ZESZYTY JAGIELLOŃSKIE PISMO UCZNIÓW, NAUCZYCIELI I PRZYJACIÓŁ LO im. KRÓLA WŁADYSŁAWA JAGIEŁŁY W PŁOCKU NR 35, CZERWIEC 2009, EGZEMPLARZ BEZPŁATNY

MŁODZIEŻOWY DOM KULTURY IM. KRÓLA MACIUSIA I W PŁOCKU

16 czerwca 2009 roku

GŁOŚNE CZYTANIE NOCĄ

Klasycy historiografii Część III – Przed zachodem Słońca

Państwo Elżbieta i Tomasz Zbrzezni prezentują po raz 20. „Głośne czytanie nocą”

16 czerwca 2009 roku (wtorek), godz. 19.00

W 35. numerze „Zeszytów Jagiellońskich” przedstawiamy materiały zaprezentowane w dniu 16 czerwca 2009 roku w Młodzieżowym Domu Kultury im. Króla Maciusia I w ramach spotkania „Klasycy historiografii” (cześć III – „Przed zachodem Słońca”) z cyklu „Głośne czytanie nocą”.

W biogramach uczonych informacje pochodzą głównie ze stron Wikipedii. Na okładce: , Kościuszko pod Racławicami.

Uwaga! W tekstach źródłowych została zachowana oryginalna pisownia przedwojenna z niewielkimi zmianami.

Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; http:// www.jagiellonka.plock.pl; (024) 364-59-20 [email protected]; Opiekun zespołu: mgr Wiesław Kopeć Zespół redakcyjny: członkowie Międzyszkolnego Klubu Myśli Polskiej.

2 Tadeusz Korzon (1839 – 1918) – historyk, powstaniec styczniowy

Biogram uczonego w numerze 31. „Zeszytów Jagiellońskich”: Klasycy historiografii, część II – Rzeczpospolita szlachecka.

POLSKA W DOBIE UPADKU Z dzieła Tadeusza Korzona pt. „Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta”

Historycy nasi zgodnie zaznaczają początek epoki upadku Rzeczypospolitej Polskiej na połowę XVII wieku. Już za Jana Kazimierza zaczęła Polska rozdawać swe kraje i prawa polityczne sąsiadom: z terytoryum, obejmującego 18000 mil kwadratowych, utraciła Smoleńskie, Siewierskie, Czernichowskie, Kijów z obwodem, Ukrainę Zadnieprską, Inflanty i zwierzchnictwo nad Prusami, okupionemi niegdyś krwią Grunwaldu i bezprzykładną w dziejach ofiarnością miast zniemczonych. Traktaty: Andruszowski, Welawski, Oliwski ustaliły nowy układ stosunków państwowych na wschodzie Europy, ale Polska nie zajmowała w nim górującego stanowiska, jak dawniej w XV, XVI i początkach XVII wieku. Król szwedzki, Karol X, powziął nawet myśl rozbioru, zniesienia Rzeczypospolitej; ale wojenna dzielność szlachty skonfederowanej w Tyszowcach i nadzwyczajna energja wodzów takich, jak Czarniecki, ocaliła Polskę i przedłużyła jej byt państwowy na całe stulecie. Wśród zamieszek, jakie wynikły po abdykacyi Jana Kazimierza, rzucili się na Polskę straszni jeszcze bardzo Turcy i Tatarzy, zabrali Kamieniec z Podolem i zagrozili znowu istnieniu Rzeczypospolitej. Ale Jan Sobieski, z garstką szlacheckiego wojska, zdumiewającemi marszami i bitwami, odpędził burzę od kraju i nawet zdołał zadać cios śmiertelny Porcie Otomańskiej pod Wiedniem. Był to czyn wiekopomny, całą Europę obchodzący, wszystkie umysły poruszający. Ale owoce jego, przez Polskę osiągnięte, nie odpowiadały rozmiarom wysileń i sławy. W ciągu dalszych 16 lat wojny urosły świeże laury wodzów cesarskich, gdy Jan III tyrał swą popularność w rozgwarze stronnictw i intryg domowych. Sprzymierzeńcy przestali się też oglądać na Polskę i liczyć z jej interesami. Trzeba było jeszcze jednego zwycięstwa pod Podhajcami, jakie, już po śmierci Sobieskiego, wywalczył hetman Potocki, aby Kamieniec do Polski wrócił. Traktat Karłowicki roku 1699 zabezpieczył ją na zawsze od tureckich najazdów, ale był też ostatnim aktem międzynarodowym, w którym Polska brała udział jako mocarstwo samodzielne. Zaczyna się wiek XVIII wśród powszechnej pożogi wojennej: na zachodzie w sprawie o spadek po Habsburgach hiszpańskich, na wschodzie — wielką wojną północną. Na tronie polskim zasiadł Sas, który wyrzekł się wyznania protestanckiego dla królewskiego tytułu, którego nicość moralna da się jednym rysem dostatecznie określić: że się obnosił po razy kilka z projektami rozbioru, własnego, tak upragnionego niedawno królestwa. Nie dziw, że Polska odmówiła udziału w awanturniczych planach wojennych swego nieudanego wybrańca, ale to jest dziwniejsze, że neutralności swojej zastrzec nie umiała i głównym teatrem niszczącej wojny się stała. Od tej przecież chwili zależała cała przyszłość polityczna kraju. Co prawda, historya przedłożyła pokoleniu owoczesnemu wcale niełatwą łamigłówkę: kto ma pokierować rozkołataną od burz nawą państwową? Czy król-zdrajca, czy zdemoralizowani przez dyplomatów i intrygantów z całego świata panowie, czy gmin szlachecki, powołany niegdyś przez Zamojskiego do wykonywania aktów najwyższej władzy w obiorze królów i instrukcyach prawodawczych posłom sejmowym, a teraz w najliczniejszej masie nieposesyonatów utrzymywany w służalstwie u panów? Otwierały się więc trzy drogi - ku monarchii, droga Cezara; ku rządom arystokratycznym ścieżkami sinioryi Weneckiej; albo ku demokracyi, szlakiem Washingtona, nieutorowanym jeszcze podówczas.

3 Pokolenie owoczesne nie łamało sobie głowy nad rozwiązaniem tego zadania, boć to było najciemniejsze ze wszystkich pokoleń, jakie zna historya, przynajmniej od Kazimierza Wielkiego. Zrzekło się wszelkiej decyzyi i otworzyło na oścież granice kraju wszystkim stronom wojującym. Armie Karola XII, Piotra Wielkiego, wojska saskie, chodziły, furażowały, gospodarowały, rabowały, jak same chciały. Zamiast reform rdzennych w konstytucyi państwowej, r. 1727 pozostawił dawną anarchię i zwinął siłę zbrojną, uchwaliwszy etat wojskowy 24000 ludzi, a budżet na 6 milionów złp. Tymczasem wśród anarchii szlachcic podeptał już plebejuszów, przywłaszczył sobie prawo życia i śmierci nad chłopem. Polska stała się anomalią w szeregu państw europejskich i wysadzała się jakby na przekorę, żeby z duchem wieku XVIII być w nieustannej sprzeczności. Chciała pozostać „narodem szlacheckim”, gdy wszystkie rządy działały już wielkiemi masami ludowemi na polach bitew, na polu przemysłowem, handlowem, finansowem. Rozpadła się na udzielne posiadłości możnowładcze, jak za czasów feudalizmu średniowiecznego, z wojskami dworskiemi, z dyplomacyą i polityką na własną rękę, a za to rząd centralny nie miał ani armii, ani dyplomacyi, ani nawet poselstw przy dworach zagranicznych. A działo się to w wieku, kiedy machiny rządowe doprowadzone były do wysokiego stopnia dokładności i potęgi, kiedy ministrowie i dyplomaci snuli nieustannie plany podbojów, aljansów, koalicyi. Tuż pod bokiem Polski, hołdownik jej niegdyś, przystroiwszy się w tytuł króla tej ziemi, którą Jagiellonowie zaszczytnie zdobył, pierwszy król pruski Fryderyk rozsyłał agentów do Augusta, do Piotra Wielkiego, do Karola XII, do samej nawet Warszawy, z propozycyami, lub z projektami podziałów Rzeczypospolitej, a naród szlachecki nic o tem wiedzieć nie mógł, skoro nie miał nigdzie poselstwa. Zresztą czemże jest sama, przywłaszczająca sobie wyłącznie zasoby i organa państwa? Nazywa się wciąż Prześwietnym Stanem Rycerskim, ale te wyrazy są już czczym dźwiękiem. Rycerzy tych nie widzimy na żadnem większem pobojowisku XVIII wieku, bo też nie mieliby tam nic do czynienia wobec armij stałych, wyćwiczonych i uzbrojonych podług nowej sztuki wojskowej. Przeistaczają się więc na ziemian-rolników, a resztki animuszu szafują na burdy, zajazdy, pojedynki lub na pieniactwa po sądach, które staje się plagą powszechną, bo jedni trudnili się wytaczaniem procesów, a drudzy obroną od napaści. Gdybyśmy spytali o cel życia, o marzenia, o ideały takiego ziemianina — znajdziemy je w następujących słowach jednego z korespondentów współczesnych: „Obywatel część ciężko wypracowanych dochodów oddawszy do skarbu, przy reszcie swego majątku spokojnie w zakącie domu, na łonie ojczyzny zasypiać będzie”. W istocie, szlachta czasów saskich powiadała wyraźnie, że nie chce żadnych zmian, żadnych wojen, żadnego wdawania się w sprawy obce. Od roku 1726 do 1764 obywała się bez sejmów walnych, jedynego podówczas organu władzy prawodawczej, rządowej, a poniekąd nawet sądowej. Pozostawała obojętną nawet podczas wojny europejskiej 1733 — 35 roku o własną polską koronę. Do urzeczywistnienia atoli takich sielankowych ideałów potrzeba było muru nieprzebytego na granicach kraju. Niestety! O tem nie pomyślano. To też drzemkę przerywali nieraz natrętni sąsiedzi, np. Fryderyk II, czyli raczej jego porucznik z 30 huzarami podczas wojny siedmioletniej, gdy uprowadził 8000 gospodarzy „z wołami, końmi, wozami i sprzętami” w głąb Brandenburgii. Uszło to nawet bez protestacyj, ponieważ hetman W. koronny, Jan Klemens Branicki, zaszczycał króla Fryderyka II swoją przyjaźnią!... Pół wieku takiego życia podało Polskę w pośmiewisko u wszystkich narodów, Polak za granicą wstydził się nieraz swego narodowego miana, a po śmierci Augusta III nikt z obcych nie wystąpił jawnie z kandydaturą do sponiewieranej korony. Rywalizacya toczyła się tylko pomiędzy dwoma „Piastami": Ogińskim i Poniatowskim. Zwyciężył ostatni, chociaż obydwaj zarówno zbliżeni byli z „familią”. „Familia”, to jest Czartoryscy powzięli nareszcie myśl zreformowania Rzeczypospolitej na monarchię — typu francuskiego. Ów typ właśnie w tym czasie mógł jak najmniej budzić sympatyi w Polsce, gdy w samej Francyi splugawili go Regent i Ludwik XV, podważyli w posadach Wolter, Russo, Monteskiusz i encyklopedyści. Czuli może instynktowo ten brak efektu w pomyśle zasadniczym sami reformatorowie i plan działania swojego oparli nie tyle na żywiołach narodowych, ile na siłach obcego mocarstwa (Czartoryscy chcieli reformować Polskę przy pomocy Rosyi.), któremi posłużyć się dla własnych widoków mieli zamiar i naiwną nadzieję. Wprawili oni w ruch całą maszyneryę wpływów możnowładczych, rozrzucili szeroko sieć dyplomacyi, na jaką stać było polskiego magnata i urzeczywistnili swój plan na sejmie roku 1764. Następstwem bezpośredniem było straszne zaburzenie wewnętrzne i katastrofa polityczna — tak zwany pierwszy podział Polski roku 1772—1775, a za błędy swojej rachuby politycznej zapłacił główny promotor reformy, książę Michał Czartoryski, kanclerz Wielki litewski, podpisami na wszystkich aktach rozbioru.

4 Szymon Askenazy (1866 – 1935) historyk, twórca lwowskiej szkoły historycznej

Szymon Askenazy (ur. 28 grudnia 1866 w Zawichoście, zm. 22 czerwca 1935 w Warszawie) – polski historyk żydowskiego pochodzenia, głównie stosunków międzynarodowych XVIII i XIX w. Profesor Uniwersytetu Lwowskiego, następnie Warszawskiego. W swoich poglądach politycznych zbliżony do obozu legionowo- piłsudczykowskiego. Twórca lwowskiej szkoły historycznej nazywanej też "szkołą Askenazego". Ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim oraz historię na uniwersytecie w Getyndze, gdzie uzyskał stopień profesora. Jako Żyd nie mógł uzyskać pracy na rosyjskim Uniwersytecie Warszawskim, więc przeniósł się do Lwowa. Angażował się w działania na rzecz asymilacji Żydów. W latach 1898-1914 wykładał historię nowożytną i historię Polski na Uniwersytecie Lwowskim, był profesorem nadzwyczajnym, a następnie profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Lwowskiego do listopada 1919 r., ale od 1914 r. na urlopie. Polemizował ze szkołą krakowską. W tym czasie powstała "szkoła Askenazego". W 1918 r. i ponownie w 1923 r. podjął próbę objęcia katedry na Uniwersytecie Warszawskim, ale z powodu silnej opozycji Marcelego Handelsmana do powołania go na katedrę w Warszawie nie doszło, mimo iż apelowało o to wielu uczonych, polityków i studentów. W 1918 protest przeciwko objęciu przez niego katedry historii Polski zgłosiło 45 polskich uczonych, pisarzy i uczonych jak Stanisław Arnold, Włodzimierz Dzwonkowski, Andrzej Strug i inni. Badał polityczne dzieje Polski XVIII i XIX w. W 1909 r. został członkiem Akademii Umiejętności. W czasie I wojny światowej przebywał w Szwajcarii. Działał tam na rzecz niepodległości Polski, biorąc udział w pracach Szwajcarskiego Komitetu Generalnego Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce. W latach 1920-1923 był ministrem pełnomocnym z ramienia Polski przy Lidze Narodów w Genewie. W 1924 ponownie odmówiono mu objęcia katedry na Uniwersytecie Warszawskim, choć wykładał tam gościnnie w latach 1927-1935. Był kawalerem Legii Honorowej. Twórczość: Książę Józef Poniatowski 1763-1813 (Lwów, 1905), Uniwersytet Warszawski (Warszawa, 1905), Rosja – Polska 1815-1830 (Lwów, 1907), Łukasiński (Lwów, 1908), Napoleon a Polska (Warszawa, 1918-1919), Przymierze polsko-pruskie (Warszawa, 1918), Gdańsk a Polska (Warszawa, 1919).

O elekcyi 1733 roku po śmierci Augusta II Z rozprawy prof. S. Askenazego pt. „Przedostatnie bezkrólewie. Dwa stulecia XVIII i XIX”

Sejm elekcyjny na miejscu uświęconem, na polu pod Wolą, rozpoczął obrady. Stawiło się do dwudziestu tysięcy szlachty. Ogromne Koło sejmowe wspaniały i barwny przedstawiało widok. Pośród kontuszów, pasów litych i szabel staroświeckich, z rzadka dojrzeć modnej sukni i szpady francuskiej. Duch odrębności narodowej, duch wstrętu dla cudzoziemczyzny widomie wionął nad zgromadzeniem i onieśmielił zarówno świetnych wytwornisiów, jak partyzantów saskich. Ta szlachta, postawiona na nogi przez Francyę, przyszła tutaj przecież nie dla Francyi, ale przyszła z najdalszych zakątków, z głębi Rzeczypospolitej, aby swojego brata na swoim osadzić tronie. Już jednak zgromadzone tłumy nurtowała gorączka i niepokój. Już dochodziły wieści o wkroczeniu wojsk rosyjskich od granicy litewskiej… Zwolennicy Sasa wycofywali się z Koła jeden po drugim i przenosili na drugą stronę Wisły, na Pragę… Tutaj już był zatrzymał się Radziwiłł, Wiśniowieccy, kasztelan krakowski, Lubomirscy i parę tysięcy szlachty… Tymczasem w Kole, po ustąpieniu przeciwników, tem oczywistsza Stanisławców przewaga.... Wieść naprzód niepewna, wnet niewątpliwa, rozlega się po sejmujących: Leszczyński stanął w Warszawie... Owacyjnie witano króla wygnańca, całowano go po rękach, przyglądano mu się niby cudownemu zjawisku.

5 Tymczasem wybiła stanowcza godzina elekcyi. Złączyły się w Kole na Woli obadwa Stany, senat z duchowieństwem i rycerstwo, skupione razem przy chorągwiach każdego województwa. Sami już prawie teraz zebrali się Stanisławcy, a było ich jeszcze do kilkunastu tysięcy; drugie tyle widzów zbiegło się z miasta. Prymas drżącym głosem zaintonował „Veni Creator”. Poczem dosiadł konia i poprzedzany przez trębaczy, w otoczeniu licznej świty paruset jezdnych zaczął objeżdżać województwa, ziemie i powiaty, uświęconym porządkiem, odbierając vota. Wszędzie bez wyjątku oddawano głosy za Leszczyńskim. Zwolna, krok za krokiem, odbywał prymas ten uciążliwy objazd, przez ośm godzin z rzędu, pod koniec na ulewnym deszczu, a ciągle w niesfornym tłoku, przy groźnych hukach rozgorączkowanych tłumów. Nazajutrz od samego rana tym samym trybem odbywało się w dalszym ciągu objeżdżanie elektorów i po południu nareszcie doprowadzonem zostało szczęśliwie do końca. Około trzynastu tysięcy wyborców jednomyślnie oświadczyło się za Leszczyńskim. Nie było opozycyi żadnej..., nikt nie podniósł jawnie wyraźnego protestu przeciw obiorowi Leszczyńskiego. Całe pole od krańca do krańca rozbrzmiewało jednem potężnem wołaniem na cześć Stanisława. Gwałtownie dopominano się od prymasa natychmiastowej nominacyi elekta. Prymas jeszcze dla formy po kilkakroć przepytywał zgromadzenie, czy jest pełna i powszechna zgoda. „Zgoda, zgoda na Stanisława”, odpowiadał za każdym razem grzmiący okrzyk tłumu. Wtedy to, tegoż dnia 12 września, o godzinie czwartej po południu, prymas uroczyście nominował królem polskim Najjaśniejszego Stanisława Leszczyńskiego. Poczem zaintonował „Te Deum laudamus”. Zawtórowało wielkim głosem wszystko zgromadzenie. Z równiny, zapełnionej wielotysięcznym ludem, uderzyła w jesienne niebo wielka pieśń dziękczynna, iż osierocona Rzeczpospolita nareszcie wedle myśli obrała sobie pana. Akt powtórnego obioru Stanisława Leszczyńskiego, dotychczas akt małej i pospolitej rachuby stronniczej, oraz obojętnej i odległej rachuby międzynarodowej, odsłania w tem miejscu inne, poważniejsze oblicze. Ukazywał on się dotychczas, jako wynik połączonych interesowanych wysiłków oligarchii polskiej i dyplomacyi francuskiej. Obecnie ukazuje się jako wynik woli szlacheckiego narodu. Prawda, ten naród we wskazanym z góry kierunku prowadzony był na pasku przez samolubną taktykę oligarchii domowej i łakome kuszenia zagranicznego złota. Ale istniały inne jeszcze, wyższe, samorodne czynniki, które w jednolitym oporze przeciw Sasowi, w jednozgodnym porywie dla Piasta Stanisława, skupiały niemal wszystką rozstrzeloną powszechność szlachecką, a nawet i tę wielogłową gawiedź pospolitaków miejskich, okalającą Koło wyborcze na Woli. I znowu prawda, iż śród tych z kolei czynników były takie, gdzie przebijała dążność negacyjna i niezdrowa. Był szowinizm narodowy i nienawiść dla cudzoziemczyzny. Był fanatyzm religijny i nienawiść dla herezyi. Ale nawet i tutaj i tam były także pobudki zrozumiałe i naturalne. W kraju katolickim, nazajutrz po groźbach toruńskich, nie chciano króla z ziemi protestanckiej, doradzanego przez ministrów protestanckich... W kraju polskim, nazajutrz po doświadczeniach tarnogrodzkich, nie chciano Sasa. Nie zapalano się dla oligarchów domowych..., ale rwano się sercem do Stanisława. Było to proste i piękne uczucie zbiedzonego narodu dla króla rodaka, którego już raz się obrało, a nie pamiętano — nie chciano pamiętać wśród jakich warunków, za którego się krew przelewało, którego strąciła obca przemoc, a którego nikłą i zwyczajną postać otaczała aureola wygnania, nikłe i zwyczajne rysy przesłaniała i zacierała odległość czasu i miejsca. A wreszcie była to wprawdzie rzecz nieziszczalna, nie było do tego podstaw w faktycznym przebiegu losów narodu, który z winy fatalności po dwakroć utraciwszy własną dynastyę, trzeciej z siebie wydać nie zdołał — ale to był w głębi pęd żywiołowy i przyrodzony, owo pragnienie instynktowne wyborców polskich 1733 roku mieć pana naprawdę swojego, z krwi i kości własnej, urodzonego z tej ziemi, z tego powietrza, mówiącego tym językiem, wcielającego to wszystko, czem stała i żyła Rzeczpospolita, jak wszystkie inne szczęśliwsze narody, którym bez większych zasług, większa łaska fortuny zachowała swojską rodowitą dynastyę. Omylono się na człowieku, omylono w sposobach i nadziejach i ciężko odpokutowano tę pomyłkę: atoli ostatecznie spełniono tutaj nie tylko akt nienawiści albo ciemnoty, nie tylko prywaty albo posługi, lecz akt ducha publicznego. W każdym razie zwycięstwo Leszczyńskiego do czasu było zupełnem i niewątpliwem... Elekcya wolska odbyła się wedle wszelkich wymagań prawa... Wprawdzie po drugiej stronie Wisły rozłożyło się obozem na Pradze kilkunastu panów i parę tysięcy szlachty, którzy w dniu elekcyi nie pokazali się w Kole, ale ich nieobecność przy czynności wyborczej nie osłabiała w niczem legalności wyboru. Nikt nie był obowiązany być na Woli. Elekcya prawie nie wymagała żadnego przepisanego kompletu wyborców. Tyle tylko było wymaganem, aby odbyła się według obyczajów, według ustaw konwokacyi i bez scysyi w samem miejscu i czasie, samem Kole i akcie elekcyjnym. Obyczaje i ustawy były zachowane. Scysyi w Kole nie było. Stanisław najniewątpliwiej i najprawniej był

6 królem. Był nim nadto mocą oczywistej i ogromnej większości narodu, mocą wyjątkowo pełnego i licznego kompletu wyborców. Oddało za nim głosy kilkanaście tysięcy szlachty, stukilkudziesięciu senatorów i ministrów, a nawet całe niemal wyższe duchowieństwo, prymas i ośmiu biskupów, gdyż tylko dwóch w tej chwili znalazło się na Pradze. Świadomość prawnej wygranej Warszawian, poczucie własnej przegranej, zwątpienie i obawa zaczęły przenikać do nielicznego obozu praskiego... Zaczęto stąd niepostrzeżenie, po jednemu przechodzić do Warszawy, przynosząc skruszone akcesy do wolskiej elekcyi... Obóz praski topniał raptownie. Położenie posłów elektorskich stawało się rozpaczliwem. Trzeba było zdobywać się na nowe, jeszcze hojniejsze podarki dla umocnienia chwiejnych przywódców, łożyć na całe utrzymanie parotysięcznego obozu szlacheckiego na Pradze. Wydatki ambasady saskiej w tych dniach krytycznych doszły do niesłychanej sumy piętnastu tysięcy dukatów na dobę... Jednakowoż żadne ofiary pieniężne nie byłyby w stanie uratować złej sprawy elektora. Uratować ją mogła li tylko odsiecz zbrojna, a mianowicie zapowiedziana od dawna pomoc wojsk rosyjskich... Skoro tylko forpoczty ich zbliżać się poczęły do stolicy, natychmiast objawił się przewrót gwałtowny w Warszawie i na Pradze. Struchleli Stanisławcy. Dopiero co piorunowali na interwencyę sąsiedzką i wygrażali się pospolitem ruszeniem — teraz nikt nie porywał się do szabli... Może zresztą i stanęłaby szlachta, ale żadnych nie uczyniono przygotowań do obrony, a przy tem nikt z tych wielkich panów, co umieli tak zażarcie wydzierać sobie buławę w czasie pokoju, teraz nie kwapił się do laurów orężnych i nie chciał prowadzić na nieprzyjaciela. Każdy przemyśliwał o własnem bezpieczeństwie. Król Stanisław, król od dni dziesięciu, w otoczeniu swoich najbliższych pośpiesznie opuścił stolicę i nie oparł się aż w warownym Gdańsku. Za nim pobiegli wierniejsi stronnicy. Odmieniała się cała postać rzeczy. Wszystko naraz składało się jak najpomyślniej dla Sasów... W kraju było 24 000 wojsk regularnych rosyjskich, a jeszcze nadciągało 6000 kozaków i kałmuków... Poprowadzono robotę na Pradze w tempie wyścigowem, gdyż istotnie ani chwili nie było do stracenia. W trzy dni niespełna załatwiono się ze wszystkiem. Zwołano skonfederowane stany, otwarto sejm elekcyjny we wsi Kamieniu pod Pragą... Przystąpiono wreszcie do aktu elekcyi. Stanęło w Kole dwóch obecnych biskupów, kilkunastu senatorów i ministrów, najwyżej około czterech tysięcy szlachty, prawie wyłącznie Litwinów i trochy nawróconych Wielkopolan. Wszyscy jednomyślnie oddali głosy za elektorem saskim. Był dzień 5-ty października, godzina piąta po południu, kiedy wśród zapadającego zmierzchu biskup Hozyusz nominował królem polskim Najjaśniejszego Augusta III. W pobliskim kościółku bernardyńskim biskup Lipski zaintonował „Te Deum”. Rozległ się grzmot salutujących armat rosyjskich. Rzeczpospolita miała dwóch królów.

Ksiądz Jędrzej Kitowicz (1727 – 1804) historyk, pamiętnikarz, autor dzieła „Opis obyczajów za panowania Augusta III”

Jędrzej Kitowicz (ur. jesienią 1727 lub 26 października lub 1 grudnia 1728 prawdopodobnie w Wielkopolsce, zm. 3 kwietnia 1804 w Rzeczycy) – polski historyk, pamiętnikarz, ksiądz. Stan urodzenia nie jest pewny. Według historyka literatury Romana Pollaka pochodził z rodziny mieszczańskiej. Uczył się w Warszawie. Pracował w służbie dygnitarzy kościelnych i świeckich. W 1768 zaciągnął się do konfederatów barskich. Walczył pod Ignacym Skarbkiem-Malczewskim koło Radomia, pod Częstochową. W Wielkopolsce był sekretarzem marszałka Józefa Zaremby. Dosłużył się urzędu sekretarza u pisarza wielkiego, referendarza koronnego Michała Lipskiego, opata benedyktynów lubińskich. Pozostawał w służbie biskupa kujawskiego Antoniego Ostrowskiego (późniejszego prymasa). W 1771 wstąpił do seminarium duchownego dla misjonarzy przy kościele Św. Krzyża w Warszawie, ale przerwał studiowanie teologii po roku. Za wstawiennictwem Andrzeja Młodziejowskiego i Antoniego Ostrowskiego przeszkody na drodze do stanu kapłańskiego zostały rozwiązane w 1777 roku.

7 Około roku 1777 przyjął święcenia kapłańskie. Posługę pełnił najpierw w diecezji włocławskiej, a co najmniej od 1781 na probostwie w parafii św. Katarzyny w Rzeczycy, gdzie spędził też resztę życia. Jest autorem dwóch niedokończonych dzieł, które pisał w Rzeczycy prawdopodobnie na podstawie wcześniejszych notatek i obserwacji Trybunałów w Piotrkowie. Opis obyczajów za panowania Augusta III (opublikowany w 1840) był pierwszą próbą syntetycznego ujęcia obyczajowości epoki saskiej w Polsce; Pamiętniki, czyli Historia polska (częściowo wydane być może w wersji zniekształconej przez wydawcę w 1840, w całości w 1971) stanowiły kronikę lat 1743- 1798, ze szczególnym uwzględnieniem konfederacji barskiej. Prace Kitowicza, szczególnie Opis obyczajów, mają zarówno wartość literacką, jak i historyczną. Jego sądy o czasach mu współczesnych były bardzo krytyczne i bardzo bogate w szczegóły. Wypowiadał się przeciwko Stanisławowi Augustowi i jego obozowi.

Z dzieła ks. Jędrzeja Kitowicza „Opis zwyczajów i obyczajów za Augusta III”:

O sejmach za Augusta III

August III był tak nieszczęśliwy, że za jego panowania trzydziestoletniego żaden sejm nie doszedł. Do zerwania sejmu nie zażywano osób rozumem i miłością dobra publicznego obdarzonych, bo też tego i nie potrzeba było. Lada poseł ciemny jak noc, nie szukając pozornych przyczyn, odzywał się w poselskiej izbie: nie ma zgody na sejm, i to było dosyć do odebrania wszystkim mocy sejmowania: a gdy go marszałek spytał: co za racya?, odpowiedział krótko: jestem poseł, nie pozwalam; i to powiedziawszy usiadł, jak niemy dyabeł; na wszystkie prośby i nalegania innych posłów, o danie przyczyny zatamowanego sejmu, nic więcej nie odpowiadając, tylko to jedno: jestem poseł; a potem wymknąwszy się nieznacznie z poselskiej izby, zaniósł do kancelaryi manifest o nieważność sejmu, za byle jaką racyą. Przyczyny używane do zerwania sejmu bywały czasem pozorne, jak było natenczas, kiedy Moskwa wojując z królem pruskim, rozpościerała się po całej Polsce. Zrywacze sejmu używali pretekstu tego, iż pod bronią obcego żołnierza wolność jest przyciśniona. a zatem sejm wolny być nie może, więc żaden być nie powinien. Czasem bywały wcale niezgrabne i obce, np., gdy w roku 1750 Rzewuski, wojewoda Podolski, obmyślony ode dworu za marszałka sejmowego, złożył województwo, ażeby mógł być posłem i marszałkiem. Partya dworowi przeciwna, tego wynalazku substancyacyi senatora szlachcica, acz niezwyczajnego, ale nic dobru publicznemu nieszkodliwego, użyła za przyczynę do zerwania sejmu, który z tej jedynie przyczyny manifestem został oskarżony za nieważny. Podobnie, innym razem, sejm zerwano dlatego, że ziemi Warszawskiej stanął posłem syn grafa Brühla, ministra saskiego, który nie był uznany szlachcicem polskim przez konstytucję. Gdy zaś jednego roku panowie polscy z królem uwzięli się koniecznie zrobić sejm aby jeden, i już mu partye obiedwie dojście poślubiły, niesnaski wszelkie z pomiędzy siebie dla dobra publicznego wygnawszy: zgoła, gdy wszyscy szczerem i niezmyślonem sercem na oko sejmu pożądać zdawali się, a to było w roku 1746, naprzód zgodnemi głosami do laski marszałkowskiej zaproszony został Lubomirski, potem rugi uspokojone, materya aukcyi wojska do 60 tysięcy uchwalona, płaca dla niego obmyślona, co wszystko w czasie sejmowi opisanym, sześcioniedzielnym, szło pięknie i nieprzerwanie. W ostatni dzień, gdy już więcej nie pozostawało do czynienia, tylko przeczytać całe dzieło i podpisać, posłowie rozmaici poczęli jeden po drugim w prywatnych materyach zabierać głosy tak długo, aż się dobrze zmierzchło, gdy już ani czytać ani pisać nie można było; darmo marszałek prosił i wiele innych prosiło tych ichmościów oratorów, aby te prywatne żądania swoje do innego sejmu odłożyli, a teraźniejszemu dziełu zbawiennemu, długo pożądanemu, wziąć ważność swoją przez podpisy nie przeszkadzali; lecz tych próśb nie słuchano, poty perorowali, póki się dobrze nie ściemniło. Gdy już było należycie ciemno, perory się skończyły; marszałek tedy ucieszony nadzieją dokończenia szczęśliwego, zawołał, by przyniesiono świece, lecz te i pochodnie po kilka razy przyniesione, z okrzykiem wielkim iż się przy świecach sejmować nie godzi, za każdym razem we drzwiach izby poselskiej, przez nasadzonych na to, chustkami, czapkami i rękami były gaszone. Siedział marszałek z posłami w ciemności do dziesiątej godziny, tentując coraz po jednem zgaszeniu innego światła; na ostatek widząc, że ta rzecz nie pochodzi od swawoli motłochu służebnego, ale jest ułożonym z góry sposobem na zepsucie sejmu, pożegnał i rozpuścił izbę, długą i wielce tkliwą mową, zakończywszy temi słowy: „a kto temu okazyą, stet diabolus a dextris ejus". Ten jeden tylko był sejm, który się ciągnął przez cały czas swój, i skończył się, zostawszy niczem bez manifestu. Inne sejmy czasem bywały zrywane wkrótce po obraniu marszałka, czasem

8 i przed obraniem jego. Niektóre też wlokły się po dwie i trzy niedziele, mianowicie w Grodnie, gdzie winę zerwania na obcy dwór składano, który na ten koniec kilku posłów przekupił. Z tych jeden, sędzia ziemski Wschowski, poseł Wielkopolski, wziąwszy w nocy kilkaset czerwonych złotych, nazajutrz publicznie w izbie zabrawszy głos, wyjawił jego przekupstwo i na to dokument rzucił na środek izby z kieską wziętych pieniędzy, mianując i drugich, którzy pobrali i prosząc ich, aby toż samo co on uczynił, uczynili. Lecz miasto tego heroizmu, powstała wielka wrzawa w izbie proszących o sąd na posła, jakoby za kalumnię. Żwawe z tej i owej strony utarczki, do tumultu bliskie, rozerwał marszałek salwowaniem sesyi. A nazajutrz pokazał się manifest od trzech osób uczyniony o nieważność sejmu. I tak, czy to była prawda, co poseł zadał, zostało uduszone, i sejm z takiej racyi zerwany. Posłowie na takową zbrodnię, jaką było zrywanie sejmu, nigdy by się nie odważyli dla postronnej fakcyi, gdyby wiedzieli, że wszyscy magnaci sejmu pragną, gdyż w takowym razie zrywacz niemający protektora, byłby niepuszczony z miejsca obrady, i Bóg wie jak prześladowany i batogami zbity i zabity na śmierć, tak jak się nieraz trafiało; nikt by się nie ujął za jego zgubą, a choćby się jaki drugi chudeusz ujął, toby nic nie wskórał. Gdy zaś względem sejmów dochodzenia i niedochodzenia partye, dworska z Czartoryskiemi, były rozdwojone, trudno było ścigać, albo prześladować w jaki sposób ostry sejmu zrywacza, mającego pewną i mocną protekcyę, pod pozorem obrony wolności, bo to było hasłem powszechnem, a na tem zasadzali wolność, że szlachcic na sejmie z głosu swego nikomu sprawiać się nie powinien. Wolno tedy było zrywać sejmy i sejmiki bezkarnie. I daleko było bezpieczniej zerwać sejm niżeli , bo te pospolicie odprawiano tumultem, przemocą i po pijanemu; nieraz zrywającego, a nawet i przeczącego większości, roznoszono na szablach, chyba że z dobranemi pomocnikami dopadł do kancelaryi, podpisał manifest i nim się za nim drużyna pijana wysypała, zdążył uciec z miejsca sejmiku. Wtenczas dopiero obaczywszy manifest, wszyscy jednostajnie osądzili, że nie można dalej obradować bez zgwałcenia prawa wolnego „nie pozwalam”, które pospolicie nazywano: pupilla libertatis — źrenica wolności. A jeżeli kontradycenta doszli i zrąbali lub zabili, nim zaniósł manifest, to pupilla libertatis miana była za zdrową i całą, choć szablami pokrajana, albo z oka i ze łba wycięta. Jako do zerwania sejmu nie szukali mocnych przyczyn, tak tem mniej dbali o nie do zatamowania na jakiś czas obrad, albo jak natenczas makaronizmami łacińskiemi sadzić było w modzie, do zatamowania izbie activitatem. Na jednym sejmie, w roku 1758, poseł Starodubowski przez całe 8 dni trzymał izbę w takowem zatamowaniu, za to szczególnie, że go Pijarowie, przez niewiadomość, w kalendarzyku politycznym posłem nie wydrukowali, właśnie jakby staranie o kalendarzyków drukowanie i ich nieomylności do Rzeczypospolitej należało. I nie dał się żadnemi prośbami osób najgodniejszych ubłagać, aż we wszystkich kalendarzykach, jeszcze w drukarni będących, omyłkę poprawiono, i tak poprawiony kalendarzyk z najniższą deprekacyą ksiądz rektor Pijarski w sutej oprawie jemu ofiarował; dopiero się uspokoił i activitatem wrócił izbie. Takie tamowanie activitatis często się zdarzało, nawet gdy poseł mówiący nieostrożnie jakie słowo wyrzekł przeciw drugiemu uraźliwe, urażony natychmiast mścił się na całej izbie. Więc schodzili się do niego tam, gdzie on siedział: marszałek, posłowie, a nawet i delegowani z senatu, prosząc o przywrócenie activitatis; dopiero ten nadąsawszy się i nasapawszy do woli, nasycony prośbami, ukłonami, wracał activitatem. Toż dopiero dzięki w mowach owemu Imci, który się zmiłował nad ojczyzną i przywrócił jej obrady — miasto tego, co by on był powinien na kolanach czołgając się od jednego do drugiego posła, przepraszać wszystkich za zmarnowanie złośliwe i głupie drogiego czasu. To tylko jedno wymawiać każdego takiego mogło, że ponieważ wszystkie sejmy na zerwanie były przeznaczone, zatem na jedno wyszedł czas, czy był dobrze, czy źle, czy na obradach, czy na próżnościach strawiony.

O potrawach staroświeckich

W pierwszym zwyczaju staroświeckim, na początku panowania Augusta III jeszcze trwającym, nie było zbyt wykwintnych potraw. Rosół, barszcz, sztuka mięsa, bigos z kapustą, z różnego mięsiwa kawalcami, kiełbasą i słoniną, drobno pokrajanymi i z kapustą kwaśną pomieszanymi, i nazywano to bigosem hultajskim; dalej gęś gotowana z śmietaną i z grzybkami suszonymi, w kostkę drobną pokrajanymi, kaszą perłową zasypana; gęś czarna, którą u pomniejszych panów zaprawiano tak: kucharz upalił wiecheć słomy na węgiel, w niedostatku czystej z bota czasem naprędce wyjęty, przydał do tego łyżkę lub więcej miodu praśnego, przylał podług potrzeby jakiego octu mocnego, zmieszał z ową słomą spaloną, zasypał pieprzem i imbierem, a zatem stała się gęś czarna, potrawa 9 dobrze wzięta owych czasów i podczas największych bankietów używana. Nicht mi nie zada, iż taką przyprawę słomianą zmyśliłem na wyszydzenie staroświecczyzny, kiedy sobie wspomni na tarnosolis, płatki, których po dziś dzień kucharze do farbowania galaret i cukiernicy do farbowania cukrów używają; wszak te płatki są to zdziery starych koszul i pluder, które gaciami zowią, płóciennych; jeżeli mi nie wierzy, niech sobie ich każe dać funt w korzennym sklepie, znajdzie między tymi płatkami kołnierze od koszul i paski od gaci. Jeżeli powie, że te płatki, nim poszły do farby, wprzód musiały być czysto wyprane, to też uważyć powinien, że ogień, którym słoma do gęsi była palona, bardziej wyczyszczał wszelkie brudy niż woda płatki. Dalsze potrawy: flaki, czasem żółto szafranem zaprawne, osobliwie w województwie sendomirskim, od których i od cielęciny, tymże szafranem zaprawianej, nazywano ich żółtobrzuchami, czasem bez szafranu, w białym sosie mąką zaklepanym; cielęcina szaro, cielęcina biało ze śmietaną, kury, kurczęta, gęsi rumiano, indyki, kapłony, bażanty, baranina z czostkiem, prosięta, nogi wołowe na zimno z galaretą, wędzonka wołowa, a w Wielkiej Polszcze barania i wieprzowa. Wszystko to rozmaitymi smakami, do których zwyczajne zaprawy były: migdały, rozenki, kwiat, goździk, gałka, imbier, pieprz, szafran, pistacje, pinele, tartofle, miód, cukier, ryż, cytryna, ale bardzo jeszcze natenczas mało, jako droga, bo od tynfa jedna sztuka najtańsza; nadstawiano kwasu potrzebę octami; dalej jeszcze: kiełbasy, kiszki z ryżem i wątrobne; toż zwierzyna: zające, sarny, jelenie, daniele, dziki, przepiórki, kuropatwy, kaczki dzikie, ciećwierze, ptaszki drobne, pasztety, pardwy na Rusi; z tymi mięsiwami łączyli warzywa ogrodowe, jako to: marchew, pasternak, rzepę, buraki i kapustę słodką. Takowe potrawy dawano na pierwsze danie i było to wszystko gotowane i przysmażane; gdy zaś takie było, zwało się po francusku: ragu, frykasse. Na drugie danie stawiano na stół takież mięsiwa i ptastwo pieczone, na sucho całkowicie albo też jakim sosem podlane. W tych zaś wszystkich potrawach najbardziej przestrzegano wielkości, tak iż półmiski i misy musiały być czubate. Między pomienione pieczyste z mięsa stawiano także torty i ciasta francuskie, które jeszcze dotąd widujemy, ale te ciasta owych czasów dla nie wydoskonalonej sztuki kucharstwa były bardzo ciężkie i grube względem teraźniejszej delikatności onych. Nie dobierano do nich masła młodego, ale owszem starego, czasem aż zielonego, albowiem takie było sporsze, dając więcej czucia swego, choć w mniejszej kwocie użyte niż młode; do tego każdy zbytek w początkach swoich ogląda się na dawniejszą oszczędność, z której występuje. Język też inaczej nie poznaje delikatności smaku, tylko przez używanie coraz łagodniejszych potraw; więc kiedy nie kosztował tortów i ciast francuskich, z młodym masłem pieczonych, przyjmował z gustem i pieczone z starym ciasta, jako nowe specjały, lepsze od klusków i pierogów. Między półmiski, rozmaitym ptastwem i ciastem napełnione, podług wielkości stołu stawiano dwie albo trzy misy ogromne, na kształt piramidów z rozmaitego pieczystego złożonych, które hajducy we dwóch nosili, boby jeden nie uniósł. Te piramidy na spodzie miały dwie pieczenie wielkie wołowe, na nich położona była ćwiartka jedna i druga cielęciny, dalej baranina, potem indyki, gęsi, kapłony, kurczęta, kuropatwy, bekasy; im wyżej, tym coraz mniejsze ptastwo. Z tych piramid, jako też mis i półmisków, goście sprawniejsi do krajania za prośbą gospodarza brali przed siebie owe pieczyste, rozbierali, częstowali w kolej siedzących u stołu i nie przepominając zostawić dla siebie najlepszej sztuczki, po obczęstowaniu wszystkich sami jedli. Tak w pierwszym, jak w drugim daniu wszystkie mięsiwa i ptastwo szły do garka, rondla lub na rożen w przyrodzonej istocie swojej albo całkowite, albo też na sztuki rozebrane. Zobaczemy niżej, jak kucharska sztuka, wydoskonalona z czasem, potrafiła robić z jednych ciał drugie, dając na przykład pieczeni formę karpia albo szczupaka i tam dalej. Trzecie danie składało się z owoców ogrodowych i cukrów rozmaitych na talerzach i półmiskach, między które stawiano z cukru lodowatego misternie zrobione baszty, cyfry, herby, domy, dragantami zwane, które biesiadujący łamiąc burzyli. Postne obiady tymże szły porządkiem, co i mięsne; a że wtenczas Polacy ściśle zachowywali posty, nie obaczył u żadnego pana na stole maślanej potrawy, ale wszystkie z oliwą lub olejem, który wybijano z siemienia lnianego, konopnego, z maku i migdałów. O potrawach nowomodnych

Skoro się nacisnęło do Polski kucharzów Francuzów i rodacy wydoskonalili się w kucharstwie, zniknęły potrawy naturalne, a nastąpiły na ich miejsce jak najwykwintniejsze, jako to: zupy rumiane, zupy białe, rosoły delikatne, potrawy z mięsiw rozmaitych komponowane, pasztety przewyborne. Zaprawy nie wystarczały z korzennych sklepów; brano z aptek spirytusy, esencje i olejki drogie, 10 zapachu i smaku przydające i apetyt rozdrażniające. Gęś czarna wyszła z mody; nie dawano jej, chyba na obiadach pogrzebowych albo w partykularnych domach; a gdy się kędy na stole pokazała, kolor jej dawano nie ze słomy palonej, ale z miodowniku, dodawszy do niego cytryn zamiast octu, cukru, goździków. Miód praśny powszechnie ze wszystkich kuchniów pańskich i szlachty majętnej został wywołany, na jego miejsce nastąpił cukier. Cytryny były już powszednie i gdzie przedtem nadrabiano octem, tam potem robiono kwasy z cytryn, a jeżeli dla oszczędności przymięszywano octu, to samego winnego, i to w małej kwocie. Żaden kucharz nie miał się już za dobrego, jeżeli musiał gotować bez cytryny. Pistacje i pinele wyszły z mody, a nastały na ich miejsce kapary, oliwki, serdele, tartofle i ostrygi marynowane. Wina także zaczęto używać do potraw, które miały być [z] ostrym sosem, mianowicie zaś szafowano nim do ryb, o których zaczęto już powoli trzymać, że szkodzą zdrowiu ludzkiemu, sprawujące w nim przyrodzoną wilgotnością swoją wielość flegmy. A przecież starzy Polacy byli mocniejsi od dzisiejszych i mieli w sobie więcej ognia, choć jadali ryby w wodzie gotowane. Łososia świeżego u panów wykwintniejszych gotowano w samym winie burgunskim, przecież w samej rzeczy nie był on lepszy od gotowanego w wodzie, chyba przez imaginacją. Nic to było kucharzom wielkich panów do jednego obiadu na kilkadziesiąt osób zepsuć kopę cytryn, których dawniej kilka do takiegoż obiadu wystarczyło, bo kucharz jednę cytrynę wypotrzebował do potrawy, a dwie schował do kieszeni. Toż samo działo się z winem, którego część do potrawy, a dwie części wlał kucharz do gardła. I gdy kucharz wołał wina do ozora, prawdę mówił, że go potrzebował do ozora, ale do swego, nie do wołowego. Niechżeby mu nie dodano czego podług jego woli, z umysłu zepsuł potrawę udając, iż nie miał zadosyć ingrediencyj, których do takiego smaku potrzebował. Oprócz sztuki mięsa, którą gotowano w samej wodzie z pietruszką i solą, inne wszystkie potrawy nalewano sokiem, z mięsiwa rozmaitego wygotowanym. Ten sok po kucharsku zwał się alabrys; robiono go tak: w wielki kocioł, w każdej kuchni będący, nakładł kucharz całą goleń wołową, z mięsa nieco ogołoconą, w sztuki porąbaną, a jeśli miał być wielki obiad, to przyłożył pieczenia jedne i drugą, ćwiartkę cielęciny, ćwiartkę baraniny, kapłona jednego i drugiego, słoniny niesionej karwasz, pietruszki, selerów, porów, marchwi; to wszystko wrzało bez soli w owym kotle, aż się mięsiwa od kości oddzieliły. Tym sokiem dopiero nalewali potrawy w osobnych rondlach gotowane, przyprawując je rozmaitymi kondymentami wyżej wypisanymi i solą. Drugi wymysł był farsz, to jest siekanka z łoju wołowego, z cielęciny, z kapłona, z chleba tartego, jajec, masła, gałki muszkatołowej, pieprzu, imbieru i innych korzeniów; tym farszem nadziewano mostki cielęce i baranie, prosięta, kapłony, kury, które nazywano pulardami. Dosyć wyrazić, że tyle mięsiwa, ile go psuli kucharze na sosy i siekanki, wystarczyłoby przedtem na cały suty obiad, a przecież lubo tak wiele mięsiwów i ptastwa brano do kuchni, na stole mało tego znać było. Wyszły z mody wielkie półmiski i głębokie, nastały małe, okrągłe i płaskie; salaterki jeszcze mniejsze; misy nie służyły już więcej, tylko do sztuki mięsa i pieczeni albo ptastwa wielkiego, gęsi, indyka, głuszca. Byłoby grubiaństwem i obrzydzeniem, gdyby na jednę misę położono dwie pieczenie albo dwóch indyków; półmiski także nie były zawalone, ale tak tylko, żeby potrawa samo dno zajmowała, przeto jeden kapłon, jedna kura, para kurcząt lub para kuropatw dosyć była na półmisek każdy z osobna, mając to za jakąś pewność, że wielkość potrawy psuje do niej apetyt. Nie uważano za| tym, choć się tej i owej potrawy nie każdemu dostało, gdy natomiast liczba potraw, do sześćdziesięciu i więcej na jedno danie stawiana, nadgradzała szczupłość onych; a do tego gdy rosoły, zupy, sztuka mięsa i pieczenia w tej obfitości były zastawiane, żeby się z nich każdemu choć po trosze dostało. Moda też wprowadzona razem z nowymi potrawami ostrzegała gości, ażeby się nie bardzo potrawami obkładali, kosztując bardziej tej i owej po trosze niżeli jedząc, chociaż drugi, dobry mający apetyt, dla tej mody wstał głodny od stołu, co się najwięcej wstydliwej białej płci i galantom francuskim przytrafiało. Kończąc o potrawach nowomodnych, to jeszcze przydać należy: kucharze przedni dla pokazania swojej doskonałości wyjmowali sztucznie z kapłona lub z kaczki mięso z kościami, sarnę skórę w całości zostawując, to mięso posiekawszy z rozmaitymi przyprawami kładli nazad w skórę zdjętą, a powykrzywiawszy dziwacznie nogi, skrzydła, łby, robili figury do stworzenia boskiego niepodobne; i to były potrawy najmodniejsze i najgustowniejsze. Rybne obiady tymże sposobem dawali jako i mięsne: jedne połowę ryb rozmaitych gotowali w kotle na smak z przydatkiem rozmaitej zielenizny wyżej opisanej, w tym smaku dopiero gotowali ryby, które się miały prezentować na stole, przeto były arcysmaczne. Niektórzy kucharze, żeby się lepiej popisali z doskonałością swoją, gotowali ryby w sosie mięsnym, a do karpia kładli na spód

11 słoninę, czyniąc to wtenczas, kiedy nicht nie widział, i na wydawaniu kryjąc zdradę, aby nie była postrzeżona. Wszakże doszli tego z czasem, iż rybi smak, czyli ekstrakcja z ryb wygotowanych przydana rybie mającej pójść w swojej całkowitości na stół, smaczniejszą ją czyniła niż zaprawioną sosem mięsnym albo słoniną. Ciasta także francuskie, torty, pasztety, biszkokty i inne, pączki nawet wydoskonaliło się to do stopnia jak najwyższego. Staroświeckim pączkiem trafiwszy w oko, mógłby go był podsinić, dziś pączek jest tak pulchny, tak lekki, że ścisnąwszy go w ręku, znowu się rozciąga i pęcznieje jak gąbka do swojej objętości, a wiatr zdmuchnąłby go z półmiska. Stawiano na stole przed potrawami w mięsne obiady jedne i drugą parę śledzi surowych na talerzach; tego panowie przed wszystkimi potrawami jedli po dzwonku lub mniej, a to dla zaostrzenia apetytu, jak mieli podanie od doktorów, którzy z obżarstwa panów spodziewając się chorób, doradzali im to, co psuło zdrowie, aby mieli kogo leczyć.

Józef Ignacy Kraszewski (1812 – 1887) pisarz i historyk, najpłodniejszy autor literatury polskiej

Józef Ignacy Kraszewski (ur. 28 lipca 1812 w Warszawie, zm. 19 marca 1887 w Genewie) - polski pisarz, publicysta, wydawca, historyk, działacz społeczny i polityczny. Kraszewski urodził się w Warszawie w ziemiańskiej rodzinie Jana i Zofii z Malskich. Rodzice mieszkali na Grodzieńszczyźnie, koło Prużany w swoim majątku Dołha. Rodzina pieczętowała się herbem Jastrzębiec. Matka szukała w Warszawie schronienia w obawie przed wojną francusko-rosyjską. Kształcił się w szkole wydziałowej w Białej Podlaskiej zwanej wówczas Akademią Bialską, (1822-1826), szkole wojewódzkiej w Lublinie (1826- 1827), wreszcie w gimnazjum w Świsłoczy (1827-1829), gdzie zdał egzamin dojrzałości. We wrześniu 1829 podjął studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Wileńskiego, wkrótce przeniósł się na literaturę. Brał aktywny udział w życiu studenckim, także w gronie spiskowców. 3 grudnia 1830 wraz z grupą młodzieży został aresztowany. Pobyt w więzieniu (potem w szpitalu więziennym) trwał do marca 1832; Kraszewski otrzymał nakaz osiedlenia się w Wilnie z dozorem policyjnym, ale tylko do końca 1832 r. W 1838r. zawarł związek małżeński z Zofią Woroniczówną, bratanicą prymasa Jana Pawła Woronicza. W 1838 wraz z żoną osiedlił się na Wołyniu. W 1853 zamieszkał w Żytomierzu, gdzie do 1860 r. pracował jako kurator szkolny, dyrektor teatru. Przez cały czas pisze, współpracuje z czasopismami, sporo podróżuje po Europie. W 1863 r. zamieszkał w Dreźnie. W tym czasie podejmował pracę dziennikarską we Lwowie, starał się bezskutecznie o objęcie katedry Literatury na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od roku 1873 poświęca się wyłącznie pracy literackiej. W r. 1883 aresztowany w Berlinie pod zarzutem działalności wywiadowczej na rzecz Francji. Na procesie w Lipsku został skazany na 3 i pół roku twierdzy w Magdeburgu. Z powodu choroby płuc w 1885 roku został wypuszczony za kaucją. Wyjechał do Szwajcarii, a później do San Remo. Umarł w Genewie, pochowany w grobach zasłużonych na Skałce. Niezwykle płodny, zadziwiający ogromem swych prac, K. napisał i wydał około 600 tomów, nie licząc w tym pracy redakcyjnej, mnóstwa artykułów w czasopismach i olbrzymiej korespondencji prywatnej. Najważniejszym działem twórczości Kraszewskiego są powieści, w ciągu 57 lat napisał ich 232, w tym 144 powieści społecznych, obyczajowych i ludowych, 88 historycznych. Najbardziej znane to: Brühl, Hrabina Cosec, Chata za wsią, Ulana, cykl "Dzieje Polski" złożony z 29 powieści, m.in.: Stara baśń, Masław, Zygmuntowskie czasy. Powieść z roku 1572, Saskie ostatki: August III.

12 Charakterystyka stosunków w Polsce w pierwszych latach panowania Stanisława Augusta Z dzieła J. I. Kraszewskiego pt. „Polska w czasie trzech rozbiorów”

Epoka od roku 1768 do 1772 wielkie ma znaczenie w dziejach Polski. Doprowadza ona do kresu demoralizację z jednej strony — z drugiej rodzi już ohydę jej, oburzenie i szczepi poczucie koniecznej w obyczajach, oświacie, w samych ustawach krajowych reformy. W porównaniu do czasów następnych, lata te odznaczają się zarazem największymi heroizmy rycerskimi i najboleśniejszymi dowodami upadku charakterów, zobojętnienia na los ojczyzny. Po Sasach została, w miejsce dawnego patryotyzmu, tradycya bezwstydnej prywaty. Obok gotowych do poświęceń Sołtyków i Pułaskich, obok żołnierzy spod chorągwi Maryi — jawi się cały tłum ludzi, którym nieszczęście kraju służy tylko za dobrą okazyę do obłowu. Możeż być co smutniejszego nad ohydną postać prymasa Podoskiego, pierwszego duchownego dostojnika Rzeczypospolitej, rozpustnego jurgieltnika, — nad Adama Ponińskiego, sprzedającego się cynicznie, nad Gurowskich, Młodziejowskich, Massalskich i innych! Najwyrazistszymi typami tej godziny przesilenia są Podoski i Poniński - ideał nikczemności bezwstydnej, dla którego nie ma nic świętego, który usty skalanemi w imię najświętszych idei szydersko przemawia za pieniądze, aby je jutro przeszulerować i strwonić. Ponińskiego nic nie może powstrzymać ani opamiętać, poseł rosyjski nim pomiata, wzgarda publiczna ściga, on uśmiecha się i przebojem idzie dalej. Po raz pierwszy w Polsce występuje zorganizowana, jawnie płatna, sprzysiężona partya, żołnierz posłuszny, zrekrutowany na senatorskich ławach i biskupich krzesłach, przeciwko własnej ojczyźnie, religii i braci. Na próżno by ich kto chciał tłomaczyć systemem błędnym, polityczną omyłką — ludzie ci często utalentowani a bezsumienni, wiedzą doskonale co czynią, służą prywacie: dla nich ojczyzny już nie ma. Zajrzawszy w życie prywatne tych ludzi, przekonywamy się, że polityczna ich nikczemność szła w parze z rozpasaniem i rozpustą. Prymas Podoski duchownym był tylko z imienia, Młodziejowski nie więcej miał wstydu, Massalski szulerem był zapamiętałym, Branicki chlubił się, że najtęższym był opojem swego czasu. W konfederacyi Barskiej nie wszyscy są bohaterami idealnymi, ale większość tych surowych postaci Krzyżowców obudza poszanowanie. Sześćdziesięcioletni starzec Pułaski, wiodący trzech synów na obronę ojczyźnie, gorącego ducha biskup Krasiński, natchniony proroczo ks. M a r e k , jakże się świetnie wydają obok falangi pijanych szulerów i rozpustników. Wszystko to są epoki saskiej wychowańcy z tych sfer, na które życie dworu, przypomnienie świetnych bachanalii Augusta Mocnego i zbytków jego następcy najwięcej wpływały. Szlachta wiejska, wychodząca spod strzech słomianych, tworzy zastępy Maryi. Stara Polska rycerska, pamiętająca Sobieskiego, żyła jeszcze naówczas w oddalonych zakałach, do których europejskie zepsucie, przykładem dworów Ludwików i Augustów uświęcone, dotąd nie doszło. Na najwyższych dostojeństwach duchownych widzimy ludzi bez kapłańskiego ducha, bez namaszczenia, bez wiary nawet. Większość biskupów zdradza zupełną dla religii obojętność... Sołtyk, gorący ojczyzny obrońca, w życiu prywatnem więcej jest księciem Siewierskim, niż pasterzem owczarni Chrystusowej; dwór jego, teatr, muzyka, cieplarnie, zabawy, żywiej go zajmują, niż losy powierzonej mu dyecezyi. Niewolnym jest od zarzutu obojętności religijnej Krasiński, któremu rola polityczna więcej niż apostolska do twarzy. Cóż mówić o innych? Około dworu, w stolicy, prywata góruje nad sprawą kraju; frymark, intryga, podstęp zajmują wszystkich — odwaga cywilna znika, a jeśli w chwili rozjątrzenia wytryśnie gorętsze słowo, najmniejsza groźba spędza te rogi ślimacze. Społeczeństwo wyższe używa życia, bawi się, szaleje, szydzi ze wszystkiego, a nawet samo z siebie, wszystko, co zawadza, zowiąc przesądem, nawet cnotę. Matrony polskiej, Wapowskiej lub Sobieskiej, szukać potrzeba w wiejskim dworze. W atłasach i jedwabiach kręcą się sfrancuziałe zalotnice, jakby ze dworu Ludwika XV-go zbiegłe. Pierwsze lata panowania młodego, pięknego, miłego króla odznaczają się polowaniem na jego względy. Tam, gdzie pierwsi stróżowie Rzeczypospolitej, arystokracya, była tak przegniłą i bezmyślną, gdzie duchowieństwo wyższe imieniem tylko i suknią od świeckich się różniło, gdzie poza sferą uprzywilejowanych imion nie było nic oprócz szlachty poczciwej ale ciemnej, nawykłej do trzymania

13 się klamki pańskiej — mógłże się uratować kraj, jadem przekupstwa zatruty, zgnuśniały, długiem zaniedbaniem wychowania oślepły? Z pośrodka wiejskiej szlachty wielu mógł za sobą pociągnąć Pułaski krzyżem i imieniem Maryi, lecz tyluż prawie szło w zwartych szeregach za Gurowskim, za Ponińskim, który poił i ściskał, za księciem Karolem „panie kochanku", który czarem swej tradycyi pociągał. Nie było nawet materyału jeszcze, z którego by wielki mąż mógł urosnąć, oprócz szkoły kadetów, w której szczupła garść młodzieży kształciła się na obrońców ojczyzny — szkoły cudzoziemskie psuły, krajowych brakło, dwory pańskie uczyły rozpusty, jezuici ogłupiali tych, których na swój nie obrócili użytek, a panowanie Sasów zgasiło miłość ojczyzny! Patryotyzm, jeśli się jeszcze w kim odzywał, był miłością nie ojczyzny, ale „złotej wolności", ukochaniem szlacheckiego panowania i starego nieporządku... Smutnej pamięci lata od 1772 do 1775 są jakby szczytem zepsucia i punktem, od którego ma się rozpocząć opamiętanie a odradzanie się na duchu.

TADEUSZ Z dzieła J. I. Kraszewskiego pt. „Polska w czasie trzech rozbiorów”

Ulegając naleganiom i groźbom ambasadora rosyjskiego Stackelberga, zwołał król sejm na dzień 19 kwietnia r. 1773. W czerwcu najdalej miały być podpisane układy zatwierdzające rozbiór Polski. W wydanych na sejm uniwersałach nie powiedziano wcale, ażeby miał się odbywać pod konfederacyą, wybierano więc posłów jak do zwykłego sejmu ordynaryjnego. Na osoby przyszłych posłów zwrócono szczególną baczność, sypiąc pieniędzmi. Wierni krajowi obywatele starali się tylko zrywać sejmiki i wyboru nie dopuszczać: trzydzieści i kilka zerwano. Przyczynił się do tego Sołtyk, zawczasu zapowiedziawszy, iż on i z nim trzymający tego środka użyją. Cnotliwsi uchodzili, aby nie być wybranymi, nie chcąc się ani słabością zmazać, ani narażać na zemstę, ubogich i łakomych ściągali agenci ambasadora. Sołtyk, widząc, że pomimo wszelkich zabiegów, sejm przyjdzie do skutku, wyjechał do dóbr swoich i pożegnał Stackelberga listem następującym: „Wolałbym ostatek dni moich spędzić w ciemnym lochu, mieć ręce obcięte, utracić raczej nawet życie, niż podpisać wyrok podzielenia mojej ojczyzny. Nie mogąc być mojemu krajowi użytecznym, nie chcę przynajmniej katem jego zostać. Polak, któryby pozwolił na rozbiór swojego kraju, zgrzeszyłby przeciw Bogu — my, senatorowie, potwierdzając, stalibyśmy się krzywoprzysięzcami”. Przed otwarciem sejmu posłowie Rosyi, Prus i Austryi zażądali, aby się odbywał pod konfederacyą. Ponieważ w uniwersałach wzmianki o tem nie było, przez to samo sejm stawał się nieprawnym, lecz mało się troszczono o zachowanie form tradycyjnych i legalności. Adam Poniński, który się niczego nie wstydził, a za zyskiem gonił, gotował się główną rolę odegrać na sejmie i sam się w tym celu, poparty przez obcych żołnierzy, posłem z Liwa ogłosił... Pomimo zabiegów wszelkich, w liczbie obranych posłów znaleźli się mężni kraju obrońcy, gotowi do walki i nieustraszeni. Na trzechset posłów, których kraj na sejm wysyłał, przybyło tylko stu dwóch, z których dwudziestu sześciu przypadało na Litwę... Gotujący się do opozycyi, chcieli naprzód konfederacyi nie dopuścić, lecz ta pomiędzy spiskowymi w małej liczbie, niemal potajemnie podpisaną została. Poniński, najodważniejszy do niecnoty, podjął się marszałkowskiej laski koronnej; książę Michał Radziwiłł, miecznik — litewskiej. Nadszedł dzień otwarcia zgromadzenia, które nieprawnie sejmu sobie imię nadawało. Posłowie i senatorowie udali się do kościoła, król z loży słuchał mszy świętej. Potem zamiast zasiąść na tronie, przeczuwając burzliwe otwarcie, udał się do swego gabinetu. Senat pozostał na pokojach królewskich, Poniński zaś udał się do izby poselskiej i wziąwszy stąd kilku starszych posłów koronnych, powrócił z nimi do króla. Dawny obyczaj łączenia izb senatorskiej i poselskiej został pominięty. Zamek otaczały straże, pomiędzy arbitrami ambasadorowie trzech dworów zasiedli zbierać owoce swoich starań. Zamiast jednego z marszałków przeszłego sejmu, jak chciało prawo, niejaki Łętowski, poseł krakowski, podniósł głos i oświadczył, że zawiązana konfederacya wybrała marszałkiem Ponińskiego. Przerwał mu gwałtownie Tadeusz Rejtan, poseł nowogrodzki, wołając, że niesłychaną była rzeczą konfederacya potajemna, o której ziemie i powiaty nic nie wiedziały. Odczytał potem uniwersał,

14 powołujący na sejm zwyczajny, i dodał, że kolej przypadała na Litwę, marszałkiem więc mógł być tylko jeden z posłów litewskich. Poparł go Samuel Korsak, poseł nowogrodzki, trzech innych posłów litewskich i dwóch Łęczycan z Korony. Wrzawa i tumult powstały w izbie. Poniński, który już był za laskę pochwycił, położył ją nazad na krześle i przemówił do swoich, którzy go hałaśliwie, jako wybranego, popierać zaczęli. Rejtan nie dopuszczał, przy swojem stojąc. Nie zważając na to, Poniński wziął laskę i z nią począł obchodzić izbę. Wtem Rejtan, widząc drugą laskę dla Radziwiłła przygotowaną, chwycił za nią, zajął krzesło marszałkowskie i trzykroć uderzył nią o ziemię. W tejże chwili Poniński uderzył także i zmieszany, uchodząc co prędzej, zamknął posiedzenie, odraczając je do jutra na godzinę dziewiątą. Za nim Rejtan, który się też wśród wrzawy marszałkiem ogłosił, odroczył ją na pierwszą z południa. Wziął potem laskę i z nią wyszedł. Po obiedzie partyzanci skonfederowani zeszli się do Ponińskiego, aby ustanowić radę i sąd, a dwie konfederacye, koronną i litewską, razem ze sobą połączyć. Nazajutrz Rejtan przybył bardzo wcześnie i zajął krzesło poselskie. Zeszli się później posłowie, oczekiwano tak do godziny jedenastej, aby kto posiedzenie zagaił — na próżno. Nalegał i zaklinał znowu Rejtan, aby posłowie zajęli swe miejsca, a najstarszy z województwa krakowskiego otworzył. Łętowski, do którego to należało, odezwał się: - Oddałem laskę Ponińskiemu, marszałkowi konfederacyi, oczekujemy na niego. Na to Rejtan, poparty przez swoich, zawołał: - Nie znamy ani konfederacyi, ani jej marszałka, niema na to , zgody. Poparł go, zabrawszy głos, Korsak, gdy w tej chwili zjawił się w progu Poniński. Wrzawa, panująca w izbie, namiętne okrzyki, świadczące o rozdrażnieniu, onieśmieliły go; zawahał się i nie postąpił dalej, ale stanąwszy u drzwi za arbitrami, uderzył laską o ziemię i pośpiesznie zawołał: - Solwuję sesyę do jutra na godzinę dziewiątą z rana. Ledwie słów tych dokończywszy, umknął co prędzej, jak wczoraj. Tymczasem wrzawa trwała, Korsak mówił dalej. Krakowscy posłowie zaczynali się ruszać i wychodzić. Rejtan skoczył ku nim, zaklinając ich, wstrzymując, aby nie opuszczali sali, nagląc na Łętowskiego, aby sesyę zagaił. Łętowski się opierał. Wrzawa, okrzyki, spór wszczął się z obu stron i przez dwie godziny ucierano się daremnie. Roznamiętnienie rosło. Nie było laski, przyniósł ktoś usłużny laskę, wziętą u oficera. Rejtan rozgorączkowany wysilał się coraz więcej na zaklęcia i prośby. Zaczęto mu przyklaskiwać jak w teatrze. Oburzył się. - Nie jesteśmy tu ani na operze, ani na dyalogu, panowie! — krzyknął gniewny — bądźmy przyzwoitsi! Roznamiętnienie z obu stron kazało się obawiać jakiejś sceny krwawej i gwałtu. Łętowski, widząc niebezpieczeństwo, wziął gwałtem sobie wciśniętą laskę i słabym głosem solwował sesyę na godzinę dziewiątą. Lecz że na tę samą odroczył ją Poniński, zaczęto się domagać, by solwował na siódmą. Zgodził się i na to w obawie ekscesu Łętowski. Głosy dały się słyszeć jeszcze: — Dodać „celem wyboru marszałka”. Lecz posłowie krakowscy i Łętowski już cisnęli się do drzwi. Rejtan, chcąc ich powstrzymać, padł w progu, rozkrzyżowując ręce. - Zabijcie mnie! — wołał — zdepczcie, ale nie zabijajcie ojczyzny! Cofnęli się niektórzy, wysuwając bocznemi drzwiami. Jacek Jezierski, poseł łukowski, przestąpił przez leżącego, za nim poszli inni. Tegoż dnia po południu konfederacya, ośmielona tem, że opór Rejtana z kilku posłami niedostateczne miał poparcie, lękając się zarazem, aby heroiczne znalezienie się nowogrodzkiego posła nie pociągnęło innych za sobą, pośpieszyła akt podać do ksiąg grodzkich i odbyła posiedzenie publiczne, na którem Poniński z Radziwiłłem marszałkowali. Ukonstytuowała się konfederacya, wzywając do posłuszeństwa i do przystępowania do aktu, zakazawszy izbę poselską odmykać, dopóki by nie przybyli marszałkowie konfederacyi. Rejtana pozwano natychmiast przed sąd, lecz pozwu nie przyjął, nie uznając władzy. Posiedzenie konfederacyi odroczono do dnia następnego na godzinę siódmą. Chcąc zastraszyć opozycyę, sąd ogłosił wyrok na Rejtana i Korsaka, jako na nieprzyjaciół ojczyzny, odsądzając ich od czci i skazując na śmierć. Od drugiego dnia Poniński miał już przy sobie straż z osiemdziesięciu ludzi złożoną, grenadyerów rosyjskich i huzarów pruskich. Sześciu z oficerem towarzyszyło mu wszędzie po ulicach.

15 Następnego dnia nieustraszony Rejtan o godzinie siódmej stał już u drzwi izby poselskiej, które były zamknięte. Rozkazał je sobie otworzyć, co też wykonano, i wszedł z posłami litewskimi, niosąc laskę marszałkowską, której przeciwko Ponińskiemu użyć zamierzał. Chciał się jednak widzieć z królem i posłał, prosząc go o posłuchanie. Król, jak zawsze, nie chcąc nikogo sobie narażać, odpowiedzieć kazał, iż żadnej rady, ani opieki dać mu nie może, gdyż sam znajduje się w podobnem położeniu. Udawał się Rejtan i do posłów mocarstw obcych, przedstawiając im nieprawne postępowanie i żądając wiadomości, czy się to działo za ich przyzwoleniem. Odebrał tylko pogróżki, co go jednak nie zatrwożyło. Pozostał w izbie, oświadczając, że gotów jest umierać, byle dopełnił obowiązków obywatela. Gdy się to działo w izbie, konfederacya wysłała od siebie do króla i żądała przystąpienia królewskiego. Stanisław August wahał się, trwający opór Rejtana zawstydzał go; odpowiedział więc przez kanclerza koronnego, że zdanie swe objawi w „izbie sejmowej". Dzień ten zszedł na targach. Rejtan ze swoimi przez sześć godzin siedział w izbie poselskiej, na próżno oczekując — nikt nie nadszedł. W końcu, po posłuchaniu u króla konfederacyi, zjawił się Marcin Lubomirski, jeden z ludzi najmniej powagi mający i szacunku, z kilku posłami godnymi siebie, i zawołał, że odracza się posiedzenie nazajutrz do godziny dziewiątej. Rejtan jednak, którego te wypadki coraz bardziej oburzały i podnosiły w nim ducha, pozostał w izbie. Z nim razem skupili się inni, w przekonaniu, że ich stąd sąd konfederacki siłą wziąć nie będzie śmiał, a pragnąc do ostatka opierać się dalszym posiedzeniom. W mieście nie byli pewni, czy ich żołnierstwo nie pochwyci. Oświadczenie króla, że zdanie swe objawi dopiero w izbie sejmowej, było w istocie dwuznacznem. Obawiano się publicznego posiedzenia w izbie sejmowej. Starano się Rejtana złamać i nakłonić do opuszczenia jej, ale na próżno. Posłowie zagraniczni zaręczali mu bezpieczeństwo jego osoby, prosili go, aby się oddalił; Rejtan został, odpowiadając; „Jeśli wyjdziemy, izbę zamkną”. We czwartek, dnia 22, król, na którego naciskano coraz żywiej, aby się za konfederacyą oświadczył, widząc trwający opór, chciał jeszcze przedłużyć ze swej strony opozycyę bierną i przyrzekł wprawdzie zdanie swe objawić w senacie, ale dopiero w sobotę. To odkładanie niepokoiło ambasadorów, chciano zagrozić i zmusić do stanowczej decyzyi. Stackelberg został wysłany do króla z oświadczeniem, że jeśli tego dnia nie przystąpi do konfederacyi, albo będzie żądał zebrania się jej w izbie poselskiej czy w senacie, niezwłocznie 50 000 wojska wkroczy do Warszawy. Król odwołał się do rady senatu i ministrów. Postępowanie to dowodziło, jak czuł ważność kroku, który miał uczynić. W piątek, o godzinie jedenastej rano, senatorowie i ministrowie zebrali się w sali audyencyonalnej na zamku, gdzie król odczytał im mowę, przedstawiając położenie, oświadczając, czem mu grożono, żądając rady, co ma począć. Rada jednomyślnie godziła się na to, iż ulec było koniecznością. Na tem skończył się opór króla; wstał z tronu milczący, a kanclerze poszli do posłów, oświadczając, że przystępuje do konfederacyi i oczekuje u siebie marszałków jej z konsyliarzami. O godzinie pierwszej uroczyście w karetach przybyli marszałkowie na zamek i w sali posłuchalnej kanclerz w imieniu króla objawił akces jego do konfederacyi, po czem nastąpiło ucałowanie ręki najjaśniejszego pana. Rejtan siedział wciąż w izbie poselskiej. Przyniesiono mu tu wiadomość o przystąpieniu króla. Usłyszawszy to, kilku posłów wyszło i śpieszyło akt podpisać. Wysuwali się tak jeden po drugim... i pozostało ich na ostatek czterech tylko wahających się, co począć mieli. - Idźcie, jeśli chcecie - rzekł im złamany Rejtan. Pozostał sam... Trzydzieści sześć godzin upływało, jak nie wychodził z sali i nie miał nic w ustach. Opuścili go wszyscy — nareszcie siła i nadzieja. Wyszedł... Takie było otwarcie tego nieszczęśliwego sejmu.

16 Władysław Konopczyński (1880 – 1952) historyk, polityk narodowy, więzień Sachsenhausen

Władysław Konopczyński (1880 – 1952) – historyk, wydawca, polityk narodowy. Od 1917 roku prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego; 1922 - członek PAU. W latach 1935 – 1949 redaktor Polskiego słownika biograficznego. Głównym przedmiotem jego badań były dzieje polityczne i ustrojowe Polski XVII i XVIII wieku. Jedną z jego najbardziej znanych prac są Dzieje Polski nowożytnej (1936). Członek Ligi Narodowej od 1915 r. Poseł na Sejm w latach 1922 – 1927 z ramienia Chrześcijańskiego Zjednoczenia Narodowego. Przeciwnik dyktatury sanacyjnej. Krytykował politykę Józefa Piłsudskiego. Domagał się docenienia roli Romana Dmowskiego w historii Polski (O miejsce dla Dmowskiego w historii). W czasie wojny polsko-bolszewickiej był instruktorem artylerii. W 1939 r. wraz z innym profesorami UJ aresztowany i wywieziony do Sachsenhausen. Za postawę antykomunistyczną zdjęty z katedry w 1948. Zainteresowania naukowe Władysława Konopczyńskiego obejmowały historię Polski XVII i XVIII wieku, historię państwa i prawa polskiego, historię parlamentaryzmu europejskiego, edytorstwo i biografistykę. Jest uważany za współtwórcę (obok Wacława Sobieskiego) tzw. nowej historycznej szkoły krakowskiej. Prowadził wieloletnie badania archiwalne (w Wiedniu, Dreźnie, Paryżu, Londynie. Kopenhadze, Berlinie), gromadząc liczne materiały do dziejów politycznych Polski w połowie XVIII wieku. W 1921 zgłosił projekt wydania Polskiego Słownika Biograficznego. Po dziesięciu latach idea doczekała się realizacji i Konopczyński został pierwszym redaktorem naczelnym wydawnictwa (1931). Niektóre publikacje: Mrok i świt (1911), Geneza i ustanowienie Rady Nieustającej (1917), (1918), Przyczyny upadku Polski (1918), Dzieje parlamentaryzmu angielskiego (1922), Stanisław Konarski (1926), Kazimierz Pułaski. Życiorys (1931), Dzieje Polski nowożytnej (1936, 2 tomy), Konfederacja Barska (1936-1938, 2 tomy), Polska a Turcja, 1683-1792 (1936), Czasy absolutyzmu 1648-1788 (1938, w: Wielka historia powszechna), Wojny religijne i absolutyzm (1938, w: Wielka historia powszechna, z Kazimierzem Piwarskim), Chronologia sejmów polskich 1493-1793 (1948).

W OKOPACH ŚWIĘTEJ TRÓJCY Z dzieła Władysława Konopczyńskiego pt. „Konfederacja barska”, t. 1.

W noc wigilijną 1768 r. pan na Boćkach, Rosi i Trościanicy marzył o cudach polityki, jakie on sprawi w Polsce i Europie do spółki z Adamem Krasińskim. Słał do biskupa gońców z relacją dokonanych spraw, wzywał go na narady: co czynić dla zjednoczenia w myśl życzeń Porty całego narodu, aby „przeciwni” (tj. Pułascy) nie wzięli góry. Szkicował wielki system akcji zagranicznej i wewnętrznej na miarę Richelieu'go, a w nim nasamprzód „wysłanie do Rzymu pro subsidio charitativo od Ojca Świętego i duchowieństwa” (bo poprzednia przez jezuitę ekspedycja zaginęła), dalej poselstwa do dworów świeckich z podpisanymi blankietami umów: „królowi pruskiemu ofiarowanie Kurlandii i Inflant pod wzajemnym przyrzeczeniem rekuperowania awulsów naszych z rąk moskiewskich”; „do dworu wiedeńskiego utrzymanie familii saskiej, si videbitur successive, z ofiarowaniem starostwa spiskiego. Saskiemu tegoż samego ofiarowanie, żądając w żołd swój ludzi i artylerii i indżynierów, bez czego ullatenus nie można; dworowi szwedzkiemu, że się wybiją z przykrej opieki i awulsa swoje poodbierają. Porcie remonstrowano i mówiono nieustannie, aby zabiec rozszerzenia Moskwie nad Morzem Czarnym i osiągnięcia handlu powszechnego podług maksym dawnych Petra Aleksewicza, aby w zamysłach zapobiec Cesarstwa Wschodniego Greckiego przez danie protekcji Grekom, przez zapobieżenie buntom w Wołoszczyźnie, które by mogły i sam tron ruszyć turecki. Dworowi francuskiemu dawną remonstrować politykę aequilibrium... A w kościele żwanieckim z piersi młodych Pułaskich płynęły modły za uwięzionego ojca i strzeliste westchnienia do innego Sojusznika, co nawet pogańskich narodów używa dla słusznej sprawy: „Widząc jako siła ludzka sama z siebie nic nie może, a wierząc ściśle, że i najmniejsze wojsko za wsparciem zastępów Pana, w którego samego ręku są zwycięstwa, najliczniejsze inajpotężniejsze; roty łamać i znosić potrafi”, wzywa rycerstwo pomocy Boga, Najświętszej Panny i Św. Kazimierza, patrona tej Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego, ślubując: wystarać się u Ojca Świętego o ustanowienie dorocznego święta na cześć konfederacji barskiej, zbudować 17 kościół wspaniały, gdzie papież wskaże, „choćby i w Rzymie pod tytułem Św. Stanisława biskupa krakowskiego męczennika i Kazimierza królewicza polskiego zamiast tego, który tam jest mały i szczupłyę; Marii Pannie „na tronie ogromnym i strasznym nieprzyjaciołom naszym statuę wspaniałą sub titulo Victoria na Jasnej Górze z marmuru” wystawić; prawa Kościoła i duchowieństwa w całości zachować, konstytucję na rzecz dysydentów zniszczyć i zgładzić, kościoły, zwłaszcza na Ukrainie, fundować, bluźnierców i heretyków do urzędów i prerogatyw nie dopuszczać, jarmarki i targi na dnie powszednie przenieść, w to wszystko, co Kościół do wierzenia podaje, wierzyć i za tę wiarę umierać. Wyścig dzielności i poświęcenia między tymi dwiema grupami patriotów zaczął się zaraz po Nowym Roku. Obie kwatery przemyśliwały o Kamieńcu Podolskim, a Potocki miał nawet „kointeligencję” z byłym komendantem Kuczyńskim i przez księdza Wojciecha Ostrowskiego agitował wśród załogi. Obie grupy zabiegały o posiłki tureckie, ale Pułascy gotowi byli działać w kierunku Litwy choćby na własną rękę. Ci eksponowani ryzykanci mieli tyle rozeznania, że gdy przejęli list Stanisława Augusta do Witta, aby do twierdzy nikogo, nawet Rosjan, nie wpuszczał, to go komendantowi przez trębacza odesłali, natomiast ostrożnych barzan nie stać było na tyle przezorności, by nie wpadać w ręce wroga jeszcze przed kampanią: tak dali się porwać w Mohylowie w początkach stycznia dwaj Czetwertyńscy i starosta trechtymirowski Szczeniowski. Właściwy taniec zaczął się, zanim puściły lody. Potocki, odprowadziwszy wojsko do Bałty na spotkanie z Krym Girejem, namówił go na zimową wyprawę do Nowej Serbii. Wprawdzie, mówił, Warszawa chce zmusić wojsko polskie do współdziałania z Rosją, ale 40 000 powstańców tylko czeka na ukazanie się jego z pomocą muzułmańską. Wyznaczono komisarza Marcelego Czetwertyńskiego, podkomorzego bracławskiego, do zaopatrywania sprzymierzeńców we wszystkie potrzeby. Słusznie ganił „ostatni Tatar” postępowanie sułtana, co dał carowej pół roku na przygotowanie się do kampanii; niestety, żadna szybkość nie mogła już tej zwłoki powetować i żadna dzielność nie sprostała złym warunkom atmosferycznym. Około połowy stycznia „wyruszył chan stepem tatarskim aż poniżej Gardu (Elizabetgradu), przeprawił Boh i szedł w głębokie stepy dni kilka czambułem... Czwartego dnia chciał ruszyć, ale żadną miarą śniegi i wicher ćwierci mili nie dopuściły marszu, leżeć musiał dni dwanaście z wojskiem całym, nie mając siana ani wody, ani ognia. Wymarzło Turków kilka tysięcy, Tatarów moc wielka, dosyć, że w czternastu tysiącach ośmdziesiąt wojska rzadko kto wyszedł, żeby nie odmroził ręki albo nosa”. Tak samo bezowocnie cofnęły się z Nowej Serbii inne siły tatarskie, co miały tam dobywać Elizabetgradu. Osobno próbował Potocki szczęścia w Bracławszczyźnie, gdzie obiecywał Turkom magiczne skutki wkroczenia: ani miriady, ani tysiące nie siadły na koń, a potyczka pod Krutem wykazała u muzułmanów zupełną niechęć do boju. Wiara w sajdak tatarski pierzchła, postanowiono w kluczu jahorlickim czekać nadejścia solidniejszych protektorów — Turków. Chan w oburzeniu wyrzucał konfederatom, że najpierw zbałamucili Bachty Gireja pod Chocimiem, nadużywając jego powagi dla prywatnej zemsty nad Pułaskim, potem odwrócili czambuły z żyznej Bracławszczyzny na pustą Nową Serbię. — „Wojska pomroziłem tyle, że gdyby zrobił to wezyr, nigdy by żyć nie mógł... Prywata jmp. podczaszego (Potockiego) bezpotrzebna już taką uczyniła klęskę Porcie”. Z litości wyznaczył barzanom kwaterę w Kopance i pięciu wsiach pod Kauszanami, gdzie zaopatrzył ich w siano i chleb. Groźby tatarskie pod adresem hajdamaków tudzież srogie gwałty nad chłopami sprawiły tyle, że Kozactwo polsko-ukraińskie licznie zgłaszało się do Prozorowskiego o przyjęcie do rosyjskiego wojska. Bracia Pułascy w tym samym czasie robili silny wywiad w dwie strony: na Zaleszczyki i Husiatyn, może z myślą o przyszłej ofensywie na Lwów; a stoczywszy potyczkę pod Tłustem, cofnęli się do swej podstawy strategicznej. Wówczas, ośmieleni niepowodzeniem Gireja, rzucili się Rosjanie w 4000 głów pod wodzą gen. Izmaiłowa, na Żwaniec i Okopy. Ta ostatnia twierdza, dzieło niegdyś hetmana Jabłonowskiego, nadawała się wybornie jako punkt wypadowy na Kamieniec i Chocim, ale od zachodu była mniej niedostępna. Tamtędy wąską szyją między Dniestrem i Zbruczem wtargnęły przemożne siły Izmaiłowa nocą na 8 marca, zdobyły zamek i już myślały, że wróg zginie w wezbranym Dniestrze, kiedy Kazimierzowi Pułaskiemu udało się wyprowadzić resztę załogi spadzistą ścieżką do Mołdawii i stamtąd w Beskidy Wschodnie. Franciszek we właściwej chwili rejterował był z Żwańca do Chocimia, najmłodszy Antoni przed atakiem dostał się w ręce Moskwy. Poprzedzana wieloma uniwersałami wyprawa Potockiego skupiała na sobie uwagę i nadzieję całej Polski; o walecznej obronie Pułaskiego w Okopach dowiedzieli się dopiero potomni z dzieła Rulhière'a.

18 Ignacy Chrzanowski (1866 – 1940) historyk literatury, więzień Sachsenhausen

Biogram uczonego w numerze 28. „Zeszytów Jagiellońskich”: Klasycy historiografii, część I – Polska Piastów i Polska Jagiellonów.

POLSKA W „WIEKU OŚWIECONYM” Z książki prof. I. Chrzanowskiego „Literatura niepodległej Polski”

Święte hasło Konarskiego: „Aleć i grzech jest wielki i nigdy nie godzi się desperować o Rzeczypospolitej” nie przebrzmiało bez echa, a jego błogosławiona działalność na polu myśli politycznej i oświaty nie poszła na marne: co tylko było w Polsce dzielnego i mądrego, nie desperowało, ale rzuciło się do ratowania ojczyzny. Ratunek podupadłego państwa i ratunek zdziczałego moralnie i umysłowo społeczeństwa — oto dwa główne hasła, przyświecające za panowania ostatniego króla polskiego działalności rozumnych i szlachetnych jednostek. Lecz uratować Polski, jako państwa, pomimo największych wysiłków, które się wzmogły zwłaszcza po pierwszym rozbiorze, już nie zdołano: przeszkody, zarówno wewnątrz, jak i zewnątrz kraju, były nie do pokonania. Na tronie polskim zasiadł człowiek zdolny i światły, rozumiejący doskonale potrzebę reformy i pragnący jej szczerze, ale tak słaby i chwiejny, tak pozbawiony godności królewskiej i osobistej, zmysłu moralnego, silnej woli i w ogóle hartu duszy że, nie będąc z natury bynajmniej podłym, owszem raczej szlachetnym, dopuszczał się czynów haniebnych. Taki król nie mógł się cieszyć ani miłością, ani szacunkiem, ani zaufaniem społeczeństwa, tem więcej, że ogół nie mógł mu zapomnieć, że jest nie królewskim synem, ale jakimś tam stolnikiem litewskim, zawdzięczającym tron Piastów i Jagiellonów nie świetności przodków i nie własnym zasługom i nie woli narodu, tylko zbiegowi okoliczności, własnym wdziękom i obcej przemocy. Potężną przeszkodą do uratowania państwa była i ciemnota ogółu, któremu się dopiero po pierwszym rozbiorze zaczynały powoli otwierać oczy, który z trudem i żalem wyrzekał się wiekowych przesądów politycznych i przywilejów szlacheckich — owych klejnotów złotej wolności: l i b e r u m v e t o i wolnej elekcyi. Obok ciemnoty była i podłość — podłość magnatów, którzy kochali nie ojczyznę, tylko siebie, którzy też za pieniądze zaprzedawali ją wrogowi. A wróg nie spał: dopuszczał się gwałtów, sypał pieniędzmi, groził wojną, poduszczał braci przeciwko braciom, poddanych przeciwko królowi, byleby tylko nie pozwolić nam ratować tonącej ojczyzny, a wszystko to — pod pozorem jej dobra i wolności. I ta właśnie przemoc, ta niemająca sobie równej w dziejach całego świata polityka (zdrada Prus!) — to główna, najsilniejsza przeszkoda, której pokonać nie było można. Bo z przeszkodami wewnętrznemi uporano się koniec końcem — na sejmie czteroletnim. Konstytucya 3 maja — to zwycięstwo mądrości nad ciemnotą, szlachetności i patryotyzmu nad podłością i prywatą, to zarazem świadectwo, jakie Polska wystawiła sobie przed Bogiem i ludźmi, że mogłaby istnieć nadal, jako niepodległe państwo, że więc jej upadek nie był samobójstwem!... Konstytucya 3 maja oraz powstanie Kościuszki ocaliły honor państwa, narodu i imienia polskiego. Jeżeli się tedy reforma polityczna powiodła, ale tylko teoretycznie, jeżeli nie ocaliła państwa, to reforma d u c h o w a nie tylko się powiodła, ale wydała trwałe owoce, ocaliła naród! Dokonano zaś tej reformy, wstępując w ślady Konarskiego, tj. krzewiąc i ulepszając oświatę. Niemałą zasługę pod tym względem położył król, który, urzeczywistniając myśl Adama Czartoryskiego, generała ziem podolskich, założył w Warszawie S z k o ł ę r y c e r s k ą ; j e s t to pierwsza ś w i e c k a , p i e r w s z a p a ń s t w o w a s z k o ł a w P o l s c e ; uczono w niej nie tylko wojskowości, ale i miłości ojczyzny, to też jej wychowańcy wykształcili się nie tylko na dobrych oficerów, ale i na gorących patryotów: tutaj to pobierali nauki Kościuszko, Niemcewicz, Fiszer, Mokronowski i inni bojownicy wolności. Lecz epoką w historji oświaty polskiej jest rok 1773, kiedy to papież Klemens XIV skasował zakon jezuitów: wraz z zakonem przestały istnieć i szkoły jezuickie; trzeba je było zastąpić nowemi. I oto szkolnictwem, k t ó r e s i ę d a w n i e j z n a j d o w a ł o w r ę k a c h d u c howieństwa, t e r a z z a j ę ł o s i ę p a ń s t w o ; na tym samym przeklętej pamięci

19 sejmie (1773), który, pod laską zdrajcy Ponińskiego, podpisał pierwszy rozbiór Polski, stworzono instytucyę, która odegrała błogosławioną rolę w historyi narodu polskiego: podkanclerzy litewski, Joachim Chreptowicz, wystąpił z wnioskiem, aby w s z y s t k i e w ogóle szkoły sekularyzować, tj. odebrać zarząd nad niemi duchowieństwu, a oddać go państwu, poświęcając na ich utrzymanie część funduszów pojezuickich; wniosek przyjęto, i tym sposobem powstało p i e r w s z e na c a ł y m ś w i e c i e ministeryum oświaty: K o m i s y a E d u k a c y j n a — instytucya, która miała najwyższą władzę nad wszystkiemi szkołami i w ogóle nad całem wychowaniem publicznem we wszystkich ziemiach polskich, ocalałych od pierwszego rozbioru. A sprawowała tę władzę znakomicie, bo też jej członkami byli (pomiędzy innymi) tacy ludzie, jak Andrzej Zamoyski, Ignacy Potocki, Adam Czartoryski, Hugo Kołłątaj, Julian Niemcewicz, ks. G r z e g o r z P i r a m o w i c z (były jezuita), najznakomitszy pedagog polski XVIII w. Przyświecała Komisyi mądra zasada Konarskiego: „Przez reformę wychowania do odrodzenia ojczyzny”; reformowała więc Komisya szkoły w tym samym w ogóle duchu mądrości, moralności i patriotyzmu, co Konarski, tylko że była to reforma i śmielsza i bez porównania szersza; śmielsza, bo kierując się słuszną zasadą, że „umiejętność języka polskiego jest sama przez się dla Polaka celem nauki jego”, a łacina — tylko „środkiem i drogą”, wprowadziła Komisya do wszystkich szkół i j ę z y k ojczysty, jako wykładowy; szersza zaś — nie tylko dlatego, że objęła wszystkie szkoły, niższe i wyższe, ale i dlatego, że ogarnęła wszystkie warstwy społeczeństwa w myśl zasady: „Nie całość jednego stanu, ale całość narodu całego jest prawem najwyższem”. Zajęła się więc Komisya wychowaniem zarówno mężczyzn, jak kobiet (po raz pierwszy w Polsce!); wprawdzie własnych szkół żeńskich nie zdołała założyć, ale organizowała pensyonaty prywatne, w których uczono religii i moralności, języka polskiego, arytmetyki, geografii i historyi (zwłaszcza ojczystej). Zajęła się również (znów po raz pierwszy w Polsce!) oświatą ludu, bo rozumiała, że (jak opiewa jej ustawa) „nie masz innego sposobu wyprowadzenia ludu z ciemności i błędu, z pochodzących najwięcej z tego źrzódła wad i występków, jako nowe pokolenia zaraz w początkach ich życia oświecać, drogę im cnoty ukazywać, a czynną edukacyą serca do zamiłowania powinności ukształcać i do wykonywania obowiązków samym skutkiem i zwyczajem wprawiać”. Uczono więc w szkołach ludowych (parafialnych) religii, obyczajności, czytania i pisania, rachunków, a nadto udzielano różnych wiadomości praktycznych, np. o miarach i wagach, o gospodarstwie. W ogóle, zadaniem szkół Komisyi było, obok ukształcenia umysłów i uszlachetnienia serca, wychowanie p r a k t y c z n e . Dlatego to i w szkołach średnich (tzw. wydziałowych i podwydziałowych) uczono nie tylko religii i nauki moralnej (z której nie wyłączano „obowiązków politycznych..., będąc bowiem wszyscy synami ojczyzny i związku pospolitego społecznikami, wszystkim też wiedzieć należy, czego po nich wyciąga powinność takiego stanu”), języków, historyi i geografii, matematyki i nauk przyrodniczych, ale nadto: prawa, rolnictwa, ogrodnictwa, miernictwa; nie zaniedbywano też higieny, ze względu, że „zdrowie jest rzeczą najdroższą i napotrzebniejszą na świecie”. Przystąpiła wreszcie Komisya do reformy akademii wileńskiej i krakowskiej. Warto pamiętać, że reformatorem akademii krakowskiej był ks. H u g o K o ł ł ą t a j , który wypędził z niej scholastykę, a wprowadził prawdziwą naukę; i była to uroczysta chwila, kiedy (r.1781) znakomity uczony, Jan Ś n i a d e c k i , wygłosił w akademii publiczną pochwałę Kopernika (który dawniej za „heretyka” uchodził), i to już po polsku, nie po łacinie! Pomimo przeszkód, jakie napotykała w swej działalności Komisya (zwłaszcza ze strony byłych jezuitów i ciemnej szlachty, która lamentowała np., że łacina przestaje być językiem wykładowym), dokonała wielkiego dzieła; zreformowane przez nią szkoły, szerząc rzetelną oświatę, były potężną dźwignią duchowego odradzania się narodu, które też, zapoczęte jeszcze przez Konarskiego, szybko postępowało za Stanisława Augusta, a po upadku Polski, nie tylko że nie utknęło, ale szło dalej i wspaniałe zaczęło wydawać owoce (zwłaszcza w literaturze). Pięknie i słusznie powiedział Kazimierz Brodziński, że „ K o m i s y a E d u k a c y j n a b y ł a k o t w i c ą , która okręt o j c z y z n y n a d p r z e p a ś c i ą utrzymała”. L e c z b y ł a j e s z c z e i n n a p o t ę ż n a d ź w i g n i a o ś w i a t y , a z a t e m i o d r o d z e n i a d u c h o w e g o n a r o d u : z r e f o r m o w a n a , m ą d r a i s z l a c h e t n a l i t e r a t u r a . D o k o n a n o z a ś t ej r e f o r m y p r z y p o m o c y l i t e r a t u r y ( i w o g ó l e u m y s ł o wo ś c i) francuskiej.

20 Francya owoczesna stała na czele umysłowości europejskiej, chociaż nie ona, tylko Anglia stworzyła nowe prądy życia umysłowego, które były dalszym ciągiem prądów, wytworzonych przez humanizm. Już humanizm (a później reformacya) wypowiedział walkę różnym powagom; w wieku XVII walka ta przybiera coraz to ostrzejszy charakter: uczeni angielscy przestają np. wierzyć w prawdy religii objawionej, głoszone przez Kościół, i usiłują własnym rozumem wyjaśnić zagadki świata. W ogóle, z a m i a s t ś l e p e j w i a r y , zac z y n a j ą s i ę samodzielne b a d a n i a , o p a r t e na r o z u m o w a n i u i doświadczeniu, o r a z k r y t y k a t e g o w s z y s t k i e g o , co d a w n i e j poczytywano za bezwzględną p r a w d ę . T e n p r ą d umysłowości n a z y w a s i ę r a c y o n a l i z m e m — od wyrazu łacińskiego r a t i o : rozum; to tylko bowiem poczytywano za prawdę, do czego dojść może rozum o własnych siłach. A więc np. racyonalizm nie odrzucał wiary w Boga, ale odrzucał naukę kościelną o Bogu, jako o Istocie jednej we trzech osobach, rządzącej bezpośrednio światem i ludźmi; głosił naukę, że Bóg raz na zawsze stworzył prawa rządzące światem, a więc sam nie potrzebuje rządzić nim ciągle i bezpośrednio; nauka ta nazywa się d e i z m e m . Nie odrzucał zasad moralności chrześcijańskiej, ale dowodził, że rozum ludzki o własnych siłach, bez Objawienia, może dojść do tych samych prawd moralnych. Tak więc jedną z cech racyonalizmu angielskiego jest k r y t y k a r e l i g i i o b j a w i o n e j . Drugą cechą jest k r y t y k a p o j ę ć politycznych i społecznych . Dawniej wierzono, że władza królewska pochodzi od Boga: racyonalizm uczył, że to nieprawda, że panujący zawdzięcza swą władzę jedynie dobrowolnej umowie z narodem, a jeżeli tak, to naród ma prawo wymagać odpowiedzialności za rządy; uczono nadto, że jedna warstwa społeczna nie powinna posiadać większych praw od innej, domagano się równouprawnienia powszechnego, u p o m i n a n o s i ę o p r a w a c z ł o w i e k a . Inną cechą racyonalizmu angielskiego jest w a l k a z c i e m n o t ą w o g ó l e , lenistwem umysłowem i wstecznictwem, np. z poglądem, że wszystko jest dobre i mądre, co stare i dawne, z różnego rodzaju przesądami i zabobonami. Racyonalizm angielski już na początku XVIII wieku zaczął się krzewić we Francyi, i na gruncie francuskim dochodził często do krańcowości. Deizm np. zamieniał się na ateizm, na zupełną niewiarę w Boga, w nieśmiertelność, a nawet w samo istnienie duszy. Wolter, jeden z najznakomitszych i najrozgłośniejszych w całej Europie pisarzów francuskich XVIII stulecia, wierzył wprawdzie w Boga,, ale odmawiał Mu wszechmocy, a objawioną religię poczytywał za zabobon, za głupstwo i oszustwo, popełnione przez Kościół; ulubioną i prawie jedyną jego bronią w burzeniu tradycyi i powag były drwiny, śmiech i sarkazm, często niegodziwe szyderstwo. Inni posuwali się jeszcze dalej, zaprzeczając istnieniu Boga i pierwiastka duchowego w człowieku, dowodząc nawet, że wiara w jednego Boga jest zła i szkodliwa, itp. I krytyka pojęć politycznych doszła we Francyi do ostateczności: powstał pogląd, że, jeśli panujący zawdzięcza swą władzę dobrowolnej umowie z narodem, to naród ma prawo nie tylko żądać od niego odpowiedzialności, ale wymówić mu miejsce, tj. złożyć go z tronu, a nawet pozbawić go życia, co też zrobiono podczas rewolucyi. Tak więc racyonalizm francuski (jak niegdyś humanizm włoski), podkopywał zasady religii i moralności chrześcijańskiej. W ogóle (jak wszystko na świecie) miał racyonalizm swoje złe strony; ale miał i dobre: upominając się o prawa dla człowieka, bez względu na jego ród, majątek i zajęcie, uzasadniając i rozpowszechniając ideję wolności, sprawiedliwości i równości społecznej, stał się racyonalizm potężną dźwignią postępu społecznego w duchu demokratycznym; a wielbiąc rozum, jako najwyższą potęgę człowieka, głosząc hasła oświaty, nauki i krytycyzmu, domagając się wolności sumienia, słowa i druku, burząc odwieczne przesądy i zabobony, był potężnym czynnikiem postępu umysłowego ludzkości. To też słusznie wiek XVIII nazwano w i e k i e m oświeconym. Do Polski cywilizacya francuska zaczyna napływać już w wieku XVII, od czasów Władysława IV, ogarniając jednak zrazu tylko dwory wielkopańskie; za Sasów jej napływ staje się coraz to silniejszym i szerszym; dopiero jednak czasy Stanisława Augusta są

21 dla Polski wiekiem oświeconym. Dzięki coraz to częstszym wyjazdom młodzieży polskiej do Francyi (oraz napływowi do Polski nauczycieli-Francuzów) szerzy się znajomość języka francuskiego, a wraz z nią znajomość literatury francuskiej; ukazują się przekłady dzieł fran- cuskich, coraz to głośniej rozbrzmiewają hasła racyonalizmu, coraz to częściej słychać, że rozum to potęga, że największą klęską Polski jest ciemnota, że więc „trzeba się uczyć, upłynął wiek złoty!”. Otóż krzewicielką h a s e ł o ś w i a t y i p o s t ę p u s t a j e się literatura . Na jej rozkwit wpłynął w znacznej mierze sam Stanisław August, który, rozumiejąc, że literatura jest potęgą, bo urabia opinię publiczną, wystąpił nie tylko jako mecenas (opiekun) literatów i uczonych, zachęcając ich do pisania słowem, podarunkami i pieniędzmi, ale nadto jako ich kierownik. Co czwartek odbywały się u króla uczty (o b i a d y c z w a r t k o w e ), na których rozmawiano o różnych ważnych sprawach literackich, naukowych, społecznych, politycznych, a wśród rozmowy zwracał król uwagę swych gości na ten lub ów przedmiot, który w literaturze poruszyć należało, np. na potrzebę równouprawnienia mieszczan ze szlachtą; za inicyatywą to króla powstało jedno z najznakomitszych dzieł literatury polskiej XVIII w.: H i s t o r y a n a r o d u p o l s k i e g o Naruszewicza. Nie dosyć na tem. W roku 1765 otworzył król w Warszawie (na placu Krasińskich) p i e r w s z y t e a t r p u b l i c z n y , który się niemało przyczyniał do krzewienia oświaty, a to przez ośmieszające wstecznictwo i ciemnotę, komedye satyryczne. Miała więc literatura stanisławowska pewien ścisły, określony kierunek: pisarze już nie błąkają się samopas, jak to było w wieku XVII, ale, jak żołnierze, zwartą ławą kroczą ku wyraźnie wytkniętemu celowi: ku oświecaniu społeczeństwa. Czegóż uczyli pisarze stanisławowscy? Jak pisarze francuscy, tak i oni wypowiedzieli, w imię rozumu i postępu, wojnę przeszłości: ciemnocie i wstecznictwu; ale u nas walka ta nie doszła do takich ostateczności, jak we Francyi; ateizm np. był u nas rzadkiem zjawiskiem. Racyonalizm polski był umiarkowany; jak Komisya Edukacyjna, reformując szkoły, „szła środkiem pomiędzy ślepem do starych obyczajów przywiązaniem, a niebezpiecznem nowości chwytaniem”, tak literatura umiała zachować rozumną miarę w walce z przeszłością: głosiła hasła postępowe, ale okazywała należny szacunek tradycyi, o ile jej pierwiastki nie były złe albo głupie, a przynajmniej nieszkodliwe, pierwiastki zaś szkodliwe starała się wykorzeniać, wydając walkę tzw. sarmatyzmowi. A więc, pod względem religijnym, walczyli pisarze Stanisławowscy z dewocyą, obłudą religijną, z zabobonami, fanatyzmem i nietolerancyą; pod względem społecznym — z przekonaniem o nierówności ludzi, z przywilejami szlacheckimi, z pychą rodową, z uciskiem ludu wiejskiego i upośledzeniem mieszczan; pod względem politycznym — z prywatą i nierządem (np. z l i b e r u m v e t o , tronem obieralnym itd.); pod względem naukowym — z nieuctwem, łatwowiernością, brakiem krytycyzmu (np. z wiarą w istnienie Wandy, Lecha, Popiela, z zamiłowaniem do bezsensow- nych powieści fantastycznych itp.); w zakresie obyczajów — z niechlujstwem, pijaństwem, zawadyactwem (junactwem), manią pochlebstwa (panegiryzmem). Z drugiej zaś strony walczono z „wiekiem zepsutym”, a więc z mędrkowaniem w rzeczach religijnych, blagą i zarozumiałością, rozpustą i karciarstwem i w ogóle z rozluźnieniem obyczajów, z niemoralnością, słowem z ujemnemi stronami płynącej do Polski cywilizacyi francuskiej. Krótko mówiąc, usiłowano odrodzić i przekształcić naród zarówno pod względem umysłowym, jak morahrym, zarówno politycznym, jak społecznym. I ta właśnie d ą ż n o ś ć do u c z e n i a i reformowania, do skierowania nar o d u na d r o g ę prawdziwego, bo n i e t y l k o umysłowego, ale i m o r a l n e g o p o s t ę p u , s t a n o w i g ł ó w n ą c e c h ę i g łó w ną z a s ł u g ę n a s z e j l i t e r a t u r y stanisławowskiej. Była ona mądrą i szlachetną mistrzynią życia, odzyskała tego ducha obywatelskości i patryotyzmu, jakim jaśniała literatura wieku złotego: i, jak w wieku złotym Modrzewski, Kochanowski, Skarga, tak w wieku oświeconym Naruszewicz, Krasicki, Kołłątaj, Staszyc są nie tylko znakomitymi pisarzami, ale szlachetnymi nauczycielami swego narodu.

22 Ludwik Finkel (1858 – 1930) Historyk, bibliograf, profesor Uniwersytetu Lwowskiego

Ludwik Michał Emanuel Finkel (ur. 20 marca 1858 w Bursztynie, zm. 24 października 1930 we Lwowie), historyk polski, bibliograf, profesor i rektor Uniwersytetu Lwowskiego. Uczęszczał do gimnazjum w Tarnopolu; w latach 1877-1881 studiował historię, filozofię i historię literatury na Uniwersytecie Lwowskim. W 1885 został wykładowcą historii nowożytnej Polski i powszechnej oraz historii literatury polskiej w Wyższej Szkole Rolniczej w Dublanach; w 1886 habilitował się, w 1892 podjął pracę na Uniwersytecie Lwowskim. W 1899 został profesorem zwyczajnym. Zainicjował w połowie lat 80. XIX wieku prace nad Bibliografią historii Polski. Ponadto zajmował się w pracy naukowej dziejopisarstwem Marcina Kromera, polityką zagraniczną ostatnich Jagiellonów, historią Uniwersytetu Lwowskiego. Badał twórczość Mikołaja Sępa Szarzyńskiego oraz poetów romantycznych, przygotował krytyczne wydanie kroniki Galla Anonima. Ogłosił ponad 300 prac. Niektóre publikacje: Poselstwa Jana Dantyszka (1879), Elekcja Leszczyńskiego w roku 1704 (1884), Okopy św. Trójcy (1889), Napad Tatarów na Lwów w roku 1695 (1890), Konstytucja 3 Maja (1891), Księstwo warszawskie (1893), Historya Uniwersytetu Lwowskiego (1894, 2 tomy, ze Stanisławem Starzyńskim), O tzw. metodzie regressywnej w nauczaniu historyi (1894), Elekcja Zygmunta I (1910), O sprawie udziału lenników w elekcjach jagiellońskich (1913), Pojęcie, zakres i zadania dziejów powszechnych (1931).

3 MAJA 1791 ROKU Z książki prof. Ludwika Finkla pt. „O Konstytucji 3 Maja”

„Niech pokolenia pokoleniom podają pamiątkę dnia tego". Jan N. Zbiński, poseł ziemi dobrzyńskiej, na sesyi sejmowej 3 maja 1791.

Od wczesnego rana, ledwie słońce na niebie zajaśniało, w Warszawie, gdzie król Stanisław August w zamku mieszkał, a Sejm przy nim od trzech lat obradował, taki ruch i gwar wszczął się po wszystkich dzielnicach, jakby to nie był zwyczajny, roboczy wtorek, ale jakieś uroczyste święto. Wszyscy zrywają się na nogi, przywdziewają świąteczne szaty i biegną ku zamkowi królewskiemu. Wkrótce wielki podwórzec zamkowy nabity jest ludźmi, człek stoi przy człeku, głowa prawie przy głowie. Kto mógł, wciskał się na schody i krużganki, bo nikomu wejścia do pałacu nie bronił król polski. Zdawało się, że cała ludność stolicy wysypała się z domów i pociągnęła niezmiernie licznymi tłumami w jedne stronę: już nie ma miejsca na podwórcu, napełniają się sąsiednie ulice ludem, który gęsto, jak zboże na łanie, otoczył zamek. Nie wszyscy wiedzieli, co to będzie, pytali jedni drugich, głośno o tem rozprawiali, ale jakieś dziwne przeczucie mówiło im, że stanie się coś niezwyczajnego, że potrzeba tam być blisko króla i sejmu. Było także na co patrzeć. Oto z koszar wystąpiło wojsko. Pułki piesze i konne wystąpiły i rozciągnęły się wzdłuż ulic: piechota w kurtkach granatowych z różnokolorowymi wyłogami, w kaszkietach; kawalerya narodowa w koletach z amarantowymi wyłogami, w konfederatkach na głowie. Ślicznie błyszczały od słońca szlify oficerskie, naramienniki złote i srebrne; na proporcach białe orły powiewały. Artylerya zatoczyła na terasach królewskiego zamku działa. Nad wojskiem w dniu tym miał komendę młody, piękny książę Józef Poniatowski, brataniec królewski, który później szeroko rozsławił imię polskiego rycerza. Tymczasem z ratusza wyruszyło bractwo kupieckie i magistrat ze swoim prezydentem Łukaszewiczem na czele, w towarzystwie najcelniejszych obywateli; wszyscy w świątecznych strojach, w granatowych sukniach wierzchnich, a błękitnych szarawarach, z szpadą lub szablą przy boku. Za nimi szły cechy z chorągwiami i kapelami, różne bractwa z godłami swemi. Rozstępowały się tłumy, bo już znały z grona tego wielu mężów zasłużonych, i czcić i szanować ich

23 umiały. Cechy i bractwa stanęły za szeregami żołnierskiemi z obu stron ulicy; starsi kroczyli wprost i śmiało na zamek, do sejmowej Izby. Sala sejmowa obszerna, jasna, bardzo wysoka, na słupach wsparta, skromnie ozdobiona, szybko zapełnia się już od wczesnego ranka. W pierwszym szeregu na fotelach, karmazynowem obitych suknem z żółtymi obwodami, zasiadają senatorowie, najwyżsi dygnitarze Rzeczypospolitej: biskupi, wojewodowie i kasztelanowie. Za nimi zajmują miejsce na pokrytych czerwonem suknem ławkach posłowie ziem polskich, na dalszych znakomitsi widzowie, tak zwani arbitrowie. Zresztą dla przysłuchujących się obradom znajduje się obszerna galerya, ciągnąca się naokoło sali, dzisiaj natłoczona ludźmi aż po brzegi. U samej góry, w lożach dla dam pełno kobiet, żon i krewnych senatorów i posłów; między innemi księżna kurlandzka z swoim fraucymerem. Ścisk, gorąco, ale cisza, milczenie poważne panuje dokoła. Jakieś oczekiwanie tęskne i radosne maluje się na obliczach, „stan umysłów podzielonych między nadzieją i trwogą”. Oczy wszystkie zwracają się ku tronowi królewskiemu, który na kilku stopniach wywyższony, także karmazynowym obity aksamitem z złotymi galonami, pod baldachimem, stał na przodzie sali, ale jeszcze zajętym nie był. Dopiero kiedy jedenasta godzina wybiła na zegarze zamkowym, król wszedł do Izby. Szli przed nim marszałkowie z podniesionemi laskami, otaczali go generałowie, pułkownicy, ministrowie, przepyszny orszak, około 200 osób liczący. Gwardya przyboczna, sami wysocy, piękni ludzie, zamyka pochód i trzyma wartę u wejścia. Król Stanisław August miał na sobie paradny, biały mundur kadetów. Na steranem życiem i klęskami obliczu widniała obok powagi i zadowolenia głęboka zaduma. Blask szlachetnego majestatu bił w tej chwili wielkiej od królewskiej postaci. A wtedy ogarnęło wszystkie serca jakieś błogie uniesienie, i z tysiąca piersi wydarł się okrzyk: N i e c h ż y j e k r ó l ! Wiosenne, majowe słońce pękiem promieni padało na uroczyste zebranie, podnosiło, nadzieję wlewało w skołatane umysły. Kiedy król zasiadł na tronie, a marszałek wielki koronny stuknął laską, uciszyło się w Izbie, a tylko z dala słyszałeś, jakoby echo, te same okrzyki, powtarzane przez lud, stojący na podwórcu i ulicach. Wtedy uderzył laską trzykroć marszałek sejmowy, Stanisław Małachowski, i zagaił posiedzenie temi słowy: „Obrót kolei pomyślnych z niepomyślnemi przeplatany bywa. Dostrzegamy, jak potężne mocarstwa do upadku, a słabe do podźwigania się przychodzą. Polska sama najwidoczniejszym przykładem staje się. Wyobrażamy ją sobie przed trzema wiekami świetną i wyrównywającą innych państw potędze. Została potem własnych błędów i obcych zaborów smutną ofiarą; kraj padł łupem, obywatele wzgardą okryci, własność ich ku wygodzie obcej służyła. Niech Nieba odwracają od nas klęski, które nam i teraz zagrażają! Deputacya interesów zagranicznych doniesie Wam, Prześwietne Stany, wypadki teraźniejsze w okolicznościach politycznych, do której się odwołuję”. Wielkiego poważania zażywał w narodzie i sejmie posiwiały w służbie publicznej marszałek sejmowy, Stanisław Małachowski. Był to mąż prawości nieskażonej, gorącej miłości Ojczyzny, chęci służenia krajowi wytrwałej, a do ofiarności zawsze skorej. Zycie jak łza czyste, doświadczenie i znajomość potrzeb narodowych zjednały mu powszechną cześć i prawdziwy szacunek. To też „czułe poruszenie towarzyszyło jego słowom”, a kiedy mówił o grożących nowych klęskach, bolesny cień smutku padał na twarze uroczystego zgromadzenia. Zaraz też ze wszystkich stron wołano, aby deputacya, czuwająca nad tem, co się za granicami Polski działo, zajmująca się stosunkami jej z innemi państwami, udzieliła natychmiast tych listów, które otrzymała od swoich posłów przy różnych dworach. Po krótkiej przerwie stało się zadość żądaniu: sekretarz deputacyi, poseł Matuszewicz, odczytał doniesienia z Wiednia, z Paryża, Hagi, Drezna i Petersburga. Okazało się jasno, że nieprzyjaciele nasi, dotychczas wojną z Turkiem zajęci, między sobą powaśnieni, wkrótce pokój zawrą i pogodzą się ze szkodą Polski; że wtedy nie pozwolą Sejmowi nad dobrem kraju radzić, dźwigać go z upadku i wzmacniać, że już teraz rozmyślają nad wspólną grabieżą w Ojczyźnie naszej. „Pokój dla innych, dla nas ucisk i nędza...”. W głębokiej ciszy słuchała Izba sejmowa strasznych wieści; przypominały się, żywo przed oczyma stawały doznane gwałty w ostatnich latach; drętwiały usta — jak słusznie wtedy powiedziano — na samą myśl o nowych nieszczęściach. Po chwili dopiero powstał Ignacy Potocki.

24 Ignacy Potocki stał na czele tych ludzi młodego pokolenia, tak zwanego stronnictwa patryotycznego, które od początku Sejmu przemyśliwało nad naprawą Rzeczypospolitej. W sile wieku, bo liczył lat czterdzieści, pięknością rysów, postacią wyniosłą zwracał na siebie uwagę wszystkich współczesnych. W szkole księdza Konarskiego, który przez dobre wychowanie i nauczanie młodzieży dążył do odrodzenia narodu, odebrał pan Ignacy gruntowne wykształcenie, które później w Rzymie uzupełnił. Od lat dwudziestu był już w służbie krajowej; pracował w Komisyi edukacyjnej i w Towarzystwie dla ksiąg elementarnych. Powszechnie uchodził za najtęższą głowę w Polsce, „z cnoty, rozumu, nauki, patryotyzmu, siły i tęgości duszy za najznakomitszego męża w ciągu panowania Stanisława Augusta”. Jemu bez wątpienia należał się pierwszy głos w tej stanowczej chwili, kiedy Ojczyzna była w niebezpieczeństwie; on jeden mógł króla imieniem całego narodu prosić o pomoc, o ratunek. „Twojego światła, Twojej cnoty — mówił — wzywam, Najjaśniejszy Panie! abyś nam odkrył, o czem innem nie myśląc, jako o zbawieniu i szczęściu narodu, widoki Twoje ku ratunkowi Ojczyzny. Ty do tej usługi pierwsze masz prawo, chęć i zdolność niewątpliwą”. Zaczem znowu zwróciły się oczy ku tronowi, z którego król przemówił. Głos jego zdawał się być głosem ojca troskliwego o los swych dzieci i zatrwożonym bliskością nieszczęścia wskazującego ocalenia się sposób; ufność Stanów zdawała się być ufnością dzieci chwytających się podanej im ojcowskiej ręki. - „Zastanawiałem się od kilku miesięcy nad sposobami, jakich by nam się jąć trzeba było. Powiem prawdę, na pochwałę dobrze myślących obywatelów, że w przeciągu tych kilku miesięcy byłem od wielu zachęcany, proszony, zaklinany, abym przedsięwziął środki skuteczniejsze nad te, które dotąd używane były. Wspólna komuniakacya ufności obywatelskiej podała nam stosowne do tych końców myśli. Urodził się z tego projekt, który mi był pokazany, a który już jest zgodny z wolą wielu sejmujących. Ten, gdy w Stanach przeczytany zostanie, spodziewam się i życzyć powinienem, aby był przyjęty, bo jeżeli rychło nie zaradzimy sobie, może, że za dwie niedziele, czy wojna, czyli pokój wyniknie, jakiekolwiek przedsięweźmiemy środki, już za późne będą. Jest zaiste zamiarem wszystkich otaczających kraj polski sąsiadów, aby nas w niedołężności jak najdłużej utrzymać; podchlebimy ich nadziejom, ziścimy ich żądania, jeżeli nie poświęcimy potrzebie Ojczyzny nieufności, podejrzeń i nawet przesądów naszych, które stały się narzędziem szkód i upodlenia naszego, tego nieszczęśliwego stanu, w którym się znajdujemy, że prawie do rzędu narodów policzonymi nie jesteśmy. Proszę, Mości Panie Marszałku sejmowy! niechaj już ten projekt będzie przeczytany”. Wtedy wszyscy, jak na dane hasło, zawołali: „Prosimy o projekt! Prosimy o projekt!”. Sekretarz zaś sejmowy, Imci Pan Siarczyński poważnym, donośnym głosem począł czytać te słowa: „Uznając, iż los nas wszystkich od ugruntowania i udoskonalenia konstytucyi narodowej jedynie zawisł, długiem doświadczeniem poznawszy zadawnione rządu naszego wady, a chcąc korzystać z pory, w jakiej się Europa znajduje, i z tej dogorywającej chwili, która nas samym sobie wróciła, wolni od hańbiących obcej przemocy nakazów, ceniąc drożej nad życie, nad szczęśliwość osobistą, egzystencyę polityczną, niepodległość zewnętrzną i wolność wewnętrzną narodu, którego los w ręce nasze jest powierzony, chcąc oraz na błogosławieństwo, na wdzięczność współczesnych i przyszłych pokoleń zasłużyć, mimo przeszkód, które w nas namiętności sprawować mogą, dla dobra powszechnego, dla ugruntowania wolności, dla ocalenia ojczyzny naszej i jej granic z największą stałością ducha niniejszą konstytucyę uchwalamy i tę całkowicie za świętą, za niewzruszoną deklarujemy, dopóki by naród w czasie, prawem przepisanym, wyraźną wolą swoją nie uznał potrzeby odmienienia w niej jakiego artykułu. Do której to konstytucyi dalsze ustawy sejmu we wszystkiem stosować się mają”. Po takim uroczystym wstępie, odpowiednim wielkiej nowej ustawy ważności, następowało jedenaście artykułów prawa. Pierwszy artykuł ogłaszał świętą religię rzymsko-katolicką za narodową, panującą: ale wszystkim wyznaniom innym zapewniał pokój i bezpieczeństwo w wierze. Trzy dalsze artykuły dotyczyły trzech stanów: szlachty, mieszczan i ludu wiejskiego. Szlachcie zostawiała konstytucya ich prawa; mieszczanom zatwierdzała świeżo, na tymże sejmie 18 kwietnia 1791 r., uchwalone wolności; lud zaś rolniczy, „spod którego ręki płynie — jak czytał pan sekretarz w ustawie — najobfitsze bogactw źródło, który najliczniejszą w narodzie stanowi ludność, a zatem najdzielniejszą kraju siłę”, przyjmowała pod opiekę prawa i rządu. O rządzie zaś mówiły dalsze artykuły; o tem, kto ma prawo nadawać, kto nad ich wykonywaniem czuwać, kto sądzić zbrodniarzów, spory między

25 ludźmi rozstrzygać, jaką wreszcie będzie siła zbrojna narodu czyli jego wojsko. Stanowiła zaś konstytucya, że na czele narodu i rządu ma, jak dotychczas, panować król, ale nie taki, którego by po śmierci poprzednika dopiero wybierano, ale król z ojca na syna, król dziedziczny, wychowany na to, aby ludziom umiał rozkazywać. Ponieważ jednak Stanisław August dzieci nie miał, postanowiono zaraz, że następcą jego będzie elektor saski, a potem jego syn, a gdyby syna nie miał, córka i jej mąż. To ostatnie postanowienie konstytucyi było zmianą bardzo znaczną. Bo dotychczas nie tylko raz po raz wybierano sobie króla, ale nadto przed koronacyą kazano wybranemu przysięgać, że o następcy swoim nie będzie myślał, że za życia swego nie dopuści do naznaczenia nowego króla. Stanisław August złożył taką przysięgę, kiedy na tron wstąpił. To też, wierny jej, chociaż, zaledwie sekretarz odczytał do końca konstytucyę, ze wszech stron wołano: zgoda! zgoda! a Marszałek, na środek Izby wyszedłszy, prosił, aby król „złączył się już nowymi związkami z narodem”, Stanisław August zażądał, aby wprzód był uwolniony wolą Stanów od zobowiązania, które się ściągało do następstwa tronu. „Gdy usłyszę w tej mierze wolę Sejmu, powiem, że za szczęśliwy ten dzień poczytam... Jakom zaś dotąd mówił — tak rzecz kończył - tak mówić będę do śmierci: Król z N a r o d e m , N a r ó d z K r ó l e m !" Na te zaś słowa znowu zapał potężny ogarnął wszystkie serca i głowy, zmieszały się okrzyki radości z oklaskami przyzwolenia, porwali się z miejsc posłowie i stojąc wołali: „Król z Narodem, Naród z Królem! Zgoda, zgoda, zgoda!”. Ale nie ma na tym świecie niezmąconej radości, jak nie ma dnia tak pięknego, w którym by się nie przesunęła po błękitnym niebios stropie choćby mała chmurka; tylko że czasem przemknie się szybko, że jej ledwie dostrzeżemy, to znowu innym razem stanie, wzbiera, gęścieje, a potem piorunami zagrzmi i kończy się burzą. Nie ma zgody wśród wielu ludzi, chociażby na ustawę najlepszą, bo „co głowa — to rozum”, a bywa także rozum taki, że i dobrej nie pojmie rzeczy, bywa taki zły i przewrotny, że godziwej i pożytecznej uznać nie chce, czy to, że sam jej nie wymyślił, czy że jego interesom nie idzie w ład. Tak i tutaj się stało. Kiedy wszyscy z pełnych piersi wołali, że zgoda, że król, wolny od przysięgi, może przyjąć konstytucyę, zakłóciło te piękną i szczęśliwą chwilę, acz na krótko, kilku ludzi, których ani zapał współobywateli nie porwał za sobą, ani słowa królewskie nie nakłoniły, ani też uroczysty nastrój nie powstrzymał od wystąpienia ze zdaniem przeciwnem, bo już do Izby z tym zamiarem szli, aby nie dopuścić do przyjęcia tej konstytucyi. Niejednakie były takiego ich postąpienia pobudki. Jedni sądzili, że skoro króla odtąd wybierać nie będą, skoro go zmieniać jak sługi swojego nie mogą, to już i wszystkie przywileje szlachty polskiej przepadną; że ta konstytucya, stanowiąc tronu dziedziczność, władzę królewską pomnażając i rządowi siły dodając, „grobem będzie wolności szlacheckiej”. Ślepi — nie widzieli, że ta mniemana wolność straszną była swawolą, że była trucizną, od której truł się przez dwa wieki naród, „aż stał się narzędziem nikczemnem sąsiada lub przemożnego pana i że z niej płynęły wszystkie nieszczęścia nasze. W takich przekonań ach wzrośli, wśród takich żyli stosunków, że jakoby bielmo mieli na źrenicach. Innych zaciemniło nie przekonanie, ale namiętność, obawa rządu silnego, zniszczenie nieporządku, bo pod osłoną tej anarchii gospodarowali swobodnie. Znalazł się nawet deputat jeden, pan Suchorzewski, który po trzykroć wypadał na środek Izby poselskiej, ciągnął za sobą dziecię swoje, sześcioletniego chłopaka, rzucał się przed tron, szamotał i krzyczał, jak pijany, że zabije własnego syna, aby nie dożył niewoli, którą gotuje ta konstytucya. Nazywał sam siebie pierwszym obrońcą Ojczyzny, który „chce jej bronić, dopóki wolna, ale jeżeli będzie despotyzm, gardzi nią i oświadcza się nieprzyjacielem Polski”. Niegodziwe te słowa, miasto wzruszenia, u jednych budziły współczucie dla opętanego przez złego ducha, u drugich—odrazę i wzgardę. „Ogolić głowę waryatowi i oddać go do czubków” — rzekł półgłosem biskup Krasiński, wielkiego patryotyzmu i prawdziwego poświęcenia kapłan. Nie lekceważyli jednakże poważnych głosów przeciwnych ci, którzy popierali konstytucyę. Szanując choć w różniącem się zdaniu życzliwe dla dobra kraju rady, odpowiedzieli na nie szeregiem wybornych mów, które jasno pokazywały, jak błędnemi były zapatrywania zagorzałych obrońców starej wolności. Najznakomitsi mówcy sejmowi — a liczyła ich wielu po owe czasy Polska — stanęli zgodnie w zawody. Mówił więc naprzód poseł poznański, pan Ignacy Zakrzewski: pochwalał zapał troskliwości o wolność, bo święty to jest zapał; nieszczęściem tylko, że wyobrażenia o wolności częstokroć bywają niedostatecznemi, albo przeciwnemi istotnej wolności. Gdy obywatel sobie prawa stanowi, gdy niczemu, tylko prawu, podległym jest, gdy nie zna podatków, tylko te, które na siebie przyjmuje,

26 gdy nie zna urzędów, nie zna sądów narodowych, tylko te, które jego są wyborem, już zupełnej używa wolności. Elekcya czyli wybór królów do niej nie należy, bo kraj elekcyjnemu tronowi podległy zawsze będzie narażony na wpływy obce i obcą przemoc, bądź dla utrzymania utworzonego przez siebie króla, bądź dla zabezpieczenia się przeciw królowi. Król dziedziczny miłością krwi własnej silniej będzie związany z narodem. Rząd nawet despotyczny nie tak sromotnym byłby, jak rozerwanie kraju, utrata bytu politycznego, którą gotują Polsce wrogie mocarstwa, korzystając z jej niemocy, korzystając z jej nierządu. Nie przekonały te trafne uwagi pana kasztelana przemyskiego, księcia Czetwertyńskiego. Żalił się, że projektu nowej ustawy nie znał przedtem, że jej od razu pojąć nie może. Wniesiona nagle, wbrew zwyczajnemu porządkowi obrad sejmowych, ma być konstytucya bez narady decydowaną, a jest zamachem na wolność narodu. Ale mu na to Aleksander Linowski, poseł województwa krakowskiego, przypomniał w bolesnych wyrazach, kędy wiodła ta wychwalana swoboda, czem był Polak, zmamiony hasłem źle zrozumianej wolności. Czasu na deliberacyę nie ma (mówił), bo wrogowie zewsząd czyhają. „Kończcie więc, Polacy, dzieło polskie! Krew, majątek, interesa osobiste, życie nawet nasze niczem są obok szczęśliwości Ojczyzny!...” - tak wolał na końcu swej pięknej mowy. Wszakże i ona jeszcze nie przyniosła oczekiwanego skutku. Powstał Tadeusz Korsak, poseł województwa wileńskiego, i odwoływał się na instrukcyę swych wyborców, którzy kazali mu przeciw dziedziczności tronu przemawiać, domagał się także zwłoki, wydrukowania projektu i trzydniowego namysłu. Ale tu już szmer publicznego nieukontentowania przerywa głos mówiącemu, a pan Stanisław Potocki, brat Ignacego, poseł lubelski, odpiera skrupuły związanego instrukcyą wojewódzką posła litewskiego. „Wstydzę się, mówię publicznie, że województwo moje utrzymywać mi elekcyę kazało. Poniosę głowę do współbraci, powiem im śmiało: byłem za sukcesyą, bo przekonanie nie pozwoliło mi iść za zdaniem, przynoszącem zgubę Ojczyźnie”. Po raz pierwszy odbiły się o mury tej Izby sejmowej takie słowa: pojął to pan Stanisław, że od tej chwili jest posłem nie jednego województwa, które go przysłało, ale całego narodu; że dobro Ojczyzny, nie wola jednego sejmiku, tutaj decydować powinno. A zwracając się ku natłoczonej Izbie, wskazując na te tłumy, oczekujące końca obrad niecierpliwie, zaklinał, wzywał: „Spojrzyjcie na ten zbiór współrodaków, którzy do was wznoszą ręce, abyście ich dźwignęli z przepaści klęsk dawnych, nieładu i upodlenia”. I zdawało się, że nie słowa, ale święty jakiś płomień z ust jego bije, ogrzewa i zapala wszystkie serca. „Królu i Ojcze! oto więzi naród przemoc zdrady sąsiadów, przemoc wewnętrznego nieładu, przemoc błędu dawnego. Nie pozwalaj, aby w tych więzach dłużej zostawał, ratuj całość i wolność naszą, nie wolność wyuzdaną, gardzącą rządem i prawami, nie wolność bezprawną samych możnowładców, wyższych nad równość, ale w o l n o ś ć k a ż d e g o , k t ó r y s i ę t y l k o mieszkańcem k r a ju p o l s k i e g o l i c z y . Garnie się naród pod Twą opiekę w niebezpieczeństwie, grożącem mu zgubą. W niebezpieczeństwie, mówię, najjaśniejsze Stany! boście słyszeli, jakie o nas układy czynią sąsiedzi, bo nie tylko nas publiczne, ale i prywatne doniesienia ostrzegają, że bliski jest pokój, którego Polska ofiarą stać się może. Omylmy więc wszystkich nieprzyjaciół nadzieje, korzystajmy z pomyślnej chwili zgodnem przyjęciem projektu. Wszak jeśliby jakie pomyłki znaleźć się w nim mogły, bo bez nich być ludzkie dzieło nie może, czas je poprawi. A teraz, zaklinam was na to wszystko, cokolwiek świętego i miłego w nazwisku Ojczyzny serce poczciwe czuje, abyście, odrzuciwszy wszelkie zawady, uwieńczyli dzień dzisiejszy zgodą i jednomyślnością powszechną”. Wrażenie tej mowy Stanisława Potockiego było olbrzymie. Już nikt z przeciwników nie śmiał podnieść głosu. W ślad za posłem lubelskim poseł ziemi dobrzyńskiej, Jan Nepomucen Zboiński, przedstawił konieczność szybkiej decyzyi: „Zrzuciliśmy jarzmo nieprzyjacielskie, aleśmy go nie skruszyli... Precz z tej Izby, z tej świątyni, nieufności, osobistości, podległości niewolnicy! Powiedzmy wszyscy razem: niech po trupach naszych, po głowach naszych nieprzyjaciele kraju, nieprzyjaciele własnej Ojczyzny sięgają po naszą cnotę! niech pokonają chęć naszą! Trwać będziemy Polakami przy prawach godnych wolnego narodu, przy prawdziwej wolności, życie położyć gotowi... I czegóż, najjaśniejsze Stany, ociągać się mamy? Dzień 18 kwietnia sławny będzie w potomności wymiarem sprawiedliwości dla tego ludu, którego interes i pomyślność łączy nas przywiązaniem się do dobra Ojczyzny. Dzień dzisiejszy niech tem mocniej, dobry Królu! uwiecznia Twe imię. N i e c h p o k o l e n i a pok o l e n i o m p o d a j ą p a m i ą t k ę d n i a t e g o ”.

27 Przeciwnicy już prawie zupełnie przycichli; ten i ów powoływał się na instrukcyę z domu przywiezioną, protest zanosił, ale nikt już tego nie słuchał. Natomiast poseł kowieński pan Minejko odczytał na głos swoją instrukcyę, właśnie dziedziczność tronu zalecającą; poseł zaś ziemi liwskiej, Pius Rogala Kiciński, raz jeszcze, ale bardzo wymownie przedstawił nieszczęścia przeszłej niemocy narodu, jego upadku, jego upodlenia. „Boże, nie daj, żebym doczekał patrzeć kiedykolwiek jeszcze na tak nieszczęśliwą Ojczyznę... Róbmy spiesznie ustawę rządu, róbmy ją dzisiaj, dziś zapewnijmy szczęście Ojczyzny!”. Za nim zaś zaraz, kiedy wszyscy, klaszcząc w dłonie, znowu wołali: „Zgoda! zgoda!” — Kazimierz Rzewuski, poseł podolski, rzekł: - Pozwól więc, Najjaśniejszy Panie, aby Imci pan Marszałek niezwłocznie zapytał o zgodę, za którą widoczna jest większość, a jeżeli nie dozwoli opozycya, składam u nóg Waszej Królewskiej Mości to zapewnienie, że póty z Izby nie wyjdę, póki tego projektu decyzya nie stanie. - Nie wyjdziemy! - powtórzyli wszyscy chórem. - I my także! - odezwali się z różnych kątów przeciwnicy, ale tak słabo, że ich ledwie dosłyszeć było można; bo też w wielkiem i licznem zgromadzeniu było ich wszystkiego ośmnastu, a z tych czterech wcale nie dawało się poznać. - Gdy więc oświadczają się wszyscy - ciągnął rzecz swoją zręcznie dalej pan Rzewuski - że póty z Izby nie wyjdą, póki ten projekt nie przyjdzie, racz już, Najjaśniejszy Panie, wezwany zaufaniem Narodu, wykonać przysięgę na tę konstytucyę, a każdy z nas, kto kocha Ojczyznę, nie tylko ją chętnie powtórzy, ale na jej obronę krew nawet przeleje! Zabrzmiała więc Izba znowu okrzykiem jednostajnym: „Zgoda! Prosimy !” Król przywołał zaś do siebie, jako było zwyczajem, ile razy chciał mówić, ministrów, a kiedy po niejakiej wrzawie uciszyło się, raz jeszcze starał się upornych przekonać, że kto kocha Ojczyznę, kto widzi, jak wrogowie Polski działają przeciw konstytucyi, żądać powinien najrychlejszego dokonania tego dzieła. - Jeżeli komu, to mnie zastanowić się szczególniej należy: chodzi mi o miłość narodu, ten najszacowniejszy i jedyny klejnot, który z sobą do grobu zanieść pragnę!... Rozumiem, że powinienbym lepiej być słuchany dzisiaj, niżeli był przed półtora wieku ten dobry król, który przez ciąg swego panowania prawdziwie cierniową nosił koronę, ten król nieszczęśliwy, ale razem rozsądny i waleczny, Jan Kazimierz. Z przekonania dobra krajowego, w chęci najlepszej zabezpieczenia szczęścia, wolności i istnienia Polski, przekładał potrzebę ustanowienia następstwa, jako jedynego środka dla zapobieżenia nieszczęściom, które bezkrólewia przynoszą. W czem nie tylko go nie usłuchano, ale prześladowano, tak, iż zmartwiony porzucił tron, na którym pomyślnie nie mógł służyć Ojczyźnie. Ziszczone smutne przepowiadania jego stały się dla nas nauką, stały się powodem, który słyszę w żądaniach wielkiej części narodu, większej części sejmujących, iż pragną trwałą Ustawą Rządu i Tronu zabezpieczyć na zawsze spokojność i szczęście krajowe... Panie Marszałku! chciej się przyłożyć dzielnością powagi swojej, niech wiem, czy mam dzień dzisiejszy do szczęśliwych policzyć, niech usłyszę prawdziwą wolę Sejmu. Wnet powstał na te słowa Stanisław Małachowski, marszałek sejmowy, krótko do zgromadzonych przemówił, usprawiedliwiając się, dlaczego taki nadał obradom porządek, i prosił, aby ci, którzy są za projektem, w milczeniu zostali, a ci, którzy mu się sprzeciwiają, uczynili oświadczenie. Tak zaskoczeni przeciwnicy, kiedy już jasno miało się okazać, ilu ich było w całej Izbie, zrazu nie wiedzieli, co począć. Zamiast oświadczenia, zachowała opozycya przez chwilę milczenie, okazała słabość swoją. Powoli dopiero zaczęli podnosić głosy przeciwne posłowie, ale było ich wszystkiego czternastu, z których trzech uzasadniało swe zdanie, zasłaniając się instrukcyą lub trudnością decydowania tak prędko o rzeczy tak ważnej. Ale im na to Zabiełło, poseł inflancki, rzekł: - Nad rzeczą tak rozważnie i ostrożnie ułożoną deliberować nie widzę przyczyny... Złączmy się już wszyscy na jej przyjęcie. Ciebie tylko, Najjaśniejszy Panie, prosimy, abyś najpierwszy wykonał przysięgę, a wszyscy za tym pójdziemy przykładem. Ledwie te słowa wyrzekł, senatorowie i posłowie porywają się z miejsc, na środek Izby ruszają, kołem obstępują tron króla i zanoszą błagalną prośbę o dokonanie przysięgi. Okrzyk najwyższego zapału tłumi głos marszałka, pytającego o zgodę; już nie po trzykroć, jak zwyczajnie, ale po tysiąc razy powtarzają ją zebrani. „ V i v a t k r ó l ! v i v a t n o w a k o n s t y t u c y a!” — rozlega się po Izbie sejmowej; słowa te pochwytuje mnogi lud, zgromadzony na dziedzińcu zamkowym i bliższych ulicach, cała Warszawa rozbrzmiewa niemi, łączy się w jeden potężny chór, jakby sto dział nagle huknęło.

28 Wszyscy „radością oddychają, radością słuch poją", niejeden w górę czapkę podrzucił z uciechy, kobiety na galeryach powiewają chustkami. A król, uniesiony także tym słodkim zapałem, wstępuje na krzesło, aby być lepiej widzianym, i na świętą Ewangielię rękę położywszy, powtarza głośno rotę przysięgi, którą czytał ksiądz biskup krakowski, Feliks Turski. Cisza zaległa w sali, słuchano tak uważnie, jakby chciano sobie wrazić na zawsze w duszę każde wymówione słowo. Łzy radości potoczyły się po niejednej twarzy, podniesione do góry ręce oznaczały nie tylko ukontentowanie, ale też razem chęci mężnego bronienia tak świętej Ustawy. A kiedy król skończył, odezwał się w te słowa: - Juravi Domino, non me poenitebit: przysiągłem Bogu, żałować tego nie będę! Wzywam teraz kochających Ojczyznę, niech idą za mną do kościoła, na złożenie Bogu wspólnej przysięgi i dziękczynienia, że nam dozwolił tak uroczystego i zbawiennego dopełnić dzieła. Ruszyli się tedy wszyscy: senatorowie, ministrowie, posłowie i arbitrowie, magistrat i cechy miejskie, lud zebrany razem, wśród okrzyków: Vivat król, vivat konstytucya! „Wyraz powszechnej radości i szczęścia nieporównaną był tej uroczystości ozdobą". Już dzień był na schyłku, słońce chyliło się ku zachodowi i rzucało łagodne promienie przez szyby starożytnego farnego kościoła, w którym dały się widzieć rozwinięte cechów chorągwie wśród ludu, zewsząd po gankach nawet i ołtarzach natłoczonego, jako też i te chorągwie, które zwycięską ręką pozawieszali przodkowie. Starożytne dzielnych Polaków groby, sama świętość miejsca, wśród niego król, biskupi, senat, posłowie z wzniesionemi rękami, przysięgający na szczęście narodu — tak pisze świadek współczesny i obecny, ksiądz Hugo Kołłątaj — wszystko to czyniło widok równie wspaniały, jak tkliwy. Kiedy król gankiem zamkowym przybywał do kościoła, zastąpiły mu drogę panie polskie z księżną Kurlandzką na czele i składały życzenia pełne serdecznej radości. Marszałków sejmowych przynieśli na rękach arbitrowie aż przed wielki ołtarz. Ale w kościele czekała wszystkich jeszcze jedna rzewna i podniosła scena. Po krótkiej przemowie marszałka sejmowego, zabrał głos marszałek konfederacyi Wielkiego Księstwa Litewskiego, Kazimierz Nestor Sapieha, który należał w Izbie także do przeciwników konstytucyi, ale tutaj, w obliczu Boga, na ołtarzu składał ofiarę z własnego przekonania, z miłości własnej i z uporu szkodliwego, aby nie dawać smutnego obrazu rozdzielenia narodu, a przeto zguby Ojczyzny. „Niejedność i wewnętrzne rozterki zawsze w Polsce klęsk były przyczyną”. Poruszyło takie wyznanie marszałka litewskiego do głębi zebranych, zwłaszcza, że mąż to był porywającej wymowy i wielkiej u narodu popularności, a w tej chwili „wyobrażał jakoby tę Litwę, która, wieczystą unią z Polską i Rusią związana, nie zawiodła jej nigdy, ani wtedy, ani później”. I składali potem kolejno marszałkowie, biskupi i senatorowie świeccy, ministrowie i posłowie, cały zgromadzony naród, ręce do góry wzniósłszy, przysięgę. Ksiądz biskup Gorzeński zaintonował T e D e u m ł a u d a m u s (Ciebie Boga chwalimy); wtórował mu głos z tysiąca piersi, zmieszany z hukiem dział, grzmiących z tarasu zamkowego. I była chwila wielka, uroczysta, na którą czekali długo, której nie zapomnieli do śmierci uczestnicy... Król wrócił do Izby, zasiadł na tronie, wśród wesołych okrzyków, i polecił marszałkom, aby zaraz odebrali przysięgę od komisyi skarbowej i wojskowej, aby na konstytucyę naprzód przysięgało wojsko po całym kraju, jako w pierwszej linii jej obrońcy. A gdy powszechna na to była zgoda, podpisali zaraz marszałkowie konstytucyę, a król posiedzenie zamknął. Lud zaś miejski, wyszedłszy z kościoła z rozwiniętemi chorągwiami, odprowadzał marszałków do pałacu Rzeczypospolitej, gdzie komisarze wojskowi, posłuszni woli Sejmu, wykonali przysięgę na konstytucyę, a potem do domów wśród okrzyków: V i v a t k r ó l , v i v a t n o w a konstytucya! wracali. Pociągnęli też wszyscy na podwórze saskiego pałacu, gdzie rezydował poseł elektora saskiego, by tam złożyć hołd naznaczonemu już następcy tronu; stamtąd zaś szli przed domy wielu znanych posłów i patryotów, dziękczynne wiwaty na cześć ich wznosząc. Z nastaniem nocy, około godziny dziesiątej, zapanowała cisza i spokój powszechny. Obywatele powrócili do swych mieszkań i tam poili się na łonie rodziny nadzieją przyszłego szczęścia Ojczyzny. „Mimo licznego mnóstwa ludzi, mimo najżywszego zapału, cień nawet najmniejszego gwałtu nie skaził sławnej dnia tego pamiątki”.

29 Oswald Balzer (1858 – 1933) wybitny historyk ustroju i prawa polskiego

Oswald Marian Balzer (ur. 23 stycznia 1858 w Chodorowie, zm. 11 stycznia 1933 we Lwowie) – polski historyk ustroju i prawa polskiego. Urodził się w rodzinie austriackiego urzędnika Franciszka Balzera. Po uzyskaniu doktoratu z prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie przeniósł się do Lwowa. W 1887 został mianowany profesorem zwyczajnym na Uniwersytecie Lwowskim, gdzie pracował w latach 1887 – 1933. W 1891 roku został dyrektorem Archiwum Krajowego Aktów Grodzkich i Ziemskich we Lwowie. W 1902 roku reprezentował rząd Galicji w słynnym sporze pomiędzy Galicją a Węgrami o Morskie Oko w Tatrach. Rozprawa ta miała miejsce przed sądem polubownym w Grazu. Wspierany przez wiele wybitnych osobistości tego okresu, w tym hr. Władysława Zamoyskiego właściciela między innymi dóbr zakopiańskich, wygrał ten proces i doprowadził do ustanowienia granicy w Tatrach pomiędzy Galicją a Węgrami zgodnej z oczekiwaniami społeczeństwa polskiego. Granica w ustanowionym wtedy przebiegu obowiązuje do dzisiaj. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zabierał głos między innymi w sprawie godła Polski, nazwy dla polskiej waluty (był zwolennikiem złotówki) oraz bronił określenia Rzeczpospolita Polska. Nie należał do stronnictw politycznych. W krytycznym sierpniu 1920 Rada Obrony Państwa zaproponowała mu funkcję prezesa Trybunału Obrony Państwa. W 1921 jako pierwszy przedstawiciel nauki odznaczony został Orderem Orła Białego. Został pochowany na cmentarzu Łyczakowskim. Dorobek naukowy: Geneza Trybunału Koronnego (1886), Walka o Tron krakowski w latach 1202-1210/11 (1894),Genealogia Piastów (1895), O następstwie tronu w Polsce (1897), Historia ustroju Austrii w zarysie (1899), Z powodu nowego zarysu historii ustroju Polski (1906), Państwo polskie w pierwszym siedemdziesięcioleciu XIV i XVI wieku (1907), Stolice Polski 963-1138 (1916), Skarbiec i Archiwum koronne w dobie przedjagiellońskiej (1917), Królestwo Polskie 1295- 1370, t. I-III (1919-1920), Corpus iuris Polonici 1506-1522, 1523-1534 (1906; 1910), Porządek sądów i spraw prawa ormiańskiego z r. 1604 (1912), Przegląd palatynów polskich w czasie panowania Piastów (1937)

O KONSTYTUCYI TRZECIEGO MAJA Z książki prof. Oswalda Balzera pt. „Reformy polityczne i społeczne Konstytucji 3 Maja”

Była konstytucya 3 maja pod każdym względem znacznym krokiem naprzód, wielkim postępem nie tylko w stosunku do tego, co u nas istniało w epoce upadku, ale i w stosunku do wszystkich reform, jakie przed nią celem naprawy państwa przedsięwzięto. Była pośród tych reform największą, najdalej sięgającą... była reformą gruntowną i powszechną, przetworzeniem całego ustroju Rzeczypospolitej. Dawniejsze ograniczały się przeważnie do organizacyi rządowej, były zawsze częściowe, niedostateczne; ta przekształciła wszystkie najważniejsze elementa politycznego i społecznego życia narodu. Dawniejsze poruszały się więcej na powierzchni, zarodków złego nie dotykając, a przez to nie miały warunków trwałego bytu; ta sięgnęła w głąb rzeczy, nie tylko władz rządowych i ustawodawczych dokonała naprawy, ale naprawiła wszystko, co się dało, w układzie społecznym, którego nieprawidłowa formacya była źródłem i początkiem złego. W tem rozumieniu reforma ta jest pierwszą, nie ma żadnych poprzedniczek z czasów sobie bliższych. Dokonała od razu wszystkiego, czego przedtem nawet z osobna nie odważono się przeprowadzić: uprawniła stany niższe, uchyliła liberum veto i konfederacye, zniosła elekcyjność tronu, odpowiedzialność króla i niemoc rządu; usunęła wszystko, na co Polska od kilku wieków chorowała i umierała, stworzyła jej warunki dalszego bytu. Była wielkiem odrodzeniem narodu, społecznym i politycznym przełomem, od którego począwszy, nowe miał rozpocząć życie. Nie była wolną od błędów i usterek. Była dziełem ludzkiem, a więc niedoskonałem. Ale doskonałą sama być nie chciała. W kilku sprawach, jak np. w sprawie mieszczańskiej lub chłopskiej, zaznaczyła, że to, co wprowadza, nie jest najlepszem, że jest możliwe lepsze jeszcze załatwienie rzeczy. Wolała jednak obrać drogę pośrednią, gdyż skrajna byłaby jej spod nóg grunt 30 usunęła. Każde społeczeństwo mieć może tylko taką konstytucyę, do jakiej dojrzało; jeżeli ona miarę jego dojrzałości przechodzi, podepta ją i zniszczy; wszystkie klauzule prawne, gwarantujące jej wykonanie, nie wystarczą, bo gwarancya konstytucyi leży w społeczeństwie samem. Musiała więc i ta konstytucya zastosować się do warunków, wśród których powstała. Ale przez to samo była właśnie najlepszą, bo nie ta jest dobrą, która piękne zasady wypisuje, ale ta, która wypisanym zabezpiecza wykonanie. Przejęła więc w siebie konstytucya 3 maja szereg dawniejszych zasad, na których opierał się ustrój Polski, a nawet jeżeli je przekształcała i zmieniała, to w duchu narodowym; z urządzeń zachodnich, Polsce nieznanych, choć może w niejednem lepszych, czerpała wprawdzie, ale ostrożnie, i znowu je do stosunków polskich odpowiednio naginała. Nie zamknęła więc oczu na to, co sobie ludzkość zdobyła, ale nie zapomniała i o tem, że każdy naród ma swoje właściwości i osobne potrzeby, odmienną koleją dziejów wytworzone. Nie była więc ślepem, niewolniczem naśladowaniem obcych wzorów; była reformą wielką, ale na gruncie narodowym. Była zatem — i jest — czemś samorodnem, czemś, co z nas samych powstało, za co, jeżeli to złe, odpowiadamy sami, a jeżeli dobre, to nasza w tem zasługa i chluba. Była czemś, co do narodu przemówić i w sercach jego oddźwięk znaleźć mogło. Z taką kartą konstytucyjną mógł ten naród śmiało ruszyć dalej w pochód dziejowy. Czy mógł w istocie? Czy byłby z nią wytrwał? Czy nie byłby jej porzucił, jak porzucał wiele ustaw dawniejszych? Czyż w rok potem nie przyszła Targowica, przez naród sam przeciw konstytucyi związana? Przyszła, ale jak! Przyszła pod presyą obcych bagnetów, za inicyatywą kilku wsteczników; pociągnęła za sobą tych, niewielu stosunkowo, co świadomie nowego porządku rzeczy uznać nie chcieli, a następnie całe masy tłumu ciemnego, dawnymi przesądami przesiąkłego, a stąd konstytucyi niechętnego. Ale ten tłum, który, wprawiony w ruch, jest wielką siłą i potęgą — fizyczną, bywa w normalnych warunkach żywiołem biernym, łatwo podatnym. Ten tłum, gdyby w Polsce był się utrzymał pokój, byłby się łatwo pogodził z konstytucyą, a po upływie pewnego czasu byłby się z nią zżył niewątpliwie. Odliczmy tłum — cóż zostanie przy Targowicy? Mała stosunkowo garstka przywódców i pewna suma ładzi słabego charakteru, którzy wbrew przekonaniu, pod grozą niebezpieczeństwa osobistego, do niej przystąpili. Ale większość tej warstwy narodu, która duchem stała wyżej, która życiu publicznemu nadawała kierunek i według której przede wszystkiem wartość jego oceniać należy, była po stronie przeciwnej, za konstytucyą. Wszak na sejmie ledwo kilkunastu posłów sprzeciwiało się ustawie rządowej, wszyscy inni przyjęli ją z zapałem. Popatrzmy zresztą na tło dziejowe, wśród którego występuje konstytucya. Oto widzimy za Stanisława Augusta prąd, idący coraz w szersze warstwy, polepszenia doli chłopa przez dobrowolne z nim umowy; widzimy podnoszenie się miast, przemysłu i handlu, widzimy ulepszoną edukacyę, bogatą literaturę, widzimy cały szereg usiłowań o naprawę Rzeczypospolitej. Widzimy wszechstronne, coraz dalej sięgające odrodzenie. Widzimy, że społeczeństwo na tej pochyłości, na której znajdowało się przedtem, stanęło i zawróciło się na inną drogę; a ta droga nie prowadziła do Targowicy; to była ta sama droga, którą jasno określiła konstytucya. Jakież więc dla oceny naszego pytania ma znaczenie Targowica? Żadnego. Siły życiowej organizmu, wycieńczonego długą chorobą, a przychodzącego zaledwo do zdrowia, nie mierzy się gwałtownemi wstrząśnieniami, bo te zabić muszą; niechby jednak tych wstrząśnień nie było, siła życiowa zrobi swoje: da zdrowie zupełne. A kto tego wstrząśnienia przyczyną był ostateczną? Czy sama Targowica byłaby przyszła do skutku i czy byłaby zdołała pociągnąć za sobą masy — bez obcej pomocy? A czy nawet po niej nie zbudził się jeszcze do obrony ojczyzny i konstytucyi — naród i jego bohaterski naczelnik, autor połanieckiego uniwersału? Że uległ, to już było rzeczą przewagi oręża nieprzyjacielskiego, ale oręż ten w tym właśnie wypadku nie był — ramieniem sprawiedliwości. Upadła więc konstytucya. Odrodzenie społeczne i polityczne, którego była wyrazem, nie przybrało tych form zewnętrznych, jakie mu w niej zadekretowano. Niemniej przeto przyniosła korzyść najdonioślejszą. Była bowiem i odrodzeniem moralnem narodu. Była pogrzebaniem szkodliwych, ale przez długi czas najdroższych narodowi, wiekową przeszłością wypieszczonych ideałów złotej wolności i wyłączności szlacheckiej. A dokonała się nie przez kogo innego, tylko przez tych, co te ideały sami nosili w swem sercu. Przyszła do skutku nie przez siłę i przemoc dobijających się o swe prawa klas upośledzonych, nie przez nacisk ze strony rządu, dążącego do wzmocnienia swej władzy, nawet nie za wolą lub poparciem jakiejkolwiek potęgi obcej, a owszem, przeciwko ich woli; zrodziła się bez rewolucyi, bez kropli krwi rozlewu, w formie łagodnego zamachu stanu, z własnej, niczem nie krępowanej woli narodu samego. W swoim rodzaju jest to wypadek jedyny i nigdzie na tak wielki rozmiar w dziejach ludzkości nie powtarzający się: ten dobrowolny nawrót z drogi, która była niebezpieczną, to prawda, ale tak wygodną dla nawracających. Musiał ten

31 naród mieć wiele siły i hartu w sobie, niestartych całkiem i niespożytych dawniejszym upadkiem, kiedy dzieła takiego dokonać potrafił. Na ciemnym horyzoncie dziejów swoich zapalił od razu słońce, tak jasne, że rozproszyło mrok przeszłości, tak silne, że nam świeci teraz jeszcze i długo świecić będzie, otuchę w serca wlewając i ducha krzepiąc. Czem bylibyśmy dzisiaj bez tej konstytucyi, trudno pomyśleć bez zgrozy, a czem przez nią jesteśmy, dosyć ocenić nie można. Gdybyśmy byli upadli w czasach saskich, bylibyśmy tem ciałem martwem, które pogrzebać koniecznie należało, bo przeszło całe zgnilizną i zepsuciem. Gdybyśmy byli upadli po pierwszych reformach za Stanisława Augusta, powiedziano by, że zginął organizm, który po strasznem zdrętwieniu zaczął drgać, nie wiadomo, czy do nowego życia, czy w ostatnich tylko śmiertelnych podrywach. Ale po tej konstytucyi!... Ona wykazała, że rok 1795 przyszedł o cztery lata za późno.

Władysław Smoleński (1851 – 1926) Historyk szkoły warszawskiej, darczyńca księgozbioru Bibliotece im. Zielińskich Towarzystwa Naukowego Płockiego

Władysław Smoleński (ur. 6 kwietnia 1851 w Grabienicach Małych w powiecie niedzborskim na Mazowszu, zm. 7 maja 1926 w Warszawie) – historyk, przedstawiciel tzw. szkoły warszawskiej, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i autor wielu prac historycznych. Kształcił się w szkołach w Lipnie i Mławie, a następnie uczęszczał do płockiego Gimnazjum Rządowego. Studiował na wydziale prawa Uniwersytetu Warszawskiego. W 1881 r. został członkiem Akademii Umiejętności, a w 1882 otrzymał profesurę w Uniwersytecie Warszawskim. Jako wykładowca historii brał udział w pracach Uniwersytetu Latającego. Członek Towarzystwa Naukowego Warszawskiego. Specjalizował się w historii osiemnastowiecznej Polski i dziejach szlachty mazowieckiej. Jego księgozbiór wchodzi w skład zbiorów Biblioteki im. Zielińskich Towarzystwa Naukowego Płockiego w Płocku. Dzieła: Dzieje narodu polskiego, Szkice z dziejów szlachty mazowieckiej, Przewrót umysłowy w Polsce wieku XVII. Studia Historyczne, Wiara w życiu społeczeństwa polskiego w epoce jezuickiej, Stan i sprawa Żydów polskich w XVIII wieku, Drobna szlachta w Królestwie Polskim, Studium etnograficzno-społeczne, Mazowiecka szlachta w poddaństwie proboszczów płockich, Szkoły historyczne w Polsce. Główne kierunki poglądów na przeszłość, Ostatni rok Sejmu Wielkiego.

TARGOWICZANIE Z dzieła Władysława Smoleńskiego pt. „Konfederacja Targowicka”

Twórcy konfederacyi Targowickiej nie kochali ojczyzny uczuciem bezinteresownem. „Mało kto — pisze Rzewuski — kocha Rzeczpospolitą dla niej samej; wielu ją kocha, wsparcia cnoty od niej spodziewając się. Ten drugi sposób kochania ojczyzny, lubo nie jest tak doskonałym, jak pierwszy, który wielkich dusz tylko jest przymiotem, niemniej jednak jest wielką do wielkich czynów sprężyną”. Potocki z Rzewuskim nie należeli do „wielkich dusz”, kochających Rzeczpospolitą „dla niej samej”. Nie odpłacali jej też wdzięcznością czynów za „wsparcie cnoty”, za starostwa i dygnitarstwa, przez które wyniesieni zostali nad gmin szlachecki. Zapowiadali gotowość kochania ojczyzny tylko za cenę panowania w niej: Rzewuski za niepodległą władzę hetmańską, Potocki za tron. Bez niepodległości buław, bez elekcyi ojczyzna nie miała dla nich wartości. Byli owszem jej wrogami bez buław i elekcyi. Rzewuski już w roku 1782 groził, że zburzy samodzielność Rzeczypospolitej, nie chcącej znać niepodległej władzy hetmańskiej, i szukać będzie pomocy „w siłach obcych” Potocki po ogłoszeniu konstytucji 3 maja oznajmiał, że z dziesięciorgiem dzieci pójdzie szukać innej ojczyzny. Przekładali panowanie obce nad niepodległość ojczyzny bez buław i elekcyi. Zwracając się o pomoc cudzoziemską, z całą świadomością rezygnowali z niepodległości kraju, upraszali imperatorową o przywrócenie gwarancyi. Gwarancyę tę, mającą ugruntować i utrzymywać

32 rząd republikański, poczytywali za łaskę i dobrodziejstwo. Przyznać jednak należy, że konfederaci nie przypuszczali, iżby Rosya, nie zadawalając się wskrzeszeniem i wzięciem w opiekę porządku republikańskiego, miała na widoku korzyści terytoryalne. Zezwolenie imperatorowej na pomieszczenie w akcie konfederacyi generalnej koronnej zapewnień o utrzymaniu całości Rzeczypospolitej uspakajało ich najzupełniej. Dla pomyłki w tym względzie trzeba mieć pobłażanie. Konfederaci zasługują na nie w takim stopniu, jak stronnictwo konstytucyjne, które zawierzyło królowi pruskiemu i traktatowi z 29 marca 1790 roku. Konfederaci nie zawarli z Rosyą traktatu formalnego; jednakże sankcya, udzielona przez imperatorową ich zamiarom, wyrażonym w akcie publicznym, miała pod względem moralnym znaczenie najuroczystszej umowy międzynarodowej. Z grzechów, obciążających konfederatów, należy wykreślić winę zamiaru gubienia całości ojczyzny. Samo zrezygnowanie z niepodlegości w zamian za przywrócenie tak zwanych swobód republikańskich było aktem serc, zepsutych egoizmem i pychą, pomysłem głów szalonych. Z uczucia i rozumu było ono zbrodnią polityczną. Dla swych namiętności, dla korzyści osobistych konfederaci poświęcali to, co stanowiło tarczę bytu i rozwoju narodowego. Prawdą jest, co konfederaci głosili, że idea niepodległości, mająca swój wyraz w konstytucyi 3 maja, zagrażała Polsce zemstą Rosyi. Fałszem było, co głosili jednocześnie, że konfederacja, powołując Rosyę dla wywrócenia konstytucyi, ocala ojczyznę, zabezpiecza ją od klęsk wojennych. Zapowiedzi konfederatów o zamiarach osłonięcia Polski przed skutkami klęsk wojennych były sofizmatem, nie prawdą... Nie zabezpieczali ojczyzny przed wojną, skoro ściągali na nią oręż cudzoziemski. Jeżeli liczyli na przychylne sobie w kraju stronnictwo, w takim razie świadomie narażali kraj na wojnę domową. Nie tylko rezygnowali z niepodległości, lecz oddawali współrodaków pod miecz obcy i dopuszczali się zbrodni wywołania w ojczyźnie walki bratobójczej. Na szczęście nie doszło do wojny domowej. Uniknęła jej Polska dzięki temu, że naród w przeważnej części sprzyjał konstytucyi, w całości zaś żywił wstręt do najazdu cudzoziemskiego. Konfederacya w kraju nie znalazła gruntu. Gardzili obrońcami swobód republikańskich nawet ci, którzy nie byli zwolennikami konstytucyi... Garnęli się do konfederacyi tylko oficyaliści Potockiego i jurgieltnicy rosyjscy. Potocki z Rzewuskim żadnego nie mieli stronnictwa. W Petersburgu okłamywali imperatorową, zapewniając ją, że w chwili wkroczenia do Rzeczypospolitej wojsk rosyjskich, pod sztandar konfederacyi zbiegną tłumy obywateli. Stanąwszy w kraju, czuli się skompromitowanymi wobec imperatorowej, generałów rosyjskich i samych siebie. Dręczeni zawodem i wstydem, uciekli się do gwałtownego werbunku przyjaciół politycznych. Zwyciężali bagnetami wojsk obcych, nie słowem ewangelii republikańskiej. Ludzie ci zbuntowali się przeciwko logice i zdrowemu sensowi; w czynach i teoryach zabrnęli w najpotworniejsze sprzeczności. Pionierzy swobód, dręczyli naród narzutem swych prawideł politycznych. Uszczęśliwiali ojczyznę rozlewem krwi bratniej, najściem wojsk cudzoziemskich, które kazali poczytywać za przyjacielskie. Monarchizm konstytucji 3 maja oskarżali o jakóbinizm. Samowładną imperatorową rekomendowali narodowi jako przyjaciółkę republikanizmu. W mieszczaństwo wmawiali, że pomyślność, zapewniona mu konstytucyą, jest niedolą. Żywotność ducha narodowego zatruwali miazmatami przesądów politycznych i społecznych. Zapalone nad umysłowością polską słońce wieku oświeconego usiłowali zaćmić oparami wstecznictwa. Z zamętem pojęć łączyli nieudolność w sprawowaniu rządów. Świadectwem jej są uniwersały konfederackie, niechlujne i głupie. Układane z obrazą gramatyki i stylu, zawiłe, ciemne i pełne sprzeczności, nie zawierają w sobie nic więcej zasadniczego nad parafrazę kłamstw i niedorzeczności aktu związkowego z 14 maja. Zuchwali względem narodu, w schlebianiu imperatorowej, w płaszczeniu się przed jej reprezentantami, konfederaci zatracili poczucie godności ludzkiej. Z podpisanych na akcie konfederacyi generalnej koronnej z 14 maja jeden Suchorzewski zaprotestował przeciwko rozbiorowi Rzeczypospolitej rozpaczą czynu: nie chcąc oddać swej brygady w ręce rosyjskie, poprowadził ją na Wołoszczyznę... Inni nie rzucili odrobiny ofiary na ołtarz całości i niepodległości. Potockiego czyniła lojalnym względem Rosyi pamięć na majętności, które przeszły pod panowanie imperatorowej. Rzewuskiego nie obchodziła walka bez hasła o niepodległość hetmaństwa. Straszne tym ludziom świadectwo wystawił Rezborodko w liście, pisanym rychło po rzezi praskiej i kapitulacyi Warszawy: „Rzewuski przysłał do Petersburga swego adjutanta z projektem konstytucyi polskiej, przede wszystkiem zaś targuje się o władzę hetmańską. Inaczej zapatruje się

33 na rzeczy Potocki. Rozbicie Kościuszki i upadek Warszawy poczytuje za koniec wszystkiego, a więc i swego obywatelstwa polskiego. Zrozumiał dobrze, że mu nic więcej nie zostaje, jak być Rosyaninem”. Trudno oprzeć się zdumieniu, czytając frazes listu Rzewuskiego z doby sejmu grodzieńskiego: „Wolność nam się wróciła, całości kraju nie mamy”. Trudno również nie zdumiewać się wobec świadectwa o targowaniu się tego człowieka z Petersburgiem o buławę hetmańską wtedy, gdy kraj dymił zgliszczami. Ten, który Potockiemu „nalewał głowę” i był istotnym twórcą konfederacyi Targowickiej, podczas najstraszniejszych klęsk publicznych zachował zimną krew samolubstwa i nie zachwiał się w swej pysze. Widmem hetmaństwa zasłonił przed sobą kurz krwi, lanej w obronie całości i niepodległości; o królowaniu buławy nie przestał majaczyć wtedy, gdy narodowi wytrącono z ręki ostatnią szablę…

T a d e u s z K o ś c i u s z k o

„jeśli nie był zesłany na zbawcę — to na wzór"

MŁODOŚĆ KOŚCIUSZKI Z książki Tadeusza Korzona pt. „Kim i czem był Kościuszko”

Lubieszów było to miasteczko, położone nad rzeką Strumieniem, na Polesiu, własność kasztelana Czarnieckiego, który tu mieszkał na zamku z rodziną swoją. Najwięcej zajęcia i zarobków dawała mieszkańcom szkoła, założona w 1693 roku przez księży Pijarów. Kolegium, czyli klasztor ich, z muru postawiony, o dwóch piętrach w czworobok, miał długości łokci 90, szerokości 60, gontami kryty. W obszernym dziedzińcu ciągnęła się oficyna, wjezdną bramą na dwie rozdzielona części, w której mieściły się: konwikt, czyli stancya mieszkalna dla uczniów, oraz stolarnia, tokarnia, kuźnia, łaźnia, młyn, browar itd. Naprzeciw niej szkoła murowana o 5-ciu salach, obok której wznosi się budowla ze zbiorami narzędzi do uczenia fizyki, chemii, matematyki, z książnicą, czyli biblioteką szkolną. Przed klasztorem rozpościerał się ogród botaniczny z pięknemi alejami lipowemi, a w nim oranżerya większa i mniejsza, dwie narożne sklepione baszty — wszystko z muru. Nieopodal od klasztoru był ogród owocowy, zwany Wenecyą, cały w kanałach zarybionych, kratami żelaznemi przedzielony od rzeki. W samem miasteczku posiadał klasztor kilka placów, a na nich sześć domów, wynajmowanych zwykle na kwatery uczniów. Uczniowie biedniejsi mieli wielką łatwość w najęciu kwatery ze stołem u mieszkańców miasteczka za bardzo małą opłatą... Życie tu pędzono ciche i spokojne, w maju tylko zdarzało się większe ożywienie, z powodu praktyki mierniczej, na którą z nauczycielem geometryi kilka razy wychodzili za miasto uczniowie, robili pomiar okolicy i rysowali plany. Odbywała się też majówka, na którą szli z muzyką i chorągwiami, w towarzystwie prefekta i nauczycieli, rano, z zapasem żywności, niesionej i wiezionej do jakiegoś lasu lub gaju na cały dzień. Była to największa uroczystość studencka... Do tej szkoły został w połowie 1755 roku zapisany Tadeusz Kościuszko, jako uczeń klasy najniższej. Nazywano wówczas klasy nie tak, jak dzisiaj, liczbami 1-a, 2-ga, 3-cia, lecz naukami najważniejszemi: Gramatyka, Syntaksis, Poetyka, Retoryka. Uczono jednakże w każdej klasie innych jeszcze, prócz głównej nauki, przedmiotów. Tak w Gramatyce głównym przedmiotem był język łaciński, ale uczniowie mieli zadawane ćwiczenia w pisaniu listów i opowiadań po polsku;

34 nadto profesor wykładał im dzieje Polski, tj. mówił, co się działo w Polsce za czasów dawniejszych, co czynili Polacy; do rachunków trzeba było uczyć się arytmetyki. Podobnie w innych klasach oprócz kształcenia młodzieży w pięknej wymowie i dobrem pisaniu przez przykłady, wybierane z dzieł znakomitych łacińskich i polskich, opowiadano dzieje sławnych narodów z całego świata, czyli Historyę powszechną, wykładano algebrę, geometryę, fizykę, chemię, nauki przyrodnicze; uczono też języków niemieckiego i francuskiego. Ze wszystkiego, co słyszał i czytał w szkole pijarskiej, najbardziej podobały się Tadeuszowi Kościuszce czyny Tymoleona, Greka z czasów starożytnych, wojownika dzielnego i szczerego obrońcę wolności obywatelskiej. Zwalczył on tyranów: naprzód w rodzinnem swem mieście Koryncie brata rodzonego Tymofanesa, a potem na wyspie Sycylii Dyonizyusza władcę wielkiego miasta Syrakuz, nareszcie Icetasa, który później temże miastem zawładnął. Zamek ufortyfikowany, główna siedziba obu tyranów, został zburzony, a na oczyszczonym placu Tymoleon pobudować kazał gmachy dla ludu na zgromadzenia wyborcze i ustawodawcze. Grecy mieli na tejże wyspie jeszcze kilkanaście miast mniejszych, które z przerażeniem dowiedziały się o przysłaniu ogromnego wojska, 70-tysięcznego z Kartaginy dla podbijania ich. Tymoleon mógł zebrać tylko 5 tysięcy, a jednak wystąpił do boju i tak wielką chmarę nieprzyjaciół przełamał, pobił, rozpędził. Żeby zapobiec zaburzeniom, wynikającym z niesprawiedliwości i krzywd ludzkich, obmyślał mądre prawa, podawał je ludowi do rozważenia i ustanowienia. Tadeusz Kościuszko to najbardziej cenił, że „Tymoleon mógł zwrócić narodowi odzyskaną wolność, nic z niej nad nią sobie nie biorąc”. Zdanie takie powtarzał i w podeszłym wieku, rozmawiając z przyjaciółmi, pisząc do nich listy, zalecając chrzestnemu synowi swemu, aby wstępował w ślady Tymoleona. Był to dla niego wzór doskonałości, przechowywany w myśli i miłowany sercem przez całe życie. Sam chciał dorównać temu wzorowi. „Powabiła Tadeusza Kościuszkę ochota nabycia wiadomości rzeczy, tudzież wydoskonalenia się w różnych naukach” — więc jak tylko zasłyszał o fundowaniu Korpusu Kadetów przez króla w Warszawie, natychmiast postarał się o przyjęcie do tego nowego zakładu wojskowego i naukowego, pod koniec 1765 roku. Król przeznaczył na pomieszczenie korpusu pałac, wybudowany przed stu laty przez Jana Kazimierza i dlatego zwany Kazimierowskim, komendantem zamianował swego wuja, Adama księcia Czartoryskiego, generała ziem podolskich, ale sam zwał się głową Korpusu i lubił ubierać się w mundur kadecki. Uczyli oficerowie, metrowie i trzej księża. Kadeci (uczniowie) podzieleni byli na 4 kompanie grenadyerskie, 2 dragońskie i 1 artylerzystów; 20-tu kadetów łączono w jedną brygadę. Każdy przybywający nowicyusz powinien był w dniu pierwszym przedstawić się komendantowi, oficerom, profesorom, metrom i przyszłym kolegom swojej kompanii, przeczytać przepisy obowiązków kadeckich, odpowiedzieć na zapytania: czego się uczył i nauczył? Podług odpowiedzi dyrektor zapisywał go do stosownej klasy. Nazajutrz odbywało się obleczenie w mundur granatowy z wielką ceremonią, ale bez broni, i przybysz stawał się „nowicjuszem”, przyjętym na próbę. Po roku dopiero, po skończonych egzaminach, rada korpusowa orzekała, którzy nowicyusze są warci być przybranymi w mundury kadeckie kompletne granatowe z ponsowemi rabatami. Obłóczyny miały się odbywać w niedzielę w kaplicy. Po wysłuchaniu uroczystej mszy na klęczkach przez nowicyusza, ksiądz dyrektor duchowny przełoży mu świętość obowiązków względem Ojczyzny; potem już w sali, lub na placu, brygadyer przed frontem oświadczy prośbę o uzbrojenie, weźmie nowicyusza pod lewe ramię, pomocnik pod prawe, a gefreyter rozpocznie szereg zapytań: Czego Wać Pan żądasz? Odpowiedź: Byłem tak szczęśliwym, że mnie osądzono godnym noszenia munduru korpusowego; stawam teraz z prośbą, żebym był uzbrojony. Pytanie: Czy masz Wać Pan szczere przedsięwzięcie tę broń, którą odbierzesz, zażywać zawsze na obronę Ojczyzny swojej i swego honoru? Odpowiedź: Nie inne jest przedsięwzięcie moje. Sprezentują broń, zabębnią werbel, a wtedy najstarszy oficer przypasze nowicyuszowi pałasz i poda karabin z odpowiednią przestrogą. Nowoprzyjęty zaś kadet musi mówić: „Przyrzekam braciom moimr zbrojnie zgromadzonym, że postępkami mymi ich nie zawstydzę, ani też nowicyuszom, czekającym na ten zaszczyt, który odbieram, nie dam zgorszenia przez opuszczenie się w nauce lub zaniedbanie powinności moich”. To powiedziawszy, weźmie broń na ramię. Brygadyer zapyta jeszcze: „Obiecujesz mi

35 Wać Pan, że w pamięci będą u niego przyrzeczenia, któreś tu dał? ” Odpowiedź: „Przyrzekam na honor”. Potem brygadyer zaprowadzi go na miejsce wyznaczone, nowo przyjęty kadet stanie w szeregu, front zrobi i prezentować będzie broń. Najstarszy oficer każe wziąć broń na ramię, potem prezentować i każdy brygadyer odprowadzi swoją brygadę. Wieczorem miała być dawana „uciecha kosztem Korpusu”. Taka była przysięga kadecka. Wszystkich klas było 7. Lekcyi odbywano przed obiadem 4, po obiedzie 3. Uczono łaciny, dziejów Polski, dobrego pisania po polsku i czytania dzieł autorów polskich, dziejów powszechnych, języków francuskiego i niemieckiego, arytmetyki, geometryi z miernictwem, budownictwa, wyższej matematyki, fizyki, inżynieryi, fortyfikacyi, prawa i gospodarstwa narodowego, a nauki te przeplatano lekcyami tańca, mustrą wojskową, obozowaniem. Kościuszko wchodził do korpusu, kończąc 19-ty rok życia, miał już dużo wiadomości, nabytych w szkole pijarskiej, został więc od razu przyjęty do klasy 5-tej czy 6- tej. Uczył się pilnie. Wieczorami, kiedy mu się spać chciało, mył się lub wstawiał nogi do zimnej wody dla orzeźwienia się; z rana chciał wstawać o godzinie 3-ciej, a nie mógł obudzić się, więc prosił stróża, aby, przechodząc korytarzem do palenia w piecach, pociągnął za sznurek, tym zaś sznurkiem opasywał sobie lewą rękę. Przechowało się do dziś dnia kilka książek, które do niego należały, bo na okładkach nadpisywał swoje nazwisko. Przepisał „Pytania z filozofii obyczajów” z odpowiedziami, zadawanemi do wyuczenia się na pamięć. Pytanie 16-te domaga się wyjaśnienia: co to jest cnota? W odpowiedzi na pytanie 23-cie o męstwie są wymienieni dla przykładu mężni wodzowie polscy: Tarnowski, Chodkiewicz, Czarniecki. Ostatnia odpowiedź nakazuje: „siebie samego zwyciężaj — to największe zwycięstwo”. Zwyciężał też Kościuszko swoje znużenie i senność. Wszyscy kadeci obowiązani byli uczyć się „Katechizmu Kadeckiego” i przepowiadać wszystkie pytania co sobota przed swymi podbrygadyerami, na przykład: że kadet powinien mieć miłość Boga, przywiązanie do religii, powinien kochać Ojczyznę swą i jej dobro nade wszystko. A czy może być kadet bojaźliwym lub tchórzem? — „ N a to nie umiem odpowiedzieć, bo i słowa, i rzeczy, które znaczą, są mi nieznajome”. W innej książce, nazwanej „Historyą nauk wyzwolonych”, Czartoryski dodał od siebie taką odezwę do „zacnej młodzi korpusu kadetów: „Wy tę w najopłakańszym stanie zostającą Ojczyznę waszą powinniście zaludnić obywatelami gorliwymi o jej sławę, o poprawę rządów jej, żebyście odmienili starą postać kraju swego”. Z takich to książek, z opowiadań księcia komendanta oraz niektórych profesorów dowiedział się Kościuszko, że trzeba Polskę wydźwignąć z upadku, poprawić w niej to, co się zepsuło, pozyskać dla niej poważanie u postronnych narodów. Pragnął tego całą duszą i uczył się gorliwie, nie myśląc o własnych swoich interesach. W 1766 roku otrzymał Kościuszko za patentem królewskim rangę chorążego, w dwa lata później był podbrygadyerem, zaliczony został do oficerów, doszedł wkrótce do wyższej płacy, 200 złp. na miesiąc, i godności kapitana. Zwierzchność uznała go za odznaczającego się w naukach i wysłała za granicę dla wydoskonalenia się w wiedzy wojskowej. Bawił długo, przeszło cztery lata we Francyi, gdzie kształcił się w sztuce inżynierskiej, w artyleryi, fortyfikacyi, rysunku. A tymczasem w kraju król pruski Fryderyk II zmawiał się z imperatorową Katarzyną i z synem Maryi Teresy, Józefem cesarzem, o zabranie Polakom województw pogranicznych; wojska trzech sąsiednich mocarstw rozkwaterowały się w Polsce; trzej posłowie zasiedli w Warszawie, żeby zmuszać sejm do odstąpienia tych ziem prawie dobrowolnie; wystawiono nowe słupy graniczne, tak, że Pol- sce ubyło od ściany pruskiej 660, od austryackiej 1509 i od rosyjskiej 1693, razem przeto 3862 mile kwadratowe, a pozostało takichże mil 9438. Ani król, ani sejm nie okazali męstwa w obronie Ojczyzny; cudzoziemcy mówili z pogardą o Polakach, a Kościuszko bolał i wstydził się za swych rodaków. Wybrał się z powrotem do kraju dopiero w 1774 roku, kiedy i sejm zajmował się wytwarzaniem nowego rządu dla okrojonej pierwszym rozbiorem Polski.

36 TADEUSZ KOŚCIUSZKO Z książki Antoniego Chołoniewskiego pt. „Tadeusz Kościuszko”

Antoni Chołoniewski (1872-1924) publicysta społ.-polit.; 1914-16 red. "Głosu Narodu"; obrońca praw pol. do Śląska i Pomorza (Taniec wśród mieczów); autor apologetycznego obrazu historii Polski (Duch dziejów Polski), polemicznego wobec ocen historyków z kręgu szkoły warszawskiej i krakowskiej.

Nie można znaleźć lepszego określenia Kościuszki nad to, które dał Lucyan Siemieński, że „jeśli nie był zesłany na zbawcę — to na wzór". Doskonały typ polski wcielił się w tej postaci, pełnej światła i dzielności. Jako człowiek, nie żywi w sobie Kościuszko żadnej myśli samolubnej i zdaje się cały być ofiarą na ołtarzu szczęścia powszechnego; jako żołnierz, łączy w sobie nieustraszoną odwagę ze wspaniałomyślnością dla pokonanych; jako wódz, czaruje prostotą i przykuwa do siebie serca żołnierzy; jako dyktator, marzy o tem, aby zwrócić pożyczoną władzę i „końca jej tak szczerze pragnie, jak samego zbawienia narodu”; jako zwycięzca, nie pozwala na łuki tryumfalne i protestuje przeciwko bałwochwalstwu jego osoby; jako organizator, powołuje do władzy ludzi czystych rąk, „którzy w prywatnem i publicznem życiu nieskażonej cnoty powinność dochowali”; jako polityk, wskrzesza w swoich odezwach do narodu jagiellońskie ideały swobodnego zrzeszania się ludzi odmiennych wyznań i języków, jako wolnych obok wolnych i równych obok równych. Jest więc świetnym przedstawicielem cech plemiennych swojego narodu: łatwości poświęcania się dla celów wyższych, rycerskości wobec słabych, odwagi wobec niebezpieczeństwa, zupełnego braku żądzy panowania nad drugimi, uczciwości w polityce i zamiłowania swobody — cech, które stosownie do napięcia i okoliczności bywały w Polsce źródłem potęgi, zarówno jak i upadku. W Kościuszce wyraziły się one z najlepszej, najdoskonalszej swej strony i równocześnie doszły do stanu pełnej świadomości, gdy wypowiadał o narodzie polskim przekonanie, że „mimo wieki bytu jest to młodzian zaniedbany wychowaniem i uprawą, ale niezwątlonej duszy i jędrnego umysłu, ubiegający się za obcymi wzorami przeto, że nie zna własnego wątku, który, po prawej rozwijając się drodze, stałby się wzorem dla świata”. Poglądy swoje na powstanie, którego był naczelnikiem, wyraził Kościuszko w liście, pisanym dnia 12 maja 1794 roku, z obozu pod Połańcem, do „obywatela" Franciszka Sapiehy, w słowach następujących: „Wojna nasza ma swój szczególny charakter, który dobrze pojąć należy; jej pomyślność zasadza się najwięcej na upowszechnieniu zapału i na uzbrojeniu generalnem wszystkich ziemi naszej mieszkańców”. Ani ziemianie jednak, ani księża — pominąwszy chlubne wyjątki — nie rozumieli Naczelnika. Województwo krakowskie dało wprawdzie świetny przykład, lecz nie znalazło wielu gorliwych naśladowców. Już najbliższe województwo sandomierskie okazało obojętność wobec wezwania Naczelnika, który osobną odezwą wyrzucać mu musiał „nieczynność” i z zapałem przekonywać, „jak łatwo jest obudzić w ludziach męstwo i determinacyę, kiedy im jest pokazany cel szanowny”. Tem trudniejsze było położenie Kościuszki. Postawiony w warunkach niekorzystnych i ciężkich, był od razu agitatorem i wodzem, wpływał na szlachtę, zachęcał lud, wydawał uniwersały, prowadził korespondencyę, starał się o broń, pieniądze i amunicyę, tworzył oddziały, musztrował ochotnika i rekruta. Siły polskie przedstawiały się liczebnie dość pokaźnie, ale jakość żołnierza była bardzo nierówna — Wojsko spoglądało z uwielbieniem na swojego najwyższego wodza, który był wszędzie, znajdował czas na wszystko, umiał, jak nikt drugi, „upowszechniać zapał”, przywiązać żołnierza do siebie i do sprawy narodowej. Przede wszystkiem jednak wysilił wszystkie zasoby swego serca i umysłu, ażeby pozyskać lud. Żołnierz widział też w nim nie sztywnego, despotycznego generała, lecz ukochanego wodza, przyjaciela i brata. Sukmana krakowska, w której Naczelnik ukazywał się przed frontem armii narodowej, była widomym znakiem tych wielkich, serdecznych, gorących uczuć, jakie ożywiały zwycięzcę spod Racławic. Pochłonięty pracą, przechodzącą niemal siłę jednego człowieka, Kościuszko „kradł czas czasowi”, ażeby nawiązywać węzły osobistego stosunku pomiędzy sobą a oddziałami, przybywającymi do obozu. „Jadał i całe dni trawił z tymi świeżo przybranymi kolegami swoimi” — zaświadcza Zajączek. A mimo to Polska dawno już nie widziała obozu, w którym by panowała równa karność. Wypływała ona nie z nakazu, ale z potrzeby wewnętrznej, z wspaniałego poczucia świętości sprawy, które ożywiało wszystkich towarzyszy broni. Z tego czasu zachował się cenny portret Kościuszki, skreślony ręką J. Ossolińskiego, naocznego świadka, który przez pięć dni bawił w obozie Naczelnika. Oto kilka rysów tego portretu:

37 „Jest to człowiek prosty i jak najskromniejszy w rozmowach, manierach, ubraniu. Z największą stanowczością i zapałem dla podjętej sprawy łączy dużo zimnej krwi i rozsądku. Zdaje się, że w tem wszystkiem, co czyni, nie masz nic zuchwałego oprócz samego przedsięwzięcia. W szczegółach wykonawczych nie pozostawia on nic przypadkowi: wszystko jest obliczone i skombinowane. Wystarcza mu naturalny zdrowy rozsądek, żeby słusznie oceniać rzeczy i robić najlepszy wybór od pierwszego rzutu oka. Ożywia go tylko miłość ojczyzny: żadna inna namiętność nie ma władzy nad nim; uczciwość jego jest niezaprzeczalna. Jego obóz jest wcale niepodobny do innych obozów polskich. Nie ma tu ani przechwałek z waleczności, ani zbytku; panuje cisza, wielki porządek, wielka subordynacya i karność. Zapał dla jego osoby jest nie do uwierzenia”. Z takiego obozu szły w Polskę uniwersały, zwiastujące nową dobę dziejową, rzucające nowe myśli, z których potomność miała zbudować sobie całokształt idei kościuszkowskiej. Więc uniwersał o udziale innowierców, w którym do „obywatelów brzeskich i dobrzyńskich” pisał te słowa: „Zapewnijcie wszystkich grecko-oryentalnych imieniem mojem, że wszystkie swobody, któremi wolność pozwala cieszyć się ludziom, będą mieć spólnie z nami i że konsystorz ich z całą władzą, podług praw sejmu konstytucyjnego, jest powrócony. Niechaj użyją tego wpływu, którzy mieć mogą do ludu swego wyznania, na przekonanie ich, że my wszystkich ziemi naszej mieszkańców uszczęśliwić pragniemy”. Więc drugi uniwersał, przypominający żywo wielkie tradycye jagiellońskie, do duchowieństwa grecko-oryentalnego, w którym pisał: „Nie trwóżcie się, aby różnica opinii i obrządku przeszkadzała nam kochać was, jak braci i współrodaków. Przychylnonością, dobrodziejstwy chcemy was, braci naszych, do wspólnej ojczyzny przywiązać niechże Polska uzna w waszej przychylności wiernych sobie synów. Macie otwartą drogę do szczęśliwości waszej i waszych potomków”. Więc wreszcie trzeci, słynny uniwersał z dnia 7 maja 1794 roku o poddaństwie chłopów, który stanowi koronę politycznej twórczości Kościuszki. Tym aktem wiekopomnym Kościuszko przyznał ludowi wiejskiemu wolność osobistą, opiekę prawa i rządu, własność owoców pracy i niemożliwość wyrugowania go z siedziby, zabezpieczył go przeciw srogości dziedziców i na czas trwania wojny zniósł częściowo pańszczyznę. Nie był to doskonały wyraz jego przekonań obywatelskich. Darowując jeszcze w 1792 roku własnym poddanym część robocizny, wyrażał żal, iż nie może jej darować zupełnie. „Żeby w inszym kraju, pisał, gdzieby mógł rząd zabezpieczyć wolę moją, zapewniebym wolnymi ich uczynił”. I teraz „zapewnie by wolnym uczynił” cały lud polski, gdyby na przeszkodzie tej Chęci nie stał uroczysty akt powstania krakowskiego, zobowiązując go, iż nie wyda „żadnych takowych aktów, które by stanowiły konstytucyę narodową” i zastrzegający narodowi całemu, w osobach swoich posłów, po oswobodzeniu kraju „stanowienie o przyszłej swojej i późnych pokoleń szczęśliwości”, więc o zasadniczej zmianie stosunku poddanego do dziedzica. Nie mając mocy do ostatecznego rozwiązania sprawy włościańskiej, Kościuszko zapewniał ludowi ulgi najdalej idące, zgodne z duchem konstytucyi 3 maja.

BITWA POD MACIEJOWICAMI Z dzieła Tadeusza Korzona „Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta”

W zamku Maciejowickim o samym świcie, przed trzema kwadransami na piątą, adjutant od służby, Kuniewski, dał znać, że nieprzyjaciel w szyku wojennym postępuje naprzód. Wojsko polskie wkrótce do przyjęcia jego było gotowe. W minutę Kościuszko był już na koniu, a postrzegłszy wioskę, o którą się lewe skrzydło opierało, by jej nie opanowali Rosyanie, kazał ją zapalić. Wnet wznoszą się kłęby czarnego dymu, wieśniacy i kobiety z dziećmi, bydło, ptactwo ucieka we wszystkie strony, napełniając powietrze płaczem i jękami. Pierwszy uderzył Denisów „na lewego skrzydła ostateczność” siłą przemożną. Garstka strzelców Dembowskiego i brygada Pińska nie mogłyby go wstrzymać; niewątpliwie musiał tu działać pułkownik Szuszkowski z dwoma zbiorowymi batalionami, ponieważ Denisów dwakroć był odpierany bagnetami, których strzelcy nie mieli. Niedługo Chruszczow, przeszedłszy z trudnością przez bagno, ustawił swoje baterye i posłał Denisowowi posiłki: cały pułk dragonów smoleński oraz batalion grenadyerów kijowskich. Więc i środek wojska polskiego znalazł się w ogniu. Jednocześnie zbliżały się powolnie szeregi rosyjskie ku prawemu skrzydłu; Fersen użył rezerwy do zajęcia miasteczka Maciejowic i oczyszczenia lasu nad rzeczką ze strzelców. Próbowała szarży jazda polska, lecz przywitana kartaczami zmieszała się, pierzchnęła i już nie pokazała się w ciągu

38 całej bitwy. Zagrały też działa rosyjskie wielkiego kalibru. Ogromne kule ze straszliwym łoskotem, przedzierając się przez drzewa i krzaki, łamały je i okrywały sztab polski gałęziami. Skoro nieprzyjaciel zbliżył się na strzał armat 12-funtowych, odpowiedziano mu; sam Kościuszko celował z takim skutkiem, iż widać było chwiejące się szyki. Tormasow przysunął swą dywizyę pod zamek. Działa jego, wprowadzane po deskach na bagnistą równinę, ostrzeliwały prawe skrzydło polskie, lecz z razu bez należytego skutku, gdyż strzały z powodu zbytecznej bliskości celu górowały. Rachmanow tymczasem naprawiał rozrzucone mosty na rzece Okrzejce, a Tołstoj dążył z rezerwą na tyły. Dotychczas przez trzy godziny Polacy czuli się dość mocnymi wobec nieprzyjaciela. Sierakowski przystąpiwszy do Naczelnika, rzekł: - Zdaje się, że zabierają się do odwrotu. Mylił się. Linie nieprzyjacielskie zbliżyły się na strzał karabinowy. Ataki ponawiały się z niezwykłą zaciętością. Ogień stawał się prędszym i coraz straszniejszym. Grad kul i granatów, gwiżdżąc nieustannie koło uszu, padał pomiędzy garstkę wojska polskiego. Okrywała się ziemia trupami; drgało powietrze od jęków konania; nikt atoli nie opuszczał miejsca, na którem walczyć zaczął. Już pobito konie od dział; już wypróżniono amunicyę. Kościuszko, przebiegając linię bojową, zagrzewał do wytrwałości i obiecywał, że Poniński z posiłkami wkrótce nadciągnie. Nie nadciągnął wszakże, chociaż minęły jeszcze trzy lub cztery gorące godziny. Nareszcie bataliony: grenadyerski sybirski i muszkieterów kurskich, złożywszy swoje tornistry, płaszcze, zabitych i rannych pod górą, wdarły się z nastawionym bagnetem między piechotę polską koło zamku. W samym środku jeden batalion, nie mając ładunków, stracił cierpliwość i ruszył naprzód, chcąc uderzyć na nieprzyjaciela; strzały armatnie ścielą go pokotem i mieszają batalion kosynierów czyli grenadyerów krakowskich. Ku tej luce puściła się wnet galopem, przedzierając się przez krzaki, kawalerya nieprzyjacielska. Chciał ją odeprzeć Niemcewicz ze szwadronem litewskim, lecz kula z pistoletu przeszyła mu prawą rękę, a kawalerzyści jego pierzchnęli. Co gorsza, uciekł pułkownik Wojciechowski, powiadając, że musi ocalić swoich ułanów dla króla, i dając zły przykład całemu oddziałowi, liczącemu przeszło 700 koni. Na lewem skrzydle Kopeć, usiłując torować drogę Kościuszce, odebrawszy trzy rany, dostał się do niewoli; pozbawiona asekuracyi artylerya strzelała jednak do ostatniego naboju, i kanonierowie obracali działa bez zaprzęgów wśród otaczającego ich nieprzyjaciela. Bataliony muszkieterskie Działyńczyków legły co do nogi, a linia ich różowych rabatów i żółtych naramienników na pobojowisku świadczyła, że nie ustąpili kroku. Wśród zamętu i rzezi, która się najokrutniejszą stała w podwórzu zamkowem i w samym zamku, od sal piętrowych aż do piwnic, ukazała się na tyłach jazda Tołstoja. Kościuszko przybiegł jeszcze na prawe skrzydło i usiłował utworzyć czworobok; na głos jego zaczął się pośpiesznie formować nowy front dwójkami, ale wtem dał się słyszeć głos trwogi. Obejrzała się cała linia i spostrzegła liczne szwadrony nieprzyjacielskiej konnicy poza sobą. Wtedy wszystko już było stracone. Jedni rzucali broń i padali na ziemię, wołając pardonu, drudzy uciekali na rozległą równinę poza polem bitwy. Na leżących rzuciła się piechota rosyjska, krzycząc: „To za Warszawę! Pamiętaj Warszawę!” Za uciekającymi zaś puściła się w pogoń kawalerya. O godzinie 1-ej umilkły ostatnie strzały. W sali zamku Maciejowickiego, napełnionej generałami rosyjskimi, spotkali się, jako jeńcy: Sierakowski, Kniaziewicz, Kamieński, brygadyer Kopeć, adjutant naczelnika Fiszer i sekretarz jego Niemcewicz. Około godziny 5-ej czterech kozaków przyniosło na pikach krwią zbroczonego, nieprzytomnego, śmiertelną bladością okrytego Kościuszkę.

Jan Bogumił Plersch, Bitwa pod Maciejowicami (Kościuszko pada ranny w bitwie)

39

W Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Jagiełły działa jedyny w Płocku

Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej

Zajęcia prowadzi Tomasz Zbrzezny

Spotkania w każdą środę o godz. 17.00 w sali nr 17 na parterze szkoły

Zapraszamy w roku szkolnym 2009/2010 dorosłych oraz młodzież płockich szkół

Ten oraz poprzednie numery „Zeszytów Jagiellońskich” znajdują się na stronie internetowej szkoły:

www.jagiellonka.plock.pl 40