujących możliwość współudziału Polski w antysowieckiej krucjacie), i zadawniona podejrzliwość Moskwy wietrzącej wokół kapitalistyczny, antyradziecki spisek. Przełom nastąpił jesienią 1931 r. Uwaga Moskwy, wobec militarnej akcji Japonii w Mandżurii, skiero- wała się na Daleki Wschód. W tej sytuacji odprężenie w stosunkach z Polską stawało się dla ZSRR naka- zem chwili. Trudno się więc dziwić, że rozmowy, które miały doprowadzić do zawarcia paktu o nieagresji, zostały w grudniu tegoż roku wznowione, sam zaś pakt parafowany już 26 stycznia 1932 r. (podpisano go w lipcu, natomiast prezydent ratyfikował go 27 listopada).

147 Pakt, który miał obowiązywać przez trzy najbliższe lata, głosił, iż obie układające się strony wyrzeka- ją się wojny jako narzędzia polityki, co w konsekwencji prowadziło do deklaracji, że nie będą podejmo- wać jakichkolwiek działań agresywnych czy to samodzielnie, czy też w jakimkolwiek sojuszu. Co więcej, sprzeczny z postanowieniami układu byłby każdy akt gwałtu godzący w całość, integralność i nietykalność terytorialną Polski bądź ZSRR, i to nawet w sytuacji, gdyby krok taki przedsięwzięty został bez uprzed- niego wypowiedzenia wojny. Polska i ZSRR zobowiązały się ponadto do skrupulatnego przestrzegania zasady neutralności w sytuacji, w której doszłoby do napaści na którąkolwiek z układających się stron. Ten z sygnatariuszy układu, który nie zostałby zaatakowany, miałby wreszcie powstrzymywać się w tym czasie od wspierania napastnika. Pakt przewidywał również, że tak Polska, jak i ZSRR, nie będą uczest- niczyć w porozumieniach godzących w sygnatariuszy układu, wszelkie zaś spory, których nie udałoby się rozwiązać na drodze dyplomatycznej, poddawane zostałyby arbitrażowi. Pakt, zabezpieczający Polsce granicę wschodnią, wzmacniał jej pozycję na zachodzie. Tam zaś sytu- acja zaogniała się z dnia na dzień. Punktem zapalnym pozostawał, niejako tradycyjnie, Gdańsk. Początek lat trzydziestych to w stosunkach polsko-gdańskich czas nieomal nieprzerwanych kon- fliktów. Już w 1931 r. Polska oskarżyła na forum Ligi Narodów Wolne Miasto o lekceważenie obowią- zujących na jego obszarze polskich przepisów celnych, co narażało skarb II Rzeczypospolitej na wie- lomilionowe straty. W odwecie Gdańsk w początku 1932 r. wypowiedział Polsce prawo do korzystania ze swego portu jako miejsca pobytu okrętów wojennych. Cała sprawa szybko nabrała wymiaru presti- żowego, w Gdańsku miała bowiem złożyć kurtuazyjną wizytę wojenna eskadra brytyjska. Angielskie okręty, które wpłynęły 15 czerwca do portu, witał oficjalnie polski kontrtorpedowiec „Wicher”. Nieofi- cjalnie jego dowódca otrzymał rozkaz, by w razie jakiegokolwiek incydentu ostrzelać portowe budynki. Incydent zakończył podpisany w sierpniu tegoż roku protokół pojednawczy, ale napięcie w stosunkach z Niemcami utrzymywało się. Problem ten, w oparciu o wytyczne Marszałka, rozwiązać miał nowy minister. Po dymisji w listopadzie prowadzącego od maja 1926 r. polską politykę zagraniczną Augusta Zalewskiego, został nim Józef Beck. Zmiana, wobec zaognionej i zagmatwanej sytuacji międzynarodowej, była konieczna. Zaleski, w prze- ciwieństwie do Becka, nie był człowiekiem walki. Ten zaś, człowiek energiczny i zaledwie 38-letni, cieszący się przy tym doskonałą opinią u Piłsudskiego, zdolny był do działań niekonwencjonalnych i… kontro- wersyjnych. On też, jeszcze jako wiceminister, na plan pierwszy wysunął cztery zasadnicze kwestie, wy- magające aktywnych poczynań polskiej dyplomacji na arenie międzynarodowej. Były to: problem trakta- towych zobowiązań w sprawie mniejszości, które od 1919 r. ciążyły na Polsce; nieuregulowane stosunki z Litwą, zaszłości odnośnie Zaolzia i to, co było najbardziej palące – właśnie Gdańsk. Wolne Miasto zaś, tak jak i całe Niemcy, ulegało wpływom nazistów. Stosunki polsko-niemieckie pogorszyły się dodatkowo, choć wydawało się to wręcz nieprawdopo- dobne, po objęciu urzędu kanclerskiego przez Hitlera. Rewizjonistyczne wypowiedzi Hitlera spotkały się z natychmiastową, ostrą odprawą. III Rzeszy zagrożono wojną (uczynił to polski poseł w Berlinie). W Gdańsku, na Westerplatte, transportowiec „Wilia” wysadził na ląd oddział piechoty morskiej. Na Po- morzu koncentrowały się polskie jednostki. Trudno dziś orzec, czy istotnie w tym czasie Piłsudski nosił się z planami wojny prewencyjnej z Niemcami – jeżeli Polska wystąpiła, co wydaje się wysoce prawdo- podobne, z taką inicjatywą wobec Francji, to z całą pewnością nie napotkała odzewu. Problem niemie- cki Piłsudski i Beck rozwiązywać musieli na własną rękę. Zwłaszcza, że zachód przemyśliwał wówczas o „pakcie czterech”, czyli układzie Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec i Włoch. Polska odpowiedziała na to demonstracyjnym ożywieniem stosunków z ZSRR i poszukiwaniem, bez możnych pośredników, for- muły kompromisu z Niemcami. Ta ostatnia możliwość, wobec rosnącej izolacji Niemiec na arenie międzynarodowej (nieratyfikowanie paktu czterech, wystąpienie Niemiec jesienią 1933 r. z Ligi Narodów), stawała się coraz bardziej realna, tym bardziej, iż słabość Rzeszy dostrzegał sam Hitler. W tej sytuacji jego rozmowa z polskim posłem, Alfredem Wysockim, przeprowadzona 2 maja 1933 roku, otworzyła drogę do porozumienia. Rokowa- nia kontynuował już następca Wysockiego, Lipski, a ich efektem stała się podpisana 26 stycznia 1934 r. deklaracja o niestosowaniu przemocy. Deklaracja, mająca obowiązywać dziesięć lat, pomijała jednak milczeniem sporne sprawy teryto- rialne i kwestie położenia mniejszości. Ustalono w niej, że układające się strony będą się porozumiewać we wszystkich sprawach dotyczących ich wzajemnych stosunków, problemy zaś rozwiązywać na drodze

148 pokojowej, a w przypadku, gdyby rokowania zakończyły się fiaskiem, poszukiwano by innych sposobów zażegnania konfliktu, z międzynarodowym arbitrażem włącznie. I choć ustalenia polsko-niemieckie nie były tak daleko idące, jak klauzule polsko-sowieckiego paktu o nieagresji, to od tego momentu zaryso- wała się – tak pożądana przez stronę polską – zasada „równej odległości” pomiędzy Warszawą a Moskwą i Berlinem. Owa, skonstruowana przez Piłsudskiego, a realizowana przez Becka, polityka równowagi, dawała Polsce rzecz najcenniejszą – czas. Marszałek bowiem, o czym przestrzegał w marcu 1934 r. swych najbliższych współpracowników, nie wierzył w trwałość i solidność międzynarodowych zabezpieczeń. Nie miał złudzeń. Europa, a z nią Polska, zmierzały ku wojnie.

149 58. Ku wojnie

Rok 1935 przebiegał pod znakiem brzemiennych w skutki wydarzeń. W kwietniu weszła w życie nowa ustawa konstytucyjna. I choć, czego świadomość miał sam Marszałek, uchwalono ją „dowcipem i tri- kiem” (sanacja niemająca w Sejmie kwalifikowanej większości uciekła się do wybiegu, przyjmując jako projekt konstytucji przedstawione przez Stanisława Cara „tezy” i wykorzystując nieobecność posłów opozycyjnych), to jednak w istotny sposób zmieniała ona ustrojowy system II Rzeczypospolitej. Miejsce narodu, jako podmiotu praw, zastąpiła w niej idea celu nadrzędnego, którym był interes państwa jako całości. Państwo, w myśl obowiązującego odtąd zapisu konstytucyjnego, stawało się tym samym wspól- nym dobrem wszystkich obywateli. Jednolita i niepodzielna władza skupiała się w rękach prezydenta. On to, odpowiedzialny za los pań- stwa „wobec Boga i historii”, miał troszczyć się o jego dobro, gotowość obronną, wreszcie stanowisko zajmowane przez Polaków wśród narodów świata. Wszystkie inne organa państwowe – rząd, sejm, senat, siły zbrojne, sądy, kontrola państwowa – pozostawały pod zwierzchnictwem prezydenta. Prezydent mia- nował, jak i odwoływał premiera, zwoływał i rozwiązywał obydwie izby parlamentu, zarządzał otwarcie, odroczenie i zamykanie ich sesji, był wreszcie zwierzchnikiem siły zbrojnej, również w okresie wojny. Prezydent reprezentował państwo na zewnątrz, stanowił o wojnie i pokoju, zawierał i ratyfikował umowy z innymi państwami. Co więcej, prezydent, jak niegdyś monarcha absolutny, otrzymywał szczególnego rodzaju uprawnienia, tzw. prerogatywy osobiste, nie wymagające kontrasygnaty właściwego ministra. Należało do nich wskazywanie jednego z kandydatów na urząd prezydenta i zarządzanie głosowania po- wszechnego w tej sprawie, wyznaczanie następcy na czas wojny – co wkrótce okazało się jakże potrzebne, mianowanie i odwoływanie premiera, I prezesa Sądu Najwyższego, mianowanie oraz odwoływanie Gene- ralnego Inspektora Sił Zbrojnych, czyli w praktyce Naczelnego Wodza na wypadek wojny, powoływanie sędziów Trybunału Stanu oraz senatorów, którzy otrzymywali mandat z jego wyboru. Na mocy tychże prerogatyw prezydent mógł ponadto oddawać członków rządu pod sąd Trybunału Stanu, rozwiązywać obie izby przed upływem ich kadencji i na koniec stosować prawo łaski. Prezydent, już w trybie zwyczajnym, miał prawo wydawać dekrety, jak choćby takie, które dotyczyły organizacji rządu i administracji państwowej. Dysponował też vetem zawieszającym w zakresie ustawo- dawstwa, co wobec wstrzymania ustawy do czasu kolejnej sesji parlamentu blokowało ją co najmniej na rok. Nie ulega wątpliwości, iż owo ogromne rozszerzenie uprawnień władzy wykonawczej było zarzu- ceniem zasad demokracji parlamentarnej, było przejściem na pole, jak ujmowali to prawnicy, demokra- tycznego cezaryzmu czyli łagodnej, realizowanej w ramach prawnych, dyktatury wybitnej jednostki. Nie ulega też wątpliwości, iż olbrzymie kompetencje prezydenckie skrojono na wymiar jedynego, jak mnie- mano, zdolnego do udźwignięcia tego ciężaru człowieka – Piłsudskiego. Swoisty paradoks historii spra- wił, że Konstytucja Kwietniowa była ostatnim dokumentem, pod którym Marszałek złożył swój podpis. W 1935 r. Piłsudski był już śmiertelnie chory. Stan jego zdrowia pogorszył się gwałtownie w marcu, wtedy to polecił, by na czele gabinetu stanął Sławek. Nawet najbliżsi jednak nie dostrzegali jeszcze zagro- żenia. Diagnoza lekarska, będąca nieodwołalnym wyrokiem, sformułowana została w dniu, w którym pod aktem konstytucyjnym składał swój podpis prezydent Mościcki, 23 kwietnia. Werdykt brzmiał: rak żołąd- ka i wątroby. W niedzielę 12 maja, w rocznicę zamachu, o godzinie 8:45 wieczorem, Piłsudski już nie żył. Śmierć Marszałka, który spoczął w kryptach królewskich na Wawelu, była szokiem i wstrząsem, na- wet dla jego najzagorzalszych przeciwników. Dominowało poczucie dotkliwej straty, odejścia kogoś, kto był w stanie nie tylko rozpoznać, ale i odsunąć, zbliżające się niebezpieczeństwa. Poczucia bezpieczeństwa nie gwarantowali następcy Marszałka. Ani mianowany Generalnym Inspek- torem Sił Zbrojnych generał (od 10 listopada 1936 r. marszałek) Edward Rydz-Śmigły, ani nowy kierownik Ministerstwa Spraw Wojskowych, gen. Tadeusz Kasprzycki, ani sam prezydent Mościcki, który odkrył w sobie niemałe ambicje polityczne. Jednolity do tej pory obóz sanacyjny zaczął się zresztą rozpadać, ulegać, jak określił to Miedziński, dekompozycji. Efektem wewnątrzobozowych rozgrywek stało się wy- eliminowanie upatrywanego na następcę Piłsudskiego Sławka (który po nieudanych dla sanacji wyborach we wrześniu 1935 r., gdyż wzięło w nich udział niespełna 47% uprawnionych do głosowania, rozwiązał

150 BBWR) i wspierających go zwolenników rządów twardej ręki, czyli grupy pułkowników. O tym, co dzia- ło się na szczytach władzy decydowała odtąd skupiona wokół Mościckiego tzw. „grupa zamkowa”. W jej obrębie na czołową postać wyrastał zawiadujący skarbem . Obok niej znajdowali się zwolennicy Rydza-Śmigłego, czyli „grupa GISZ-u”. Rezultatem zawartego kompromisu był gabinet, na czele którego stał od maja 1936 r. Felicjan Sławoj-Składkowski. Przez cały ten czas nikt nie kwestionował pozycji ministra Józefa Becka, człowieka, kierującego z wyboru Marszałka polską polityką zagraniczną. Polityki, kreowanej przez Becka, nie dotyczyły wewnętrzne meandry i przesilenia. A był to przecież czas i radykalnego wzrostu nastrojów nacjonalistycznych, uzewnętrzniających się choćby w murach uczel- ni w awanturach i bójkach o wyraźnie antysemickim podłożu, i wybuchowej atmosfery na wsi, znajdu- jącej swe ujście w wielkim strajku chłopskim latem 1937 r., i próby łączenia partii opozycyjnych, jak ta, którą pod patronatem Paderewskiego podjęli m.in. Sikorski, Witos, Korfanty i Haller (od siedziby genial- nego pianisty określono ją mianem Frontu Morges). Co więcej, tendencje prawicowo-nacjonalistyczne przeniknęły do części obozu rządzącego, o czym wyraźnie świadczyła opublikowana w lutym 1937 r. deklaracja nowej, reprezentującej go siły, czyli Obozu Zjednoczenia Narodowego (Ozonu). Zaostrzyły się wreszcie, czego trudno byłoby nie zauważyć, stosunki z mniejszościami narodowymi, zwłaszcza zaś z mniejszością ukraińską. Wewnętrzne problemy w miarę upływu czasu przesłaniały jednak coraz wy- raźniej zagrożenia zewnętrzne. Europejskiej stabilizacji w powszechnym odczuciu zagrażały w pierwszym rzędzie Niemcy. W mar- cu 1935 r. rządzona przez Hitlera III Rzesza wprowadziła, gwałcąc tym samym ustalenia wersalskie, powszechny obowiązek służby wojskowej. W październiku tegoż roku włoska armia rozpoczęła dzia- łania zbrojne przeciwko Etiopii. Bierność, którą w tej sprawie zademonstrowały mocarstwa zachodnie, ośmieliła Hitlera do kolejnego, agresywnego kroku. W marcu 1936 r. niemieckie oddziały wkroczyły do zdemilitaryzowanej Nadrenii. Łamanie przez Hitlera kolejnych porozumień uznane zostało przez stronę polską za bardzo wy- mowny, a zarazem groźny, symptom. Tym razem reakcja rządu polskiego była stanowcza. Ambasador Francji, wezwany przez Becka, usłyszał z jego ust, że Polska „pozostanie wierna swoim zobowiązaniom sojuszniczym”. Oznaczało to, innymi słowy, gotowość do zbrojnego wsparcia Francji w razie jej konflik- tu z III Rzeszą. Beck, w przeciwieństwie do Rydza-Śmigłego, nie wierzył jednak w to, że aliantka Polski wystąpi w sposób stanowczy. Miał rację. Obydwa zachodnie mocarstwa, i Francja, i Wielka Brytania, wolały nie drażnić Hitlera. A był to, jak twierdzą kompetentni badacze, ostatni moment, by zatrzymać wodza III Rzeszy. Wszelki, nawet najmniejszy, zbrojny opór sprawiłby, że byłby on zmuszony dać swym wojskom hasło odwrotu. Oporu jednak nie było. Linia polskiej polityki zagranicznej nie uległa zmianie, ale pod naciskiem kół wojskowych w 1936 r. podjęto decyzję o zacieśnieniu sojuszu z Francją. Stało się to podczas wizyty Rydza-Śmigłego nad Sek- waną na przełomie sierpnia i września 1936 r. I choć nie sprecyzowano zobowiązań wojskowych Francji wobec Polski, to jednak przywrócono pełną ważność układowi politycznemu z 1921 r. Ponadto Rydz- -Śmigły przywoził ze sobą zobowiązanie do przekazania Polsce pożyczki w wysokości 2 mld franków, przeznaczonej przede wszystkim na dozbrojenie. Pozycja Polski zdawała się ulegać wzmocnieniu. Jesienią 1936 r. w jednoznaczny sposób odrzuciła ona zatem myśl udziału w pakcie antykominternowskim, utrzymując poprawne stosunki zarówno z Niem- cami (pomimo pogorszenia się położenia mniejszości polskiej w Rzeszy oraz antypolskich incydentów w Gdańsku), jak i ZSRR. Spokojnie przyjęto też w Warszawie włączenie do Rzeszy Austrii (Anschluss), wykorzystując to wydarzenie do wymuszenia na rządzie litewskim nawiązania pomiędzy Warszawą a Kownem stosunków dyplomatycznych. Czas dramatycznych wydarzeń miał jednak dopiero nadejść, 1938 r. okazał się bowiem ostatnim rokiem pokoju.

151 59. Ostatni rok pokoju

Zagarnięcie przez III Rzeszę Austrii nie wzbudziło większego zaniepokojenia w gremiach kierowniczych II Rzeczypospolitej również dlatego, że ostrze niemieckiej ekspansji zdawało kierować się w stronę Pół- wyspu Bałkańskiego. Ocenę tę zmienił jednak los Czechosłowacji i nowy, pomonachijski etap kontaktów polsko-niemieckich. Przygotowania do terytorialnego unicestwienia polskiego południowego sąsiada III Rzesza rozpo- częła niemal nazajutrz po Anschlussie. Pretekstem był los prześladowanej, zdaniem Hitlera, niemieckiej mniejszości w Czechosłowacji. Żądania autonomii narodowej, wysuwane przez Niemców sudeckich, nabrały międzynarodowego rozgłosu już w marcu 1938 r. Charakterystyczne, iż w myśl instrukcji Becka z podobnymi postulatami wystąpili mieszkający za Olzą Polacy. Polska, wykorzystując niemiecki nacisk, zamierzała coraz wyraźniej przywrócić stan sprzed stycznia 1919 r. kiedy to zaolziański Śląsk należał do odradzającej się II Rzeczypospolitej. W 1938 r. sprawiało to jednak wrażenie jednolitej linii wobec Cze- chosłowacji w polityce tak III Rzeszy, jak i Polski. Kryzys czechosłowacki, przy biernym stanowisku zachodu, zaostrzył się u schyłku sierpnia. I choć prezydent Benesz zdecydował się na wyekspediowanie osobistego przesłania na ręce Mościckiego, pro- ponując rozwiązanie spornych problemów granicznych i nie kryjąc, że możliwe są istotne w tym zakre- sie korekty, na pozytywną polską reakcję (list został doręczony 26 września) było już zbyt późno. W trzy dni po inicjatywie Benesza na konferencji w Monachium, z udziałem Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Niemiec, zapadła decyzja o niezwłocznym przekazaniu Sudetów III Rzeszy. Polska, w Monachium nie- obecna, zaostrzyła swój antyczeski kurs. Do Pragi wystosowano ultimatum z żądaniem oddania Polsce Zaolzia. Żądania te zostały zaakceptowane 1 października. Dzień później linię graniczną przekraczały już polskie oddziały. I choć propaganda przedstawiała wydarzenie to w kategoriach mocarstwowego sukcesu Polski, i choć tryumfalistycznym nastrojom ulegała zdecydowana większość opinii publicznej, to jednak wkrótce okazało się, że jest problematyczne zwycięstwo. Jeszcze 31 października odebrano Słowacji obsza- ry położone na Spiszu, Orawie i rejon Przełęczy Jabłonkowskiej. Polska znalazła się wobec perspektywy „generalnego uporządkowania” stosunków polsko-niemieckich, tak bowiem 24 października minister spraw zagranicznych Rzeszy, Joachim Ribbentrop, w rozmowie z ambasadorem II Rzeczypospolitej, Jó- zefem Lipskim, nazwał niemieckie propozycje. Żądania, wysunięte przez Ribbentropa w imieniu Hitlera, z pozoru nie przedstawiały się groźnie. Minister domagał się bowiem, by do III Rzeszy powrócił Gdańsk, przez „korytarz” przeprowadzono by eksterytorialną autostradę łączącą Rzeszę z Prusami Wschodnimi oraz wielotorową linię kolejową, za co Polska otrzymałaby w Gdańsku podobną autostradę, linię kolejową oraz wolny port. II Rzeczpospolita dostałaby również gwarancję na zbyt swych towarów na obszarze Gdańska. Rozstrzygnięcia terytorialne zostałyby usankcjonowane wzajemnymi gwarancjami. III Rzesza i Polska uznałyby swe granice, polsko- -niemiecki układ zostałby przedłużony na 25 lat i uzupełniony klauzulą konsultacyjną, Polska wreszcie przystąpiłaby do paktu antykominternowskiego, czyli do osi Rzym-Berlin-Tokio. W opinii Hitlera były to propozycje nad wyraz umiarkowane. Dla Becka były one odbiciem pry- watnych poglądów Ribbentropa. W istocie przyjęcie ich oznaczało zwasalizowanie Polski. Odrzuce- nie – wojnę. Początkowo Niemcy ograniczały się do nacisków dyplomatycznych. W początkach stycznia 1939 r. gościł w Niemczech Beck. W końcu tego miesiąca w Warszawie pojawił się Ribbentrop. Oficjalnie, wobec oporu strony polskiej, Ribbentrop przekazał żądania niemieckie Lipskiemu 21 marca. Sytuacja II Rzeczy- pospolitej była już wówczas o wiele trudniejsza, aniżeli tuż po Monachium. Okrojona Czechosłowacja od połowy marca stanowiła całkowicie zależny od III Rzeszy Protektorat Czech i Moraw. Na terenie formal- nie niepodległej Słowacji stacjonowały wojska niemieckie. I choć Węgrzy, zajmując Ukrainę Zakarpacką, graniczyli od marca z Polską, to strategiczna sytuacja kraju była skrajnie niebezpieczna. Żądania niemieckie zostały odrzucone. Nie poprzestano jednak na słowach. Generałowie, prze- widziani na dowódców polskich armii, otrzymali stosowne rozkazy. Przeprowadzono częściową, tajną mobilizację.

152 Nieoczekiwane wsparcie dyplomatyczne przyszło w tym samym czasie ze strony Wielkiej Brytanii. W ostatnim dniu marca brytyjski rząd opublikował deklarację, będącą gwarancją dla integralności i nie- podległości Polski. Obustronne, polsko-brytyjskie porozumienie podpisane zostało podczas wizyty Becka w Londynie 6 kwietnia. Zobowiązania sojusznicze wobec Polski potwierdziła w tydzień później Francja. Zachodnie mocarstwa zaczynały się reflektować, zaniepokojone apetytami Rzeszy. Pozostawało jednak pytanie, czy zechcą, w razie militarnego starcia, wystąpić w sposób czynny. Polsko-brytyjski alians posłużył Hitlerowi do zerwania polsko-niemieckiego układu o nieagresji. Uczynił to 28 kwietnia na forum Reichstagu. 5 maja z sejmowej mównicy kanclerzowi III Rzeszy od- powiedział Beck. I choć mówił o woli utrzymania pokoju, o potrzebie zachowania pomiędzy Polską a Niemcami dobrosąsiedzkich stosunków, niezwykle dobitnie podkreślił, iż „Polska od Bałtyku ode- pchnąć się nie da”, zaś pokój, jako wartość cenna i pożądana, ma jednak wysoką i wymierną cenę. „My w Polsce – konkludował – nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor”. Zdecydowane wystąpienie Becka poprawiło nastroje. Politycy, odpowiedzialni za los państwa, ode- tchnęli z ulgą, gdy dowiedzieli się o efektach polsko-francuskich rozmów sztabowych, prowadzonych od 12 do 19 maja w Paryżu. Ustalono wówczas, iż w wypadku niemieckiej agresji niezwłoczne działania rozpocznie lotnictwo francuskie, w trzy dni po mobilizacji wystąpi zaś francuska armia, rozpoczynając działania głównymi siłami „począwszy od 15 dnia”. W społeczeństwie polskim, niezależnie od propagandowych zabiegów, krzepła wola oporu. Groma- dzono pieniądze na Fundusz Obrony Narodowej. Opozycja deklarowała, że zrezygnuje z walki politycz- nej z obozem rządzącym, który jednak nie był skłonny dopuścić ją do współodpowiedzialności za losy państwa. I tylko nieliczni dostrzegali śmiertelne, nieodwracalne niebezpieczeństwo. Być może z tego władnie powodu 2 kwietnia strzałem samobójczym zakończył swe życie Walery Sławek… Wojna zbliżała się, jednak Hitler, by uderzyć, musiał mieć pewność nie tylko co do bierności państw zachodnich, ale i stanowiska ZSRR. Stalin natomiast, decydując się na równoległe rokowania z Anglią i Francją sondował, kto ofiaruje więcej. Wybrał Hitlera. 23 sierpnia na moskiewskim lotnisku wylądował samolot z Ribbentropem na pokładzie. Minister spraw zagranicznych Rzeszy oficjalnie przybywał po to, by podpisać pakt o nieagresji. Dokumentowi temu towarzyszył wszakże tajny protokół. Był on równo- znaczny z kolejnym rozbiorem Polski, bowiem rozgraniczenie „sfer interesów”, przeprowadzone wzdłuż Pisy, Narwi, Bugu, Wisły i Sanu zakładało zlikwidowanie II Rzeczypospolitej. Dzieła tego dokonać miał Hitler. Pomocy udzielić – Stalin. Dwa totalitaryzmy, brunatny i czerwony, porozumiały się nadzwyczaj łatwo. Był to alians z gatunku tak absurdalnych, iż właściwie nikt w Polsce nie brał go pod uwagę. Wierzono, że na powstrzymywane przez polskie oddziały siły niemieckie ruszy znad Renu ofensywa sojusznicza. Ciosu w plecy nie spo- dziewano się. Gotowano się do walki ciężkiej, nawet śmiertelnej, ale z wiarą w zwycięstwo. W sierpniu spodziewane uderzenie nie nastąpiło. Wojenny koszmar rozpoczął się 1 września…

153 60. Wrzesień 1939 roku

Wojnę, której nieuchronność zapowiadał pakt Niemiec Hitlera i Rosji Stalina, przyniósł pierwszy dzień września 1939 r. Z trzech stron – od północy, zachodu i południa – na broniące całej linii granicznej od- działy polskie ruszyły przeważające i liczebnie, i wyposażone w nowocześniejszy sprzęt, niemieckie ko- lumny. Ciężki sprzęt bojowy, w pierwszym rzędzie czołgi, w przestrzeni powietrznej zaś samoloty, miały zdruzgotać jakikolwiek opór. Masy czołgów miały rozerwać polskie linie obronne, lotnictwo, bombar- dujące głębokie zaplecze, nadwątlić ducha oporu i, niszcząc linie komunikacyjne, udaremnić nadejście na czas odwodów. Do akcji wkroczyły też liczne grupy dywersantów, przede wszystkim na Górnym Ślą- sku i Pomorzu. Hitler, który był w stanie rzucić przeciwko Polsce dwukrotnie więcej żołnierzy, pięciokrotnie więcej samolotów i dziesięciokrotnie czołgów, potrzebował mimo wszystko pretekstu do rozpoczęcia działań. Dostarczył go szef SD, . Na jego rozkaz specjalnie przygotowany oddział dywersyj- ny dokonał napadu na niemiecką radiostację w przygranicznych Gliwicach. Zabity podczas tej akcji więzień obozu koncentracyjnego, ubrany w polski mundur, miał być dowodem na agresywne, wrogie zamiary Polaków. stały się pierwszym symbolem prowokacji, a pierwszymi symbolami bohaterskiego pol- skiego oporu Poczta w Gdańsku i placówka na Westerplatte. Na Westerplatte już o 4:45, padły pierwsze pociski z dział pancernika „Schleswig-Holstein”. Pocztowcy, którzy bronili się przez 12 godzin, poddali się dopiero po podpaleniu gmachu. Westerplatte, miast godzin 12, broniło się przez długich 7 dni. Do- wodzący obroną major Henryk Sucharski zdecydował się na kapitulację w momencie, gdy umocnienia legły w gruzach i zaczęło brakować środków opatrunkowych, pożywienia i przede wszystkim amunicji. Niemcy mieli zdecydowaną przewagę, toteż od pierwszego dnia wojny żołnierz polski musiał się cofać. Ostateczna linia obrony, w myśl koncepcji polskiego dowództwa, miała znajdować się w rejonie na południowy wschód od Bugu, Wisły i Wisłoki. By stawić tam skuteczny opór, doczekać odsieczy ze strony zachodnich sojuszników, polskie oddziały nie mogły dać się rozbić, okrążyć czy zniszczyć. Począ- tek kampanii zdawał się zapowiadać, że jest to zadanie niezwykle trudne, ale wykonalne. Nadmiernie rozciągnięta linia polskiej obrony podjęła bój graniczny. Na północnym wschodzie oddziały Podlaskiej Brygady Kawalerii i 18 DP próbowały, podobnie jak podlegające rozkazom gen. Ku- trzeby siły Wielkopolskiej BK, wedrzeć się na terytoriom wroga (w pierwszym przypadku w okolicach Białej Piskiej, w drugim, z większym powodzeniem, w kierunku Wschowy), ale były to incydenty od- osobnione. Wszędzie, poza słabym naporem na armię „Poznań”, potężniał nieprzyjacielski nacisk. Ar- mia „Modlin” gen. Emila Krukowicza-Przedżymirskiego broniła dostępu do Mławy. Na wybrzeżu siły komandora Józefa Unruga i płk Stanisława Dąbka odpierały ataki z lądu, morza i powietrza. W po- morskim „korytarzu” armię „Pomorze” gen. Władysława Bortnowskiego usiłowały odciąć oddziały pancerne 3 i 4 armii niemieckiej. Potężne siły pancerne uderzyły na styk armii „Łódź” (gen. Juliusza Rómmla) i „Kraków” (gen. Antoniego Szyllinga) w okolicach Kłobucka. Niemcy szli w kierunku na Rybnik, Żywiec, Nowy Targ. Obrona pierwszej linii załamała się ostatecznie 3 września. Siły armii „Modlin”, po przełamaniu obrony Mazowieckiej BK i rozbiciu 8 DP, musiały cofnąć się na linię Wisły-Narwi. Część armii „Pomo- rze”, pomimo bohaterskiej obrony, prowadzonej przez oddziały 9 i 27 DP, została otoczona w Borach Tucholskich. Tam właśnie, pod Krojantami, uczestnik słynnej szarży arcelińskiej z 1920 r., płk Kazimierz Mastalerz poprowadził swój 18 pułk ułanów do zwycięskiego ataku, choć okupionego śmiercią dowód- cy i jego pocztu. Na południu zaś inny uczestnik arcelińskiego boju, płk Julian Filipowicz, na czele swej Wołyńskiej BK powstrzymał pod Mokrą 4 dywizję pancerną. Niemieckie czołgi i samochody pancer- ne przez cały dzień usiłowały przepchać się przez przepust pod kolejową magistralą węglową. Działka i rusznice przeciwpancerne ułanów, ogniowe wsparcie pociągu pancernego, wreszcie, w ostateczności granaty zadecydowały o dotkliwej porażce przeciwnika – na polu bitwy pozostało bez mała sto niemiec- kich pojazdów, w tym kilkadziesiąt czołgów. Wyczerpane oddziały polskie musiały odejść na linię Warty. Niestety, osamotniona 7 DP, okrążona i zniszczona w leżącym nieopodal Częstochowy Janowie odsłoni-

154 ła niemieckim siłom pancernym kierunek dla nich najważniejszy, na Warszawę. Na południu wreszcie 2 pułk KOP z powodzeniem bronił fortyfikacji pod Węgierską Górką, aczkolwiek już 2 września oddziały armii „Kraków” zmuszone zostały do opuszczenia śląskiego obszaru warownego. Wojna toczyła się w niespotykanych dotąd warunkach. Drogi, którymi wycofywały się polskie od- działy, były wręcz zatarasowane masami uciekającej ludności cywilnej, masakrowanej niemal bezkarnie przez Luftwaffe. Płonęły wsie i miasteczka. Rozpoczął się czas masowych mordów – zarówno na cywil- nych ochotnikach, tak jak w Bydgoszczy, ale i na branych do niewoli żołnierzach. I choć naród, zgodnie ze słowami orędzia prezydenckiego, „w obronie swej Wolności, Niepodległości i Honoru” skupił się wokół własnej armii, choć żołnierz niwelował nieprzyjacielską przewagę determinacją i pogardą śmierci, dając mu tym samym „godną odpowiedź”, to skuteczność dalszego oporu zależała od pomocy sojuszników. Anglia, a przede wszystkim Francja, pomimo polskich nacisków, jednak zwlekały… Ostatecznie konflikt z polsko-niemieckiego przekształcił się w europejski już 3 września. Wpierw ambasador angielski w Berlinie, a następnie jego francuski kolega wręczyli ministrowi spraw zagranicz- nych III Rzeszy noty ze stwierdzeniem, że i ich kraje znalazły się w stanie wojny z Niemcami. Warszawa, nękana bombardowaniami, zareagowała spontanicznymi manifestacjami. Tymczasem specjalni wysłanni- cy Naczelnego Wodza, generałowie Stanisław Burhard-Bukacki i Mieczysław Norwid-Neugebauer mieli dopilnować w stolicach sojuszników praktycznej, a nie deklaratywnej, realizacji obietnic. Zwłaszcza, że w myśl interpretacyjnego układu do sojuszu polsko-francuskiego, podpisanego 4 września, uderzenie głównych sił francuskich miało nastąpić piętnastego dnia po wypowiedzeniu wojny przez Paryż. Pięt- nastego dnia, czyli 18 września. Uderzenie, nawet odciążające, sił francuskich, mogło zmienić wiele. Osłonowe oddziały niemieckie nie powstrzymałyby natarcia. Wystarczy choćby uświadomić sobie fakt, że przeciwko 2,5 tysiącom czoł- gów francuskich zabrakłoby choćby jednej niemieckiej maszyny. 8 września francuska armia przekroczy- ła niemiecką granicę, ale był to w rzeczywistości ruch pozorny. Na zachodzie rozpoczynała się „dziwna wojna”. Ta rzeczywista toczyła się na polskich ziemiach. W szóstym dniu kampanii ciągła linia polskiej obrony przestała w praktyce istnieć. Za Wisłę prze- prawiały się zdziesiątkowane oddziały armii „Modlin” i „Pomorze”. Klin pancerny, który rozerwał armię „Łódź”, nie został powstrzymany przez odwodową armię „Prusy”, rozbitą pod Piotrkowem. Przerwa- na została linia Dunajca, co uniemożliwiało współdziałanie armiom „Kraków” i „Karpaty”. Zagrożona została Warszawa – 8 września od strony Służewca i Szczęśliwic zaczęły się zbliżać do miasta pierwsze nieprzyjacielskie czołgi. W stolicy nie było już ani rządu (ewakuacja rozpoczęła się z 4 na 5 września), ani Naczelnego Wo- dza, który od 7 września stacjonował wraz ze sztabem w Brześciu. Krok ten, w znacznym stopniu wy- muszony okolicznościami, komplikował jednak dowodzenie. Praktycznie dowódcy armii zostali zdani na siebie, zawodziła bowiem łączność. Odwrót za Wisłę był nieunikniony. Dla ochrony przeprawy przez nią już 4 września Rydz-Śmigły nakazał utworzenie armii „Lublin” (gen. Piskor), ale pancerne zagony nieprzyjaciela wyprzedzały zmęczonego polskiego piechura. W trudnej, wręcz kryzysowej sytuacji 9 września pojawił się promyk nadziei. Sprawił to zwrot zaczep- ny znad Bzury, dokonany siłami armii „Poznań” i „Pomorze”, których oddziały uderzyły na tyły zmierza- jących na Warszawę wojsk niemieckich. Kontruderzenie, skierowane na Łęczycę, Piątek i Łowicz, wzbu- dziło konsternację niemieckich sztabowców. Przeciwko siłom polskim zawrócono dwie armie niemieckie i choć impet polskiego natarcia trwał aż do 12 września, rosnąca przewaga nieprzyjaciela wymusiła odwrót w stronę Warszawy. Wcześniej do stolicy przedarła się część sił armii „Łódź” (druga jej część dotarła do Modlina). Niestety, podążające znad Bzury oddziały zostały niemal doszczętnie zniszczone w Puszczy Kampinoskiej – zginęli tam generałowie: Mikołaj Bołtuć, Stanisław Grzmot-Skotnicki i Franciszek Wład. Niemieckie kleszcze wokół Warszawy (dowództwo nad wojskiem przejął z rąk gen. Waleriana Czumy gen. Rómmel, komisarzem cywilnym był prezydent miasta, Starzyński) zamknęły się. Nie były to jedyne niepowodzenia. 9 września Niemcy zajęli Wyszków. Dzień później zakończyła się bohaterska obrona „polskich Termopilów”, schronów nad Wizną, których dowódca, kpt. Władysław Raginis, odebrał sobie życie. Zawiodły próby ustabilizowania obrony nad środkową Wisłą i Sanem. Jako jedyny realny rysował się plan wycofania sił, zdolnych jeszcze do walki, na „przedmoście rumuńskie”, nad Dniestr i Stryj, by przetrwać i doczekać pomocy. Ta jednak, o czym nikt w Polsce nie wiedział, nie mogła już nadejść. 12 września premierzy Anglii i Francji uzgodnili w Abbeville, iż militarne akcje prze-

155 ciwko Niemcom zostaną wstrzymane. W pięć dni później, 17 września, znienacka, bez jakiegokolwiek uprzedzenia, łamiąc wszystkie zobowiązania traktatowe, na Polskę uderzył ZSRR. Symptomy zagrożenia ze wschodu uważny obserwator mógł dostrzec już od pierwszych dni września. Gesty sowieckiego ambasadora (oferta sprzedaży materiałów wojennych) miały uśpić czujność, nad gra- nicą z Polską zaczęły się bowiem koncentrować oddziały Armii Czerwonej. Rozpoczęła się propagandowa nagonka, a informacja niemiecka z 8 września o zajęciu Warszawy sprawiła, iż w imieniu rządu ZSRR z gratulacjami pospieszył Mołotow. Wreszcie, po naciskach niemieckich, „najlepszy sojusznik Hitlera” postanowił wkroczyć do akcji. Wezwany o 2 w nocy 17 września polski ambasador, Wacław Grzybowski, usłyszał, że „państwo polskie i jego Rząd przestały faktycznie istnieć” co sprawiło, że „straciły ważność traktaty zawarte pomiędzy ZSRR a Polską”. W tej sytuacji, w interesie ludności „Zachodniej Ukrainy i Białorusi” i dla jej ochrony, Armia Czerwona otrzymała rozkaz przekroczenia granicy. Długa jest lista umów międzynarodowych, nad którymi rząd sowiecki przeszedł cynicznie do po- rządku dziennego. Rząd polski, znajdujący się wówczas w Kołomyi, popełnił jednak, wespół z prezyden- tem i Naczelnym Widzem, brzemienny w skutkach błąd. Rydz-Śmigły nie wydał rozkazu podjęcia wal- ki z nowym agresorem. Prezydent Mościcki nie stwierdził jednoznacznie, do czego miał konstytucyjne uprawnienia, że pomiędzy Polską a ZSRR zaistniał stan wojny. Nowa wojna zaś, choć nie de iure, toczyła się de facto. Walczyli żołnierze KOP. Żołnierze gen. Wilhelma Orlika-Rückemanna bili się pod Szackiem i Wytycznem. Broniło się Wilno. Grodno skapitulowało dopiero po trzydniowych walkach. W Puszczy Augustowskiej przyjęli walkę żołnierze gen. Józefa Olszyny-Wilczyńskiego, usiłujący się przebić na Li- twę. Sam generał wraz z kilkunastoma oficerami dostał się do niewoli i został 23 września rozstrzelany. Szanse na stawianie skutecznego oporu Niemcom zmalały w nowej sytuacji praktycznie do zera. Oddziały polskie, atakowane niejednokrotnie z dwu stron, kapitulowały. Niekiedy dowódcy podejmo- wali katastrofalne w skutkach decyzje – dowódca obrony Lwowa, gen. Władysław Langner, postanowił skapitulować nie przed Niemcami, a Armią Czerwoną. Oficerowie i żołnierze, zamiast zgodnie z brzmie- niem układu kapitulacyjnego swobodnie przejść na teren Rumunii lub Węgier, powędrowali na wschód. Obrońcy Lwowa nie doczekali też odsieczy, prowadzonej przez wojska frontu południowego na czele z gen. Kazimierzem Sosnkowskim. W końcu września trwały jedynie pojedyncze punkty oporu. 27 września skapitulowała broniąca się zaciekle Warszawa. W dwa dni później w jej ślady poszedł Modlin. 2 października złożyli broń obrońcy Helu. Ostatnią bitwę kampanii wrześniowej stoczyły jednak pod Kockiem siły SGO „Polesie” gen. Francisz- ka Kleeberga, idące wpierw na odsiecz Warszawie, a potem walczące równocześnie z Niemcami i Armią Czerwoną. Jednakże i ta bitwa, rozpoczęta 2 października, zakończyła się 5 kapitulacją wobec Niemców. Wojna polsko-niemiecka, a od 17 września i polsko-sowiecka, zakończyła się zdruzgotaniem II Rze- czypospolitej. Straty zadane przeciwnikowi sprawiły jednak, że Hitler nie był w stanie kontynuować dzia- łań zaczepnych przeciwko zachodowi. Żołnierz polski podarował Francuzom i Anglikom rzecz niezwykle cenną – czas. Ci wszak spokojnie przyglądali się podziałowi łupu. Na ziemiach polskich rozpoczynał się czas dwóch okupacji.

156 61. Dwie okupacje

28 września zanim umilkły ostatnie strzały Hitler i jego najlepszy sojusznik dokonali podziału łupów. Dzień wcześniej po raz kolejny zjawił się w Moskwie Ribbentrop. Tym razem jego celem było podpisanie traktatu „o granicach i przyjaźni”. Ton owego dokumentu był cyniczny. Ustalenia – konkretne. Układające się strony deklarowały, że po upadku Polski uznały „za swój wyłączny obowiązek odbudowanie pokoju i ładu” na zajętych przez siebie terytoriach, co miało nastąpić poprzez „zapewnienie zamieszkującym je narodom pokojowego życia zgodnie z ich charakterem narodowym”. Nowa granica miała być strzeżona przed jakimikolwiek próbami „mieszania się do tej decyzji ze strony innych państw”, czyli w praktyce zachodnich aliantów Polski. Traktat gwarantować miał stworzenie mocnej podstawy do „postępowego rozwoju stosunków” pomiędzy narodami, w imieniu których ich przywódcy złożyli pod tym dokumentem swe podpisy. Nowa, wytyczona 28 września linia graniczna odbiegała od ustaleń z 23 sierpnia. Biegła najpierw wzdłuż Pisy i Narwi, następnie od Ostrołęki zmierzała w stronę Bugu, osiągając go w okolicy Treblinki. Bug mijała zaś w miejscu, gdzie wyznaczał on dawną granicę Królestwa i Galicji, dalej prowadziła do zbiegu Wisłoka i Sanu, kierując się w górę tej ostatniej rzeki. Stalin rezygnował w ten sposób z przyobie- canego ZSRR obszaru obejmującego część województwa warszawskiego i lubelskiego. Nie czynił tego jednak bezinteresownie. W kolejnym, dołączonym do nowego traktatu tajnym protokole Niemcy go- dziły się na włączenie do radzieckiej strefy wpływów Litwy, na terytorium której ZSRR mógł swobodnie poczynić „specjalne kroki”. Drugi tajny protokół zawierał ponadto zapis o zobowiązaniu się stron do współdziałania w zwalczaniu polskiej „agitacji wymierzonej przeciw terytorium drugiej strony”. Była to zapowiedź współpracy NKWD i w rozpracowywaniu polskiej konspiracji niepodległościowej, co zaowocowało nawet wspólnymi, roboczymi spotkaniami i seminariami… ZSRR wymusił dodatkowe działania ze strony Litwy. Po ultimatum, wystosowanym do Kowna już 10 października, Litwini w zamian za zgodę na obecność na terenie ich państwa Armii Czerwonej, otrzy- mali w „prezencie” Wileńszczyznę. Przepisy prawne, które miały uzasadnić zabór, wyciszyły być może refleksje ze strony litewskiej nad istotnymi motywami owego podarunku. O rzeczywistych intencjach potężnego sąsiada Litwini przekonali się jednak niebawem, w czerwcu 1940 r., stając się kolejną „repub- liką” ZSRR… Ostatecznie największy obszar, obejmujący połowę terytorium II Rzeczypospolitej, znalazł się w gra- nicach ZSRR. Zamieszkiwało na nim niemal 14 i pół miliona osób, z czego bez mała 50% stanowili Polacy. Niewiele mniej, bo 48,6% terytorium Polski zajęły Niemcy. Był to teren gęściej zaludniony, zamieszkały przez prawie 20 i pół miliona ludności, a przy tym w gruncie rzeczy etnicznie jednorodny. Litwie wresz- cie przypadło 1,6% terytorium przedwrześniowego państwa, zamieszkałego przez pół miliona osób, ze zdecydowaną przewagą ludności polskiej i tylko nielicznymi enklawami litewskimi. W kilka dni po zakończeniu działań wojennych obaj okupanci przystąpili, do zapowiedzianej rów- nież w traktacie, „reorganizacji” administracji, wprowadzając własne, sprawdzone rozwiązania. Zarówno III Rzesza, jak i ZSRR, przyjęły odmienny sposób konsumowania zdobyczy. Część ziem, które zagarnęły Niemcy, na mocy dekretu wydanego już 8 października, włączono bezpośrednio do III Rzeszy. Dotyczyło to w pierwszym rzędzie obszarów należących do Niemiec przed 1914 r. Poza Wielkopolską, Pomorzem czy Górnym Śląskiem Reich powiększył się o bez mała całe województwo łódzkie, pół warszawskiego czy poszczególne powiaty z województw krakowskiego i kieleckiego. Pozostałe tereny, mocą rozporzą- dzenia z 12 października, tworzyły specyficzny, całkowicie zależny od Rzeszy twór w postaci Generalnej Guberni. Stolicą Guberni został Kraków. Warszawa sprowadzona została do roli centrum jednego z czte- rech dystryktów. Wielkorządcą, czyli Generalnym Gubernatorem, Hitler mianował Hansa Franka, który zarządzał zarówno aparatem administracyjno-gospodarczym, jak i siłami policyjnymi. Odmienną metodę zastosowali Sowieci. Była ona i bardziej cyniczna, i groteskowa. O losie wydartych Polsce obszarów zadecydować miała „wola ludności”. Mieszkańcy, wedle nowej terminologii, Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi, wpierw mieli wybrać swych reprezentantów. „Wybory” do „zgroma- dzeń ludowych”, których wynik był przesądzony jeszcze przed ogłoszeniem ich terminu, służyły raczej

157 wyeliminowaniu w pierwszej kolejności tych wszystkich, co do których zachodziło najmniejsze choćby podejrzenie, iż gotowi są protestować czy podjąć chociażby bierny opór. Toteż wynik przeprowadzone- go 22 października „głosowania” nikogo nie zaskoczył. Do Zgromadzeń Ludowych weszli przewidziani wcześniej kandydaci, pierwszym zaś krokiem owych fasadowych ciał było zgłoszenie gotowości wejścia w skład ZSRR. Na specjalne w tej sprawie oświadczenia, nie będące niczym innym, jak cyniczną próbą usankcjonowania agresji, Prezydium Rady Najwyższej ZSRR odpowiedziało już 1 i 2 listopada. „Zachod- nia Ukraina” i „Zachodnia Białoruś” stanowić miały odtąd integralną część odpowiadających im republik sowieckich. Ostatnim aktem prawnym Prezydium Rady Najwyższej ZSRR, wydanym, jak na urągowisko, w rocznicę powstania listopadowego, stało się nadanie mieszkańcom zagrabionych terenów obywatelstwa radzieckiego. Wiązało się to nie tylko z obowiązkiem uzyskania sowieckiego paszportu, ale pociągało za sobą wcielanie młodych ludzi do Armii Czerwonej. Co gorsza, stwarzało, w myśl obowiązującego usta- wodawstwa, podstawy prawne do represjonowania każdego obywatela II Rzeczpospolitej za „działalność antyradziecką” z tego tylko tytułu, że był obywatelem państwa polskiego. Jesienią 1939 r. sowieccy i hitlerowscy dygnitarze byli przeświadczeni, iż Polska, twór powstały „z wer- salskiego traktatu przemocy” (jak ujmował to Frank) czy, wedle Mołotowa, „bękart traktatu wersalskiego”, nie odrodzi się już nigdy. Nic zatem nie powstrzymywało obydwu sojuszników przed realizacją swych najbardziej bodaj zbrodniczych planów wobec narodu polskiego. Z tym, że Niemcy uzasadniali swoje postępowanie wyższością rasową „Herrenvolku”, Sowieci zaś poprzez odwoływanie się do marksistow- skich, ideologicznych frazesów, w ich leninowsko-stalinowskiej wersji. W pamięci obywateli polskich na wschodnich kresach pojawienie się sowieckiej władzy, poza falą niewyobrażalnego terroru, kojarzyło się z raptownym obniżeniem stanu higieny i wszechobecnymi kolej- kami. Społeczeństwo, dzięki „reformatorskim” poczynaniom nowej władzy, znalazło się po prostu w nę- dzy. Sprawiła to nacjonalizacja nie tylko majątku polskiego państwa, ale i własności prywatnej, przymu- sowa wymiana złotówki na rubla, wyjątkowo korzysta dla gromad napływających wciąż funkcjonariuszy, wreszcie oficjalne rekwizycje i na wpół oficjalny rabunek. Niszczono nie tylko gospodarcze podstawy bytowania ludności. Rozprawiano się też z polską kul- turą – z polską książką, pamiątkami narodowymi (by przywołać chociażby losy zbiorów Ossolineum), z polską, szybko zastąpioną przez sowiecką dziesięciolatkę, szkołą. Walce z kulturą towarzyszyła prowa- dzona na masową skalę indoktrynacja – prymitywna, ogłupiająca, antypolska. Podobna, choć realizowana nieco odmiennymi metodami, była polityka prowadzona przez Niem- ców. Władze Rzeszy skonfiskowały własność państwa polskiego i przejęły w praktyce pełną kontrolę nad życiem gospodarczym, aczkolwiek bez uciekania się do wywłaszczania właścicieli majątków ziemskich czy fabryk. W gruncie rzeczy nie tyle prosperować, co egzystować mógł jedynie przemysł pracujący na potrzeby Rzeszy. Rolnicy zaś, zwłaszcza na terenie GG, podlegali całemu skomplikowanemu systemowi „kontyngentów”, co oznaczało w rzeczywistości sankcjonowaną prawem konfiskatę wszelkich uzyska- nych nadwyżek. Natomiast wymianę pieniądza władze niemieckie przeprowadziły tylko na obszarach włączonych do Rzeszy – w GG nad polityką pieniężną czuwał Bank Emisyjny (od nazwiska jego prezesa pochodzi nazwa, której opinia publiczna nadała nowej złotówkowej walucie, „młynarki”), którego dzia- łalność umożliwiała okupantowi przechwytywanie „inflacyjnego podatku”. Niemal identyczna, jak pod okupacją sowiecką, była natomiast sytuacja kultury. I tu niszczono ślady polskości, dewastowano zbiory, zamykano szkoły i uczelnie, zlikwidowano prasę, ograniczono dostęp do polskiej książki. Oblicza obydwu totalitaryzmów różniły się, pomimo ideologicznej odmienności, nader nieznacznie. I Niemcy, i Sowieci stosowali na okupowanych obszarach wielopiętrowy system represji, będący zapowiedzią totalnej eksterminacji. Rozpoczął się czas masowych aresztowań, publicznych i skrytych egzekucji, tortur podczas przesłuchiwań. Pawiak, aleja Szucha, więzienie Montelupich w Krakowie, mo- skiewskie Lefortowoczy, lwowskie zyskały sobie ponury rozgłos. Z ziem wcielonych do Rzeszy tuż po zakończeniu działań wojennych Niemcy zaczęli przymusowo wywozić polską ludność. Część, pozbawiona dobytku, z podręcznym tylko bagażem, znajdowała przytu- lisko w GG, inni trafiali na roboty do Niemiec. Skala owych wysiedleń i przymusowych wywózek objęła około 800 tysięcy osób. Deportacja ludności z kresów wschodnich, przede wszystkim Polaków, osiągnęła o wiele większe rozmiary. Liczby i dziś jeszcze są trudne do ustalenia, opierają się na szacunkach. Nie wiadomo jednak, jak wielka była pierwsza fala deportacyjna z jesieni 1939 r. W lutym wywieziono około ćwierć miliona

158 osób, w kwietniu 1940 r. – z górą trzysta tysięcy i zapewne tyleż samo w czerwcu 1940 r., po zajęciu re- publik nadbałtyckich. Ostatnia fala deportacyjna, z czerwca 1941 r., znów zapewne bliska była tej liczbie. Obywatele II Rzeczypospolitej trafiali zatem do łagrów, miejsc przymusowego osiedlenia, niekie- dy w głębi tajgi czy surowego kazachskiego stepu. Trafiali za krąg polarny, wydobywali węgiel i rudę w Krzywym Rogu na Ukrainie, złoto na Kołymie czy ołów na Czukotce. Z Kołymy z ponad 10 tysięcy zesłańców powróciło niewielu ponad stu. Z kopalń Czukotki nie zdołał wydobyć się nikt. Ogółem z oko- ło dwumilionowej masy jeńców wojennych, łagierników, „spiecpieresielieńców” i „wolnych zesłańców” na owej nieludzkiej ziemi pozostał na zawsze niemal co drugi. Wyjątkowo tragiczny los przypadł jednak w udziale jeńcom-oficerom. Wyselekcjonowani do trzech specjalnych obozów – w Kozielsku, Starobiel- sku i Ostaszkowie – w kwietniu i maju 1940 r., z rozkazu najwyższych władz sowieckich, zostali pozba- wieni życia strzałem w tył głowy w Katyniu, Charkowie i Miednoje. W ten sposób wymordowano bez mała 15 tysięcy polskich oficerów. Ogółem, w świetle najnowszych dokumentów, liczba pomordowanych w podobny sposób Polaków sięga 22 tysięcy. Na ziemiach okupowanych przez Niemców obywatele polscy ginęli w masowych egzekucjach, za- początkowanych jeszcze w trakcie trwania kampanii wrześniowej w Bydgoszczy. Ich symbolem stał się podwarszawski Wawer, gdzie w grudniu 1939 r. wymordowano ponad 100 osób. W połowie 1940 r., w innej podwarszawskiej miejscowości, Palmirach, systematycznie rozstrzeliwano tych, którzy z racji piastowanych przed wojną stanowisk czy z tytułu udziału w życiu publicznym trafili na listy zakładników. Czas obozów koncentracyjnych miał dopiero nadejść – największy z nich, Oświęcim, powstał w czerw- cu 1940 r., aczkolwiek Polacy już wcześniej trafiali do Dachau, Stuthofu, Buchenwaldu czy potwornego, z racji prowadzonych tam eksperymentów pseudomedycznych, obozu dla kobiet w Ravensbrück. Skalę eksterminacji Polaków przewyższyła wszakże swymi rozmiarami eksterminacja Żydów. Uzna- ni za „podludzi” (podobnie jak Cyganie), stłoczeni w gettach, umierali tam z głodu, dziesiątkowani epi- demiami, pozbawieni jakiejkolwiek nadziei na przetrwanie. Dla Niemców umierali jednak zbyt wolno. „Ostateczne rozwiązanie” miało zaprowadzić Żydów, nie tylko zresztą polskich, do pieców krematoryjnych. Okupacyjna codzienność nie przekreśliła wszak nadziei, wiązanej z tymi rodakami, którzy wpierw nad Sekwaną, a potem w sojuszniczym Londynie, sposobili się do powrotu…

159 62. Nad Sekwaną i w sojuszniczym Londynie

W nocy z 17 na 18 września prezydent, rząd RP i Wódz Naczelny przekroczyli granicę polsko-rumuń- ską. Najwyższe władze II Rzeczypospolitej uczyniły to pod presją sytuacji – oddziały Armii Czerwonej znajdowały się wówczas niespełna 30 km od Kut, gdzie odbyło się ostatnie posiedzenie gabinetu i skąd Mościcki wydał odezwę do narodu piętnującą sowiecki najazd. Zgodnie z polsko-rumuńskim układem sojuszniczym władze polskie miały zagwarantowane prawo przejazdu przez terytorium sprzymierzeńca, jednak po agresji ze strony ZSRR Rumuni zostali zwolnieni z tych zobowiązań przez władze II Rzeczypo- spolitej. W tej sytuacji, wobec brutalnych nacisków niemieckich i zakulisowych francuskich, prezydent, rząd i Naczelny Wódz (Rydz-Śmigły decyzję o przejściu na stronę rumuńską podjął z oporami, w ostatniej chwili, planując szybki powrót do kraju) zostali internowani. Internowano również, uprzednio rozbra- jając, przekraczające granicę rumuńską oddziały polskie. Sytuacja, z powodu konieczności utrzymania ciągłości władzy państwowej, stawała się dramatyczna. Na szczęście, w myśl odpowiedniego paragrafu konstytucji kwietniowej, w czasie wojny prezydent mógł osobiście wyznaczać swego następcę. Mościcki z możliwości tej postanowił skorzystać. Początko- wo swój urząd zamierzał powierzyć gen. Sosnkowskiemu – ten jednak walczył jeszcze w kraju i nie było pewne, czy zdoła się z niego wydostać. Drugim kandydatem był ambasador RP w Rzymie, Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Tym razem interweniowali Francuzi, grożąc, że nominacji nie uznają. Ostatecznie Mościcki przekazał swe upraw- nienia na ręce Władysława Raczkiewicza, niegdyś ministrowi spraw wewnętrznych, marszałkowi Senatu, aktualnie prezesowi Światowego Związku Polaków. Raczkiewicz niezwłocznie powołał nowy rząd. Na jego czele (po rezygnacji Stanisława Strońskiego), stanął gen. Władysław Sikorski. Sikorski, po bezskutecznych próbach uzyskania w kraju przydziału wojskowego, zjawił się w Paryżu (poprzez Rumunię) 24 września. Jechał tam jako główny kandydat do objęcia spadku po sanacji (jeszcze w stolicy Rumunii przeprowadził serię rozmów z obecnymi tam politykami francuskimi, a po jego stronie opowiedział się, wypowiadając uprzednio posłuszeństwo Naczelnemu Wodzowi, polski attaché wojskowy), ale rozpoczął od objęcia funkcji dowódcy mających dopiero powstać polskich sił zbrojnych we Francji. I choć jego kandydat na prezydenta, Paderewski, nominacji tej nie uzyskał, od 1 października, po zaprzy- siężeniu, Sikorski rozpoczął działalność jako szef rządu. Po rezygnacji Rydza-Śmigłego, 7 listopada miano- wany został również Naczelnym Wodzem Polskich Sił Zbrojnych, którą to funkcję sprawował równolegle z urzędem ministra spraw wojskowych. Pozycja Sikorskiego była niezwykle silna nie tylko z tytułu realnie sprawowanej władzy. Wzmocniły ją postanowienia tzw. ugody paryskiej, w myśl której prezydent Raczkie- wicz zobowiązał się wykonywać odpowiednie przepisy konstytucji kwietniowej, uprawniające go do samo- dzielnego działania, „jedynie w ścisłym porozumieniu z Prezesem Rady Ministrów”. Co prawda Raczkiewicz następcą swym wyznaczał Sosnkowskiego, decyzji tej z Sikorskim nie konsultując, jednakże nie zmienia to generalnej oceny, iż to właśnie premier, a zarazem Naczelny Wódz był dla aliantów postacią numer jeden. Nowy rząd, uznany nazajutrz przez Francję, a następnie Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię, urzę- dował wpierw w Paryżu, a od 22 listopada w Angers. Tworzyli go przede wszystkim reprezentanci partii opozycyjnych wobec sanacji, czyli Stronnictwa Narodowego (z jego ramienia wicepremierem został Sta- nisław Stroński), Stronnictwa Pracy (ministrem bez teki był gen. Józef Haller), Stronnictwa Ludowego (podobną, jak Haller, funkcję sprawowali Stanisław Kot i Aleksander Ładoś) i PPS (Jan Stańczyk objął stanowisko ministra pracy). W gabinecie znaleźli się również politycy związani z obozem sanacyjnym, by wymienić ministra skarbu Adama Koca (zastąpionego już w grudniu przez Henryka Strasburgera), Augusta Zalewskiego czy gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Namiastkę parlamentu stanowiła natomiast powołana do życia na mocy rozporządzenia Raczkiewicza 9 grudnia 1939 r. Rada Narodowa. Jej prze- wodniczącym wybrano na inauguracyjnym posiedzeniu 23 stycznia 1940 r. Ignacego Paderewskiego. Cele, które stawiał przed sobą rząd RP na uchodźstwie, były proste i klarowne. Rzeczpospolita po- winna doczekać się szybkiego wyzwolenia, likwidacja zaś obu okupacji przyniosłaby „obok bezpośred- niego i rozległego dostępu do morza, granice dające rękojmię trwałego bezpieczeństwa”. Zadanie to miała realizować w pierwszym rzędzie polska armia.

160 Odtworzenie Polskich Sił Zbrojnych miało nastąpić na terenie Francji. Zasady polsko-francuskiej współpracy wojskowej w nowych warunkach regulowała umowa, zawarta 4 stycznia 1940 r. Umożliwiła ona utworzenie Dywizji Grenadierów, 2 Dywizji Strzelców Pieszych i 10 Brygady Kawalerii Pancernej, a nieco później Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich. W Syrii formowała się Samodzielna Bry- gada Strzelców Karpackich, natomiast odpowiednie umowy (z 18 listopada i 3 grudnia 1939 r.) regulo- wały zasady polsko-brytyjskiej współpracy wojskowej. Ostatecznie w momencie, gdy na Francję uderzyły wojska niemieckie, armia polska, podlegająca na czas wojny Naczelnemu Wodzowi Francji, liczyła ponad 80 tysięcy dobrze wyszkolonego żołnierza. Zaczątek odtwarzanych sił morskich (trzy kontrtorpedowce i dwie łodzie podwodne) stacjonował w portach brytyjskich. Odtwarzaniu potencjału militarnego nie towarzyszyły równie skuteczne działania na polu dyploma- tycznym. Nawet Francuzi i Anglicy, sojusznicy Polski, usiłowali kokietować Stalina, natomiast reakcje innych europejskich państw, niektórych samych zagrożonych przez potężnych totalitarnych sąsiadów, innych już wprost uzależnionych, ograniczały się w najlepszym przypadku do nic nie znaczących wyra- zów sympatii. Postronnego obserwatora zdumiewać mógł natomiast fakt utrzymywania przez polski rząd stosunków dyplomatycznych z Włochami, sojusznikiem przecież hitlerowskich Niemiec. Obok nadziei, że włoskie poparcie może się w przyszłości przydać, ważne były i względy bieżące – przez ziemię wło- ską wiódł szlak „turystyczny”, którym, za cichym przyzwoleniem tamtejszych władz, podążały pociągi z przyszłymi żołnierzami armii polskiej, zmierzającymi do Francji z Węgier oraz Jugosławii. Nowy, dramatyczny zwrot w sytuacji nastąpił po niemieckim uderzeniu wpierw na Danię i Norwegię, a w miesiąc później (10 maja) na Holandię, Belgię i samą Francję. W północnych fiordach norweskich, pod Narvikiem, krwawił się żołnierz Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich. W samej Francji polskie oddziały, walczące w rozproszeniu, używane do łatania rwącego się frontu, biły się z olbrzymią determinacją, ale wpłynąć na sytuację strategiczną najzwyczajniej nie były w stanie. W rezultacie kur- czowego wręcz trzymania się sojusznika francuskiego niemalże cały wysiłek, związany z odtworzeniem armii polskiej, został zaprzepaszczony. Część żołnierzy trafiła do niewoli, część (oddziały 2 Dywizji) in- ternowano po przekroczeniu granicy szwajcarskiej, a nieco ponad 25 tysięcy zdołało ewakuować się do Anglii (Strzelcy Karpaccy odmówili podporządkowania się władzom Vichy i przeszli do kontrolowanej przez Brytyjczyków Palestyny). Do sojuszniczego Londynu, na zaproszenie strony angielskiej, przeniosły się również najwyższe władze RP. Nowy, urzędujący od maja, premier brytyjski, , w rozmowie z Sikorskim i ambasa- dorem RP w Londynie, Edwardem Raczyńskim, zdecydowanie wykluczył myśl o jakimkolwiek „kulawym kompromisie” z Niemcami, który miałby dojść do skutku kosztem Polski. I choć politycy brytyjscy, po- mimo zaanektowania przez ZSRR państw bałtyckich i zajęcia części terytorium rumuńskiego (Besarabia i północna Bukowina) nadal usiłowali pozyskać względy Stalina, to jednak nad ofertami „pokojowymi” ze strony Hitlera przechodzili do porządku dziennego. Wyspa, od 13 sierpnia nękana potężniejącymi nalotami bombowymi, zamierzała trwać aż do ostatecznego zwycięstwa. W zmaganiach tych brali udział, i to z zadziwiającym nawet flegmatycznych Anglików skutkiem, polscy lotnicy. Spiesznie organizowane i szkolone dywizjony (numery od 300 do 309 i 315 do 318) włą- czały się do walk powietrznych niemal bezpośrednio z lotów ćwiczebnych. Dość powiedzieć, że w „bitwie o Anglię” co siódmą z niemieckich maszyn strącił polski pilot. Na ziemi zaś, w Szkocji, w myśl polsko- -brytyjskiej umowy wojskowej z 5 sierpnia 1940 r., formowały się oddziały, gotowe wejść do akcji w przy- padku niemieckiej inwazji na wyspę. Do inwazji nie doszło, Hitler zaś, po sukcesach na Bałkanach, wydał rozkaz do uderzenia na ZSRR. Wojna pomiędzy dwoma okupantami ziem polskich rozpoczęła się 22 czerwca 1941 r. Sikorski, pod silnym naciskiem brytyjskiego sojusznika, zdecydował się na zawarcie z ZSRR układu politycznego. W oficjalnych stosunkach pomiędzy rządem RP na wychodźstwie a ekipą Stalina nastał czas gorzkiego kompromisu.

161 63. Czas kompromisu

Wojna, która od 22 czerwca 1941 r. objęła wschodnie tereny II Rzeczypospolitej, nie była zaskoczeniem ani dla konspiracji wojskowej w kraju, ani dla polskiego rządu w Londynie. O niemieckich przygotowa- niach do napaści na ZSRR komórki Związku Walki Zbrojnej informowały Londyn niemal na bieżąco. Przykładowo 3 czerwca 1941 r. gen. raportował z Warszawy, że „koncentracja niemiecka na wschodzie przybiera nieoczekiwane rozmiary i dopiero obecnie zdaje się wkraczać w ostatnią fazę. Przy- puszczalna gotowość – konkludował – połowa czerwca”. Ten i podobne raporty skrupulatnie analizowali fachowcy z brytyjskiego wywiadu, jednak przestrzeganie Moskwy wywoływało nieodmienne oskarżenia ze strony Stalina, że to właśnie Anglicy pragną sprowokować sowiecko-niemiecki konflikt. Z brytyjskiego punktu widzenia ewentualność takiego konfliktu nakazywała wsparcie ZSRR, do czego nakłaniano rów- nież Polaków. Jeszcze w połowie czerwca Sikorski był zdania, iż wcześniej sowiecki rząd musi spełnić trzy podstawowe warunki. Najważniejszy – to ponowne uznanie terytorialnej integralności Polski w grani- cach, które na wschodzie wytyczył traktat zawarty w 1921 r. w Rydze. Dwa pozostałe, niemniej ważne, to wypuszczenie z więzień i obozów wszystkich Polaków oraz zgoda na formowanie w ZSRR armii polskiej. Warunki, sformułowane przez Sikorskiego, były jednak w gruncie rzeczy postulatami, bowiem ich realizacja zależała w pierwszym rzędzie od rozmiarów poparcia ze strony brytyjskiego sojusznika. Ten zaś, obawiając się zbyt szybkiego runięcia radzieckiego „kolosa na glinianych nogach”, zdecydowany był wspierać go za wszelką cenę. Z tego punktu widzenia interes Polski schodził na drugi, coraz odleglej- szy plan. W rezultacie już 12 lipca podpisany został sowiecko-brytyjski układ, którego najważniejszym punktem stał się zapis wykluczający możliwość zawarcia separatystycznego pokoju. Systematycznie rosły naciski brytyjskie, by Polacy podpisali podobny układ z rządem ZSRR. Sikorski doskonale zdawał sobie sprawę, że jego możliwości manewru są ograniczone. W czasie swe- go pierwszego spotkania z sowieckim ambasadorem w Londynie, Iwanem Majskim, do którego doszło już 5 lipca, zrezygnował więc z jasnego stawiania kwestii granic, ograniczając się jedynie do żądania, by ZSRR unieważnił swe traktaty z Niemcami z sierpnia i września 1939 r. Polskiemu premierowi, który zaakceptował sugestie brytyjskie w tej materii, wydawało się, iż samo przekreślenie aktów rozbiorowych będzie równoznaczne z uznaniem ryskich granic – jednak to, co było oczywiste dla Sikorskiego, wcale nie było identycznie rozumiane przez Stalina. Dla ZSRR powrót do stanu sprzed wybuchu wojny oznaczał powrót do sytuacji sprzed nie września 1939, a czerwca 1941 r. Pozostałe polskie żądania, czyli uwol- nienia więzionych i przetrzymywanych w obozach obywateli II Rzeczypospolitej oraz utworzenie armii podległej rozkazom rządu londyńskiego pozostały nie zmienione. Dla sporej grupy przebywających w Londynie polskich polityków stanowisko zajęte przez Sikor- skiego było równoznaczne z kapitulacją. Przeciwko premierowi wystąpili, podobnie jak w lipcu 1940 r., kiedy to oskarżano go o zmarnotrawienie we Francji polskiego wysiłku wojennego, prezydent i minister August Zaleski, których wsparli mediujący wówczas gen. Sosnkowski i Marian Seyda. I choć prezydent, który nosił się z zamiarem złożenia swej godności, na stanowisku pozostał, z rządu Sikorskiego odeszli Zaleski i Sosnkowski (przejściowo również Seyda), których we wrześniu zastąpili: Stanisław Mikołaj- czyk z SL (jako wicepremier i zarazem minister spraw wewnętrznych) oraz Herman Liebermann z PPS i z SP. Obowiązki ministra spraw zagranicznych sprawował, jako kierownik ministerstwa, ambasador RP w Londynie, Edward Raczyński. Wszystkie te zmiany następowały już w czasie, gdy układ pomiędzy rządem RP na wychodźstwie a ZSRR wprowadzano w życie. Układ polsko-sowiecki, nazywany najczęściej, od nazwisk sygnatariuszy, układem Sikorski-Majski, podpisany został 30 lipca 1941 r. w Londynie. Pominięto w nim milczeniem sprawę przebiegu linii gra- nicznej pomiędzy Polską a ZSRR, ograniczając się do kwestionowanej przez opozycyjnych wobec Sikor- skiego polityków formuły, iż traktaty sowiecko-niemieckie z 1939 r. zostają uznane za niebyłe. Zapowie- dziano przywrócenie stosunków dyplomatycznych i, co brzmiało i było odczytywane jak szyderstwo, „amnestię” dla pozbawionych wolności obywateli polskich przebywających na terenie ZSRR. Sukcesem Sikorskiego był natomiast zapis o utworzeniu armii polskiej pod polskim dowództwem, choć operacyj- nie podlegającej Naczelnemu Dowództwu Armii Czerwonej.

162 Trudno oceniać rzeczywiste motywy, którymi Sikorski i ludzie podzielający jego tok rozumowania kierowali się, podejmując decyzję o podpisaniu układu. Z punktu widzenia polskiej racji stanu jego treść była nie tyle świadectwem kompromisu, co wręcz kapitulacji. Nie wolno jednak zapominać, że podpis złożony pod dokumentem przez polskiego premiera otwierał bramy więzień i obozów, radykalnie zmie- niał nie tyle zresztą realia bytowania, co sytuację prawną tych, których uznano za obywateli państwa polskiego. A nie było to mało. Układ przynosił ratunek, ale nie zdołał zapobiec kolejnej hekatombie. Tym razem tych, których po wybuchu wojny popędzono z więzień w Wilnie, Mińsku, Równem, Lwowie i wielu innych miejscowości w głąb Rosji. Ginęli podczas ataków lotnictwa niemieckiego, z wyczerpania, ale przede wszystkim zabijani w drodze na zesłanie przez eskortujących ich żołnierzy sowieckich. Masowych rozstrzeliwań dokonywano jeszcze na terenie więzień (w lwowskich „Brygidkach”, w Zamarstynowie, w Wilejce, w Berezweczu, by ograniczyć się do przykładów największych i najbardziej znanych masakr). Wystarczy podać, że w trak- cie owej „ewakuacji” liczbę ofiar – Polaków ocenia się na bez mała sto tysięcy! Podpis Sikorskiego przekreślał zatem koszmar, ale nie goił ran, nie tłumił urazów. Ukazywał też realną perspektywę, którą była własna, polska armia. Najwcześniej też, bo już 2 sierpnia, wyruszyła do Moskwy misja wojskowa na czele z gen. Zygmuntem Szyszko-Bohuszem. W Moskwie też, już 14 sierpnia, pod- pisana została polsko-sowiecka umowa wojskowa. Polska armia, którą w ZSRR miano tworzyć, stawała się, w myśl umowy, integralną częścią Polskich Sił Zbrojnych, personalnie oraz organizacyjnie podległą Sikorskiemu jako Naczelnemu Wodzowi. Wykonywać jednak miała decyzje operacyjne dowództwa Ar- mii Czerwonej, które też zobowiązane było do jej uzbrojenia i wyekwipowania. Armia składać się miała wyłącznie z sił lądowych, lotnicy i marynarze służyliby w polskich oddziałach formowanych w Wielkiej Brytanii. Zaciąg w szeregi armii, na czele której stanął gen. Władysław Anders, był ochotniczy. Ochotnicy zaczęli zgłaszać się niemal natychmiast po sowieckiej „amnestii”, ogłoszonej 12 sierpnia. W myśl wspólnych ustaleń w pierwszej fazie zamierzano sformować dwie dywizje piechoty i pułk zapaso- wy, przy czym stronie polskiej udało się przeforsować decyzję, że armia polska użyta zostanie na froncie jako całość. Sikorski wyciągnął z doświadczeń francuskiej kampanii odpowiednie wnioski. Od połowy sierpnia z więzień, łagrów i miejsc przymusowego osiedlenia ruszyła fala tych, którzy zdołali przetrwać. Organizacyjnie wspierała ten ruch polska ambasada, rezydująca w Kujbyszewie (od 4 września na jej czele stał bliski współpracownik Sikorskiego, Stanisław Kot) i jej delegatury, rozsiane od Archangielska po Władywostok. Ochotnicy, najczęściej wraz z rodzinami, kierowali się bądź do Ta- tiszczewa koło Saratowa, miejsca formowania 5 DP, bądź w rejon Buzułuku, gdzie w Tockoje tworzo- no 6 DP i pułk zapasowy. W samym Buzułuku umieszczono sztab armii. Coraz bardziej realny kształt przybierała również, pomimo negujących polski punkt widzenia radzieckich informacji, mapa polskie- go fragmentu „archipelagu Gułag”. Choć napływali wciąż nowi żołnierze i odnajdywali się oficerowie (w tym generałowie: Michał Karaszewicz-Tokarzewski, Marian Januszajtis, Jerzy Wołkowicki, pułkow- nicy czy Nikodem Sulik) do polskiej armii nie zgłosił się ani jeden oficer z bez mała piętnastotysięcznej grupy internowanych w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku oficerów. Rezultatu nie przynosiły też, kierowane przez Józefa Czapskiego, specjalne poszukiwania. Jesienią 1941 r. nie tracono jeszcze nadziei na ich odnalezienie. Problemem podstawowym stał się, już od momentu pojawienia się pierwszych ochotników, los samej armii. Rosjanie, w których wyłącznej dyspozycji znalazł się nadsyłany w ramach angielsko-amerykańskiej pomocy sprzęt, oświadczali, że są w stanie należycie wyposażyć tylko jedną polską dywizję. Stanowisko to wykorzystali dla swych celów Brytyjczycy, którzy już w połowie października wystąpili z propozy- cją, by zbędne polskie oddziały ewakuować do Persji. I choć sytuacja ZSRR była wciąż niezwykle cięż- ka – Niemcy zbliżali się do Moskwy i otoczyli pierścieniem blokady Leningrad – to Stalin nie zamierzał czynić w kwestii polskiej jakichkolwiek ustępstw. Świadczyły o tym wymownie kolejne sowieckie posu- nięcia: wcielanie do Armii Czerwonej obywateli II Rzeczypospolitej niepolskich narodowości, uchylanie się od rozmów odnośnie regulacji linii granicznej, eksponowanie zależnych tylko od Moskwy polskich „patriotów” zamierzających powołać własną organizację, czy wreszcie, podstępne aresztowanie dwu ży- dowskich działaczy socjalistycznych, obywateli polskich, Wiktora Altera i Henryka Erlicha. W ten sposób tworzony był klimat dla zbliżającej się wizyty Sikorskiego w Moskwie. Naczelny wódz i premier rządu RP zjawił się w stolicy ZSRR 30 listopada, w momencie, gdy nie- mieckie czołówki pancerne znajdowały się kilkanaście kilometrów od moskiewskich przedmieść. Wizytę

163 u Stalina, na Kremlu, złożył 3 grudnia. Sikorski w trakcie rozmowy, niekiedy burzliwej, upomniał się o re- spektowanie praw znajdujących się w ZSRR Polaków, a wspomagany przez Andersa starał się udowodnić, że w stworzonych warunkach formowanie polskiej armii staje po prostu pod znakiem zapytania. Stalin, choć groził, iż „obejdziemy się bez was”, przyobiecał, że zaopatrzenie się poprawi, a 1/4 ze składającej się z 6 dywizji prawie stutysięcznej armii (ponadto 30 tysięcy ludzi w formacjach pomocniczych) będzie mogła opuścić ZSRR. Polski premier, choć sam demonstrował wolę utrzymania granic sprzed 1939 r., nie zdołał jednak doprowadzić do merytorycznej w tej sprawie dyskusji, ulegając stwierdzeniu Stalina: „Bądźcie spokojni, nie skrzywdzimy was”. W oficjalnej, ogólnikowej deklaracji, podpisanej w dniu na- stępnym, nie znalazła też odbicia propozycja Stalina oparcia polskiej granicy zachodniej na linii Odry. Natomiast na zapytanie Sikorskiego o los poszukiwanych polskich oficerów Stalin odrzekł, że wszyscy oni …uciekli do Mandżurii. Sikorski opuszczał ZSRR w optymistycznym nastroju. Odczucia polskiego Naczelnego Wodza roz- mijały się jednak z rzeczywistością. Warunki formowania polskiej armii, przeniesionej do Uzbekistanu (Jangi-Jul nieopodal Samarkandy), nie poprawiły się. I choć w lutym 1942 r. liczyła już ona 75 tysięcy żołnierzy i oficerów, to w marcu sowieckie kwatermistrzostwo zmniejszyło przydział żywnościowych racji do 26 tysięcy. Żołnierzowi groził głód, podobnie jak ciągnącym za wojskiem masom cywilów. Gen. Anders zareagował błyskawicznie. Interwencja u Stalina zaowocowała podniesieniem ilości racji do 44 tysięcy i zgodą na ewakuację do Iranu nieobjętej nią części wojska. Do końca marca ZSRR opuściło około 30 tysięcy żołnierzy i ponad 12 tysięcy starców, kobiet i dzieci. Polski dowódca ratował ludzi. Dla Stalina ewakuacja stała się dogodnym pretekstem, by zawiesić pobór do armii Andersa. Co więcej, od końca czerwca rozpoczął się proces zamykania terenowych eks- pozytur polskiej ambasady, niejednokrotnie pod spreparowanymi zarzutami o prowadzenie działalno- ści szpiegowskiej, co kończyło się aresztowaniami ich personelu. Wydarzenia te, połączone z naciskami Brytyjczyków sprawiły, że 2 lipca rząd RP wyraził zgodę na ewakuację z ZSRR reszty polskich oddziałów. Wówczas ZSRR opuściło 70 tysięcy osób, w tym 40 tysięcy żołnierzy i oficerów, 4,5 tysiąca junaków i ko- biet ze służb pomocniczych oraz 25,5 tysiąca cywilów. Ci, którzy pozostali, wkrótce, bo już w styczniu 1943 r., pozbawieni zostali prawnej opieki (rząd ZSRR zaczął znów traktować Polaków zamieszkałych na terenach zagrabionych po 17 września jako swych obywateli). Rosjanie coraz dobitniej też podkreślali swe prawa do obszarów „Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi”. Dyplomatyczne interwencje następcy Kota, Tadeusza Romera, nie przynosiły jakichkolwiek pozytywnych rezultatów. Co gorsza, stanowisko ZSRR coraz wyraźniej podważało międzynarodową pozycję rządu Sikorskie- go. Świadczył o tym i fakt wycofania się emigracyjnych władz czechosłowackich z zaawansowanego już projektu federacji Polski i jej południowego sąsiada, i nieszczere obietnice udzielane Sikorskiemu podczas jego pobytu za oceanem przez prezydenta USA, Franklina Roosevelta, i na koniec postawa Brytyjczyków, którzy zawierając w końcu maja 1942 r. układ z ZSRR, uznali jego zachodnie granice (z wyjątkiem linii granicznej z Polską), sankcjonując w ten sposób zdobycze terytorialne sowieckiego imperium. Z polskiego punktu widzenia był to fatalny prognostyk. Był to problem, który zdecydowanie przerastał możliwości polskiego rządu emigracyjnego. Zagrożenie, odczuwane z podobną siłą w Londynie, Warszawie, Wilnie czy Lwowie, na terenach okupowanych od lata 1941 r. już tylko przez Niemców, postrzegane było z innej, determinowanej odmiennymi realiami perspektywy. Z perspektywy państwa podziemnego.

164 64. Polskie państwo podziemne

Kres epopei wrześniowej był zarazem początkiem tworzenia się na terenach okupowanych polskiego pań- stwa podziemnego. Armię miała zastąpić wojskowa konspiracja. Rząd – ciało wyłonione przez prowadzące już nielegalną działalność polityczne ugrupowania, w pierwszym rzędzie z rodowodem opozycyjnym. Inicjatywa powołania do życia ośrodka, który objąłby swym wpływem wszystkie podziemne działa- nia, wyszła od gen. Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza. Pomysł narodził się w przeddzień kapitulacji Warszawy, sam Tokarzewski otrzymał zaś odpowiednie pełnomocnictwa, pozostawione przez Naczelne- go Wodza w gestii gen. Rómmla. W początkach października Tokarzewski przeprowadził rozmowy z opozycyjnymi wobec sanacji politykami – socjalistami, ludowcami, narodowcami i reprezentantem Stronnictwa Pracy. Rozmówcy generała zaaprobowali ideę stworzenia tajnej, wojskowo-politycznej organizacji z Tokarzewskim na czele. Była nią Służba Zwycięstwu Polski. Jej głównym celem stałaby się walka o niepodległą, w przedwojen- nych granicach, Polskę. Prowadziłaby ją w pierwszym rzędzie odtworzona w warunkach konspiracyjnych armia. Jeszcze w październiku Tokarzewski zdołał podporządkować SZP pierwsze podziemne struktury powstałe w obrębie Generalnej Guberni. Namiastką ciała o charakterze politycznym stała się natomiast Rada Główna Obrony Narodowej, kierowana przez socjalistę Mieczysława Niedziałkowskiego. W początkowym okresie konspiracyjnym poczynaniom kraju nie towarzyszyło wsparcie ze strony rządu emigracyjnego. Sikorski, do którego raport o powstaniu SZP trafił w drugiej kolejności (wpierw otrzymał go aktualny Wódz Naczelny, Rydz-Śmigły), obawiał się, że organizacja zostanie zdominowana przez oficerów związanych z sanacją, czyli po prostu piłsudczyków. Nie aprobował też założenia wyj- ściowego, polegającego na równoprawnym traktowaniu działalności wojskowej i politycznej. SZP miała zatem zastąpić organizacja nowa, o czysto wojskowym profilu. Formalnie na jej czele stanął, jako ko- mendant Główny, gen. Sosnkowski. W myśl wyekspediowanej do kraju 4 grudnia 1939 r. instrukcji była to tajna organizacja wojskowa pod nazwą „Związek Walki Zbrojnej”. W kraju na czele ZWZ w okupacji niemieckiej miał stanąć dotychczasowy szef sztabu SZP, awansowany na generała płk Stefan Rowecki „Grot”. Siatką ZWZ na terenie drugiej okupacji, czyli sowieckiej, kierować miał Tokarzewski, aresztowany jednak podczas próby przekroczenia linii granicznej z 6 na 7 marca 1940 r. Warto tu dodać, że wileńskim obszarem ZWZ kierował płk Nikodem Sulik. Instrukcja, powołująca do życia ZWZ (podpisana przez Sosnkowskiego i zatwierdzona przez Si- korskiego) za podstawowy cel organizacji uznawała „skupienie w związkach konspiracyjnych jednostek najstaranniej dobranych” po to, by „stworzyć ośrodki czynnego oporu narodowego, przeciwdziałającego załamaniu się sił moralnych polskiego społeczeństwa”. Organizacja miała też „współdziałać w odbudowie Państwa na drodze walki orężnej”. Ewentualne wystąpienie czynne odsuwano jednak na odległy plan. Rząd nie przewidywał prowadzenia jakichkolwiek akcji zbrojnych na terenie kraju (stąd próba zlikwidowania inicjatywy majora Henryka Dobrzańskiego – „Hubala”), zarówno ze względu na niezbyt jasny cel poli- tyczny takich wystąpień, jak i spodziewany nikły zasięg, co sprawiłoby, iż efekt byłby niewspółmierny do represji. Zalecenie powstrzymania się nie tylko od otwartej walki, ale i wystąpień dywersyjnych wynikało w dużej mierze z przekonania, że wyzwolenie przyniosą wojska aliantów, wraz z którymi powróci do kraju tworzona we Francji polska armia. Nie bez przyczyny, dodajmy na marginesie, na początku 1940 r. krążyło po Warszawie powiedzenie: „Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej”. Generalnie ZWZ po wkroczeniu do kraju regularnych oddziałów ulec miał rozwiązaniu, natomiast w momencie tworzenia go występował jako organizacja ogólnonarodowa, jednolita i jedyna, ponadpartyjna i ponadstanowa, skupiająca w „swych szeregach, bez względu na różnicę przekonań politycznych i społecznych, wszystkich prawych Polaków”. Pojawienie się ZWZ było równoznaczne ze stworzeniem militarnego segmentu podziemnego państwa. Znacznie większe kłopoty były natomiast z jego paralelną, cywilną częścią. Sieć rad obrony narodowej, w praktyce dopiero się formująca, po aresztowaniu przez Niemców Mieczysława Niedziałkowskiego i przy- wódcy ludowców, Macieja Rataja, przestała w gruncie rzeczy istnieć. Próba odtworzenia konspiracyjnej platformy politycznego współdziałania stronnictw podjęta została dopiero w lutym 1940 r. Od 24 lutego ZWZ wspomagał więc Polityczny Komitet Porozumiewawczy (od czerwca Główny Komitet Polityczny).

165 W skład tego ciała ze strony podziemnej PPS-WRN wszedł Kazimierz Pużak, ludowców reprezentował Ste- fan Korboński, a Stronnictwo Narodowe Aleksander Dębski. W lipcu 1940 r. na kilka tygodni z prac GKP wycofali się narodowcy, zaś skład tego ciała uzupełnił delegat Stronnictwa Pracy, Franciszek Kwieciński. PKP, a potem GKP wytyczał ramy politycznego współdziałania stronnictw, a zarazem dbał o kształ- towanie proniepodległościowych postaw polskiego społeczeństwa. Zadanie zorganizowania konspira- cyjnych struktur administracyjnych przypadło Delegatowi Rządu na Kraj. Początkowo, w maju 1940 r., specjalny wysłannik Rządu RP miał doprowadzić do mianowania aż trzech równorzędnych delegatów. Moment kryzysowy, wywołany kapitulacją Francji i przenosinami rządu do Londynu sprawił, iż od 28 czerwca GKP przekształcił się w Delegaturę Zbiorową Rządu RP na Kraj. Sikorski nie zaakceptował tego pomysłu. Ostatecznie, po męczących, wynikających po części ze względów politycznych, po części zaś ambicjonalnych, dyskusjach, jedynym delegatem został Cyryl Ratajski (od 3 grudnia1940 r. Dele- gat Rządu na GG z siedzibą w Warszawie). Na stanowisku tym Ratajski przetrwał do połowy września 1942 r. Atakowany przez socjalistów i ludowców, dla których był nazbyt prawicowy, ustąpił. Jego miejsce zajął wysunięty przez SL Jan Piekałkiewicz, ale 19 lutego 1943 roku został on aresztowany przez Gestapo i wkrótce zamordowany. Ostatnim Delegatem mianowanym na to stanowisko w maju 1943 r., był repre- zentant Stronnictwa Pracy, Jan S. Jankowski. Główne zadanie Delegata miało polegać na utrzymywaniu łączności pomiędzy rządem a krajem, co łączyło się z koniecznością ścisłego współdziałania z konspiracyjnymi ugrupowaniami politycznymi. W samym zaś kraju Delegat od wiosny 1941 r. przystąpił do rekonstruowania struktury administracyjnej po to, by w momencie likwidowania okupacji przejąć w sposób bezkonfliktowy, a jednocześnie spraw- ny władzę zarówno w samej centrali, jak i w terenie. Podziemną administrację organizował zatem De- partament Spraw Wewnętrznych. Specjalne komórki miały zajmować się sprawami przemysłu i handlu, rolnictwa, skarbu, pracy i opieki społecznej (działem tym kierował początkowo Jankowski). Oddzielne miejsce w tej strukturze zajmowały departamenty, które miały za zadanie zadbać o likwidację skutków wojny, odbudowę kraju. Co więcej, powołano nawet do życia specjalne Biuro Ziem Nowych, w jego ge- stii było opracowanie planu przejęcia po zakończeniu wojny terenów należących przed 1939 r. do Nie- miec (przewidywano, że do odrodzonej Rzeczpospolitej włączone zostanie Pomorze Zachodnie, Śląsk Opolski i Prusy Wschodnie). Departament Spraw Wewnętrznych (na jego czele stał Kazimierz Bagiński) rozpoczął też prace nad uformowaniem przyszłych sił porządkowych. Rolę kadr mieli pełnić członkowie Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. Szczególna rola przypadła jednak w udziale departamentom Informacji i Prasy oraz Oświaty i Kul- tury. Pierwszy, kierowany przez Stanisława Kauzika, miał dbać o rozpowszechnianie niezafałszowanych wiadomości, prostując dezinformacje, rozsiewane głównie przez prasa „gadzinową”. Zarówno oficjalny organ Delegatury, „Rzeczpospolita Polska”, jak i inne pisma podziemne znakomicie realizowały to za- danie. Podstawą sukcesu był systematyczny nasłuch radiowy i sprawna sieć terenowych koresponden- tów – zważywszy na stopień ryzyka, było to niekłamane wspaniałe osiągnięcie. Druga placówka, na czele której stał ludowiec Czesław Wycech, dbała o programową, organizacyj- ną i finansową stronę tajnego nauczania. Trzeba pamiętać, że zamknięte zostały szkoły wyższe i średnie, w szkołach zaś podstawowych nie uczono języka polskiego, historii i geografii. Tajnym nauczaniem tych przedmiotów (najpoważniejszą rolę odegrała tu Tajna Organizacja Nauczycielska) objęto, według ostroż- nych szacunków, około półtora miliona dzieci. Na poziomie średnim i wyższym funkcjonowały tzw. tajne komplety. W podziemnej szkole średniej uczyło się ponad 50 tysięcy młodzieży. Mniejsze liczby dotyczyły sieci szkół wyższych, a działały one, poza Warszawą, w Krakowie, Lwowie i Wilnie. O prężnej działalności państwa podziemnego świadczyło również istnienie prasy podziemnej. Po- tężnym centrum wydawniczym była Warszawa. W czasie wojny ukazało się tam ponad 800 tytułów, czyli więcej aniżeli połowa w całym okupowanym kraju (ogółem około 1400, w tym przez całą wojnę regu- larnie wydawano aż 17). Nie zaprzestali swych prac, pomimo przerażających represji, uczeni. Nie zamarło także podziem- ne życie literackie. Dorobek całej fali młodych twórców, z najwybitniejszym spośród nich, Krzysztofem Kamilem Baczyńskim, mówi zresztą sam za siebie. Teatry konspiracyjne wystawiały spektakle. Organi- zowano wystawy malarskie. Zbierano się na koncerty, by słuchać, oficjalnie zakazanej, muzyki Chopina. Istotą państwa podziemnego był wszakże tak cywilny, jak i zbrojny opór.

166 65. Opór

Odpowiedzią na okupację, przede wszystkim niemiecką, był zorganizowany, obejmujący wszystkie pol- skie ziemie, opór. Jego głównym motorem były poczynania podejmowane przez SzZP-ZWZ, ale, o czym trzeba pamiętać, od pierwszych powrześniowych miesięcy na terenie okupowanego kraju działały naj- rozmaitsze struktury konspiracyjne. Zbrojne organizacje tworzyły zatem niemal wszystkie funkcjonujące w podziemiu ugrupowania polityczne. Socjaliści powołali do życia wpierw Gwardię Ludową, a potem Socjalistyczną Organizację Bojową. Ludowcy stworzyli w sierpniu 1940 r. Chłopską Straż, czyli „Chłostrę”. Ruch narodowy dysponował swą Narodową Organizacją Wojskową, Stronnictwo Pracy zaś – Organiza- cją Wojskową „Unia”. Te i im podobne grupy z czasem podporządkowywały się ZWZ, tak jak uczyniła to choćby podziemna organizacja harcerska „Szare Szeregi”, czy zorganizowana przez oficerów związanych z sanacją Organizacja Orła Białego. Inne, jak Tajna Organizacja Wojskowa (stworzył ją ps. „Radosław”), Związek Jaszczurczy czy podległa wywodzącej się z ONR – Falanga Konfederacji Na- rodu Polskiego organizacja wojskowa „Uderzenie”, zachowywały organizacyjną niezależność. Wszystkie jednak sposobiły się do walki i to nie tylko zbrojnej. Opór bowiem, w warunkach okupowanej Polski, miał niejedno oblicze. Oporem było upowszechnianie prawdziwych, prostujących propagandowe kłamstwa, informacji. Swój udział mieli w tym i ci, którzy organizowali nasłuch radiowy, i ci, którzy obsługiwali podziemne drukarnie, i redaktorzy pism oraz biuletynów, wreszcie – również jak poprzednio wymienieni, ryzy- kujący życiem – kolporterzy. Oporem było tajne nauczanie. Posługiwanie się fałszywym dokumentem. Udostępnianie mieszkań na zebrania konspiracyjne. Powolna i niedbała praca, tam zwłaszcza, gdzie produkcja zasilała zbrojeniowy potencjał okupanta. Słowem to wszystko, co oznaczało nierespektowa- nie narzuconego porządku. Przy czym, z czego warto zdać sobie sprawę, wybór, jaki stał przed polskim społeczeństwem, był wyjątkowo ograniczony. Alternatywą było bowiem całkowite podporządkowanie się aż poza granicę upodlenia. Opór był odpowiedzią na terror, na eksterminację. Ten zaś ogromniał. Egzekucje, które jeszcze w la- tach 1939-1940 miały selektywny charakter, zaczęto zamieniać w masowe rozstrzeliwania czy wieszania. Mordowano przy tym nie tylko w miejscach ukrytych przed wzrokiem ludzkim. Zastraszaniu ludności służyły egzekucje publiczne, które nasiliły się zwłaszcza w Warszawie od jesieni 1943 r. Ginęli w nich nie tylko zakładnicy, ale przypadkowi przechodnie z łapanek bądź ulicznych zatrzymań. Ofiary łapan- ki, pierwotnie wywożone do przymusowej pracy, mogły również znaleźć się w jednym z coraz liczniej powstających na ziemiach polskich obozów koncentracyjnych. W nich zaś, w nieludzkich warunkach życia, zmuszanych do wyniszczającej pracy, mordowanych przy lada okazji i bez okazji, znajdowało się jednorazowo ponad 300 tysięcy więźniów. Do Sztuthofu, Majdanka czy cieszącego się najstraszniejszą sławą obozu w Oświęcimiu-Brzezince napływały wciąż nowe transporty. W obozach tych, a zwłaszcza w trzech usytuowanych we wschodnich dystryktach GG, w Treblince, Sobiborze i Bełżcu, Niemcy realizowali swój plan niespotykanego dotąd w dziejach ludobójstwa. Plan ten określony był nader enigmatycznie jako „Endlösung”, czyli „ostateczne rozwiązanie”. Dotyczył on tych, którzy od marca 1941 r. byli wyjęci spod prawa – Żydów i Cyganów. Żydzi, stłoczeni w gettach izo- lowanych od innych skupisk ludności, wymierali masowo, niszczeni przez głód i epidemie. W oczach Niemców umierali jednak stanowczo zbyt wolno. Od wiosny 1942 r. getta zaczęto zatem likwidować. Ich mieszkańców przewożono do obozów zagłady, uśmiercano w komorach gazowych i palono w kremato- riach. Według szacunków – nie prowadzono bowiem ewidencji – do 1943 r. zmarło z głodu bądź zostało wymordowanych co najmniej 2,5 milionów polskich Żydów. Z samego warszawskiego getta wywieziono od lipca 1942 r. i uśmiercono w ciągu trzech miesięcy około 400 tysięcy osób! Los Żydów niemal po- wszechnie odczytywano jako zapowiedź tego, co czekało Polaków. I ta perspektywa skłaniała raczej do czynnego oporu, aniżeli paraliżowała wolę walki. Ideałem, zwłaszcza młodego, przesiąkniętego wyniesionymi ze szkoły autentycznymi patriotycz- nymi ideałami, pokolenia, był opór z bronią w ręku. Początkowo możliwości takich nie było zbyt wiele. Organizująca się konspiracja wojskowa, zgodnie zresztą z zaleceniami rządu emigracyjnego, nie dążyła

167 do mającego niewielkie szanse powodzenia bezpośredniego starcia. Z wyjątkiem działań sabotażowo- -dywersyjnych, podjętych na rozkaz Sikorskiego podczas kampanii niemiecko-francuskiej, a realizowa- nych siłami kierowanego przez majora Niepokólczyckiego Związku Odwetu (powstał w samach ZWZ w kwietniu 1940 r.), w codziennej pracy konspiracyjnej przeważało szkolenie wojskowe. Od końca 1940 r. coraz głośniejsze stawały się natomiast wyczyny, dokonywane w ramach akcji małego sabotażu. Przewo- dziła w nich powstała w obrębie Szarych Szeregów Organizacja Małego Sabotażu „Wawer” (powołana do życia w rocznicę dokonanej przez hitlerowców masakry w podwarszawskim Wawrze). Na jej czele stanął zaś autor wydanych jeszcze w czasie wojny „Kamieni na szaniec”, Aleksander Kamiński. „Mały sabotaż” stanowił wówczas, by odwołać się właśnie do opinii Kamińskiego, „czoło otwartej walki z okupantem w kraju na odcinku szczególnie istotnym – odcinku oddziaływania niezależnej pol- skiej myśli na najszersze rzesze narodu”. Każdy, najdrobniejszy nawet, a udany i, co szczególnie ważne, dowcipny pomysł propagandowy wytwarzał ów szczególny nastrój – przede wszystkim w Warszawie, ale i w innych regionach kraju – „nastrój niczym nie zmąconej wiary w słuszność własnej sprawy i kpiar- skiego stosunku do tak zwanych „tymczasowych””. Bronią, równie zabójczą jak pistolet czy granat, oka- zał się zatem – śmiech. Małosabotażowe akcje, niosące zresztą ze sobą podobny stopień ryzyka, jak działania z bronią w ręku, polegały zatem i na wymuszaniu zachowań zgodnych z poczuciem narodowej godności. Wymienić można tłuczenie szyb w witrynach fotograficznych tam, gdzie wystawiano podobizny umundurowanych Niem- ców, i malowanie propagandowych napisów czy symboli (Victoria, żółw, szubienice, na których „wiesza- no” Hitlera), i zrywanie flag hitlerowskich, a wywieszanie narodowych, zwłaszcza z okazji 3 maja i 11 li- stopada. Dodajmy, że „Wawer” prowadził wręcz bezpośrednią walkę propagandową z kierowaną przez Goebbelsa machiną. Gdy przykładowo „propaganda niemiecka rzuciła hasło wypisywane i rozlepiane setkami tysięcy: „Deutschland siegt an allen Fronten”, „Wawer” krótkim, ostrym pchnięciem oddał cios: w słowie „siegt” literę „s” zamieniono na literę „l” („Deutschland liegt an allen Fronten” – zamiast: Niemcy zwyciężają… – Niemcy leżą na wszystkich frontach). To dziełem „Wawra” stało się upowszechnienie ko- twicy jako graficznego symbolu Polski Walczącej. Członek tej organizacji, Aleksander Dawidowski (Alek), w lutym 1942 r. wsławił się usunięciem niemieckiej tablicy z pomnika Kopernika zasłaniającej wyryty na cokole napis: „Mikołajowi Kopernikowi – Rodacy”. Również członkowie „Wawra” uczcili w czerwcu tegoż roku imieniny Naczelnego Wodza i Prezydenta RP opieczętowaniem części nakładu gadzinowego „Nowego Kuriera Warszawskiego” stosownymi życzeniami. Przykładów podobnych działań przytaczać można wręcz w nieskończoność. Były one w pierwszym rzędzie odtrutką na ogłupiającą propagandę, na zwątpienie. Przywracały wiarę w przyszłość. Nie za- stępowały jednak, bo i zastąpić nie mogły, dywersyjnych bądź odwetowych akcji konspiracji zbrojnej. Te zaś, przeprowadzane z coraz większym rozmachem, były dziełem ZWZ, przekształconego 14 lutego 1942 r. w Armię Krajową. Armia Krajowa, na czele której stał jako Komendant Główny gen. Rowecki ps. „Grot” (szefem sztabu był gen. Tadeusz Pełczyński ps. „Bór”), w końcu 1942 r. liczyła około 200 tysięcy żołnierzy. Rozrost sze- regów był wynikiem i napływu do konspiracji młodzieży (przede wszystkim męskiej, aczkolwiek coraz większą rolę ogrywały kobiety, pełniące obowiązki łączniczek i sanitariuszek) i konsekwentnie prowa- dzonej „akcji scaleniowej”. Ta ostatnia polegała na obejmowaniu jednolitymi strukturami wojskowymi samodzielnych organizacji podziemnych, głównie związanych z podziemiem politycznym. W ten sposób integralną, aczkolwiek autonomiczną częścią AK stała się „Chłostra” (w 1942 r. nastąpiła tu zmiana na- zwy na Bataliony Chłopskie). Z innych zaś organizacji do AK weszły: Socjalistyczna Organizacja Bojowa, Tajna Armia Polska, Tajna Organizacja Wojskowa czy „Unia”. Niepowodzeniem zakończyły się działania scaleniowe w stosunku do Narodowej Organizacji Wojskowej. AK podporządkowała się niewielka tylko część członków tej organizacji, pozostali, razem z innymi grupami o narodowo-radykalnym rodowodzie, utworzyli Narodowe Siły Zbrojne. AK w doraźnej, codziennej perspektywie była głównym organizatorem narodowej samoobrony. Po- wszechne wystąpienie zbrojne, powstanie, nie było brane pod uwagę, ze względu na istniejącą dysproporcję sił. Momentem, w którym mogło ono i powinno nastąpić, był czas militarnego załamania się III Rzeszy. Na ten właśnie moment przygotowywano i szkolono kadry (funkcjonowały specjalne podziemne szkoły podchorążych oraz szkoły podoficerskie uzupełniane różnorodnymi kursami specjalistycznymi), groma- dzono broń (produkowaną też we własnych wytwórniach), rozbudowywano poczynania wywiadowcze

168 (największym sukcesem ofensywnego wywiadu AK stało się wykrycie i określenie miejsca produkcji niemieckich pocisków rakietowych V-1). W miarę upływu czasu coraz większy nacisk kładziono jednak na akcje dywersyjno-sabotażowe. Od jesieni 1941 r. obok oddziałów Związku Odwetu brały w nich udział grupy „Wachlarza”, prowadzące swe akcje na obszarach wschodnich ziem II Rzeczypospolitej. Atakowano przede wszystkim niemieckie linie komunikacyjne, niszczono zapasy sprzętu wojskowego, odbijano więźniów. W październiku 1942 r. oby- dwie organizacje stały się podstawą nowej struktury – Kierownictwa Dywersji (Kedywu). Na jego czele stanął płk Emil Fieldorf ps. „Nilem”. W ramach Kedywu – który poza zadaniami sabotażowo-dywersyj- nymi prowadził też akcje odwetowe, wymierzone w wysokich funkcjonariuszy hitlerowskich, odpowie- dzialnych za eksterminację obywateli polskich oraz zajmował się likwidacją agentów Gestapo – szcze- gólnie silną pozycję zdobyły sobie jednostki bojowe, wywodzące się z Szarych Szeregów. Ogromną sławę zyskała w tym okresie akcja przeprowadzona w końcu marca 1943 r. pod warszawskim Arsenałem, gdy szaroszeregowy oddział, dowodzony przez komendanta warszawskiej chorągwi, Stanisława Broniewskie- go „Orszę”, odbił więźniów przewożonych z Alei Szucha. Akcje, nadzorowane przez kierownictwo Walki Konspiracyjnej (jego odpowiednikiem w sferze oby- watelskiej było kierownictwo Walki Cywilnej, na czele ze Stefanem Korbońskim, ustalające obowiązujące na tym polu zasady i egzekwujące je przy pomocy sądów KWC), do jesieni 1942 r. nie miały znamion powszechnego oporu. Sytuacja zmieniła się w chwili rozpoczęcia przez Niemców akcji pacyfikacyjnej na Zamojszczyźnie, która miała stać się terenem niemieckiej kolonizacji. Dorosłych, wysiedlano do obozów pracy. Dzieci, po selekcji, zamierzano germanizować. Władze podziemne zdecydowały się w tej sytua- cji na częściową mobilizację lubelskiego okręgu AK, co w konsekwencji doprowadziło do uformowania kilku większych zgrupowań partyzanckich. Siły te, równolegle z oddziałami BCh, podjęły zbrojną walkę z niemieckimi karnymi ekspedycjami, a wsie, zajmowane przez niemieckich kolonistów, palono. Stoczo- no też pierwsze poważniejsze bitwy (w grudniu pod Wojdą, w lutym 1943 r. pod Zaborecznem i Różą). W rezultacie tych działań Niemcy musieli przerwać pacyfikację. Polski opór okazał się skuteczny. Był zaś dziełem tych, których oskarżano, że stoją „z bronią u nogi”. Oskarżenia te formułowali natomiast ludzie, występujący na ziemiach polskich w imieniu Kremla.

169 66. W służbie Stalina

Do czerwca 1941 r. z kremlowskiej perspektywy nie istniał polski problem. Nie liczyli się Polacy, nawet ci najwierniejsi, z komunistycznym rodowodem. Ci, którzy przetrwali czas czystek, niekiedy sami w nich współuczestnicząc (jak Bolesław Bierut, Jakub Berman czy Marceli Nowotko), sami starali się najzwyczaj- niej nie rzucać w oczy. Indywidualną, wysoką pozycję w stalinowskiej elicie władzy zajmowała jedynie Wanda Wasilewska, ale i ona, do połowy 1940 r., nie odgrywała znaczącej roli politycznej. Sytuacja uległa zmianie po klęsce Francji. „Najwierniejszego sojusznika Hitlera” zaczęła niepokoić rosnąca potęga III Rzeszy. W razie konfliktu Polacy, wierni Moskwie, mogliby stać się cennym atutem. Wstępne przygotowania, by po niego sięgnąc, prowadzono zatem na trzech wzajemnie uzupełniających się płaszczyznach. O Polskę, jako radziecką republikę, mieliby walczyć zreedukowani żołnierze, kierowani przez wydzielonych ze starobielskich, kozielskich i ostaszkowskich więźniów oficerów (m.in. , Leon Bukojemski), umieszczonych czasowo w „willi szczęścia” w Machowce pod Moskwą. Ideał „radzieckiej” Polski propagowała polskojęzyczna prasa. Na jej łamach brylowała Wasilewska, Jerzy Borej- sza, Jerzy Putrament, we Lwowie w tamtejszym „Czerwonym Sztandarze” publikowali twórcy tej miary, co Tadeusz Boy-Żeleński. Za stronę organizacyjną odpowiadaliby wreszcie polscy komuniści, szkoleni w specjalnym obozie III Międzynarodówki pod Moskwą. Czas współdziałania, w imię budowy „17 republiki”, nadszedł, jak mniemano, po 22 czerwca 1941 r. Pierwsi zareagowali lokatorzy „willi szczęścia”. Ich prośba, by razem z Armią Czerwoną mogli walczyć o nową, rozwijającą się w ramach ZSRR Polskę, nie została uwzględniona, a wkrótce, wobec układu Si- korski-Majski, stała się bezprzedmiotowa. Nowym elementem propagandowym stała się uruchomiona w lipcu w Moskwie radiostacja im. T. Kościuszki, wzywająca Polaków do boju z Niemcami. Rzeczywiste zaplecze Stalin postanowił jednak zbudować na ziemiach polskich okupowanych przez Niemcy. Do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej grupy o promoskiewskiej orientacji (takie jak „Stowarzy- szenie Przyjaciół ZSRR”, „Sierp i Młot” czy Związek Walki Wyzwoleńczej) były nieliczne i praktycznie pozbawione wpływów. Konieczne okazało się zatem przysłanie specjalnie przeszkolonych w tym celu agentów. Oni to, jako Grupa Inicjatywna, otrzymali zadanie powołania do życia nowej komunistycznej partii. Dla kamuflażu nosić miała ona nazwę – Polska Partia Robotnicza. Pierwsza grupa przyszłych promoskiewskich konspiratorów zrzucona została na spadochronach pod Warszawą 28 grudnia 1941 r. PPR powołano formalnie już 5 stycznia 1942 r., a jej kierownictwo stanowili: Marceli Nowotko, Paweł Finder i Bolesław Mołojec. Nowe ugrupowanie, głównie za pośred- nictwem swej podziemnej prasy, zaczęło wzywać do prowadzonej na masową skalę walki partyzanckiej. Czyniono to przy pomocy patriotycznego frazesu, wysuwając pod adresem Armii Krajowej demagogicz- ne zarzuty bierności, rzekomo wbrew interesowi narodowemu. Optyce tej trudno się dziwić. W interesie Kremla każdy akt dywersji na zapleczu frontu, bez względu na spodziewane represje ze strony Niemców, był bardzo potrzebny. W tej sytuacji oczekująca na załamanie niemieckiego potencjału wojskowego AK działała w rzeczywistym, a nie określanym przez Moskwę , strategicznym celu stojącym przed polską armią podziemną. Komuniści, z konieczności, przystąpili zatem do organizowania swoich oddziałów zbrojnych. Pierw- szy, kilkunastoosobowy, wyruszył w teren w maju 1942 r. Rezultaty tych działań były początkowo dość mizerne, jednak szeregi Gwardii Ludowej, bo taką zbrojna organizacja PPR-u przybrała nazwę, powoli rosły. Szefem sztabu GL był wywodzący się ze Związku Walki Wyzwoleńczej Marian Spychalski, a jego zastępcą przybyły z Moskwy Franciszek Jóźwiak. Kreml ekspediował do Polski kolejne grupy. W ten właśnie sposób na terenie okupacji niemieckiej zjawiła się Małgorzata Fornalska i Janek Krasicki. Kierownictwo komunistycznego podziemia nie było jednak monolitem. Toczono w jego obrębie bezpardonową walkę o wpływy, czyli w praktyce o przyszłą, sprawowaną z ramienia Kremla, władzę nad Polską. W jej wyniku w ostatnich dniach listopada brat Bolesława Mołojca, Zygmunt, zabił Nowotkę jako „prowokatora Gestapo”. Śmierć ta, kulisy której po dzień dzisiejszy nie zostały w pełni wyjaśnione, wy- wołała retorsje ze strony pozostałej części kierownictwa. Na Mołojców zapadł wyrok śmierci (Bolesława zlikwidował Janek Krasicki), a na czele kierownictwa partyjnego stanął Finder.

170 Krwawe porachunki nie osłabiły wszak tempa ofensywy propagandowej i organizacyjnej prowadzonej przez PPR. I choć na murach Warszawy pojawiły się deszyfrujące partię napisy – „Płatne Pachołki Ro- sji” – to jednak hasła o konieczności natychmiastowej walki, o poderwaniu broni od nogi do oka, przeko- nywały niecierpliwych i zdezorientowanych. W końcu 1942 r. liczba członków PPR znacznie przekroczyła 5 tysięcy, a obliczone na efekt akcje zbrojne, w rodzaju bombowego zamachu na niemiecki „Cafe Club”, przyciągały ochotników do szeregów GL. Młodzi ludzie, z niewielkim doświadczeniem życiowym, byli przedmiotem szczególnie demagogicznych zabiegów. Ich to w pierwszym rzędzie zamierzano werbować do specjalnie powołanej w tym celu organizacji, Związku Walki Młodych, na czele której stała Hanna Szapiro-Sawicka, a po jej śmierci w marcu 1943 r. Janek Krasicki. Obecność na ziemiach polskich zwolenników Moskwy była dla Stalina, zwłaszcza wobec systema- tycznego pogarszania się stosunków Kremla z Rządem RP w Londynie, wyjątkowo dogodna. W styczniu 1943 r. Komitet Centralny PPR wystosował list otwarty do Delegatury Rządu. Z pozoru było to wezwanie do podjęcia wspólnej, wzmożonej walki z Niemcami. W rzeczywistości była to pierwsza oficjalna próba wystąpienia w imieniu „ludu polskiego”, próba uzurpowania sobie mandatu, którego PPR nigdy nie miała. Za próbą propagandową nastąpiła kolejna, zmierzająca do nawiązania oficjalnego kontaktu z le- galnymi władzami podziemnymi. W odpowiedzi na propozycję wejścia w skład politycznego zaplecza polskiego państwa podziemnego Delegatura sformułowała ze swej strony cztery warunki. PPR miało za- deklarować, że jest niezależna od ośrodków zewnętrznych, gotowa do walki z każdym wrogiem Polski, stoi na gruncie terytorialnego status quo II Rzeczypospolitej i jest gotowa podporządkować się legalnym władzom państwa tak emigracyjnym, jak i krajowym. Uznanie przez PPR któregokolwiek z nich byłoby równoznaczne z wypowiedzeniem posłuszeństwa Moskwie, toteż KC PPR propozycję Delegatury uznał za prowokację. Dla komunistów Moskwa pozostawała oparciem rzeczywistym. W kraju, pomimo re- latywnej rozbudowy zaplecza, oparciem najzwyczajniej nie dysponowali. I z tego stanu rzeczy w pełni zdawali sobie sprawę . „Kościuszkowcy”, bo taką nazwę otrzymali żołnierze I Dywizji Berlinga, po raz pierwszy wzięli udział w walce 12 października 1943 r. W krwawej bitwie nieopodal wsi Połzuchy (Wasilewska wykorzystała propagandowo fakt, iż w pobliżu znajdowała się osada Lenino, stąd miejsce pierwszego starcia zyskało „właściwą” nazwę) zacięcie walczący, ale fatalnie dowodzony żołnierz poniósł olbrzymie straty (spora grupa, około 600 żołnierzy przeszła na stronę niemiecką). Prosty żołnierz zapewne wierzył, że najkrótszą drogą podąża do Polski. Ci, którzy ukrywali się za jego plecami, szli przejąć nad Wisłą władzę. Zbliżał się 1944 r. Rok warszawskiej hekatomby.

171 67. Warszawska hekatomba

Cz. 1. Getto

Historia każdego narodu ma swoje symbole. W latach II wojny światowej symbolem takim o wyjątko- wej randze, stała się dla Polaków Warszawa. Tu koncentrował się opór. Rozwijała konspiracja. I z dnia na dzień rosły, coraz dotkliwsze, straty. W dniach, gdy na światło dzienne wydobyta została tragedia katyńska, Niemcy postanowili zli- kwidować warszawskie getto. W odgrodzonej murem od miasta dzielnicy przebywało wówczas około stu tysięcy ludzi. Reszta, wywieziona uprzednio do obozów zagłady, znalazła śmierć w komorach ga- zowych. Ci, którzy pozostali, postanowili się bronić. Opór organizowała kierowana przez Mordecha- ja Anielewicza Żydowska Organizacja Bojowa (wspomagana od jesieni 1942 r. przez Armię Krajową, która dostarczała do getta broń). Warto dodać, że od grudnia 1942 r., opiekę nad Żydami, ukrywają- cymi się po stronie „aryjskiej”, roztoczyła specjalnie powołana w tym celu Rada Pomocy Żydom („Że- gota”), a zdarzające się przypadki szantażowania czy nawet wydawania Żydów w ręce Niemców były przez Kierownictwo Walki Cywilnej bezwzględnie tępione, z wyrokami śmierci na dopuszczających się takich czynów włącznie. Powstanie w getcie w praktyce nie miało minimalnych chociażby szans na sukces. Ci, którzy zdecy- dowali się stawić zbrojny opór, uznali wszakże, że pozbawieni zostali wyboru. Wiedziano o masakrach, dokonanych podczas likwidacji gett w Białymstoku, Lublinie, Łodzi, Krakowie czy miasteczkach i mia- stach położonych na wschodnich kresach. Toteż, gdy 19 kwietnia na teren getta centralnego wkroczyło pod osłoną czołgu i wozów pancernych 850 SS-manów, zostali oni ostrzelani, obrzuceni granatami i bu- telkami zapalającymi. Rozpoczął się równie zacięty, co rozpaczliwy, opór. Na jednym z domów powie- wały, widoczne i poza murami getta, dwie flagi: biało-niebieska obok biało-czerwonej. Walki w getcie wywołały w stolicy wstrząsające wrażenie. W pobliżu murów zaczęły gromadzić się tłumy ludzi. Wieczorem dywersyjno-saperski oddział AK, dowodzony przez kapitana Józefa Pszennego („Chwackiego”), podjął próbę dokonania wyłomu w murze oddzielającym getto od reszty miasta. Akcja nie powiodła się. Zginęli też pierwsi spośród tych, którzy usiłowali przyjść obrońcom getta z pomocą. Od 20 kwietnia do połowy maja w getcie toczyły się, przy miażdżącej przewadze Niemców, krwawe starcia. Obok oddziałów SS i policji dowódca „akcji”, nowomianowany szef tych sił na dystrykt warszaw- ski, SS-Brigadeführer Jürgen Stroop, miał do swej dyspozycji jednostki Wehrmachtu, uzbrojone w haubi- ce, działa przeciwlotnicze i, wzniecające coraz to nowe pożary, miotacze ognia. Niemcy zmuszeni zostali do zdobywania domu po domu. Tych, których schwytano, rozstrzeliwano na miejscu bądź formowane w transporty wysyłane niezwłocznie do obozów zagłady. Tam również czekała już tylko śmierć. Getto płonęło. Niemcy, podzieleni na specjalne oddziały szturmowe, systematycznie niszczyli żydow- ską dzielnicę. Świece dymne wypłaszały z piwnic ukrywających się tam ludzi. Padały kolejne ufortyfiko- wane bunkry. Zniszczenia dopełniały samoloty zrzucające bomby zapalające. Wreszcie 8 maja Niemcom udało się zlokalizować centralny bunkier ŻOB przy ulicy Miłej 18. Przywódca powstania, Anielewicz i jego najbliżsi współpracownicy, popełnili samobójstwo. Nie chcieli żywi wpaść w ręce Niemców. Ten szczególny akt warszawskiej tragedii odbywał się, pomimo alarmów kierowanych przez Dele- gaturę do rządu RP w Londynie, który z kolei próbował dotrzeć do zachodnich aliantów, przy bierności i w gruncie rzeczy obojętności walczącej z Niemcami koalicji. Sumieniem cywilizowanego świata nie wstrząsnęła nawet samobójcza śmierć członka polskiej Rady Narodowej, Szmula Zygielbojma, który w ten sposób wyraził swój sprzeciw wobec owej obojętności. Żydowsko-polskie braterstwo broni dokumento- wały natomiast akcje zbrojne, przeprowadzane pod murami getta przez grupy bojowe AK (23, 28 kwiet- nia), Socjalistycznej Organizacji Bojowej (23 i 27 kwietnia), Gwardii Ludowej (23, 28 kwietnia). Niektóre grupy bojowe ŻOB zostały wyprowadzone z getta kanałami – w ten sposób z dogorywającej dzielnicy wydostał się ostatni z walczących przywódców powstania, Marek Edelman. Los getta był wymowną przestrogą. Społeczeństwo polskie nie miało złudzeń, że Niemcy zdolni są do popełnienia najpotworniejszych zbrodni. Z nadzieją, ale i obawą oczekiwano więc końca okupacji.

172 Obawy potęgował zaś fakt, iż wyzwolenie nadejść miało ze wschodu, Armia Czerwona bowiem, po zwy- cięstwie stalingradzkim, zaczynała przejmować inicjatywę strategiczną. Rok 1943, obok tragedii obejmujących wielkie zbiorowości, obfitował również we wstrząsy, które, aczkolwiek jednostkowe, rzutowały w niezwykle silny sposób na sytuację panującą w kraju. Pierwszy cios, niespodziewany, zadało Gestapo. W ostatni dzień czerwca 1943 r. aresztowany został gen. Rowecki „Grot”. Pośpiesznie przygotowywany plan odbicia więźnia nie powiódł się. Twórca armii podziemnej, po kilkugodzinnym pobycie na al. Szucha, wywieziony został do Berlina, a potem osadzony w obozie w Sach- senhausen, gdzie – najprawdopodobniej w czasie powstania warszawskiego – został zamordowany. W rok później człowiek, który wydał komendanta AK, z wyroku podziemnego sądu został powieszony. Jego wspólników sądy PRL-owskie potraktowały pobłażliwie, a orzeczoną kilkuletnią karę złagodziła amnestia. Aresztowanie „Grota” wstrząsnęło w pierwszym rzędzie strukturami państwa podziemnego. Cios drugi, który spadł w kilka dni później, wpędził w głęboką depresję całe społeczeństwo. 4 lipca, w drodze powrotnej z podróży inspekcyjnej na Bliskim Wschodzie, zginął w katastrofie lotniczej tuż po opuszczeniu Gibraltaru gen. Sikorski. Śmierć premiera, a zarazem Naczelnego Wodza, po dziś dzień nie wyjaśniona, obrosła czarną legendą (jedynym, który się uratował, był czeski pilot), w widoczny sposób wpłynęła na obniżenie się szans na pozytywne rozstrzygnięcie sprawy polskiej na arenie międzynarodowej. Zapewne i samego Sikorskiego, zwłaszcza po zerwaniu przez Kreml stosunków dyplomatycznych z Rządem RP, sytuacja zaczęła przerastać. Niemniej jednak pozycji, jaką w gronie aliantów sobie wypracował, nie był w stanie osiągnąć którykolwiek z jego następców. Fotel premiera zajął po Sikorskim Stanisław Mikołajczyk, reprezentant ludowców. W obrębie rządu nie nastąpiły zbyt istotne zmiany, natomiast na stanowisko Naczelnego Wodza prezydent Raczkiewicz zdołał przeforsować gen. Kazimierza Sosnkowskiego. W kraju miejsce „Grota” zajął, awansowany na ge- nerała, Tadeusz Komorowski-„Bór”, wspomagany przez generałów: Tadeusza Pełczyńskiego i, od maja 1944 r., Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka”. Pierwszą publiczną enuncjacją „Bora” był, zamieszczony w „Biuletynie Informacyjnym”, rozkaz do żołnierzy AK wydany w związku ze śmiercią gen. Sikorskiego. Brak Sikorskiego szybko okazał się bardzo odczuwalny, zwłaszcza w sytuacji, gdy od drugiej poło- wy 1943 r. zachodni sojusznicy zaczęli stopniowo wyprzedawać sprawę polską. Polska płaciła cenę za przejęcie przez ZSRR ciężaru militarnych zmagań z armiami Hitlera. Cenę wysoką, bo oznaczającą te- rytorialne ubytki na wschodzie przy stojących pod znakiem zapytania rekompensatach na zachodnich i północnych rubieżach. Od przełomu listopada i grudnia 1943 r., czyli od konferencji Wielkiej Trójki (Stalin, Churchill, Roosevelt) w Teheranie, stało się jasne, iż kwestia polska zostanie uregulowana w obrębie globalnych, przeprowadzanych przez walczące mocarstwa, rozstrzygnięć. Przedkonferencyjnym testem były, mięk- kie i bez większej wiary w ich powodzenie, próby doprowadzenia do wznowienia stosunków pomiędzy Kremlem a Rządem RP. W tej ostatniej sprawie pośrednictwo amerykańskie (z sierpnia 1943 r.) zawiodło zupełnie. Podczas październikowej konferencji ministrów spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i ZSRR w Moskwie Eden spokojnie wysłuchiwał opinii o antyradzieckim nastawieniu Armii Krajowej do „czerwonej” partyzantki w kraju. W Teheranie los Polski nie został jeszcze ostatecznie przesądzony, natomiast, o czym nie poinfor- mowano opinii publicznej (Roosevelt obawiał się utraty głosów ze strony Polonii amerykańskiej podczas nadchodzących wyborów prezydenckich), rozstrzygnął się tam, w generalnych zarysach, kształt jej przy- szłych granic. Zgodnie z sugestią Stalina na zachodzie państwo polskie opierać się miało o linię Odry, na północy przypaść miały Polsce Prusy Wschodnie (ale bez obszarów położonych wokół Królewca), wreszcie na wschodzie podstawę terytorialnych rozgraniczeń miała wytyczyć linia Curzona. W prakty- ce w tym ostatnim przypadku było to usankcjonowanie rozwiązań przyjętych w traktacie „o granicach i przyjaźni” pomiędzy Niemcami a ZSRR z 28 września 1939 r. Użyte przez Churchilla sformułowanie o „rozsiedleniu ludności” zapowiadało natomiast przymusowy exodus nie tylko Niemców z terenów na wschód od Odry, ale i Polaków, mieszkających na wschód od linii Curzona. Frazesami o „silnej i nie- podległej” Polsce Stalin maskował swój cynizm. Churchill i Roosevelt – obłudę.

173 68. Warszawska hekatomba

Cz. 2. „Burza”

W miarę upływu czasu opór, zarówno zbrojny, jak i cywilny, nasilał się. Rzec można, iż niekorzystnym z polskiego punktu widzenia zmianom na arenie międzynarodowej towarzyszył w okupowanym kraju proces odwrotny, a jego istotą było rozszerzanie się wpływów państwa podziemnego. Sprzyjały mu i prze- kształcenia organizacyjne, jak choćby połączenie w początkach lipca 1943 r. Kierownictwa Walki Cywilnej z Kierownictwem Walki Konspiracyjnej w jednolitą strukturę – Kierownictwo Walki Podziemnej, i kon- sekwentne wprowadzanie w życie akcji scaleniowej (w końcu 1943 r. AK podporządkowały się oddziały „Uderzenia”, a w marcu 1944 r. podpisano umowę scaleniową z NSZ, choć, dodajmy, zrealizowaną jedynie częściowo). Główna siła podziemia, Armia Krajowa, rosła więc liczebnie, krzepła organizacyjnie (latem 1944 r. skupiała już bez mała 400 tysięcy zaprzysiężonych członków) i była w stanie, dzięki oddziałom leśnym, przejmować kontrolę nad sporymi połaciami kraju, głównie na Lubelszczyźnie i w Kieleckiem. Siły, orientujące się na Moskwę, pozostawały przez cały ten czas, pomimo podejmowanych wysiłków, marginesem, aczkolwiek był to – zwłaszcza od momentu przekształcenia GL w Armię Ludową – margines znaczący. Do pewnego stopnia wynikało to z faktu, że w obrębie PPR-u od jesieni 1943 r. (po aresztowa- niu Findera) do głosu doszli działacze wywodzący się z kraju, których głównym przedstawicielem był Władysław Gomułka, w organizacji wojskowej zaś Marian Spychalski. Demokratyczne frazesy, którymi przesiąknięte były PPR-owskie deklaracje programowe, nie mogły jednak przesłonić faktu, iż rzeczywi- stym dysponentem polskich komunistów była Moskwa. Fasadowe struktury, w rodzaju powołanej do życia na przełomie 1943 i 1944 r. Krajowej Rady Narodowej, służyć miały jedynie przejęciu, z przyzwo- lenia Kremla, władzy. Perspektywa, że ziemie polskie znajdą się, za przyzwoleniem zachodu, w radzieckiej strefie wpływów, od początku 1944 stawała się zaś coraz czytelniejsza. Z popierania interesów Polski wycofywać zaczęli się, i to bez zbytniego dyplomatyzowania, Brytyjczycy. W styczniu i lutym z polskimi politykami konferował sam Churchill, przekonując swych rozmówców, by wyrazili zgodę na linię Curzona jako wschodnią gra- nicę Polski w zamian za rekompensaty na zachodzie i północy. Pozbycie się zaś „reakcyjnych” polityków, a zwłaszcza gen. Sosnkowskiego, stwarzało dodatkowo szansę na powrót rządu emigracyjnego do kraju i objęcie, za zgodą Moskwy, władzy. Brytyjski premier nie ukrywał, że w razie oporu miejsce legalnych władz RP zajmą posłuszne woli Moskwy marionetki. W łonie gabinetu Mikołajczyka uwidoczniły się podziały. Przeważać zaczęli tu zwolennicy kom- promisu, aczkolwiek nie kapitulacji. Nie zgadzano się, co prawda, by podstawą terytorialnych rokowań stała się linia Curzona, ale w ogóle dopuszczono możliwość dyskusji w tej sprawie. Wyobrażano sobie, iż tymczasowa linia demarkacyjna, kontrolowana również przez reprezentantów rządów zachodnich, przebiegać będzie na wschód od Wilna i Lwowa. Odrzucono wszakże, jako wynikające z zewnętrznych nacisków, wszelkie pomysły dotyczące personalnych roszad w obrębie najwyższych władz RP. To kompromisowe stanowisko, sprzeczne z sugestiami Stalina i teherańskimi decyzjami, nie za- dowoliło Churchilla. W ostatnich dniach lutego złożył on na forum Izby Gmin oświadczenie, że rząd brytyjski gotów jest zaakceptować propozycje Kremla odnośnie terytorialnego kształtu Polski, którego to, jego zdaniem, Wielka Brytania nigdy nie gwarantowała. I choć polski minister spraw zagranicznych oświadczenie to gwałtownie oprotestował, stało się jasne, iż brytyjski sojusznik nie ma zamiaru, dbając o swe własne interesy, kierować się sentymentami. Brytyjczycy, lekceważąc polityczne interesy swego sojusznika, nie wahali się natomiast z wykorzy- stywaniem bojowego zapału polskiego żołnierza. O żołnierskich walorach Polaków przekonali się już podczas powietrznej batalii o Anglię, a potem w trakcie kampanii afrykańskiej (choćby podczas walk o Tobruk). Trudno się więc dziwić, że w kwietniu żołnierze II Korpusu zostali rzuceni do przełamania „linii Gustawa”, broniącej dostępu do Rzymu. Doświadczenia pierwszego, krwawego ataku, zostały do- skonale wykorzystane przez gen. Andersa i jego sztab, toteż gdy 12 maja 1944 r. ruszyło decydujące na- tarcie, polski żołnierz, choć obficie barwiąc swą krwią upamiętnione pieśnią „czerwone maki”, to jednak

174 zajął zaciekle broniony przez elitarne niemieckie oddziały klasztor na Monte Cassino i okoliczne wzgó- rza. Wieść o tych bohaterskich zmaganiach krzepiła serca w kraju, przywracała otuchę, nie mogła jed- nak zmienić politycznych realiów. Te zaś, przy biernej postawie zachodnich aliantów, wyznaczał Stalin. W pierwszych dniach stycznia 1944 r. oddziały Armii Czerwonej przekroczyły wschodnią grani- cę II Rzeczypospolitej. Pojawił się, rozważany do tej pory jedynie teoretycznie, problem, jak w sytuacji takiej powinny zachowywać się organa państwa podziemnego, a w pierwszym rzędzie oddziały Armii Krajowej. Nadszedł, innymi słowy, czas, by wprowadzić w życie plan, oznaczony kryptonimem „Burza”. Wypada przypomnieć, iż zbrojne siły podziemia przygotowywały się do momentu, gdy pokonane i zdemoralizowane niemieckie oddziały będą mogły stać się łatwym celem ataku. Wariant ten w miarę upływu czasu okazywał się być coraz mniej realnym, tak jak realną stawała się ewentualność pojawienia na terytorium państwa polskiego Armii Czerwonej. W tej sytuacji, po uzgodnieniach pomiędzy krajem a Londynem, zapadła decyzja, by w momencie zbliżania się sił rosyjskich podejmować na tyłach wojsk niemieckich wzmożone działania dywersyjne, Armię Czerwoną traktować zaś jako sojusznika. Oznaczało to występowanie w roli gospodarza oswabadzanych terenów (władze podziemne byłyby w tym przypad- ku jawnymi organami rządu RP) przy czym, w przypadku ewentualnych represji, nastąpiłby powrót do form konspiracyjnych. Nie było też mowy o podejmowaniu jakichkolwiek form współdziałania z armią dowodzoną przez Berlinga, do której władze sowieckie zarządziły wiosną 1944 r. przymusowy pobór na Wołyniu i Podolu. Na Wołyniu już w lutym doszło do pierwszego zetknięcia się oddziałów AK z Armią Czerwoną. Główną siłą uderzeniową AK w tym rejonie była 27 DP, dowodzona przez Jana Kiwierskiego „Oli- wę”. Zgrupowanie to, o znacznej sile bojowej (ponad 6 tysięcy żołnierzy), poza prowadzeniem działań dywersyjnych, wymierzonych głównie przeciwko niemieckim liniom komunikacyjnym, chroniło przede wszystkim polskie wsie i miasteczka przed napadami nacjonalistów ukraińskich. Pierwsze doświadczenia z kontaktów z Rosjanami napawały optymizmem. Na mocy umowy, zawartej w końcu marca z dowódcą operującej w tym rejonie sowieckiej armii, gen. imię Siergiejewem, dywizja funkcjonowała jako oddział sojuszniczy. Umowę tę szybko zakwestionowali jednak reprezentanci NKWD, z którymi dowództwo dy- wizji zetknęło się po wyrwaniu się z niemieckiego okrążenia nad Turwią (dywizją dowodził już wówczas, po śmierci Kiwierskiego, Tadeusz Sztumberk-Rychter). Od AK-owców zażądano, by podporządkowali się rozkazom Berlinga, a ponieważ było już wiadomo, że Rosjanie rozbrajają, a nawet niszczą mniejsze polskie oddziały, znaczna część dywizji zdołała przebić się do lasów parczewskich. Ci, którym się to nie udało, zostali rozbrojeni. Żołnierze trafili do I Armii. Oficerów wywieziono do łagrów. Podobny schemat – wpierw współdziałanie bojowe, potem represje – zaczął się odtąd powtarzać w miarę przesuwania się frontu na zachód. Oddziały AK toczyły na zapleczu frontu krwawe bitwy z Niemcami – z 6 na 7 lipca siły wileńskiego okręgu AK, dowodzone przez płk. Aleksandra Krzyżanow- skiego „Wilka” zdobyły Wilno, w końcu lipca 5 DP i 14 pułk ułanów jazłowieckich zaatakowały Niem- ców we Lwowie, siły okręgu lubelskiego zajęły Bełżec, Kock i Lubartów, a wespół z Rosjanami Chełm, Dęblin, Lublin i Zamość. Podobnie działo się w okręgu białostockim, krakowskim, warszawskim… Po wyparciu Niemców, po zachłyśnięciu się wolnością, po wywieszeniu biało-czerwonych sztandarów i za- jęciu budynków administracyjnych, następowały aresztowania. Starano się przy tym wpierw separować oficerów od żołnierzy. W Puszczy Rudnickiej i w Boguszach uwięziono kadrę okręgu wileńskiego. We Lwowie aresztowano płk. Władysława Filipowicza i delegata rządu, Adama Ostrowskiego. W Wilnie rów- nież uwięziony został delegat, Zygmunt Fedorowicz. Żołnierzy wcielano przymusowo do armii Berlinga. Odmowa była równoznaczna z wywózką… Przedtem gromadzono ich jednak w specjalnych obozach. Na Litwie w Miednikach, na Lubelszczyźnie wpierw w Majdanku, a potem Skrobowie nieopodal Lubar- towa i Kraskowie pod Włodawą. Niektóre oddziały, najczyściej w rozproszeniu, usiłowały się przebijać z bronią w ręku. W ten sposób pod Surkontami poległ, wraz z częścią swych żołnierzy, płk Maciej Ka- lenkiewicz „Kotwicz”. Rosjanie, goniąc przed sobą Niemców i niszcząc struktury podziemnego państwa, zbliżali się do Warszawy. W stolicy zaś przygotowywano się do „godziny W”.

175 69. Warszawska hekatomba

Cz. 3. „Godzina W”. Decyzja

Według pierwotnych planów, formułowanych na przełomie 1943 i 1944 r., Warszawa z „Planu Burza” została wyłączona. Walkę o stolicę dowództwo Armii Krajowej zamierzało podjąć tylko w przypadku wezwania do powszechnego powstania. Tymczasem do połowy lipca, pomimo gwałtownych postępów Armii Czerwonej, prowadzącej od ostatnich dni czerwca tzw. operację białoruską, nic nie zapowiadało jeszcze militarnego załamania się III Rzeszy. Jeszcze 7 lipca w depeszy skierowanej do gen. Komorow- skiego, Naczelny Wóda nakazywał, zgodnie z instrukcją z 20 listopada 1943 r., „stopniowe uruchomienie Burzy”. I choć Rząd domagał się, by działania podejmowane w ramach „Burzy” określać mianem po- wstania, Sosnkowski zdecydowanie stał na stanowisku, iż „nie wolno używać tej nomenklatury, by nie pociągać ludności do źle obliczonego zrywu powszechnego i nie wprowadzać w błąd niższych dowód- ców terenowych”. Sytuacja, w ocenie przede wszystkim dowództwa Armii Krajowej, uległa radykalnej zmianie po 20 lipca. W depeszy, wyekspediowanej przez gen. Komorowskiego do sztabu Naczelnego Wodza, kategorycz- nie sformułowane zostało już jej pierwsze zdanie. „Oceniam – stwierdzał Komendant Główny AK – że na froncie wschodnim Niemcy ponieśli klęskę”. Wynikało stąd przekonanie, że Armia Czerwona nie tylko dotrze do Wisły, ale też bez większego oporu ze strony Niemców przejdzie ją, kontynuując marsz na zachód. Według Komorowskiego „ostatni fakt zamachu na Hitlera, łącznie z położeniem wojennym Niemiec, doprowadzić może do ich załamania się w każdej chwili. Zmusza to nas – konkludował – do stałej i pewnej gotowości do powstania”. Decyzja Komorowskiego, będąca wynikiem sztabowej narady z generałami Tadeuszem Pełczyń- skim i Okulickim, uzgodniona już 22 lipca z Delegatem Jankowskim, oznaczała, iż rejonem przyszłych powstańczych walk stanie się również stolica kraju. Kierownictwo państwa podziemnego nie miało naj- mniejszych złudzeń, że wkroczenie Armii Czerwonej oznacza „zlikwidowanie niepodległości Polaki”, a w najlepszym przypadku polityczne podporządkowanie jej „po okrojeniu od wschodu”. W tej sytuacji, nie przerywając ani na chwilę walki z Niemcami, należało „zmobilizować duchowo do walki z Rosją całe społeczeństwo w Kraju, nie wyłączając tych czynników, które mogłyby wpaść pod wpływy sowieckie i posłużyć do rozłożenia jednolitego, frontu polskiego”. Ten fragment dokonanej 22 lipca diagnozy, przewidującej „w razie próby zgwałcenia Polski” podjęcie z Sowietami otwartej walki, niezwykle szybko znalazł wymowne potwierdzenie. Tego samego dnia radio moskiewskie nadało komunikat informujący o powstaniu, rzekomo na wyzwolonych terenach, Polskie- go Komitetu Wyzwolenia Narodowego i ogłoszeniu przez niego manifestu. To dekoracyjne, tworzone przez ludzi wysługujących się Stalinowi (Wasilewska, Stanisław Radkiewicz, Stefan Jędrychowski) ciało, w rzeczywistości uformowane 21 lipca w Moskwie, stawało się drogą faktów dokonanych, konkuren- cyjnym wobec prawowitych władz ośrodkiem dyspozycji politycznej. Na jego czele stanął „socjalista” Edward Osóbka-Morawski. Zastępowali go Wasilewska i krewniak Wincentego Witosa, Andrzej – na- zwisko chłopskiego przywódcy posłużyło do zwyczajnego kamuflażu. Charakterystyczne, że kluczowe, z punktu widzenia komunistów, resorty „bezpieczeństwa publicznego” oraz informacji i propagandy przydzielono zaufanym, czyli Radkiewiczowi, który właśnie wówczas rozpoczynał swą złowrogą karie- rę, i Jędrychowskiemu. Propagandową, a wprowadzającą społeczeństwo polskie w błąd wizytówką Komitetu (nie bez przy- czyny porównywanego niekiedy do rewolucyjnego rządu utworzonego w Białymstoku w 1920 r. na czele z Dzierżyńskim) był manifest. Jego adresatem był „naród polski”. Dokument, pomijający milczeniem spra- wę niepodległości Polski, zawierający niejasne, pokrętne sformułowania dotyczące przebiegu granic (na zachodzie „polskie słupy graniczne” obiecywano stawiać nad Odrą, na wschodzie rozgraniczenie miano dokonać w oparciu o zasadę „przyjaznego sąsiedztwa”), koncentrował się na problematyce ustrojowej. Odrzucenie postanowień konstytucji kwietniowej rozrywało państwową ciągłość II Rzeczypospolitej, umożliwiając zarazem kwestionowanie legalności poczynań Rządu RP w Londynie. Trudno się więc

176 dziwić, że legalną władzą w ujęciu tego dokumentu była wyłącznie kryptokomunistyczna Krajowa Rada Narodowa, zaś rząd, na czele którego stał Mikołajczyk, był po prostu władzą „samozwańczą”. „Samozwańczy”, z punktu widzenia popleczników Stalina, premier, wybierał się tymczasem z wizy- tą do Moskwy. „Prośbę” w tej sprawie, złożoną przez szefa polskiego rządu, poparł Churchill, Stalin zaś, i dla zweryfikowania wagi własnego polskiego atutu, i dla propagandowego zamanifestowania „dobrej woli” wobec swych zachodnich sojuszników, na wizyt tę przystał. Brytyjski premier wiedział przy tym, że władca Kremla nie komu innemu, a właśnie PKWN-owi zamierza powierzyć tworzenie administra- cyjnych struktur na „rdzennych”, z sowieckiego punktu widzenia, polskich ziemiach (czyli na zachód od Bugu). W Londynie nie wiedziano natomiast, że PKWN wyraził zgodę, by tereny położone na zachód od zaaprobowanej przez obie strony linii granicznej znalazły się pod pełną kontrolą dowództwa Armii Czerwonej (pełnomocnikiem Stalina mianowany został Bułganin, wspomagany przez oddelegowanego do tworzenia polskiej cywilnej administracji płk. Edwarda Ochaba). Nie wiedziano też, że wschodnia granica Polski, co bez szemrania i jakiejkolwiek dyskusji PKWN aprobował, przebiegać miała wzdłuż linii Curzona. Oznaczało to rezygnację zarówno z Wileńszczyzny, jak i Galicji Wschodniej, a więc re- zygnację z Wilna i Lwowa. Nowa sytuacja, związana z pojawieniem się PKWN, wpływała na poczynania kierownictwa pań- stwa podziemnego. „Bór” Komorowski z dniem 25 lipca zarządził „stan czujności do powstania” na obszarze warszawskim AK, co zresztą miało nie wpływać na osłabienie „gotowości do wykonania za- rządzonej „Burzy””. Tegoż samego dnia przesłano meldunek do Londynu, który rozpoczynał się od stwierdzenia: „Jesteśmy gotowi w każdej chwili do walki o Warszawę”. Sztab AK w pełni zdawał sobie sprawę z dysproporcji sił, którymi rozporządzał, w stosunku do militarnego potencjału Niemców, toteż nie ukrywał, że „przybycie do tej walki Brygady Spadochronowej [uformowanej z myślą o takiej właś- nie sytuacji w Anglii, a dowodzonej przez gen. Sosabowskiego – WS] będzie miało olbrzymie znaczenie polityczne i taktyczne”. Z punktu widzenia Mikołajczyka, zamierzającego w rozmowach ze Stalinem wybadać, czy „istnieją możliwości porozumienia, gwarantującego niepodległość i niezależność państwa polskiego i chroniącego kraj przed następstwami nieuzgodnionych działań wojennych”, wybuch ogólnonarodowego powstania przeciwko Niemcom, a zwłaszcza oswobodzenie Warszawy, byłoby niezmiernie korzystne. W tej sytuacji, co niezwłocznie 26 lipca przekazano Delegatowi, informowano o zgodnej uchwale Rządu upoważniającej Kraj „do ogłoszenia powstania w momencie przez Was wybranym”. Odmienne, realistyczne stanowisko w sprawie powstania zajmował natomiast Naczelny Wódz, gen. Sosnkowski. Uważał on, że „wszelka myśl o powstaniu zbrojnym jest nieuzasadnionym odruchem – pozbawionym sensu politycznego, mogącym spowodować tragiczne, niepotrzebne ofiary”. Sosnkowski wyciągał wnioski z doświadczeń w realizowa- niu „Burzy” na wschodzie. Z tego też względu, o czym powiadamiał dowództwo AK, powszechnemu powstaniu był bezwzględnie przeciwny gdyż, jak oceniał, jego „sens historyczny musiałby z konieczności wyrazić się w zmianie jednej okupacji na drugą”. Oceny Sosnkowskiego wynikały z faktów, Mikołajczyka – z oczekiwań. Znajomość zaś stanu fak- tycznego, i to nie tylko z kresów wschodnich II Rzeczypospolitej, ale i znad Tamizy, nakazywała ostroż- ność, skłaniała do sceptycyzmu. Wszystkie supozycje strony polskiej, przedstawione przez ambasadora Raczyńskiego ministrowi Edenowi w dniu 27 lipca – wysłanie do Warszawy brygady spadochronowej, bombardowanie przez angielskie samoloty lotnisk wokół polskiej stolicy, wreszcie „wysłanie na polskie lotniska Mustangów i Spitfire’rów, które obecnie działają w ramach RAF” – jeszcze tego samego dnia zostały odrzucone. Możliwość pomocy zamykał brak porozumienia w tej sprawie z rządem sowieckim. A jednak decyzja o wybuchu powstania w Warszawie musiała zapaść, gdyż wojskowe, jak i polityczne kierownictwo Kraju w praktyce nie miało wyboru. Również w Warszawie był brany pod uwagę wzgląd, tak ważny dla Mikołajczyka i członków jego gabinetu, by w ten sposób zamanifestować wolę polskiego społeczeństwa do posiadania własnego, niepodległego państwa, który byłby ważnym argumentem w prze- targach ze Stalinem. Nie on jednak decydował. Nie decydował też istotny propagandowy argument, że zaniechanie boju o Warszawę dostarczy komunistom i ich kremlowskiemu mocodawcy dowodu, że AK albo z Niemcami walczyć nie chce, albo walki, z powodu swej słabości, podjąć nie jest w stanie. O tym, że dowództwo AK zdecydowało się rozpocząć walkę, przesądziła w pierwszym rzędzie atmosfera ostat- nich dni lipca. Była to atmosfera miasta rwącego się do walki, przepełnionego chęcią odwetu za długie lata okupacyjnego koszmaru.

177 Była to atmosfera, którą zamierzali wykorzystać dla swych celów również komuniści. Dowództwo AK wiedziało, że relatywnie nieliczne w stolicy formacje AL otrzymały rozkaz rozpoczęcia walk o miasto w momencie podjęcia bezpośredniego ataku przez Rosjan i oddziały Berlinga (te ostatnie, razem z AL tworzyły od 21 lipca Ludowe Wojsko Polskie, na czele którego stanął Michał „Rola” Żymierski). Dosko- nale słyszano też audycje radia moskiewskiego, wzywające ludność stolicy do broni, wezwanie to zostało powtórzone w specjalnej odezwie przez lokalną, kryptokomunistyczną radę narodową. Do walki wzy- wały zrzucane z samolotów ulotki, toteż spontaniczny wybuch, tym bardziej prawdopodobny, że 28 lipca Niemcy wezwali mężczyzn do stawienia się do prac fortyfikacyjnych, wydawał się wręcz nieuchronny. Do podjęcia walki dążyło również najbliższe otoczenie „Bora” – generałowie Tadeusz Pełczyński i Okulicki oraz płk Antoni Chruściel, dowódca stołecznego okręgu AK. Sam „Bór” wciąż się wahał, jed- nak gdy napłynęły meldunki, że 31 sierpnia około 18 w okolicach Pragi pojawiły się czołgi sowieckie, Komorowski wraz z Delegatem Jankowskim podjęli decyzję. W depeszy, wyekspediowanej do Londynu już 1 sierpnia, informowali: „ustaliliśmy wspólnie termin rozpoczęcia walk o opanowanie stolicy na dzień 1 sierpnia godz. 17:00. Walka rozpoczęła się”.

178 70. „Godzina W”. Walka

Godzina „W”, której początek dowództwo AK wyznaczyło na 1 sierpnia o 17:00, w istocie zaczęła się o kilka godzin wcześniej od pojedynczych starć, związanych z mobilizacją oddziałów powstańczych. Naj- wcześniej, bo jeszcze przed 14, strzelanina rozpoczęła się na Żoliborzu, kiedy to osłaniająca transport broni drużyna zmusiła do odwrotu niemiecki patrol. Rozwój wydarzeń w tej dzielnicy okazał się jednak z tego właśnie powodu znacznie mniej pomyślny, bowiem zaalarmowane pogotowie policyjne nie tylko zaskoczyło kilka koncentrujących się plutonów, ale, po obsadzeniu wiaduktu nad Dworcem Gdańskim i skrzyżowania głównych ulic, kompletnie zdezorganizowało mobilizację i w praktyce uniemożliwiło kontakt ze Śródmieściem. W samym Śródmieściu na pół godziny przed terminem wybuchu toczono już walki na placu Napoleona, placu Dąbrowskiego i ulicy Mazowieckiej. Co gorsza, o godz. 16 na Woli przez czysty przypadek została zdekonspirowana siedziba Komendy Głównej AK (na jej miejsce postoju wyznaczono fabrykę Kamlera), co spowodowało, że w momencie rozpoczęcia walki była ona oblężona przez niemieckie oddziały i w praktyce odcięta od głównych sił powstańczych. Te zaś, z różnym skut- kiem, starały się wykonywać przydzielone im zadania. Natarcie, które przy olbrzymiej determinacji oddziałów powstańczych trwało do godzin rannych, niemal całkowicie zaskoczyło Niemców. Poszczególne oddziały usiłowały zdobyć i opanować kluczowe punkty miasta, utrzymując je do momentu spodziewanego wkroczenia do stolicy Armii Czerwonej. Nie- mal całkowicie udało się siłom powstańczym opanować Stare Miasto, Powiśle (tu zajęta zostaje Elektro- wnia), w znacznym stopniu Śródmieście (Niemcy bronili się tu w gmachu Poczty Głównej, budynku Pol- skiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej, Dworcu Głównym i w kompleksach budynków wokół Pawiaka oraz w rejonie pomiędzy placem Saskim a Teatralnym) i Wolę oraz Dolny Mokotów. Na Ochocie załamał się szturm na koszary niemieckiej policji przy pl. Narutowicza, natomiast dowódca oddziałów żoliborskich zdecydował się na opuszczenie miasta i wymarsz w kierunku Puszczy Kampinoskiej. Na prawym brzegu Wisły znacznie słabiej uzbrojone oddziały powstańcze zdołały obsadzić Targówek i Bródno, zaatakowały kilka ważnych obiektów kontrolowanych przez Niemców (unieruchomiono przykładowo Dworzec Wi- leński), ale już 3 sierpnia zdemobilizowały się rozpraszając się pośród ludności. Do 4 sierpnia sytuacja bojowa w gruncie rzeczy wyjaśniła się. Pierwszy powstańczy impet nie przy- niósł zasadniczego rozstrzygnięcia. W niemieckich rękach pozostały dworce, lotnisko, budynki koszarowe i – pomimo kilkakrotnie podejmowanych wysiłków – mosty. A mimo to nastrój nie tylko żołnierzy, ale i ludności cywilnej polepszał się dosłownie z godziny na godzinę. Był to przecież czas – jak podkreślał to w swej odezwie „Bór” – gdy żołnierza konspiracyjnej armii poderwał „rozkaz do jawnej walki z odwiecz- nym wrogiem Polski, z najeźdźcą niemieckim”, walki prowadzonej otwarcie po to, „by Ojczyźnie przy- wrócić Wolność i wymierzyć zbrodniarzom niemieckim przykładną karę za terror i zbrodnie dokonane na ziemiach Polski”. Trudno się więc dziwić bezprzykładnemu męstwu młodych powstańców. Nie jest zaskoczeniem również masowy udział ludności cywilnej, i to bez względu na wiek czy płeć, w budowie barykad (pierwsze wzniesiono w nocy z 1 na 2 sierpnia), umocnień, kopaniu rowów przeciwczołgowych, przebijaniu otworów w ścianach domów, zaopatrywaniu powstańców w prowiant, przekazywaniu infor- macji. dowództwo Powstańcze doskonale zdawało sobie jednak sprawę, że pobicie Niemców bez pomocy z zewnątrz jest niewykonalne. Stąd alarmująca depesza do Londynu. I wsłuchiwanie się w huk dział do- biegający zza Wisły. Tymczasem po 3 sierpnia ofensywa, prowadzana przez Armię Czerwoną, zamarła. Powstanie, którego sukces umożliwiał zainstalowanie w stolicy Polski jej legalnych, uznawanych przez zdecydowaną większość społeczeństwa władz, godziło w plany Stalina. W tej sytuacji kremlowski dyktator, zdając sobie doskonale sprawę z dysproporcji walczących o Warszawę sił, wydał na wyrok sto- licę Polski. Działania na całym froncie zostały w ciągu kilku dni wstrzymane – za pretekst posłużyła tu porażka atakującej Radzymin 2 pancernej armii, której 3 korpus, na wyraźny zresztą rozkaz Stalina, nie otrzymał niezbędnego wsparcia. To, że miasto legnie w gruzach, że straszliwą cenę zapłaci ludność, nie liczyło się. Więcej – „przestępców, którzy wszczęli awanturę warszawską w celu uchwycenia władzy” Sta- lin, wspierany przez swych polskich popleczników w rodzaju Bieruta czy Wasilewskiej, mógł bezkarnie potępiać. I czynił to. Czynił w sytuacji, gdy w Warszawie trwały zacięte walki (jeszcze 6 sierpnia Wasi-

179 lewska dowodziła w Moskwie, że powstanie jest „wymysłem rządu londyńskiego”), a na Kremlu toczyły się rozmowy z Mikołajczykiem. Polski premier przybył do Moskwy 30 lipca, aby dokonać uzgodnień odnośnie „dalszej wspólnej walki przeciwko Niemcom” i „ułożenia na długą metę współżycia polsko-sowieckiego”. Mikołajczyk, po- zbawiony wszakże realnego wsparcia zachodnich sojuszników, występował w roli petenta. Toteż i wstęp- na rozmowa z Mołotowem, przeprowadzona 31 lipca, i zasadnicze spotkanie ze Stalinem, do którego doszło 3 sierpnia, nie przyniosły rezultatu. Stalin wyraźnie grał na zwłokę odsyłając swych rozmówców do swych zauszników z PKWN. W sprawie gra nic warunkiem wszczęcia jakichkolwiek rozmów było wpierw uznanie przez stronę polską linii Curzona. Natomiast paląca kwestia udzielenia realnej pomocy Warszawie w ogóle nie została przez Stalina podjęta. Rozmowy ze Stalinem były przykrą koniecznością. Pertraktacje z jego zausznikami spod znaku PKWN – poważnym politycznym błędem. Propozycja, by powołać rząd jedności narodowej (14 miejsc dla PKWN, 4 dla reprezentantów rządu RP), przekreślanie ważności konstytucji z 1935 r., wreszcie w peł- ni podporządkowanie się woli Stalina odnośnie przyszłych granic Polski, w tym momencie były jeszcze dla Mikołajczyka nie do przyjęcia. Bardzo wymowny był jednak sam fakt odbycia podobnych rozmów utwierdzający kremlowskiego dyktatora w przekonaniu, że polskich polityków w Londynie da się, być może, podzielić. W moskiewskich rozmowach walcząca Warszawa była zaś dla Mikołajczyka jedynie kar- tą przetargową, nie sprawą pierwszoplanową, sprawą wymagającą politycznej wyobraźni i determinacji, podobnej tej, którą wykazywali powstańcy warszawscy. Jeszcze 3 sierpnia „Bór” raportował do Londynu, że w walce o stolicę „inicjatywa w naszym ręku”. Morale Niemców istotnie było poważnie nadszarpnięte. Powstańcy zaczęli natomiast odczuwać poważny brak amunicji. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro zaangażowane w bój ponad trzydziestotysięczne siły powstańcze dysponowały zaledwie tysiącem karabinów, 7 cekaemami, 20 karabinami przeciwpancernymi, 500 pistoletami maszynowymi, około 25 tysiącami granatów, na dodatek w większości wytworzonymi w podziemnych zakładach amunicyjnych. Był to zapas, który mógł wystarczyć na dwa dni walki, i choć stale go starano się uzupełniać (również dzięki zdobyczom na wrogu), coraz niecierpliwiej wyczekiwano na zrzuty. Te zaś zależały od pogody… i od mało życzliwego Polakom marszałka Johna Slessora. W szóstym dniu walk, gdy Niemcy, dowodzeni przez gen. SS Ericha von dem Bach-Żelewskiego, od kilkudziesięciu godzin zaciekle kontratakowali, usiłując wyrąbać sobie przez miasto trasy komunikacyjne, gdy na Woli i Ochocie masowo mordowano ludność, apele, kierowane z Warszawy do Londynu, wypeł- niały dramatyczne akcenty. „Niemcy – depeszowano – wprowadzają do walki środki techniczne, których my nie posiadamy – broń pancerną, artylerię, lotnictwo, miotacze ognia. Na tym polega ich przewaga, my – podkreślano z goryczą – górujemy duchowo”. Pomoc sprzymierzonych zawiodła. „Nie prosimy o po- moc materialną – stwierdzano – lecz żądamy natychmiast udzielenia nam jej”. Apele płynące z Warszawy wspierane były w Londynie przez polskie czynniki, tak wojskowe, jak i cywilne w każdy dostępny sposób, realna pomoc jednak nie nadchodziła. Zrzuty, dokonywane głównie przez polskich ochotników z włoskich baz, były niewystarczające, a nierzadko wpadały one w ręce Niemców. Co gorsza, alianckie samoloty nie mogły lądować za niemiecko-sowiecką linią frontu, bowiem Stalin nie wyraził na to zgody. Z ociąganiem, stale zerkając na Stalina, reagowali też zarówno Brytyjczycy, jak i Amerykanie. Dopiero 30 sierpnia so- jusznicy obwieścili światu, że żołnierze AK są składową częścią Polskich Sił Zbrojnych na zachodzie i jako takim przysługuje im pełnia praw kombatanckich. Trudno się zatem dziwić, że sojusznicza opieszałość skłoniła Naczelnego Wodza do wydania w rocznicę wybuchu wojny (opublikowanego 4 września) rozka- zu, adresowanego do żołnierzy AK, w którym dobitnie stwierdzał: „Warszawa czeka. Nie na czcze słowa pochwały, nie na wyrazy uznania, nie na zapewnienia litości i współczucia. Czeka ona na broń i amuni- cję. Nie prosi ona – konkludował – niby ubogi krewny, o okruchy ze stołu pańskiego, lecz żąda środków walki, znając zobowiązania i umowy sojusznicze”. Gen. Sosnkowski doskonale zdawał sobie sprawę, jakie powody sprawiły, że „lud Warszawy” został „pozostawiony sam sobie i opuszczony na froncie wspólnego boju z Niemcami”. Nic więc dziwnego, że w kilkanaście dni później Brytyjczycy zażądali jego ustąpienia. O losie Warszawy zdecydował jednak bezruch wschodniego frontu. I choć 12 sierpnia, jak depe- szował dowódca AK, „trzymamy: Żoliborz, Stare Miasto, Śródmieście”, pętla, zaciskana przez Niemców, pozwalała już tylko trwać. Od 10 sierpnia główny ciężar obrony wzięło na siebie Stare Miasto. Bohaterski opór (niezwykle za- cięcie walczyły, po opuszczeniu Woli, kadrowe bataliony harcerskie, „Zośka” i „Parasol”) nie był w stanie

180 zrównoważyć przygniatającej przewagi technicznej, którą dysponowali Niemcy. Ciężka artyleria, w tym moździerze i miotacze min, i bezkarne lotnictwo obracały punkty oporu w perzynę, grzebały żywcem, w zasypywanych piwnicach, obrońców: żołnierzy i cywilów. Dzieła zniszczenia dokonywały samobież- ne, wypełnione materiałem wybuchowym miniaturowe czołgi (tzw. „Goliaty”), działa „Tygrysów”, mio- tacze płomieni. Starówka padła 2 września. Część jej obrońców zdołała ewakuować się – kanałami – do Śródmieścia (podjęta 31 sierpnia próba przebicia się przez pozycje niemieckie zakończyła się fiaskiem; przedostał się jedynie oddział z kompanii „Rudy” batalionu „Zośka” dowodzony przez „Andrzeja Morro” Romockie- go). Ci, którzy pozostali, w tym tysiące rannych, wymordowali w ruinach Niemcy. Od 5 września wzmógł się napór na Śródmieście, aczkolwiek Niemcom chodziło przede wszystkim o odepchnięcie powstańców od Wisły. Krwawe walki toczyły się zatem o Powiśle, Górny Czerniaków, przy czym po opanowaniu przez Rosjan 14 września Pragi (Stalin wiedział już, że powstanie dogory- wa) w dwa dni później na lewy brzeg Wisły zdołały przedostać się nieliczne, oddziały z armii Berlinga. Niedostosowane, pozbawione artyleryjskiego wsparcia siły utrzymać nie były w stanie przyczółków na Czerniakowie i Żoliborzu, a krwawe straty, które „berlingowcy” ponieśli, posłużyły Stalinowi do propa- gandowego demonstrowania woli przyjścia Warszawie z pomocą (podobnie jak zezwolenie na zrzuty). Walki w Warszawie w drugiej połowie września wygasały, dni grozy, głodu, szalejących pożarów, braku wody, prądu, schronienia, zbliżały się do kresu. Kapitulowały kolejne dzielnice: 27 września Mo- kotów, w dwa dni później Żoliborz. Wreszcie, po 63 dniach zmagań, 2 października podpisany został akt kapitulacji powstania. Żołnierze AK, z mianowanym Naczelnym Wodzem „Borem” Komorowskim, szli do niewoli. Ocalała ludność – na tułaczkę. Przytłaczały rozmiary strat. Zginęło ponad 25 tysięcy powstańców i spieszących im z pomocą żołnie- rzy I Armii. Straciło życie (w tym znaczna część w masowych mordach i egzekucjach) niemal 200 tysięcy ludności cywilnej. Miasto, celowo burzone jeszcze po kapitulacji, zamieniło się w rumowisko. A jednak warszawska hekatomba, choć przerażająca, nie była daremna. Determinacja powstańców, pogarda śmierci i głębokie przywiązanie do niepodległościowych ideałów musiało zaważyć na decyzjach, które w sprawie polskiej zapadały na Kremlu. Myśl o 17 republice została zawieszona. Nie to okazało się wszakże, z czasowej perspektywy, najistotniejsze. Ci, którzy stali się „kamieniami, rzuconymi na szaniec”, pozostawili wciąż żywą legendę, kształtującą postawy następców. Legendę, umożliwiającą pielęgnowanie bezcennych, z punktu widzenia zniewalanego narodu, wartości, te zaś – z wiarą w Niepodległą – były wręcz niezbędne w momencie, gdy na Polskę padł cień Jałty.

181 71. W cieniu Jałty

Cz. 1. „Polska lubelska”

Kapitulacja powstańczej Warszawy nie była końcem polskiego dramatu. Ostatnie miesiące 1944 r. niosły ze sobą umacnianie się na terenach wyzwolonych od Niemców zwolenników Kremla, któremu to pro- cesowi towarzyszyło rosnące poczucie bezsilności tak władz konspiracji krajowej, jak i legalnego Rządu RP w Londynie. Z pozoru Armia Krajowa, kierowana przez następcę przebywającego w obozie jenieckim Komorow- skiego, gen. Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka”, dysponowała jeszcze, zwłaszcza na obszarach kontrolo- wanych przez Niemców, relatywnie sporymi siłami. Zgrupowania partyzanckie, silne zwłaszcza w radom- skiem i krakowskiem, były w stanie wychodzić zwycięsko ze starć z niemieckimi ekspedycjami karnymi. Na obszarach, gdzie stacjonowała Armia Czerwona, obowiązywał rozkaz Okulickiego o przejściu do zawężo- nej konspiracji z zaleceniem, by przede wszystkim przetrwać, ograniczając się wyłącznie do samoobrony. Cywilne władze podziemnego państwa po raz pierwszy od momentu opuszczenia Warszawy zdołały zebrać się w połowie grudnia w klasztorze bernardyńskim w Piotrkowie. Zgromadzeni, na czele z dele- gatem, nie mieli złudzeń. W skuteczną pomoc zachodnich aliantów dla Polski przestali wierzyć. I choć zdawali sobie sprawę, że w nieodległym czasie całe terytorium II Rzeczypospolitej znajdzie się pod kon- trolą Kremla, nie zamierzali godzić się na terytorialne ustępstwa, do których coraz wyraźniej skłaniał się, już jako były premier, Mikołajczyk. Następca Sikorskiego podał się do dymisji w ostatniej dekadzie listopada, gdy okazało się, że nie jest on w stanie przekonać przebywających w Londynie polityków, by, pod silną presją Brytyjczyków, zaakcep- tować warunki Stalina. Kwestią kluczową byłaby zgoda władz polskich na linię Curzona. Jeszcze podczas tury rozmów prowadzonych w Moskwie w drugiej dekadzie października Mikołajczyk rozwiązania tego nie akceptował, aczkolwiek dowiedział się wówczas o rozstrzygnięciach w tej sprawie, uzgodnionych w Tehera- nie. Ceną za ziemie, zagarnięte przez ZSRR we wrześniu 1939 r., byłyby nie tylko rekompensaty na zacho- dzie i północy, ale też, kusicielsko podsuwane przez Churchilla wizje zachowania odpowiednich proporcji w zreorganizowanym (wspólnie z PKWN) rządzie oraz gwarancja nieingerencji ZSRR w wewnętrzne sprawy odmienionej terytorialnie Polski. Dodajmy, iż oferta brytyjskiego premiera czyniona była na wyrost – Bie- rut, w rozmowie z Mikołajczykiem, oferował mu tylko 1/4 miejsc w zreorganizowanym gabinecie… Nowy rząd, na czele którego stanął przybyły niedawno z kraju do Londynu działacz PPS, Tomasz Ar- ciszewski (wspierany przez pozostającego formalnie poza gabinetem przywódcę Stronnictwa Narodowego, Tadeusza Bieleckiego), znalazł się w jeszcze trudniejszym, aniżeli jego poprzednik, położeniu. Brytyjczycy nawet nie starali się ukrywać swej irytacji nieustępliwością strony polskiej, zaś odpowiedź, udzielona w imie- niu władz brytyjskich przez podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Alexandra Cado- gana, jednoznacznie wskazywała na pełną aprobatę rządu brytyjskiego dla idei terytorialnych przekształceń na wschodzie. Z Polakami, po kolejnych zwycięskich wyborach, nie musiał też liczyć się Roosecelt, który nawet nie był skłonny udzielić stronie polskiej gwarancji niepodległości i terytorialnej integralności w jej przewidywanym nowym kształcie. Toteż deklaracja Arciszewskiego, iż rząd pozostanie „do zwycięskiego końca” wierny celom walki – o odbudowę państwowości, „o niepodległość Rzeczypospolitej, o demokra- tyczną przyszłość Narodu Polskiego, o wolność i bratnie współżycie wszystkich miłujących pokój narodów świata” – nabierała charakteru nie realnego programu politycznego, a ideowego testamentu. Zwłaszcza, iż realia, na razie na wschód od Wisły, kształtowali z poręki Kremla funkcjonariusze PKWN. Nowa władza, dbająca w pierwszym rzędzie o utrzymanie stacjonujących oddziałów Armii Czerwo- nej, budziła nie tylko coraz większą nieufność, ale z trudem maskowaną wrogość. Przymusowa „branka” do wojska, rujnująca zasoby finansowe ludności wymiana pieniądza, niesłabnąca fala terroru (łącznie z więzieniem dla nie tylko masowo w dalszym ciągu aresztowywanych członków AK, ale i osób odma- wiających z nową władzą współpracy) tworzyły ów szczególny klimat zastraszenia, braku perspektyw, beznadziejności. W końcu września w obozach i więzieniach znajdowało się już ponad 100 tysięcy osób. Znaczna część z nich wywieziona została w głąb Rosji. Jadowitej, godzącej w cześć państwa podziemne-

182 go i Armii Krajowej propagandzie, towarzyszył rozrost liczebny tych sił, które zaczęły stanowić własne, „zbrojne ramię” ludowej władzy: kierowanej przez Franciszka Jóźwiaka Milicji Obywatelskiej, tworzo- nej pod nadzorem specjalistów z NKWD przez Radkiewicza „bezpieki” i dowodzonych przez Henryka Toruńczyka wojsk wewnętrznych. Polityczną siłą, współtworzącą nowy ład, stać mieli się przede wszystkim komuniści. Oni to, pomi- mo pozorów zachowywania wielopartyjnej struktury, w pełni kontrolowali poczynania PKWN. Oni też, bądź za pośrednictwem swych „wtyczek”, bądź przy pomocy tzw. Centralnej Komisji Porozumiewaw- czej Stronnictw Demokratycznych, dyrygowali powołanymi do życia za przyzwoleniem Kremla ugru- powaniami politycznymi, takimi jak Polska Partia Socjalistyczna, Stronnictwo Ludowo czy Stronnictwo Demokratyczne. Poza zagarnięciem tradycyjnych nazw nie miały one nic wspólnego z przedwojennymi partiami, stanowiącymi wciąż zaplecze prawdziwego Rządu RP. We władzach owych koncesjonowanych ugrupowań znaleźli się z reguły ludzie mało znani, ale o ogromnych ambicjach, karierowicze, całkowicie przy tym ulegli wobec komunistów, tacy jak Stefan Matuszewski, Stanisław Janusz czy Wincenty Rzy- mowski. Działacze, usiłujący zachować bodaj pozory niezależności (Andrzej Witos, Stanisław Kotek- -Agroszewski czy nieco później Bolesław Drobner) byli eliminowani z kierownictw tych ugrupowań. Niekiedy motywy przejścia na stronę komunistów były bardziej złożone. Organizatorem na przykład współpracującego z nową władzą ugrupowania mającego obejmować katolików został Bolesław Piasecki, założyciel ONR-Falangi, znany ze zdecydowanego, wręcz skrajnego antykomunistycznego nastawienia. W tym przypadku zadecydował fakt aresztowania Piaseckiego przez NKWD i alternatywa, ukazana mu przez występującego jako gen. Malinow, kontrolującego poczynania polskich komunistów, Iwana Siero- wa – albo polityczna kariera, albo kara śmierci. W szeregi PPR, szermującej chwytliwymi, propagandowymi hasłami, mówiącymi o tworzeniu lu- dowej Polski, Polski demokratycznej, sprawiedliwej, silnej gospodarczo, opartej o Bałtyk i linię Odry, trafiali jednak nie tylko karierowicze. Przychodzili też ludzie zwyczajnie zmęczeni wojną, pragnący od- budowywać kraj, marzący o powrocie do normalności. Trudno się więc dziwić, iż w końcu 1944 r. na terenach „Polski Lubelskiej” PPR przekroczyła 20 tysięcy członków. Komuniści, organizując struktury swej partii, starali się zdobywać popularność poprzez intensyfiko- wanie działań, zmierzających do szybkiego uruchomienia najrozmaitszych segmentów składających się na realia codziennego bytowania. W Lublinie działało radio. Ukazywała się prasa. Od 1 września rozpo- częła naukę młodzież w szkołach średnich, zaś dzieci w podstawowych. Co więcej, zezwolono nawet na podjęcie zajęć przez Katolicki Uniwersytet Lubelski, aczkolwiek od października uruchomiono konku- rencyjny uniwersytet, imienia Marii Curie-Skłodowskiej. Z punktu widzenia nowej władzy najważniejsze było jednak poparcie wsi, toteż – zgodnie z zapowiedziami manifestu lipcowego – 6 września PKWN wydał dekret regulujący zasady wprowadzania w życie reformy rolnej. Reforma opierała się na założeniu, iż przymusowemu podziałowi (bez odszkodowania) poddane zostaną majątki liczące powyżej 100 ha powierzchni bądź 50 ha użytków rolnych, a ponadto wszystkie majątki zajmowane przez Niemców, osoby uznane za kolaborantów i na koniec ziemia osób, uchylających się od służby wojskowej. Ziemie przekazywano bezrolnym i małorolnym chłopom. Przeciętny nadział ziemi miał wynosić 5 ha, przy czym państwo pobierało opłatę, w wysokości jednorocznych zbiorów, od- bywało się to na dogodnych, ratalnych warunkach. Decyzja ta wzbudziła znaczny opór. Dekret PKWN (instrukcja o przyspieszonym jego wykonaniu wydana została pod naciskiem Stalina 9 października) był sprzeczny z zasadą prywatnej własności i, co więcej, realizowany przy braku odpowiedniej decyzji demokratycznie wyłonionych ciał ustawodawczych. W tej sytuacji kwestionowały go zarówno władze państwa podziemnego, jak i Kościół, sami zaś chłopi nie bardzo wierzyli, iż reforma rolna, wobec pogłosek o kolektywizacji, okaże się czymś trwałym. Parcelacja w praktyce przeprowadzana była przy użyciu siły. Pełnomocników PKWN osłaniała mi- licja i wojsko, a dodatkowym elementem, mającym umożliwić jej sprawny przebieg, był specjalny dekret „o ochronie państwa”, na mocy którego sabotowanie parcelacji mogło pociągnąć za sobą nawet orzeczenie kary śmierci. Siła zadecydowała. Ostatecznie do końca 1944 r. ziemia, pochodząca z parcelacji, znalazła się w posiadaniu ponad stu tysięcy chłopskich rodzin. Nowa władza demonstrowała, że, dysponując poparciem Moskwy, zamierza zakorzenić się trwale. Stalin zaś, wykorzystując dwuznaczną postawę zachodnich mocarstw, przygotowywał się do tworzenia na ziemiach polskich kolejnych faktów dokonanych.

183 72. W cieniu Jałty

Cz. 2. Fakty dokonane

U schyłku 1944 r. perspektywy, rysujące się przed Polską, przedstawiały się wyjątkowo niekorzystnie. Likwidacja w zachodniej części ziem II Rzeczypospolitej okupacji niemieckiej była równoznaczna z ich opanowaniem przez Armię Czerwoną. Oznaczało to zainstalowanie „władzy ludowej” i umacnianie jej rządów przez UB, przy ścisłej współpracy z NKWD. Koszmar wojenny kończył się polityczną katastrofą. Szanse, by przebywający wciąż w Londynie legalny Rząd RP powrócił do Warszawy, w praktyce rów- nały się zeru. Atuty, tak militarne, jak i dyplomatyczne, dzierżył w swym ręku Stalin, zachodni sojusznicy zaś, aczkolwiek potrafili zdobyć się jeszcze na demonstrowanie swego niezadowolenia, w gruncie rzeczy zastanawiali się nie nad udzieleniem Polakom realnej pomocy, lecz godziwą, z ich punktu widzenia, ceną za kapitulację. Na efekty tej postawy nie trzeba było zatem długo czekać. W ostatni dzień 1944 r. PKWN, na mocy formalnej decyzji Krajowej Rady Narodowej, faktycznej zaś Kremla, został przekształcony w Rząd Tymczasowy RP. Personalnie nie różnił się on zbytnio od swe- go poprzednika. Na czele rządu pozostał Osóbka-Morawski, aczkolwiek miejsca po Wasilewskiej i An- drzeju Witosie objęli Gomułka (z ramienia PPR) i reprezentujący koncesjonowane SL Stanisław Janusz. Dla opinii publicznej, zwłaszcza zachodniej, przemawiać miał rzekomy koalicyjny charakter tego ciała. W rzeczywistości były to pozory. Kluczowe stanowiska obsadzili zausznicy Kremla, na czele z odpowie- dzialnym za sprawy bezpieczeństwa Radkiewiczem i zajmującym się informacją tudzież propagandą kryptokomunistą z „lubelskiej” PPS, Stefanem Matuszewskim. Ale i owi „pełniący obowiązki” Polaków politycy byli zwykłymi figurantami. Rzeczywistą władzą na obszarach zajętych przez Armię Czerwoną dysponowali Bułganin i pozostający w cieniu Sierow. Kolejny krok na drodze do całkowitego ubezwłasnowolnienia przez Moskwę Polski spotkał się ze stanowczym, choć tylko werbalnym protestem ze strony legalnego Rządu. Komitetowi Lubelskiemu zarzucono, że „wprowadza policyjny system administracji oraz normy prawne i zasady wychowania obce tradycjom Polski, toteż przemianowanie się na rząd tymczasowy potraktowano jako zamach „na suwerenne prawa Narodu Polskiego”. Zapowiadano też, że naród „nie uzna nigdy żadnej narzuconej mu władzy, żadnej formy totalizmu na swojej ziemi i walczyć będzie do końca o rzeczywistą niepod- ległość swej Ojczyzny”. Rząd RP żywił wciąż nadzieję, że „po oswobodzeniu całego kraju od okupacji niemieckiej i ewakuacji z Polski wszystkich obcych sił zbrojnych, Naród Polski będzie mógł w wolnych, demokratycznych wyborach, zadecydować o ustroju Państwa oraz wybrać Rząd według swej własnej woli”. Wiara ta szybko stała się politycznym testamentem kierowanego przez Arciszewskiego gabinetu. Zadecydowała o tym Jałta. Na kolejne cyniczne posunięcie Stalina w sprawie polskiej Brytyjczycy i Amerykanie publicznie zarea- gowali demonstracyjnym oburzeniem. W rzeczywistości gotowi byli zaakceptować zgłaszane przez Stalina plany, zwłaszcza że Stanom Zjednoczonym zależało na pomocy ZSRR w wojnie na Dalekim Wschodzie, a mniej skłonna do ustępstw Wielka Brytania coraz wyraźniej traciła swą mocarstwową pozycję na rzecz USA. Na przedkonferencyjnych spotkaniach alianci zachodni uzgodnili zatem, że zgodnie z decyzjami, poczynionymi w Teheranie, uznają linię Curzona za wschodnią granicę Polski (choć zamierzali ubie- gać się o pozostawienie po stronie polskiej Lwowa i borysławskiego zagłębia naftowego). Na zachodzie przypaść miały Polsce Prusy Wschodnie, jednak bez Królewca, Gdańsk i cały Górny Śląsk. Pomorze Za- chodnie i Dolny Śląsk stanowić miały przedmiot przetargu – ziemie te, jako rekompensatę, ofiarowywał Polsce Stalin, który przyobiecał Bierutowi i Osóbce-Morawskiemu, że zachodnia granica Polski biec bę- dzie wzdłuż Odry i Nysy Łużyckiej od Szczecina aż po terytorium Czechosłowacji. Spotkanie jałtańskie, o terminie którego zachodni sojusznicy nie powiadomili Rządu RP, rozpoczęło się 4 lutego 1945 r. Tam właśnie, bez udziału Polaków, decydowano o powojennych losach tak ciężko doświadczonego przez woj- nę kraju. Decydowano i o jego nowych granicach, i o tym, kto w zmienionej terytorialnie Rzeczypospo- litej będzie rzeczywistym gospodarzem. W praktyce zaś rozstrzygający głos, przy bezsilności Churchilla i przemieszanej z cynizmem megalomanii Roosevelta, należał do Stalina.

184 Porządek jałtański, dzielący świat na sfery wpływów, na gruncie europejskim przetrwał w zmodyfi- kowanej, acz w praktyce niezmienionej postaci, aż do 1989 r. W Jałcie rozstrzygano problemy globalne i szczegółowe (by wymienić tytułem przykładu ustalenie zasad, według których miała funkcjonować następczyni międzywojennej Ligi Narodów, czyli Organizacja Narodów Zjednoczonych, oraz reguły, zgodnie z którymi zamierzano dokonać podziału Trzeciej Rzeszy). Polski problem znalazł się na jednej z pierwszoplanowych pozycji. Obok kwestii przyszłego terytorialnego kształtu Polski zajęto się problemem skompletowania takiej ekipy rządzącej, która, po zaakceptowaniu jej składu przez Kreml, umożliwiłaby rządom zachodnim wycofanie swego poparcia dla gabinetu Tomasza Arciszewskiego. Sprawa polska podjęta została już w trzecim dniu obrad konferencyjnych i praktycznie nie schodziła z porządku dziennego do ich końca. Inicjatorem rozmów był Churchill. Był on w pełni świadom faktu, iż „Amerykanie są kompletnymi ignorantami w sprawach polskich”, wychodził z założenia, że państwa zachodnie nie powinny pozwolić, by „Polska była tylko rosyjskim państwem marionetkowym, w któ- rym bici są ci wszyscy, którzy nie zgadzają się ze Stalinem”. Brytyjski premier liczył jeszcze zapewne na możliwy do zaakceptowania przez londyńskich Polaków kompromis, ale pod warunkiem, iż Ameryka- nie zdecydowanie go wesprą. Początkowo zdawać się mogło, że nadzieje Churchilla opierają się na realnych podstawach. W swym wystąpieniu inauguracyjnym Roosevelt podkreślił, co prawda, że nie zamierza kwestionować przebiegu wschodniej granicy Polski i jedynie zaapelował do Stalina o pozostawienie po stronie polskiej Lwowa, ale w kwestii kluczowej, czyli rządu, wykluczył możliwość uznania przez państwa zachodnie występującego pod zmienionym szyldem PKWN, domagając się utworzenia rzeczywistego rządu jedności narodowej. W podobnym duchu występował Churchill, ze swej strony jako członków zreorganizowanego gabinetu wymieniając Mikołajczyka, Romera i Grabskiego. Odpowiedź Stalina stanowiła swoistą mieszankę obłudy i cynizmu, choć brytyjski minister spraw zagranicznych uznał jedynie, że była ona „wymijająca”. Kremlowski dyktator zadeklarował, iż Polska, zarówno wolna i silna, jak i niepodległa, to z punktu widzenia interesów ZSRR kwestia życia i śmierci. Silna, ale przyjazna wobec Rosji Polska zamknęłyby drogę do agresji na jego kraj. Ten punkt wyjścia nie oznaczał, iż Stalin rezygnował ze swego programu terytorialnego. Nie omieszkał przy tym wypomnieć, że linię Curzona skonstruowali zachodni dyplomaci, on natomiast proponuje przecież znaczne rekompensaty na zachodzie. W kwestii rządu Stalin zasłonił się stanowiskiem swych polskich zauszników, oświadczając, że tworzenie rządu musi nastąpić za ich zgodą i przy ich współudziale i sugerując zarazem, by zaprosić przedstawicieli polskiego społeczeństwa na rozmowy do Jałty bądź Moskwy. Rząd, faktycznie sprawujący władzę w wyzwolonej Polsce był dla niego gwarantem spokoju na tyłach Armii Czerwonej, natomiast po- wiązana z Rządem RP w Londynie konspiracja spokój ten naruszała, dopuszczając się ataków na wojska rosyjskie. Jeszcze tego samego dnia, po zakończeniu obrad, Roosevelt wystosował do Stalina list, którego treść zaakceptowali Brytyjczycy, by obok przedstawicieli rządu lubelskiego zaprosić do Jałty demokra- tycznych polityków z kraju (wymieniono biskupa Sapiehę, Wincentego Witosa, Zygmunta Żuławskiego, profesorów Bujaka i Kutrzebę), a z polityków emigracyjnych Mikołajczyka, Grabskiego i Romera, zgod- nie z wcześniejszą sugestią Churchilla. Owa personalna reorganizacja umożliwiałaby państwom zachod- nim zerwanie z Rządem RP w Londynie i uznanie stworzonego w Jałcie polskiego rządu tymczasowego. W istocie gra toczyła się o to, czy nowy polski rząd tworzony będzie od podstaw, czy też jego bazą stanie się rząd lubelski, zaś politycy krajowi, sugerowani przez Roosevelta, i emigracyjni, wymieniani przez Churchilla, zostaną do niego jedynie dołączeni. Przywódcy zachodni, którym wydawało się, że zmierzają w stronę trudnego, lecz realnego kompromisu, w rzeczywistości kapitulowali. Upadła w ten sposób koncepcja powołania do życia specjalnej rady prezydenckiej (Bierut, Grabski, Sapieha), której podstawowym zadaniem stałoby się mianowanie rządu składającego się z ministrów Rządu Tymczaso- wego oraz demokratycznych polityków z kraju i zagranicy. I choć stanowisko takie oznaczało całkowite pominiecie legalnego Rządu RP, to jednak Stalin nie czuł się usatysfakcjonowany. Cynicznie dowodził, że Polacy niemal w całości popierają Bieruta czy Żymierskiego, gdyż oni to, zdaniem kremlowskiego dyktatora, narażając własne życie, organizowali ruch oporu w przeciwieństwie do polskich polityków z Londynu, którzy z dala od kraju nie dzielili cierpień narodu. Nie ostała się też, ważna choćby ze wzglę- du na stanowisko opinii publicznej w krajach zachodnich, idea by przeprowadzone w Polsce wybory po- wszechne odbywały się pod międzynarodową kontrolą. Zarówno w kwestii granic, jak i wewnętrznego urządzenia Polski, tryumfatorem okazał się Stalin.

185 O bezapelacyjnym zwycięstwie Moskwy najdobitniej świadczył sam tekst ustaleń w sprawie polskiej. Deklaracja, iż przywódcy trzech mocarstw pragną zgodnie ujrzeć Polskę jako państwo silne, wolne, nie- podległe i demokratyczne, w praktyce zawieszona została nie w politycznej próżni, lecz zawisła od dobrej woli Stalina. Od woli Kremla zależał w praktyce skład zrekonstruowanego rządu, formowanego w opar- ciu o powołany za przyzwoleniem Stalina rząd tymczasowy przy włączeniu w jego skład „przywódców demokratycznych z samej Polski i Polaków z zagranicy”. Nowy rząd otrzymałby miano Polskiego Rządu Tymczasowego Jedności Narodowej. Rząd ten przeprowadziłby „możliwie najprędzej” wolne i nieskrę- powane wybory, oparte na głosowaniu powszechnym i tajnym. Obecność na ziemiach polskich Armii Czerwonej czyniło to zobowiązanie fikcją. Rozstrzygnięto też definitywnie problem przebiegu wschodniej granicy Polski. Miała ona biec „wzdłuż linii Curzona z odchyleniami od niej w pewnych okolicach o pięć do ośmiu kilometrów na korzyść Pol- ski”. Oznaczało to, że Wilno i Lwów pozostają w obrębie ZSRR, zaś sformułowanie o konieczności uzy- skania przez Polskę znacznego przyrostu terytorialnego na północy i zachodzie kwestię rekompensaty terytorialnej pozostawiało w zawieszaniu. Postanowienia jałtańskie oznaczały też, o czym niebawem miano się przekonać, kres polskiego pod- ziemnego państwa.

186 73. W cieniu Jałty

Cz. 3. Kres polskiego podziemnego państwa

W dzień po złożeniu podpisów pod dyktatem jałtańskim do Foreign Office wezwany został ambasador Edward Raczyński. Tu zapoznano go z końcowym komunikatem konferencji odnoszącym się do sprawy polskiej z dodatkowym komentarzem, iż dla osiągniętego porozumienia mocarstw nie było alternatywy. Rząd RP zareagował stanowczo. W uchwalonym 13 lutego, a opublikowanym dzień później oświadczeniu zarzucił aliantom dwulicowość. Podkreślono, że decyzje jałtańskie zapadły nie tylko bez udziału Polaków, ale nawet bez ich wiedzy. W tej sytuacji Rząd RP oświadczył, że „decyzje Konferencji Trzech dotyczące Polski nie mogą być uznane przez Rząd Polski i nie mogą obowiązywać Narodu Polskiego. Oderwanie od Polski wschodniej połowy jej terytorium – stwierdzono – przez narzucenie tzw. linii Curzona jako granicy polsko-sowieckiej, Naród Polski przyjmuje jako nowy rozbiór Polski, tym razem dokonany przez sojuszników Polski”. Zamiar „uzupełnienia narzuconego Polsce komitetu lubelskiego” przez polityków krajowych i emigracyjnych po- traktowano jako drogę wiodącą „jedynie do zalegalizowania mieszania się Sowietów w wewnętrzne sprawy Polski”, a możliwość przeprowadzenia w obecności Armii Czerwonej wolnych wyborów uznano za nierealną. Protesty i apele w niczym nie mogły zmienić pojałtańskiej sytuacji. Gabinet Arciszewskiego i jego polityczne zaplecze w grze, prowadzonej ze Stalinem przez Roosevelta i Churchilla, traktowane były jako uciążliwa, mogąca wzbudzać wyrzuty sumienia, zawada. Toteż Rząd RP odrzucając dyktat bronił już nie politycznych, a moralnych racji. Trwając, stał na straży wartości z punktu widzenia polskiej racji stanu niezbywalnych. Chronił imponderabilia. Nie mógł wszakże ochronić polskiego społeczeństwa. Ochrony nie mogło stworzyć również państwo podziemne. Zarówno Delegat, jak wciąż jeszcze funkcjonująca Rada Jedności Narodowej odebrali postanowienia jałtańskie jako narodową katastro- fę, aczkolwiek deklarowali, że podporządkują się decyzjom mocarstw. Podjęcie otwartej walki z Armią Czerwoną nie wchodziło, rzecz jasna, w rachubę. Tym bardziej, iż nie widząc perspektyw na ujawnienie Armii Krajowej, następca „Bora”, Leopold Okulicki „Niedźwiadek” rozwiązał ją rozkazem wydanym już 19 stycznia 1945 r. Rozkaz Okulickiego był w istocie testamentem siły zbrojnej podziemnego państwa. Zajęcie Polski przez Armię Czerwoną dowódca AK potraktował jako „zamianę jednej okupacji na drugą, przeprowa- dzoną pod przykrywką Tymczasowego Rządu Lubelskiego, bezwolnego narzędzia w rękach rosyjskich”. Polska, wedle rosyjskiej recepty, nie była tą Polską, o którą walczyła Armia Krajowa. „Walki z Sowieta- mi – podkreślał wszakże Okulicki – nie chcemy prowadzić, ale – dodawał – nigdy nie zgodzimy się na inne życie, jak tylko w całkowicie suwerennym, niepodległym i sprawiedliwie urządzonym Państwie Polskim”. Ostatni rozkaz był też wytyczną, by żołnierze AK dalszą pracę prowadzili „w duchu odzyskania pełnej niepodległości Państwa i ochrony ludności polskiej przed zagładą. Starajcie się – apelował – być przewodnikami Narodu i realizatorami Niepodległego Państwa”. Zwolnienie z żołnierskiej przysięgi i rozwiązanie szeregów AK nie oznaczało jednak końca zbrojnej konspiracji. Nie wszystkie oddziały zamierzały się temu poleceniu podporządkować – wykonania rozkazu odmówił przykładowo cały okręg białostocki. AK zastąpić miało kadrowe NIE, tworzone pod dowódz- twem Okulickiego przez gen. Emila Fieldorfa (wkrótce zresztą przypadkowo aresztowanego i zesłanego, bez odkrycia jego tożsamości, w głąb Rosji) i płk Jana Rapackiego. Samodzielność organizacyjną zacho- wywały ponadto formacje NOW i NSZ. Organizacje piłsudczykowskie natomiast, gdzie główną rolę od- grywał Wacław Lipiński, zachowywały niezależność bardziej na gruncie politycznym, niż na wojskowym. O losie struktur podziemnego państwa decydowały nie tylko i nie przede wszystkim perturbacje na- tury organizacyjnej. Krzepła, maksymalnie wykorzystując „bratnią” pomoc, nowa władza. Rezydująca od lutego w zniszczonej Warszawie, uznawana przez Czechosłowację i komunistyczną Jugosławię, utrzymu- jąca od połowy marca dyplomatyczne kontakty z rządem francuskim, od wiosny intensywnie starała się opanować teren polski. Przy czym, dodajmy, zwolennicy „Polski lubelskiej” nie mieli wcale jasności, czy organizują teren jako reprezentanci zależnego od ZSRR, ale odrębnego państwa, czy też przygotowują włączenie Polski jako kolejnej republiki do „Wielkiego Kraju Rad”.

187 Przejmowanie kontroli nad terenem w praktyce było równoznaczne z posługiwaniem się brutalnym, niczym niemal niemaskowanym terrorem. Wsie, zwłaszcza podejrzane o sprzyjanie „leśnym”, pacyfiko- wano. Karne ekspedycje nie tylko rabowały, ale i dokonywały mordów. Zapełniały się więzienia i obozy, a niektóre z nich (Krześlin, Rembertów, Skrobów) przeznaczone były specjalnie dla żołnierzy AK. Aparat terroru opierał się na siłach NKWD, ale „zbrojne ramię władzy ludowej” w postaci MO (40 tysięcy osób), UB (dziesięć tysięcy) i KBW (niespełna trzydzieści tysięcy) stanowiło wciąż rosnący, odgrywający coraz istotniejszą rolę, czynnik. Zwłaszcza, że fachowcy z NKWD doczekali się pojętnych uczniów, wywodzą- cych się z reguły z AL, a obejmujących dowódcze stanowiska w milicji (Korczyński w Lublinie) czy UBP (Mikołaj Demko czyli Mieczysław Moczar w Łodzi). Rozbudowywany aparat represji nie odnosił jednak oczekiwanych sukcesów. Decydował o tym w znacznym stopniu fakt przesuwania się Armii Czerwonej na zachód, jak i wymuszona w gruncie rze- czy terrorem samoobrona. Samoobrona, która wkrótce przybrała postać wojny domowej. Nierozbite przez Niemców i nierozbrojone przez Rosjan jednostki Armii Krajowej podjęły wyzwanie. W Biełostockiem (okręgiem tym dowodził Władysław Liniarski-„Mścisław”) z placówek UB i MO oczysz- czała teren 5 Wileńska Brygada AK, dowodzona przez Zygmunta Szendzielarza-„Łupaszkę”. Niemal całe Podkarpacie kontrolował Józef Kuraś-„Ogień”. W Lubelskiem, łódzkiem, kieleckiem rozbijano posterunki MO, uwalniano więźniów (oddział „Zapory”-Hieronima Dekutowskiego w lubelskiem, „Warszyca”-Stani- sława Sojczyńskiego w łódzkiem), przy czym największym echem odbiły się akcje odbicia więźniów w Bił- goraju i Kozienicach. Na południu sytuację komplikowały dodatkowo poczynania oddziałów ukraińskiej UPA. Niepewność w szeregach nowej władzy wzmagały dodatkowo masowe dezercje oddziałów MO i KBW. Sparaliżowanie poczynań podziemia niepodległościowego wymagało, z punktu widzenia NKWD, uderzenia w jego centrum dyspozycyjne. Na początku marca oficer NKWD, występujący jako płk Pi- mienow, skierował zatem na ręce gen. Okulickiego i Delegata Jankowskiego „zaproszenie” na spotkanie z „przedstawicielem dowództwa I Białoruskiego Frontu” generałem-pułkownikiem Iwanowem, czyli w rzeczywistości rezydentem NKWD, Sierowem. Fakt, że list za pośrednictwem oficera Polskiej Armii Ludowej, Stanisława Pieńkosia, dotarł do Okulickiego, był wymownym świadectwem, że konspiracyjna osłona władz polskiego podziemnego państwa przestała być szczelna. I choć zapraszanym dawano pełną gwarancję całkowitego bezpieczeństwa, można było przypuszczać, na co zwracał przede wszystkim uwagę Okulicki, że jest to zwyczajna zasadzka. Przeważyło jednak zdanie polityków, zwłaszcza Jankowskiego, skonsultowane zresztą z Londynem, by ryzyko podjąć. Wstępne rozmowy w willi pruszkowskiej zajmowanej przez płk. Konstantina Pimienowa toczyły się 17 i 18 marca. Władze państwa podziemnego reprezentowali na nich Delegat i reprezentanci poszcze- gólnych stronnictw. Oficer NKWD wywodził, że decyzja o nawiązaniu kontaktu wynika z faktu braku oparcia Rządu Tymczasowego w polskim społeczeństwie i z potrzeby uzyskania miarodajnych informacji o stosunku władz podziemnych do ZSRR, decyzji jałtańskich, co łączyć się miało z wyjściem z konspira- cji „partii stojących na boku, aby oczyścić atmosferę i włączyć je do ogólnego nurtu demokratycznych sił samodzielnej Polski”. Jako istotna jawiła się również „sprawa bezpieczeństwa Czerwonej Armii na tyłach, ponieważ – jak ujął to Pimienow – mają miejsce napady i dywersje”. Ze swej strony Jankowski domagał się, by podczas spotkania „Iwanow” wyjaśnił, jaki jest „zakres kompetencji tzw. rządu lubelskiego oraz NKWD” i czy „działa za wiedzą komisji 3-ch (czyli ambasadorów mocarstw mających doprowadzić do uregulowania sytuacji w Polsce) względnie Mołotowa”. Jankowski zażądał również umożliwienia „wysłania delegacji do Londynu w celu porozumienia się z Rządem, czynnikami politycznymi i Mikołajczykiem”. Ofertę potraktował zatem poważnie i odpowiedzialnie. Nadzieja zneutralizowała obawy, nieufność zaś Oku- lickiego przełamało „kategoryczne żądanie” czynników politycznych, by i on w rozmowach wziął udział. Propozycja NKWD okazała się pułapką. 16 przywódców państwa podziemnego wywieziono do Mos- kwy. Na Łubiance znaleźli się, poza już wymienionymi, ministrowie: Adam Bień i Stanisław Jasiukowicz oraz działacze SL (Kazimierz Bagiński i Stanisław Mierzwa), SN (Zbigniew Stypułkowski i Kazimierz Kobylański), SP (Józef Chaciński i Franciszek Urbański), SD (Eugeniusz Czarnowski i Stanisław Micha- łowski), a ponadto dołączony do nich aresztowany wcześniej Zwierzyński z SN. Choć Delegatura funkcjonowała nadal (kierował nią Stefan Korboński), choć w uszczuplonym skła- dzie działała Rada Jedności Narodowej, a Okulickiego zastąpił Jan Rzepecki (nie wierząc wszakże w sens oporu i trwania w konspiracji), to jednak państwo podziemne w praktyce przestało istnieć. Dla komu- nistów nadchodził zaś czas najistotniejszy, bo pełnego przejmowania władzy.

188 74. Przejmowanie władzy

Cz. 1. Testament Polski Podziemnej

W niespełna miesiąc po uprowadzeniu z kraju przywódców Polski podziemnej do Moskwy udała się delegacja samozwańczego Rządu Tymczasowego. Celem owej „przyjacielskiej wizyty” było podpisanie traktatu „o przyjaźni, pomocy wzajemnej i współpracy powojennej”. Obowiązywać miał on dwadzieścia lat. Choć formalnie traktowano go jako wyraz wojennego sojuszu wymierzonego przeciwko Niemcom, w istocie był jednak kolejnym, nieuzgodnionym z zachodnimi aliantami Kremla, faktem dokonanym. Stalin wzmacniał w ten sposób pozycję „własnego” rządu przed bliskimi już rokowaniami mającymi do- prowadzić do jego reorganizacji oraz, w przeddzień założycielskiej konferencji ONZ, usiłował w ten spo- sób zapewnić w niej udział zwolennikom współpracy z Kremlem. Krok ten, podobnie jak przekazywanie polskiej administracji terenów Rzeszy po linię Odry i Nysy Łużyckiej (Armia Czerwona stała już wówczas pod Berlinem) wywołał ostre, werbalne protesty ze strony Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii pogłębiał się zatem proces uzależniania Polski i stabilizowania na jej obszarze komunistycznej władzy. Jedynym ośrodkiem, zdolnym przynajmniej w symboliczny sposób wyrażać swój sprzeciw wobec dokonujących się rozstrzygnięć, był rezydujący nadal w Londynie legalny Rząd RP. Nad Tamizą przewa- gę zyskiwali jednakże zwolennicy nie tyle kompromisu, co wraz kapitulacji. Wymownym wyrazem tej postawy stała się deklaracja złożona przez Mikołajczyka 15 kwietnia. Były premier oświadczał w niej, że zamierza respektować decyzje jałtańskie „dotyczące przyszłości Polski”, jak też sformułowane tam pro- pozycje odnośnie „utworzenia reprezentatywnego rządu prowizorycznego jedności narodowej”. Stano- wisko to otwarło Mikołajczykowi drogę do stołu rokowań. Trudno się jednak dziwić, iż Rząd RP uznał, że „zgłasza się on jako spóźniony kandydat na uczestnika w rozmowach, które być może gdzieś się toczą”. Polscy politycy łudzili się jeszcze, że prowadzą je wywiezieni do Moskwy przywódcy podziemia, toteż dodawali, że wystąpienie Mikołajczyka „może być tylko utrudnieniem obrony istotnych interesów Rze- czypospolitej”, sami zaś uprowadzeni politycy „i tak znajdują się w warunkach nie dających im żadnej gwarancji swobodnej decyzji. Dla rozmówców sowieckich – konkludowano – postawa p. St. Mikołajczyka może posłużyć jako taktycznie dogodna baza negocjacyjna”. O ile sama ocena postawy zajętej przez Mikołajczyka była trafna, to nadzieje co do losu „szesnastu” okazały się całkowicie złudne. Zgodę na przyjazd Mikołajczyka do Moskwy Mołotow wyraził 2 maja. O losach uwięzionych Polaków Stalin poinformował brytyjskiego premiera w dwa dni później, a 5 maja opublikowano w tej sprawie oficjalne oświadczenie agencji TASS. Aresztowanych oskarżano (głównie Okulickiego) o „przygotowywanie i dokonywanie na tyłach Armii Czerwonej aktów dywersji” oraz o „utrzymywanie na tyłach naszych wojsk nielegalnych stacji nadawczych, co – podkreślano cynicz- nie – jest zakazane przez prawo”. Zapowiadano postawienie przywódców podziemia przed sądem, gdyż, jak argumentowano, „w ten sposób musi Armia Czerwona bronić swoich oddziałów i swoich tyłów przed dywersantami i burzycielami porządku”. Zarówno ton oświadczenia TASS-a, jak i dobór użytych w nim argumentów wyraźnie świadczył, iż to Stalin wyznaczał zachodnim demokracjom pole kompromisu w sprawie polskiej, lekceważąc przy tym ich zastrzeżenia i sprzeciwy,. Była to kolejna zapowiedź nie tylko całkowitego podporządkowania Polski Moskwie. Był to również czytelny sygnał, iż ZSRR zamierza sięgnąć po dominację nad Europą. Tak właśnie odczytał stanowisko zajmowane przez Stalina Churchill. W depeszy, wystosowanej do prezydenta USA w kilka dni po zakończeniu wojny w Europie, brytyjski premier stwierdzał bez ogró- dek: „odczuwam głęboki lęk z powodu ich fałszywej interpretacji decyzji jałtańskich, ich postawy wobec Polski, ich przytłaczającego wpływu na Bałkanach z wyjątkiem Grecji, trudności, jakie czynią na temat Wiednia…”. Churchill nie miał już wątpliwości, iż „żelazna kurtyna została spuszczona wzdłuż ich fron- tu. Nie wiemy – przyznawał – co się za nią dzieje”. Za „żelazną kurtyną” zausznicy Kremla usiłowali zaś, wciąż przy pomocy NKWD, zdusić wciąż istniejący opór cywilny i zbrojny. Opór społeczeństwa , pomimo rozkładu struktur państwa podziemnego, nie tylko trwał, ale wręcz wzmagał się. I choć w dalszym ciągu pacyfikowano wsie, choć rozbijano leśne oddziały, to jednak repre-

189 zentanci legalnych władz RP nie byli w stanie „opanować żywiołowego ruchu do lasu”. Z jednej strony, jak informował londyńską centralę Korboński, było to efektem masowych aresztowań i poboru do wojska, z drugiej – zjawisko to wywoływała „mistyczna wiara ludności, że przeżywany okres jest przejściowym i że wkrótce będzie Polska prawdziwie niepodległa. Ten okres – podkreślał – młodzież chce przeczekać w lesie, przynajmniej do zimy”. Owe mistyczne nadzieje nie miały jednak pokrycia w rzeczywistości. Na Polskę „prawdziwie niepodległą” przyszło jeszcze czekać przez kilka dziesiątków lat. Obawy przed zaciąganiem „żelaznej kurtyny”, których zresztą Amerykanie jeszcze nie podzielali, nie przeszkadzały zachodnim politykom w kontynuowaniu wyprzedaży polskich interesów. W końcu maja reprezentanci nowego prezydenta USA, Trumana, podczas wizyty w Moskwie zgodzili się na dokonaną przez Stalina interpretację uchwał jałtańskich w sprawie trybu powoływania do życia polskiego rządu tymczasowego. W tej sytuacji zastrzeżenia ze swej strony przestał zgłaszać Churchill, toteż 15 czerwca została ustalona lista osób, które miały wziąć udział w poprzedzających powołanie nowego rządu „kon- sultacjach”. Toczyć miały się one w Moskwie, a ze strony komunistów mieli w nich uczestniczyć Bierut, Osóbka-Morawski, Gomułka i Władysław Kowalski. Działaczy „demokratycznych” z kraju mieli repre- zentować Wincenty Witos, Zygmunt Żuławski, Stanisław Kutrzeba, Adam Krzyżanowski i Henryk Ko- łodziejski, zaś polityków emigracyjnych Mikołajczyk, Jan Stańczyk i Julian Żakowski. W dzień po skompletowaniu listy rozmówców moskiewskie radio podało informację o wyznacze- niu na dzień 18 czerwca terminu procesu przywódców Polski podziemnej. Była to nie tylko cyniczna demonstracja, ale i ważny, z punktu widzenia Stalina, polityczny test, mający ukazać, jaką granicę rze- komego „kompromisu” skłonni są zaakceptować zwolennicy porozumienia się i z nową władzą, i przede wszystkim z Moskwą. Odmowa udziału w rozmowach, czym początkowo zagroził Mikołajczyk, ozna- czała kolejny impas. Decyzja o udziale w nich osłabienie i tak już wątłej pozycji tych, którzy w nowym rządzie mieli stać się przeciwwagą dla zauszników Kremla. Wstępne rozmowy rozpoczęły się w Moskwie 16 czerwca. Nie brał w nich jednak udziału Witos (ar- gumentował, że wyjazd uniemożliwia mu ciężka choroba), którego miejsce zajął Władysław Kiernik, ani Władysław Żakowski, zastąpiony przez przychylnie nastawionego do nowej władzy w Polsce działacza Związku Marynarzy, Henryka Kołodzieja. Strona promoskiewska została natomiast samowolnie posze- rzona o wiceprezydenta KRN Stanisława Szwalbego, ministra spraw zagranicznych Rządu Tymczasowego Wincentego Rzymowskiego i ambasadora tegoż rządu w Moskwie, Zygmunta Modzelewskiego. Klimat owych rozmów charakteryzowała najlepiej wypowiedź Gomułki, skierowana pod adresem przybyłych z Londynu i kraju „demokratycznych” petentów: „Nie obrażajcie się panowie, że my Wam tylko ofiaro- wujemy miejsca w rządzie takie, jakie my sami uznajemy za możliwe. Myśmy bowiem gospodarze. Wy zaś możecie stać się współgospodarzami Polski, jeśli zrozumiecie Wasze błędy i pójdziecie po drodze, którą idzie Rząd Tymczasowy. Porozumienia chcemy z całego serca, lecz nie myślcie, że jest to warunek naszego istnienia. Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. Gomułka nie mówił o kompromisie. Doma- gał się kapitulacji. Złowrogim tłem dla „rozmów” był moskiewski proces „szesnastu”. Absurdalności i kłamliwości zarzu- tów oskarżeni przeciwstawić mogli jedynie godność osobistą. Wyroki, które zapadły 21 czerwca, w dzień podpisania porozumienia w sprawie poszerzenia składu KRN i powołania do życia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, były wysokie. Okulicki skazany został na 10 lat więzienia (najprawdopodobniej za- mordowany 24 grudnia 1946 r.). Delegat Jankowski – na lat 8. Ministrowie Bień i Jasiukowicz – na 5. Na wolność, w 1949 r., wyszedł tylko Bień. Pozostałe wyroki były już niższe. Półtora roku otrzymał Pużak. Rok – Bagiński. Osiem miesięcy – Zwierzyński. Pół roku – Czarnowski. Po cztery miesiące – Chaciński, Mierzwa, Stypułkowski i Urbański, a Kobylańskiego, Stemlera-Dębskiego i Michałowskiego w ogóle unie- winniono. Wszyscy oni powrócili do Polski, a niektórzy nawet włączyli się do działalności politycznej. Proces moskiewski, poza czysto ludzkim wymiarem dokonującej się tam tragedii, miał też i wymiar symboliczny, gdyż, jak ujął to w swym oświadczeniu Rząd RP, ludzie, którzy zasiedli na ławie oskarżo- nych, kierowali podziemną walką polskiego społeczeństwa z Niemcami. Dlatego też „na ławie oskarżo- nych w Moskwie znalazł się cały Polski Ruch Podziemny”, zaś poprzez obecność swych przedstawicieli najważniejsze polskie stronnictwa – SL, PPS, SN i SP. Co więcej, „za działalność patriotyczną na własnej ziemi pociągnięte zostały przy użyciu podstępu przez sąd obcego państwa, wyłonione i uznane przez społeczeństwo władze, stanowiące integralną cześć legalnego Rządu Rzeczypospolitej Polskiej”, jeśli zaś dodać, że od 30 sierpnia 1944 r. AK uznana została przez zachodnie rządy za armię kombatancką, wymiar

190 tragedii rysuje się jeszcze pełniej. Nie tylko ze względu na wiarołomność Moskwy. Również z powodu obłudnej, cynicznej i bezsilnej postawy zachodnich sojuszników. Oświadczenie legalnych władz RP, podobnie jak protest przeciwko rezultatom moskiewskich usta- leń, nie mógł już niczego zmienić. 28 czerwca ukazał się komunikat o utworzeniu Tymczasowego Rzą- du Jedności Narodowej. Na jego czele stał nadal Edward Osóbka-Morawski. Na kluczowych pozycjach znajdowali się działacze PPR i kryptokomuniści z koncesjonowanych partii (bezpieczeństwo – Stanisław Radkiewicz, przemysł – Hilary Minc, polityka zagraniczna – Wincenty Rzymowski, sprawiedliwość – Hen- ryk Świątkowski, informacja i propaganda – Stefan Matuszewski, obrona narodowa – Rola-Żymierski). Jedynym ustępstwem na rzecz wprowadzonych do rządu polityków z kraju i emigracji było powierzenie stanowiska jednego z wicepremierów (obok Gomułki) Mikołajczykowi. Pozostali pełnili role żywych atrap, obejmując resorty wyraźnie drugorzędne, takie jak pracę i opiekę społeczną (Jan Stańczyk) czy ad- ministrację (Władysław Kiernik). W momencie uznania rządu w Warszawie (4 lipca uczyniła to Francja, dzień później USA i Wielka Brytania) cofnięte zostało ono rządowi, na czele którego pozostawał nadal . W kilka dni po ukonstytuowaniu się TRJN zakończyła formalnie swój żywot Rada Jedności Naro- dowej. Jej ostatnim aktem była odezwa, przypominająca program Polski Walczącej i formułująca, nie- zwykle istotny, TESTAMENT POLSKI WALCZĄCEJ. Domagano się w nim „opuszczenia terytorium Polski przez wojska sowieckie oraz przez rosyjską policję polityczną”, zaprzestania „prześladowań po- litycznych”, zjednoczenia i uniezależnienia Armii Polskiej, zaprzestania „dewastacji gospodarczej kraju przez władze okupacyjne”, dopuszczenia wszystkich polskich „stronnictw demokratycznych do udziału w wyborach pięcioprzymiotnikowych” i zapewnienia „niezależności polskiej polityki zagranicznej”. Obok tego postulowano „stworzenie pełnego samorządu terytorialnego, społeczno-gospodarczego i kultural- no-oświatowego”, uspołecznienia „własności wielkokapitalistycznej”, zorganizowania „sprawiedliwego podziału dochodu społecznego”, zapewnienia „masom pracujących współkierownictwa i kontroli nad całą gospodarką narodową oraz warunków materialnych zabezpieczających byt rodzinie i osobisty roz- wój kulturalny”. Opowiadano się też za swobodą „walki dla klasy robotniczej o jej prawa w ramach nie- skrępowanego ruchu zawodowego”, o sprawiedliwe przeprowadzenie reformy rolnej, wreszcie o „oparcie powszechnego, demokratycznego nauczania i wychowania na zasadach moralnych i duchowych dorob- ku cywilizacji zachodniej i naszego kraju”. Był to program o niezmiennej trwałości, nad tezami którego warto z uwagą pochylić się i w dniu dzisiejszym. Program ten ze sfery realnej szybko zaczynał przenosić się w świat symboli. Drogich, acz odległych. W kraju bowiem następowała – odmiennie jednak rozumiana – stabilizacja. Jej drogę wyznaczały zaś: referendum i wybory.

191 75. Przejmowanie władzy

Cz. 2. Referendum i wybory

Pojawienie się Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej miało stać się czytelnym sygnałem, tak dla za- chodniej opinii publicznej, jak i polskiego społeczeństwa, że sytuacja w Polsce zmierza w kierunku pełnej stabilizacji. Podobną rolę miały odegrać postanowienia IX rozdziału układu poczdamskiego, na mocy których pod polską administrację przekazane zostały tereny po Odrę i Nysę Łużycką, Prusy Wschodnie bez obwodu królewieckiego i Wolne Miasto Gdańsk. Decyzje te wymuszały masowe przesiedlenia pozo- stałej tam jeszcze ludności niemieckiej, ale ostateczne oznaczenie granicy polskiego państwa na zacho- dzie odroczono do momentu „konferencji pokojowej z Niemcami”. Z innych uzgodnień warto wymienić zobowiązania mocarstw do ułatwienia powrotu do Polski jej rozrzuconych po całym świecie obywateli, natomiast warunkiem utrzymywania poparcia dla nowej polskiej ekipy rządowej przez państwa zachod- nie było możliwie szybkie przeprowadzenie, zgodnie zresztą z decyzjami jałtańskimi, wolnych wyborów. Wybory miały stać się testem. Siły opozycyjne, dopuszczone na scenę polityczną, dostrzegały w nich możliwość legalnego odsunięcia od władzy popieranych przez Moskwę komunistów. Ci, doskonale zda- jąc sobie sprawę z nikłości społecznego poparcia, zamierzali je odwlec, wyniki wyborów zaś w razie po- trzeby spreparować. Główną legalną siłą opozycyjną stało się powołane formalnie do życia 22 sierpnia 1945 r. Polskie Stronnictwo Ludowe. Prezesem partii został niekwestionowany przywódca polskiej wsi, Wincenty Witos, ale podeszły wiek i ciężka choroba (Witos zmarł 31 października) sprawiły, że faktyczne kierownictwo znalazło się w rękach Mikołajczyka. Nowa partia, rzeczywista kontynuatorka i spadkobierczyni doko- nań ruchu ludowego, zyskała autentyczne a zarazem masowe poparcie wsi. Wstępowały w jej szeregi całe grupy zachowujących do tej pory rezerwę działaczy. Co więcej, powszechnym zjawiskiem stało się prze- chodzenie do PSL organizacji koncesjonowanego SL, ze strukturami wojewódzkimi włącznie, jak miało to miejsce przykładowo w Łodzi. Do PSL trafiali zresztą coraz liczniej mieszkańcy miast, a zwłaszcza przedstawiciele inteligencji. Dostrzegano w niej jedyną realną siłę, zdolną zapewnić Polsce, przy popar- ciu ze strony zachodnich mocarstw, minimum niezależności od wschodniego sąsiada. Same za siebie mówią zresztą liczby. Po dwu miesiącach działalności PSL skupiała niemal 200 tysięcy osób. Po pół roku liczebność partii sięgała 600 tysięcy. Drugim, znaczącym ugrupowaniem opozycyjnym było Stronnictwo Pracy. Reaktywowaniem dzia- łalności Stronnictwa kierował po powrocie do kraju Karol Popiel, wspomagany przez księdza Zygmunta Kaczyńskiego. Po dramatycznych perturbacjach, związanych z próbą przejęcia kierownictwa przez zwo- lenników współpracy z komunistami (tzw. „Zrywowców”), do formalnego reaktywowania SP doszło w po- łowie listopada 1945 r. W połowie 1946 r. Stronnictwo grupowało około dwustutysięczną masę członków. Czynnikiem ugruntowującym postawy opozycyjne, a zarazem ważnym społecznym spoiwem, był Kościół katolicki. Na jego czele stał prymas August Hlond, na barkach którego spoczęło również zada- nie zreorganizowania struktur kościelnych na ziemiach, które objęte zostały przez Polskę na zachodzie i północy. Polska administracja kościelna została w pełni zorganizowana już w 1946 r., ale zdominowana przez komunistów ekipa rządowa domagała się, by w nowych kościelnych jednostkach administracyjnych papież mianował biskupów, a nie administratorów apostolskich. Ta próba skłócenia hierarchii kościelnej ze stolicą apostolską nie powiodła się, jednak w czytelny sposób odsłaniała intencje, którymi kierowali się uzależnieni od Moskwy polscy komuniści. Innym, znaczącym na tym polu sygnałem stało się wymówie- nie przez PKWN we wrześniu 1945 r. konkordatu. Ten jednostronny akt wyjątkowo źle wróżył respekto- waniu jednej z istotnych swobód obywatelskich, mianowicie wolności sumienia i wyznania. Episkopat nie angażował się w bieżące rozgrywki polityczne, aczkolwiek wywierał znaczący wpływ na opinię pub- liczną, również za pośrednictwem wspieranego autorytetem biskupa Sapiehy krakowskiego „Tygodnika Powszechnego” i związanego z kurią warszawską (oraz Stronnictwem Pracy) „Tygodnika Warszawskiego”. Poza działającymi jawnie istniały również środowiska opozycyjne, prowadzące konspiracyjną czy na wpół konspiracyjną działalność. Niekiedy wymuszały ją same władze, przykładowo odmawiając zalega-

192 lizowania Stronnictwa Narodowego. W konspiracji pozostawali też piłsudczycy i niektórzy, nie mający złudzeń, działacze socjalistyczni. Ci ostatni bądź kontynuowali działalność o charakterze niejawnym (czynił to przykładowo po powrocie z sowieckiego więzienia Kazimierz Pużak), bądź też, tak jak Zyg- munt Zaremba, decydowali się na emigrację. Pojawianie się legalnej opozycji nie rozwiązało jednak problemu istnienia zbrojnego podziemia. Normalizację sytuacji przynieść miała amnestia, ogłoszona 2 sierpnia 1945 r. Skorzystało z niej ponad 40 tysięcy osób, głównie ze struktur konspiracyjnych związanych z ruchem ludowym (m.in. oddziały BCh), choć „ujawniały się również niektóre oddziały Armii Krajowej. Powodzenie amnestii podważało wszakże sens rozbudowy szeregów aparatu represji, toteż zamiast powoli zanikać, uległy one zintensyfiko- waniu. Amnestia pomyślana została w gruncie rzeczy jako element służący zdekonspirowaniu i rozbiciu podziemia, toteż jesienią przetoczyła się przez kraj kolejna fala aresztowań, a wyroki, nie zawsze jawnie ogłaszane, kończyły się nader często sentencją: kara śmierci. W tej sytuacji liczebny stan podziemia nie tylko się nie zmniejszył, ale nawet wzrósł. Do lasu powra- cali nawet ci, którzy zostali w trakcie amnestii „zweryfikowani”. Próbę objęcia ramami organizacyjnymi całego ruchu podjęło utworzone w początkach września 1945 r. Zrzeszenie Wolność i Niepodległość (WiN), kierowane do momentu aresztowania w początkach listopada przez Jana Rzepeckiego. Na prze- łomie 1945 i 1946 r. siły podziemia liczyły, wedle szacunków, około 80 tysięcy osób, przy czym zdecydo- wana większość skupiała się, poza WiN, w Narodowych Siłach Zbrojnych i Narodowym Związku Woj- skowym. Oddzielne miejsce zajmowały operujące na południowo-wschodnich rubieżach Polski oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Ich siły (tylko po stronie polskiej) ocenia się na ponad 15 tysięcy osób. UPA walczyła nie tylko i nie tyle z nową władzą, co z Polakami w ogóle, niszcząc wsie i w okrutny sposób mordując ich mieszkańców. Z kolei na terenach należących uprzednio do państwa niemieckiego funkcjonowały dywersyjne grupy określane mianem „Wehrwolfu”. Ich liczebność, aczkolwiek zmniej- szająca się w miarę przesiedlania ludności, sięgała 10 tysięcy osób. Podstawową siłą wprowadzającą nowy ład pozostawała przez cały ten czas PPR. Liczebnością nie dorównywała PSL, w końcu 1945 r. zbliżała się bowiem dopiero do 250 tysięcy członków, ale jej działacze publicznie głosili, że dążą do zbudowania milionowej partii. Linię PPR wspierała spora grupa działaczy koncesjonowanej PPS. Od lata w szeregach tej partii rosła liczba działaczy zarówno emigracyjnych, jak i krajowych, którzy nie negowali potrzeby współpracy z komunistami, ale jednak przy zachowaniu orga- nizacyjnej i ideowej odrębności. Od stycznia 1946 r. stanowisko to reprezentował najdobitniej Zygmunt Żuławski. Inne ugrupowania, takie jak koncesjonowane SL czy SD nie odgrywały jakiejkolwiek znaczącej roli, poza dywersyjną wobec partii czy środowisk opozycyjnych. W odniesieniu do Kościoła i środowisk z nim związanych rolę dywersyjną, a wręcz agenturalną pełnił, mający swą trybunę w uruchomionym w końcu listopada piśmie „Dziś i Jutro”, Bolesław Piasecki. Komuniści i związani z nimi figuranci rozpoczęli grę przedwyborczą w końcu 1945 r. Pierwszym po- mysłem, mającym uniemożliwić realną ocenę posiadanych przez poszczególne partie wpływów w społe- czeństwie, stała się koncepcja bloku wyborczego, obejmującego wszystkie działające na scenie politycznej legalne ugrupowania. Istotę propozycji określał proponowany podział mandatów. Dla PSL, partii najsil- niejszej, przewidywano zaledwie 20% mandatów. Kontrpropozycja kierownictwa PSL, by dla „reprezen- tacji wsi” przeznaczyć 75% mandatów, została z kolei odrzucona przez wspólną reprezentację PPR i PPS, toteż od marca 1946 r. stało się jasne, że podczas wyborów przeciwko komunistom i ich sojusznikom stanie tak PSL, jak i rosnące w siłę, a odrzucające umizgi ze strony komunistów (Popielowi w zamian za przystąpienie do Bloku proponowano objęcie stanowiska ministra Ziem Odzyskanych) Stronnictwo Pracy. W niekorzystnej dla siebie sytuacji komuniści rozpoczęli grę o czas. Był im on potrzebny dla sprepa- rowania aktu wyborczego. Wysunięty przez PPR w końcu marca pomysł „ludowego referendum” stał się przedwyborczą generalną próbą. Pytania skonstruowano bardzo sprytnie. Domagano się odpowiedzi na pytanie o ewentualne zniesienie wyższej izby parlamentu, Senatu, wyrażenie woli co do kontynuowania i utrwalenia społeczno- gospodarczych reform, wreszcie stabilizacji granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Agitacji, prowadzonej pod hasłem „głosujemy 3 x tak”, Mikołajczyk przeciwstawił, usiłując zyskać rozeznanie co do rzeczywistych nastrojów społecznych i skali poparcia dla PSL, sugestię, by głosować „nie” w kwestii pierwszej, czyli za pozostawieniem Senatu. Referendum odbyło się, poprzedzone hała- śliwą i natrętną akcją propagandową, 30 czerwca. Według oficjalnych danych spośród ponad 85% biorą- cych w nim udział twierdząco na pierwsze pytanie odpowiedziało niemal 70%, bez mała 80% na drugie,

193 a ponad 90% na trzecie. Od początku było jasne, że wyniki referendum zostały sfałszowane. W Krakowie, gdzie manipulacja się nie powiodła, za utrzymaniem Senatu opowiedziało się nie 31,8% głosujących, lecz aż 83,5%. Komuniści nadal nie mieli poparcia społecznego. Wybory zaś, zgodnie z dyrektywą Stalina, zamierzali „wygrać przed wyborami”. Wybory wyznaczone zostały ostatecznie na 19 stycznia 1947 r. Poprzedziły je prowokacje politycz- ne, w rodzaju mającego odwrócić uwagę od wyników referendum pogromu kieleckiego, podczas które- go 4 lipca 1946 r. zginęło 40 Żydów. Wzmagała się fala politycznego terroru, wsparta postanowieniami wprowadzonego w życie w czerwcu 1946 r. tzw. Małego Kodeksu Karnego. Tłumieniu wystąpień opozycji, zwłaszcza na łamach prasowych, służyła cenzura prewencyjna, faktycznie istniejąca od połowy 1945 r., formalnie zalegalizowana po powołaniu do życia we wrześniu 1946 r. Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Rozbijano wiece, organizowane przez opozycję. Masowo aresztowano działaczy, w tym kandydatów do parlamentu. Uciekano się do skrytobójczych mordów (przed wyborami zamor- dowano ponad stu działaczy PSL). W tej sytuacji wyniki wyborów były z góry przesądzone. W starciu z obejmującym PPR, PSS, SL i SD „Blokiem Stronnictw Demokratycznych” samotna PSL (SP zostało rozbite latem 1946 r.) nie miało w praktyce realnych szans. W rezultacie psychicznej i fizycznej presji wywieranej przez aparat represji, masowego unieważniania list i cynicznego fałszowania wyników (czynił to i osobiście Bierut) według oficjalnych danych za „Blokiem” opowiedziało się 80,1% głosujących, PSL otrzymało jedynie 10,3% czy- li 0,3% więcej, aniżeli sugerował Stalin. Protesty zmienić nic już nie mogły, Polskę, podobnie jak i inne „ludowe demokracje”, obejmował czas stalinowskiej nocy.

194 76. Czas stalinowskiej nocy

Cz. 1. Zniewalanie

Wyborcze „zwycięstwo” umożliwiło komunistom w praktyce niczym niekrępowane konstruowanie re- aliów ustrojowych. Czyniono to w majestacie prawa, co wiązało się z przygniatającą przewagą „bloko- wych” posłów na forum otwartego 4 lutego 1947 r. parlamentu. Już dzień później funkcję prezydenta państwa powierzono jedynemu kandydatowi, zgłoszonemu na to stanowisko, czyli Bierutowi, a 6 lutego utworzono rząd, na czele którego stanął całkowicie uległy wobec komunistów i sowieckich „opiekunów” Józef Cyrankiewicz. Był on zresztą typowym figurantem. W gabinecie tym o wiele więcej do powiedzenia miał odpowiadający za przemysł Hilary Minc, niezmiennie zawiadujący „bezpieczeństwem” Radkiewicz czy zaledwie podsekretarz stanu w Prezydium Rady Ministrów, Jakub Berman. Powyborczy czas komunistyczne władze uznały wszakże za okres przejściowy. W czasie jego trwa- nia realia ustrojowe określać miała uchwalona 19 lutego, przy sprzeciwie jedynie części posłów PSL, „mała konstytucja”. Zrywała ona w gruncie rzeczy z systemem, obowiązującym w międzywojennej Pol- sce po wejściu w życie Konstytucji Marcowej, stając się czytelną zapowiedzią upodabniania rozwiązań ustrojowych do tych, które obowiązywały w ZSRR. Teoretycznie najwyższym organem ustawodawczym pozostawał sejm. Władzę wykonawczą reprezentował prezydent, rząd i nieznana do tej pory instytucja w postaci Rady Państwa. Zachowano też – z pozoru już tylko niezawisłe – sądy. W gruncie rzeczy po- dział kompetencji pomiędzy władzą ustawodawczą a wykonawczą nie był czytelny, przy czym ta ostatnia dysponowała w praktyce większymi możliwościami, a koordynująca poczynania rad narodowych Rada Państwa tworzyła w rzeczywistości odrębny, wymykający się społecznej kontroli, system sprawowania władzy. Władzy, brutalnie łamiącej prawa i swobody obywatelskie (gwarantowane jedynie werbalną sej- mową deklaracją) i zależnej od obcego centrum dyspozycyjnego. Polska, o czym godzi się przypomnieć, funkcjonowała nie tylko w odmiennym ustrojowo, ale i te- rytorialnie, kształcie. Linię graniczną pomiędzy Polską a ZSRR formalnie wytyczała umowa podpisana 16 sierpnia 1945 r., pozostawiając po stronie sowieckiej ziemie położone na wchód od linii Curzona, a rozgraniczenie na terenie Prus Wschodnich, uzależniając od ostatecznego rozstrzygnięcia w momen- cie podpisywania traktatu pokojowego. Zapowiadający rozstrzygnięcia graniczne układ o przyjaźni i wzajemnej pomocy z Czechosłowacją podpisany został dopiero w marcu 1947 r. i przesądził kwestie pozostawienia po stronie czeskiej Zaolzia, natomiast po stronie polskiej Kotliny Kłodzkiej (na przełomie 1945 i 1946 r. realny był nawet konflikt zbrojny pomiędzy obydwoma satelickimi państwami, zażegnany jedynie pod wpływem silnego nacisku ze strony Kremla). Stan tymczasowości odnowił się do terenów poniemieckich, przy czym przykładowo przynależność Szczecina została rozstrzygnięta ostatecznie do- piero jesienią 1947 r. Polska Ludowa, w porównaniu z II Rzecząpospolitą, terytorialnie zmniejszyła się. Utrata wschodnich kresów, z dwoma ważnymi ośrodkami polskości, Lwowem i Wilnem, nie została w pełni zrekompenso- wana terytorialnym rozrostem po Odrę, toteż powierzchnia państwa była o niemalże 1/5 mniejsza. Co więcej, przekształcenia te wymuszały niespotykane dotąd na podobną skalę ruchy migracyjne. Z ziem zachodnich wysiedlano ludność niemiecką, z obszarów wschodnich przesiedlono do ZSRR ponad pół miliona osób. Ze wschodnich kresów zaś, i z głębi Rosji do Polski przeniosło się, według oficjalnych sta- tystyk, ponad półtora miliona tych, którzy zdołali udowodnić, że byli obywatelami RP przed wrześniem 1939 r. Polacy powracali również z zachodu. Zarówno ci, których wywieziono na przymusowe roboty, jak i więźniowie obozów, a ponadto Polacy z krajów zachodnich i neutralnych. I choć owe „wędrówki ludów” sprawiły, iż nowa Polska stała się państwem o niemalże jednorodnym składzie etnicznym, a licz- ba mniejszości (ukraińskiej, białoruskiej, niemieckiej, żydowskiej czy litewskiej) została w stosunku do lat międzywojennych radykalnie zredukowana, nie oznacza to wcale, by problemy te odeszły w zupełny niebyt. Stosunek nowych władz do polskiej ludności autochtonicznej sprawił, iż tam, gdzie najwytrwalej na polskość oczekiwano, nastąpiło największe, rzutujące w późniejszym okresie na decyzje emigracyjne, rozczarowanie.

195 Kraj miało odbudowywać niemal 24 miliony osób (prawie o 1/3 mniej aniżeli przed wybuchem wojny), a był on straszliwie zniszczony. W gruzach leżała lewobrzeżna Warszawa. Ruiny dominowały w krajobrazie Wrocławia, Szczecina czy Gdańska. Zniszczona bądź uszkodzona była co piąta chłopska zagroda. Całkowicie lub częściowo zniszczonych było niemal 2/3 zakładów przemysłowych, w tym pra- wie połowa budynków fabrycznych. Drastycznie zmalało pogłowie trzody chlewnej (o ponad 80%), byd- ła i koni. Gwałtownie zmniejszyła się skala zasiewów, co prowadziło do dramatycznej redukcji plonów. Jeśli zaś dodać, że i pola, i budynki były zaminowane, że to, co ocalało, było rabowane przez czerwono- armistów i planowo demontowane przez przybyłych wraz z Armią Czerwoną fachowców, obraz, stając się pełniejszym, nabiera coraz to nowych odcieni czerni. A jednak przetrwano! Rolnicy zagospodarowywali ziemię, również tę, którą otrzymali na mocy reformy rolnej (aczkolwiek, co należy dodać, ziemiaństwo jako odrębna klasa społeczna przestało ist- nieć). Uruchamiano fabryki, przy czym od początku dominował w przemyśle sektor państwowy. Ten trend przypieczętowała przyjęta w pierwszych dniach stycznia 1946 r. ustawa o nacjonalizacji przemy- słu – w ręce państwa miały trafić (w znacznym stopniu za odszkodowaniem) zakłady zatrudniające na jednej zmianie ponad 50 robotników. Odbudowano transport i komunikację, gdzie zniszczenia wojenne były przeogromne, a powojenne potrzeby więcej aniżeli olbrzymie. Najlepszym lekarstwem na przeżywane po wojnie trudności gospodarcze stać się miała, zdaniem komunistów, gospodarka planowa. Zapowiedzią jej wprowadzenia, a zarazem swoistym społeczno-po- litycznym testem, stał się uchwalony przez sejm w lipcu 1947 r. plan trzyletni, zwany też planem odbu- dowy. Teoretycznie miał on przynieść wzrost stopy życiowej całego społeczeństwa, i to powyżej poziomu przedwojennego, usunąć szkody wojenne i zaowocować podniesieniem produkcji w przemyśle i rolni- ctwie powyżej najlepszych wskaźników z okresu II Rzeczypospolitej. W praktyce komuniści zamierzali wyeliminować prywatne rzemiosło i handel (stało się to w znacznym stopniu podczas „bitwy o handel”, prowadzonej od wiosny 1947 r.), zapewnić dominację sektorowi państwowemu i, w nieco dalszej per- spektywie, doprowadzić do skolektywizowania wsi. Wszystkie te plany wymagały jednak uprzedniego zduszenia wszelkiej woli społecznego oporu. Gra toczyła się zatem już nie o wyeliminowanie opozycji, ale pełne podporządkowanie wszelkich istniejących w kraju struktur. Miejscowe władze komunistyczne intensyfikowały ową akcję również pod wpływem nacisków ze strony Kremla. Świat ogarniała znów wojna, co prawda tylko „zimna”, wszelako kraje położone za „żela- zną kurtyną”, jak świadczyła choćby reakcja na propozycje podjęcia programu odbudowy gospodarczej, przedstawionego przez George Marshalla latem 1947 r. (wstępnie zaakceptowały go Polska, Czechosło- wacja i Jugosławia), nie były jeszcze, pomimo stałej presji Kremla, w pełni posłuszne wobec płynących z Moskwy dyrektyw. W tej sytuacji systemowa unifikacja musiała ulec przyspieszeniu. Świat, dla którego wodzem i autorytetem był Stalin, gotował się zresztą do rzeczywistej wojny ze światem kapitalistycznym. O nieuchronności starcia zapewniał partyjnych dygnitarzy i funkcjonariu- szy bezpieki sam Radkiewicz, zapowiadając w kwietniu 1947 r., że rządzony przez komunistów kraj powinien zostać dobrze przygotowany do tego wydarzenia. Jak wynika ze złożonego (co prawda nieco później, bo w sierpniu 1948 r.) oświadczenia Mieczysława Moczara, dla elity komunistycznej ZSRR był nie tylko sojusznikiem. „Dla nas, dla partyjniaków – deklarował Moczar – Związek Radziecki jest naszą Ojczyzną, a granice nasze – dodawał – nie jestem w stanie dziś określić, dziś są za Berlinem a jutro na Gibraltarze”. Armia „partyjniaków” stale zaś rosła. W końcu 1947 r. PPR liczyła już ponad 800 tysięcy członków, a w urzędach bezpieczeństwa znalazło zatrudnienie ponad 200 tysięcy osób. Dwustutysięczne Wojsko Polskie kontrolowali drobiazgowo sowieccy instruktorzy i ich polscy pomocnicy, w rodzaju gen. Piotra Jaroszewicza. Nie wystarczała przy tym obecność w szeregach WP rosyjskich oficerów (Korczyca, Kuszki czy Popławskiego-Grochowa), bowiem podlegało ono rozkazom stojącego na czele grupy Armii Czer- wonej Konstantego Rokossowskiego. Po raz kolejny, pomimo propagandowych gestów (amnestia z 22 lutego 1947 r.) wzmagały się represje. Do więzień trafiali przywódcy konspiracji niepodległościowej i działacze legalnej opozycji (m.in. Kazi- mierz Bagiński). Niszczono oddziały leśne. Zaczęto organizować pokazowe procesy (jak prezesa Zarządu Głównego WiN płk. Franciszka Niepokólczyckiego), mające wykazać, że podziemie akowskie współpra- cowało z Niemcami, a obecnie z PSL. Przygotowywano wreszcie uderzenie, które ostatecznie wyelimi- nować miało ze sceny politycznej legalną opozycję.

196 Przestrzegany dyskretnie Mikołajczyk nie zamierzał podzielić losu demokratycznych przywódców z Węgier, Rumunii czy Bułgarii. W październiku 1947 r., przy pomocy ambasady USA, opuścił kraj (być może komunistyczne władze postanowiły mu w tym zbytnio nie przeszkadzać). Władzę w PSL przechwy- cili działacze, gotowi współpracować z komunistami. W kraju nie było już nikogo, kto publicznie mógłby napiętnować poczynania nowej władzy. Ta zaś sposobiła się już do kolejnej, wewnętrznej rozgrywki, tym razem pomiędzy Gomułką a Bierutem.

197 77. Czas stalinowskiej nocy

Cz. 2. Pomiędzy Gomułką a Bierutem

Na rozwój wewnętrznych stosunków tak w Polsce, jak i we wszystkich innych krajach znajdujących się w obszarze wpływów Moskwy, coraz bardziej przemożny wpływ wywierała sytuacja międzynarodowa. Ta zaś, z punktu widzenia Kremla, zwłaszcza zaś od utworzenia z dniem 1 stycznia 1947 r. z amerykańskiej i brytyjskiej strefy okupacyjnej w Niemczech tzw. Bizonii, zaostrzała się coraz bardziej. „Zaostrzenie” oznaczało dla Stalina zmniejszanie przyzwolenia zachodnich demokracji na kontynuowanie sowieckiej ekspansji. Oznaczało eliminowanie wpływów komunistów we Francji i Włoszech (w maju 1947 r. usu- nięto ich z rządowych ekip) i czynne przeciwstawienie się im tam, gdzie usiłowali przejąć władzę (Gre- cja). Tym ważniejsze stawały się zatem obszary, gdzie władzę sprawowały rządy realizujące wolę Kremla. Podkreślanie lokalnych odrębności czy poszukiwania własnych dróg rozwojowych nie były tedy potrzeb- ne. Co więcej – próby takie należało raz na zawsze przeciąć. W pierwszym rzędzie dotyczyło to Polski. Ekipa rządzących krajem komunistów nie była monolitem. Linia podziału, nie zawsze zresztą dla postronnych była czytelna, wiązała się i z bagażem indywidualnych doświadczeń, i, co ważniejsze, z fak- tem, czy lata II wojny światowej konkretny polityk spędzał w okupowanym kraju, czy przybył do niego razem z Armią Czerwoną. Najbardziej znaczącą postacią grupy „krajowej” był Gomułka. Eksponentem przybyszów zaś, wspierany przez Hilarego Minca i Jakuba Barmana, Bierut. Pierwszy bardzo wyraźny zgrzyt miał miejsce we wrześniu 1947 r. Po rozwiązaniu „Kominternu” władcy Kremla postanowili wypełnić istniejącą lukę, reaktywując ośrodek dyspozycyjny dla światowe- go ruchu komunistycznego. Problemowi temu poświęcona została narada partii komunistycznych, któ- rą zwołano nieopodal Szklarskiej Poręby. Dyspozycje Stalina, przekazywane przez głównego wówczas ideologa WKP (b), Andrieja Żdanowa, mieli przyjąć do aprobującej wiadomości reprezentanci partii ko- munistycznych z Polski, Czechosłowacji, Węgier, Jugosławii, Rumunii, Bułgarii, a z Europy zachodniej: z Włoch oraz z Francji. Nowa ponadnarodowa struktura miała mieć, co prawda, jedynie „informacyjny” charakter, ale dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że Stalin konstruuje narzędzie całkowicie mu podległe i w pełni dyspozycyjne. Ostatecznie 27 września 1947 r. powołane zostało do życia Biuro Informacyj- ne partii komunistycznych, zwane potocznie „Kominformem”, mające dbać o wytyczenie właściwych kierunków w walce z potężniejącym imperializmem. W przeciwieństwie do okresu międzywojennego głównym wrogiem był obecnie nie imperializm brytyjski, lecz amerykański… Idea, zaproponowana przez Żdanowa, a gorąco wspierana przez delegatów Jugosławii, nie wywołała entuzjazmu, wszelako nie było i sprzeciwów, jednym wyjątkiem – Władysława Gomułki. Sekretarz gene- ralny PPR idei utworzenia „Kominformu” otwarcie nie kwestionował, ale jako jedyny podnosił zastrzeże- nia. Zdecydowanie sprzeciwił się natomiast pomysłowi uchwalenia rezolucji zobowiązującej poszczególne partie do zdecydowanego przyspieszenia procesu kolektywizacji rolnictwa. Gomułka nie miał złudzeń, jak taki krok przyjęty zostanie w Polsce. Droga do komunizmu, którego był przekonanym zwolennikiem, musiała uwzględniać lokalne realia. Gomułka, innymi słowy, nie zamierzał forsować tempa przemian i wierzył, że będą one możliwe nawet przy zachowaniu lokalnych odrębności. Było to jednak, bez wzglę- du na intencje, przeciwstawienie się woli Stalina. Czego kremlowski dyktator nie zamierzał tolerować. Linia, którą wraz ze swymi najbliższymi współpracownikami reprezentował Gomułka, z góry skaza- na była na porażkę. W monocentrycznym, skonstruowanym na Kremlu systemie politycznej i społecz- nej fikcji liczyła się jedynie mądrość wodza światowej rewolucji, Stalina, którego kult w trudnych wręcz do zaakceptowania, bizantyjskich formach, starano się zaszczepiać w krajach „ludowych demokracji”. W coraz to nowych wydaniach hagiograficznych życiorysów mnożyły się i pęczniały określające jego za- lety przymiotniki, zaś dzień urodzin zaś stawał się ważniejszym od świąt narodowych. Nie był to jeszcze czas na lansowanie kultów lokalnych kacyków, świecących blaskiem zapożyczonym od Stalina, ale logika wydarzeń nieuchronnie zmierzała w tym właśnie kierunku. Zjawisko, określone mianem „kultu jednostki”, stanowiło zwieńczenie procesu upodabniania państw budujących komunizm do niedościgłego radzieckiego wzorca. Jednoznaczne zalecenie, by bez ociągania

198 wzorzec ten kopiować, pojawiło się na łamach organu „Kominformu” już w lutym 1948 r. Na razie po- przestano na ujednoliceniu zakresu władzy sprawowanej przez komunistów w poszczególnych krajach, eliminując w lutym polityków opozycyjnych z rządu w Czechosłowacji (podjęta w tydzień później próba przeprowadzenia podobnego zamachu w Finlandii nie powiodła się). W końcu czerwca 1948 r. napięt- nowano natomiast nie zamierzającego być posłusznym realizatorem zaleceń Kremla przywódcę komu- nistów jugosłowiańskich, Josifa Broz-Tito, niezwykle szybko sprowadzonego do roli „psa łańcuchowego imperializmu”, rzecz jasna amerykańskiego. Systemowemu upodobnianiu służyć miały zaszczepiane i na polski grunt najrozmaitsze akcje masowe. W końcu 1947 r. propagandyści spod znaku PPR, bazując na całkowicie naturalnym dążeniu do usunięcia zniszczeń wojennych, rzucili hasło „współzawodnictwa pracy”. Autentyczną społeczną potrzebę wprzęg- nięto w akcję, mającą demonstrować stopień społecznego poparcia dla „ludowej władzy”, a informacje o przekraczaniu norm wypełniały łamy prasy. Inicjatorów akcji nie powstrzymał kłopotliwy fakt przed- wczesnej śmierci przodującego w wyrabianiu i przekraczaniu norm górnika, Wincentego Pstrowskiego. Władze, całkowicie niemal panujące nad przemysłem i zatrudnionymi w nim załogami robotniczy- mi, nie były wciąż w stanie podporządkować sobie w zbliżonym choćby stopniu wsi. Z punktu widzenia Moskwy sektor prywatny w rolnictwie musiał być niezwłocznie zastąpiony siecią gospodarstw państwo- wych (kołchozów) i pseudospółdzielczych (sowchozów) – w realiach polskich odpowiednio państwowymi gospodarstwami rolnymi i spółdzielniami produkcyjnymi. Od strony propagandowej przeobrażeniom tym miała towarzyszyć walka „klasowa” prowadzona na wsi przez „biedniaków” i „średniaków” z boga- tym chłopem, synonimem wszelkiej nieprawości, czyli „kułakiem”. Odpowiednia decyzja „Kominformu” w tej sprawie zapadła w czerwcu 1948 r. Oponował – tylko Gomułka. Latem 1948 r. los przywódcy polskich komunistów był już w gruncie rzeczy przesądzony. Na czele partii nie mógł stać człowiek, publicznie formułujący odmienne od obowiązujących oceny odnoszące się do politycznej czy też ekonomicznej rzeczywistości. Człowiek, zdolny dostrzegać pozytywne elementy w historycznej tradycji międzywojennej oponentki komunistów na gruncie robotniczym, PPS. W mo- mencie zaś, gdy PPR zamierzała wchłonąć koncesjonowaną PPS, Gomułka nie gwarantował, że zrealizuje to zadanie ściśle według woli Kremla. Proces „jednoczenia” ruchu robotniczego był w 1948 r. kolejnym elementem w unifikowaniu, wedle wzorów sowieckich, struktur władzy w krajach zależnych od Kremla. I na tym polu Polska plasowała się na szarym końcu, bowiem w Jugosławii i Bułgarii komuniści nie mieli „socjalistycznej” konkurencji. Jednolita partia funkcjonowała od lutego w Rumunii, a od czerwca w Czechosłowacji i na Węgrzech. Na dodatek w szeregach PPS wciąż, pomimo systematycznie prowadzonej infiltracji, nie zmniejszała się grupa działaczy, którzy nie kryli że zamiaru zachowania odrębności organizacyjnej. Ten stan rzeczy nie mógł być tolerowany. Zwolenników niezależności eliminowano z władz partyj- nych, inni trafiali nawet do więzień. Od wiosny 1948 r. działała specjalna komisja weryfikacyjna, której zadaniem miało być przeprowadzenie „czystki”. Propagandowa i personalna presja przeważyła szalę. W końcu marca CKW PPS zgodziła się na rozpoczęcie praktycznych kroków, mających prowadzić do formalnego zjednoczenia obydwu struktur partyjnych. Partyjne władze opanowała grupa na czele z Cy- rankiewiczem (m.in. Henryk Jabłoński, Oskar Lange, Kazimierz Rusinek, w końcu i Adam Rapacki). Przeciwnicy – Drobner, Wachowicz, a nawet Osóbka-Morawski – odchodzili bądź zostawali zmuszani do opuszczania władz partii. Ostatecznie po wrześniowym posiedzeniu Rady Naczelnej PPS stało się jasne, że „zjednoczenie”, na warunkach podyktowanych przez PPR zostanie sfinalizowane. PPS, po ma- sowych czystkach, które objęły aż ponad 300 tysięcy członków, stopniała do partii jedynie nieco ponad półmilionowej. „Zjednoczeniowego sukcesu” nie zapisał jednak na swoje konto Gomułka. Atakowany od pierwszych dni lipca, zwłaszcza za głoszenie „błędnych” poglądów w kwestii narodowej, sekretarz generalny PPR nie zamierzał się ugiąć. I choć podczas plenum KC PPR, które rozpoczęło swe obrady w ostatnim dniu sierpnia 1948 r., skłonny był nawet zgodzić się na przyjęcie drastycznie sformułowanej rezolucji o „od- chyleniu prawicowo-nacjonalistycznym” w obrębie PPR, to jednak nie godził się dokonać „samokrytyki” odnośnie błędów, które jakoby popełnił, stojąc na czele PPR do 1945 r.. Rezultat był oczywisty. Gomułka został potępiony za „odchylenie” i próbę konstruowania odrębnej, „polskiej drogi” do socjalizmu (a właś- ciwie komunizmu), a na koniec został pozbawiony przywództwa partii. Jego miejsce zajął – formalnie dotąd jako głowa państwa bezpartyjny – Bierut.

199 „Zjednoczenie” stało się faktem w połowie grudnia 1948 r. Nowym tworem – Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą – kierował jako przewodniczący KC Bierut. Kilka dni przed „zjednoczeniem” odbył się jeden z wielu procesów politycznych, jednak o szczegól- nej wymowie. Na ławie oskarżonych zasiedli autentyczni działacze przedwojennego i wojennego PPS, na czele z Kazimierzem Pużakiem. Fikcyjne zarzuty w spreparowanym procesie wiodły do wysokich wyroków – Pużak i Tadeusz Szturm de Sztrem skazani zostali na 10 lat więzienia, Józef Dzięgielewski i Wiktor Krawczyk na 9, Ludwik Cohn i Feliks Misiorowski otrzymali po lat 5. Był to nie tylko wyrok na ludzi. Osądzano i skazywano tradycję walk o Niepodległą. „Zjednoczeniową” farsę przesłaniał wyrok, będący zapowiedzią nowej fali terroru.

200 78. Czas stalinowskiej nocy

Cz. 3. Niezłomni

Szczególnym elementem pejzażu powojennego była utrzymująca się po 1947 r. obecność podziemia nie- podległościowego, a szczególnie oddziałów „leśnych”. Oddziały, wywodzące się ze struktur Armii Krajowej, głównie spod znaku Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, ale też Narodowego Zjednoczenia Wojskowe- go kontrolowały, zwłaszcza w 1946 r., znaczne połacie kraju. „WiN” miał być konspiracją o charakterze cywilno-politycznym, ale generalnie model ten nie znalazł praktycznego zastosowania. „Leśni” wierzyli, że sytuacja się zmieni i świat Zachodu zderzy się z imperium Stalina, dlatego uparcie trwali wierni Rze- czypospolitej, nie godząc się na jej sowietyzację. Mapa aktywności konspiracyjnej obejmowała praktycznie całą Polskę, tak w przedwojennych, jak i nowych granicach. Wprawdzie na dawnych południowo-wschodnich kresach konspiracja niepodle- głościowa dotrwała jedynie do połowy 1945 r., ale na Grodzieńszczyźnie i Wileńszczyźnie niewielkie oddziały partyzanckie były obecne jeszcze w początku lat pięćdziesiątych. Co więcej, okazały się one dolegliwe dla sowieckiej władzy – przykładowo w marcu 1948 r. oddział dowodzony przez por. Anatola Radziwonika „Olecha” zlikwidował dwóch funkcjonariuszy sowieckiej administracji w Pożyźmie, znisz- czył kołchozy (w Gudach, Hołdowie, a w listopadzie spalił wzorcowy kołchoz w Kulbaczynie, rozbijając przy tym posterunek wojskowy). Najdłużej kontynuował samotną walkę Jan Hryncewicz „Bogdan”, któ- ry jeszcze w 1953 r. w okolicach Lidy potrafił zwycięsko wychodzić ze starć z tropiącymi go sowieckimi bezpieczniakami. Zupełnie inaczej wyglądała rzeczywistość partyzancka na pozostałych terenach Polski zwanej „lu- dową”. Od jesieni 1945 r. do połowy następnego roku we wszystkich województwach, wyjąwszy zasied- lane od podstaw tzw. Ziemie Odzyskane, istniały aktywne oddziały partyzanckie. Zdarzały się dłuższe lub krótsze okresy, kiedy to przynajmniej w niektórych powiatach istniał stan rzeczywistej dwuwładzy. Realia tego czasu doskonale ukazuje wydany w 2007 r. przez Instytut Pamięci Narodowej fundamentalny Atlas polskiego podziemia niepodległościowego, przedstawiający skalę wysiłku zbrojnego i przybliżający postacie bohaterów, zwykle nieobecne w zbiorowej pamięci. Nie ulega wątpliwości, że największy opór wobec władzy komunistycznej miał miejsce przede wszyst- kim w województwach wschodnich, od Podlasia, poprzez Mazowsze i Lubelszczyznę, aż do Podkarpa- cia. Ani dowódcy, ani szeregowi żołnierze nie wierzyli tam we wspaniałomyślność komunistów, toteż akcja ujawniania się z lata 1945 r., zwłaszcza w Okręgu Białostockim, zakończyła się fiaskiem. Na tym terenie najważniejsze i najbardziej spektakularne akcje wiązały się z opanowywaniem więzień i uciecz- kami osadzonych (w maju 1945 r. w Białymstoku i Łomży) oraz przejmowaniem kontroli nad miastami. Na przykład z 8 na 9 maja 1945 r. oddział dowodzony przez majora Jana Tabortowskiego „Bruzdę” zajął Grajewo, rozbijając miejscowy Urząd Bezpieczeństwa i uwalniając ponad stu więźniów; podczas akcji rozstrzelano też kilku konfidentów. Przypadek „Bruzdy” jest zresztą charakterystyczny dla losów nie- złomnych. W kwietniu 1947 r., kiedy to w praktyce cały Okręg Białostocki WiN ujawnił swe struktury (łącznie blisko 7,5 tys. konspiratorów), również „Bruzda” znalazł się w tej grupie. Zagrożony aresztowa- niem ponownie wrócił wiosną 1950 roku do podziemia. Zginął w sierpniu 1954 r. podczas próby rozbicia posterunku MO w Przytułach. Jego następca, ppor. Stanisław Marchewka „Ryba” został zabity w marcu 1957 r. przez grupę operacyjną złożoną z funkcjonariuszy SB i żołnierzy KBW. Na terenie Białostocczyzny, ale też na terenie województwa warszawskiego – od Ostrowi Mazowie- ckiej po Sokołów Podlaski – aż do 1952 r. walczył, wpisując się w tradycję VI Brygady Wileńskiej AK, oddział kapitana Kazimierza Kamieńskiego „Huzara”. Doskonale zorganizowany i świetnie uzbrojony był postrachem dla konfidentów i lokalnych działaczy partyjnych, likwidował posterunki MO, dokonywał akcji ekspropriacyjnych, wychodził cało ze starć z wojskiem i KBW podczas urządzanych obław. Kilku- dziesięcioosobowy oddział „Huzara” zdołał nawet zająć, choć na krótko, Wysokie Mazowieckie, gdzie zorganizowano spektakularną defiladę. Jesienią 1952 r. Kamieński w wyniku ubeckiej prowokacji został aresztowany i rok później zamordowany w więzieniu białostockim.

201 Na Podlasiu skutecznie walczyły też inne oddziały: dowodzącego przed Kamieńskim VI Wileńską Brygadą AK kapitana Władysława Łukasiuka „Młota” (zginął z rąk swego podkomendnego w czerwcu 1949 r.) czy plutonowego (porucznika) Wacława Grabowskiego „Puszczyka” w okolicach Mławy (uczest- nika udanej akcji na PUBP w Mławie w czerwcu 1946 r.). Oddział „Puszczyka” funkcjonował początko- wo w strukturach Ruchu Oporu Armii Krajowej, a potem działał w ramach Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, co dowodzi ścisłych związków łączących podziemne formacje niepodległościowe. Grupa „Puszczyka” usiłowała przede wszystkim przetrwać, ale nie unikała walki – w październiku 1952 r. prze- biła się przez obławę pod Konopkami zorganizowaną przez grupę operacyjną UB-KBW, zabijając dwóch bezpieczniaków i żołnierza KBW. Niestety oddział, ukrywający się w okolicy miejscowości Niedziałki, wydany został przez agenta UB – otoczony przez ponad tysiąc funkcjonariuszy i żołnierzy nie złożył broni. Ostatnią kulę „Puszczyk” przeznaczył dla siebie… „Puszczyk” współpracował z innym dowódcą NZW, sierżantem Mieczysławem Dziemieszkiewiczem „Rojem”, którego oddział operował na północnym Mazowszu. Obok walk toczonych z siłami UB i KBW (pod Pniewem Wielkim czy Wyrębem Karwackim jesienią 1948 r.) dowodzony przez „Roja” patrol Po- gotowia Akcji Specjalnej NZW likwidował funkcjonariuszy UB (pierwsze miejsce na tej liście zajmuje szef PUPB w Ciechanowie por. Tadeusz Mazurowski). „Rój” zginął w kwietniu 1951 r. pod Szyszkami w trakcie przedzierania się przez obławę. Podobnie jak na Podlasiu równie silny opór wobec poczynań sowietyzacyjnych władz komunistycz- nych stawiały formacje niezłomnych na Lubelszczyźnie. Tam bodaj najczęściej rozbijano więzienia, z któ- rych uwalniano przetrzymywanych w nich współtowarzyszy – w 1945 r. w Białej Podlaskiej, Hrubieszo- wie (atakiem dowodził kapitan Marian Gołębiewski „Ster”), Krasnymstawie i dwukrotnie w Zamościu; w 1946 r. dwukrotnie w Białej Podlaskiej, Biłgoraju, Hrubieszowie, Janowie Lubelskim, Łukowie, Puła- wach, Tomaszowie Lubelskim, Włodawie i Zamościu. Oddzielnie należy wymienić akcję z końca marca 1946 r., kiedy to odziały Delegatury Sił Zbrojnych z Tomaszowa Lubelskiego i Biłgoraja rozbroiły załogę obozu karnego w Błudkach, obóz spalono, a jego komendanta, funkcjonariusza NKWD, rozstrzelano. To tam opanowywano całe miasta: w kwietniu 1945 r. Janów Lubelski, w maju Kazimierz Dolny, w lutym 1946 r. Parczew, w maju Hrubieszów, w lipcu Łosice. Tam wreszcie zatrzymywano pociągi i rozbrajano oddziały wojska. Aktywność zbrojna na Lubelszczyźnie od połowy 1947 r. zanikała, ale jeszcze w mar- cu 1952 r. młodzieżowa grupa Polskiej Armii Podziemnej dowodzona przez Feliksa Żmindę opanowała i rozbroiła posterunek MO w Jabłonnej. Na Lubelszczyźnie też zakończyła się trwająca blisko ćwierć wie- ku partyzancka odyseja ostatniego żołnierza polskiego podziemia niepodległościowego, sierżanta Józefa Franczaka, „Lalka”, podkomendnego por. Zdzisława Brońskiego „Uskoka”. Franczak otoczony 21 paź- dziernika 1963 r. przez grupę operacyjną SB – ZOMO podjął walkę, w której poległ. Dowódca Franczaka „Lalka”, por Zygmunt Broński „Uskok” od lata 1944 r. stał na czele I Rejonu Obwodu AK „Lubartów”, podlegając bezpośrednio innej legendzie podziemia, majorowi Hieronimowi Dekutowskiemu, „Zaporze”. Dziełem oddziału „Uskoka” było opanowanie w październiku 1946 r. Łęcz- nej, gdzie rozbito posterunek MO. Podkomendni „Uskoka” podejmowali walkę nie tylko z podążającymi ich tropem funkcjonariuszami UB czy milicjantami – w akcjach o charakterze odwetowym ginęli czynni sympatycy nowej władzy, tak jak miało to miejsce w Puchaczowie. „Uskok” pozostawił po sobie szczególne świadectwo – pamiętnik ukazujący rozterki konspiratora i rosnącą w nim z czasem świadomość, że pro- wadzi beznadziejną walkę. A przecież, kierowany poczuciem honoru i przywiązaniem do Niepodległej, nie zamierzał się poddać. Do jego kryjówki w maju 1949 r. komunistyczną obławę doprowadziła zdrada… Legendą podziemia niepodległościowego nie tylko Lubelszczyzny, ale całego kraju, pozostaje major Hieronim Dekutowski „Zapora” - „cichociemny”, oficer lubelskiego „Kedywu”, obrońca ludności Zamoj- szczyzny, dowódca lotnego oddziału partyzanckiego, wsławiony bitwą pod Krężnicą Okrągłą (maj 1944 r.), kiedy to pokonał silny niemiecki oddział złożony z SS-manów i żandarmów. W Polsce „lubelskiej” po- wrócił do podziemia w początkach 1945 r., likwidując w lutym posterunek milicyjno-ubecki. Akcje na posterunki tego typu (Janów Lubelski, Bełżyce, Urzędów, Kazimierz Dolny) stały się swoistą wizytówką jego oddziału, liczącego ponad trzystu żołnierzy. W walkach, z dużą intensywnością prowadzonych do końca 1946 r., z rąk „zaporczyków” zginęło blisko pięciuset ubeków, milicjantów, żołnierzy KBW oraz czer- wonoarmistów. Jemu też przypisuje się najpełniejsze skwitowanie amnestii komunistycznej: „Amnestia to jest dla bandytów – my jesteśmy Wojsko Polskie”. Próba przedostania się na zachód, gdy prowadzenie walki przestało być realne, zakończyła się w wyniku ubeckiej prowokacji aresztowaniem. Komunistyczny

202 „wymiar sprawiedliwości” (sędzia Józef Badecki) skazał go na 7-krotną karę śmierci – egzekucji strza- łem „katyńskim” dokonano 7 marca 1949 r. Stało się to już po nieudanej próbie ucieczki, zakończonej zmasakrowaniem jej uczestników… Do rangi symbolu urasta wydarzenie z lata 2012 r., kiedy to pierw- szymi odnalezionymi na powązkowskiej „Łączce” byli żołnierze „Zapory” na czele ze swym dowódcą… A przecież lista tych, którzy zajmują poczesne miejsce w księdze chwały żołnierzy niezłomnych, jest znacznie, znacznie dłuższa. Są na niej i „Orlik”, Marian Bernacik (zginął w czerwcu 1946), i „Jastrząb”, Leon Taraszkiewicz (zginął w styczniu 1947), i Antoni Żubryd, zamordowany wraz z żoną przez agenta UB, i „Szary”, kapitan Antoni Heda, dowódca udanej akcji na kieleckie więzienie z 4 na 5 sierpnia 1945 r., kiedy to uwolniono ponad 350 więźniów, czy „Bartek”, kapitan Henryk Flame, którego oddział w wyniku ubeckiej prowokacji został zgładzony (uśpionych wysadzono w powietrze) w okolicach miejscowości Ba- rut. Znajdzie się na niej i „Zbroja”, kapitan Ludwik Marszałek, stojący na posterunku we Wrocławiu, i jego podkomendny por. Władysław Cisek „Rom”, stracony we wrocławskim więzieniu 27 listopada 1948 r. Nie sposób, łącząc poszczególne wątki personalne, nie wymienić trzech spośród niezłomnych, któ- rzy na trwałe zadomowili się w lokalnej, ale też ogólnopolskiej legendzie. Pierwszy z nich to Józef Kuraś „Ogień”. Ten żołnierz Służby Zwycięstwu Polski, Konfederacji Tatrzańskiej, Armii Krajowej, kilkunasto- dniowy szef PUBP w Nowym Targu, w latach 1945-1946 był rzeczywistym władcą Podhala. W walce z jego oddziałem ginęli funkcjonariusze UB, NKWD i milicjanci, ale likwidowani byli również ludzie uznani za cywilnych współpracowników nowych, komunistycznych władz. Poczynania „Ognia” budzą po dzień dzisiejszy kontrowersje, niemniej jednak nie można zaprzeczyć, że on i jego żołnierze walczyli „o Wolną, Niepodległą i prawdziwie demokratyczną Polskę”. „Ogień” zginął w lutym 1947 r., otoczony w Ostrowsku nieopodal Nowego Targu przez grupę operacyjną KBW. Drugi z nich, kapitan Stanisław Sojczyński „Warszyc” to twórca Konspiracyjnego Wojska Polskiego, walczącego przede wszystkim w łódzkim, ale też w województwach kieleckim, śląskim oraz poznańskim. Zgrupowanie „Warszyca” w chwili największego rozwoju liczyło ponad 4 tys. ludzi – likwidowano pla- cówki UB, uwalniano więźniów (jak w kwietniu 1946 r. w Radomsku), rozbijano obławy. Mocno osadzo- ny w terenie mógł liczyć na pomoc miejscowej ludności – docierał do niej również za pośrednictwem ulotek i gazetek. W ręce bezpieki dostał się z powodu zdrady w połowie 1946 r. – stracono go 19 lutego 1947 r. w Łodzi. Tę niewielką listę zamyka major „Łupaszka”, dowódca V Wileńskiej Brygady AK. W konspiracji akowskiej walczył w okolicach Wilna, ale nie uczestnicząc w operacji „Ostra Brama”, nie dostał się w ręce Sowietów. Walkę z nowym okupantem brygada „Łupaszki” prowadziła na Biało- stocczyźnie, a jej finał nastąpił na Pomorzu Gdańskim, gdzie formacja przetrwała do wiosny 1947 r.. Próba powrotu do cywilnego życia nie powiodła się – Szendzielarz został aresztowany w połowie 1948 r. i zgładzony strzałem katyńskim (otrzymał 18-krotny wyrok śmierci) 8 lutego 1951 r. To w jego oddzia- le pełniła służbę sanitariuszki Danuta Siedzikówna „Inka”, rozstrzelana tuż przed ukończeniem 18 roku życia. Ta, która zachowała się „jak trzeba”… W III Rzeczpospolitej przywracanie pamięci o żołnierzach niezłomnych nie okazało się sprawą ani oczywistą, ani prostą. Podobnie jak poszukiwanie ich mogił. Skazani na zapomnienie, opluwani za życia i po śmierci, dopiero w ostatniej dekadzie doczekali się godnych upamiętnień. Dniem ku ich czci, na- rodowym świętem, stał się od 2011 r. 1 marca, kiedy to sześćdziesiąt lat wcześniej w piwnicy mokotow- skiego więzienia strzałem w tył głowy pozbawiono życia ostatniego prezesa Zarządu Głównego WiN, majora Łukasza Cieplińskiego i sześciu jego współpracowników.

203 79. Czas stalinowskiej nocy

Cz. 4. Terror

Istotnym elementem, określającym oblicze rządów sprawowanych przez komunistów, był terror. Z pozo- ru dotyczył jedynie zdeklarowanych przeciwników władzy mieniącej się „ludową”. W praktyce dotykał wszystkich. Nawet tych, którzy nowy porządek byli skłonni w całej rozciągłości akceptować. Tocząca się przez kraj fala terroru raz wzbierała, kiedy indziej zdawała się niknąć, zwłaszcza po za- powiedziach amnestii. Nadzieje na zelżenie represji za każdym razem okazywały się jednak zawodne. Co więcej, każdy kolejny nawrót oznaczał poszerzanie kręgu wrogów. Najdotkliwiej, bo najwcześniej, machina represji została wprawiona w ruch na kresach. W 1944 r. uderzyła w tych, którzy doświadczyli już jej działania w latach 1939-1941, w pierwszej kolejności zaś w uczestników akcji „Burza”. Latem 1944 r. objęła też ziemie położone pomiędzy Bugiem a Wisłą, wciąga- jąc w swe złowrogie tryby coraz to nowe oddziały Armii Krajowej i cywilnych funkcjonariuszy polskiego państwa podziemnego. W połowie następnego, 1945 r., stała się wszechobecna. Nowym jakościowo etapem działań, zmierzających do całkowitego ubezwłasnowolnienia polskiego społeczeństwa, stała się sprawa podstępnie zwabionej do Moskwy i tam osądzonej „szesnastki”. Pierw- szy przypływ nadziei, związany z wejściem do rządu Mikołajczyka jako reprezentanta PSL i amnestia z 2 sierpnia 1945 r., został przekreślony już jesienią, kiedy to podczas masowych aresztowań oficerów i żołnierzy podziemnej armii do więzienia trafili m.in. Jan Mazurkiewicz „Radosław” i . Panoramę działań represyjnych podejmowanych na przełomie 1945 i 1946 r. uzupełnić trzeba pacyfikacjami, dokonywanymi przez oddziały UB, KBW i Armii Czerwonej, oraz – przeradza- jącymi się w metodę działania – skrytobójczymi mordami, wymierzonymi przede wszystkim w dzia- łaczy opozycji. Nowa fala terroru objęła kraj po referendum czerwcowym, a nową jakością stał się bez wątpienia sprowokowany, a zapewne i zorganizowany przez komórki „bezpieczeństwa” kielecki pogrom. Od poło- wy listopada 1946 r. system represyjny zyskał szczególne sankcje prawne w postaci dekretu tworzącego Komisję Specjalną do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym (mogła ona w trybie ad- ministracyjnym kierować poszczególne osoby do obozów pracy przymusowej) i dekretu o postępowa- niu doraźnym. Ten nurt, sankcjonujący represjonowanie „wrogów władzy ludowej” jako przestępców godzących w „ład społeczny”, ukoronowany został wprowadzeniem w życie dekretu „o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa”, czyli cieszącego się zasłużoną a złowrogą sławą Małego Kodeksu Karnego. Propagandową farsą okazała się amnestia ogłoszona w lutym 1947 r. Rozgłos nadano ułaskawie- niom – m.in. Jana Rzepeckiego. W tajemnicy, na rozkaz Radkiewicza, pospiesznie wykonywano wyroki śmierci na tych, którzy mogli podlegać ustawie amnestyjnej. Amnestia nie zahamowała ani skali aresztowań, ani nie powstrzymała sędziów przed wydawaniem coraz to nowych wyroków śmierci. Ludzi usiłujących w coraz trudniejszych warunkach dochować wier- ności idei Niepodległej, sądzono w jawnych i tajnych procesach, przy czym ohydy owych poczynań nie sposób po dzień dzisiejszy czymkolwiek usprawiedliwiać. Wyroki wydawał „sąd krzywoprzysiężny”, któ- ry nie wahał się skazać na śmierć człowieka tak wyjątkowego formatu, jak Witolda Pileckiego, oskarżo- nego o utrzymywanie łączności ze zbrojnym podziemiem i prowadzenie pracy wywiadowczej na rzecz II Korpusu. A przecież Pilecki był tym żołnierzem podziemia, który z własnej woli dał wywieźć się do Oświęcimia, by za drutami zorganizować AK-owską konspirację… Latem 1948 r. do więzienia trafili po raz kolejny ci, których rok wcześniej amnestionowano – Rzepecki i Mazurkiewicz. Okrutnymi tortura- mi starano się w mokotowskim więzieniu złamać zdobywcę Wilna, płk. Krzyżanowskiego „Wilka”. Po- ciągnięciem szczególnie cynicznym stało się natomiast wykorzystywanie do rozprawiania się z ludźmi podziemia dekretu KRN z sierpnia 1944 r., mówiącego o działaniach na rzecz państwa niemieckiego. Na jego podstawie skazywano zbrodniarzy hitlerowskich. Na tej samej podstawie więziono i tracono bohaterów konspiracji.

204 W miarę upływu czasu lista wrogów zamiast maleć, zaczynała się rozrastać. W 1949 r. w ościennych krajach komunistycznych zaczęto skazywać na śmierć (i wykonywać te wyroki) lokalnych przywód- ców: Kostowa w Bułgarii, Rajka na Węgrzech. Była to czytelna zapowiedź przeniesienia mechanizmu terroru w obręb obozu władzy, eliminowania tych wszystkich, którzy bądź nie spełniali oczekiwań mocodawców, bądź zaczynali poczynać sobie nazbyt samodzielnie. W Polsce dotyczyło to w pierw- szym rzędzie Gomułki i związanej z nim grupy polityków. Pierwszym polskim sygnałem tego zjawiska stało się aresztowanie, już późną jesienią 1948 r., Włodzimierza Lechowicza, ministra z ramienia SD, powiązanego z Marianem Spychalskim. Sam Gomułka w styczniu 1949 r. przestał być wicepremierem i ministrem Ziem Odzyskanych. Od 1949 r. nowym narzędziem w bogatym repertuarze środków represyjnych stał się proces poka- zowy. Spektaklem, drobiazgowo uprzednio przygotowanym, stała się rozprawa aresztowanego jeszcze w połowie 1947 r. działacza przedwojennego Stronnictwa Narodowego Adama Doboszyńskiego, który w 1946 r. nielegalnie powrócił do kraju. Osoba Doboszyńskiego była tu pretekstem. Rzecz szła o zohydza- nie Armii Krajowej, zniszczenie jej legendy. Złamani torturami bojownicy podziemia składali zaznania (częstokroć za cenę życia) o współdziałaniu kierownictwa AK z Abwehrą a nawet Gestapo i choć sam Doboszyński odrzucił oskarżenia (po procesie został stracony) wypowiadane podczas procesu rewelacje zyskały sobie na stałe prawo propagandowego obywatelstwa. Przy pomocy pokazowych procesów zaczęto godzić też w Kościół. Na wieloletnie wyroki skazywano księży za współdziałanie za zbrojnym podziemiem, rozsiewanie szkalujących nowe władze informacji, a nawet za „spekulację”. Kościół usiłowano rozbijać też od wewnątrz, inicjując ruch gotowych współ- działać z władzami „księży-patriotów”. Natomiast w 1950 r. uderzenie wymierzone zostało w związane z Kościołem instytucje społeczne o profilu charytatywnym, w pierwszym rzędzie w „Caritas”. W tym przypadku całą akcję rozpoczęto od Wrocławia, ujawniając nadużycia w miejscowej placówce „Cari- tasu”. Doprowadziło to, po ustanowieniu zarządu komisarycznego, do przejęcia pełnej kontroli nad tą instytucją przez państwo. Wewnętrzna sytuacja w krajach „ludowych demokracji” uległa dramatycznemu zaostrzeniu w mo- mencie wybuchu konfliktu zbrojnego w Korei. Werbalnej obronie pokoju towarzyszyła zatem wojna, co dostrzegły wreszcie najbardziej nawet zaślepione kręgi opinii publicznej na zachodzie. W samym zaś bloku komunistycznym zewnętrznej agresji towarzyszyła nowa fala wewnętrznych czystek, tym ra- zem w połączeniu z rozpętaną przez Kreml kampanią antysemicką. W Polsce, po objęciu w listopadzie 1949 r. przez Rokossowskiego funkcji ministra obrony narodowej, czystka dotknęła wojsko. Zwalniano „niepewnych” oficerów, zastępując ich, zwłaszcza na stanowiskach kluczowych, Rosjanami. Sporą grupę tych, którzy służyli w armii „sanacyjnej”, aresztowano. Aresztowania w maju 1951 r. generałów Jerze- go Kirchmayera, Stanisława Tatara i Stefana Mossora wraz z kilkunastoma innymi wyższymi oficerami świadczyły, że spirala terroru po raz kolejny zaczyna się rozkręcać. Tym razem nie oszczędzono i komunistów. W maju aresztowany został Marian Spychalski. Po nim do więziennej celi trafili generałowie Grzegorz Korczyński i Wacław Komar, a spośród cywilnych współ- pracowników Gomułki m.in. Władysław Bieńkowski i Zenon Kliszko. Samego Gomułkę aresztowano w pierwszych dniach sierpnia 1951 r. Jednakże, pomimo nacisków Kremla, przywódca polskich komu- nistów nie stanął przed sądem. Trudno orzec, czy zdecydował brak odpowiednio mocnych „dowodów”, czy obawa przed postawą samego Gomułki, czy wreszcie urazy sięgające okresu rozprawy z komunista- mi w latach trzydziestych, dość, że fala czystek – w porównaniu z Czechosłowacją czy Węgrami – miała relatywnie ograniczony zasięg. Nie oznacza to jednak, by nie szukano dowodów. Ich elementem stały się procesy wojskowe, z któ- rych najgłośniejszym był – prowadzony w sposób pokazowy – proces gen. Tatara i jego współtowarzy- szy. Tych jednak, którzy rzekomo kierowali poczynaniami „dywersyjnej grupy w Wojsku Polskim”, nie skazano na śmierć, a na kary dożywotniego więzienia. Na śmierć jednak skazywano, takie wyroki dostali na przykład bohaterscy obrońcy polskiego Wybrzeża z września 1939 r., pięć z nich dotknęło oficerów marynarki. Ogółem w latach 1950-1953 zapadło aż 37 wyroków śmierci – 19 wykonano. Więzienia, w których przetrzymywano w niedających się opisać warunkach najwartościowszych ludzi, były przepełnione. Fizyczne, a zwłaszcza psychiczne dręczenie więźniów sprawiało, że wielu z tych, któ- rzy zwycięsko przeszli najcięższe próby okupacyjne, złamano i upodlono. Oprawcy zaś, w rodzaju Józefa Różańskiego, Józefa Duszy, Eugeniusza Chimczak czy Adama Humera, pozostali w praktyce bezkarni.

205 Męczeńską śmiercią ginęli zaś i umierali najlepsi. Emil Fieldorf, Kazimierz Pużak, Wacław Lipiński, Aleksander Krzyżanowski, ks. Zygmunt Kaczyński – to ledwie początek bardzo długiej, zbyt długiej listy tych, którzy nie opuścili PRL-owskich kazamatów. Niewolenie nie miało jednej tylko, fizycznej postaci. Niewolono, z nieodwracalnymi niekiedy skut- kami, i umysły, a zjawisko to dotyczyło każdej sfery ludzkiej myśli związanej z nauką, kulturą czy sztuką. Niszczono fizycznie i zatruwano dusze. Spirala terroru, nawet najrozleglejsza, osiągnąć musi jednak swój kres. Datą, która w symboliczny sposób zapoczątkowała nowy etap dziejowy, był 5 marca 1953 r. Zmarł Stalin – co w całym bloku sta- ło się, zrazu niedostrzegalnym, początkiem odwilży. Polska zaś znalazła się na drodze do Października.

206 80. Odwilż. Droga do Października

Rok 1955, rok śmierci dyktatora kremlowskiego, nie zapowiadał, że w Polsce nastąpić może jakakol- wiek zmiana na lepsze. Od 22 lipca 1952 r. obowiązywała nowa konstytucja, głosząca gromko, że „wła- dza należy do ludu pracującego miast i wsi”. Atrapa konstytucyjna, pełna demokratycznych frazesów, służyła propagandowemu maskowaniu faktu, kto był rzeczywistym dysponentem władzy, choć raczej na zewnętrzny użytek, w kraju bowiem nikt co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Trudno się też dziwić, że w październikowej farsie wyborczej według oficjalnych danych spośród 95% głosu- jących aż 99,8% oddało swe głosy na jedyną listę firmowaną przez Front Narodowy, czyli blok zło- żony z PZPR, ZSL i SD. Marszałkiem nowego sejmu, co godzi się odnotować, został człowiek, który położył największe zasługi w ujarzmianiu środowiska naukowego, pierwszy prezes skonstruowanej na wzór radziecki Polskiej Akademii Nauk, profesor Jan Dembowski. Nowe władze demonstrowały w ten sposób, że są wspierane przez autentyczne autorytety, przy czym nie wahano się też, odwoływać do wsparcia ze strony ludzi pióra czy sztuki, by wymienić w tym miejscu Juliana Tuwima, Konstante- go Ildefonsa Gałczyńskiego czy kreowanego niemal na nowego wieszcza Władysława Broniewskiego. Dodajmy, że inni, jak Jarosław Iwaszkiewicz, Jerzy Putrament, Adam Ważyk czy Wojciech Żukrowski, sami dbali o to, by móc się zasłużyć. Na jeszcze jeden aspekt tworzonego przez komunistów świata pozorów należy zwrócić uwagę. Była to, prowadzona z dużym nakładem środków i znaczną determinacją, próba wyeliminowania ze zbioro- wej świadomości społeczeństwa tych postaci i wydarzeń, które, zwłaszcza w XX w., zyskały rangę sym- bolu. Czyniono to przy pomocy taniej książki, broszury propagandowej, za pośrednictwem prasy, fal radiowych, kina, popularnych odczytów, wreszcie odpowiednio skonstruowanego programu szkolnego. Wystarczy więc tytułem przykładu podać, że święta narodowe – 3 Maja, 15 sierpnia i 11 listopada – za- stąpiono 1 maja, 22 lipca i 7 listopada. Miejsce Piłsudskiego zająć miał Świerczewski-Walter. Tradycja Wojska Polskiego, opatrzonego przymiotnikiem „ludowe” w przeciwieństwie do międzywojennego, „pańskiego”, zaczynała się pod Lenino, a wyznaczyły ją nazwy takich miejscowości jak Studzianki, Ko- łobrzeg, Budziszyn i Berlin. Krajową siłą zbrojną, walczącą z okupantem, a nie stojącą „z bronią u nogi”, stała się wyłącznie Gwardia, a potem . Zakłady produkcyjne, place i ulice zawdzięczały teraz swe nazwy działaczom „właściwego” nurtu międzynarodowego ruchu robotniczego. Pojawiały się stocznie, huty i kopalnie imienia Lenina, Wilhelma Piecka, Maurice’a Thoreza, Róży Luksemburg, Feliksa Dzierżyńskiego. Im też wznoszono pomniki. Zasługi Sikorskiego czy Grota-Roweckiego niknęły zupełnie w zestawieniu z Jankiem Krasickim, Małgorzatą Fornalską czy Frankiem Zubrzyckim. O windowaniu na wszelkie możliwe piedestały Stalina nie warto nawet wspominać. Próby eksponowania przez władzę komunistyczną swego rodowodu są zrozumiałe. Problem tkwił w tym, że owym rodowodem usiłowano zastąpić tradycje dotychczasowe, budzące w narodzie dumę i decydujące o jego poczuciu tożsamości, umożliwiające identyfikację z przeszłością. A jednak admini- stracyjne przekreślenie tradycji społecznie akceptowanej i narzucanie odmiennego punktu widzenia na przeszłość, tworzenie narodowego panteonu z postaci mało znanych, w przekonaniu ogółu wręcz wro- gich, okazało się zabiegiem chybionym. Podobnie jak działania podjęte na całkowicie odmiennym polu, a związane z próbą przymusowego skolektywizowania wsi. Naciski kolektywizacyjne zaczęły narastać w okresie wprowadzania w życie planu 6-letniego, któ- rego realizacja zmienić miała oblicze Polski, przekształcając ją w kraj przemysłowo-rolniczy. Był to czas forsownej industrializacji, przy czym niemal cały wysiłek inwestycyjny skupił się na przemyśle ciężkim, przy zupełnym w praktyce pomijaniu potrzeb bytowych ludności. To władnie wówczas za- częto wznosić przemysłowe kolosy, na czele ze sztandarową „wielką budowlą socjalizmu” – Hutą im. Lenina pod Krakowem. Od ustalonej odgórnie linii przemian nie mogła zatem odstawać polska wieś. Do spółdzielni (zabroniono używania terminu „kołchoz”) usiłowano wciągać chłopa najrozmaitszymi metodami. Z jednej strony były to preferencje przy zakupie przykładowo materiału siewnego czy ma- szyn rolniczych, znaczne ulgi podatkowe, z drugiej faktyczne niszczenie gospodarstw indywidualnych. Drastycznie rosło zatem finansowe obciążenie wsi, dokonujące się poprzez podwyższenie stawek po-

207 datku gruntowego i wprowadzenie w 1952 r. dostaw obowiązkowych mięsa, mleka, ziemniaków i zbóż (dodajmy, że ceny płacone przez państwo zbliżały się zaledwie do połowy ceny rynkowej). Co więcej, wraz z kampanią propagandową wymierzoną w „kułaków”, wieś w gruncie rzeczy terroryzowano. Czyniono to poprzez rekwirunek inwentarza i płodów rolnych, zajmowanie budynków gospodarczych i ziemi, wreszcie terror fizyczny. W niektórych rejonach kraju (wrocławskie, białostockie, warszaw- skie) dochodziło do starć chłopów z osłanianymi przez wojsko ekspedycjami rekwizycyjnymi. I choć liczba spółdzielni w wyniku tych poczynań rosła, rzeczywistym osiągnięciem władzy komunistycznej stał się wyraźny spadek produkcji rolnej, połączony z dekapitalizacją części gospodarstw i spadek do- staw żywności do miast. Plany dotyczące kolektywizacji, pomimo sukcesów odnotowywanych przez propagandę, wciąż pozostawały w sferze fikcji. Stopniowe łagodzenie kursu w ZSRR, związane z wyeliminowaniem Berii i wprowadzeniem „kolek- tywnego kierownictwa”, na gruncie polskim nie znajdowało początkowo jakiegokolwiek odbicia. Władzę kumulował w swym ręku Bierut, od jesieni 1952 r. nie tylko szef PZPR, prezydent, ale i premier, a po IX plenum KC PZPR z października 1953 r. niemal bezpośrednio nadzorujący pracę MBP. Zdawać się przy tym mogło, po zakończonym wyrokiem długoletniego więzienia procesie biskupa kieleckiego Cze- sława Kaczmarka, a szczególnie po aresztowaniu 26 września 1953 r. prymasa Stefana Wyszyńskiego, że władze zdołają złamać opór Kościoła. Zwłaszcza, że konferencja Episkopatu, kierowana przez biskupa Michała Klepacza, zdecydowała się na podpisanie deklaracji o wierności wobec PRL. Pomimo owych spektakularnych sukcesów władzy kontynuowanie przyjętej w 1949 r. linii postępo- wania stawało się coraz mniej realne. Załamywała się, nadmiernie obciążona inwestycjami, gospodarka. Produkcja rolna nie zaspokajała podstawowych potrzeb ludności. Na rynku permanentnie brakowało artykułów konsumpcyjnych. Rozrośnięty ponad miarę, ociężały aparat biurokratyczny, nie był w stanie i zwyczajnie nie potrafił reagować. Optymizmowi statystyk zadawały kłam realia gospodarcze. Komunistyczni władcy państwa dostrzegali tę sytuację, ale podejmowane środki zaradcze były nic nie znaczącą kosmetyką. II zjazd PZPR, obradujący w marcu 1954 r., zdecydował o wprowadzeniu korekt do planu 6-letniego (miano doprowadzić do zwiększenia produkcji rolnej i zwrócić większą uwagę na przemysł zaspokajający potrzeby rynku konsumenta), ale w praktyce zapowiadane zmiany nie następo- wały, środki przeznaczone na inwestycje zamiast bowiem maleć, rosły. Ekstensywny rozwój gospodar- czy, cechujący się niezwykle wysoką kapitałochłonnością, zapowiadał gospodarczy krach, którego skutki musiałyby odbić się i na życiu polityczno-społecznym. Woli zmian w kierownictwie „przewodniej siły”, liczącej w początkach 1954 r. blisko milion trzysta tysięcy członków (w latach 1949-1954 usunięto z PZPR bez mała pół miliona osób!), również nie było. W otoczeniu Bieruta widać było wciąż te same twarze: Zawadzkiego, Cyrankiewicza, Minca, Bermana, Nowaka, Ochaba, Jóźwiaka, Mazura, Radkiewicza, Zambrowskiego i wojskowego namiestnika Kremla, Rokossowskiego. I choć, wzorem radzieckiego kierownictwa, II zjazd zdecydował o potrzebie wprowa- dzenia w życie zasad „kolektywnego kierownictwa” przez powtórne powierzenie funkcji premiera Cy- rankiewiczowi, było to posunięcie o charakterze czysto kosmetycznym. Nastroje odwilżowe docierały jednak i do społeczeństwa, jak i do szeregowych członków PZPR. Roz- ziew pomiędzy propagandowymi realiami a rzeczywistością stawał się coraz większy, a przez to szcze- gólnie dolegliwy. Konserwatywny trzon kierownictwa polskiej partii, nie mający dostatecznego wsparcia ze strony go frakcji kremlowskiej, zmuszony był ograniczyć skalę terroru. W więzieniach wstrzymano egzekucje, znacznie zmniejszono też ilość aresztowań. O tym, że czasy rzeczywiście się zmieniają, dobitnie świadczyły wypadki z wczesnej jesieni 1954 r. Po raz pierwszy strajk o wyraźnym podłożu ekonomicznym, przeprowadzony w Zakładach Cegiel- skiego w Poznania, nie potraktowany został jako sabotaż. Co więcej, władze, przynajmniej pozornie, ustąpiły. Być może na liberalną reakcję władz wpłynął wówczas inny, z pozoru zewnętrzny, czynnik. Były nim audycje Radia Wolna Europa, przekazujące do kraju rewelacje zbiegłego na zachód wysokie- go funkcjonariusza MBP, Józefa Światły. Wpłynęły one na wyraźne podminowanie nastrojów, czego nie mogły już zmienić decyzje organizacyjno-personalne: rozwiązanie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i przesunięcie jego szefa na boczny tor, na stanowisko ministra PGR-ów. Z więzienia zwolniono też Gomułkę. Kolejne zmiany na szczytach aparatu władzy nastąpiły po III plenum KC PZPR w styczniu 1955 r. Pojawili się, liberalnie nastawieni, tzw. „młodzi sekretarze”, czyli Władysław Matwin i Jerzy Morawski.

208 Buntować zaczynały się, do tej pory gorliwie wykonujące polecenia partii, organizacje młodzieżowe, w tym i cześć aktywu ZMP. Swą błyskotliwą karierę, całkowicie zmieniając optykę, rozpoczynało niezwy- kle do tej pory kostyczne „Po prostu”. Wszystkie te zjawiska były z jednej strony odbiciem prowadzonej na szczytach walki o władze, z drugiej narastającego zniecierpliwienia społeczeństwa. Kulminacja tych procesów nastąpiła jednak dopiero w 1956 r. Impuls dał lutowy XX zjazd KPZR. Wybuch w Polsce na- stąpił w czerwcu. Symbolem przemian stał się zaś – październik.

209 81. Odwilż. Czerwiec – Październik

Jubileuszowy, XX zjazd KPZR, obradujący od 14 do 25 lutego 1956 r. w Moskwie, nie zapowiadał się sen- sacyjnie. Nie zmienił się skład kierownictwa. Nowych treści trudno było doszukiwać się w wypełnionych frazesami mowach. Sytuacja zmieniła się jednak po ostatnim, nocnym zamkniętym posiedzeniu zjazdu, w czasie którego aktualny szef KPZR, Nikita Chruszczow, wygłosił referat. Tajny referat Chruszczowa, w którym piętnował on „wypaczenia”’ i demaskował „kult jednostki”, nie oznaczał rozliczenia z systemem totalitarnym. Przywódca KPZR starał się udowodnić, że bezmiar zbrodni obciąża jedynie Stalina i realizatora jego polityki, Ławrientija Berię. Zbrodnie popełniano jedynie na ko- munistach, i to wyłącznie tych, których określić można mianem „leninowców” – z tego punktu widzenia rozprawienie się przykładowo ze zwolennikami Lwa Trockiego było w pełni uzasadnione. Chruszczow formułował wreszcie tezę, że stalinizm był w gruncie rzeczy zaprzeczeniem linii wytyczonej przez Lenina, co prowadzić musiało do wniosku, że powrót do źródeł wypaczonej doktryny jest konieczny i możliwy. Tekst referatu delegacja PZPR, powracająca do Warszawy bez chorego Bieruta, przywiozła ze sobą. Jedyny egzemplarz, w języku rosyjskim, znajdował się w gmachu KC po to, by mogli zapoznać się z nim członkowie najwyższego partyjnego gremium. Jednak, dla wygody, referat przetłumaczono na język polski. O ile jednak kierownictwa „bratnich partii” zadbały, by rewelacje Chruszczowa pozostały zna- ne tylko nielicznym, nowe kierownictwo PZPR (Bierut zmarł 12 marca w Moskwie, a jego miejsce zajął Edward Ochab) podjęło decyzję, by tekst referatu udostępnić wojewódzkim i powiatowym sekretarzom. Referat, powielony w wielu tysiącach egzemplarzy, w rezultacie trafił nie tylko do ludzi aparatu, ale i bez- partyjnych, i, co więcej, do korespondentów zachodniej prasy. Spełnił zatem rolę przysłowiowej dolanej do ognia oliwy. Referat, o czym nie należy zapominać, był też ważnym argumentem używanym w wewnątrzpartyjnej rozgrywce. Spór, przybierający coraz ostrzejsze formy i rozleglejszy zasięg, toczył się pomiędzy zwolenni- kami zakonserwowania istniejącego układu a tymi, którzy – również we własnym interesie – gotowi byli przystać na jego stopniową liberalizację. Stalinowski „beton”, wkrótce od miejsca spotkań zwany „- lińczykami”, w której to grupie prym wiedli cieszący się zaufaniem Kremla i jego wojskowych namiest- ników w Polsce na czele z Rokossowskim – Zenon Nowak, Franciszek Mazur i Kazimierz Witaszewski, próbował wzmocnić swą pozycję m.in. przez rozbudzanie nastrojów antysemickich. Zabieg ten mógł przynieść im powodzenie, gdyż wśród odpowiedzialnych za stalinowski terror funkcjonariuszy znaj- dowała się spora grupa osób pochodzenia żydowskiego, obecnych również w szeregach ich oponentów, „puławian”. Zresztą cała grupa tych, którzy zamierzali żywcem przenosić na grunt polski wzory radziec- kie zaczynała w 1956 r. przechodzić do obozu „odnowy”. Rozliczenie z przeszłością mogło przecież być pomocne w zachowaniu realnej władzy. Przechodzenie na nowe pozycje stawało się konieczne, społeczeństwo bowiem zaczynało się radyka- lizować. Nieśmiałe „odwilżowe” strumyczki zaczynały przekształcać się w coraz bystrzej płynącą rzekę. W prasie krytykowano „posłuszny” sejm i bezwolne związki zawodowe. Domagano się rzeczywistych, a nie pozorowanych reform gospodarczych. Pojawiały się, wysunięte po raz pierwszy wiosną w żerańskim FSO, postulaty powołania do życia rad robotniczych. Wreszcie, po dyskretnym przyzwoleniu ze strony partyjnych liberałów, zdecydowano się na próbę pozyskania „ludzi z AK”. Efektem nacisków, również ze strony społeczeństwa (artykułowanym przez niewielką, ale liczącą się grupę intelektualistów), było ogłoszenie amnestii 27 kwietnia 1956 r. I choć władza komunistyczna nie zamierzała rozliczać się ze stworzonym przez siebie systemem, to jednak w ciągu kilku tygodni mury więziennych katowni opuściło niemal 30 tysięcy więźniów politycznych. Wśród nich byli również ci, którzy przez wiele lat oczekiwali na egzekucję. Ich miejsce zajęli nieliczni, rzuceni na żer, funkcjonariusze „bezpieki”, tacy jak Anatol Fejgin, Roman Romkowski czy najbrutalniejszy z nich, Józef Różański. Rozgrywki prowadzone w elitach władzy (ich przejawem stało się ustąpienie w początkach maja z funkcji wicepremiera Bermana) były dla społeczeństwa czytelnymi sygnałami narastającego kryzysu. Jednak starannie dozowane gesty, choćby decyzja amnestyjna, wyraźnie dowodziły, iż proces „odwilżo- wy” jest kontrolowany. Nie było wiadomo, czy społeczeństwo, coraz bardziej aktywne, zdoła go zdyna-

210 mizować. Dramatyczną odpowiedź przyniosły wypadki, które w ostatnich dniach czerwca rozegrały się w Poznaniu. Punktem zapalnym stała się załoga ZIPSO, czyli Zakładów Cegielskiego. Doświadczenia strajkowe z jesieni 1954 r. sprawiły, iż poznańscy robotnicy czuli się relatywnie pewniej od kolegów z innych ośrod- ków, a ponadto łatwiej przychodziło im formułowanie żądań, odnoszących się zresztą wyłącznie do sfery socjalnej. Już wiosną domagali się oni zmniejszenia wyśrubowanych norm, podwyżek płac i zmniejszenia ich opodatkowania, czyli wzrostu realnych zarobków. Dyrekcja, tak jak i władze lokalne, poprzestawały jedynie na obietnicach. W rezultacie lista żądań stawała się coraz dłuższa, nastroje zaś radykalniejsze. W efekcie 8 czerwca w ZIPSO odbyła się tradycyjna „masówka”, jednak miast rytualnych zaklęć o potrze- bie wykonania planu zapadła decyzja, by listę postulatów przedstawić w Ministerstwie Przemysłu Maszy- nowego. Robotnicy wyłonili też swych rzeczników, którymi zostali: aktualny przewodniczący zakładowej organizacji związkowej, Edmund Taszer i stolarz Stanisław Matyja. Zawiązujący się protest robotniczy utrzymywał się zatem w całkowicie legalnych, związanych z oficjalnie działającymi strukturami, ramach. Resort nie odpowiedział as postulaty robotników. Po dwu tygodniach zorganizowano strajk i za- powiedziano przygotowanie demonstracji w czasie zbliżających się targów międzynarodowych. I choć reprezentanci załogi udali się do Warszawy, a zakład wizytował zarówno szef CRZZ, Wiktor Kłosiewicz, jak i resortowy minister, nie tylko o realizacji postulatów, ale nawet o próbie zrozumienia motywów za- łogi najzwyczajniej nie było mowy. Bierna postawa władz wywołała następne wydarzenia, We wczesnych godzinach rannych 28 czerwca niemal cała załoga ZIPSO rozpoczęła marsz ku cen- trum Poznania. Dołączyła się do niej strajkująca od 27 czerwca załoga ZNTK. Po niej – kolejne. Pochód ogromniał. Powiewały nad nim flagi o barwach narodowych. Pojawiły się hasła. To, które oddawało istotę protestu, brzmiało: „Chleba i wolności”. Potężny, stutysięczny pochód, śpiewający patriotyczne i religijne pieśni, dotarł na centralny plac Poznania – kiedyś Mickiewicza, aktualnie Stalina. Mieściły się tam siedziby władz partyjnych i woje- wódzkich. Aparatczycy byli jednak zaszokowani i całkowicie bezwolni – sytuacja wyraźnie ich przera- stała. Wobec braku reakcji manifestanci żądali przybycia do Poznania premiera, ale sami nie zamierzali bezczynnie czekać. Wobec pogłosek, że z rozkazu władz uwięziono delegatów robotniczych, przypusz- czono szturm do więzienia. Poszczególne grupy manifestantów demonstrowały również na terenach targowych. Inne – niszczyły urządzenia zagłuszające. Wreszcie, około godziny 11:30, przyszła kolej na gmach Wojewódzkiego UBP. Funkcjonariusze „bezpieki”, nie bez powodów obawiając się odwetu, stawili opór. Strumienie wody, skierowane przeciwko demonstrantom, nie skutkowały. Funkcjonariusze sięgnęli zatem po broń. W tłumie padli pierwsi zabici i ranni. Manifestanci mieli już jednak broń. Zdobyto ją podczas akcji na więzienie, a następnie w trakcie rozbrajania podchorążych ze szkoły pancerniaków. Żołnierze bratali się przy tym z tłumem. Sytuacja zmieniła się, gdy do akcji wkroczył 10 pułk KBW. Żołnierze KBW użyli broni. Walki stawały się coraz zaciętsze. Przybywało zabitych. Do pobliskich szpitali napływało coraz więcej rannych. Wreszcie do akcji wkroczyły czołgi. Te atakowano butelkami z benzyną. Przeciwko mieszkańcom Poznania skierowano 10 Sudecką Dywizję Pancerną. Żołnierzom tłumaczo- no, że „zamieszki” wywołali „niemieccy agenci”. Akcją pacyfikacyjną kierował gen. Stanisław Popławski- -Grochow. W stolicy Wielkopolski znalazł się również Cyrankiewicz i sekretarz KC PZPR, . Strzelanina ucichła dopiero nad ranem, chociaż jeszcze przez cały następny dzień wyłapywano sta- wiających opór uczestników manifestacji. Oficjalne, zaniżone dane podają, że śmierć poniosło 75 osób, a ponad 800 zostało rannych. Aresztowano blisko 700 osób. Wiele spośród nich torturowano. Zdarzało się też, że oficerowie strzelali do odmawiających wykonywania rozkazów żołnierzy. Reakcja władzy ko- munistycznej była gwałtowna. Polska „odwilż” zdawała się dobiegać końca. W wygłoszonym 29 czerwca przemówieniu radiowym Cyrankiewicz groził obcinaniem rąk tym, którzy podniosą je przeciwko władzy ludowej. Sama władza nie była już jednak jednolita. Wypadki po- znańskie zamierzały wykorzystać, we własnym interesie, obie rywalizujące ze sobą frakcje. „Natolińczycy” widzieli w nich argument przemawiający za ponownym zaostrzeniem kursu. „Puławianie”, choć podzielali ocenę o „chuligańskiej” naturze poznańskiego ruchu, starali wskazywać i na socjalne korzenie wystąpień. Do starcia doszło podczas obradującego w końcu lipca VII plenum KC, i choć przewagę uzyskała cen- trowa grupa skupiona wokół I sekretarza, Edwarda Ochaba, to jednak jedna z powziętych plenarnych uchwał otwierała drogę do rehabilitacji Gomułki i przywrócenia mu członkostwa partii.

211 W następnych miesiącach, w sierpniu i we wrześniu wewnętrzna sytuacja komplikowała się coraz bardziej. Rosnący nacisk społeczny zmuszał ekipę partyjną do dramatycznego, z jej punktu widzenia, wyboru. Sięgnięcie po społeczne poparcie mogło prowadzić do konfliktu z kremlowskimi mocodawcami. Poparcie Moskwy oznaczało wypowiedzenie walki narodowi. W tej coraz bardziej zawikłanej sytuacji klucz do jej rozwiązania znalazł się w ręku Gomułki. Władzy komunistycznej zaczynało brakować czasu. Oliwy do ognia dolewała coraz mniej respek- tująca wymagania cenzury prasa. W zakładach pracy zaczynały zawiązywać się rady robotnicze. Na wsi chłopi masowo występowali ze spółdzielni produkcyjnych. W końcu sierpnia dodatkowym impulsem stały się, złożone w obecności nieprzeliczonych rzesz pielgrzymów z całego kraju, śluby jasnogórskie. Niemym, adresowanym do władz wyrzutem, był pusty fotel prymasa. Zapowiedzią wyraźnego już odwrotu władz były się wyroki, wydane w końcu września na uczestni- ków poznańskich wydarzeń. Były one, jak na warunki PRL, łagodne. Zresztą sam proces nie został utaj- niony, oskarżeni zaś względnie swobodnie mogli mówić o nieprawidłowościach w toku śledztwa. Nowy kierunek wymagał jednak radykalnych zmian na samych szczytach władzy. Najważniejszą z nich było postawienie Gomułki na czele PZPR. Zmiany zamierzano przeprowadzić podczas zwołanego na 19 października VIII plenum KC PZPR. Dla partyjnego „betonu” był to ostatni dzwonek. Zwolenników zmian zamierzano aresztować. Akcję wewnętrzną wsparłyby wojska radzieckie, które w nocy z 18 na 19 października ruszyły ze swych baz w stronę Warszawy. Pacyfikację polityczną przeprowadzić miało kierownictwo radzieckie, którego dele- gacja, na czele z samym Chruszczowem, wczesnym rankiem wylądowała pod Warszawą. Pacyfikacja równałaby się nie tylko rozlewowi krwi, ale mogła pociągnąć za sobą trudne do przewi- dzenia następstwa. Polskie kierownictwo nie zamierzało zresztą ustępować, było gotowe nawet do uży- cia siły. Po stronie Gomułki stały zresztą oddziały KBW, dowodzone przez zwolnionego z więzienia gen. Komara. Linię przemian wspierała, podczas wieców i spontanicznych manifestacji, ludność i stolicy, jak i całego kraju. Ostatecznie udało się przekonać Rosjan, że nowe kierownictwo, nie porzucając socjalizmu, zdoła opanować sytuację. Nowym I sekretarzem został Gomułka.Z kierownictwa PZPR wyeliminowano „na- tolińczyków”. I choć Gomułka niezwykle ostro krytykował rodzimy „kult jednostki”, choć opowiadał się za nowym, równoprawnym ułożeniem stosunków z ZSRR, to jednak z „budowania socjalizmu” nie za- mierzał rezygnować. W rezultacie zamiast przełomu nadszedł czas „małej stabilizacji”.

212 82. Mała stabilizacja

Gomułka powracał do władzy w atmosferze euforii. Popierano go powszechnie, choć poszczególne gru- py społeczne łączyły z nim różne nadzieje. Robotnicy wierzyli, że staną się rzeczywistymi gospodarzami w swych zakładach pracy. Chłopi, że przestanie straszyć ich widmo kołchozów. Inteligencja oczekiwała wytyczenia własnej, polskiej drogi, wiodącej w stronę socjalizmu, a przynajmniej likwidacji tych ograni- czeń, które w praktyce uniemożliwiały swobodę wypowiedzi. Wierzono powszechnie, że usunięte i na- prawione zostaną wszelkie nieprawości. Młodzi zaś, i najbardziej dynamiczni, oczekiwali na kreowanie nowych, wielkich, a nienazwanych jeszcze możliwości. Poparcie wyrażano na wiecach i manifestacjach. Największa, która zgromadziła kilkuset tysięczny tłum, odbyła się 24 października na warszawskim Placu Defilad. Przemawiającego Gomułkę witano en- tuzjastycznie. Ze zrozumieniem przyjęto apel o potrzebę codziennej pracy, z rozczarowaniem – twier- dzenie o potrzebie pozostawienia w Polsce żołnierzy radzieckich. Nie ulega wszakże wątpliwości, że ża- den komunistyczny przywódca nie dysponował ani przedtem, ani potem, podobnym kredytem zaufania. Społeczne poparcie Gomułka umiejętnie dyskontował. Nie zamierzał jednak odcinać się od aparatu partyjnego. Co więcej, stawał się gwarantem, że utrzyma się on u władzy sprawowanej za społecznym przyzwoleniem. Zapowiadał zatem, a uczynił to już na krajowej naradzie aktywu 4 listopada, że struktu- ry partyjne pozostaną nienaruszone. Domagał się również zaprzestania sporów frakcyjnych. Jego apele trafiały na wyjątkowo podatny grunt – węgierski kontekst dowodnie ukazywał zgubność nadmiernej „li- beralizacji” i jednocześnie granicę, której przekroczenie czyniło realnym groźbę „bratniej” interwencji. Wiarę w kontynuację przemian utwierdzały lawinowo następujące zmiany personalne. Gruntownie przemeblowano rząd, aczkolwiek na jego czele pozostawał nadal Cyrankiewicz, Zmieniono szefa cen- trali związkowej. Nowi ludzie znaleźli się we władzach reanimowanych „stronnictw sojuszniczych”. Wy- miar symbolu zyskało usunięcie z funkcji ministra obrony Rokossowskiego, który wraz ze sporą grupą swych rodaków w mundurach powrócił do ZSRR. Jego miejsce zajął niedawno jeszcze więziony Marian Spychalski. Zmieniły się też, przynajmniej od strony formalnej, dwustronne stosunki Polski z ZSRR. Normował je nowy układ, podpisany 18 listopada w Moskwie. Wymiana handlowa przestawała być parawanem dla zwyczajnej, gospodarczej eksploatacji. Uzyskano też zgodę na powrót z ZSRR Polaków, którzy wyrazili wolę repatriacji. Powrót z Moskwy delegacji, której przewodniczyli Gomułka i Cyrankiewicz, dał zatem okazję do kolejnych, owacyjnych manifestacji. Ferment wśród młodzieży doprowadził do zgody na likwidację ZMP i reaktywowanie niezależnego harcerstwa (do prac włączyli się tu Stanisław Broniewski i Aleksander Kamiński). Relatywnie duży za- kres samodzielności uzyskały zrzeszenia twórcze, ze Związkiem Literatów Polskich na czele. Rozpoczęły się rehabilitacje – również pośmiertne – skazanych w stalinowskich procesach. Na uczelnie powracali usunięci z ich murów wybitni uczeni. Z mapy zaś zniknął Stalinogród, stając się na powrót Katowicami. Głębokość zwrotu dobitnie ukazywała radykalna zmiana w relacji Kościół - państwo. W ostatnich dniach października w Komańczy, miejscu odosobnienia prymasa, zjawili się wysłannicy Gomułki, Klisz- ko i Bieńkowski. Po obietnicy, że wyrządzone Kościołowi krzywdy zostaną naprawione, a przynależne prawa przywrócone – kardynał Wyszyński wyraził zgodę na powrót do stolicy. Więzienia opuszczali inni, przebywający w nich, biskupi. Na mocy zawartego 8 grudnia 1956 r. porozumienia z Episkopatem diecezje na Ziemiach Odzyskanych objęli biskupi mianowani przez papieża, do szkół powróciła religia. Państwo wycofało się z wcześniejszych wymogów dotyczących obejmowania stanowisk kościelnych. Ugodę z Kościołem nowe kierownictwo PZPR zdyskontowało już w styczniu 1957 r. Prymas wsparł swym autorytetem Gomułkę, wzywającego i do udziału w wyznaczonych na 20 stycznia wyborach, i do głosowania „bez skreśleń” na kandydatów wystawionych na wspólnej liście Frontu Jedności Narodu. W wyborach, według oficjalnych, choć zapewne nie odbiegających od rzeczywistych, danych, wzięło udział 94,1% uprawnionych do głosowania. Na listę FJN oddało swe głosy 98,4% wyborców. Był to jedy- ny w dziejach PRL przypadek, gdy społeczeństwo zalegalizowało istnienie władzy komunistycznej. Był to również swoisty kredyt zaufania udzielony Gomułce. Nie był on jednak bezterminowy.

213 Na listę FJN głosowano w nadziei, że proces zmian, dalekich od rozwiązań radykalnych czy skraj- nych, będzie postępował naprzód. Były to jednak złudzenia. Powrót do czasów stalinowskich nie był już, co prawda, możliwy, ale i proces liberalizacji systemu nie okazał się realny. Entuzjazm społeczny wygasał. Nastawał czas małej, siermiężnej stabilizacji. Nie ulega wątpliwości, że w wyraźnie dostrzegalny sposób, poprawiły się warunki bytowania lud- ności. Rosła nie tylko produkcja przemysłowa, w większym aniżeli uprzednio stopniu nastawiona na zaspokajanie społecznych potrzeb, ale i realne płace. Zwiększyła się też, głównie dzięki likwidacji mało wydajnych spółdzielni produkcyjnych, produkcja rolna. Przeciętną rodzinę stać było na pralkę, choć z reguły była to wirnikowa „Frania”, lodówkę, a nawet na dobro tak luksusowe, jak telewizor. Generalnie nie było luksusów, ale i krzyczących niedoborów. Do kraju powracali repatrianci z ZSRR, w przeważającej części byli łagiernicy. Bez większych prze- szkód ukazywały się najrozmaitsze publikacje, w tym zakazanych dotąd autorów wydających swe utwory na emigracji. Płaszczyznę organizacyjną, w postaci Klubów Inteligencji Katolickiej, znalazł ruch świeckich katolików, którego kilkuosobowa reprezentacja zasiadała, tworząc odrębne koło, w sejmie. Było więc inaczej. Nurt liberalizacyjny, choć nie dla wszystkich było to widoczne, dobiegał jednak kresu. Gomułka, naciskany z zewnątrz i znajdujący się pod presją zwolenników twardej ręki w obrębie PZPR, zdecydował się na przysłowiowe „dokręcenie śruby”. Pierwszy ruch w tym kierunku ugodził w sztandarowy organ „odwilży”, czasopismo „Po prostu”, które zostało zamknięte 2 października 1957 r. Decyzja ta, po raz pierwszy od objęcia przez Gomułkę steru rządów, wywołała publiczny protest. Przeciwko Gomułce na ulice Warszawy wyszli manifestanci. Uliczne zamieszki – władze użyły specjal- nych milicyjnych, niezwykle brutalnie poczynających sobie oddziałów – trwały cztery dni. Protestowała wpierw młodzież, potem i zwykli, porażeni okrucieństwem „obrońców porządku”, mieszkańcy. Władze nie cofnęły się. Aresztowano blisko tysiąc osób. Niektórzy na dłużej powędrowali do więzień. PZPR, w rok po październiku, opuściła pierwsza grupa rozczarowanych intelektualistów. Wydarzenia z jesieni 1957 r. zmniejszyły poziom zaufania do nowej ekipy, ale nie oznaczały gremial- nego, radykalnego wycofania społecznego poparcia. Decydował zapewne fakt ekonomicznej stabilizacji, a na poprawę samopoczucia przeciętnego Polaka wymierny wpływ wywierały i znakomite rezultaty, uzy- skiwane przez polskich sportowców, i szeroko reklamowane, jako symptomy suwerenności, inicjatywy podejmowane na międzynarodowej arenie, w rodzaju Planu Rapackiego, przewidującego zakaz produkcji oraz magazynowania broni atomowej na terenie państw niemieckich i Polski. Gospodarka PRL nie mogła wszakże wyzwolić się z utartych kolein. U schyłku 1963 r. sam Gomułka zmuszony był publicznie przyznać, że zaniedbano po raz kolejny i rolnictwo i produkcję przeznaczoną na rynek. Pojawiły się zatem napięcia rynkowe, wyznaczane nierytmicznością dostaw, rosnącymi kolejkami sklepowymi i spekulacją. Władza nie tyle nie chciała, co nie była w stanie znaleźć recepty na wyraźną, oczekiwaną zmianę materialnego położenia ludności. Stąd poziom społecznego optymizmu zaczynał maleć. Oznaki niezadowolenia skłaniały do zaostrzania kursu, a nerwowość poczynań władz wzmagały obawy przed ewentualnością porozumienia pomiędzy RFN a Kremlem i to kosztem Polski. W tej sytuacji wszyscy, zdaniem Gomułki, powinni podporządkować się „polskiej racji stanu”. W praktyce wykluczało to możliwość czynienia, najniewinniejszych nawet, opozycyjnych gestów. Na gest taki zdecydowała w marcu 1964 r. się trzydziestoczteroosobowa grupa intelektualistów. W liście, sygnowanym m.in. przez Jerzego Andrzejewskiego, Stanisława Cata-Mackiewicza, Marię Dą- browską, Pawła Jasienicę, Edwarda Lipińskiego, Jerzego Turowicza i Melchiora Wańkowicza (głównymi inicjatorami byli Antoni Słonimski i Jan Józef Lipski), domagano się zmiany, czyli w praktyce liberaliza- cji kulturalnej polityki państwa. Pisarze, poeci i uczeni protestowali przeciwko rosnącym rygorom cen- zuralnym, ograniczaniu swobody dyskusji i obiegu informacji. Fakt, iż list, wobec braku reakcji władz, odczytany został przed mikrofonami Radia Wolna Europa, dostarczył władzom wygodnego pretekstu do rozpętania prawdziwej nagonki na jego sygnatariuszy. Represje – od zakazu druku, poprzez rozwią- zywanie umów wydawniczych, po przesłuchania policyjne – inaugurowały wręcz wyraźną, przemyśla- ną, antyinteligencką kampanię. We władzach PZPR w praktyce nie było już wówczas październikowych liberałów. Rewizjonizm stawał się stokroć gorszą chorobą od dogmatyzmu. Wzmagały się, podniecane bliską datą obchodów milenijnych, administracyjne naciski na Kościół. Zbliżał się, innymi słowy, kolejny kryzys. Tym razem jego symbolem stał się marzec.

214 83. Marzec 1968

W drugiej połowie lat sześćdziesiątych XX w. charakterystyczny dla struktur „realnego socjalizmu” nie- dowład gospodarczy dawał o sobie znać w sposób coraz bardziej dolegliwy dla społeczeństwa. Spadało tempo wzrostu produkcji, rosły natomiast zapasy, co wiązało się ze stałą obecnością na rynku towarów nietrafionych, czyli według potocznego określenia „bubli”. Natomiast fakt, że przyrost dochodu narodo- wego wynikał nie ze wzrostu wydajności pracy, ale zwiększania ilości zatrudnionych, źle wróżył perspek- tywom gospodarczym sterowanej przez Gomułkę peerelowskiej nawy państwowej. Z pozoru, polityczny układ wydawał się niezwykle stabilny. W maju 1965 r. w kolejnych „wyborach” uczestniczyć miało, zgodnie z oficjalnymi statystykami, 96,6% uprawnionych do głosowania, przy czym na jedyną listę kandydatów, firmowaną przez FJN, miało oddać swe głosy aż 98,8% wyborców. Premie- rem po raz kolejny został Cyrankiewicz, natomiast funkcję głowy państwa powierzono Ochabowi. I choć stosunki pomiędzy państwem a Kościołem pełne były zadrażnień (kardynał Wyszyński demonstracyjnie nie wziął udziału w majowej farsie wyborczej), a na niepokornych reprezentantów środowisk twórczych spadały represje (za publikowanie swych utworów na zachodzie skazano Jana Nepomucena Millera, Sta- nisława Cat-Mackiewicza i Januarego Grzędzińskiego), w więzieniu przebywali zaś autorzy skierowanego do członków PZPR listu otwartego, Jacek Kuroń i , to jednak nie zakłócało to samo- zadowolenia i coraz większej apatii rządzonych. W końcu 1965 r. rozpętała się prawdziwa polityczna burza. Jej pretekstem stał się list, skierowany na przełomie listopada i grudnia 1965 r. przez Episkopat polski do biskupów niemieckich. Był on fragmen- tem szerszej akcji milenijnej, w ramach której biskupi polscy wysłali specjalne przesłanie do Episkopatów z ponad pięćdziesięciu krajów. Znalazł się w nim jednak zwrot, który rozjuszył wręcz komunistyczne władze Polski. Brzmiał on: „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”. Akcja propagandowa, wymierzona w Kościół, miała doprowadzić do jego dyskredytacji w oczach wiernych. Episkopat atakowano na łamach prasy, podczas wieców i masówek organizowanych w zakła- dach pracy i szkołach czy uczelniach. I choć kardynał Wyszyński w sposób jednoznaczny podkreślił, iż poziom kierowanych przeciwko Episkopatowi argumentów wyklucza możliwość prowadzenia polemiki, antykościelna nagonka nie malała. Również po to, by milenijnym obchodom – tysiącleciu chrztu Pol- ski – przeciwstawić konkurencyjne tysiąclecie istnienia polskiej państwowości. Starannie dozowana kampania nienawiści zawiodła. Uroczystości milenijne – władze nie wyraziły zgody na przyjazd do Polski papieża – których centralnym miejscem stała się 3 maja 1966 r. Jasna Góra, jednoznaczie wykazały, kto sprawuje nad Wisłą rząd dusz. Propagandowe ataki na Kościół, przez swą nachalność i myślowy prymitywizm, odniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Zwłaszcza, iż komu- nistyczna władza ofiarowując społeczeństwu parodię igrzysk, nie była w stanie wygospodarować dla niego dostatecznej ilości chleba. Tymczasem w połowie 1967 r. na rozwój wewnętrznej sytuacji w PRL znaczący wpływ wywarły wydarzenia międzynarodowe. A ściślej jedno z nich: wojna pomiędzy Izraelem a państwami arabskimi. Dla krystalizującej się wówczas w obrębie PZPR frakcji, szermującej ideologią nacjonalistyczną, a po- tocznie zwanej „partyzantami” (liderował jej Moczar), wydarzenia te stały się dogodnym pretekstem do rozpętania politycznej kampanii, która mogła stać się pomocna w sięgnięciu po władzę. Rzeczywistość polskiego „realnego socjalizmu” znalazła nowego wroga – „syjonistę”. „Syjonistą” był ten, kto opowiadał się po stronie Izraela, czyli, zgodnie z propagandową nomenkla- turą, agresora. Siłą rzeczy musiał być nim mieszkający w Polsce obywatel pochodzenia żydowskiego. Nastąpiło eliminowanie z aparatu partyjnego, wojska, prasy tych wszystkich, którym można było wy- pomnieć niewłaściwe pochodzenie. Retoryka nacjonalistyczna, którą coraz częściej zaczynali stosować ludzie z otoczenia Gomułki, zaczynała stanowić obowiązujący wyróżnik. Tracący coraz wyraźniej kon- takt z rzeczywistością partyjny przywódca starał się udowadniać, że w pełni kontroluje rozwój sytuacji. W istocie fala wydarzeń niosła go, po części bezwolnie, w stronę nowego starcia, mogącego zakończyć się utratą zajmowanej przez niego pozycji. Wywołać mogła je jednak tylko prowokacja policyjna. Stało się nią w końcu stycznia 1968 r. zdjęcie z afisza teatralnego mickiewiczowskich „Dziadów”.

215 Od początku 1968 r. spektakl ten, wyreżyserowany przez Kazimierza Dejmka, wywołał ogromne i zupełnie nieteatralne emocje. Niektóre kwestie, o wyraźnie antyrosyjskim wydźwięku, widownia na- gradzała gorącymi oklaskami. Pojawiły się też dyskretnie rozsiewane plotki, że zakazu dalszego wysta- wiania „Dziadów” zażądał ambasador ZSRR. W tej sytuacji trudno się dziwić, że po ostatnim spektaklu pod pomnik Mickiewicza ruszył spory pochód. Tego wieczoru milicja nie interweniowała. Aresztowań, według specjalnie skonstruowanej listy, dokonano nieco później. Wykraczająca poza przyjęte zwyczaje interwencja cenzury przyjęta została z ogromnym oburzeniem. W środowisku studenckim w całej Polsce zbierano podpisy pod petycją, by zakaz cofnięto (była to akcja zainaugurowana na Uniwersytecie Warszawskim). Wreszcie w ostatnim dniu lutego zebrał się na po- siedzeniu nadzwyczajnym Warszawski Oddział Związku Literatów Polskich. Totalna krytyka poczynań władz na polu kultury – przodowali w niej Paweł Jasienica, Antoni Słonimski i Stefan Kisielewski – za- kończyła się przyjęciem rezolucji wymierzonej w pierwszym rzędzie przeciwko cenzurze, a opowiadają- cej się za przywróceniem tolerancji i swobody twórczej. Ferment, aczkolwiek ograniczony do środowisk inteligenckich, stawał się coraz bardziej widoczny. Zwolennicy Moczara za wszelką cenę dążyli do zdestabilizowania sytuacji. Podważali w ten sposób pozycję Gomułki, wykazując zarazem, iż porządek trzeba zaprowadzać, stosując politykę twardej ręki. W sytuacji, gdy narastał ferment w sąsiedniej Czechosłowacji, ten sposób rozumowania mógł znaleźć, jak sądzili, poparcie w moskiewskiej centrali. Środowiskiem zaś, które sprowokować można było najła- twiej, okazali się studenci. Nową fazę wydarzeń rozpoczęło wydalenie z Uniwersytetu Warszawskiego, na mocy decyzji mini- sterialnej, sygnowanej przez Henryka Jabłońskiego, dwu studentów: Adama Michnika i Henryka Szlaj- fera. Odpowiedzią stał się wiec, zorganizowany w południe 8 marca na dziedzińcu UW. Zebrana tam młodzież domagała się unieważnienia tej decyzji, podobnie jak cofnięcia represji wobec uczestników manifestacji pod pomnikiem Mickiewicza. I choć sam wiec zakłóciło przybycie „robotniczego akty- wu”, czyli ubranych po cywilnemu tajniaków, to jednak około drugiej po południu dobiegł on końca. Rozchodzącą się w spokoju młodzież zaatakowały na Krakowskim Przedmieściu specjalne oddziały milicyjne. Użyto pałek. Funkcjonariusze wprost prześcigali się w brutalności. Telewizja, radio i prasa, opisujące zajście, mówiły jedynie o ekscesach wywołanych przez „bananową” młodzież i zwyczajnych chuliganów. Do dziś nie można z całą pewnością odpowiedzieć na pytanie, kto podjął decyzję o użyciu formacji milicyjnych, choć pierwszym na liście podejrzanych jest Moczar. Nie ulega wszakże wątpliwości, że zało- żony przez animatorów prowokacji cel został osiągnięty – wzburzona młodzież w jednoznaczny sposób potępiła brutalność „stróżów porządku”. Już w następnych dniach ukazały się cyniczne komentarze prasowe. W organie KC PZPR, „Trybunie Ludu”, za inspiratorów wydarzeń uznano studentów pochodzenia żydowskiego, przy tym wywodzących się z rodzin peerelowskich dygnitarzy. Lista tych osób stawała się w ten sposób swoistym „wykazem” sy- jonistów. Nie było istotne, że młodzież artykułowała jedynie żądania coraz powszechniejsze dla ogółu społeczeństwa. Partyjni nacjonaliści mieli dogodny, wymarzony wręcz pretekst, by pod pozorem perso- nalnej czystki sięgnąć po władzę. Wewnątrzpartyjna rozgrywka wymagała uprzedniego zlikwidowania ognisk napięć. Tymczasem w Warszawie, obok wieców uczelnianych, dochodziło do starć ulicznych manifestantów z oddziałami milicji. Sam ruch protestu, w znacznym stopniu stymulowany solidarnością środowiskową, zaczynał prze- nosić się do innych ośrodków akademickich w kraju. Wiecowano w Krakowie, Poznaniu, Lublinie, Łodzi. We Wrocławiu zaś, gdzie wydarzenia, według oceny partyjnej, miały charakter długotrwały i przewlekły (w praktyce zakończyły się dopiero 1 maja, po zorganizowaniu niezależnego pochodu), zapowiedziano przeprowadzenie 48-godzinnego wiecu okupacyjnego. Kontrakcja władz polegała na „mobilizowaniu” klasy robotniczej, organizowaniu wieców i masówek odsyłających „studentów do nauki, literatów do pióra”, wreszcie eliminowaniu ze stanowisk rodziców przywódców studenckich manifestacji. Zabierali też głos partyjni notable obiecujący – jak uczynił to Gierek – pogruchotanie kości wszelkiej maści wrogom „Polski Ludowej”. Nacjonaliści nie zdołali jednak przejąć władzy. zadecydował o tym w pierwszym rzędzie brak wy- raźnego poparcia ze strony Kremla. Dzięki temu Gomułka zdołał obronić swe stanowisko, godząc się wszakże na przeprowadzenie czystek. Wystąpienie szefa PZPR, które miało miejsce 19 marca w Sali

216 Kongresowej, pełne niewybrednych ataków personalnych (m.in. na Pawła Jasienicę i Oskara Hale- ckiego), zapowiadało nadchodzenie nowego stylu sprawowania władzy. Stylu, który oprotestowujący gwałtowność milicyjnych represji prymas Wyszyński określił mianem „drogi nienawiści”. Antysemicka nagonka przeplatała się w nim z antyinteligenckim tonem propagandowych wywodów. Stylu, którego przejawem stał się brutalny atak, na forum sejmowym, skierowany wobec autorów interpelacji posel- skiej koła „Znak”. Na fali czystek personalnych i represji wobec aktywnych uczestników studenckiego protestu do gło- su nie doszli wprawdzie ci, którzy pod osłoną nacjonalistycznego frazesu zamierzali sprawować rządy silnej ręki. Dni Gomułki, pomimo pozornego sukcesu, były jednak policzone. Po marcu nadszedł bo- wiem Grudzień.

217 84. Grudzień ’70

Rok 1968, poza pokoleniowym, młodzieżowym buntem, zapisał się również polskim udziałem w in- terwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Tłumiono w ten sposób „praską wiosnę”, rozwiewając tym samym złudzenia co do możliwości zreformowania systemu. I choć społeczne prote- sty (plakaty, napisy na murach, akcje ulotkowe) okazały się stosunkowo wątłe, sygnalizowały jednak, że opór – pomimo powszechnego zniechęcenia i marazmu – wciąż się tlił. W pojedynczych przypadkach zmierzał on w stronę antycznej tragedii. Taki wymiar miał czyn Ryszarda Siwca, który 8 września w cza- sie dożynkowych obchodów na warszawski Stadionie X-lecia dokonał aktu samospalenia. „Mała stabilizacja” kończyła się spektakularnym krachem. Złym nastrojom społecznym towarzyszyła gospodarcza zapaść. Ratunkiem miała okazać się strategia selektywnego rozwoju, polegająca na moder- nizowaniu wybranych branż po to, by zaczęły być konkurencyjne, także wobec kapitalistycznych gospo- darek. W praktyce okazało się jednak, że nadal decydują naciski lokalnych, partyjnych koterii, a intere- sy przemysłu ciężkiego były dla decydentów wciąż na pierwszym planie. W tej sytuacji ekipa Gomułki zdecydowała się na wprowadzenie w życie drastycznych podwyżek cen na żywność, przede wszystkim mięsa i jego przetworów. I choć zapowiedziano również obniżki, zwłaszcza cen na wyroby przemysło- we i tekstylne, jednak sposób informowania o tym społeczeństwa świadczył jedynie o arogancji władzy. Dość powiedzieć, że nastroje miała poprawić wiadomość, że potaniały lokomotywy. Podwyżkę zamierzano wprowadzić w życie tuż przed świętami Bożego Narodzenia, 13 grudnia. Dzień później, w poniedziałek, na strajk zdecydowali się gdańscy stoczniowcy. Robotnicy nie ograniczyli się jednak do przerwania pracy. Demonstracje przeniosły się na ulice miasta, a celem pochodów pro- testacyjnych była lokalna siedziba rządzącej partii. Liczba demonstrantów rosła w miarę upływu czasu. W godzinach popołudniowych doszło już do pierwszych starć z milicją. We wtorek strajk objął zdecydo- waną większość gdańskich zakładów pracy, a demonstranci podjęli próbę uwolnienia przetrzymywanych w jednej z komend milicji uczestników protestu z poprzedniego dnia. „Siły porządku” zdecydowały się na użycie broni. Na wieść o ofiarach demonstranci rozpoczęli oblężenie gmachu KW PZPR. Budynek pod- palono, płonęły też milicyjne i wojskowe pojazdy. Oblegających ostatecznie wyparto z centrum miasta, a w całym Trójmieście wprowadzono godzinę milicyjną. Protest trwał nadal. W stoczniach: w Gdańsku i Gdyni rozpoczął się strajk okupacyjny. We wtorek rano, na wiadomość o skali robotniczego protestu, Gomułka przy braku jakiegokolwiek sprzeciwu ze strony ścisłego kierownictwa partyjnego, zdecydował o użyciu w Trójmieście broni. Ko- munistyczna władza nie zamierzała negocjować. Dla rządzących podjęcie dialogu równało się okazaniu słabości zagrażającej trwałości systemu, toteż „kontrrewolucję” należało zdusić, nie licząc się z ofiarami. Rzecz w tym, że plenipotenci I sekretarza, którzy pojawili się na Wybrzeżu, podejmowali nieskoordyno- wane i sprzeczne działania. Z ramienia Gomułki na miejscu decydował i Zenon Kliszko, i lokalny partyjny wielkorządca Stanisław Kociołek, i dowodzący wojskiem oraz milicją gen. Grzegorz Korczyński. Co wię- cej, niektóre poczynania wobec strajkujących robotników nosiły znamiona celowych prowokacji. Trud- no za takie nie uznać aresztowanie komitetu strajkowego Stoczni Gdyńskiej, co ewidentnie eskalowało konflikt, czy ostrzelanie przez wojsko usiłujących opuścić Stocznię Gdańską robotników, co zwiększyło liczbę ofiar. Do prawdziwej tragedii doszło jednak w „czarny czwartek” w Gdyni, kiedy to usiłujących dotrzeć do pracy stoczniowców (po telewizyjnym wystąpieniu Kociołka) powitały na stacji EKD serie z karabinów maszynowych. Starcia przeniosły się na ulice miasta, a liczba ofiar wciąż rosła. To właśnie wówczas przez Gdynię szedł pochód, na czele którego na drzwiach niesiono jednego z poległych, owego „Janka Wiśniewskiego” z grudniowej ballady. W czwartek, 17 grudnia, protest objął już całe Wybrzeże. W Szczecinie, podobnie jak kilka dni wcześniej w Gdańsku, zapłonął gmach KW. I tu w starciach ulicznych ginęli ludzie. Walczono też na ulicach Elbląga i Słupska. Przeciwko protestującym rzucono olbrzymie siły – obok oddziałów milicji wysłano niemal 30 tys. żołnierzy. Tłumieniu protestu towarzyszyła niespotykana dotąd brutalność. De- monstrantów bito nie tylko na ulicach, ale w komisariatach i więzieniach. Bito bezpardonowo, do utraty przytomności. Nie oszczędzano kobiet i młodocianych. Komunistyczna władza zrzuciła maskę. A przy

218 tym dbano, by Wybrzeże odciąć od reszty kraju, zwłaszcza poprzez ścisłą blokadę informacji, przełama- ną dopiero po dwu dniach przez rozgłośnię polską Radia Wolna Europa. Charakterystyczne, że robotnicy nie zamierzali demontować systemu. Wystąpienia miały charakter żywiołowy, a żądania, formułowane zwłaszcza podczas strajków okupacyjnych, sprowadzały się najczęś- ciej do cofnięcia podwyżek, ukarania odpowiedzialnych za rozlew krwi i podania prawdziwych infor- macji o powodach i przebiegu protestu. Władze nie zamierzały jednak ustępować. Nadal obowiązywała decyzja o używaniu przeciwko „kontrrewolucjonistom” broni, a I sekretarz KC PZPR rozważał nawet ewentualność wystosowania prośby o „bratnią pomoc”. Te ostatnie rachuby okazały się jednak płonne. Kreml nie chciał eskalacji konfliktu, grożącego nieobliczalnymi konsekwencjami. Czas rządów Gomułki dobiegał końca. Pierwszy sygnał o konieczności personalnej zmiany dotarł do Warszawy z Moskwy już wieczorem 16 grudnia. Sformułował go sowiecki premier, Aleksiej Kosygin. W dwa dni później w specjalnym liście skierowanym do polskich „towarzyszy” władcy Kremla zażądali użycia politycznych i ekonomicznych środków po to, by zakończyć kryzys. Dla Gomułki był to wyrok. Późnym wieczorem 19 grudnia podczas posiedzenia Biura Politycznego (już bez Gomułki, który wylądował w szpitalu) zebrani zdecydowali się powierzyć najwyższe partyjne stanowisko Edwardowi Gierkowi. Dzień później zmiana stała się faktem, a z partyjnym kierownictwem pożegnali się również najbliżsi współpracownicy byłego już I sekretarza. Roszady na szczytach władzy nie oznaczały jednak wycofania się z podwyżek. Gierek poprzestał na rytualnej krytyce poprzednika i mglistych obietnicach poprawy warunków bytowania. W rezultacie w styczniu i lutym fala strajkowa powróciła. Strajk w szczecińskiej Stoczni Gierek zdołał przeciąć bez- pośrednim spotkaniem z kierującym protestem komitetem. Co więcej, strajkujący otrzymali gwarancję bezpieczeństwa. A na spotkaniu w Gdańsku z delegatami reprezentującymi przemysł okrętowy zdołał on nawet uzyskać zapewnienie zebranych o wsparciu, owo symboliczne „pomożemy”. Ostatecznie o wycofaniu się władz z grudniowej podwyżki zdecydował lutowy strajk łódzkich włók- niarek. Grudniowy bilans okazał się jednak wyjątkowo tragiczny. Lista zabitych, zarówno w ulicznych starciach, jak i podczas trudnych do wytłumaczenia masakr, objęła 45 nazwisk, głównie bardzo młodych ludzi. Liczbę rannych szacuje się na ponad 1100. Wielokrotnie więcej zatrzymano i ciężko pobito. Kredyt zaufania, jaki otrzymała nowa ekipa, był też znacznie niższy, aniżeli ten, który towarzyszył dojściu do władzy Gomułki. Receptą na społeczną akceptację miał tym razem być odczuwalny dobrobyt. Zapewnić miał go „dynamiczny rozwój”.

219 85. Zmarnowana dekada

Cz. 1. „Dynamiczny” rozwój

Przejęcie władzy przez ekipę skupioną wokół Gierka nie kończyło, ale raczej rozpoczynało walki frak- cyjne w obrębie partyjnych elit. Z krwawego protestu robotników Wybrzeża nie wyciągano wniosków, które zmierzałyby do usprawnienia mechanizmów rządzenia, ale starano się sięgać po doraźne, kote- ryjne korzyści. Personalne starcie związane było zaś z próbą odzyskania terenu, podjętą przez Moczara i jego zwolenników. Kolejna ofensywa „partyzantów” zakończyła się, podobnie jak w marcu 1968 r., kompletnym fia- skiem. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, na czele którego od lutego 1971 r. stał Franciszek Szlach- cic , przeprowadzono niezwykle dotkliwie godzącą w zwolenników Moczara czystkę. Jego potencjalni sojusznicy, w rodzaju Kociołka, zostali zesłani do drugorzędnych ambasad. Wreszcie, w końcu czerwca, sam Moczar stracił swą funkcję w Sekretariacie KC PZPR, a na osłodę pozostało mu jedynie szefostwo Najwyższej Izby Kontroli. Swój sukces zawdzięczał Gierek poparciu Moskwy. Oznaczało to zwiększenie uzależnienia PRL od ZSRR oraz, pomimo czynionych, zwłaszcza w 1971 r., pozornie liberalnych gestów (zapowiedź odbudo- wy Zamku Królewskiego w Warszawie, przygotowywanie raportu o stanie oświaty, złagodzenie cenzu- ry, poprawa stosunków z Kościołem), konsekwentne utrzymywanie, traktowanych jako nienaruszalne, ustrojowych pryncypiów. Odpowiedzią na próby organizowania oporu społecznego były zatem, podob- nie jak za czasów jego poprzedników, represje. Latem i jesienią 1971 r. rozprawiono się w ten sposób z opozycyjną grupą, wywodzącą się z Łodzi i Warszawy, którą przywykło się określać mianem „Ruchu”. Grupa ta, eksponująca w swych ukazu- jących się poza zasięgiem cenzury publikacjach, niepodległościowy, a zarazem narodowy, rodowód, nie zdołała zrealizować tych konspiracyjnych planów, które stanowiłyby spektakularny dowód jej obecności (jak przykładowo zamach na pomnik Lenina w Poroninie). Dla władzy była ona jednak realnym zagrożeniem, toteż jej animatorzy otrzymali kary długoletniego więzienia (Andrzej Czu- ma i Stefan Niesiołowski po 7 lat, Benedykt Czuma – 6 lat, Marian Gołębiewski, niegdyś dowódca „Kedywu” w Hrubieszowskim, i więziony, z wyrokiem śmierci, w czasach stalinowskich – lat 5, Emil Morgiewicz – 4 lata). Te właśnie wyroki, a nie propagandowe umizgi, określały rzeczywiste intencje ekipy gierkowskiej. Władza porządkowała tymczasem swe szeregi. Wydarzeniem, które oficjalnie miało przynieść obraz nowego układu na jej szczytach, stał się VI zjazd partii rządzącej. Odbywał się on w pierwszej połowie listopada 1971 r., a zebrani w Warszawie delegaci reprezentowali już ponad dwu- i ćwierćmilionową rze- szę członków. Dyskusja, będąca tradycyjnym zalewem „nowomowy”, zakończyła się przyjęciem uchwa- ły, zawierającej magiczne zaklęcia „o dalszy socjalistyczny rozwój PRL”. Według publicznie ogłoszonych planów do 1975 r. dochód narodowy miał wzrosnąć niemal o 40%, produkcja – aż o połowę, zaś płace realne o 20%. Zakładano wzrost nakładów inwestycyjnych, zatrudnienia (o blisko 2 miliony osób) i, co było szczególnie istotne z punktu widzenia zwykłego obywatela, zapowiadano szybkie podniesienie stopy życiowej. Tym niezwykle ambitnym programem sterować miało nowe kierownictwo partyjne na czele z Gierkiem jako wybranym już przez zjazd I sekretarzem. Interesy Moskwy reprezentował w nowym gre- mium kierowniczym stojący na czele rządu , a znaczącą rolę odgrywali ponadto Woj- ciech Jaruzelski, Stefan Olszowski, Franciszek Szlachcic, Jan Szydlak, odpowiadający za sprawy kadrowe Stanisław Kania i dozorujący kulturę Jerzy Łukaszewicz. Rozwój gospodarczy, który ekipie gierkowskiej zapewnić miał aprobatę społeczną, musiał mieć, jak podkreślano to wówczas przy każdej niemal okazji, dynamiczny charakter. Widomym symbolem nowych czasów stał się „mały fiat”, dostępny dla wytrwałego ciułacza, i chłodząca się w lodówce butelka „Pepsi- -Coli”, której licencję zakupiono latem 1972 r. Nie bez znaczenia był fakt, że wydatnie poprawiło się za- opatrzenie w mięso (jego spożycie wzrosło aż o ponad 30%), wzrosły świadczenia społeczne czy nakłady przeznaczone na badania naukowe. Jeśli dodać do tego, że w nieporównywalnym do lat sześćdziesiątych

220 zakresie wzrosły możliwości wyjazdów zagranicznych (w tym również na zachód, z reguły o charakterze zarobkowym), to konstatacja, że Polakom w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych żyło się po prostu lepiej, jest w pełni uprawniona. W owym optymistycznym obrazie tkwił wszakże nader istotny szkopuł. Społeczeństwo żyło na wysokooprocentowany kredyt zachodnich banków. Rozmiary zadłużenia zagranicznego pozostawały dla zwykłego obywatela tajemnicą, podobnie zresztą jak dla niższego czy nawet średniego partyjno-państwowego aparatu. Samo zadłużenie rosło w zatrważająco szybkim tempie. Oficjalne wizyty, składane czy to przez Gierka, czy Jaroszewicza, czy nawet poszczególnych ministrów, kończyły się podpisywaniem coraz to nowych umów, uruchamia- niem dodatkowych linii kredytowych, szeregiem licencyjnych zakupów. Wydawać się mogło, że PRL zdoła wyrwać się ze stanu technologicznego zacofania. Wierzono, iż dynamiczny rozwój nie będzie frazesem, lecz realnie istniejącym faktem. Jednak strumień dolarów, marek, funtów i franków mu- siałby zostać efektywnie wykorzystany, tymczasem kredyty w przeważającej części bądź przejadano, bądź zwyczajnie marnowano. W zakładach pracy, podobnie jak w poprzednich okresach, królowała improwizacja, połączona z marnotrawstwem środków i zwyczajnym bałaganem. O kierunkach inwestycyjnych decydowały nie pryncypia ekonomiczne, lecz polityczno-propagandowe. Przykładem, który urósł wręcz do rangi sym- bolu, stała się budowa „Huty Katowice”, której lokalizacja i profil surowcowy (uzależnienie od dostaw z ZSRR) od początku stawiał pod znakiem zapytania sens tej inwestycji. Był to skrajny, lecz nie jedyny przykład inwestycyjnej gigantomanii. Nowa ekipa popełniała również inne, grożące katastrofą ekonomiczną, błędy. Niezwykle dobitnie widać to było w rolnictwie. Już w 1971 r., by zapewnić wzrost dostaw mięsa, podniesiono ceny skupu. Działaniu temu, skądinąd mającemu cechy racjonalności, nie towarzyszyły inne, konieczne w tej sytuacji kroki, przede wszystkim podniesienie cen skupu zbóż. W rezultacie rozwijała się hodowla, od której co- raz wyraźniej odstawała produkcja roślinna. W tej sytuacji konieczny stał się import pasz, a gdy okazało się, że ekipa gierkowska zamierzała powrócić, choć okrężną drogą, do idei kolektywizacji, załamanie się rolnictwa było w gruncie rzeczy kwestią czasu. Z pozoru pomyślnie rozwijał się też polski handel zagraniczny. Niepokój mógł budzić fakt, że eksport opierał się na ekspediowaniu surowców (węgla i siarki), natomiast z towarów importowanych niezwykle szybko rosły przywozy paliw (głównie ropy naftowej) oraz artykułów rolniczych. Na dodatek od 1975 r., czyli od momentu wprowadzenia przymusowego kursu rubla transferowego w stosunku do dolara, ta właśnie waluta stała się, na co wskazał Andrzej Albert, „cudownym środkiem na zdobywanie przez ZSRR dolarów z krajów satelickich”. Praktyka ta, utrzymująca się do końca istnienia PRL, przyniosła narodowej gospodarce olbrzymie, a niezwykle trudne do oszacowania szkody. Gierek i jego otoczenie przywiązywali do kwestii gospodarczych duże znaczenie, ale stosowane przez nich rozwiązania nie były w stanie wyzwolić się z ideologicznych i politycznych więzów. To one właśnie determinowały również PRL-owską codzienność. Jak w latach minionych powtarzano schemat wyborczej farsy (kolejna miała miejsce w marcu 1972 r., a według oficjalnych danych wzięło w niej udział 97,9% uprawnionych do głosowania), wyłoniony w taki właśnie sposób sejm w dalszym ciągu pełnił rolę syste- mowej atrapy. Próby oporu, w tym podejmowane protesty strajkowe (w marcu 1972 r. w Łodzi, w listo- padzie na Wybrzeżu), łamano przy pomocy represji i doraźnych ekonomicznych ustępstw. Społeczeń- stwo ogłupiała prymitywna, sącząca się zwłaszcza z telewizyjnego ekranu, propaganda. W atmosferze samozadowolenia i propagandowej hucpy obchodzono PRL-owskie rocznice, jak trzydziestolecie pro- klamowania manifestu PKWN. Starano się wziąć pod ściślejszą kontrolę młodzież, czemu miało służyć połączenie ich organizacji i utworzenie wiosną 1973 r. Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej. W tle zaś toczyły się frakcyjne i koteryjne rozgrywki, których przejawem stało się wyelimino- wanie z najwyższych partyjnych gremiów w pierwszej połowie 1974 r. Szlachcica. Wreszcie, dla uzyska- nia pełniejszej kontroli nad aparatem terenowym, kierownictwo PZPR zdecydowało się na przeprowa- dzenie z dniem 1 czerwca 1975 r. nowego administracyjnego podziału kraju. W miejsce 17 pojawiło się aż 49 województw, toteż sekretarz wojewódzki nie mógł zdobyć obecnie pozycji podobnej do tej, jaką w dobie Gomułki zajmował przykładowo sam Gierek. Wszystkie te zdarzenia nie wywoływały większych emocji społecznych. Aktywizację środowisk opozycyjnych, przede wszystkim usytuowanych w kręgach inteligenckich, przyniósł dopiero ujawniony w połowie 1975 r. pomysł zmian w obowiązującej od 1952 r. konstytucji. Wzburzenie wzbudził zwłaszcza

221 projekt konstytucyjnego potwierdzenia nierozerwalności więzów łączących PRL i ZSRR oraz uznanie PZPR za siłę kierującą państwem. Protesty, wyrażane głównie w postaci otwartych listów (przykładowo „list 59” z grudnia 1975 r., „list 101” ze stycznia roku następnego, indywidualne wystąpienia autorytetów takich jak Antoni Słonimski, protesty Episkopatu) zostały przez władze zlekceważone. W lutym 1976 r., przy zaledwie jednym głosie wstrzymującym się (Stanisław Stomma), znowelizowana ustawa konstytu- cyjna została przyjęta. Był to jednak pozorny sukces. W kilka miesięcy później stabilnymi podwalinami rządów ekipy gierkowskiej zatrząsł Czerwiec.

222 86. Zmarnowana dekada

Cz. 2. Czerwiec ’76

Wyraźne oznaki społecznego niezadowolenia nie wpłynęły na stanowisko, zajmowane w kwestiach po- litycznych i gospodarczych przez ekipę gierkowską. Trudno orzec, czy jej dobre samopoczucie wynikało z przekonania, że zarysowujące się trudności ekonomiczne zostaną przełamane dzięki kolejnym zachod- nim kredytom, czy też nie była ona w stanie dostrzec symptomów zbliżającego się kryzysu. O rozmiarach społecznego poparcia przekonywać miał, według oficjalnych danych, masowy udział w kolejnych wybo- rach. Do urn poszło ponoć aż 98,3% uprawnionych do głosowania. Układ na szczytach władzy wydawał się być stabilniejszy aniżeli kiedykolwiek – na czele Rady Państwa pozostawał Jabłoński, rządu – Jaroszewicz, a jedynym sygnałem wskazującym na wolę zmierzenia się z gospodarczymi przeciwnościami stał się szcze- gólnego rodzaju rekord, polegający na powołaniu do pomocy premierowi aż dziesięciu wicepremierów. Toporna, hałaśliwa propaganda łudziła wciąż, że lada moment będzie lepiej. Z łam prasowych, radia i telewizji rugowano wszystko, co mogłoby w minimalnym choćby stopniu sugerować, że podsuwany społeczeństwu obraz coraz bardziej rozmija się z realnie istniejącą rzeczywistością. Osławione „zapisy” cenzuralne, nadal dolegliwe dla niepokornych ludzi pióra, dotyczyły w praktyce każdej sfery życia. Pro- testy, choćby takie, jak majowy list otwarty wybitnego ekonomisty, Edwarda Lipińskiego, skierowany na ręce Gierka, miały minimalną szansę, by dotrzeć do opinii publicznej. Na milczenie można było skazać wszakże pojedynczych ludzi. Władzom komunistycznym w Polsce nigdy nie udało się przemilczeć pro- testu, który przybierał postać masowych, wielotysięcznych demonstracji. Protest ten, podobnie jak w grudniu 1970 r., wywołała zapowiedź podwyżek cen. Zapowiedział ją sam premier, Jaroszewicz, na sejmowym posiedzeniu 24 czerwca. Mięso drożało znacznie bardziej ani- żeli przed sześcioma laty, bo prawie o 70%. Rosły ceny, choć nie w takiej samej skali, prawie wszystkich artykułów spożywczych, przy czym najwięcej, bo bez mała o 100%, drożał cukier. Formą rekompensaty miało być równoległe podniesienie płac. Zamierzano uczynić to jednak nie tylko w stopniu niewystarcza- jącym dla zrekompensowania spadku stopy życiowej, ale co gorsza sens całej operacji sprowadzał się do tego, że zyskiwały grupy uposażone najlepiej, tracili zaś ci, którzy z trudem już wiązali koniec z końcem. Sejm nie wyraził sprzeciwu. Rządowy projekt zyskał formalną aprobatę tego gremium, aczkolwiek w przyjętej uchwale znalazła się swoista furtka. Było nią zalecanie, by rozmiary podwyżki „skonsultować” z zakładami pracy. W kilka dni później formuła ta okazała się niezwykła przydatna dla ekipy gierkowskiej. Na reakcję robotników nie trzeba było długo czekać. Już dzień później strajkowano praktycznie we wszystkich rejonach kraju, jednakże najdramatyczniej sytuacja rozwinęła się w trzech ośrodkach. Były to: Radom, Ursus i Płock. W Radomiu stanęły wszystkie większe zakłady pracy. Robotnicy nie pozostali jednak za bramami. Pochody kierowały się pod gmach lokalnego komitetu PZPR, gdzie w godzinach przedpołudniowych zgromadził się wielotysięczny tłum. Partyjni dygnitarze nie usiłowali nawet przekonać zgromadzonych, lecz salwowali się paniczną ucieczką. Manifestanci wkroczyli do siedziby PZPR w południe, natrafiając jedynie na niższy personel… i zapasy wędlin w bufecie. Znalezisko to dolało przysłowiowej oliwy do og- nia, Gmach komitetu, początkowo jedynie demolowany, ostatecznie doszczętnie spłonął. W Ursusie strajk objął usytuowaną tam największą w Polsce fabrykę traktorów. Dyrekcja nie była w stanie zagwarantować przybycia przedstawicieli najwyższych władz, toteż załoga wyszła na ulicę. Ro- botnicy, pamiętając o kłamstwach propagandowych, postanowili, by o ich proteście dowiedział się cały kraj. W tym celu zablokowali ruch kolejowy, na przebiegającej przez Ursus magistrali międzynarodowej. Według jednej wersji uczynili to, rozkręcając tory i blokując je przewróconą lokomotywą, wedle drugiej zaś lokomotywę tę do torów przyspawali. W Płocku strajkująca załoga „Petrochemii” wybiła podczas ulicznej manifestacji szyby w budynku par- tyjnego komitetu. Strajkowały też, ale bez wychodzenia na ulice, zakłady pracy w Warszawie, w Łodzi, Pozna- niu, na Wybrzeżu i Dolnym Śląsku. W Wrocławiu przerwali pracę pracownicy PZL-Hydral, ASPY i Pilmetu, w Legnicy robotnice w ELPO, natomiast w województwie jeleniogórskim fabryka w Rakowicach Małych.

223 Tym razem władze nie odważyły się na wydanie rozkazu o użyciu broni przez milicyjne formacje. W Płocku manifestacje, bez większego oporu ze strony protestujących, rozpędzono pod wieczór. Również pod wieczór zaatakowano manifestantów w Ursusie. Brutalność milicji była tam jednak większa, a obok pałek użyto i gazów łzawiących. Do milicyjnych aresztów trafiło kilkaset osób. Do regularnych ulicznych walk doszło natomiast w Radomiu. Manifestanci stawiali początkowo znaczny opór, ale użyty przez nich bruk i cegły nie mogły skutecznie przeciwstawić się pałkom, petar- dom czy rakietom świetlnym. Wieczorem, wyposażeni w specjalistyczny, przeznaczony do likwidowania zamieszek sprzęt, ZOMO-wcy opanowali ulice miasta. Na uczestników zajść, ale i osoby całkowicie przy- padkowe, urządzano regularne łapanki. Schwytanych bito i katowano. W milicyjnych aresztach znalazło się kilka tysięcy zatrzymanych. Rozmiary protestu przestraszyły ekipę rządzącą. Już 25 czerwca Jaroszewicz, w specjalnym trans- mitowanym przez radio i telewizję oświadczeniu, ogłosił, że podwyżki zostały wstrzymane. Według ofi- cjalnej wersji sprawiła to lawina najrozmaitszych uwag, mających ulepszyć rządowy projekt. W istocie, o czym – również dzięki zachodnim rozgłośniom – wiedział cały kraj, był to wynik strajków i demonstracji. O „warchołach” i „chuliganach” mówiono natomiast przez kilka następnych dni. Pojawiły się infor- macje o rabowaniu sklepów (w Radomiu dokonywała tego specjalna ekipa funkcjonariuszy SB), o nieod- powiedzialnych ekscesach. W całym kraju „klasa robotnicza”, a w praktyce członkowie partii, urzędnicy czy najrozmaitszego autoramentu aktywiści, demonstrowali swe poparcie dla „ludowej władzy”. Na wy- reżyserowanych wiecach, których nieodzownym elementem stały się wystąpienia lokalnych partyjnych kacyków, piętnowano tych, „którzy metodami groźby i szantażu – jak ujął to I sekretarz wrocławskiego KW PZPR, Dróżdż – chuligańskimi wystąpieniami zakłócili naszą obywatelską rozmowę. Zapowiadano, że „nie ma i nie będzie w naszej Ojczyźnie demokracji dla warchołów i głupców”. Wkrótce przekonali się o tym uczestnicy protestu z Radomia i Ursusa. O ile w kraju uczestnicy strajków przenoszeni byli na gorzej płatne stanowiska czy pozbawiani pra- cy (niekiedy łączyło się to z przysłowiowym „wilczym biletem”), to w obydwu centrach strajkowych, po przejściu przez osławione „ścieżki zdrowia”, po maltretowaniu podczas wielogodzinnych przesłuchań, udział w zajściach bądź nawet podejrzenie o udział kończyło się na sali sądowej. Dowodów z reguły bra- kowało, świadczyli zatem, zwykle fałszywie, funkcjonariusze MO. Część spraw kończyła się w kolegiach orzekających do spraw wykroczeń. Inne, uznane za poważniejsze, będące elementem zastraszania i zemsty ze strony władzy, prowadziły do niewspółmiernie wysokich wyroków. Sądy surowo orzekały w Radoniu, gdzie zapadały wyroki nawet 10 lat więzienia (najwyższy wyrok w Ursusie to 5 lat pozbawienia wolności). Represje, które spadły na środowiska robotnicze, wywołały gorącą i spontaniczną reakcję społe- czeństwa, w pierwszym rzędzie intelektualistów. Przeciwko skali represywnych poczynań władz i stoso- wanym metodom protestowali ludzie wywodzący się z różnych środowisk, by wymienić ks. Jana Zieję, Jerzego Andrzejewskiego, Stefana Kisielewskiego, Edwarda Lipińskiego, Władysława Bartoszewskiego, Jana Józefa Lipskiego, Antoniego Słonimskiego, Halinę Mikołajską, Jana Olszewskiego czy Władysława Siłę-Nowickiego. Starano się otoczyć opieką – tak materialną, jak i moralną – samych represjonowanych oraz ich rodziny. Zbiegły się tu dwie najzupełniej niezależne inicjatywy. Warszawska, której animatorami byli m.in. , Dariusz Kupiecki, Mirosław Chojecki, Zofia i Zbigniew Romaszewski oraz Henryk Wujec, z Gdańską, gdzie czołowym organizatorem był . We wrześniu ta prowadzona nieoficjalnie akcja przybrała nieoczekiwaną dla władz postać. W ogło- szonym w ostatniej dekadzie września 1976 r. apelu, skierowanym do społeczeństwa i władz PRL, 14 pod- pisanych pod dokumentem tym osób (m.in.: Jerzy Andrzejewski, Jacek Kuroń, Lipski, Lipiński, Maciere- wicz, Józef Rybicki, Aniela Steinsbergowa i Wojciech Ziembiński) powiadamiało o powstaniu Komitetu Obrony Robotników. Komitet, w którym do połowy 1977 r. znajdowało się już blisko 30 osób o najrozmaitszych przeko- naniach i w różnym wieku, w warunkach „realnego socjalizmu” był czymś wyjątkowym. Opozycjoniści nie ukrywali swych nazwisk, nie utajniali adresów. Występowali w obronie tych, których reprezentowała ponoć „ludowa władza”. Z punktu widzenia jej legitymizacji był to cios, którego skutki, zwłaszcza dale- kosiężne, godziły w ustrojowe podstawy systemu. Władza, bez względu na skalę znajdujących się w jej rękach środków, musiała przejść do defensywy. Tym bardziej, że od jesieni 1978 r. rząd dusz w niepo- dzielny sposób znalazł się w rękach „przybysza z dalekiego kraju”. Polskiego papieża.

224 87. Polski papież

Po czerwcu 1976 r. ekipie Gierka, mającej przeprowadzić polski „cud gospodarczy”, brakowało jakich- kolwiek, w tym i ekonomicznych, argumentów. Symbolem załamania się proklamowanej u progu dekady linii postępowania stało się wprowadzenie, w ostatnich dniach sierpnia, kartek na cukier. Był to, jak się okazało, pierwszy krok do reglamentacji produktów. Polska wkraczała w okres długotrwałego, niezwy- kle dolegliwego dla zwykłego obywatela, kryzysu gospodarczego. Kryzysu, w obliczu którego załamanie w pierwszej połowie lat trzydziestych wydaje się być czymś zgoła niewinnym. Symptomy kryzysu odnotowywała nawet, z reguły wcześniej ustalona, statystyka. Tempo wzrostu dochodu narodowego zaczęło wpierw wyraźnie maleć, by w 1979 r. spaść o ponad dwa punkty. Wymierne straty, wynikające zwłaszcza z faktu zaprzestawania kontynuacji budów, przynosiła rozdęta ponad wszel- ką miarę polityka inwestycyjna. Rósł import, podobnie jak energochłonność produkcji. Dramatycznie spadała wydajność pracy. Wydłużały się natomiast sklepowe kolejki. Z punktu widzenia władz jedyną nadzieję na przetrwanie stwarzał systematyczny dopływ zachod- nich kredytów. Rezultaty, przy załamaniu się zarówno eksportu, jak i rynku wewnętrznego, nie kazały na siebie czekać. W końcu dekady globalne zadłużenie PRL przekroczyło 20 miliardów dolarów, a jego obsługa pochłaniała niemal wszystkie wpływy uzyskiwane z eksportu. Jeśli dodać, że wprowadzony w obrębie RWPG system tzw. „cen kroczących” stał się dodatkowym środkiem, dzięki któremu ZSRR eksploatował polską gospodarkę, obraz gospodarczych kłopotów, przełożonych na zapomniane już dziś realia codzienności, staje się bardziej czytelny. Codzienność wyznaczały zaś wszechobecne kolejki. Stało się (pojawił się wówczas zawód kolejko- wego „stacza”) dosłownie po wszystko: po meble, telewizory, armaturę sanitarną, a przede wszystkim mięso i jego przetwory. Nie wprowadzono w tych przypadkach, wzorem cukru, kartek. Lepsze gatunki można było jednak dostać tylko w specjalnych sklepach, tzw. komercyjnych, choć i w nich ustawiały się tasiemcowe kolejki. Braki rynkowe pojawiały się zresztą falami trudnymi do zracjonalizowania – w ten sposób przykładowo latem 1977 r. zabrakło nagle zadomowionej już w polskich domach używki, kawy. Rosło jedynie, do niespotykanych wcześniej rozmiarów, spożycie alkoholu. Żyło się coraz trudniej, a bez- radność władz uwidoczniła się najwymowniej w styczniu 1979 r., kiedy to opady śniegu, a potem fala mrozu sparaliżowały transport, co wywołało klęskę energetyczną. Następowały przerwy w dostawach energii elektrycznej i ciepłej wody. Wydawać się mogło, że społeczeństwo pogrąży się w apatii, a brak realnych perspektyw zmian utrwali stan swoistej beznadziei. Poczucia beznadziejności nie przełamywały coraz lepiej zorganizowane akcje, podejmowane przez wzrastające liczebnie ośrodki opozycji. Sukcesem, mierzonym kilkoma tysiącami podpisów, okazała się akcja wysyłania listów protestacyjnych w sprawie represji wobec uczestników wydarzeń w Radomiu i Ur- susie. W rezultacie tego rzeczywistego nacisku społecznego sam Gierek uznał za stosowne zwrócić się do Rady Państwa, by wystąpiła ona do sądów o zastosowanie wobec już skazanych w procesach „prawa łaski”. Istotnie, „akt łaski” wszedł w życie w pierwszych dniach lutego, dzięki czemu więzienia opuściła przeważająca część skazanych. Władze PRL zdecydowały się na ten krok z innych jeszcze, propagando- wych powodów – w tym samym czasie podjęta została decyzja o ratyfikowaniu Paktów Praw Człowieka. Przetrzymywanie w tej sytuacji w więzieniach uczestników protestów robotniczych nie było najzwyczaj- niej w świecie dogodne. Ustępstwom towarzyszyły jednak, wymierzone w środowiska opozycyjne, szykany i represje. Naj- bardziej typowymi były rewizje, konfiskata pochodzących ze społecznych zbiórek pieniędzy, zatrzy- mania na 48 godzin. Posługiwano się jednak i metodami znacznie bardziej brutalnymi. Usiłowano zastraszać, grożąc niektórym, zwłaszcza aktywnym działaczom, śmiercią. Próbowano inscenizować afery kryminalne. Uciekano się wreszcie do fizycznej przemocy, nic krępując się przy tym nawet obec- nością świadków. Opór jednak nie słabł. W marcu 1977 r. pojawiła się druga, po KOR, zorganizowana grupa, która przybrała nazwę Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROBCiO). I tu deklarację założycielską sygnowano w sposób jawny, a uczynili to m.in. , Karol Głogowski, Stefan Niesiołowski,

225 Antoni Pajdak, ks. Ludwik Wiśniewski, Wojciech Ziembiński oraz – myślący już o powołaniu do życia partii politycznej – . Symboliczną wymowę miał natomiast złożony pod deklaracją podpis gen. Mieczysława Borutę-Spiechowicza. W maju struktura opozycyjna zawiązała się w środowisku studenckim. Był nią Studencki Komitet Solidarności, utworzony po zamordowaniu, według powszechnej opinii przez funkcjonariuszy SB, kra- kowskiego studenta Stanisława Pyjasa. Jeszcze w tym samym roku akademickim SKS-y powstały w in- nych krajowych ośrodkach akademickich. Poważną rolę w przełamywaniu utrzymującej się wciąż bariery strachu odgrywały ukazujące się „poza zasięgiem cenzury” pisma. Co więcej, od początku 1977 r. zaczęła funkcjonować, znakomicie za- konspirowana, pierwsza w całym obozie Niezależna Oficyna Wydawnicza (NOWA). Wprowadzenie do obiegu już nie tylko czasopism, ale i książek, było tylko kwestią czasu. Represje i oszczercze kampanie propagandowe nie zdołały zamknąć środowiskom opozycyjnym ust. Sięgano też po coraz to nowe, nośne formy protestu. Szczególnie dobitnym przykładem stała się, rozpo- częta w końcu maja, głodówka solidarnościowa z uczestnikami czerwcowych wydarzeń, którzy podjęli ją w więzieniu, prowadzona w warszawskim kościele św. Marcina. W tym samym czasie do władz na- pływały coraz to nowe, zbiorowe protesty. Obok intelektualistów podpisywali je już i robotnicy, i chłopi. Zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne naciski (m.in. dzięki akcjom Amnesty International) sprawiły, że władza po raz kolejny uznała za wskazane się cofnąć. We wrześniu 1977 r. weszła w życie amnestia. Cel, który postawił przed sobą KOR, został tym samym osiągnięty, komitet nie rozwiązał się jednak, lecz rozszerzył swą formułę, przekształcając się w Komitet Samoobrony Społecznej „KOR”. Schyłek 1977 r. to poszerzenie w pierwszym rzędzie niezależnych wydawniczych inicjatyw. Swe ana- lizy publikowało wciąż wąskie, ale opiniotwórcze Polskie Porozumienie Niepodległościowe (powołane do życia wiosną 1976 r. przez Zdzisława Najdera). Obok literackiego „Zapisu” funkcjonował, od paź- dziernika, realizujący podobne założenia „Puls”. W styczniu 1978 r. do odbiorcy dotarł pierwszy numer kwartalnika politycznego „Krytyka”, tytułem nawiązującego do galicyjskiej inicjatywy z przełomu wie- ku. „Krytyka” konkurowała poniekąd z organem ROBCiO, „Opinią”. Ruch wydawniczy zadomowił się również w ośrodkach pozawarszawskich, czego wymownym dowodem stały się lubelskie „Spotkania” i gdański „Bratniak”. Swoistym zaś zwieńczeniem owych działań było powołanie do życia w styczniu 1978 r. Towarzystwa Kursów Naukowych (TKN), jego inicjatorzy, m.in. Bogdan Cywiński, Jerzy Jedlicki i Jan Strzelecki, wychodzili z założenia, że upowszechnianie niezafałszowanej wiedzy, szczególnie z za- kresu nauk społecznych i szeroko rozumianej humanistyki, jest równie ważne, co spektakularne akcje propagandowe. Zbliżenie opozycyjnych środowisk intelektualnych do robotników zaowocowało wreszcie na jednym jeszcze, jak się okazało, niezwykle ważnym polu. Szczególnym impulsem stał się nawiązujący do tradycji PPS „Robotnik”, kolportowany w kilkunastu tysiącach egzemplarzy. Na jego łamach którego pojawiła się idea powołania do życia niezależnych od władzy związków zawodowych. Trudno orzec, czy był to rze- czywiście bodziec bezpośredni, w każdym razie w lutym 1978 r. pierwszy komitet Wolnych Związków Zawodowych (Kazimierz Świtoń, Roman Kściuczek) powstał w Katowicach. W końcu kwietnia, z ini- cjatywy Błażeja Wyszkowskiego, podobny komitet powstał w Gdańsku. I choć inicjatywy te w pierwszej fazie były mało dynamiczne, również z powodu zarówno represywnych, jak też infiltracyjnych poczynań władz, to jednak odegrały one wkrótce wyjątkową rolę. Stało się to możliwe dzięki wydarzeniu, które z polskiego punktu widzenia wręcz namacalnie zmieniło bieg historii. Wydarzenia, które miało miejsce 16 października 1978 r. Wcześniej, 6 sierpnia, zmarł papież Paweł VI. Wybrany w końcu miesiąca kardynał Albino Luciani, jako Jan Paweł I, zasiadał na tronie Piotrowym zaledwie 33 dni. Zebrani na kolejnym conclave kardyna- łowie przełamali kilkuwiekową tradycję, czyniąc głową kościoła Rzymsko-katolickiego przybysza „z kraju dalekiego”, metropolitę krakowskiego, Karola Wojtyłę. Od 16 października Jana Pawła II. Radość, która po tej wiadomości ogarnęła Polskę, była zjawiskiem w gruncie rzeczy powszechnym. W szczególny sposób papieski wybór świętował Kraków, gdzie pochodom młodzieżowym towarzyszyło bicie historycznego „Zygmunta”. Władze, oficjalnie przynajmniej, również demonstrowały zadowolenie, podczas zaś uroczystej inauguracji pontyfikatu w Watykanie zjawił się przewodniczący Rady Państwa, Henryk Jabłoński. Dla nikogo jednak nie ulegało wątpliwości, iż wydarzenie to wpłynie na losy rodzin- nego kraju nowego Papieża.

226 Do Polski Jan Paweł II zamierzał powrócić, jako pielgrzym, już w maju 1979 r., na uroczystości zwią- zane z 900-setną rocznicą śmierci św. Stanisława. Ostatecznie władze wyraziły zgodę na tę wizytę w termi- nie późniejszym, od 2 do 10 czerwca. Trasa pielgrzymki wiodła przez Warszawę, Gniezno, Częstochowę, Oświęcim, Kalwarię Zebrzydowską, Wadowice, Nowy Targ do Krakowa. Bezpośrednie spotkania z Oj- cem Świętym gromadziły niezliczone, milionowe tłumy, przebiegały zaś w niezwykle podniosłej i godnej atmosferze. Po raz pierwszy Polacy mogli „policzyć się”, przekonać naocznie o sile narodowo-religijnej wspólnoty. Papież występował nie tylko w roli głowy Kościoła, ale głoszącego słowa prawdy przewod- nika. Prawdy jakże odległej od zakłamanego obrazu rzeczywistości, serwowanego przez komunistyczną propagandę. Tej prawdy, której świadectwo społeczeństwo polskie dało w sierpniu 1980 r.

227 88. Sierpień ’80

Papieska wizyta nie wywołała natychmiastowych skutków. Z pozoru życie, po czerwcowej euforii, wróciło do tradycyjnych, utartych kolein. Ekipie partyjno-rządowej wciąż wydawało się, że zdoła przeczekać najgorsze. Przy braku szerszych perspektyw sięgnięto więc do tradycyjnego, wielokrotnie realizowanego w dziejach PRL schematu – wpierw zjazdowa konsolidacja partii, a potem kolejne wy- reżyserowane wybory. VIII zjazd PZPR zwołano ostatecznie, po organizacyjnych perturbacjach, w pierwszej połowie lutego 1980 r. Wydawać się mogło, że partia jest w istocie dominującą w kraju siłą, delegaci na zjazd reprezen- towali bowiem już ponad trzymilionową rzeszę członków. Ilość partyjnych legitymacji nie świadczyła jednak o skali społecznego poparcia, a ogląd rzeczywistości, dokonywany z trybuny zjazdowej, był nie tylko sprzeczny ze stanem realnym, ale i przysłowiowym zdrowym rozsądkiem. Kraj rozwijał się ponoć wspaniale, w społeczeństwie kwitła w najlepsze „ideowo-patriotyczna jedność”, perspektywy zaś, pomimo „przejściowych trudności” (o których zresztą napomykano jedynie półgębkiem), były świetlane. Jedynym sygnałem, że na szczytach władzy jednak coś się dzieje, było wyeliminowanie z partyjnego kierownictwa Jaroszewicza, który w ten sposób poniósł odpowiedzialność za ciąg gospodarczych niepowodzeń. Na drugą osobę po Gierku wyrastać zaczął natomiast . W miesiąc po zjeździe odbyły się „wybory”. Według oficjalnych danych do urn udało się niemal 99% uprawnionych, jednak frekwencja wyborcza, zwłaszcza w dużych miastach, była wyraźnie niższa. Nie przeszkodziło to władzom w fetowaniu kolejnego „sukcesu”. Sejm potwierdził też przesunięcia na szczytach władzy, sygnalizowane podczas zjazdu partyjnego. Premierem, w miejsce Jaroszewicza, został Babiuch, a liczbę jego zastępców ograniczono do pięciu. Rządowe roszady nie były w stanie zmienić rzeczywistości. Nie była w stanie dokonać tego i opozycja, rozrastająca się liczebnie, ale i tak stanowiąca jedynie społeczny margines. Nową jakością stało się pojawie- nie, we wrześniu 1979 r., stworzonej przez Leszka Moczulskiego Konfederacji Polski Niepodległej (KPN), pierwszej w krajach bloku działającej jawnie, acz bez koniecznych prawnych zezwoleń, partii politycznej. W swym programowym tekście, „Rewolucji bez rewolucji”, Moczulski głosił, maksymalistyczny nawet z punktu widzenia środowisk opozycyjnych, program zakładający walkę o pełną niepodległość. Zakładał on nieuchronność rozpadu systemu, stwarzającą możliwość powtórnego „wybicia się” na niepodległość. Aktywizowały się też opozycyjne grupy wśród robotników. Świadectwem determinacji była wyjątko- wo uroczyście obchodzona rocznica grudniowej masakry na Wybrzeżu i powołanie do życia w gdańskim „Elektromontażu” Komisji Robotniczej. Odpowiedzią władz stało się dyscyplinarne wyrzucenie z pracy w gdańskiej Stoczni Anny Walentynowicz i Andrzeja Kołodzieja, natomiast z „Elektromontażu” – Lecha Wałęsy. Osób, które w kilka miesięcy później odegrały istotną rolę podczas wydarzeń, wywołanych cichą podwyżką cen mięsa i wędlin, wprowadzoną w życie 1 lipca 1980 r. Władze zdawały sobie sprawę, że decydują się na niezwykle niebezpieczną dla siebie grę. Ceny wzra- stały zatem w momencie, gdy możliwość wybuchu masowych protestów była znacznie ograniczona, 1 li- piec bowiem był z reguły początkiem wakacji i wyjazdów wypoczynkowych. Samą operację cenową sta- rano się zbagatelizować, bowiem poinformował o niej oficjalnie nie przedstawiciel rządu, ale wiceprezes „Społem”. Nie podano też ani jej skali, ani zakresu. Nadzieje ekipy rządzącej okazały się jednak płonne. Strajki, co prawda rozproszone, wybuchły naza- jutrz, 2 lipca. Trudno było dostrzec wyraźne centrum strajkowe, gdyż pracę przerwali robotnicy w wielu ośrodkach: w Ursusie, Sanoku, Tarnowie, Ostrowie Wielkopolskim, Włocławku, Mielcu, Rzeszowie czy Tczewie. Robotnicy ograniczali się do żądań o charakterze ekonomicznym. Domagano się zatem bądź rezygnacji z podwyżki, bądź podwyżek płac. Gdzieniegdzie pojawił się też postulat powrotu do starych, zmienionych również w tym samym czasie, norm. Charakterystyczne, że zarówno postulaty płacowe, jak i odnoszące się do norm, były przez poszczególne dyrekcje niemal natychmiast spełniane. Władzom wydawało się, że w ten właśnie sposób zdołają ugasić tlący się dopiero ogień. Łatwe ustępstwa ze strony administracji zakładowej powodowały, iż iluzorycznym stawały się na- dzieje władz na stabilizację rynku. Spowodowały natomiast wysuwanie żądań przez kolejne zakłady

228 pracy. Postulaty strajkowe powoli zaczynały też zmieniać swój charakter. Domagano się, by strajku- jący otrzymali gwarancję bezpieczeństwa, i to na piśmie. W świdnickiej Wytwórni Sprzętu Komuni- kacyjnego, gdzie strajk wybuchł 9 lipca, pojawił się postulat, aby dodatki rodzinne osiągnęły taki sam poziom, jak dodatki wypłacane dla rodzin milicjantów. Były to akcenty o wyraźnie już politycznym charakterze. Władze kontynuowały swą politykę ustępstw. Na użycie siły nie decydowano się. Uwidoczniały się wyraźne różnice interesów grupowych. Brakowało wreszcie, spokojnie spędzającego urlop w ZSRR, sa- mego Gierka. Strajki, początkowo sporadyczne, rozlewały się zatem coraz szerzej. Na początku drugiej dekady lipca zamieniły się one na obszarze Lubelszczyzny w strajk powszechny. W stolicy regionu po- rzuciły pracę służby komunalne, pracownicy komunikacji miejskiej, przedsiębiorstw przemysłowych, budowlanych i transportowych. Wieść o strajku rozniosła się przy tym na całą Polskę, bowiem niezwykle czynną rolę odegrali w nim lubelscy kolejarze. Strajk lubelski ugaszono spełnieniem żądań płacowych, gwarancjami bezpieczeństwa dla jego uczestników, wreszcie zgodą na rozwiązanie rad zakładowych i przeprowadzenie do nich nowych wyborów. Te ewidentne ustępstwa władz miast przerwać, jedynie wzmogły falę strajkową. W ostatniej dekadzie lipca strajki przetaczały się dosłownie przez cały kraj. Ogarnęły one Stalową Wolę, powtórnie Ostrów Wielkopolski, dotarły też na Dolny Śląsk. Na przełomie drugiej i trzeciej deka- dy lipca strajkowali tam wpierw górnicy z Lubińsko-Głogowskiego Okręgu Miedziowego, a od 24 lipca przerwały bądź groziły przerwaniem pracy wrocławskie załogi Fadromy, Pafawagu, Inco, Elwro, Hut- menu i Dolmelu. Robotnicy z trzech wydziałów tego ostatniego zakładu zażądali 20% premii, wyrówna- nia (wzorem Świdnika) zasiłków rodzinnych do poziomu zasiłków wypłacanych MO i SB, 100% zasiłku chorobowego, poprawy warunków BHP i polepszenia zaopatrzenia. W tym samym dniu rozpoczęły się strajki w oddziałach Zakładów Elektroniki Motoryzacyjnej w Świdnicy i Dusznikach w województwie wałbrzyskim oraz w Namysłowie w sąsiednim województwie opolskim. We Wrocławiu strajk rozszerzył się na kolejny zakład, „Archimedes”. W końcu lipca fala strajkowa dotarła wreszcie, w szerszym, aniżeli uprzednio zakresie, na Wybrzeże. Centrum stała się Gdynia, a przede wszystkim jej port. W kolejnych, już sierpniowych dniach, przerywały pracę zakłady łódzkie, a od 11 sierpnia stanęła komunikacja miejska w Warszawie. W połowie drugiej dekady sierpnia strajki powróciły również do Wrocławia, jednak sytuacja uległa jakościowej zmianie, gdy 14 sierpnia rozpoczął się strajk w Stoczni Gdańskiej. Bezpośrednim powodem wybuchu strajku były tym razem nie sprawy płacowe, ale żądania przy- wrócenia do pracy Anny Walentynowicz. Komitet Strajkowy, w składzie którego znalazł się również już wkrótce odgrywający w nim czołową rolę Lech Wałęsa, domagał się ponadto wzniesienia pomnika ofia- rom wydarzeń grudniowych, znacznej, bo dwutysięcznej , podwyżki płac, zrównania do milicyjnego poziomu zasiłków rodzinnych i bezpieczeństwa dla strajkujących. Władze, godząc się na przywrócenie do pracy i Walentynowicz, i Wałęsy, zbudowanie pomnika i gwarancję bezpieczeństwu, odmówiły tym razem w kwestiach podwyżki i podniesienia poziomu świadczeń rodzinnych. Nie ulega wszakże wątpli- wości, że poprzeczka płacowa, ustawiona przez stoczniowców, uznana została za nazbyt wysoką. W dniu następnym strajk na Wybrzeżu rozszerzył się (przystąpiła do niego m.in. komunikacja miejska), ale 16 sierpnia – po przyznaniu 1500 złotych podwyżki i wprowadzeniu dodatku drożyźnia- nego – komitet strajkowy stoczni postanowił strajk zakończyć. Załoga zaczęła rozchodzić się do domów. Ostatecznie zdeterminowana grupka stoczniowców (m.in. Jerzy Borowczak) skłoniła stosunkowo nie- wielką część załogi do kontynuowania akcji, tym razem o charakterze solidarnościowym. Do Komitetu powrócił też Wałęsa, a gdy w nocy z 16 na 17 sierpnia, po przybyciu delegatów z innych gdańskich za- kładów, zawiązał się Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, stanął na jego czele. MKS już 17 sierpnia sformułował listę 21 postulatów, którą w dniu następnym złożono na ręce gdań- skiego wojewody. W pierwszym z nich domagano się akceptacji „niezależnych, od partii i pracodawców wolnych związków zawodowych”. MKS skupiał już wówczas ponad 150 zakładów, a jego pracami kiero- wało prezydium, w którym obok Wałęsy i Walentynowicz znaleźli się m.in. Joanna i Andrzej Gwiazdo- wie, Andrzej Kołodziej i Bogdan Lis. W dniu złożenia postulatów strajk ogarnął też Szczecin. I tam utworzono MKS i opracowano własną listę postulatów, w znacznym stopniu zbieżną z gdańskimi, choć szerszą, liczącą bowiem aż 36 pozycji. Dzień później MKS powstał w Elblągu, a fala strajkowa, o zasięgu której starały się przekazywać infor-

229 macje nękane aresztowaniami prewencyjnymi środowiska opozycyjne, powoli zaczynała przybierać i w innych rejonach Polski. Strajk na Wybrzeżu można było bądź usiłować pacyfikować przy użyciu siły, bądź próbować negocja- cji. Po pierwszej całkowicie nieudanej próbie, związanej z misją wicepremiera Tadeusza Pyki, jego miejsce zajął, mający już doświadczenia nabyte w Lublinie inny wicepremier, Mieczysław Jagielski, do Szczeci- na udał się natomiast Kazimierz Barcikowski. Robotników Wybrzeża wspierali już jednak eksperci – do Gdańska, jako pierwsi, udali się m.in. , Bogdan Cywiński i Andrzej Wielowieyski. Rządowi negocjatorzy próbowali początkowo przewlekać rozmowy, oczekując również na wyniki przetasowań na szczytach władzy (24 sierpnia Babiucha na stanowisku premiera zastąpił Józef Pińkow- ski). Zwłoka ta okazała się dla władz zabójcza. Już 26 sierpnia strajk powszechny ogarnął Wrocław, gdzie ukonstytuował się ogarniający wkrótce swymi wpływami cały Dolny Śląsk MKS. Kolejne komitety straj- kowe zaczęły powstawać w Krakowie, Łodzi, Rzeszowie, Bielsku-Białej, Koszalinie, Poznaniu. Wreszcie 29 sierpnia strajk solidarnościowy rozpoczął się w kopalni „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu, w samym górnośląskim bastionie Gierka. Rozpoczynał się czas 16 miesięcy „Solidarności”. Inaugurowały go zaś Porozumienia.

230 89. 16 miesięcy „Solidarności”

Cz. 1. Porozumienia

Porozumienia sierpniowo-wrześniowe były wynikiem poczynań negocjacyjnych komisji rządowych i skupionych w Międzyzakładowych Komitetach Strajkowych reprezentacji robotniczych, wspieranych przez niezależnych ekspertów. Jako pierwsze, już 30 sierpnia, podpisano Porozumienie w Szczecinie. W ostatnich dniach sierpnia władzom zależało na pośpiechu. Fala strajkowa ogromniała, toteż spo- dziewano się, że uzgodnienia szczecińskie staną się wobec niej pierwszą tamą, wpływając zarazem na złagodzenie znacznie bardziej kategorycznie formułowanych postulatów gdańskich. Trudno się zatem dziwić, że podpisany w Szczecinie dokument daleki był od precyzji. Wieloznaczny, umożliwiający roz- maite interpretacje, był bez wątpienia sukcesem strajkujących, ale nie oznaczał porażki władz. Niejednoznaczność zapisu widoczna była zwłaszcza w pierwszym punkcie Porozumienia. Władze wyraziły zgodę na możliwość powstawania samorządnych Związków Zawodowych, „które będą miały socjalistyczny charakter zgodnie z konstytucją PRL”. W tekście zabrakło dwu ważnych pojęć – nie mó- wiono, czy związki będą „wolne” bądź „niezależne”. Na dodatek tryb ich tworzenia (Komitety Strajkowe po zakończeniu akcji stawały się Komisjami Robotniczymi rozpisującymi „w miarę potrzeb” wybory do władz związkowych) nie wykluczał wkomponowania w stare, CRZZ-owskie struktury. Niejasne w gruncie rzeczy były wszystkie punkty odnoszące się do spraw politycznych. Władze po- zostawiły sobie furtkę umożliwiającą pociągnięcie w sprzyjających okolicznościach do odpowiedzialności karnej przywódców strajku (w przypadku popełnienia podczas ich trwania przestępstw politycznych), podobnie jak dodatkowymi warunkami obwarowano zgodę na zaniechanie represji wobec środowisk opozycyjnych. Ogólnikami zbyto też kwestię cenzury i stosunków z Kościołem. Określono natomiast dokładny termin wzniesienia pomnika dla ofiar grudnia 1970 r., przyobiecano przywrócenie do pracy tych, których zwolniono za udział w strajkach w minionej dekadzie, wreszcie zobowiązano się do gene- ralnej podwyżki płac, podniesienia rent i emerytur oraz wprowadzenia w życie programu mieszkanio- wego, który umożliwiłby skrócenie okresu oczekiwania do pięciu lat. Kompromis szczeciński nie wpłynął jednak, pomimo oczekiwań władz, na gdańskie rozstrzygnięcia. Wieczorem, 31 sierpnia, przed ekranami telewizorów zasiadła dosłownie cała Polska. Uroczyście podpisy- wano wówczas, parafowane w godzinach popołudniowych, kolejne, bodaj najważniejsze, Porozumienie. Tekst Porozumienia Gdańskiego, według opinii Jerzego Holzera, „był znacznie bardziej jednoznacz- ny i szedł dalej od tekstu szczecińskiego”. W pierwszym rzędzie dotyczyło to kwestii o charakterze po- litycznym. Już w pierwszym punkcie dokumentu podpisanego przez Jagielskiego i Wałęsę stwierdzono, że funkcjonujące w PRL związki zawodowe nie spełniły „nadziei i oczekiwań pracowników”. W tej sytu- acji uznano za celowe „powołanie nowych, samorządnych związków zawodowych, które byłyby auten- tycznym reprezentantem klasy pracującej”. MKS przekształcał się tym samym w Komitet Założycielski nowej struktury związkowej, natomiast władza zobowiązywała się, że zostanie ona zarejestrowana poza obrębem oficjalnej CRZZ-owskiej centrali. Za tym istotnym rozstrzygnięciem poszły dalsze, równie istotne. Po raz pierwszy w dziejach „real- nego socjalizmu” władze uznały prawo do strajku, przy czym odpowiednie regulacje znaleźć się miały w nowej ustawie o związkach zawodowych. W bulwersującej wciąż społeczeństwo sprawie cenzury wła- dze zobowiązały się, że w przeciągu trzech miesięcy do sejmu trafi projekt ustawy, znacznie ograniczający zasięg jej ingerencji. Na nowych zasadach, przy uwzględnieniu kontroli społecznej, miały funkcjonować też środki masowego przekazu, a niejako od zaraz w każdą niedzielę miano transmitować przez radio mszę. Do pracy wracali wszyscy zwolnieni za udział w strajkach w latach siedemdziesiątych, podobnie jak relegowani z uczelni studenci. Rozstrzygnięcia doczekał się również podnoszony niemal od początku strajków problem zrównania zasiłków rodzinnych do poziomu wojska i milicji (władze zobowiązały się do przedstawienia w tej sprawie konkretnego programu). Kierunek przekształceń na płaszczyźnie spo- łeczno-politycznej wyznaczał zaś generalny zapis, zgodnie z którym władze zobowiązały się do „pełnego przestrzegania swobody wyrażania przekonań w życiu publicznym i zawodowym”.

231 Zobowiązania władz w kwestiach ekonomicznych sprowadzały się do próby wkomponowania w re- alia gospodarcze zapisów zawartych w 21 postulatach. Żądanie podstawowe, by władze podjęły „realne działania mające na celu wyprowadzenie kraju z sytuacji kryzysowej”, zaspokojono obietnicą przyspiesze- nia prac nad reformą gospodarczą, przy czym władze miały określić i opublikować „w ciągu najbliższych miesięcy podstawowe założenia tej reformy”. Reforma miała opierać się „na zasadniczo zwiększonej sa- modzielności przedsiębiorstw i rzeczywistym uczestniczeniu samorządu robotniczego w zarządzaniu”. Swym zasięgiem miała objąć również wieś, choć tam jej kierunek ujęto jedynie w zgłoszony przez MKS postulat stworzenia „trwałych perspektyw dla rozwoju chłopskiego gospodarstwa rodzinnego – podsta- wy polskiego rolnictwa”. Z innych kwestii o charakterze ekonomicznym władze zobowiązały się do stopniowych podwyżek płac we wszystkich grupach pracowniczych, aczkolwiek z preferencją dla zarabiających najniżej. W ściśle określonym horyzoncie czasowym miano natomiast podjąć decyzje w sprawie wprowadzenia wolnych sobót, przedłużonego płatnego urlopu macierzyńskiego, zapewnienia odpowiedniej ilości miejsc w żłob- kach i przedszkolach, poprawy warunków pracy Służby Zdrowia, obniżenia granicy wieku emerytalnego, wreszcie poprawy zaopatrzenia, zwłaszcza w mięso „z uwzględnieniem ewentualnej możliwości wpro- wadzenia systemu kartkowego”. Ostatnie z wielkich Porozumień podpisano 3 września w Jastrzębiu (po nim doszło jeszcze do uzgod- nień w Hucie „Katowice”, gdzie odpowiedni protokół uzgodniono 11 września). Podstawą tego dokumen- tu było 21 postulatów gdańskich i tamtejsze Porozumienie, toteż dotyczyło ono w gruncie rzeczy spraw odnoszących się do branży górniczej, a w pierwszym rzędzie zniesienia systemu czterobrygadowego i wprowadzenia, poczynając od 1 stycznia 1981 r., wszystkich wolnych sobót i niedziel. Dokumenty te, w rozumieniu powracających od 1 września do normalnej pracy załóg, stały się fundamentem globalne- go porozumienia. Porozumienia Społecznego. Władza inaczej jednak, niż robotnicy, postrzegała wymu- szony na niej kompromis. O realizację zawartych w porozumieniach zapisów już nazajutrz trzeba było walczyć. Dotyczyło to w pierwszym rzędzie prawa do tworzenia nowych, niezależnych i samorządnych związków zawodowych. Pomimo apelu przewodniczącego gdańskiego MKS, Lecha Wałęsy, do pracy nie powróciły wszystkie załogi. Podjęły ją tylko te, które czuły się związane z regionalnymi czy też ponadregionalnymi ośrodkami i były przekonane, że nowe związki powstawać mogą nie tylko na Wybrzeżu, ale w całej Polsce. Wątpli- wości pojawiły się przede wszystkim tam, gdzie w sierpniu nie doszło do strajków. W wielu zakładach sytuację zaogniały dodatkowo konflikty, częstokroć zadawnione, pomiędzy załogami a przedstawicielami nadzoru. Na tym tle w pierwszych dniach września przez Polskę przetoczyła się kolejna fala strajkowa. Prawo do zakładania niezależnych związków na obszarze całego kraju zapewniało, ostatnie zawarte z władzą, Porozumienie Katowickie. Władze, choć usiłowały za wszelką cenę podtrzymywać coraz bar- dziej słabnące struktury CRZZ, z których rozpoczął się masowy odpływ członków, nie były już w stanie zablokować pojawiania się kolejnych organizacji związkowych. Akcją tworzenia nowego związku kie- rowały, usytuowane z reguły w większych miastach, MKS-y, przekształcone w Międzyzakładowe Komi- tety Założycielskie (MKZ). Już od 1 września – poza Wybrzeżem – MKZ funkcjonował we Wrocławiu (kierował nim Jerzy Piórkowski), od 4 września MKZ „Mazowsze” w Ursusie (na czele ze Zbigniewem Bujakiem), od 5 września w Łodzi (Andrzej Słowik), 10 września w Lublinie, 11 września w Poznaniu. Przy czym, co należy podkreślić, struktury te grupowały zakłady nie według przynależności branżowej, lecz terytorialnej. Co, dodajmy na marginesie, stało się w nieodległej przyszłości zarzewiem czysto kom- petencyjnych sporów. Na razie jednak należało rozstrzygnąć dylemat, czy nowy ruch składać się będzie z autonomicznych, regionalnych struktur, czy też zdoła wyłonić z siebie ogólnopolską centralę. Wątpli- wości, a nie były one małe, przecięto ostatecznie 17 września podczas ogólnopolskiego spotkania przed- stawicieli poszczególnych MKZ-ów. Za tym, by do rejestracji pójść „jako jedna ogólnopolska struktura”, jako pierwszy przekonywał ze- branych w Gdańsku delegatów doradca MKZ „Mazowsze”, mecenas . Wsparł go, wystę- pując w imieniu Wrocławia oraz współpracujących z nim dolnośląskich MKZ-ów, Karol Modzelewski. Głównym oponentem był Wałęsa. Przewodniczącego gdańskiego MKZ-u nie przekonało ostrzeżenie Modzelewskiego, iż „Wybrzeże popełni samobójstwo, jeśli się od reszty Polski oderwie”, ale – już wów- czas elastyczny – zmienił swe stanowisko podczas znacznie bardziej kameralnej dyskusji z udziałem po- jedynczych przedstawicieli komitetów założycielskich.

232 17 września w Gdańsku niezależny samorządny związek zawodowy przyjął też nazwę. Spotkanie odbywało się w czasie, gdy zarządy główne poszczególnych związków skupionych w CRZZ na wyścigi przekształciły się w organizacje „niezależne” i „samorządne”. Pomysłodawca, Modzelewski, wychodził zatem z założenia, iż wręcz „narzucała się potrzeba nazwy, która by nas odróżniała i uniemożliwiała nieporozumienia”. Związkowi potrzebne było zatem słowo-symbol. Podyktował go zaś charakter strajku sierpniowego i nazwa strajkowego biuletynu gdańskiej Stoczni. W ten sposób narodziła się „Solidarność”. Od września w obrębie systemu komunistycznego, ale wbrew niemu, rodził się zatem nowy, niespo- tykany do tej pory ruch. Władze PRL (na ich czele, jako szef PZPR, stanął od 6 września, po odsunięciu Gierka, Stanisław Kania) nie bardzo w pierwszym momencie wiedziały, jaką przyjąć taktykę, czy wpierw opanować go, a następnie rozbić, czy sobie podporządkować. Rozpoczął się zatem okres, gdy negocjacje przeplatały sią z konfrontacją.

233 90. 16 miesięcy „Solidarności”

Cz. 2. Negocjacje i konfrontacje

W momencie, gdy delegaci MKZ-ów zdecydowali o powołaniu do życia jednolitej, ogólnopolskiej struk- tury, w szeregach NSZZ „Solidarność” znajdowało się, według szacunków, od 3 do 3,5 miliona członków. Na czele ciała kierującego poczynaniami Związku, Krajowej Komisji Porozumiewawczej, stanął Lech Wałęsa, a pierwszym jej zadaniem było doprowadzenie do formalnej rejestracji NSZZ „Solidarność”. Odpowiedni wniosek, jako Komitet Założycielski, KKP złożyła 24 września w warszawskim Sądzie Wo- jewódzkim. Niebawem okazało się jednak, iż statut, w oparciu o który miał funkcjonować nowy Zwią- zek, budzi najrozmaitsze zastrzeżenia władz. To, co miało być czysto technicznym zabiegiem, stawało się przedmiotem wymuszanej przez władzę konfrontacji. Władza, wobec fermentu w szeregach PZPR i systematycznego wzrostu liczby członków „Solidarności”, nadal znajdowała się w odwrocie. O tym, kto cieszy się rzeczywistym poparciem społeczeństwa, najwymowniej świadczył przebieg ogólnopolskiego strajku ostrzegawczego, o charakterze solidarnościowym, przeprowadzonego 3 paź- dziernika. Formalnym powodom była opieszałość władz w realizowaniu zapisów Porozumień (zwłaszcza w kwestiach płacowych). Powodem rzeczywistym – ostateczne przełamanie, zwłaszcza w regionach czy nawet zakładach, które nie uczestniczyły w strajkach sierpniowych, swoistej bariery lęku, utrudniającej formowanie się struktur nowego Związku. Istotnie, masowy, a zarazem zdyscyplinowany udział załóg w całej akcji był istotnym, dynamizującym wzrost solidarnościowych szeregów, bodźcem. Sukces ogólnopolskiego strajku ostrzegawczego sprawił, iż władze, nie decydując się na bezpośrednie starcie, sięgnęły po środki formalno-prawne. Przejawem tej taktyki stał się werdykt rejestracyjny, podjęty 24 października. NSZZ „Solidarność” wpisany został do rejestru związkowego, jednak jego statut, bez kon- sultacji z zainteresowanymi, został zmieniony. Najważniejsze „poprawki” odnosiły się do prawa do strajku, ale szczególne oburzenie wzbudził fragment, który do związkowego dokumentu wprowadzał zasadę „prze- wodniej roli partii”. Związek zagroził kolejnym ogólnopolskim strajkiem generalnym (w tle kryzysowi wokół rejestracji towarzyszyła już głodówka protestacyjna reprezentantów kolejarskiej „Solidarności”, prowadzona we wrocławskiej lokomotywowni, nabrzmiewały również konflikty związane z położeniem pracowników służby zdrowia, oświaty i kultury). W efekcie władze partyjno-rządowe, po rozmowach przeprowadzonych 31 października, wycofały się ze swoich decyzji. Ostatecznie 10 listopada protest Związku został uwzględ- niony przez Sąd Najwyższy. Poprawki ze statutu zostały usunięte, aczkolwiek załącznikami do niego stały się odpowiednie fragmenty Porozumienia Gdańskiego i dokumenty, na które w Porozumieniu powoływały się strony. W czasie negocjacji uzyskano też zgodę władz na uruchomienie własnego, ogólnopolskiego tygodnika. Kompromis statutowy nie eliminował, a jedynie odwlekał czas bezpośredniego starcia. Władze sta- rały się zatem nie dopuszczać do zalegalizowania nowych struktur, organizujących środowiska pozaro- botnicze, (dotyczyło to rolników i studentów) oraz prowokowały najrozmaitsze konflikty lokalne. Było to i sprawdzanie determinacji członków „Solidarności”, i próba uwikłania ruchu w masę rozproszonych starć, w konsekwencji owocujących tak pożądanym przez władzę zmęczeniem związkowego przeciwnika. Władza nie brała wszakże pod uwagę faktu, te zagrożenie bezpieczeństwa nawet szeregowego członka Związku (tak jak miało to miejsce w przypadku aresztowania osób odpowiedzialnych w „Mazowszu” za wydrukowanie „tajnej” instrukcji prokuratora generalnego, Czubińskiego) wywołuje niespotykane uprzednio odruchy solidarności, że poczynania takie odbierano powszechnie jako „atak na Związek”. Na frontalny atak władze miały jednak coraz mniej siły. Coraz realniejsza stawała się zatem, podobnie jak w 1968 r. w Czechosłowacji, „bratnia pomoc”. Same władze, paktując ze Związkiem, przygotowywały od trzeciej dekady października własny „wariant siłowy”. Specjalny zespół, złożony z oficerów Sztabu Generalnego ściśle współpracując z ekspertami z MSW, opracowywał, na rozkaz gen. Jaruzelskiego, plan wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Wstępny plan był gotów już w listopadzie, ale kierowany przez premiera Józefa Pińkowskiego Komitet Obrony Kraju uznał cały pomysł za zbyt ryzykowny. „Solidarność” rosła w siłę, a władza traciła grunt pod nogami. W tej sytuacji w grudniu Jaruzelski dowiedział się podczas wizyty w Moskwie, iż w ciągu tygodnia „bratnie armie” (ZSRR,

234 CSRR i NRD) są w stanie przekroczyć granice Polski. Kreml liczył wówczas na brak czujności drugiego su- permocarstwa, USA, gdzie dokonywała się właśnie wymiana ekipy rządzącej, jednak niezwłoczna interwen- cja prezydenta Cartera (dzięki Zbigniewowi Brzezińskiemu), wsparta autorytetem Jana Pawła II sprawiła, że radzieccy przywódcy zrezygnowali z myśli o interwencji zewnętrznej na rzecz wykorzystania sił, które znajdowały się w dyspozycji władz polskich. Jedyny problem, z punktu widzenia Kremla, tkwił w tym, że potrzeba na to było znacznie więcej czasu. Co oznaczało, że polska „kontrrewolucja” będzie się rozszerzać. Przeciętny obywatel PRL nie był w gruncie rzeczy świadomy zagrożeń zewnętrznych, wydaje się też, że poważnie nie brały go pod uwagę kierownicze gremia „Solidarności”. W każdym razie w grud- niu sytuacja wewnętrzna zdawała się stabilizować, choć wyraźnie można było dostrzec symptomy zała- mania gospodarczego. Wielkim przeżyciem było natomiast, transmitowane przez telewizję, odsłonięcie 16 grudnia Pomnika Poległych Stoczniowców. Po dziesięciu latach oddano hołd i sprawiedliwość tym, którzy zginęli z rozkazu „ludowej władzy”. Uspokojenie okazało się krótkotrwałe. W pierwszych dniach nowego, 1981 r., rozpoczął się kolej- ny spór. Tym razem o wolne soboty. Władze, ewidentnie łamiąc zapisy Porozumień, zapowiadały jedy- nie zwiększenie ich ilości, a nie, zgodnie z ustaleniami jastrzębskimi, wprowadzenie od Nowego Roku wszystkich sobót jako dni wolnych od pracy. Ekipa partyjno-rządowa starała się postawić przywód- ców związkowych przed fatalną dla nich alternatywą: albo odrzucenie propozycji rządowej połączone z oskarżeniom o świadome pogłębianie trudności gospodarczych, albo milcząca zgoda, co groziło utratą zaufania u członków Związku. Zaczęły się też mnożyć konflikty lokalne – na Podbeskidziu, w Jeleniej Górze, w Ustrzykach Dolnych, wreszcie na początku trzeciej dekady stycznia do okupacyjnego strajku, domagając się rejestracji Niezależnego Zrzeszenia Studentów (NZS), przystąpili studenci łódzcy. Fala strajkowa, nad którą przestawało panować kierownictwo Związku, zaczęła rozlewać się na całą Polskę. Władze, podsycając lokalne starcia (wśród członków „Solidarności” zaczęło wytwarzać się przekona- nie, że ustępstwa, nawet w drobnych z pozoru sprawach, można wymusić jedynie przy pomocy strajku), gotowały się do rozprawy. Za krok zmierzający w kierunku konfrontacji uznać należy więc powierzenie stanowiska premiera gen. Jaruzelskiemu, aczkolwiek jego apel o „90 spokojnych dni” odczytany został jako wyciągnięcie ręki do narodowej zgody. Apel okazał się typową zasłoną dymną. Przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego postę- powały naprzód. Operację miały ułatwić, rozpoczęte 16 marca na terenie całej Polski, wielkie manewry wojsk Układu Warszawskiego. Potrzebna była jednak, skuteczniejsza od poprzednich, prowokacja. Doszło do niej 19 marca w Bydgoszczy. Na sesji Wojewódzkiej Rady Narodowej, a właściwie tuż po niespodzie- wanym przerwaniu jej posiedzenia, pobici zostali, w niezwykle brutalny sposób, zaproszeni jako goście działacze „Solidarności”, a pośród nich stojący na czele tamtejszego MKZ Jan Rulewski. Oliwy do ognia dodawały kłamliwe i agresywne działania propagandy, toteż KKP, traktująca wpierw incydent jako pro- wokację wymierzoną… w Jaruzelskiego, szybko zaostrzyła swe stanowisko, domagając się wyjaśnienia zajścia, ukarania winnych, proklamując zarazem na 27 marca strajk ostrzegawczy i zapowiadając w cztery dni później przystąpienie do strajku powszechnego. Próba sił wypadła dla ekipy partyjno-rządowej fatalnie. Strajk ostrzegawczy przybrał niespotykane dotąd, i to nie tylko w skali bloku, rozmiary. Co więcej, poparcie dla żądań „Solidarności” wyraziła w spe- cjalnych deklaracjach i rezolucjach, znacząca liczba podstawowych organizacji partyjnych, w których co- raz szersze rozmiary przybierał opozycyjny wobec kierownictwa ruch tzw. „struktur poziomych”. I choć w Polsce zjawił się sam marszałek Kulikow, a manewry trwały aż do 7 kwietnia, do starcia nie doszło. Cofnęły się władze, ale cofnęło się też kierownictwo Związku. 30 marca doszło do kompromisu. Strajk generalny został odwołany, władze natomiast zobowiązały się do wyjaśnienia rzeczywistego przebiegu wydarzeń bydgoskich i wyciągnięcia wniosków natury personalnej. Deklarowano również rozwiązywa- nie wszelkich spornych kwestii drogą rokowań. Kompromis, kwestionowany przez część związkowych radykałów, społeczeństwo w zdecydowanej większości przyjęło z ulgą. Aż do lata Związek mógł zatem skoncentrować się na sprawach wewnętrznych (wybory do władz, problemy tzw. „regionalizacji”, czyli zasięgu wpływów regionalnych struktur, organi- zowaniu obiegu wewnątrzzwiązkowej informacji, unormowania spraw szkoleń), PZPR zaś przygotowy- wała się do swego nadzwyczajnego zjazdu. I choć warunki bytowania wciąż się pogarszały (w kwietniu wprowadzono kartki na mięso), stopień społecznego optymizmu powoli rósł. Droga jednak, zamiast ku normalizacji, wiodła do konfrontacji.

235 91. 16 miesięcy „Solidarności”

Cz. 3. Droga do konfrontacji

Stabilizacja, w którą po zażegnaniu konfliktu bydgoskiego chciała wierzyć zdecydowana większość spo- łeczeństwa, szybko okazała się czymś pozornym. Już w maju tu i ówdzie (Otwock, Białystok, Katowice) dochodziło do wybuchów zniecierpliwienia, przejawiających się w atakach na przedstawicieli władzy (w Otwocku wręcz oblężono posterunek milicji) i w ekscesach gruncie rzeczy zakłócających publiczny porządek. Wydarzenia te były dyskretnie inspirowane, toteż lokalne ogniwa Związku nie bez słuszno- ści dopatrywały się w nich elementu prowokacji. Atmosferę podgrzewały też pogłębiające się trudności rynkowe, a w pierwszym rzędzie dotkliwie odczuwalny brak papierosów – niektóre załogi groziły w tej sytuacji strajkiem. Swoją cegiełkę dokładały też środki masowego przekazu, gdzie tematem dyżurnym stał się motyw bezczeszczenia grobów żołnierzy radzieckich i poświęconych pomników Armii Czerwo- nej. Charakterystyczne, że sprawców owych przestępstw nigdy nie udawało się zidentyfikować, a przy tym informowano o incydentach, które… się nie wydarzyły. W maju opisywany tu trend był trudno dostrzegalny, przesłoniły go bowiem dwa, niezwykle dra- matyczne, wydarzenia. Do pierwszego z nich doszło 13 maja, w Rzymie. Turecki terrorysta, Ali Agca, dokonał wówczas zamachu na życie Jana Pawła II. Nie zastanawiano się wówczas, kto mógł pokierować uzbrojoną ręką mordercy, choć nikt nie miał w gruncie rzeczy wątpliwości, kto z udanego zamachu od- niósłby korzyść. W całej Polsce zapełniły się natomiast kościoły, w których celebrowano msze w intencji powrotu Ojca świętego do zdrowia. Napięcie, wywołane obawami o stan zdrowia papieża, zamieniło się w głęboki smutek po śmierci kardynała Wyszyńskiego (28 maja). Nastrój żałobny mieszał się z obawą, czy miejsce Prymasa Tysiąclecia, z którego autorytetem liczyć się musieli rządzący, zajmie ktoś, kto okaże się równie niezastąpionym mediatorem i moralnym przewodnikiem społeczeństwa. Ostatecznie w pierwszej dekadzie lipca następcą zmarłego Prymasa został biskup Józef Glemp. W niektórych kwestiach spornych władze ustępowały. W pierwszym rzędzie zezwolono, by rozpo- czął legalną działalność Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Rolników Indywidualnych „Soli- darność” (12 maja), natomiast na początku czerwca uchylony został areszt tymczasowy w odniesieniu do więzionych od września 1980 r. przywódców Konfederacji Polski Niepodległej. Wreszcie w całkiem sporej ilości ośrodków lokalnych pozbywano się ze stanowisk tych reprezentantów władz, których ko- rupcyjnych czy bulwersujących opinię publiczną poczynań nie udawało się zatuszować. W obozie władzy uaktywniały się tymczasem ośrodki nawołujące publicznie do zaostrzenia kursu i rozprawy ze Związkiem. W KC PZPR nurt ten reprezentowali przede wszystkim Stefan Olszowski, Ta- deusz Grabski i Albin Siwak. Poza ośrodkiem warszawskim z propozycjami skrajnych rozwiązań zaczęło występować, powstałe w połowie maja, Katowickie Forum Partyjne, będące w zamyśle przeciwwagą dla tzw. „struktur poziomych”, usiłujących doprowadzić do oddolnej kooperacji pomiędzy PZPR a „Soli- darnością”. Jeśli dodać, że w początkach czerwca powstrzymania „kontrrewolucji” domagało się w liście skierowanym do KC PZPR kierownictwo ZSRR, stało się jasne, że lipcowy zjazd polskich komunistów nie przyniesie rozstrzygnięć, mogących satysfakcjonować milionowe rzesze członków NSZZ „Solidarność”. Domniemanie to po zakończeniu nadzwyczajnego, IX zjazdu PZPR, okazało się w pełni zasadne. Z pozoru, podobnie jak i w kwestiach personalnych, zmieniło się niewiele (I sekretarzem pozostał Kania), jednakże droga ku reformom systemowym, do których zmierzali pozostający na zjeździe w mniejszości delegaci wywodzący się ze „struktur poziomych”, została zablokowana. Realne natomiast możliwości działania zyskali zwolennicy unicestwienia „Solidarności”. Zjazd PZPR miał również i dodatkowy kontekst. W lipcu gwałtownie pogorszyło się zaopatrzenie, co z jednej strony wynikało z biurokratycznego niedowładu w systemie reglamentacyjnym, z drugiej zaś wiązało się z gromadzeniem przez władze zapasów na wypadek realizacji scenariusza konfrontacyjnego. To, co wywołało najostrzejsze protesty, dotyczyło zapowiedzi obniżenia – i to o 1/5 – wysokości przy- działów kartkowych na mięso, co od 23 lipca stało się faktem. Wcześniej już, zwłaszcza w ośrodkach, gdzie znaczący odsetek zatrudnionych stanowiły kobiety, takich jak Łódź, dochodziło do spontanicznych

236 „marszów głodowych” i niekontrolowanych przez władze Związku strajków. W tej sytuacji kierownictwo „Solidarności”, w obrębie którego coraz wyraźniej uaktywniali się działacze o radykalnych poglądach, musiało reagować w sposób jednoznaczny. Ostatecznie zdecydowano się na rokowania z władzą, wspie- rane ograniczonymi akcjami protestacyjnymi. Jednakże kontekst rozmów (w tym słynny „spór o zakręt”, do którego 3 sierpnia doszło w Warszawie, kiedy to milicja zablokowała drogę pojazdom MZK, mają- cym zamiar przejechać pod gmachem KC PZPR) wyraźnie wskazywał, że władzom przestało zależeć na kompromisie. Ostatecznie negocjacje zostały zerwane, a ton propagandowy określał teraz nowy rzecznik prasowy rządu, Jerzy Urban: judzenie przeplatało się już ze słabo tylko maskowaną groźbą. W lawinie doraźnie wywoływanych potyczek oraz starć stronie związkowej brakowało wręcz cza- su, by skonstruować przyszłościowy, strategiczny plan działania. Powszechnie sądzono, że moment taki nadejdzie w trakcie pierwszego zjazdu NSZZ „Solidarność”, na którym po raz pierwszy w czasach PRL delegaci wyłonieni zostali przy pełnym przestrzeganiu demokratycznych procedur. Zjazd musiał też przynieść odpowiedź na zasadnicze, niezwykle doniosłe pytanie: czy „Solidarność” pozostaje w ramach czysto związkowych, czy też akceptuje oficjalnie publicznie pełnioną rolę – ruchu społecznego. Przeprowadzane w dwu turach, a rozpoczęte 5 września obrady, skupiły na sobie powszechną uwagę, Zebrali się przecież przedstawiciele niemal dziesięciomilionowego Związku, a zatem siły, jaką w PRL nikt nie był w stanie dysponować. To poczucie siły wpływało na tok obrad (przedłużających się głównie z po- wodu dosłownego respektowania najuciążliwszych nawet formalnych wymogów) i ton przyjmowanych uchwał. Dokumentem najważniejszym, przyjętym już podczas II tury (26 września – 7 października), był program „Samorządnej Rzeczypospolitej”, program harmonijnego rozwoju kraju, solidarnej pracy dla jego dobra; pracy, która respektując podstawowe ogólnoludzkie wartości, umożliwiałaby kroczenie w przyszłość drogą odmienną i od tej, jaką narzucał „realny socjalizm”, i tej, jaką wymuszał system ka- pitalistyczny. „Solidarność” proponowała oryginalną, trzecią drogę. Drogę, dodajmy, która nigdy nie została wypróbowana. Największe kontrowersje, choć nie tyle na samym zjeździe, co w reakcjach propagandy, wzbudził jednak nie dokument programowy, lecz przyjęte już podczas I tury „Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej”. Obradujący w Gdańsku delegaci „Solidarności” wyrażali w nim wiarę w zwycięstwo idei wolnego ruchu związkowego w skali całego bloku, w to, że „już niedługo wasi i nasi przedstawiciele będą mogli się spotkać celem wymiany związkowych doświadczeń”. Partyjna propaganda, nie tylko zresztą w PRL, uznała „Posłanie” za wezwanie do demontażu systemu, za wygodny pretekst do zintensyfikowa- nia swych ataków, mających przygotowywać już grunt do zlikwidowania Związku. Decyzja o wprowa- dzeniu stanu wojennego zapadła bowiem pomiędzy I a II turą zjazdu, 13 września, podczas posiedzenia Komitetu Obrony Kraju. Uzasadniał ją zaś nowy szef MSW, jeden z najbliższych współpracowników Ja- ruzelskiego, gen. Czesław Kiszczak. Trend konfrontacyjny uległ wyraźnemu zaostrzeniu. Pojawiać zaczęły się, i to już w trakcie obrad I tury zjazdu „Solidarności”, coraz to nowe ogniska zapalne. Zaogniła się sytuacja w górnictwie, władze ostatecznie zaniechały działań zmierzających do wykrycia rzeczywistych sprawców prowokacji bydgo- skiej, usiłowano też wciągnąć Związek w „wojnę papierosową”, związaną z zapowiedzią podwyżek cen tytoniu. Wreszcie wydane 16 września oświadczenie KC PZPR w niezwykle brutalny sposób atakowało „Solidarność”, zarzucając stronie związkowej jednostronne złamanie Porozumień, co miało prowadzić do grożącej rozlewem krwi konfrontacji. Kierownictwo Związku, naciskane przez radykalizujących się dosłownie z dnia na dzień działaczy szczebla zakładowego, usiłowało zachować kontrolę nad sytuacją. Na czele Związku nie stały już władze tymczasowe, lecz wyłonione przez zjazd. Przewodniczącym Komisji Krajowej, w składzie której znalazło się sporo nowych twarzy, pozostawał, wybrany Przewodniczącym już w pierwsze turze, Lech Wałęsa. Po przeciwnej stronie władza porządkowała swe szeregi. W połowie października stanowisko I se- kretarza KC PZPR objął, po wymuszonym ustąpieniu Kani, Jaruzelski. Była to niespotykana dotąd kumu- lacja w jednym ręku władzy, władzy obejmującej wojsko, rząd i partię. Mało kto wszakże przypuszczał, że milowymi wręcz krokami zbliżał się już czas zamachu grudniowego.

237 92. Zamach grudniowy

Propaganda partyjno-rządowa przedstawiała zjazd „Solidarności” konsekwentnie jako wstęp do de- montażu systemu, do restauracji kapitalizmu. Proces ten miała inspirować garstka „kontrrewolucyjnych awanturników”, toteż i przywódcy PZPR, i szeregowi członkowie partii powinni przeciwstawić się zmie- rzającemu w niebezpiecznym kierunku rozwojowi wydarzeń. Według ustępującego przecież na paździer- nikowym plenum z funkcji I sekretarza KC PZPR Stanisława Kani „myślą przewodnią wszystkich naszych działań musi być nade wszystko obrona socjalizmu przed kontrrewolucyjnym zagrożeniem, ochrona bytu narodowego i kontynuacja linii porozumienia”. Partyjny dygnitarz linię tę pojmował jako „szerokie porozumienie wszystkich, którzy nie są przeciw socjalizmowi, którzy chcą działać na rzecz pomyślno- ści naszej wspólnej ojczyzny”. Ustami nowego I sekretarza władza przestrzegała jednak, iż „możliwości odwrotu zostały już wyczerpane”. Sugerowało to ewentualność sięgnięcia po środki nadzwyczajne, choć zarówno działacze Związku, jak i zwykli obywatele w gruncie rzeczy takiego rozstrzygnięcia po prostu nie brali pod uwagę. Tymczasem jesienią sytuacja w kraju stawała się coraz bardziej napięta. Podsycały ją władze, wy- korzystując przede wszystkim fatalną sytuację gospodarki i celowo sprokurowaną katastrofę zaopa- trzeniową. Jakiekolwiek działania, podjęte przez Związek, a dyktowane potrzebą kompromisu, o co dopominali się na zjeździe „Solidarności” zaniepokojeni perspektywą konfrontacji niektórzy liderzy i doradcy, były bezcelowe, gdyż „Solidarność” coraz jednoznaczniej stawała przed alternatywą: unice- stwienie lub bezwarunkowa kapitulacja. W obrębie Związku, pomimo poczucia zagrożenia, nie zro- zumiano do końca intencji władz. Być może nie chciano ich zrozumieć, być może przeszkadzało temu poczucie własnej siły. Jakkolwiek było, zlekceważono ewidentne sygnały o przygotowywaniu się przez władze do ostatecznej rozprawy. Pierwszym sygnałem była wiadomość o przedłużeniu służby żołnierzom ostatniego rocznika. Wła- dze Związku nie reagowały – jedynie Zarząd Regionu Dolny Śląsk przyjął 19 października przygotowany przez Kornela Morawieckiego tekst apelu do żołnierzy Wojska Polskiego. „Nikt i nie – tłumaczono – ża- den podstęp i żaden rozkaz nie mogą Was skierować przeciw robotnikom i chłopom, przeciw „Solidar- ności””. I dodawano: „Mówi się, że przedłużono Wam służbę dlatego, że społeczeństwu zagraża zima. Nie mówi się, że zatrzymuje się Was w wojsku dlatego, bo partyjnemu aparatowi, który doprowadził do ruiny gospodarkę, zagraża program „Solidarności””. Twórca apelu, Morawiecki, trafnie rozpoznał faktyczne intencje autorów decyzji przedłużającej służbę wojskową. Co ciekawsze jednak, wątpliwości nie miała i wrocławska ulica. Anonimowa sonda wrocławskiej popołudniówki zanotowała oto charakterystyczną opinię: „Ja byłem w wojsku w 1956. Też nam przedłużali – najpierw o miesiąc, potem o dwa. Na zewnątrz mówiło się o pomocy w gospodarce, a w koszarach powoli szykowali nas na wieszanie ludzi pracy”. We Wrocławiu przynajmniej więc dostrzeżono problem. Sam apel, podobnie jak inne, podobne mu, wystąpienia, miał jedynie po prostu charakter magiczny. Do żołnierzy w ściśle izolowanych koszarach w gruncie rzeczy nie mógł dotrzeć. Nie pociągał też za sobą jakichkolwiek praktycznych kroków mogą- cych zabezpieczyć przed atakiem i w rezultacie osłabiał czujność, stwarzał złudne poczucie zażegnania niebezpieczeństwa. Było to coś na podobieństwo wykreślenia omówionego punktu z zebrania związkowe- go – przyjęcie rezolucji czy apelu oznaczało, że sprawa została załatwiona i można przestać się o nią martwić. Kolejnym symptomem stały się wydarzenia w Katowicach (20 października) i Wrocławiu (dzień później), gdzie specjalne jednostki ZOMO zatrzymały ekipy informacyjne Związku. Same, niezwykle sprawnie zresztą przeprowadzane akcje, miały wszelkie cechy zamierzonej prowokacji. Przeprowadzano je w godzinach popołudniowych, w obecności sporego, zainteresowanego nadawanymi przez głośniki audycjami, tłumu. Wszystko wskazuje na to, że władzom zależało na sprowokowaniu ulicznych starć (o zamieszkach we Wrocławiu informował nawet, ewidentnie mijając się z faktami, dziennik telewizyjny), do których nie doszło tylko w wyniku nadludzkich niemal wysiłków działaczy związkowych. Swoistą próbą generalną stało się natomiast zorganizowanie na mocy decyzji rządu z 23 październi- ka – wojskowych grup operacyjnych. Działać miały one przede wszystkim w terenie, w małych miastach

238 i wiejskich gminach (szybko pojawiły się również w dużych aglomeracjach). Według zapowiedzi propa- gandowych miały one wspomagać organa administracji publicznej i gospodarczej, a przede wszystkim tropić i tępić przejawy marnotrawstwa i korupcji. Społeczeństwo oswajano z myślą, iż wojsko funkcjo- nować może w jego interesie poza koszarami, i choć wysiłki komisarzy w mundurach były w praktyce żadne, o ich dokonaniach trąbiła wciąż telewizja, radio i prasa. Władze same zresztą mogły czuć się zaniepokojone rosnącą po raz kolejny falą strajkową (przy czym akcje zaczynały się wymykać kontroli kierownictwa Związku), której typowymi przejawami były Żyrar- dów i strajk okupacyjny w radomskiej WSI, wywołujący akcje solidarnościowe na innych uczelniach. Ogólnopolski, jednogodzinny strajk ostrzegawczy, przeprowadzony 28 października, pokazał jednak, że poparcie dla „Solidarności”, aczkolwiek nadal potężne, zaczyna słabnąć. Znacznie większe obawy wzbudzi- ły natomiast próby rugowania komórek PZPR z zakładów pracy i przeprowadzane tu i ówdzie referenda, których uczestnicy w przeważającej większości opowiadali się za rozwiązaniem sejmu, opracowaniem nowej, demokratycznej ordynacji wyborczej i wyeliminowaniem z konstytucji zapisu o przewodniej roli PZPR. Skrajne zmęczenie społeczeństwa mogło przerodzić się wszak bądź w apatię, bądź doprowadzić do wybuchów, gwałtownych i niekontrolowanych. Kierownictwo związkowe starało się za wszelką cenę doprowadzić do czasowej bodaj stabilizacji. „Gaszono” dzikie strajki. Publicznie – również na łamach „Tygodnika Solidarność” – głoszono potrzebę kompromisu. Wreszcie 4 listopada doszło do trójstronnego spotkania: gen. Jaruzelski, prymas Glemp i przewodniczący KK Wałęsa, które, zgodnie ze wspólnym komunikatem, było pożyteczne i stwarzało możliwość przygotowania dalszych, merytorycznych konsultacji. I choć według optymistycznej oce- ny Prymasa rozmowy te miały owocować „dla kraju i poza krajem dla dobra Ojczyzny i Narodu”, to jednak działacze związkowi, i to nie tylko „radykałowie”, spoglądali bardzo sceptycznie na owe trój- stronne dokonania. Wezwania do narodowej zgody dla ratowania gospodarki kraju miały już niewiele wspólnego z rze- czywistym rozwojem sytuacji. „Solidarności” udało się wygasić, z wyjątkiem z radomskim, główne ogniska strajkowe, ale nie zmieniło to ani taktyki władz, ani nie wpłynęło na zrewidowanie podjętej już decyzji o wprowadzeniu w najdogodniejszym dla siebie momencie stanu wojennego. Przybywało zatem, a nie ubywało, potencjalnych elementów konfrontacyjnych. Szczególnie ostro władze przeciwstawiały się żą- daniu Związku, wspartego dynamiczną akcją plakatowo-napisową („Zejdziemy z murów, gdy wejdziemy na anteny i ekrany”), o stały dostęp do środków masowego przekazu, a w pierwszym rzędzie radia i tele- wizji. Przebieg negocjacji pomiędzy stroną związkową a rządem wskazywał również na usztywnianie się stanowiska władz. W tej perspektywie gwałtowne zaostrzenie się sytuacji w ostatniej dekadzie listopada nie było w gruncie rzeczy zaskoczeniem. Scenariusz konfrontacji, dla związkowych czy ujmując rzecz szerzej, opozycyjnych elit, nadal pozo- stawał nieczytelny. Tymczasem już 24 listopada Jaruzelski referował marszałkowi Wiktorowi Kulikowowi stopień gotowości podległych mu sił do wprowadzenia stanu wojennego. Z perspektywy czasu okazało się, że potrzebne były już tylko trzy elementy: test sprawności, znalezienie pretekstu i uprzedzenie moż- liwej czy choćby tylko potencjalnej związkowej kontrakcji. Test przeprowadzono w Warszawie, na terenie Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej. Od 25 listopada trwał tam strajk okupacyjny, zorganizowany przez jej słuchaczy, będący protestem przeciwko projektom ustawy o szkołach wyższych (zgodnie z nim stałaby się ona szkołą wojskową bez możliwości istnienia demokratycznego samorządu). Nie licząc się z radykalnymi deklaracjami, składanymi przez niektórych działaczy związkowych, 2 grudnia specjalne oddziały milicji zaatakowały budynek, na dachu szkoły wy- sadzono nawet powietrzny desant. „Solidarność”, wbrew zapowiedziom, na siłę nie odpowiedziała siłą. Test wypadł dla władz pomyślnie. Pretekstem stał się przebieg obrad Komisji Krajowej, która 3 grudnia spotkała się w Radomiu. Nie- mal wszyscy spośród zabierających głos, z Wałęsą włącznie, posługiwali się radykalną retoryką. W ostry, jednoznaczny sposób formułowano również uchwały. Władzy zarzucano celowe podsycanie niepokojów, a prowadzone ze Związkiem rozmowy w sprawie osiągnięcia porozumienia narodowego uznano za „pa- rawan osłaniający przygotowanie do ataku” na „Solidarność”. Zagrożono też, że w przypadku uchwale- nia przez sejm nadzwyczajnych uprawnień dla rządu, Związek zorganizuje 24-godzinny ogólnopolski strajk protestacyjny. W gruncie rzeczy i ton wystąpień, i wypływające z nich wnioski nie powinny być dla władzy czy społeczeństwa zaskoczeniem, tym razem jednak przebieg obrad, w spreparowanej wersji

239 wielokrotnie emitowanej w radiu i telewizji, miał przekonać, że to właśnie „Solidarność” dążą do kon- frontacji, zamierzając przejąć w swe ręce władzę. Ostatnim elementem był wybór najdogodniejszego, z punktu widzenia władzy, terminu akcji. Zde- cydowano się przystąpić do niej w nocy z 12 na 13 grudnia, wykorzystując m.in. fakt zgromadzenia się w Gdańsku Komisji Krajowej i wyprzedzając zaplanowane na 17 grudnia przez Region „Mazowsze” ma- sowe protesty uliczne przeciwko poczynaniom władz. I choć obrady Komisji toczyły się już w napiętej atmosferze, choć – póki nie odcięto łączności – dochodziły sygnały o masowych ruchach wojska i milicji, wszystko to jednak składano na karb wojny psychologicznej. Nie wyobrażano sobie, że dojdzie do starcia frontalnego. Opuszczający obrady „krajówki” działacze nie wiedzieli, że wkraczają w pierwszą noc stanu wojennego, pierwszą noc przegranej bitwy.

240 93. Stan wojenny

Cz. 1. Przegrana bitwa

Niespełna na godzinę przed północą z 12 na 13 grudnia spóźnieni przechodnie, zwłaszcza w dużych miastach, ze zdziwieniem obserwowali wzmożony ruch prywatnych, osobowych samochodów. Nikt nie domyślał się jeszcze, że zmierzają one pod konkretne adresy, a ich pasażerowie to cywilni i mundurowi pracownicy SB i MO. W ten sposób jeszcze przed formalnym wprowadzeniem stanu wojennego, dokony- wano pierwszych aresztowań oraz internowań. Zapełniały się pomieszczenia w komendach milicyjnych, do których, obok działaczy „Solidarności”, trafiali członkowie najrozmaitszych organizacji społecznych (głównie katolickich) czy nawet aktywiści struktur poziomych PZPR. Do godzin rannych internowano w ten sposób niemal 7 tysięcy osób. Ranek, 13 grudnia, zaskakiwał. Milczały telefony. Nie udawały się próby uruchomienia telewizora. Z radia płynęła muzyka poważna . Sytuacja stawała się klarowna od momentu wysłuchania radiowego i telewizyjnego przemówienia, wygłoszonego przez Jaruzelskiego i wielokrotnie powtarzanego. Jego zda- niem Polska znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie – groził jej chaos, anarchia, a ekstremiści związkowi gotowali się do fizycznej rozprawy z tymi, którzy sprawowali władzę. Jedynym wyjściem było zatem wprowadzenie stanu wojennego (zgodnie z konstytucją możliwe było jedynie ogłoszenie stanu wyjątkowego), władzę zaś przejmowała w swe ręce tajemnicza Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, wkrótce przez ulicę przezwana „Wroną”. Ostatnia próba obrony komunizmu w Polsce nie liczyła się nie tylko z duchem, ale nawet literą usta- nowionego przecież przez samych rządzących prawa. Dekret o stanie wojennym i wynikające z niego szczegółowe regulacje zatwierdziła, już po dokonanym fakcie, zgromadzona w alarmowym trybie Rada Państwa. Było to, dodajmy, w gruncie rzeczy usankcjonowanie puczu wojskowego. Jako jedyny oponował reprezentujący PAX Ryszard Reiff. Na mocy owych przepisów wprowadzono zatem godzinę milicyjną, znacznie ograniczono możliwości swobodnego poruszania się, wprowadzono całkowity zakaz strajków i manifestacji, zmilitaryzowano zakłady pracy, wreszcie zawieszono działalność praktycznie wszyst- kich organizacji społecznych. Społeczeństwo miało zostać ubezwłasnowolnione i zastraszone. Wszelki opór – złamany siłą. Zaskoczenie było niemal kompletne. Internowano praktycznie całe kierownictwo Związku, choć zatrzymania przebywających w Gdańsku członków Komisji Krajowej dokonano dopiero około drugiej w nocy. W aresztach milicyjnych znalazła się też przeważająca część działaczy średniego, zakładowego szczebla – ocaleli ci, których akurat nie zastano w domu bądź też, gdy zorientowano się w rozmiarach i charakterze akcji, zostali ostrzeżeni. Na wolności pozostał m.in wiceprzewodniczący „Solidarności” Mirosław Krupiński oraz przywódcy dwu największych regionów – „Mazowsza” Zbigniew Bujak i „Dol- nego Śląska” Władysław Frasyniuk. W przypadku, gdyby nastąpił „atak na Związek”, zakładowe struktury „Solidarności” miały przystą- pić do strajku generalnego o charakterze okupacyjnym. Stosować miano jedynie bierny opór, toteż blo- kada informacyjna z jednej, a brak zakładowych przywódców z drugiej strony znacznie ułatwiły akcję specjalnym oddziałom ZOMO, wyposażonym w ciężki sprzęt bojowy i gotowych nawet do użycia broni. A jednak opór, i to na stosunkowo szeroką skalę, miał miejsce. Jego centrum znajdowało się w Stoczni Gdańskiej, gdzie znalazł się kierowany przez Krupińskiego Krajowy Komitet Strajkowy. W ośrodkach lokalnych powstawać zaczęły Regionalne Komitety Strajkowe – jeden z najsilniejszych, wrocławski, obrał na swą siedzibę sąsiadujące ze sobą „Pafawag” i „Domel”. Niektórzy liderzy, jak Andrzej Słowik w Łodzi, próbowali nawoływać do manifestacji z siedziby związkowej, co skończyło się aresztowaniem. Strajki wszakże, szczególnie w dużych zakładach, łamano z najwyższy trudem. Na ulicach miast zamarła w praktyce komunikacja, toteż pierwszą troską władz stanu wojennego stało się jej przewrócenie, by w ten sposób zlikwidować powszechnie widoczny symbol istniejącego opo- ru. Potem brygady ZOMO ruszały pod kolejne zakłady pracy. Po wezwaniach do przerwania strajku, ostrzeżeniach i upłynięciu terminu ultimatum czołgi i transportery opancerzone forsowały bramy bądź

241 ogrodzenia, zatrzymywano obecnych w zakładzie (część internowano, innych odsyłano do domów), brutalnie łamiąc wszelkie próby czynnego oporu. Używano gazów łzawiących, niekiedy pozorowano ostrzał artyleryjski (ze ślepych pocisków ostrzelano 23 grudnia Hutę Katowice), wreszcie, 16 grudnia w czasie szturmu na kopalnię „Wujek” od pocisków oddziału specjalnego ZOMO zginęło 9 górników, a kilkunastu innych zostało rannych. Rozpędzano też – czyniły to głównie siły ZOMO, wojsko pełniło rolę swoistego drugiego rzutu – próby ulicznych manifestacji, w trakcie których tłum podejmował nie- kiedy walkę. Najdłużej trwało pacyfikowanie załóg górniczych, tych zwłaszcza, które zdecydowały się na podjęcie strajku okupacyjnego pod ziemią. Do 22 grudnia strajkowali w ten sposób górnicy z tyskiego „Ziemowita”, natomiast aż do 28 grudnia ich sąsiedzi z kopalni „Piast”. Generalnie rzecz ujmując pierw- sza, strajkowa faza bitwy zakończyła się po tygodniu sukcesem władz. I choć niekiedy, z powodu kilka- krotnie wznawianego strajku, zwalniano dyscyplinarnie całe załogi i zamykano zakład, choć przywódców strajków skazywały sądy doraźne na kary długoletniego więzienia (ewenementem stało się skazanie na 10 lat uczestniczki strajku w Szkole Morskiej w Gdyni, Ewy Kubasiewicz), do normalizacji było bardzo daleko. Opór musiał znaleźć ujście w nowych, dostosowanych do sytuacji, formach. Zwłaszcza, iż wieści, które do zaszokowanego społeczeństwa docierały z zewnątrz, brzmiały pokrzepiająco. Na zamach grudniowy wyjątkowo zgodnie, potępiając jego inicjatorów, zareagowały zachodnie demokracje. Najbardziej zdecydowanie wystąpił prezydent Stanów Zjednoczonych, Ronald Reagan, inicjator „dnia solidarności” z polskim społeczeństwem. Na PRL spadły sankcje gospodarcze, społe- czeństwo zaś zostało wsparte rozległą i dobrze zorganizowaną akcją charytatywną, w której przodo- wały Francja, RFN i kraje skandynawskie. W Brukseli podjęło działalność oficjalne przedstawicielstwo „Solidarności”. O Związek upominały się zachodnie centrale, Międzynarodowa Organizacja Pracy. Przeciwko represjom protestowali intelektualiści, artyści, nawet politycy. Systematycznie słowa otuchy kierował też z Watykanu Papież. Społecznej sympatii nie mogły budzić też posunięcia ekonomiczne władz stanu wojennego. Drastycz- nie, bo niemal o 250%, wzrosły w początku 1982 r. ceny żywności. Podniesiono – o ponad 150% – ceny opału i energii. Zwiększono, co prawda, i płace, jednakże pogorszenie warunków życia było dotkliwe i po- wszechnie odczuwalne. Próby zastraszania, poprzez masowe zwolnienia czy najrozmaitsze akcje „weryfi- kacyjne” (głównie w administracji, środowisku dziennikarskim, sądownictwie i na obszarze szkolnictwa), nie przynosiły oczekiwanych przez władze rezultatów. Co więcej, zachowania środowisk opiniotwórczych (bojkot proklamowany przez aktorów, demonstrowanie opozycyjnych czy choćby nonkonformistycznych postaw przez świat nauki) podtrzymywały wolę oporu. W pierwszych miesiącach stanu wojennego wyjątkowo wyraźnie, a zarazem klarownie, rysował się podział na „my” i „oni”. Z niemal powszechnym potępieniem spotykali się ci, którzy otwarcie opowiadali się po stronie władzy. Dotyczyło to jednak przede wszystkim dużych aglomeracji. W mniejszych ośrod- kach czy na wsi odradzały się, wytłumione w dobie jawniej działalności Związku, lokalne powiązania czy „układy”. W każdym razie, niekiedy w szczególny sposób, manifestowano swój sprzeciw, na przykład poprzez noszenie czytelnych symboli, niekiedy z odległym, nawet sięgającym czasów powstania stycznio- wego rodowodem, ale i bardzo współczesnych (np. „oporniki”); poprzez tłumne wychodzenie na spacer w czasie nadawania dziennika telewizyjnego (zwyczaj ten upowszechniono najpierw w podlubelskim Świdniku). Poprzez zapalanie, o ściśle określonej porze, świeczek w oknach budynków. Społeczny opór miał wszakże i bardzo konkretny, ludzki wymiar. Niezwykle troskliwą opieką otoczo- no rodziny internowanych i aresztowanych. Pomagali sąsiedzi, tajne struktury Związku, Kościół (jeszcze w grudniu powołany został do życia Prymasowski Komitet Osobom Pozbawionym Wolności, a potem odpowiednie komitety w diecezjach i parafiach). Pojawiały się – znów przeważnie w większych mia- stach – najrozmaitsze inicjatywy samokształceniowe. Skutecznie, poprzez uruchomienie podziemnych drukarń – od „ramek” po na wpół profesjonalne inicjatywy – przełamany został monopol informacyjny władzy. Co więcej, w Warszawie i niektórych innych ośrodkach miejskich zdołano wyemitować w eter audycje radiowe. Grudniowa, dotkliwa porażka Związku nie okazała się końcem „wojny polsko-jaruzelskiej”. Prowa- dził ją przede wszystkim wciąż rozbudowywany aparat represji, bowiem PZPR została w praktyce spa- raliżowana, również poprzez masowy zwrot partyjnych legitymacji. I choć optymistyczny slogan „zima wasza, wiosna nasza” nie mógł się jednak spełnić, społeczny opór, pomimo pozorów „normalizacji”, tę- żał. Od stycznia pozostali na wolności działacze szczebla krajowego usiłowali też koordynować działania

242 konspiracyjne, wpierw stabilizując centra dyspozycyjne w swych regionach, a potem usiłując stworzyć jednolitą, ogólnopolską reprezentację. Ostatecznie 22 kwietnia 1982 r. utworzona została Tymczasowa Komisja Koordynacyjna. Reprezentowane były w niej najsilniejsze ośrodki oporu –Warszawa (Bujak), Gdańsk (Bogdan Lis), Wrocław (Frasyniuk) i Nowa Huta – Kraków (Władysław Hardek). Podstawowym problemem pozostawał wybór właściwej taktyki – bądź obliczonej na jednorazowy, powszechny zryw, bądź mozolny, „długi marsz” – i odpowiednich, skutecznych środków walki. Zdania były tu podzielone, aczkolwiek powoli zaczęła przeważać opinia, że zdecydowane uderzenie, przygotowane przez Związek, przynieść może pożądany skutek. Zbliżała się zresztą sierpniowa rocznica, która mogła przynieść przy- branie fali oporu. Nie przewidywano, iż po owej kulminacji nastąpić może okres zwątpienia, okres tak wyczekiwanej przez władze „normalizacji”.

243 94. Stan wojenny

Cz. 2. Od kulminacji do „normalizacji”

Po zduszeniu strajków wywołanych wprowadzeniem stanu wojennego, najpoważniejszym przejawem opo- ru wobec poczynań władzy stały się krótkie, niekiedy wręcz symboliczne, przerwy w pracy. Dochodziło do nich zwykle 13 każdego miesiąca – cisza, ogarniająca hale produkcyjne przypominała, że zwolennicy „Solidarności” nie zamierzają kapitulować. Geografia owych protestów zmieniała się, podobnie jak ich natężenie. We Wrocławiu i Dolnym Śląsku, Nowej Hucie, Gdańsku, podlubelskim Świdniku, Szczecinie czy Toruniu powtarzały się one cyklicznie. Od maja nowym elementem stały się manifestacje uliczne. Były one odpowiedzią na obchody pierw- szomajowe, które władze stanu wojennego zamierzały wykorzystać jako dowód, że w pełni kontrolują sytuację w kraju. Po stronie związkowej opinie były początkowo rozbieżne. Przeważała opinia, aby święto „ciemiężycieli polskiego robotnika” po prostu zbojkotować, nie biorąc udziału w oficjalnych pochodach. Jednak w niektórych regionach, zwłaszcza w większych miastach, zorganizowane zostały kontrmanife- stacje. Siły milicyjne nie interweniowały. Specjalne oddziały ZOMO nie były już tak powściągliwe w dwa dni później, 3 maja. W to święto, traktowane jako narodowe i kościelne zarazem, na poły spontaniczne, na poły przygotowane manifesta- cje zgromadziły spore tłumy. Podczas prób rozpędzania pochodów, a także w trakcie ataków oddziałów ZOMO na uczestników okolicznościowych nabożeństw, doszło do starć. Najpoważniejsze z nich mia- ły miejsce w stolicy. Z kolei 13 maja do najdramatyczniejszych incydentów doszło w Krakowie i Nowej Hucie. W powszechnym odczuciu sytuacja zdawała się zaostrzać – optymiści sądzili nawet, że władza traci kontrolę nad jej rozwojem. W manifestacjach, do których dochodziło – podkreślmy to raz jeszcze – przede wszystkim na terenie dużych aglomeracji, brali udział tylko najbardziej zdeterminowani zwolennicy „Solidarności”. Znaczny procent uczestników owych wydarzeń obejmował tych, którzy odgrywali rolę widzów bądź wręcz byli przypadkowymi uczestnikami starć. Do tymczasowych aresztów i przed orzekające kolegia trafiali jedna- kowoż reprezentanci wszystkich wymienionych tu kategorii, a wyroki (początkowo relatywnie wysokie grzywny) dotykały każdego, kto zetknął się z „ludowym” wymiarem sprawiedliwości. Za udział, nawet bierny, w demonstracji można było również stracić pracę, toteż społeczny ferment, połączony z coraz bardziej widocznymi oznakami zniecierpliwienia narastał. W obrębie konspiracyjnych struktur związkowych, zwłaszcza tam, gdzie ruch był najsilniejszy, a re- presje ze strony służby bezpieczeństwa najdotkliwsze, wzmagało się zniecierpliwienie. Radykalne skrzyd- ło Związku kwestionowało tezę o możliwości powrotu do idei porozumienia z władzą, odrzucając tym samym, wciąż obecną, ideę „samoograniczania się”, by móc urzeczywistnić kompromis w razie zmiany polityki przez rządzących. W podziemnej „Solidarności” dojrzewał rozłam. Zwolennicy nowej taktyki dali znać o sobie 13 czerwca. W tym dniu na ulice dużych miast po raz kolejny wyszli demonstranci. Tym razem nie zamierzali rozpraszać się w momencie ataku ZOMO-wskiego. Do zaciętych walk doszło w Gdańsku i Nowej Hucie. Tam pododdziały ZOMO opanowały sytuację. Do późnych godzin nocnych nie udało się im się tego dokonać we Wrocławiu. W okolicach ulicy Grabiszyńskiej (zwanej, nie bez swo- istego poczucia humoru – ZOMO-strasse) stanęła prowizoryczna barykada, a jej obrońcy skutecznie po- wstrzymywali, przy pomocy bruku, zapędy formacji porządkowych. W ten sposób po raz pierwszy dała znać o sobie „Solidarność Walcząca”. Twórcą i przywódcą ideowym tej początkowo frakcji, potem odrębnej organizacji, był ukrywający się pracownik wrocławskiej Politechniki, Kornel Morawiecki. Przed sierpniem redaktor, jak i wydawca pisma całej wrocławskiej opozycji, „Biuletynu Dolnośląskiego”, potem członek regionalnych władz Związku, uczestnik pierwszego po utworzeniu „Solidarności” politycznego procesu na Dolnym Śląsku, był i wów- czas, i po 13 grudnia zwolennikiem radykalnych posunięć w stosunku do władzy komunistycznej. Wal- kę z systemem należało, w jego przekonaniu, prowadzić nieprzerwanie aż do zwycięskiego końca, toteż zaostrzanie przebiegu lokalnych starć prowadziło do powstawania coraz większej przepaści pomiędzy

244 rządzącymi i rządzonymi oraz skutecznie eliminowało myśl o jakimkolwiek kompromisie. Zwłaszcza że w przekonaniu Morawieckiego korzyść odnieść z niego mogła tylko jedna strona – władza. Pojawienie się „Solidarności Walczącej”, prowadzącej niezwykle dynamiczną i gruncie rzeczy po dziś dzień niedocenioną akcję wydawniczą, nie oznaczało jednak zmiany długofalowej strategii Związku. Przywódcy TKK wierzyli, że reprezentują realną siłę, z którą władze będą musiały się liczyć. W okresie poprzedzającym tradycyjne PRL-owskie święto, 22 lipca, uznali oni, iż „dotychczasowe strajki i manife- stacje uliczne spełniły swoją rolę”. Ich zawieszenie do końca lipca traktowali zatem, w skierowanym do członków Związku apelu, jako dowód „naszej siły, jedności, zdyscyplinowania, sprawności i odporności na prowokacje”. Był to również sygnał świadczący o gotowości do porozumienia. Sygnalizowano tak- że, iż zwolnienie internowanych oraz amnestionowanie skazanych stworzyłoby możliwość zawieszenia strajków i demonstracji na dłuższy okres, natomiast odrzucenie inicjatywy było dla TKK równoznaczne z koniecznością „ponownego sięgnięcia po różnorodne środki nacisku ze strajkiem generalnym włącznie”. Władze nie miały zamiaru porozumiewać się z „Solidarnością” podziemną na jej warunkach. Ogra- niczyły się do gestów, takich jak zwolnienie z miejsc internowania bez mała tysiąca osób, w tym wszyst- kich kobiet czy też urlopowaniu sporej grupy osób przebywających w miejscach odosobnienia. Nato- miast nadzwyczaj czytelną deklaracją intencji rządzących stał się komunikat o zamierzeniu powołania do życia Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON), która to organizacja przejęłaby rolę FJN. W instytucji tej dla „Solidarności” nie było, bo i nie mogło być, miejsca. Chyba, że na warunkach, podyktowanych przez władzę, czyli po bezwarunkowej kapitulacji. Starcie, i to w trudnym do przewi- dzenia zakresie, wydawało się zatem nieuniknione. W sierpniu napięcie coraz wyraźniej rosło. Już 13 doszło do kolejnych manifestacji i ulicznych starć. Z oddziałami ZOMO miały one miejsce we Wrocławiu, Warszawie, Nowej Hucie i Gdańsku. Był to wszakże zaledwie prolog wydarzeń, do których doszło w drugą rocznicę podpisania gdańskiego Po- rozumienia, 31 sierpnia. Tym razem wystąpienia uliczne zostały starannie przygotowane. W myśl założeń, przyjętych przez kierownicze gremium podziemnego Związku, udane manifestacje rocznicowe przerodzić się miały w po- wszechny, ogólnopolski strajk generalny, zdolny do reaktywowania „Solidarności” i ponownego respek- towania Porozumień sprzed dwóch lat. Po zakończeniu pracy przez pierwszą zmianę w niemal wszyst- kich dużych miastach Polski znów zatrzymały się tramwaje i autobusy komunikacji miejskiej, aczkolwiek kierowców i motorniczych pilnowali żołnierze i umundurowani funkcjonariusze MO. Na ulicach zaczęły formować się wielotysięczne pochody, zmierzające z reguły w kierunku siedzib lokalnych władz Związku. Co więcej, tym razem do manifestacji doszło i w średnich, i małych miastach czy miasteczkach. Nie tylko Wrocław, Kraków, Gdańsk czy Warszawa, ale Kartuzy, Świdnica, Garwolin oraz Bochnia demonstrowały w obronie ideałów sierpniowych. I choć niezwykle trudno ocenić jest wielkość owych manifestacji, nie ulega wątpliwości, że wzięły w nich udział setki tysięcy osób. Władze zamierzały złamać manifestacje brutalną siłą. Nie czyniono tego w każdym przypadku (siły ZOMO skoncentrowane zostały z reguły w dużych miastach) i w zależności od wielkości pochodów sto- sowano odmienną taktykę. Formacje ZOMO nie wytrzymywały jednak naporu. Uciekały. Płonęły opan- cerzone milicyjne samochody. Wznoszono barykady. Sięgano po bruk i kamienie. Broni – we Wrocławiu i Gdańsku – użyli też milicjanci. Byli zabici. Do szpitali odwożono rannych. Najtragiczniejszy przebieg miały jednak wydarzenia w dolnośląskim Lubinie. To właśnie miasto, centrum zagłębia miedziowego, postanowiono spacyfikować. Na spokojną, pokojową i rozchodzącą się już demonstrację spadła milicyjna szarża. Do rozbiegających się w panice ludzi ZOMO-wcy strzelali z sa- mochodów – na demonstrantów wręcz polowano. Zginęły 4 osoby, wiele zostało rannych (głównie od rykoszetów), i choć w samym mieście walki przeciągnęły się aż do 2 września, władze były zadowolone z owej zbrodniczej demonstracji siły. Wydarzenia z 31 sierpnia były kulminacyjnym momentem społecznego protestu przeciwko auto- rom stanu wojennego. Nigdy już, w późniejszym okresie, nie udało się zorganizować akcji na podobną skalę. Manifestacje, choć według oficjalnych informacji objęły aż 66 ośrodków (miano zatrzymać ponad 5 tysięcy osób, a część z nich internować), nie przekształciły się w strajk generalny. „Solidarność” mogła mówić o zwycięstwie moralnym. Praktyczne korzyści starała się wyciągać władza. Kolejnym krokiem Jaruzelskiego i jego ekipy, mającym „normalizować” sytuację, stać się miało for- malnoprawne unicestwienie Związku. Władze starannie przygotowywały się do tego kroku. Zapowie-

245 dziano zaostrzenie represji wobec politycznych przeciwników reżimu (w początku października zapadły wyroki skazujące na przywódców KPN). Do ofensywy przeszła SB, a najbardziej spektakularnym sukce- sem stało się aresztowanie, 5 października, przywódcy dolnośląskiej „Solidarności”, Frasyniuka. Starano się, również poprzez kampanię propagandową, osłabić wolę oporu. Istotnie, po uchwaleniu przez sejm nowej ustawy o związkach zawodowych (8 października), będącej w praktyce delegalizacją Związku, w Stoczni Gdańskiej nie został podjęty protest strajkowy. I choć manifestowano jeszcze 13 października w Nowej Hucie (funkcjonariusz SB zabił tam strzałem z pistoletu 20-letniego robotnika, Bogdana Wło- sika), perspektywy ogłoszonego przez TKK na 10 listopada strajku generalnego nie rysowały się zbyt optymistycznie. Istotnie, listopadowy strajk zakończył się dotkliwą porażką Związku. W wielu zakładach zdecydowano się na protest, ale nie ośmiogodzinny, jak domagała się tego TKK. Na przedstrajkową atmosferę wywarło też wpływ wystąpienie prymasa Glempa, dystansującego się w imieniu Kościoła, od „walki grup społecz- nych”. Ogłoszono również, że w czerwcu 1983 r. do Polski zawita Papież. Władza mogła więc uznać, że osiągnęła tak pożądaną od momentu wprowadzenia stanu wojennego – „normalizację”.

246 95. Od delegalizacji do „Okrągłego stołu”

Cz. 1. Przywrócenie nadziei

W listopadzie 1982 r. zdawać się mogło, iż „Solidarność” nie zdoła się odrodzić jako potężny ruch społeczny. Władze sprawiały wrażenie, iż w pełni kontrolują rozwój sytuacji. Dodatkowo utwierdził je w tym przekonaniu – odczytany dziennikarzom przez Urbana 11 listopada – list Wałęsy skierowany do Jaruzelskiego. Przebywający w odosobnieniu przywódca Związku proponował generałowi spotkanie, podczas którego mogłoby dojść do omówienia najważniejszych problemów dotyczących kraju. Zdu- mienie opinii publicznej budziła nie tyle treść owego wystąpienia, co jego konwencja. Do „generała” zwracał się oto „kapral” Wałęsa. Z Wałęsą spotkał się jednak nie Jaruzelski, lecz Kiszczak, który po prze- prowadzaniu rozmowy zdecydował o zwolnieniu przywódcy związkowego z internowania. Z punktu widzenia TKK fakt zwolnienia Wałęsy był korzystny, zwalniał bowiem przebywających w konspiracji działaczy od ponoszenia pełnej odpowiedzialności za działania zlecane ogniwom związkowym. Trudno się zatem dziwić, iż już 22 listopada TKK przyznając, że przyjęta w ostatnich miesiącach taktyka sta- nęła pod znakiem zapytania, zadeklarowała swą gotowość do podporządkowania się Wałęsie. Uznano również, robiąc z konieczności dobrą minę do gry przedsięwziętej przez władzę, że wypuszczenie na wolność Przewodniczącego „otworzyło nowe możliwości rozejmu z władzą”. Odwołano też, wobec fia- ska manifestacji listopadowych, wszystkie zapowiadane na grudzień akcje protestacyjne. Podziemna „Solidarność” znalazła się w impasie. Władze, wbrew nadziejom i TKK, i Wałęsy, nie zamierzały paktować. Uaktywniał się – wciąż znaj- dujący się w fazie formowania – PRON. Z jego to inicjatywy dojść miało do odejścia od formuły stanu wojennego, bowiem 28 listopada komisja założycielska tej struktury wystąpiła do Sejmu o jego zakoń- czenie. W przeddzień pierwszej rocznicy grudniowej pogląd, iż „powstały warunki do zawieszenia stanu wojennego”, sfomułował sam Jaruzelski, a 18 grudnia decyzję taką podjął sejm. Zniesienie stanu wojennego było jednak manewrem propagandowym. Jego przepisy zastąpiła ustawa sejmowa o „szczególnej regulacji prawnej” na czas zawieszenia stanu wojennego, mająca, mocą decyzji Rady Państwa, obowiązywać od 31 grudnia 1982 r. I choć zlikwidowano miejsca internowania, a blisko półtora tysiąca osób powróciło na święta do domów, to władza nadal mogła podejmować takie działania, które uznawała za niezbędne, nie licząc się z powszechnie obowiązującymi w cywilizowanym świecie prawami człowieka. Organizacje społeczne, w których działalność zawieszono, nie odzyskały możliwości jej wznowienia. Surowe kary groziły za udział w strajku. Drakońskie wyroki spadały zaś na tych, którzy nie rezygnowali z czynnego oporu. „Normalizacji” towarzyszyły zatem wzmożone represje. Jeszcze w listopadzie, po parodii procesu, na 6 lat więzienia skazany został Frasyniuk. W końcu grudnia na 4 lata osądzono jego następcę, Piotra Bed- narza. Więzienia nie opuściło siedmiu przywódców „Solidarności” (Andrzej Gwiazda, Seweryn Jaworski, Marian Jurczyk, Karol Modzelewski, Grzegorz Palka, Andrzej Rozpłochowski, Jan Rulewski), których aresztowano, stawiając im zarzut dążenia do obalenia siłą systemu, co jeszcze we wrześniu zarzucono działaczom KSS KOR (Kuroniowi, Lityńskiemu, Michnikowi i Wujcowi). W końcu grudnia zatrzyma- no kolejnego członka TKK, stojącego na czele podziemnych struktur w Poznaniu, Janusza Pałubickiego. Wreszcie w toczącym się w styczniu i lutym 1983 r. procesie grupy związanej z radiem „Solidarność” na cztery i pół roku skazany został Zbigniew Romaszewski, a na trzy lata jego żona, Zofia. Tak w praktyce wyglądały perspektywy „rozejmu” z władzą. Podziemna „Solidarność” trwała, jednakże jej szeregi wykruszały się. Konieczne były nie pomysły na doraźne, dyktowane wymogami taktyki, akcje, lecz program długofalowy, kreślący realne, a nie abs- trakcyjne perspektywy. Zadanie to miało spełnić opublikowane 22 stycznia 1983 r. oświadczenie TKK, któremu nadano nazwę „Solidarność dziś”. Konspiracyjne przywództwo związkowe przedstawiło w nim cztery równoległe, wzajemnie się uzupełniające, płaszczyzny oporu. Pierwszą z nich miał stać się „front odmowy”, czyli konsekwentny bojkot wszelkich instytucji oraz inicjatyw władz. Druga, bodaj najważniej- sza, oznaczała walkę o utrzymanie warunków pracy i godziwą płacę. Trzecia, najskuteczniejsza, wiązała

247 się ze stanem społecznej świadomości, do kształtowania której przyczyniać się miała myśl niezależna. Wreszcie zwieńczeniem tych działań miał stać się przeprowadzony w dogodnym momencie strajk gene- ralny – z broni tej podziemne przywództwo związkowe nie zamierzało rezygnować, aczkolwiek sięgnięcie po nią wydawało się w najbliższym czasie mało prawdopodobne. Nie był to jedyny program. W 1983 r. na łamach prasy podziemnej pojawiały się inne, alternatyw- ne propozycje. Eksponowano zatem idee niepodległościowe (w piśmie o tej samej nazwie), starano się oddzielić Polskę „marzeń” od Polski „możliwości”, jak czynił to zespół „Polityki polskiej”. Na łamach „Głosu” optowano za porozumieniem pomiędzy Kościołem, wojskiem oraz „Solidarnością”. Podobnych propozycji było więcej. Świadczyły one i o pluralizmie społeczeństwa i o różnicowaniu się obozu soli- darnościowego. Władze nie reagowały na żadną z nich. Rządzący, choć zdawali sobie sprawę ze skali społecznego oporu, konsekwentnie starali się wpro- wadzać w życie własną wersję „normalizacji”. W marcu, na specjalnym posiedzeniu sejmu, ministrowie Kiszczak i Zawadzki w specyficznym bilansie mówili o ujawnieniu i udaremnieniu działalności ponad 700 nielegalnych grup, o zlikwidowaniu 12 nielegalnych radiostacji, skonfiskowaniu ponad 1300 urzą- dzeń poligraficznych, skazaniu „za wszystkie przestępstwa antypaństwowe popełnione w okresie stanu wojennego” 2580 osób, natomiast „za przestępstwa określone w dekrecie o stanie wojennym” 1462 oso- by. Wyrokami kończyły się kolejne procesy (m.in. warszawskiego Międzyzakładowego Komitetu Ro- botniczego „Solidarność” czy strajkowego przywódcy jeszcze z grudnia 1970 r., który nielegalnie powrócił do Polski, Edmunda Bałuki). Aresztowano kolejnych przywódców podziemnej „Solidarno- ści” – kwietniu 1983 r. stojącego na czele podziemnych struktur we Wrocławiu Józefa Piniora (tropio- nego szczególnie zaciekle za to, że tuż przed 13 grudnia zdołał on wycofać z banku zasoby finansowe dolnośląskiej „Solidarności”), natomiast w sierpniu przewodniczącego Regionu Małopolska Włady- sława Hardka. Zapadały wyroki śmierci – co prawda zaoczne (po byłych ambasadorach Spasowskim i Rurarzu karę tę orzeczono wobec Zdzisława Najdera, stojącego później na czele Radia Wolna Europa). Doszło wreszcie i do tragedii – 12 maja w jednym z warszawskich komisariatów śmiertelnie pobity został 19-letni Grzegorz Przemyk, syn czynnie wspomagającej działalność opozycji poetki Barbary Sa- dowskiej, która kilka dni wcześniej sama ucierpiała podczas napadu „nieznanych sprawców” na punkt pomocy dla represjonowanych przy kościele św. Marcina. W kolejnej parodii procesu obciążono nie milicjantów, lecz pracowników Pogotowia Ratunkowego, zaś „nieznani sprawcy” działali, z dużą swo- bodą, nie tylko na terenie stolicy (na przelanie 1983 i 1984 r. tę metodę walki z opozycją stosowano przykładowo w Toruniu, przy czym działaczy związkowych porywano i wywożono do podmiejskich lasów, grożąc im śmiercią). Władze nie tylko poprzez represje starały się opanować teren społeczny. W zakładach pracy jej oparcie miały stanowić „niezależne i samorządne” związki zawodowe, które od początku 1983 r. w du- żym pośpiechu starano się uruchamiać. Początkowo napływ do nich nie był zbyt liczny, niemniej jed- nak coraz częściej zapisywali się do nich ci, którzy liczyli bądź na doraźne korzyści, bądź uznali, że upieranie się przy „Solidarności” przestało mieć sens. W opiniotwórczych środowiskach artystycznych czy literackich alternatywą stać miała się – utworzona jeszcze w grudniu 1982 r. – Narodowa Rada Kultury, na czele której stanął sędziwy już Bogdan Suchodolski. Wreszcie w maju odbył się pierwszy krajowy kongres PRON, jego członkowie przyjęli program i wyłonili władze – przewodnictwo następ- cy FJN objął Jan Dobraczyński. Niezwykle korzystny, z punktu widzenia władz komunistycznych, bilans, zakłóciło jednak wydarze- nie, które ekipa Jaruzelskiego chciała dla swych celów zdyskontować. Była nim druga pielgrzymka Jana Pawła II. Polską ziemię na lotnisku Okęcie Papież ucałował 16 czerwca, a trasa jego przejazdu prowa- dziła z Warszawy do Niepokalanowa, Częstochowy, Poznania, Katowic, Wrocławia, góry św. Anny na Opolszczyźnie po Nową Hutę. Wszędzie, jak przed czterema laty, na Ojca Świętego oczekiwały tłumy. Wszędzie nad tłumami uno- siły się emblematy zakazanego przez władzę Związku. I wszędzie, po papieskich wystąpieniach, powra- cała nadzieja. Jan Paweł II nie potrzebował się nawiązywać do aktualnej sytuacji politycznej. Homilie, które wy- głaszał, miały głęboki, moralno-religijny charakter. A przy tym, odwołując się do wypracowywanej przez siebie społecznej nauki Kościoła, nie omieszkał podkreślić, jak uczynił to na lotnisku nieopodal Katowic, że prawo do zrzeszenia się w wolne związki zawodowe to naturalne prawo człowieka, nie wymagające

248 przyzwolenia ze strony rządzących. Solidarność, w ujęciu Ojca Św., stawała się wspólnym, naturalnym, a nie przyzwolonym dobrem. I choć – co oczywiste – Jan Paweł II spotkał się dwukrotnie z Jaruzelskim, ten oficjalny protokolarny wymóg równoważyło prywatne spotkanie w Dolinie Chochołowskiej w Ta- trach z Wałęsą. Milionowe tłumy na trasie papieskiej pielgrzymki nie zaniepokoiły władzy. nie wiadomo zresztą, czy zabrakło politycznej woli, czy wręcz wyobraźni. Co więcej, zapewne już wówczas zaczęto się zastanawiać, jak zniszczyć wpływ Kościoła, a zwłaszcza tych księży, którzy jawnie stanęli po stronie „Solidarności”, takich, jak ksiądz Jerzy Popiełuszko.

249 96. Od delegacji do „Okrągłego stołu”

Cz. 2. Męczennik

Czerwcowa wizyta papieża nie stała się, tak jak tego powszechnie oczekiwano, znaczącym impulsem umożliwiającym władzy podjęcie dialogu ze społeczeństwem. Rządzący, lekceważąc nastroje, ale zarazem doskonale zdając sobie sprawę ze słabnięcia zorganizowanej opozycji, prowadzili własną grę. W połowie 1983 r. stan wojenny stał się zatem zbędny, gdyż utrudniał gry tej prowadzenie tej gry. Formalnie został on zniesiony z okazji 22 lipca, po 586 dniach, w których obowiązywały jego przepisy. Do zniesienia stanu wojennego, co TKK nazwała gestem propagandowym, władze dobrze się przygo- towały. Krokiem wstępnym stało się uchwalenie przez sejm (14 lipca) ustawy o urzędzie ministra spraw wewnętrznych. Zmieniała ona organizację resortu i zezwalała jego funkcjonariuszom na stosowanie w szerokim zakresie „środków przymusu bezpośredniego”, a w przypadku, gdyby okazały się one nie- wystarczające, na „użycie broni palnej”. W sześć dni później zmieniono konstytucję – miejsce FJN zajął, już formalnie, PRON, mający stać się „płaszczyzną jednoczenia społeczeństwa dla dobra PRL”. Inny zapis mówił o możliwości wprowadzenia nie stanu wojennego, a wyjątkowego – miałaby czynić to Rada Pań- stwa lub jej przewodniczący w przypadku zagrożenia bezpieczeństwa państwa bądź klęski żywiołowej. Elementami dodatkowymi stała się na koniec ustawa „O szczególnej regulacji prawnej w okrasie prze- zwyciężania kryzysu społeczno-ekonomicznego”. Jeśli zaś dodać, że restrykcyjne normy prawne z czasu obowiązywania stanu wojennego wpisane zostały do kodeksu karnego, możliwości bezkarnego rozpra- wiania się z opozycją pozostały równie szerokie, jak przed jego formalnym zniesieniem czy zawieszeniem. Po zniesieniu stanu wojennego przestała być potrzebna również WRON, która, zgodnie z oświad- czeniem Jaruzelskiego, rozwiązała się. Wyrazem normalizacji miała stać się także częściowa amnestia, obejmująca przestępstwa uznane za polityczna. Kary do trzech lat zostały darowane w całości, wyższe zmniejszono o połowę. Do ujawniania się zachęcano przebywających w podziemiu działaczy. Z drugiej strony jednak władza starała się umacniać swe pozycje, zwłaszcza w obrębie środowisk opiniotwórczych. W czerwcu, w miejsce rozwiązanego jeszcze w marcu 1982 r. SDP, odbył się zjazd Stowarzyszenia Dzien- nikarzy PRL, złożonego z ludzi, którzy pozytywnie przeszli przez weryfikacyjne sito. Natomiast w drugiej połowie sierpnia doszło wpierw do rozwiązania Związku Literatów Polskich (zarządowi tej organizacji, której prezesował od grudnia 1980 r. Jan Józef Szczepański zarzucono, iż stał się „eksponentem politycz- nej opozycji antypaństwowej”), a następnie zarządu polskiego PEN-Clubu (zastąpiono go zarządem ko- misarycznym). W przekonaniu rządzących kroki te były widoczną oznaką ich siły. Szczególnie spektakularnym przykładem tak poczucia siły, jak i politycznej otwartości ekipy firmującej linię wytyczoną 13 grudnia, miało stać się natomiast wydarzenie, do którego doszło 25 sierpnia w gdań- skiej Stoczni. Na spotkanie z załogą, a mówiąc precyzyjnie w przeważającej części z wyselekcjonowaną jej częścią, przybył wicepremier Mieczysław Rakowski. W wystąpieniu, pokazanym następnie w telewi- zji, najbliższy współpracownik Jaruzelskiego starał się udowodnić, że to właśnie nieodpowiedzialna, nie licząca się z realiami polityka „Solidarności” doprowadziła do samounicestwienia Związku. Wystąpienie Rakowskiego zaskoczeniem nie było. Zdumienie budzić mógł inny fakt – w sali, w której goszczono wi- cepremiera (a była to sala, w której podpisywano sierpniowe Porozumienie), zjawił się również Wałęsa. Co więcej, mógł on nawet zabrać głos, a dzięki obecności telewizji o fakcie tym dowiedziała się niemal natychmiast cała Polska. Przewodniczący „Solidarności”, w przeciwieństwie do histerycznie zachowują- cego się Rakowskiego, wypowiadał się przy tym nad wyraz umiarkowanie, choć niezbornie. W każdym razie deklarował, iż ruch, który reprezentuje, nie zamierza ani burzyć socjalizmu, ani przejmować wła- dzy, ani też podważać sojuszy. Sugerował też, by władza po raz kolejny siadła do stołu rokowań. I choć Wałęsa wyrażał powszechną, jak się wydaje, wolę do osiągnięcia kompromisu, radykalne ośrodki opo- zycyjne („Solidarność Walcząca” oraz KPN) uznały, iż jest on nazbyt ugodowy i prosocjalistyczny. Dla władzy Wałęsa był wszakże wciąż jeszcze zbyt opozycyjny. O nowe porozumienie pomiędzy władzą a społeczeństwem apelował jednak nie tylko Wałęsa. W dniu spotkania Rakowskiego ze stoczniowcami biskupi zebrani na 195 Konferencji Plenarnej Episkopatu przy-

250 pominali, że „właściwie rozumiane dobro Ojczyzny domaga się dialogu, aby mogły zostać odbudowane odpowiednie struktury organizacyjne, skupiające aktywność ludzi pracy i twórców kultury, odpowiada- jące ich słusznym aspiracjom”. Nie były to czcze słowa, biskupi bowiem mieli pełną świadomość faktu, iż świątynie przestały być jedynie miejscem kultu, przeistaczając się w miejsca, gdzie usłyszeć było można wolne, nieocenzurowane słowo, przyjść na występy teatralne czy wernisaż plastyczny. Tam też, najzupełniej jawnie, odbywały się nabożeństwa w intencji „Solidarności” czy też nawiązujące do najbliższych, jakże aktualnych, rocznic. Szczególną rolę pełniły takie kościoły, jak pod wezwaniem św. Brygidy w Gdańsku, w przykrakowskich Mistrzejowicach, we Wrocławiu przy Alei Pracy. Największy wszak autorytet budo- wał sobie stopniowo, przy rosnącej wpierw irytacji, a wkrótce wręcz nienawiści ze strony władzy, wikary przy kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu, ksiądz Jerzy Popiełuszko. Ksiądz Popiełuszko co miesiąc, od lutego 1982 r., odprawiał msze święte „w intencji Ojczyzny i za tych, którzy cierpią”. Wygłaszane wówczas homilie, początkowo mające, jak ujął to ksiądz Franciszek Blachnicki, charakter „modlitwy – wołania do Boga w sytuacji wielkiej udręki narodu”, przekształcały się w swoiste posłanie, mówiące nie tylko o bólach i udrękach, lecz odważnie upominające się o słuszne prawa. Posłanie, przeciwstawiające się zniewoleniu, kłamstwu i nienawiści. I choć Kościół, jako całość starał się nie angażować, w bieżącą walkę polityczną, choć do samego Prymasa wielokrotnie zgłaszano pretensje za niejednoznaczność w prezentowanym stanowisku, to jednak nie było w gruncie rzeczy w całej Polsce, podziemnej „Solidarności” nie wyłączając, siły równie skutecznie upominającej się o podstawowe prawa i swobody obywatelskie. Siły, dzięki istnieniu której wszelkie opozycyjne grupy i środowiska mogły przetrwać. Toteż nad sierpniową konstatacją Episkopatu, iż „otwarty pozostaje problem powszechnej amnestii, sprawa przyjęcia do pracy ludzi zwolnionych z powodu przekonań, a także sprawa pluralizmu związków zawodowych”, władze nie mogły po prostu przejść do porządku dziennego. Bezpośrednia konfrontacja z Kościołem nie była brana pod uwagę, toteż zdecydowano się na nękanie tych kapłanów, którzy nie ukrywali swych sympatii do „Solidarności”. Trudno się więc dziwić, iż w przeddzień drugiej rocznicy grudnia Prokuratura Wojewódzka w Warszawie przedstawiła żoliborskiemu kapłanowi zarzut o to, iż w swych homiliach głosił „zniesławiające władze państwowe treści polityczne, a w szczególności pomawiał, że te władze posługując się fałszem, obłudą i kłamstwem poprzez antydemokratyczne usta- wodawstwo niszczą godność człowieka”. Była to jednak, jak okazało się niespełna po roku, jedynie zapo- wiedź innych, pozaprawnych działań. Władze, mające nadzieję na zupełne zduszenie trwającej wciąż w podziemiu „Solidarności”, miały też i inne kłopoty. Nie zdołano, pomimo wysiłków propagandowych, zniszczyć wizerunku przywód- cy Związku, który na dodatek 5 października 1983 r. otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. Nie znalazła spodziewanego społecznego rezonansu antyamerykańska kampania propagandowa, w którą bez reszty zaangażował się PRON. Nie poskutkowała nowa fala represji, charakteryzująca się kolejnymi areszto- waniami (m.in. w marcu pisarza Marka Nowakowskiego, a w czerwcu Bogdana Lisa) i intensyfikacją poczynań „nieznanych sprawców” (w lutym zamordowany został działacz „Solidarności” Rolników Indywidualnych, Piotr Bartoszcze). Nie udał się wreszcie szantaż wobec Kościoła – propagandowa na- gonka nie doprowadziła do rezygnacji ze społecznego zaangażowania tych kapłanów, którzy wspierali „Solidarność”. Natomiast akcja zmierzająca do usuwania z sal szkolnych krzyży wywołała zdecydowane protesty, z najgłośniejszym, do którego doszło w Miętnem koło Garwolina. Siły rządowe nie zapobiegły też demonstracjom, do których doszło 1 i 3 maja (podczas wystąpień pierwszomajowych zatrzymano, według oficjalnych danych, blisko 700 osób). Samopoczucia władzy nie poprawiły też wybory do rad narodowych przeprowadzone w połowie czerwca. TKK już w styczniu wezwała do ich zbojkotowania. Według władzy do urn udało się niemal 75% uprawnionych do głosowania. Według ekspertów Związku – nieco ponad 57%. W początkach dru- giej dekady lipca 1984 r. zdawać się mogło, że władza decyduje się na zaostrzenie kursu. Przed sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego rozpoczął się proces czterech działaczy KOR-u (Kuronia, Michni- ka, Romaszewskiego i Wujca), a ponadto prasa poinformowała o skierowaniu do sądu aktu oskarżenia przeciwko księdzu Popiełuszce. Był to jednak, jak się okazało, przedamnestyjny manewr. Z okazji rocz- nicy 22 lipca, obchodzonej niezwykle uroczyście, gdyż było to czterdziestolecie PRL, amnestia objęła wszystkich skazanych i tymczasowo aresztowanych za czyny o charakterze politycznym (z wyjątkiem Lisa i aresztowanego wraz z nim Piotra Mierzejewskiego ze względu na zakwalifikowanie ich sprawy jako „zdrada ojczyzny”). Więzienia opuściło ponad 600 osób, Zdaniem TKK amnestia stworzyła „szansę

251 likwidacji głównego źródła napięć”, ale niczego nie gwarantowała. Istotnie, już wkrótce niektórzy działa- cze na powrót znaleźli się za kratami – we Wrocławiu Frasyniuka (który zaraz po opuszczeniu więzienia zmylił milicyjną obstawę i spotkał się z ukrywającym wciąż Bujakiem, wydając wspólne oświadczenie) i Piniora skazano w trybie przyspieszonym na 2 miesiące aresztu za „próbę zakłócenia spokoju publicz- nego”, czyli za złożenie kwiatów pod pamiątkową tablicą przy VII Zajezdni. Władze nosiły się też z za- miarem wprowadzenia kary banicji dla osób uporczywie nie respektujących „zasad ustrojowych”, ale wobec oporu, nawet własnych posłów, pomysłu tego poniechały. Nie ulegało wątpliwości, iż upragniona przez władze „normalizacja” wciąż okazywała się nieosiągalna. Być może ten właśnie czynnik zaważył na decyzji, podjętej w MSW, by poprzez celne uderzenie wolę zniszczyć społecznego oporu bądź w decy- dujący sposób osłabić. Obiektem ataku „nieznanych sprawców” miał stać się – ksiądz Jerzy Popiełuszko. Niepokornego kapłana należało zabić. Z zimną krwią, brutalnie, tak, by wszyscy, demonstrujący swą niezależną, opozycyjną postawę, zaczęli się bać. Po kilku nieudanych próbach ekipa morderców zatrzymała samochód, którym ksiądz Popiełuszko powracał z Bydgoszczy do Warszawy. Stało się to 19 października, ale tym razem „nieznani sprawcy” popełnili błąd. Z pędzącego samochodu zdołał wyskoczyć kierowca księdza, Waldemar Chrostowski. Ujawnił on później okoliczności wydarzania. Ksiądz Popiełuszko jeszcze żył, ale mordercy byli zdeterminowani i pewni swej bezkarności. Zwłoki zmasakrowanego kapłana spo- częły na dnie zbiornika wodnego koło Włocławka, skąd 30 października zostały wydobyte. 3 listopada, w obecności setek tysięcy ludzi, ksiądz Jerzy spoczął na cmentarzu przy swym kościele. Jako – męczennik. Bezpośredni sprawcy napadu – oficerowie MSW Piotrowski, Chmielewski i Pękala – znajdowali się już w areszcie, podobnie jak ich bezpośredni przełożony, płk. Pietruszka. Nie sposób po dziś dzień dociec, na jakim szczeblu zapadły zbrodnicze decyzje (sami sprawcy, poza Piotrowskim, są już dziś na wolności, zaś oskarżeni o podżeganie do zbrodni generałowie MSW Ciastoń i Płatek zostali w sierpniu 1994 r. uniewinnieni!), ale nie ulega wątpliwości, iż nie była to inicjatywa zdesperowanych esbeków. To tragiczne wydarzenie było – pomimo propagandowych zabiegów, w których brał udział sam szef MSW, Kiszczak i rzecznik rządu, Urban (nota bene autor oskarżenia księdza Jerzego o organizowanie „antyko- munistycznych seansów nienawiści”) – klęską władzy. Widocznym, niemożliwym do ukrycia – symp- tomem jej rozkładu.

252 97. Od delegalizacji do „Okrągłego stołu”

Cz. 3. Rozkład

W czasie ofensywy propagandowej, podjętej przez władzę po wprowadzeniu stanu wojennego, niezwy- kle wyraźnie eksponowano tezę, iż nadzwyczajne środki umożliwią przełamanie stanu gospodarczego kryzysu. Istotnie, w 1982 r. zdołano poprawić równowagę rynkową, ale działo się to nie dzięki wzrostowi produkcji, lecz z powodu gwałtownego – aż o 1/3 – obniżenia stopy życiowej społeczeństwa. Reformy gospodarcze, o których mówili politycy w mundurach, okazały się zwyczajną fikcją. Gospodarka pozo- stawała wciąż, nieefektywna i energochłonna. Dramatycznie rosło zadłużenie kraju osiągając w 1980 r. wysokość 40 miliardów dolarów. Ze względu na starzenie się wsi spadała produkcja żywności. Polska sta- wała się krajem katastrofy ekologicznej. Ceny rosły szybciej od dochodów nominalnych. Wciąż, głównie poprzez w gruncie rzeczy masową, choć nielegalną emigrację, kraj wyzbywał się tych, którzy nie widząc dla siebie szansy, swą energię, dynamikę i wiedzę wykorzystywali poza granicami Polski. Stagnacja go- spodarcza, w wielu dziedzinach bliska rozkładowi, sprawiała, iż zabiegi „normalizacyjne” władz trafiały w próżnię. Przekupienie społeczeństwa, wzorem Gierka z początku lat siedemdziesiątych, nie wchodziło po prostu w rachubę. Optymizmem nie napawał również i stan społeczeństwa. Na stosunki międzyludzkie rzutowało, w niespotykanym dotąd stopniu, czysto psychiczne zmęczenie przedłużającą się sytuacją, której do- minującym składnikiem stawało się poczucie beznadziejności i braku realnej perspektywy poprawy. Coraz groźniejsze rozmiary przybierała znieczulica na los bliźniego, mnożyły się przejawy irracjonal- nej agresji, normą stawało się zwyczajne chamstwo. Towarzyszyły temu coraz groźniejsze społeczne patologie – od tradycyjnego już alkoholizmu, poprzez wzrost przestępczości, po zataczającą coraz szersze kręgi narkomanię. Trudno się więc dziwić, że ci, którzy wciąż trwali w podziemiu, jak i ludzie zaangażowani w działania konspiracyjne, zaczynali tracić kontakt z rzeczywistością, przenosząc tak swoje nadzieje, jak i frustracje na nierzeczywisty, oderwany od realiów świat społecznych dążeń. Wyalienowanie tak władzy, jak i opozycji powoli stawało się faktem społecznym. Funkcjonowanie wedle starych, sprawdzonych wzorców okazywało się niemożliwe. Rodziło się pytanie, kto i kiedy wystąpi z propozycją, która zyska sobie społeczną akceptację. W połowie lat osiemdziesiątych recepty na to nie dopracowała się żadna ze stron. Stałą troską władzy pozostawało niedopuszczenie w jakiejkolwiek formie do restytucji „Solidar- ności” jako związku zawodowego na terenie zakładów pracy. Pojedyncze, izolowane struktury „neo- związkowe”, nie wystarczały, konieczna była nowa centrala, dlatego też 24 listopada 1984 r. na spotka- niu w Bytomiu zawiązało się Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ). Była to struktura z pozoru autonomiczna, w praktyce zaś całkowicie kontrolowana przez władze. Na jej czele stanął członek PZPR, Alfred Miodowicz, podkreślający zresztą, że i on należał do „Solidarności”. OPZZ, mimo że w jego w skład weszło ponad sto najrozmaitszych branżowych i lokalnych federacji, nie było silną organizacją związkową. Trzeba dodać, że nieco wcześniej, 17 listopada, Polska zawiesiła swoje uczestnictwo w Międzynarodowej Organizacji Pracy, ze względu na ostrą krytykę władz za działania wymierzone w „Solidarność”. Troska władz, by zachować ustrojowe, polityczne i gospodarcze status quo, oznaczała zachowy- wanie rzeczywistej stagnacji na wszystkich tych płaszczyznach. W tej sytuacji niemożliwa była zarów- no jakakolwiek liberalizacja, jak też nasilenie represji. Władze stosowały więc wypróbowaną taktykę „kija i marchewki”, a przejściowemu zaostrzaniu kursu towarzyszyły najrozmaitsze, z reguły propa- gandowe, gesty. Od 1985 r. władze zdecydowały się na stosowanie wobec przywódców opozycji taktyki selektywnych represji. Uparcie tropiono tych, którzy się jeszcze ukrywali (w kwietniu 1985 r. aresztowano Macieja Bie- leckiego, publikującego pod pseudonimem Maciej Poleski, w czerwcu Tadeusza Jedynaka, członka TKK z Regiony Śląsko-Dąbrowskiego). Zatrzymywano i nękano grzywnami uczestników tradycyjnych, soli-

253 darnościowych manifestacji (z okazji świąt majowych i rocznic sierpniowych). Wreszcie w lutym 1985 r. funkcjonariusze SB wtargnęli odbywające w Gdańsku na konspiracyjne posiedzenie opozycyjnych, związ- kowych działaczy. Aresztowano jednak tylko Frasyniuka, Lisa i Michnika. Inni uczestnicy tego spotkania, w tym Lech Wałęsa, pozostali na wolności. Zatrzymaną trójkę w procesie, urągającym nawet zasadom PRL-owskiej sprawiedliwości, skazano za „próbę wywołania niepokoju społecznego” (najwyższy wyrok, 3 i pół roku, otrzymał „recydywista” Frasyniuk). Wałęsa uniknął zatrzymania, dlatego że – jak twierdził Jerzy Urban – władza nie chciała narażać się na śmieszność, stosując areszt wobec „osoby niesamodziel- nej w swoich poczynaniach, tańczącej tak jak przygrywają rozmaici doradcy”. Represje selektywne były możliwe dzięki nowym regulacjom prawnym. W lipcu 1985 r. znowe- lizowano prawo karne. Zmodyfikowana ustawa o związkach zawodowych w praktyce wykluczała ist- nienie pluralizmu związkowego. Odebrano też pozory samorządności szkołom wyższym. Odpowiedni minister mógł więc zakwestionować wybór siedemdziesięciu osób na rozmaite funkcje (od kierownika zakładów po rektorów) aż w piętnastu uczelniach. Rozpoczęła się ciągnącą się po 1987 r. akcja weryfi- kacyjna, podczas której komórki uczelniane PZPR wystawiały opinie preparowane przez SB. Niezwykle ostro, wręcz histerycznie, władze reagowały natomiast na te przejawy protestu, które zwracały się prze- ciwko służbie wojskowej. Efektem szykan wobec osób odmawiających składania przysięgi wojskowej było pojawienie się nowego ruchu „Wolność i Pokój”. Jego deklarację założycielską ogłoszono w poło- wie kwietnia 1985 r. w Krakowie. Bezruchu we wszystkich niemal sferach życia nie zmieniły ani przeprowadzone w połowie paździer- nika wybory do sejmu (według oficjalnych danych przy blisko 80% frekwencji, według ekspertów „Soli- darności” wzięło w nich udział 2/3 uprawnionych do głosowania), ani kosmetyczne zmiany na szczytach władzy (od listopada Jaruzelski, zatrzymując stanowisko I sekretarza PZPR, pełnił funkcję Przewodni- czącego Rady Państwa, natomiast premierem został ekonomista z Katowic, profesor ). Niczego nowego nie zapowiadał też przebieg X zjazdu PZPR, obradującego na przełomie czerwca i lipca 1986 r. Zjazd odbywał się przecież w cieniu Czarnobyla – zatajanie i faktu katastrofy, i związanych z nią konsekwencji (doszło do niej 26 kwietnia) gruntowało w opinii publicznej przekonanie, że władze nie tylko nie dbają o interes społeczeństwa, ale działają wręcz – i to w pełni świadomie – na jego szkodę. Wiatr od wschodu przynosił jednak nie tylko radioaktywne chmury, ale i bardzo słabo jeszcze odczu- walny powiew „pierestrojki”. Politykę władz PRL od chwili jej powstania determinowały, choć w rozmaitym stopniu, impulsy pły- nące z Kremla. Po Leonidzie Breżniewie, Juriju Andropowie i Konstatinie Czernience w marcu 1985 r. na czele ZSRR stanął zaledwie 54-letni Michaił Gorbaczow. Przeprowadzone wówczas zmiany kadrowe zapowiadały nowy styl sprawowania władzy. Z sygnałami moskiewskimi musiało liczyć się również pol- skie kierownictwo, aczkolwiek w początkach 1986 r. nie było jeszcze pewności, czy te zmiany będą jedy- nie powierzchowne, czy – wobec narastania w całym bloku wschodnim kryzysu gospodarczego – sięgną znacznie głębiej. Wydaje się, że grupa związana z Jaruzelskim zdecydowała się w połowie lipca 1986 r. na polską wer- sję „pierestrojki”. Pierwszym sygnałem stało się ogłoszenie kolejnej amnestii, która objęła tym razem wszystkich więźniów politycznych. W połowie września więzienia opustoszały, przy czym akcję tę po- łączoną z serią tzw. rozmów ostrzegawczych, które przeprowadzono z kilkoma tysiącami osób. Według oficjalnej propagandy zbliżał się kres wszelkiej „nielegalnej” działalności. W praktyce – choć w stosunku do 1982 r. w znacznie ograniczonym zakresie – prowadzono ją nadal. Przed działaczami opozycji pojawił się jednak dylemat: zachowywać postawę nieprzejednaną, kontynuując w znacznej części bezskuteczne działania konspiracyjne, czy też, nie wykluczając w przyszłości trudnej jeszcze do zdefiniowania formuły kompromisu z władzą, zdecydować się na próbę działań jawnych. Dylemat rozstrzygnął w końcu września Wałęsa, powołując do życia oficjalną Tymczasową Radę NSZZ „Solidarność”, w skład której weszli m.in. zwolnieni z więzienia Borusewicz, Bujak (schwytano go 31 maja) i Frasyniuk. Nie zaprzestała jednak działalności podziemna TKK. Nie zamierzano też ujawniać „techniki”, czyli w praktyce drukarsko-kolporterskiego zaplecza opozycji. Władza próbowała zatrzeć wrażenie, wywołane krokiem przywódców „Solidarności”, powołując do życia w grudniu Radę Konsultacyjną przy przewodniczącym Rady Państwa. Kompetencje tego ciała były jednak zbyt nieokreślone, a skład mało reprezentatywny, toteż w oczach opinii publicznej nie zyskało ono uznania. Rosła natomiast ranga przywództwa formalnie nieistniejącego związku – Wałęsie składali

254 wizyty zachodni mężowie stanu, goszczący w Polsce, z wiceprezydentem USA, George Bushem, na czele (we wrześniu 1987 r.). Widocznym zaś świadectwem restytucji znaczenia „Solidarności” stał się przebieg trzeciej papieskiej pielgrzymki (9-14 czerwca 1987 r.), kiedy to podczas nabożeństwa na Gdańskiej Zaspie Ojciec Święty zawarte określił umowy zawarte w Stoczni Gdańskiej jako wyraz „narastającej świadomo- ści ludzi pracy odnośnie do całego ładu społeczno-moralnego na polskiej ziemi”. Jan Paweł II nie omieszkał przy tym dodać, iż wciąż pozostają one „zadaniem do spełnienia”. Polski świat pracy starał się tę papieską dyrektywę zrealizować już w następnym roku. Jak w pamięt- nym Sierpniu 1980 r., tak i teraz przez kraj przetoczyła się kolejna fala strajków. Ich efektem stał się zaś „okrągły stół”.

255 98. Okrągły stół

W kilka miesięcy po amnestii z września 1986 r. okazało się, że zapanował stan swoistego polityczne- go zawieszenia. Władza miała dość siły, by rozpędzać, dość zresztą nieliczne, demonstracje (od 1987 r. większe tłumy niż z okazji rocznic solidarnościowych, gromadziły happeningi wrocławskiej Pomarań- czowej Alternatywy) czy aresztować ukrywających się jeszcze działaczy (w listopadzie 1987 r. schwy- tano przywódcę „Solidarności Walczącej”, Morawieckiego, w styczniu roku następnego inną znaczącą postać tej grupy, Andrzeja Kołodzieja), ale nie potrafiła ani ograniczyć, ani tym bardziej wyeliminować działań opozycyjnych. Opozycja z kolei, której najbardziej eksponowane gremium stanowiła utworzona 25 października Krajowa Komisja Wykonawcza (KKK) NSZZ „Solidarność” na czele z Wałęsą (opozy- cyjni wobec Przewodniczącego Związku działacze, m.in. Andrzej Gwiazda i Marian Jurczyk, utworzyli po pewnym czasie Grupę Roboczą Komisji Krajowej) nie miała ani realnych środków, ani tak silnego społecznego poparcia, by przejąć władzę. Czas nie działał jednak na korzyść rządzących. W referendum, które miało miejsce 29 listopada 1987 r., społeczeństwo odrzuciło zaproponowany przez władzę program „trudnych” reform, co nie prze- szkodziło w przeprowadzeniu przez rząd 1 lutego 1988 r. najwyższej, od 1982 r., podwyżki cen. Równo- waga rynkowa jednak nic powróciła, a pokłady społecznej cierpliwości uległy ostatecznemu wyczerpaniu. Na przełomie kwietnia i maja 1988 r. zaczęły wybuchać pierwsze strajki. Impulsem tych działań stał się, mocno nagłośniony w środkach masowego przekazu, strajk komunikacji miejskiej w Bydgoszczy. Potem stanęły huty: im. Lenina i w Stalowej Woli. Wreszcie, 2 maja, Stocznia Gdańska, a jej komitet strajkowy wśród postulatów umieścił żądanie przywrócenia „Solidarności”. Władze reagowały niespójnie. Strajk w Nowej Hucie został brutalnie spacyfikowany. Stocznia Gdań- ska, w której zjawił się Wałęsa (towarzyszył mu, jako doradca, Tadeusz Mazowiecki), została jedynie od- cięta od miasta kordonem ZOMO. Strajk zakończył się tam 10 maja przemarszem jego uczestników do kościoła św. Brygidy. Niestety ani jawne (od 3 grudnia 1987 r. działała we Wrocławiu pierwsza oficjalna Regionalna Komi- sja Wykonawcza, na czele z Frasyniukiem), ani tajne struktury „Solidarności” nie zdołały zmobilizować załóg do nadania strajkom charakteru ogólnopolskiego. Zadowalającego wyjścia z sytuacji nie dostrzegała również władza – nie zdecydowano się na podjęcie rzuconej w PRON przez Geremka propozycji zawarcia „paktu antykryzysowego”. Nie zmieniły sytuacji także przeprowadzone w czerwcu, według oficjalnych danych przy stosunkowo niskiej, 56-procentowej frekwencji, wybory do rad narodowych. Nowa, ostrzejsza faza kryzysu rozpoczęła się w połowie sierpnia. Tym razem centrum strajkowe usy- tuowało się na Górnym Śląsku. Jako pierwsi zastrajkowali górnicy kopalni „Manifest Lipcowy”. W kilka dni później stało już 14 kopalń, w Jastrzębiu zaś, jak przed ośmiu laty, zawiązał się Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. Strajki objęły również Wybrzeże. Strajkowały porty w Szczecinie i Trójmieście oraz Gdańska Stocznia. Wobec faktu, iż próby tłumienia strajków przy pomocy siły okazały się nieskuteczne, a groźba rozlania się fali strajkowej na całą Polskę była bardzo realna, władze zdecydowały się na rokowa- nia. Ofertę, 26 sierpnia w wystąpieniu telewizyjnym, przedstawił gen. Kiszczak. Była to propozycja spot- kania „okrągłego stołu”, przy którym, bez uprzednich warunków wstępnych, zasiedliby wspólnie przed- stawiciele „różnych środowisk społecznych”. Przy „okrągłym stole” znaleźć mogła się więc i „Solidarność”. Oferta rządowa miała jednak i swoją cenę. Było nią wygaszenie strajków. Żądanie takie Kiszczak przedstawił Wałęsie podczas poufnego spotkania, do którego, w obecności przedstawiciela Episkopatu, biskupa Jerzego Dąbrowskiego, doszło 31 sierpnia. Przewodniczący Związku uznał to żądanie za zasad- ne. Strajki – pomimo braku gwarancji bezpieczeństwa dla ich uczestników –zostały zakończone3 wrześ- nia. Obawy strajkujących były słuszne, bowiem pomimo gwarancji ze strony Episkopatu władze lokalne sięgnęły po środki represyjne. Poufnie, w zaciszu rządowej wilii w Magdalence, konferowali w połowie września Wałęsa i Kiszczak. Według wstępnych ustaleń okrągłostołowe rozmowy miano rozpocząć w po- łowie października. W zapowiedzianym terminie do rozmów jednak nie doszło. Niezwykle trudno dociec, jakie były rzeczywiste motywy odwlekania tego wydarzenia, gdyż powszechnie funkcjonująca wersja mówiąca

256 o rozbieżnościach w obozie władzy nie tłumaczy wszystkiego. W ramach swoistych przygotowań do „okrągłego stołu”, doszło do zmiany rządowej ekipy. Na żądanie OPZZ ustąpił ze stanowiska premiera Messner, a 27 września objął je Rakowski. Tempo przygotowań do negocjacji uległo wówczas wyraź- nemu spowolnieniu, a decyzję nowego premiera, ogłoszoną 1 listopada, by postawić w stan likwidacji Gdańską Stocznię, Wałęsa uznał za „polityczną prowokację wymierzoną w ideę porozumienie”. Wydaje się jednak, że nie tyle nawet polityczne, co gospodarcze decyzje Rakowskiego i jego ekipy zdetermino- wały późniejszy rozwój wydarzeń. Od pierwszych miesięcy 1989 r. rozpoczął się proces prywatyzacji i komercjalizacji gospodarki (m.in. zniesiono ograniczenia w tworzeniu firm prywatnych i zezwolono na legalny obrót dewizami). Był to czytelny sygnał dla ludzi nomenklatury, aby przejmowali, najczęściej za bezcen, wypracowany przez społeczeństwo majątek narodowy. Ta swoista „liberalna” polityka gospo- darcza była kontynuowana w III RP przede wszystkim przez te grupy elit władzy, które w środowiskach opozycyjnych charakteryzowały się wiarą w prymat rynku i jego „niewidzialnej ręki”. W końcu 1988 r. ówczesna ekipa partyjno-rządowa nie potrafiła jednak, wzorem swoich poprzed- ników, przedstawić społeczeństwu wiarygodnej drogi wyjścia z kryzysu. Alternatywą, jak się zdawa- ło, dysponowała opozycja. Wałęsa w debacie telewizyjnej z szefem OPZZ, Miodowiczem, którą odbył 30 listopada, wykazał się – w odczuciu odbiorców – realizmem i przedstawił możliwą do zrealizowa- nia wizją przemian. Wrażenie to pogłębił fakt utworzenia przy przewodniczącym NSZZ „Solidarność” w dniu 18 grudnia 1988 r. Komitetu Obywatelskiego, który dowodził istnienia wciąż żywego etosu „Solidarności”. Rokowań z najpoważniejszą częścią opozycji (bez działaczy skupionych w Grupie Roboczej „So- lidarności”, „Solidarności Walczącej” i KPN) nie dawało się już odwlekać, zwłaszcza że stan nastrojów społecznych groził wybuchem o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Zwolennicy rozmów, na czele z Kiszczakiem, przełamali opór partyjnego „betonu” na plenum KC PZPR, obradującym w poło- wie stycznia 1989 r. W ten sposób, po kolejnych „magdalenkowych” konsultacjach, przy okrągłym stole 6 lutego 1989 r. zasiadła władza i opozycja. Trwający do 5 kwietnia w pałacu rządowym przy Krakowskim Przedmieściu spektakl przeznaczony był w pierwszym rzędzie dla opinii publicznej, aczkolwiek w poszczególnych podzespołach roboczych to- czyły się nader żywe dyskusje. Właściwe ustalenia zapadały jednak podczas, prowadzonych od początku marca w Magdalence, poufnych obrad wąskich gremiów. W Magdalence też, a nie w trakcie oficjalnych debat, uzgodniono ostateczną, kompromisową formułę. Nie podzielam przy tym opinii o perfidnym, skonstruowanym na zlecenie Moskwy, spisku, choć, zapożyczając inne, publicystyczne sformułowanie, można mówić o „transakcji epoki”. Istotą kompromisu było bowiem dopuszczenie paktującej z komu- nistami opozycji do części władzy w zamian za współudział w odpowiedzialności i swoistą gwarancję bezpieczeństwa. Choć, jak się wydaje, ekipa partyjno-rządowa nie brała najzwyczajniej pod uwagę moż- liwości swego odejścia z sceny politycznej. Najważniejszym ustaleniem wprowadzonym do podpisanych przy „okrągłym stole” dokumentów była zgoda na restytucję „Solidarności” oraz precyzyjne uzgodnienie granicy wpływów w przyszłym sejmie. Skupionej pod czapką PRON stronie partyjno-rządowej, obejmującej PZPR oraz wszystkich jej sojuszników, gwarantowano, na mocy przedwyborczego kontraktu, 65% mandatów. O pozostałe, po- dobnie jak o 100 mandatów do Senatu, ubiegać się mogła w wolnych już wyborach opozycja. Połączone w Zgromadzenie Narodowe Sejm i Senat wybierać miały z kolei prezydenta. Konsumowanie porozumień rozpoczęto już w dwa dni po podpisaniu „okrągłostołowego” układu, 7 kwietnia, kiedy to sejm uchwalił nową ordynację wyborczą, do znowelizowanej zaś konstytucji wpro- wadził stosowne zapisy odnoszące się do urzędu prezydenta i Senatu. Nieco później, bo 17 kwietnia za- rejestrowano ponownie NSZZ „Solidarność”. Najistotniejszą wówczas kwestią stał się wyścig wyborczy. Władza, wychodząc z założenia, iż siły opozycyjne, zmuszone do organizacyjnej improwizacji, nie sprostają temu zadaniu, przeforsowały przeprowadzenie wyborów w dniu 4 czerwca. Przeniesione w te- ren komitety obywatelskie mogły jednak liczyć na bezinteresowną, wszechstronną pomoc całych rzesz rozentuzjazmowanych zwolenników zmian, niesłychany zaś sukces uruchomionej w maju, a kierowanej przez Adama Michnika „Gazety Wyborczej”, powinien być dla władzy czytelnym sygnałem ostrzegaw- czym, gdzie sytuują się społeczne preferencje. Zadbano przy tym o wyraźną identyfikację kandydatów komitetów, przyjmując formułę „drużyny Wałęsy”, czego przejawem stał się plakat przedwyborczy, na którym obok każdego kandydata widniała postać przewodniczącego Związku.

257 Wynik owych „35-procentowych” wyborów dla strony partyjno-rządowej był szokiem. I choć do urn poszło tylko 62% uprawnionych do głosowania, to ci jednak, którzy oddali swój głos, jednoznacz- nie opowiedzieli się za zmianą. Ze 161 miejsc w Sejmie kandydaci z „drużyny Wałęsy” obsadzili 160. W Senacie spoza listy Komitetu Obywatelskiego znalazła się tylko jedna osoba. Przepadli, z dwoma wy- jątkami, prominentni reprezentanci władzy, umieszczeni – dla bezpieczeństwa – na tzw. liście krajowej. Polską wersję komunizmu przekreśliła, i to za przyzwoleniem partii komunistycznej, kartka wyborcza. Wyniki wyborów okazały się także kompletnym zaskoczeniem przywódców opozycji. Nie oprote- stowano zatem przeprowadzonej już w trakcie wyborów zmiany ordynacji, godząc się, by miejsca prze- widziane dla listy krajowej obsadzić w drugiej turze. Nieważne głosy posłów i senatorów Obywatelskie- go Klubu Parlamentarnego, grupującego ludzi z listy „Solidarności” (kierował nim Bronisław Geremek) umożliwiły wybór gen. Jaruzelskiego na prezydenta – jednym głosem ponad wymaganą większość! Nie przeszkodzono też w wyborze na premiera architekta „okrągłostołowego” porozumienia, gen. Kiszczaka. W tym momencie do gry politycznej włączył się Wałęsa. Przewodniczący „Solidarności” doprowadził do rozbicia sojuszu politycznego, łączącego PZPR z SD i ZSL, dzięki czemu na czele nowego gabinetu mógł stanąć, nie startujący zresztą uprzednio w wyborach, redaktor reaktywowanego „Tygodnika Soli- darność”, Tadeusz Mazowiecki. I choć w gabinecie powołanego na premiera 24 sierpnia Mazowieckiego zasiedli i Kiszczak (MSW), i Siwicki (MON), to jednak rozpoczął się czas budowania III Rzeczypospolitej.

258 99. III Rzeczpospolita

Tadeusz Mazowiecki obejmował urząd premiera jeszcze w PRL. Dopiero 29 grudnia 1989 r. – a zatem już po zburzeniu muru berlińskiego, czechosłowackiej „aksamitnej rewolucji”, odejściu Żiwkowa w Bułgarii i krwawej rozprawy z reżimem Ceausescu w Rumunii – Sejm zdecydował się na zmianę nazwy państwa, odtąd Rzeczypospolitej Polskiej. Godłem – od 9 lutego 1990 r. – znów stał się orzeł przybrany w koronę. Przekształcenia polityczne, których drogę wytyczyła znajdująca się u władzy ekipa, zdominowane zostały przez filozofię, jak sformułował to w swym sejmowym wystąpieniu Mazowiecki, „grubej kreski”. Oznaczało to powolne, bardziej niż ostrożne dopasowywanie do nowych realiów wszystkich pozostałych po PRL struktur, stopniową wymianę ludzi (spora grupa partyjnych dygnitarzy i ludzi służb usuwała się z politycznej sceny sama, kontentując się przywłaszczonymi w majestacie prawa zasobami państwa) i ustawową kosmetykę, wykluczającą możliwość radykalnego rozrachunku z odchodzącym w niebyt sy- stemem. Z konstytucji zniknęły zapisy najbardziej drażniące (o roli PZPR czy sojuszach), ale wynikający z niej system prawny, w nowych warunkach pełen luk, sprzeczności i niekonsekwencji, trwał. W takich to ustrojowo-prawnych realiach realizował swój program reformy gospodarczej wicepremier i jednocześnie minister finansów . Balcerowicz za podstawowy cel uznał stłumienie inflacji. Uczynił to poprzez dewaluację złotówki, wstrzymanie państwowych dotacji do węgla i paliw płynnych i, by ograniczyć się do narzędzi najistotniej- szych, poprzez wprowadzenie progresywnego opodatkowania ponadnormatywnego wzrostu wynagro- dzenia w przedsiębiorstwach państwowych (czyli tzw. „popiwku”). W rezultacie drastycznie zahamowany został wzrost płac, wydatnie podniosły się natomiast ceny, ale tempo inflacji spadło. Pojawiło się jednak masowe bezrobocie. W końcu 1990 r. dotykało ponad milion osób, a trend ten, po przejściowych, ko- niunkturalnych wahaniach, został zahamowany dopiero w połowie drugiej dekady XXI stulecia, kiedy to po raz drugi doszło do władzy „Prawo i Sprawiedliwość”. Zapełniły się za to sklepowe półki, aczkolwiek z powodu napływu importowanych towarów. Balcerowicz zapoczątkował też inne, wyjątkowo negatywne zjawisko – wyprzedaż, niekiedy za bezcen, majątku narodowego. Trudności dnia codziennego, choć zupełnie innego rodzaju aniżeli w okresie „realnego socjali- zmu”, były do pewnego stopnia kompensowane poczuciem rzeczywistej niezależności. Świadczył o tym i zmieniający się kształt stosunków zewnętrznych (opuszczenie Układu Warszawskiego, wyjście wojsk rosyjskich z Polski, przystąpienie do NATO, członkostwo w Unii Europejskiej), i burzliwy wręcz rozrost krajowej sceny politycznej. Polska odrzucała satelicką zależność (symbolicznego wymiaru nabrało tu przyznanie się ZSRS do odpowiedzialności za zbrodnię katyńską), usiłując, z różnym zresztą skutkiem, nawiązywać partnerskie stosunki z Zachodem. Istotnym momentem stało się tu podpisanie 14 listopada 1990 r. traktatu pomiędzy Polską a zjednoczonymi Niemcami potwierdzającego terytorialne status quo. Stabilizacji zewnętrznej towarzyszyły zmiany, zachodzące niekiedy z dnia na dzień, na politycznej scenie w kraju. W styczniu 1990 r. przestała istnieć PZPR, schedę po której (i zdecydowaną większość działaczy, zwłaszcza drugiej linii i średniego szczebla) przejęła Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Pol- skiej (na czele z Aleksandrem Kwaśniewskim i Leszkiem Millerem), tworząca z czasem, wespół z OPZZ i kilkoma mniejszymi strukturami, rosnący w siłę Sojusz Lewicy Demokratycznej. Satelickie wobec PZPR Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, po zwrotach kadrowych i poszukiwaniu odpowiedniej nazwy, wchła- niając część opozycyjnych wobec siebie grup, przekształciło się w Polskie Stronnictwo Ludowe. PSL zdecy- dowanie zdystansowało na gruncie wiejskim wszystkie konkurencyjne ugrupowania. Efemerydami, choć niekiedy zaznaczającymi swoją rolę, pozostały: firmowana przez Jana Józefa Lipskiego PPS, „Solidarność Walcząca” (Partia Wolności), KPN z Leszkiem Moczulskim oraz Unia Polityki Realnej z barwną posta- cią Janusza Korwin-Mikkego. Pojawili się chrześcijańscy demokraci, a w październiku 1989 r. na scenę weszło, nawiązując do tradycji narodowej demokracji, Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe na czele z Wiesławem Chrzanowskim. Nadal główną siłą pozostawały wywodzące się z „Solidarności” Komitety Obywatelskie (zdecydowanie wygrały one przeprowadzone w końcu maja 1990 r. wybory samorządowe, choć przy relatywnie niskiej, 42-procentowej frekwencji), aczkolwiek sam Związek, głównie z powodu odpływu czołowych działaczy do czysto politycznej działalności, znacznie osłabł. Otwartym pozostawało

259 jednak pytanie, czy solidarnościowy obóz, reprezentowany w Sejmie przez Obywatelski Klub Parlamen- tarny, pozostanie organizacyjnym, jak i ideowym monolitem. Czy, innymi słowy, weźmie na siebie pełną odpowiedzialność za kształt oraz ciężar ustrojowych i gospodarczych przemian. Obóz, który był faktycznym zwycięzcą niedemokratycznych, czerwcowych wyborów, przetrwał w niemal niezmienionym kształcie do wiosny 1990 r.. Od momentu pojawienia się w początkach maja na scenie politycznej Porozumienia Centrum na czele z Jarosławem Kaczyńskim stało się jasne, że zde- cydowanie zderzą się ze sobą racje zwolenników czynnego udziału w życiu politycznym Wałęsy, a tymi, którzy stawiając na Mazowieckiego, pragnęliby wyraźnego ograniczenia roli przywódcy „Solidarności”. Ten z pozoru personalny spór miał inny, ważniejszy wymiar – pogłębienia zmian czy utrzymania ich powolnego, a częstokroć pozornego charakteru. W efekcie doszło do niemal kompletnie niezrozumiałej dla przeciętnego obywatela „wojny na górze”, odbieranej nie tyle jako zderzenie programowych racji, co personalnych fobii. W wyborach prezydenckich, które zostały wyznaczone na koniec listopada 1990 r., rywalizować mieli zatem wspierany przez powstałe w połowie lipca ugrupowanie Ruch Obywatelski Ak- cja Demokratyczna urzędujący premier z mającym poparcie Związku i Porozumienia Centrum Wałęsą. Do finalnej rozgrywki włączył się jednak, ku całkowitemu zaskoczeniu elit politycznych, mieszkający na stałe w Kanadzie biznesmen Stanisław Tymiński. W pierwszej turze wygrał, co prawda, Wałęsa, uzy- skując poparcie 40% elektoratu. Tymiński (23% oddanych głosów) zaś pozostawił w pokonanym polu Mazowieckiego (18%). W drugiej turze przewaga Wałęsy była miażdżąca (74% głosujących), ale feno- men Tymińskiego zaczął odtąd spędzać sen z powiek wszelkiej maści rodzimym politycznym ekspertom. Efektem porażki wyborczej była dymisja gabinetu Mazowieckiego. Zastąpił go, związany z Prezydentem reprezentant nowego ugrupowania, Kongresu Liberalno-Demokratycznego, . Z po- przedniej ekipy, jako symbol ciągłości i kreator polityki ekonomicznej, pozostał jednakowoż Balcerowicz… Hasłem wyborczym Lecha Wałęsy było „przyspieszenie”, tymczasem rząd Bieleckiego okazał się rządem kontynuacji. Gospodarkę kraju coraz dotkliwiej dręczyła recesja. Co gorsza, niespójny system prawny i niczym nie maskowana chęć bogacenia się, widoczna bardzo wyraźnie w zachowaniach zna- czących części elit władzy, zaowocowała mnożeniem się afer gospodarczych, o czym, choć w konwen- cji sensacji, starała się informować przede wszystkim prasa. Systematycznie rosło również bezrobocie, a z nim stan społecznej frustracji. Niebezpiecznie z polskiego punktu widzenia zaczęła komplikować się, pomimo faktycznego rozpadu ZSRR i rozwiązania Układu Warszawskiego, sytuacja międzynarodowa. Stan niepewności na wschodzie nie został początkowo zrównoważony odpowiednio skutecznym wiązaniem się z zachodnimi demokra- cjami, choć w listopadzie 1991 r. Polska została przyjęta do Rady Europy, a wcześniej, w czerwcu, Polska i Niemcy podpisały traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Nie spełnił też pokładanych w nim nadziei grupujący Polskę, Czechosłowację i Węgry tzw. trójkąt wyszehradzki, zarówno z powodu rozpadu Czechosłowacji, jak i trudnych do rozwikłania problemów spornych oraz swoistego wyścigu członków tej nieformalnej struktury do zjednoczonej Europy. Poziomu społecznego optymizmu nie pod- niosły też kolejne wizyty Ojca Świętego w maju i czerwcu. Ocenę rzeczywistości dyktowało położenie materialne społeczeństwa, którego coraz liczniejsze grupy przekraczały granice ubóstwa (zwłaszcza we wsiach popegeerowskich oraz tam, gdzie likwidowano zapewniające pracę zakłady). Dawała też o sobie znać coraz mniejsza czytelność sceny politycznej. To ostatnie zjawisko uległo pogłębieniu w trakcie ko- lejnej przedwyborczej kampanii. W końcu października 1991 r. Polska miała oto przeżyć pierwsze, cał- kowicie wolne, wybory parlamentarne. Za faworyta, choć nie bezdyskusyjnego, uchodziło ugrupowanie, któremu liderował Mazowiecki. Była to, formująca się od stycznia 1991 r., a ostatecznie ukształtowana w maju, Unia Demokratyczna. Do urn, wbrew oczekiwaniom, udało się tym razem niewiele ponad 40% spośród uprawnionych do głosowania. Unia istotnie zwyciężyła, ale ze śladową przewagą nad postkomunistami z SLD. Ogółem w parlamencie znaleźli się reprezentanci aż 29 grup, co źle wróżyło i sprawności działań legislacyjnych, i procesowi konstruowania stabilnej rządowej większości. Dodajmy, że z sytuacji tej wyciągnięto szybko odpowiednie wnioski – w kolejnych wyborach w 1993 r. obowiązywał już 5-procentowy próg dla partii (8-procentowy dla koalicji wyborczych), po przekroczeniu którego można było dysponować reprezen- tacją parlamentarną. Nowy gabinet, na czele którego stanął ostatecznie prawnik i znany obrońca w procesach politycz- nych w czasach PRL, Jan Olszewski, powstał dopiero w końcu grudnia. Rząd wywodził się z ugrupowań

260 postsolidarnościowych, zajmujących prawą stronę izby poselskiej. Skutkowało to próbą wypracowania odmiennej od obowiązującej do tej pory strategii gospodarczej, w większym stopniu nastawionej na za- spokajanie społecznych potrzeb, ale efekty tych poczynań – choćby z czysto czasowych powodów – nie były widoczne. Rząd przetrwał przy tym jedynie do początków czerwca. Niespójny wewnętrznie, skon- fliktowany z Belwederem, zszedł ze sceny z powodu tzw. afery teczkowej. Była to pierwsza próba wpro- wadzenia w życie mechanizmu lustracji po to, by z życia politycznego wyeliminować współpracowni- ków tajnych służb poprzedniego reżimu. Za jej przeprowadzenie odpowiadał ówczesny minister spraw wewnętrznych, Antoni Macierewicz. Na liście przedstawionej Sejmowi znaleźli się politycy z pierwszych stron gazet – na dodatkowej również urzędujący prezydent. Rezultatem była kontrakcja błyskawicznie zorganizowana przez Wałęsę i jego otoczenie, w jej wyniku doszło do odwołania gabinetu 4 czerwca 1992 r. po dramatycznej, nocnej debacie. Lustracja to jeden z najtrudniejszych problemów, z którymi przyszło się zmierzyć III Rzeczypospo- litej. Rozwiązany został, i to połowicznie, dopiero po utworzeniu całkowicie nowej, budzącej olbrzymie emocje struktury, Instytutu Pamięci Narodowej. Zgromadzono archiwa służb specjalnych, choć proces ich udostępniania ciągnął się niemal dwie dekady - IPN przejął procedury lustracyjne dopiero w 2007 r., wcześniej odpowiadał za to Rzecznik Interesu Publicznego. Połowiczność wiązała się z koniecznością sądowego udowodnienia tzw. kłamstwa lustracyjnego. Kandydaci w wyborach tak samorządowych, jak i parlamentarnych zobowiązani byli do składania specjalnych oświadczeń, dotyczyło to również zawo- dów zaufania publicznego. Sądy nadal z naddatkiem uwzględniały wszelkiego rodzaju wątpliwości, toteż w znacznym stopniu procesy w tych sprawach okazywały się prawną fikcją. Doskonałym przykładem jest właśnie sprawa lustracyjna Lecha Wałęsy. Do współpracy nigdy się nie przyznał, uzyskując w IPN status pokrzywdzonego i korzystne orzeczenia sądowe. Na książkę, rzeczowo i kompetentnie opisującą jego uwikłania z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych, zareagował, za przyzwoleniem i ze wsparciem przeważającej części intelektualnych i politycznych elit, agresją. I tego stanowiska, ignorującego wszelkie dowody, nie zmieniło ujawnienie w 2015 r. oryginalnej dokumentacji w bezsporny sposób ukazującej nie tylko sam fakt, ale i przebieg jego agenturalnej współpracy… Po usunięciu ekipy Olszewskiego Wałęsa powołał na stanowisko premiera młodego i ambitnego przy- wódcę PSL, Waldemara Pawlaka, obecnego w gabinetach jeszcze kilkakrotnie w przyszłości. Pawlak wtedy jeszcze nie zdołał stworzyć rządowej większości, toteż w lipcu na czele rządu stanęła reprezentująca Unię Demokratyczną pierwsza kobieta-premier, . Był to jednak ostatni akt solidarnościowego rozdziału, gdyż po wyborach z września 1993 r. do władzy doszli postkomuniści z SLD tworzący koali- cję z ludowcami. Nie było to niczym innym, jak recydywą układu PRL-owskiego. Do 2005 r. na scenie politycznej trwała swoista przeplatanka. W 1997 r. przekonywujące zwycięstwo odniosła odwołująca się do solidarnościowego etosu Akcja Wyborcza „Solidarność” (rządziła wespół z wyłonioną z Unii Demo- kratycznej Unią Wolności), ale w 2001 r. SLD i PSL zdobyło niemal miażdżącą większość. W cztery lata później zwycięstwo odniosły, nawiązujące do korzeni solidarnościowych, Prawo i Sprawiedliwość (na czele z Jarosławem Kaczyńskim) oraz Platforma Obywatelska (której liderował ). Od tego momentu te dwie siły zdominowały po dzień dzisiejszy scenę polityczną. Odbiciem politycznych preferencji społeczeństwa w jeszcze większym stopniu, ze względu na ich bezpośredni charakter, okazywały się wybory prezydenckie. W 1995 r., a następnie 2000 r. zwyciężał w nich lider SLD, Aleksander Kwaśniewski. W 2005 r. zaskakujące, ale całkowicie zasłużone zwycięstwo odniósł prezydent Warszawy, Lech Kaczyński, torując tym samym drogę do sukcesu swej formacji. Pre- zydent zginął w kwietniu 2010 r. w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem w drodze na obchody rocznicy katyńskiej. Wraz z nim ponieśli śmierć wybitni reprezentanci politycznej, wojskowej oraz intelektualnej elity, w tym, obok ostatniego wychodźczego prezydenta, Ryszarda Kaczorowskiego, rokujący olbrzymie nadzieje ówczesny prezes Instytutu Pamięci Narodowej, Janusz Kurtyka. Katastrofa smoleńska, zdarzenie wyjątkowe w powojennej historii świata, w dramatyczny sposób utrwaliło uwidoczniające się w Polsce po 2005 r. podziały polityczne. U ich podstaw leżało, widoczne od układu okrągłostołowego, dążenie do utrwalenia wypracowanej z postkomunistami transformacyjnej formuły, bądź zburzenie wciąż istniejących w przestrzeni publicznej, tak realnej, jak i symbolicznej, ska- mienielin sprzed 1989 r.. Za tym drugim rozwiązaniem konsekwentnie od 2005 r. opowiada się PiS. Za pierwszym – PO, wspierana nie tyle przez SLD (w 2015 r. postkomuniści po raz pierwszy od 1989 r. nie weszli do parlamentu), co nowe, czy to demagogiczne (Ruch Palikota), czy też skrajnie liberalne (obecnie

261 „Nowoczesna”) ruchy. Charakterystyczne, że do 2015 r. wszystkie gabinety miały charakter koalicyjny, od 2010 r. cieszyły się poparciem ośrodka prezydenckiego (wybory wygrał wówczas startujący z ramie- nia PO Bronisław Komorowski). Zmiana, i to o radykalnym charakterze, nastąpiła właśnie w połowie drugiej dekady XXI stulecia. Powody decyzji wyborczych tkwiły dotąd w politycznym zużywaniu się układu rządzącego. Wyni- kało to bądź z kumulacji najrozmaitszych afer (takich jak tzw. afera Rywina, która pogrążyła w 2005 r. SLD), czy to próbach przeprowadzenia niezbędnych, ale kosztownych społecznie reform (tak jak było to w przypadku koalicji AWS - Unia Wolności). Do 2011 r. nie zdarzyło się też, by sprawująca władzę koalicja zapewniła sobie rządy na kolejną kadencję. Zwycięstwo, odniesione wówczas przez PO wespół z PSL, zdawało się zapowiadać długie lata stabilizacji, zwłaszcza że opozycja nie była wspierana ani przez układ medialny, ani rodzimy, a zwłaszcza zewnętrzny kapitał. Co więcej, rządzący cieszyli się znakomi- tymi notowaniami w kręgach brukselskiej eurobiurokracji, co przełożyło się na spektakularny awans do tamtejszego centrum decyzyjnego, jeszcze przed upływem krajowej kadencji, premiera Donalda Tu- ska. Problem tkwił w tym, że sposób sprawowania władzy zaczął coraz drastyczniej rozmijać się ze spo- łecznymi oczekiwaniami. Gwałtownie rosła grupa doświadczająca tak politycznego, jak i społecznego wykluczenia. Te nastroje zostały doskonale odczytane przez kierownictwo PiS, a personalnie Jarosława Kaczyńskiego. Pierwszym krokiem stało się tu doprowadzenie do uformowania obozu Zjednoczonej Pra- wicy. Drugim – kompletnie zaskakujące prezydenckie zwycięstwo Andrzeja Dudy. Trzecim i decydują- cym – wyborcze zwycięstwo umożliwiające po raz pierwszy w historii III Rzeczypospolitej samodzielne sprawowanie władzy, co przełożyło się na utworzenie gabinetu pod prezesurą Beaty Szydło, zastąpionej po dwóch latach przez Mateusza Morawieckiego. Ten rozdział historii, opisanej niemal wyłącznie z perspektywy zmian na szczytach władzy, w dal- szym ciągu nie jest zamknięty. Pozostanie zapewne otwarty i po kolejnych wyborach – samorządowych, do Parlamentu Europejskiego, Sejmu i Senatu, wreszcie prezydenckich. „Dobra zmiana” przekształca państwo w konflikcie z najrozmaitszymi grupami interesów i europejską biurokracją, ale nie zamierza ustępować. To, co należy uznać za najistotniejsze, wiąże się ze skuteczną likwidacją sfer realnego ubó- stwa i przywracaniem godności, również w relacjach zewnętrznych. Czas pokaże, czy strategia ta okaże się skuteczna i społecznie akceptowalna.

262