Jonathan Kellerman Teatr Rzeźnika the Buther's
Total Page:16
File Type:pdf, Size:1020Kb
Jonathan Kellerman Teatr Rzeźnika The Buther’s Theater Tłumaczyła Ewa Westwalewicz-Mogilska 2010 Dla Faye Szczere i serdeczne podziękowania zechcą przyjąć Eli Ben Aharon, Eli Bichler, Peter Guzzardi, Eran Israel, Barney Karpfinger, Baruch Ram i Robert Rosenberg. A także Jesse, Rachel i Ilana za to, że były takimi przykładnymi podróżniczkami. Stopnie policji izraelskiej Raw nicaw: komisarz Nicaw: komendant Tat nicaw: zastępca komendanta Nicaw miszneh: asystent komendanta Sgan nicaw: naczelny nadinspektor Raw pakad: nadinspektor Pakad: naczelny inspektor Mefakeah: inspektor Mefakeah miszneh: podinspektor Sgan mefakeah: zastępca inspektora Raw samal riszon: starszy sierżant sztabowy Raw samal: starszy sierżant Samal riszon: sierżant Samal szeni: kapral Raw szoter: starszy szeregowy Tura’i: szeregowy KSIĘGA PIERWSZA ROZDZIAŁ 1 Wiosna roku 1985 Yaakov Schlesinger mógł myśleć wyłącznie o jedzeniu. Idiota, zganił siebie w duchu. Żeby w tak pięknym otoczeniu troszczyć się o własny brzuch. Odczepiając latarkę od paska, skierował snop światła na południową bramę kampusu. Zadowolony, że kłódka jest nienaruszona, podciągnął spodnie i ciężkimi krokami ruszył przed siebie w ciemność, usiłując nie zwracać uwagi na nękający go głód. Droga Mount Scopus stała się nagle stroma, ale on dobrze znał to wzniesienie – który to już patrol, dwusetny? – i pewnie kroczył naprzód. Skręciwszy w lewo, poszedł ku wschodniej krawędzi pasma i z miłym zawrotem głowy spojrzał w nicość na nieoświetloną przestrzeń Pustyni Judzkiej. Za niecałą godzinę nastanie świt i promienie słońca zaleją pustynię niczym spływająca do glinianej misy gęsta owsianka z miodem. Ach, znów to sarno. Jedzenie. Jednak, rozmyślał, teren wygląda dokładnie jak misa. Lub może głęboki talerz. Rozległy, wklęsły dysk pustym, kredowobiały, żłobkowany miedzianymi bliznami, upstrzony mesquitem* i usiany dziobami jaskiń – gigantyczny, popękany głęboki talerz, nachylony ku Morzu Martwemu. Każdy terrorysta dość głupi, by przeprawiać się przez pustynię, stanie się widoczny jak mucha na papierze, i z pewnością, na długo przed dotarciem do osady Ma’ ale Adumim, namierzy go patrol przygraniczny. Co, jak przypuszczał, czyniło jego prace czymś więcej niż zwykłą formalnością. Niż zadaniem starego człowieka. Z roztargnieniem dotknął kolby założonego na ramię karabinu M- 1, co przywołało nagłą falę wspomnień. Bolesną melancholię, którą stłumił, mówiąc sobie, że nie ma powodów, by się uskarżać. Że * Mesquite (Prosopis glandulosa) – krzew o owocach obfitujących w skrobię i stanowiących cenną paszę. powinien być wdzięczny za możliwość odbywania dobrowolnej służby. Wdzięczny za gimnastykę w chłodnym i pachnącym powietrzu nocy. Dumny z M-1, który poklepuje go po łopatkach oraz z szorstkiego munduru Hagany,* dzięki którym znowu czuje się jak żołnierz. Gdzieś poza urwiskiem rozległ się odgłos kroków, sprawiając, że serce Yaakova żywiej zabiło. Zdjął karabin z ramienia, chwycił go obiema rękami i czekał. Cisza, a potem znowu kroki, tym razem łatwe do rozpoznania: szaleńczy bieg gryzonia lub sorka.* Odetchnąwszy, ściskając w ręce karabin, ujął latarkę lewą dłonią i oświetlił zarośla. Światło wydobyło z mroku wyłącznie skały i krzaki. Kępę chwastów. Mglisty wir nocnych owadów. Odstąpiwszy od krawędzi urwiska, ruszył na południe. Na grzbiecie góry droga wiodąca przez pustkowie przecinała zbiorowisko dachów, stłoczonych wokół wysokiej, spiczastej wieży: Szpital Amelia Catherine, arogancko kolonialny w stylu, tkwiący na owym lewantyńskim szczycie góry. Ponieważ teren szpitala stanowił własność Narodów Zjednoczonych, został wyłączony z jego marszruty, lecz Yaakov czasami lubił przystanąć i odpocząć właśnie tutaj. Zapalić papierosa i patrzeć, jak aromat tureckiego tytoniu podniecał kozy i osły stłoczone w zagrodzie za głównym budynkiem. Dlaczego, zastanawiał się, pozwalają Arabom trzymać tam zwierzęta? Jak to świadczy o higienie miejsca? Zaburczało mu w brzuchu. Bzdura. Zjadł o ósmej solidną kolację i spędził następne cztery godziny, siedząc na balkonie i powoli trawiąc jedzenie, które Eva przygotowała dla niego, zanim poszła spać: suszone morele i jabłka, krążek tłustych fig kalimyrnyjskich, herbatniki, ciasteczka marcepanowe, mandarynki i kumkwaty*, prażone gar’inim,* ząbkowane kawałki gorzkiej czekolady, galaretki, chałwa. A na koniec litrowa butelka soku grejpfrutowego i syfon wody sodowej – ostatnia nadzieja, że bąbelki gazu sprawią to, czego nie zapewniły ciała stałe: nasycą go. Daremnie. * Hagana – utworzona po pierwszej wojnie światowej półlegalna organizacja samoobrony osiedli żydowskich w Palestynie. W okresie tworzenia się państwa Izrael (1947-1949) uczestniczyła w walkach z Arabami, stając się trzonem regularnych sił zbrojnych Izraela. * Sorek, sorex (Sorex soricius) – ryjówka, owadożerny ssak, wielkości myszy, o długim tułowiu i wydłużonej głowie zakończonej wydatnym ryjkiem. * Kumkwat (Citrus aurantium) – owoc w rodzaju pomarańczy wielkości śliwki, ze słodką skórką i kwaskowatym miąższem, używanym do sporządzania konfitur. * Gar’inim – pestki słonecznika. Od przeszło czterdziestu lat żył z tym głodem i z jego wspólniczką – bezsennością. Wystarczająco długo, by zaczął o nich myśleć jak o parze żywych, oddychających stworzeń. Istoty zaszczepione w jego brzuchu przez tych drani w Dachau. Bliźniacze demony, które pozbawiły go spokoju ducha, powodując nieustające cierpienia. Prawda, nie był to rak, ale nie była to także błahostka. Ból przychodził falami. W najlepszym razie tępe, doprowadzające do szału, abstrakcyjne poczucie pustki; w najgorszym – prawdziwe, miażdżące uczucie, jakby wokół wewnętrznych organów zaciskała się żelazna dłoń. Nikt już nie traktował go serio. Eva powiedziała, że ma szczęście, bo może jeść cokolwiek zechce i pozostaje chudy. Podczas gdy ona obciska swoją pęczniejącą talię i przegląda najnowszą broszurę dotyczącą diety, otrzymaną w klinice Kupat Holim. A lekarze z zachwytem powtarzali, że nic mu nie dolega. Że doświadczenia nie pozostawiły żadnych widocznych blizn. Jest wspaniałym okazem, upierali się, posiadającym przewód pokarmowy i ogólną konstytucję fizyczną człowieka o dwadzieścia lat młodszego. „Ma pan siedemdziesiąt lat, panie Schlesinger” – wyjaśniał jeden z nich, zanim z pełnym zadowolenia uśmieszkiem na twarzy rozsiadł się w fotelu. Jakby to wyjaśniało sprawę. „Szybka przemiana materii” – stwierdził drugi. „Powinien pan być zadowolony, że jest pan taki aktywny, adoni”. Jeszcze inny słuchał go z wyraźnym współczuciem, budząc w nim nadzieje, które następnie rozwiał, doradzając, by odwiedził Wydział Psychiatrii w Hadassah. Dając tym samym dowód na to, że jest kolejnym idiotą w służbie państwowej – tępy ból odzywał się bowiem w trzewiach, nie w głowie. Ślubował, że więcej nie będzie miał do czynienia z kliniką i, nie dbając o koszty, znajdzie sobie prywatnego lekarza. Kogoś, kto potrafi zrozumieć, co to znaczy umierać z głodu pośród obfitości jedzenia, kto uwierzy w bezmierny ból, który go dręczy od czasu, gdy Amerykanie znaleźli go, ledwie dyszący szkielet, leżący bezwładnie na stercie cuchnących, rozkładających się ciał... Dosyć, głupcze. Stara historia. Teraz jesteś wolny. Jesteś żołnierzem. Mężczyzną na służbie, uzbrojonym i władczym. Mającym zaszczyt patrolowania najpiękniejszego spośród miast w najpiękniejszych godzinach. Patrzenia, jak się budzi skąpane w lawendowym i szkarłatnym świetle, niczym księżniczka, wstająca z łoża pod jedwabnym baldachimem. Schlesinger poeta. Odetchnął głęboko, napełnił nozdrza ostrą wonią jerozolimskiej pinii i odwrócił się od majaczącej sylwetki szpitala. Powoli wydychając powietrze, spojrzał na stromo opadające tarasy Wadi el Joz i dalej na panoramę roztaczającą się od południowego zachodu, którą zawsze pozostawiał sobie na koniec. Stare Miasto, bursztynowo podświetlone, wieżyczki i blanki przeszywające płomienny skraj czystej czerni nieba. Za murami, niewyraźne, tajemnicze zarysy kopuł, iglic, wieżyc i minaretów. Na zachodnim krańcu pionowy uskok Cytadeli. Na północy dominujące wzgórze Haram esh-Sharif, ponad którym usadowiła się Świątynia na Skale,* ze złotym dachem połyskującym różowawo w półmroku, usadowiona w obrębie uśpionego miasta niczym brosza wpięta w szary aksamit. Zanurzony w takim pięknie, jakże mógł myśleć o własnym brzuchu? A jednak ból się wzmagał, galopował, pulsował własnym tempem. Rozzłoszczony, Schlesinger przyśpieszył kroku i przeszedł na drugą stronę drogi. Zaraz za asfaltem zaczynał się płytki wąwóz, prowadzący do pustych pól, który niżej zmieniał się w wadi.* Od niechcenia powiódł światłem latarki po znanym terenie. Te same cholerne zarysy, te same cienie. Drzewo oliwne, rząd kamieni granicznych. Porzucony zardzewiały grzejnik, który leży tu od miesięcy, lśnienie potłuczonego szkła, ostry smród owczego łajna... I jeszcze coś. Podługowaty kształt, mierzący mniej więcej półtora metra, wepchnięty w zagłębienie tarasu niedaleko szczytu północnego brzegu wąwozu. Leżący bezwładnie u stóp młodego drzewka oliwnego. Nieruchomy. Bomba? Niemożliwe – przedmiot sprawia wrażenie zbyt miękkiego. Ale ostrożności nigdy za wiele. Podczas gdy rozważał wszelkie możliwości, jego ręka zaczęła się poruszać, pozornie z własnej woli, kierując snop światła na ów kształt. W górę i w dół, w przód i tył. To bez wątpienia coś nowego. Pasiasty materiał? Nie, dwa odcienie tkaniny. Ciemny na jasnym. Koc na * Świątynia na Skale – Kubbet es-Sachra, meczet Omara na wzgórzu Moria, ośmiokątna budowla z półsferyczną kopułą, zbudowana w latach 687-691 na Świętej Skale, na której miał złożyć ofiarę Abraham. * Wadi (ued) – suche łożyska rzek na pustyniach,