WOJCIECH CEJROWSKI

GRINGO WŚRÓD DZIKICH PLEMION

AMAZONIA MARYMONT PELPLIN POZNA Ń 2OO6 [Skan JOTER]

tę ksi ąŜ kę dedykuj ę jej Tłumaczowi - bez Tłumacza nie byłaby tym, czym jest NOTA OD WYDAWCY

Szanowni Pa ństwo, Niniejsza ksi ąŜ ka zawiera dwa rodzaje przypisów: od Autora i od tłumacza. Kiedy Autor komentuje własne słowa, nie opatrujemy tego Ŝadn ą dodatkow ą informacj ą. Kiedy jednak robi to tłumacz, zaznaczamy w nawiasie: [przyp. tłumacza]. Wyj ątek stanowi ą te miejsca, gdzie przypis Autora wyst ępuje w bezpo średnim s ąsiedztwie przypisu tłumacza - wówczas oba s ą odpowiednio oznaczone. Na wyra źną pro śbę Autora, tłumacz otrzymał tu du Ŝo wi ększ ą, ni Ŝ to jest ogólnie przyj ęte, swobod ę działania. I w y p o w i e d z i. W konsekwencji nie wszystkie jego przypisy ograniczaj ą si ę do spraw dotycz ących przekładu. Mówi ąc krótko, czasami tłumacz si ę wym ądrza. W tej sytuacji Wydawcy pozostaje tylko przytoczy ć aforyzm Stanisława Jerzego Lec ą: Kto si ę wym ądrza, ten si ę wygłupia. / - / Wydawca [Nota od skan - makera: Ze wzgl ędu na to, i Ŝ e - booki czytane s ą ró Ŝnie (w komputerze, na wydrukach, ale te Ŝ w telefonach komórkowych czy palmtopach) przypisy umie ściłem w nawiasach kwadratowych w tek ście bezpo średnio w tych miejscach do których si ę odnosz ą.

(a teraz tekst, z innego e - booka, który mnie zainspirował do zeskanowania tej ksi ąŜ ki) Do czytelników: Ŝycz ę wam wszystkim miłej lektury i wierz ę Ŝe pod koniec czytania będziecie mieli satysfakcj ę Ŝe zaoszcz ędzili ście 30 zł, je śli wy ją b ędziecie mieli to i ja j ą będę miał bo wła śnie taki miałem cel po świ ęcaj ąc troszeczk ę czasu na skanowanie tej ksi ąŜ ki, chocia Ŝ nie mam złudze ń Ŝe te nast ępne b ędą przez to ta ńsze, wszystkich miło śników darmowych ksi ąŜ ek z netu zach ęcam do zeskanowania przynajmniej jednej ciekawej ksi ąŜ ki w swoim Ŝyciu, człowiek ma z tego prawdziw ą satysfakcj ę, poza tym w pewnym sensie zwraca dług sieci, wzbogacaj ąc jej zasoby o jeszcze jedn ą perełk ę. Zach ęcam was równie Ŝ do szerokiego udost ępniania tej ksi ąŜ ki w necie Ŝeby była dost ępna dla jak najwi ększej liczby. JOTER] POCZ ĄTEK

Będzie to opowie ść o tropikalnej puszczy. A tak Ŝe o ostatnich wolnych Indianach. I o pewnym białym człowieku, który zamieszkał po śród nich. Cho ć od pewnego czasu w ogóle nie nosi butów, zamiast majtek wkłada przepask ę biodrow ą, a jedzenie zdobywa za pomoc ą dmuchawki, jest on w gruncie rzeczy taki sam jak Wy. Te Ŝ kiedy ś czytał ksi ąŜ ki podró Ŝnicze i marzył o dalekich l ądach. Pewnego dnia wstał z fotela, zarzucił sobie na plecy lodówk ę i poszedł na pobliski bazar. Wkrótce potem wrócił, wytarł kurz w pustym miejscu po lodówce i zacz ął pakowa ć plecak. Gł ęboko w kieszeni miał mały zwitek pieni ędzy i świe Ŝą rezerwacj ę na samolot. Tak si ę to wszystko zacz ęło. Ale od tamtych wydarze ń min ął ju Ŝ szmat czasu, natomiast całkiem niedawno, nad jednym z mało znanych dopływów Amazonki...... brazylijski oddział wojskowy natkn ął si ę na ukryte w d Ŝungli tajemnicze obozowisko, Dookoła, w promieniu wielu dni Ŝeglugi łodzi ą, nie powinno by ć Ŝywej duszy. Obszar wielko ści Belgii pozostawał niedost ępny dla ludzi - oficjalnie jako ścisły rezerwat i strefa przygraniczna, a w praktyce jako ziemia tak niego ścinna, Ŝe wci ąŜ niezdobyta. Sk ąd wi ęc nagle po środku tej głuszy ślady ogniska oraz całkiem nowa maczeta wbita w pie ń? Kto tu był, skoro wojsko bardzo dokładnie pilnowało, Ŝeby tu nikogo nie było? Kto i dlaczego porzucił w lesie trzy hamaki, zawieszone pod daszkiem z palmowych li ści? Dwa z nich uplecione india ńskim sposobem - z łyka - nie wzbudziły szczególnego zainteresowania. Ale trzeci wywołał sensacj ę. Wykonano go z cienkiej nylonowej płachty, któr ą po zwini ęciu i zgnieceniu dawało si ę upchn ąć w kieszeni spodni. Dowódca patrolu testował to kilkakrotnie: z zachwytem i niedowierzaniem zwijał hamak, chował do kieszeni, potem wyci ągał, rozwijał, znowu zwijał, chował... W ko ńcu znudził si ę, zwin ął po raz ostatni, wcisn ął w kiesze ń i.. - Koniec cyrku!! Nie gapi ć si ę! - warkn ął na Ŝołnierzy wpatrzonych zazdro śnie w jego wypchan ą kiesze ń. Zrobił to bardziej dla zasady, bo powód do zazdro ści mieli wyjątkowo uzasadniony: takich hamaków nie mo Ŝna kupi ć w Ŝadnym sklepie - znajduj ą si ę wył ącznie na wyposa Ŝeniu oddziałów specjalnych, s ą wydawane za imiennym pokwitowaniem, a po akcji trzeba je zda ć do wojskowego magazynu. No i tu tkwił problem: Co oznaczało pojawienie si ę takiego hamaka na tym odludziu? Dlaczego dyndał pozostawiony w lesie? Kim był jego wła ściciel? I gdzie jest teraz??? Po konsultacji przez radio, dowódca patrolu otrzymał z bazy Tabatinga wiadomo ść , Ŝe dwa miesi ące wcze śniej po okolicy kr ęcił si ę pewien biały człowiek. Rozpytywał o mo Ŝliwo ść wynaj ęcia łodzi, dwóch wprawnych my śliwych i przewodnika. W przeciwie ństwie do innych gringos odwiedzaj ących te strony, nie interesowały go ani obserwacje egzotycznego ptactwa, ani poszukiwania rzadkich gatunków orchidei. Nie łapał te Ŝ motyli do kolekcji. Chciał odnale źć pewne india ńskie plemi ę, o którym wiadomo trzy rzeczy: jest dzikie, kr ąŜ y po d Ŝungli stale zmieniaj ąc miejsce pobytu i zdecydowanie nie chce, by je ktoś odnalazł [przypis : Gringo (Im. gringos) znaczy tyle co Biały. Potoczne okre ślenie ka Ŝdego cudzoziemca, dla którego hiszpa ński nie jest j ęzykiem ojczystym. Popularne w całej Ameryce Łaci ńskiej - nawet w krajach, gdzie nie mówi si ę po hiszpa ńsku (Brazylia, , Gujany). Wyj ątek stanowi Meksyk, sk ąd to słowo pochodzi - tam gringo jest okre śleniem pogardliwym i stosuje si ę wył ącznie do osób przybyłych z USA. [przyp. tłumacza]]. Niech ęć ta przybiera niekiedy znamiona ostentacji. Wówczas na w ścibskich intruzów sypi ą si ę charakterystyczne czarne strzałki wystrugane z twardego drewna. Ko ńcówki tych strzałek maj ą kolor czerwony, co oznacza, Ŝe umoczono je w g ęstej, dobrze skoncentrowanej mazi, któr ą zwykło si ę okre śla ć słowem kurara [przypis: Wielokrotnie zastanawiałem si ę. dlaczego do nazwania trucizny wybrano wła śnie to słowo - pochodz ące od łaci ńskiego curare, czyli leczy ć! - i wyszło mi, ze to dlatego, ze kurara w sposób natychmiastowy uwalnia człowieka od wszystkich mo Ŝliwych chorób ciała i umysłu, zarówno trapi ących go w chwili obecnej, jak i tych, na które mógłby zapa ść w przyszło ści. (Gdyby jej do Ŝył.)] My śliwi oraz przewodnik (których biały człowiek w ko ńcu znalazł i naj ął) wrócili do Tabatingi ju Ŝ do ść dawno. O nim samym jednak nikt nic nie wiedział. Prawdopodobnie tak Ŝe wrócił i zaraz potem odjechał do swego kraju. Prawdopodobnie... - Wła ściwie chyba na pewno... szszsz... Wyjechał, szszsz... Nie szuka ć! Over... szszsz... Po odebraniu powy Ŝszych informacji i wył ączeniu radia, dowódca postanowił wyda ć komend ę „Do łodzi!”. Niestety nie zd ąŜ ył . W chwili, gdy otwierał usta, wleciała mu przez nie mała czarna strzałka i utkwiła w gardle u nasady j ęzyka. Charkn ął krótko, padł na ziemi ę, wierzgn ął raz czy dwa i momentalnie znieruchomiał. Zza otaczaj ących obozowisko chaszczy wyleciało jeszcze kilka takich strzałek. Wszystkie były celne. I wszystkie równie zatrute, jak ta pierwsza. W ciszy, która nagle zapadła, nie dało si ę nic usłysze ć. Jedynie bardzo wprawne oko my śliwego mogłoby si ę domy śli ć kilkunastu . nagich ludzkich sylwetek, prawie niewidocznych po śród zaro śli. Jedna z tych sylwetek wyszła z g ęstwiny, schyliła si ę nad ciałem dowódcy, wyci ągn ęła mu z kieszeni hamak i bezszelestnie pobiegła w ślad za pozostałymi członkami swego plemienia, którzy szybkim krokiem oddalali się ju Ŝ z tego miejsca. Potem, stosownie do okoliczno ści, nad pobojowiskiem zapadła grobowa cisza.

* * *

Kilka godzin pó źniej, cisz ę t ę przerwało co ś jakby st ękni ęcie. Po dłu Ŝszej chwili jeden z trupów mrugn ął powiek ą. W tym samym czasie kilka metrów dalej r ęka martwego dowódcy uniosła si ę ponad butwiej ącą ściółk ę...... i opadła. Uniosła si ę znowu...... i znowu opadła. Gdyby kto ś Ŝywy obserwował t ę scen ę, to prawdopodobnie albo by zmartwiał ze strachu, albo z wrzaskiem uciekł w ciemny las - po śród zapadaj ącego zmroku umarli budzili si ę do nocnego Ŝycia .. W pewnej chwili, z wyra źnym wysiłkiem, trup dowódcy si ęgn ął sobie do gardła i wyrwał zatrut ą strzałk ę. Zaraz potem zwymiotował. Wkrótce wszystkie trupy poszły w jego ślady. Te Ŝ zwymiotowały. To był znak, Ŝe trucizna powoli przestaje działa ć. Ust ąpił parali Ŝ, st ęŜ ałe mi ęś nie zacz ęły si ę porusza ć, z oczu odeszła mgła. Pora Ŝenie india ńsk ą trutk ą na małpy bardzo przypomina śmier ć. Podobnej mikstury uŜywaj ą czarownicy voodoo do produkcji zombi. Nawet wprawni lekarze daj ą si ę zwie ść i cz ęsto wypisuj ą akty zgonu. A potem pod r ękami sprytnych szamanów - szarlatanów „trupy” oŜywaj ą i na oczach przera Ŝonej gawiedzi wstaj ą z grobów. (Albo kto ś, kto si ę naraził czarownikowi, budzi si ę wewn ątrz trumny zakopanej dwa metry pod ziemi ą.) śołnierze mieli bardzo du Ŝo szcz ęś cia, Ŝe tego dnia trafili na grupę my śliwych, a nie na wojowników. Wojownicy nosz ą ze sob ą strzałki śmierciono śne, ci za ś mieli tylko strzałki parali Ŝuj ące - przygotowane na małpy, a nie na ludzi. Kiedy Indianie poluj ą, wcale nie zale Ŝy im na zatruciu zwierz ęcia (którego mi ęso b ędą przecie Ŝ potem je ść ) - chodzi tylko o to, Ŝeby zwierz ę spadło z drzewa lub przestało ucieka ć. Nie znaczy to wcale, Ŝe Ŝołnierzom było przyjemnie. Prze Ŝyli co ś w rodzaju śmierci klinicznej. Widzieli wszystko i słyszeli, odczuwali ka Ŝde dotkni ęcie, ka Ŝde uk ąszenie moskita, ale nie byli w stanie rozporz ądza ć swoim ciałem. Przez te kilka godzin ich bezbronne umysły miotały si ę uwi ęzione w bezwładnej stygn ącej kupie ciała i kości. Widzieli wprawdzie wszystko, lecz nie byli w stanie poruszy ć okiem, ani nawet drgn ąć powiek ą. śaden mi ęsie ń nie słuchał polece ń. Przera Ŝeni; nie mog ący wydoby ć z siebie nie tylko krzyku lecz nawet najcichszego j ęku. Widz ący, słysz ący i czuj ący, ale niemi i całkowicie bezwładni. Kiedy dowódcy wróciła mowa, najpierw przez dłu Ŝszy czas kl ął cicho, przeplataj ąc wulgaryzmy imionami Jezusa, Maryi i kilku co bardziej popularnych świ ętych. Potem wydał nieprzepisow ą komend ę: - Wypieprzamy st ąd! Koniec patrolu. Płyniemy prosto do Tabatingi. Dzie ń i noc bez postojów. śadnego polowania, Ŝadnego łowienia rybek. A jak si ę któremu zachce do latryny, to b ędzie wystawiał zadek przez burt ę. I trzymamy si ę samego środka nurtu - jak najdalej od brzegów! Nie musiał tego wszystkiego mówi ć - Ŝołnierze, zazwyczaj leniwi i ślamazarni, tym razem ruszali si ę wyj ątkowo sprawnie. Zanim dowódca sko ńczył, wszyscy siedzieli ju Ŝ w łodzi, silnik był odpalony, a cumy zdj ęte. Spieszyli si ę do tego stopnia, Ŝe nikt nie pomy ślał, by zabra ć t ę całkiem now ą maczet ę wbit ą w pie ń. Wkrótce w tajemniczym obozowisku pozostała tylko ona i dyndaj ące w ciszy hamaki.

DYNDAJ ĄCE HAMAKI

śeby odpowiedzie ć na pytanie, sk ąd si ę tu wzi ęły, musimy si ę cofn ąć w czasie mniej wi ęcej o tydzie ń... A było to tak: Ja oraz dwaj Indianie (z plemienia, które nie jest ju Ŝ tak dzikie, jak kilka lat temu i niekiedy pozwala, by je kto ś odnalazł) sp ędzili śmy 48 godzin na czatach. Bez przerw na sen, poniewa Ŝ mieli śmy do wyboru albo co ś wreszcie upolowa ć, albo odpocz ąć i w trakcie tego odpoczynku umrze ć z głodu. W ko ńcu trafił nam si ę chudy ocelot wielko ści kota. Ze Ŝarli śmy go na półsurowo, ledwie osmalonego nad ogniem, a zaraz potem wszyscy zapadli śmy w twardy sen...... który kto ś mi wła śnie przerywał szarpi ąc za link ę od hamaka. Balem si ę otworzy ć oczy - czułem, Ŝe zamiast nich odkryj ę pod powiekami dwie ły Ŝeczki piachu. Spałem wszystkiego mo Ŝe godzin ę. Kolejne szarpni ęcie hamakiem, a do tego cichute ńki syk przez z ęby. Chyba nie ma rady - musz ę wsta ć. Zacisn ąłem z ęby i zdecydowanym ruchem rozwarłem powiek ę. Na o ście Ŝ. No i okazało si ę, Ŝe to nie piach, tylko grubo tłuczona sól kuchenna. Szczypało jak zaraza, ale łzy jako ś nie chciały popłynąć . Kiedy podnosiłem drug ą powiek ę miałem wra Ŝenie, Ŝe słysz ę cichy chrz ęst. Z oka??? No nieee, bez przesady... Skupiłem si ę na słuchaniu... Co ś chrz ęś ciło naprawd ę... Gdzie ś pode mn ą... Troch ę z tyłu... Chrz ęsty powtarzały si ę w sekwencjach po trzy - tak jakby kto ś robił trzy kroki, potem si ę zatrzymywał, znowu trzy, itd. Chrz ęszczenie ściółki w lesie iglastym pełnym starych szyszek, suchych szpilek i świerkowego chrustu nikogo nie dziwi, ale tu - to była d Ŝungla, gdzie nic nigdy nie chrz ęś ci; raczej mlaska błockiem, butwieje po cichutku, mi ęknie i głuszy wszelkie kroki. Wi ęc co tu tak chrz ęś ci?... Kto ś si ę skrada, czy jak?... I dostan ę zaraz w plecy mał ą czarn ą strzałk ą?... Niemo Ŝliwe, przecie Ŝ zawsze, kiedy na naszej drodze znajdowali śmy wbite w ziemi ę oszczepy ostrzegawcze - znak zakazu wst ępu na teren Dzikich - grzecznie zawracali śmy. A Dzicy s ą honorowi - nie strzel ą do nikogo bez powodu. Wi ęc co tu tak... Ojej! Niedobrze! Jedyne, co tu ma prawo zachrz ęś ci ć, to chityna - pancerze owadów. Gwałtownie szarpn ąłem si ę w hamaku chc ąc z niego wyskoczy ć... - ...siiiiiied ź cicho, gringo, i si ę nie ruszaj - wrzasn ął na mnie szeptem Indianin. (Znacie to pewnie - wrzask szeptem - nie podnosi się głosu, ba, mówi si ę cichute ńko, na granicy słyszalno ści, wła ściwie ledwie syczy przez z ęby, a jednak to, co si ę mówi, i sposób w jaki si ę to robi, dzwoni w uszach jak! W!R!Z!A!S!K!) - Udawaj, Ŝe ci ę tu nie ma, Ŝe nic Ŝyjesz. Inaczej ci ę zjedz ą. - ? - Mrówki - odpowiedział dokładnie na pytanie, które raz zadałem (cho ć pytałem tylko w my ślach). W takich sytuacjach nie zadaje si ę pyta ń (na głos). Kiedy twój przewodnik mówi: padnij - padasz, kiedy mówi: ciii - siedzisz cicho do odwołania. Tak długo, jak on. Nieraz widywałem Indian godzinami tkwi ących w bezruchu - jak kamienne pos ągi - czatowali w ten sposób na zwierzyn ę. Ludzie biali czego ś takiego nie potrafi ą. Nasze stawy wymagaj ą cz ęstego rozprostowywania, nasze karki, pok ąsane przez moskity, wymagaj ą podrapania, kropelki potu na czole - otarcia itd., a w tym czasie Indianie siedz ą bez ruchu. Nawet im oko nie drgnie. Czasami tylko w gł ębi półprzymkni ętego oczodołu źrenica przesu- wa si ę powolutku i niepostrze Ŝenie, milimetr po milimetrze. O tym, Ŝe po godzinach takiego kamiennego siedzenia, Indianin si ę o Ŝywia (bo w g ąszczu spostrzegł zwierzyn ę) świadczy tylko mała fioletowa Ŝyłka na skroni, która zaczyna pulsowa ć napi ęciem. Teraz my wisieli śmy nieruchomo w hamakach udaj ąc cz ęść pejza Ŝu. Martw ą cz ęść . A na ziemi pod nami toczyła si ę wojna. Śmiertelna wojna. Szedł tamt ędy rozło Ŝysty, dobrze zorganizowany, krwio Ŝerczy i głodny dywan czerwonych mrówek. Chrz ęsty, które słyszałem, pochodziły od w ęŜ a, który zwijał si ę wła śnie w przed śmiertnych konwulsjach. Umierał najgorsz ą mo Ŝliw ą śmierci ą - wy Ŝerany od środka. Mrówki maszerowały metodycznie przez jego wn ętrzno ści i opró Ŝniały go ze wszystkiego co jadalne... chrz ęszcz ąc przy tym szcz ękami. Na szcz ęś cie Ŝadna z nich nie wpadła na pomysł, by spojrze ć w gór ę - to nam uratowało Ŝycie. Mrówki, zaj ęte w ęŜ em, nie zwróciły na nas uwagi i wkrótce poszły sobie dalej. Zaraz potem my tak Ŝe poszli śmy dalej. Rzecz jasna w przeciwnym kierunku. I biegiem! Jak najdalej od tego miejsca! Zostały po nas tylko te puste, dyndaj ące hamaki. - I moja nowiutka maczeta! - Chcesz po ni ą wróci ć, gringo? - spytał Indianin z wyra źną kpiną w głosie. - Id ź. A my tu sobie na ciebie poczekamy. Nie chciałem.

MRÓWKO śERCY

Tego samego dnia wieczorem Indianie postanowili si ę zem ści ć za... poniesione straty. Nałapali kilka gar ści tak zwanych „czerwonych łbów” - mrówek wielkich jak nieszcz ęś cie (dorastaj ą do trzech centymetrów!), ale za to zupełnie niegroźnych. Potem je Ŝywcem upiekli, a teraz pałaszowali ze smakiem. - Gringo - zwrócili si ę do mnie - opowiedz nam o swoim świecie. Jak tam jest? - A co konkretnie chcieliby ście usłysze ć? - Jecie ludzi? - Czy JEMY ludzi!? W jakim sensie?? - Ustami, z ębami, przez gardło do brzucha. Zjadacie ludzi? - Sk ąd wam to przyszło do głowy? A wy zjadacie? - Nam nie wolno! Tabu. - A Dzicy? - Oni maj ą te same tabu co my. To nasi bracia. śadne plemi ę w tej okolicy nie je ludzi. - No to dlaczego niby ja miałbym je ść ? - Słyszeli śmy, Ŝe biali jedz ą ludzi. - Bzdura jaka ś. Kto tak mówi? - Najstarsi. Pami ętaj ą jeszcze czasy, kiedy po naszej puszczy kr ęcili si ę biali. To byli szamani złych duchów. Odprawiali obrz ędy, składali ofiary... I zapraszali nas Ŝeby si ę przył ączy ć. Chcieli, Ŝeby śmy razem z nimi jedli ciało jakiego ś człowieka i popijali jego krwi ą. Na szyjach mieli zawieszone Ŝelazne trupy, takie same jak ten - wskazał palcem srebrny krzy Ŝyk na mojej szyi. - Wi ęcej nie wiemy, bo to było bardzo dawno temu. - I co si ę z nimi stało? - Zostali przep ędzeni. U nas nie wolno je ść ludzi, gringo. Ani pi ć krwi - mówi ąc te słowa popatrzył na mnie znacz ąco. - A ja słyszałem od moich Najstarszych, Ŝe bardzo dawno temu, kiedy Najstarszy z Najstarszych był jeszcze dzieckiem, wasze plemi ę było znane z tego, Ŝe jadało ludzkie mi ęso. Zawsze w dniu Wielkiego Świ ęta. I mo Ŝe wci ąŜ jada, co? - To przez takich jak ty. - Co przez takich jak ja? - Ludzie dowiaduj ą si ę o nas, Ŝe jemy ludzi. A nam nie wolno, rozumiesz?! - ton jego głosu podniósł si ę niebezpiecznie. Temat był wyj ątkowo grz ąski... Ale przecie Ŝ po to tu przyjechałem - w poszukiwaniu pierwotnych obyczajów i wierze ń. - Ode mnie si ę niczego takiego nie dowiaduj ą - powiedziałem w sposób, który miał brzmie ć polubownie. Po tych słowach zapadła napi ęta cisza. Indianin d źgał kijem Ŝar ogniska; potem si ę uspokoił. Podłubał jeszcze przez chwil ę mi ędzy polanami, a Ŝ wreszcie cisn ął kij w ogie ń, spojrzał na mnie przyja źnie i zapytał: - A co ty im wła ściwie o nas mówisz, gringo? Kiedy wracasz do swojego świata, na pewno snujesz jakie ś Opowie ści, he? - Snuj ę. - Siadacie wtedy przy ogniskach? - Czasami. Zwykle rozpalam ogie ń w kominie... - He??? - Niewa Ŝne, po prostu rozpalam ogie ń, siadamy sobie dookoła i zaczynani opowiada ć. - O nas? - Tak, o was. - Opowiadasz dobre rzeczy? - Opowiadam wszystko. Tak jak to widziałem. Czasami tylko myl ę tropy, Ŝeby tu nie przyjechało wi ęcej białych. - A dlaczego? Biali s ą źli? - Biali wprawdzie nie jedz ą ludzi, ale... po Ŝeraj ą d Ŝungl ę. - Nie wszyscy, gringo, ty nie po Ŝerasz. Raczej ona po Ŝera ciebie - po tych słowach Indianie gruchn ęli gromkim śmiechem. Gruchn ąłem i ja, cho ć nie powinno mi wcale by ć do śmiechu, a to dlatego, Ŝe poddawany byłem wła śnie codziennemu poni Ŝaj ącemu obrz ędowi iskania z kleszczy. Indianin, który rechotał najgło śniej, kucał w tej chwili za moimi plecami i wyskubywał paso Ŝyty z tych miejsc, do których nie byłem w stanie sięgn ąć samodzielnie. (To znaczy r ęką si ęgałem bez trudu, natomiast wzrokiem nigdy.) - No to teraz, gringo, opowiedz nam jedn ą z tych swoich historii. - O czym? - Na przykład o tym, jak spotkałe ś pierwszego w Ŝyciu Indianina. Poniewa Ŝ i tak nie mieli śmy nic lepszego do roboty, a ponadto wła śnie przyszła moja kolej na pozycji wyskubuj ącego, postanowiłem zaj ąć czym ś umysł i zacz ąłem opowiada ć:

JAK SPOTKAŁEM PIERWSZEGO INDIANINA

Było to na odludnych terenach Ameryki Środkowej. W miejscu gdzie nie wiadomo dokładnie jaki to kraj, bo jeden został daleko za naszymi plecami, a drugi si ę jeszcze nie zacz ął. Takich miejsc jest wci ąŜ sporo - chocia Ŝby Mosquitia, czyli karaibskie Wybrze Ŝe Moskitów [przypis: Trwaj ą, spory historyków, czy powinno by ć Mosquitia od moskitów - tak, jak to proponuje nasz Autor - czy mo Ŝe Miskitia od muszkietów. Na najstarszych mapach występuj ą obie te nazwy i dzisiaj nie da si ę ju Ŝ stwierdzi ć, która była pierwsza. Ponadto na terenie Moscquitii Ŝyj ą Indianie, których w literaturze naukowej okre śla si ę mianem Miskito. Czyje wi ęc jest to Wybrze Ŝe: moskitów czy Miskitów? No có Ŝ, trzeba stwierdzi ć ze smutkiem, Ŝe Indianie (tak jak kiedy ś muszkiety) stopniowo przechodz ą do historii, moskity za ś bzykaj ą sobie spokojnie, co definitywnie przes ądza spraw ę na ich korzy ść , [przyp. tłumacza]], które ci ągnie si ę od Hondurasu przez Nikaragu ę a Ŝ do Kostaryki. Ma długo ść 600 kilometrów i si ęga na 100 do 200 kilometrów w gł ąb l ądu. W Europie to mogłoby by ć niezale Ŝne pa ństwo - Dania, Holandia - a tutaj, po prostu wielka zaro śni ęta d Ŝungl ą Ziemia Niczyja. Oficjalnie oczywi ście ma wła ściciela, jest nawet podzielona na prowincje, ze stolicami i gubernatorami, ale w praktyce to tereny bezludne i dzikie. Nigdy nie cywilizowane. Wci ąŜ jest tam wielkie pole do popisu dla poszukiwaczy przygód i odkrywców. I wci ąŜ , mimo zakusów cywilizacji, sporo przestrzeni dla Indian. Najpierw jechałem - dłuuugo i wooolno - wojskow ą ci ęŜ arówką. W pra Ŝą cym sło ńcu, na pace bez plandeki. Przewiewnie? No owszem, tyle Ŝe wiatr składał si ę z kurzu zamiast powietrza. Asfalt sko ńczył si ę po stu kilometrach. Wylazły spod niego dwie wyboiste koleiny, Zacz ęło kiwa ć i podrzuca ć tak bardzo, Ŝe dostałem choroby morskiej. Po osiemnastu godzinach wysiadłem. Na środku pustkowia poro śni ętego sawann ą. Potem jechałem na grzbiecie muła (dwie noce, bo za dnia mułowi było zbyt gor ąco) a Ŝ do miejsca, gdzie zaczynały si ę bagna. Dalej muł nie chciał i ść . Zaparł si ę stanowczo przednimi kopytami i burczał na mnie nieprzyjemnie. Ponaglany pi ętami, patykiem oraz okrzykami zach ęty (w których przewijały si ę pewne nieprzyjemne sugestie zwi ązane z jego przyszło ści ą) muł odwrócił si ę i ugryzł mnie w kolano. Wtedy zsiadłem, pognałem go z powrotem, a sam ruszyłem dalej na piechot ę. Wąska, prawie niewidoczna ście Ŝka wiła si ę mi ędzy bajorami. Powietrze dookoła cuchn ęło rozgrzan ą zgnilizn ą, a do tego bzyczało i gryzło. Po kilkunastu godzinach ście Ŝka przeprowadziła mnie na drug ą stron ę moczarów. Tam, na skraju tropikalnego lasu, spotkałem pierwszego w moim Ŝyciu Indianina. Takiego, który wci ąŜ Ŝyje po staremu - mieszka w szałasie, chodzi na bosaka i Ŝywi si ę tym, co upoluje w puszczy. My, biali, mówimy o takich, Ŝe dzicy. Tymczasem dla niego to ja byłem „dziki”.

* * *

Pierwszego wieczora było tak: - Słyszysz głos tukana, gringo? - zapytał Indianin. - Nie. A który to? - Ten co robi truk - truk... truk - truk... - Teraz słysz ę. - To jest śpiew na dobr ą pogod ę - wyja śnił. [przypis: Tukany - inaczej pieprzojady - to rodzina barwnych ptaków licz ąca 37 gatunków. Wyst ępuj ą w tropikalnych Sasach Ameryki Południowej i Środkowej, Gnie ŜdŜą si ę w dziuplach. Podobne do srok, z t ą ró Ŝnic ą, Ŝe maj ą ogromne dzioby w kształcie banana, niekiedy prawie tak du Ŝe, jak reszta ptaka, jednak bardzo lekkie ze wzgl ędu na g ąbczasty szkielet. Tukany s ą wyłapywane przez tubylców dla pi ęknych piór i kolorowych dziobów, [przyp. tłumacza]]

* * *

A nast ępnego dnia o wschodzie sło ńca było tak: - Słyszysz głos tukana, gringo? - Słysz ę. Znów robi truk - truk... truk - truk... Wró Ŝy dobr ą pogod ę - odpowiedziałem zadowolony, Ŝe co ś wiem. - Nic nie wiesz, gringo. On teraz robi truk - truk na deszcz. - Ale przecie Ŝ to jest takie samo truk - truk, jak tamto wczorajsze na pogod ę - zaprotestowałem. - Będzie lało. Mówi ę ci, truka na deszcz.

* * *

Indianin miał racj ę - godzin ę pó źniej byli śmy przemoczeni do suchej nitki. Tak samo cały nasz baga Ŝ i prowiant. Najgorsze, Ŝe wilgo ć wpełzła tak Ŝe do puszki, w której trzymałem proch do nabojów. - Nooo pi ęknie, KTO Ś nie docisn ął wieczka - popatrzyłem wymownie w jego stron ę - i teraz proch jest do kitu, a w takim deszczu nie wyschnie przez par ę dni. - Wyschnie, wyschnie, jeszcze dzisiaj, gringo. - Ciekawe gdzie? - Na sło ńcu. Nie słyszysz jak tukany śpiewaj ą truk - truk? Będzie sło ńce jak drut! Rozsypiemy proch na jakim ś ciepłym kamieniu i wyschnie. A w nocy pójdziemy polowa ć.

* * *

Indianin jak zwykle miał racj ę - poszli śmy. Polowali śmy. I ustrzelili śmy młod ą kapibar ę. A kiedy o świcie piekli śmy mi ęso, tukany nad naszymi głowami znowu robiły truk - truk. - Tym razem trukaj ą na deszcz czy na pogod ę? - spytałem kompletnie skołowany. - Dlaczego wy, gringos, nie potraficie si ę nauczy ć najprostszej rzeczy? Przecie Ŝ wystarczy obserwowa ć świat dookoła i człowiek od razu wie. - Sk ąd niby mam wiedzie ć, które truk - truk wró Ŝy sło ńce, a które deszcz, skoro wszystkie te truki s ą IDENTYCZNE!? - No wła śnie. - Co „no wła śnie”? - teraz dopiero byłem skołowany, tamto poprzednie skołowanie to był tylko lekki zam ęt w głowie. - No wi ęc mo Ŝe mi to wyja śnisz. Sk ąd mam wiedzie ć? - Popatrz w niebo - westchn ął wywracaj ąc oczami. - Patrz ę. - I co widzisz? - Sło ńce. - To znaczy, Ŝe b ędzie deszcz - znowu wywrócił. - Aaaa... jakby był deszcz, to by znaczyło, Ŝe si ę rozpogodzi? - chyba zaczynałem rozumie ć. - No wła śnie - odrzekł Indianin, a potem u śmiechn ął si ę, jak psychiatra na widok ci ęŜ kiego przypadku, któremu si ę odrobink ę poprawia. - Tukany robi ą truk - truk, kiedy idzie zmiana pogody - zako ńczył. - A jak nie ma by ć Ŝadnej zmiany, to co robi ą? Chyba mi nie powiesz, Ŝe w porze deszczowej przez trzy miesi ące w ogóle nie śpiewaj ą? - Śpiewaj ą ci ągle - odparł spokojnie. - To bardzo gadatliwe ptaki. - No i jak to robi ą, kiedy nie ma by ć Ŝadnej zmiany pogody? - Zwyczajnie: truk - truk, truk - truk. Przez te wielkie dzioby nie wychodzi im nic innego. MORAŁ: Obcowanie z Indianami jest jak gra w „Chi ńczyka” - nie wolno si ę irytowa ć. Trzeba zaakceptowa ć. Takimi, jacy s ą - z ich tajemnicz ą logik ą „dzikich ludzi”. Oni to samo robi ą wobec nas - akceptuj ą niezrozumiałe. (I u śmiechaj ą si ę wtedy jak psychiatrzy na widok ci ęŜ kich przypadków.) ------[przypis: Jestem Pa ństwu winien wyja śnienie: Na kartach tej ksi ąŜ ki pojawiaj ą si ę liczne dialogi z Indianami. Czasami nawet do ść skomplikowane. W jakim j ęzyku były prowadzone? Zwykle zabieram ze sob ą przewodnika, który włada hiszpa ńskim oraz kilkoma narzeczami okolicznych plemion. Wówczas rozmowy z Dzikimi prowadz ę z jego pomoc ą. Zdarza si ę, Ŝe sami Dzicy znaj ą, ju Ŝ kilka słów po hiszpa ńsku. Na przykład trzy: gringo, nó Ŝ i zabi ć. To bardzo dobry pocz ątek. Na tej bazie mo Ŝna zbudowa ć całkiem niezłe porozumienie. A potem albo obie strony szybko si ę ucz ą - bo chc ą jeszcze pogada ć - albo oni mówi ą do mnie: gringo, nó Ŝ, zabi ć, a ja ich nie słucham, tylko szybko biegn ę. Najcz ęś ciej jednak z mozołem przedzieramy si ę przez g ąszcze niezrozumienia za pomoc ą wyrazów twarzy, mowy ciała, rozmaitych gestów, a tak Ŝe demonstrowania o co nam chodzi na przykładach. Krótkie rozmowy prowadzone w ten sposób trwaj ą niekiedy tygodniami, a potem w ksi ąŜ ce zostaje z tego zaledwie pół strony. Dla Pa ństwa wygody stosuj ę uproszczenie polegaj ące na pomini ęciu osoby india ńskiego tłumacza, oraz tych wszystkich gestów i min. Prosz ę mi wierzy ć - tak jest lepiej. (Kto nie wierzy, niech spróbuje powiedzie ć: Bardzo smaczna ta zupa z małpy, dzi ękuj ę uŜywaj ąc w tym celu wył ącznie słów: gringo, nó Ŝ i zabi ć.)]

GRINGO I KANIBALE

- Ładna Opowie ść , gringo - zrecenzował mnie Indianin. - Chocia Ŝ sporo nie rozumiałem, to i tak mi si ę podobało. Potem sypn ął sobie do ust spor ą gar ść pieczonych mrówek i zacz ął nieprzyjemnie chrupa ć. - Ko ńczysz morałem. Zupełnie jak nasz Czarownik - podsumował drugi. On z kolei pogryzał „czerwone łby” pojedynczo, ze specyficznym chrz ęstem, który wydawały chitynowe pancerze. Najpierw jadł główk ę, potem Ŝuł nó Ŝki, a na koniec kładł mi ędzy z ęby odwłok i mia ŜdŜył go z upodobaniem. Obrzydlistwo. - Gringo - spytał po dłu Ŝszej chwili - a byłe ś ju Ŝ kiedy ś u takich jak my? - To znaczy u jakich? U Dzikich? - My nie jeste śmy Dzicy! - obruszył si ę, chrupi ąc kolejn ą mrówk ę. - Ró Ŝnicie si ę od nich tylko tym, Ŝe mieszkacie troch ę bli Ŝej świata i trafiło do was kilka plastikowych misek. - I spodenki! - Przecie Ŝ nie zawsze je nosisz. - Ale nosz ę! A Dzicy nie zakładaj ą nigdy. - Twoja siostra jest Dzika, twoi bratankowie s ą Dzicy, a twój szwagier jest wodzem Dzikich. - Ale ja MAM spodenki, a oni stale nosz ą pinga na wierzchu. - Czy poza tym szczegółem s ą mi ędzy wami jeszcze jakie ś ró Ŝnice? - Nie ma. Dzicy to nasi bracia. - To czemu Ŝyj ą osobno? - Tak zdecydowali Najstarsi. Poniewa Ŝ Indianin znów zacz ął niebezpiecznie podnosi ć głos i ze zło ści ą błyska ć oczami, przerwałem odpytywanie i sam zaj ąłem si ę konsumpcj ą. Dobre, niedobre - nieistotne, przecie Ŝ nie mieli śmy nic innego. Dla zabicia nieprzyjemnego smaku, zagryzałem moje mrówki dzik ą papryk ą. Ma wielko ść ziarenka grochu i jest w ściekle ostra. Indianie dodaj ą jej do wszystkiego, Ŝeby zabi ć głód. Podobno zabija tak Ŝe paso Ŝyty przewodu pokarmowego. (Oceniaj ąc po smaku, my ślę, Ŝe w odpowiedniej dawce jest w stanie zabi ć wszystko.) Kiedy uznałem, Ŝe Indianin si ę uspokoił, wznowiłem zarzucony temat: - A czemu Dzicy nie chc ą nas wpu ści ć na swoje ziemie i wci ąŜ wbijaj ą nam na ście Ŝkach skrzy Ŝowane dzidy? - To przez ciebie. Ja mog ę tam i ść kiedy zechc ę. - W spodenkach? - W spodenkach nie. - A jak zdejmiesz? - Jak zdejm ę to mog ę, bo wtedy jestem Dzikim. Ale tylko wtedy! Zapami ętaj sobie, gringo, tylko wtedy! - A je śli ja bym zdj ął moje spodenki, to mnie wpuszcz ą? - Ty nie jeste ś Dziki. - Nie b ądź tego taki pewien... W tym momencie ugryzłem si ę w j ęzyk. Nie chciałem Ŝeby si ę dowiedzieli. Znali śmy si ę zbyt krótko. Wprawdzie ju Ŝ mnie zaakceptowali, pozwolili mieszka ć w swojej wiosce, zabierali na polowania, ale szaman nadal podchodził do mnie z rezerwą. Nie wiedziałem, jak mogliby zareagowa ć na wiadomo ść , Ŝe jednak... - Jadłe ś ludzi, gringo, prawda? - Indianin nie pierwszy raz czytał mi w my ślach. (Oni wszyscy to potrafi ą. Nazywajcie to intuicj ą, ja i tak wiem - wiem na pewno! - Ŝe to co ś du Ŝo wi ększego od intuicji. Specyficzna forma otwarcia umysłu na to wszystko, na co umysł białego człowieka zamkn ął si ę przed wiekami, przera Ŝony widokiem płonących stosów Inkwizycji.) - Raz jeden, jadłem człowieka. - Kto ś ci w to wierzy, gringo? - Nie. Zreszt ą... nie bardzo si ę tym chwal ę, bo i nie ma czym, a kiedy ju Ŝ komu ś powiem, to tylko parskaj ą na mnie, Ŝe bujda. - A ja ci wierz ę - rzucił troch ę od niechcenia, jakby śmy konwersowali o ogryzaniu kolby kukurydzy. - Opowiedz, jak smakuje człowiek - wtr ącił ten drugi. Nawet głos mu nie drgn ął. Jakby pytał nie o ludzkie mi ęso, ale o jako ść świ ątecznego pasztetu cioci. - Smakował jak zupa z bananów z dodatkiem popiołu. - He? - Najpierw bardzo dokładnie spalili ciało, a potem popioły dodali do zupy. - Czemu tak? - To jedno z plemion w ędrownych. W ten sposób zabieraj ą swoich zmarłych dok ądkolwiek id ą. - A czemu tobie dali tej zupy? - Bo to był my śliwy, tak jak wy, i przed śmierci ą za Ŝyczył sobie, Ŝebym go zabrał do mojej krainy. Chciał zobaczy ć zwierz ęta, o których mu opowiadałem. Ostatniej pro śbie zmarłego si ę nie odmawia. - W ten sposób zostałe ś jednym z nich, gringo. Poł ączyłe ś si ę z dusz ą tego plemienia. Dok ądkolwiek poszli jeste ś z nimi, a oni z tob ą. Nasz Czarownik to czuje, dlatego si ę ciebie troch ę boi. Po tych słowach zapadła cisza. śaden z nas nie miał nic wi ęcej do powiedzenia. Było całkiem ciemno - czarna tropikalna noc - ksi ęŜ yc jako ś nie wschodził, a z ogniska pozostał tylko Ŝar i samotny fioletowy płomyk pełgaj ący sennie. W milczeniu jedli śmy mrówki. Nagle, po śród tej ciszy, w fioletowej po świacie dogasaj ącego ognia, pojawiła si ę posta ć szamana. Nie wiadomo sk ąd, bezszelestnie. Podszedł nas niezauwa Ŝony nawet przez moich towarzyszy; podobno najlepszych tropicieli. Przestraszyłem si ę śmiertelnie. Skurczyłem w sobie. Takie sceny nie wróŜą nic dobrego. To w ko ńcu nadal dzicy ludzie, nawet je Ŝeli czasami wkładaj ą spodenki. Groźna, obca kultura, której nie poznałem na tyle, by si ę tu czu ć bezpiecznie. - Opowiedz nam o tamtych Dzikich - głos szamana był zupełnie spokojny, a nawet łagodny. Najmniejszego cienia gro źby, raczej co ś na kształt przeprosin za to nagłe naj ście. - Opowiedz o wszystkich, których spotkałe ś, zanim trafiłe ś do nas - zach ęcił, kucaj ąc przy ogniu. - To byłaby bardzo długa Opowie ść . - Nie szkodzi. Na deszcz si ę nie zanosi, a dopóki nie przyb ędzie wody w rzece, i tak nie masz st ąd jak odpłyn ąć . Opowiadaj wi ęc. Có Ŝ było robi ć - Indianom si ę nie odmawia, w ka Ŝdym razie nie Dzikim. Kiedy kto ś ma twarz wymalowan ą na czerwono, piórko w nosie i naszyjnik z z ębów jaguara, a w dodatku pojawia si ę nagle nie wiadomo sk ąd, o jakie ś trzy dni ostrego marszu od wioski, kiedy kto ś taki ci ę o co ś prosi, odmawia ć byłoby nieroztropnie. Postanowiłem wi ęc, bez dalszego oci ągania si ę, zacz ąć moj ą Opowie ść . Ale nie zd ąŜ yłem... W chwili, gdy otwierałem usta, wypadła mi przez nie niedojedzona mrówka, któr ą wcze śniej, ze strachu, zapomniałem przełkn ąć . - Znowu jecie to świ ństwo?! - oburzył si ę szaman. - Mówiłem wam tyle razy, Ŝe od jedzenia „czerwonych łbów” wi ędnie pinga. Obaj Indianie zarechotali śmiechem. - Nam jako ś nie wi ędnie. Przeciwnie, jeszcze bardziej nam si ę chce. - Bo za długo jeste ście na polowaniu. Po tych słowach Czarownik podło Ŝył do ognia, Indianie umo ści - li si ę wygodnie w swoich hamakach, a ja, ju Ŝ bez przeszkód, zacz ąłem moj ą Opowie ść . A potem, przez kolejne wieczory, opowiadałem im jeszcze wiele ró Ŝnych historii, zawsze zaczynaj ąc tak samo: - Posłuchajcie... CZ ĘŚĆ 1 WYPRAWY DO DZIKICH PLEMION

Podobno nie ma ju Ŝ nad Amazonk ą plemion, które nigdy nie zaznały kontaktu ze światem zewn ętrznym. Nie ma Indian tak odizolowanych,, Ŝe jeszcze nigdy nie widzieli Białych. Ale to wcale nie znaczy, Ŝe człowiek cywilizowany bezpowrotnie utracił szans ę na spotkanie ludzi Ŝyj ących w sta - nie pierwotnym. S ą przecie Ŝ odległe połacie d Ŝungli do dzi ś nie tkni ęte przez cywilizacj ę. Nigdy wcze śniej nie eksplorowane, albo eksplorowane tak dawno temu, Ŝe wszyscy świadkowie tamtych czasów pomarli, a zdarzenia ź nimi zwi ązane zarosły g ąszczem legend i zapomnienia. Takie miejsca wci ąŜ stanowi ą schronienie Dzikich.

DZICY

Wieczorami zasiadaj ą w kucki przy wspólnych ogniskach; w szałasach pełnych dymu, który ma odstrasza ć moskity. Niskie, kr ępe postacie o miedzianobr ązowym kolorze skóry. Czasami wymalowane czerwon ą ma ści ą z roztartych nasion onoto - jej zapach chroni skór ę przed insektami. Nagie, albo prawie nagie ciała - niewielka przepaska biodrowa raczej podkre śla, ni Ŝ zasłania. Zreszt ą ludzie tutaj s ą dumni z tego jak wyposa Ŝyła ich natura, i obnosz ą to publicznie. Wszyscy - kobiety, m ęŜ czy źni , dzieci - maj ą poprzekłuwane nosy i uszy, czasami tak Ŝe wargi i policzki; przetkni ęte przez nie piórka, kolorowe ciernie, rybie o ści, kły dzikich zwierz ąt - to india ńska bi Ŝuteria. Siedz ą tak skupieni wokół ognia godzin ę, mo Ŝe dwie - tu nikt nie mierzy czasu - czekaj ą chwili, gdy moskity odlec ą spa ć i b ędzie si ę mo Ŝna bezpiecznie rozej ść do hamaków. Te wieczorne godziny to pora Opowie ści. Niektóre z nich dotycz ą czasów bardzo odległych. Takich, których nie pami ętaj ą nawet najstarsi mieszka ńcy wioski. Takich, których nie pami ętał nikt z Ŝyj ących ju Ŝ wtedy, gdy dzisiejsi Najstarsi byli jeszcze Najmłodszymi. W tych Opowie ściach pojawiaj ą si ę niekiedy tajemnicze osoby o oczach w kolorze nieba i skórze tak bladej, jak brzuch oskubanego z piór ptaka garsa. O skórze bladej niemo Ŝliwie. Niewyobra Ŝalnie. A w dodatku poro śni ętej włosami... Oczywi ście nikt w te Opowie ści nie wierzy. Najstarszym musiało si ę co ś pomiesza ć. A nawet, je Ŝeli nie im, to na pewno pomieszało si ę wcze śniej tym, od których oni usłyszeli te wszystkie bujdy. I teraz bezmy ślnie powtarzaj ą. Owłosione r ęce i nogi, zarost na twarzy - to jeszcze mo Ŝna zrozumie ć - po prostu Najstarsi myl ą małp ę z człowiekiem. Ale biała skóra? Eee tam. Nikt im nie wierzy. Ale czy Wy uwierzyliby ście, gdybym Warn powiedział, Ŝe Ŝyj ą na ziemi ludzie o niebieskim odcieniu skóry? A przecieŜ s ą tacy! Rzadka skaza genetyczna powoduje, Ŝe zamiast normalnego pigmentu, ich skóra produkuje ten sam barwnik, który zawieraj ą niebieskie oczy. Barwnik jak najbardziej naturalny i ludzki, tyle Ŝe powstaje w niewła ściwym miejscu. Niewiarygodne i niewyobra Ŝalne, prawda? Tak, wi ęc Najstarszym nikt nie wierzy. I czasami ta niewiara ci ągnie si ę przez długie lata, trwa wiele pokole ń. W tym czasie Najmłodsi dorastaj ą do pozycji Wojowników, Wojownicy zasilaj ą Starszyzn ę, a Najstarsi co noc snuj ą plemienne Opowie ści: ...O białych ludziach, którzy dawno, dawno temu płyn ęli rzek ą w pobli Ŝu naszej wioski. A my śmy ich obserwowali ukryci w nadbrze Ŝnym g ąszczu. Trzymali śmy dmuchawki gotowe do strzału. 'Wycelowane w białe szyje. Oni nas nie widzieli, ale my śmy si ę im przypatrzyli bardzo dokładnie - mieli biał ą skór ę, a do tego włosy na r ękach, nogach i policzkach. Niektórzy tak Ŝe na piersiach 1. Nie tak g ęste jak u małpy, ale jednak włosy. Na pewno! I nie były to włosy w kolorze normalnych włosów - tylko br ązowe. A u jednego Ŝółte. I to wła śnie ten z Ŝółt ą czupryn ą miał oczy w kolorze nieba... Najstarsi opowiadaj ą długo i ze szczegółami. Na podchwytliwe pytania odpowiadaj ą zawsze tak samo - zgodnie - nigdy si ę nie myl ą, nie pl ącz ą. Mimo to nikt im nie daje wiary. Nikt! Ju Ŝ nawet oni sami zaczynaj ą w ątpi ć we własne Opowie ści. Do czasu! Do czasu, gdy moje czółno po raz pierwszy zaszura o piaszczysty brzeg rzeki po środku ich wioski...

PIERWSZY KONTAKT

Kilkakrotnie udało mi si ę dotrze ć do wiosek, gdzie wprawdzie wszyscy słyszeli ju Ŝ o istnieniu białych ludzi, ale nikt ich jeszcze nie widział. Pierwszy kontakt z Dzikimi jest zawsze bardzo uci ąŜ liwy. Trzeba si ę uzbroi ć w mas ę cierpliwo ści. I poczucia humoru. Biały w india ńskiej wiosce to co ś jak l ądowanie UFO albo kino objazdowe. Przez pierwsze dni jest o środkiem natarczywego zainteresowania i nie zazna ni chwili prywatno ści. Nawet kiedy mu tej prywatno ści bardzo potrzeba, bo na przykład idzie „na stron ę”. Po kilkunastu latach w d Ŝungli wci ąŜ nie mog ę si ę przyzwyczai ć, Ŝe stadko dzieci idzie za mn ą w krzaki i kuca sobie dookoła, gdy ja kucam. Patrzą uwa Ŝnie co robi ę, a ja przecie Ŝ nie robi ę nic nadzwyczajnego. Przeciwnie, robi ę to, co wszyscy w krzakach na całym świecie. I chciałbym wtedy by ć sam. Sam! - A sio! Poszły si ę gapi ć na kogo ś innego! - niestety, takie wołanie nie pomaga. Dzieciaki śledz ą uwa Ŝnie ka Ŝdy mój ruch. Ale przede wszystkim podziwiaj ą biel skóry. Bo skóra nigdzie nie jest tak biała, jak tam, gdzie te dzieci patrz ą. Po to przyszły. Tak jak w innych szeroko ściach geograficznych przychodz ą do cyrku popatrze ć na bab ę z w ąsem. Ja tu pisz ę „dzieci'', a tymczasem to s ą chłopcy i DZIEWCZYNKI. Niektóre kucn ęły za mn ą, ale inne kucaj ą od frontu i bynajmniej nie patrz ą mi w oczy. Rozgl ądaj ą si ę po całym ciele. Wnikliwie. Wprawdzie dla nich goły facet to Ŝadna sensacja, raczej sprawa naturalna, codzienno ść , ale mnie bardzo trudno si ę przestawi ć. A jeszcze trudniej rozlu źni ć... Ale w ko ńcu natura robi swoje, a wstyd daje za wygran ą. I wtedy dzieciaki zaczynaj ą si ę gło śno śmia ć albo wiwatowa ć! To s ą te chwile, kiedy twarz białego człowieka rozkwita jak piwonia. Biały staje si ę na kilka chwil czerwonoskóry.

* * *

Pierwszy kontakt z dorosłymi wcale nie jest lepszy: Najpierw m ęŜ czy źni organizuj ą zbiegowisko, a zaraz potem, bez Ŝenady, zaczynaj ą gruntown ą rewizj ę mojego baga Ŝu. Ka Ŝdy najzwyklejszy przedmiot jest tu całkowicie nowy. Zostaje wi ęc obejrzany, obmacany oraz wypróbowany (przez wszystkich po kolei). Przy- mierza si ę cz ęś ci garderoby, rozkr ęca latark ę, w ącha, a niekiedy smakuje past ę do z ębów, krem na komary, lekarstwa... Indianie s ą ciekawi. A Ŝycie w d Ŝungli, w kulturze zbieracko - łowieckiej, nauczyło ich poznawania świata poprzez dotyk i smak. I nauczyło ich dzieli ć si ę wszystkim, co trafia do wioski. Dlatego moje rzeczy w pewnym sensie przestaj ą by ć moje. Indianie wprawdzie sami ich nie zabior ą, ale oczekuj ą, Ŝe zostan ą obdarowani. Tak tu jest na co dzie ń: gdy my śliwi wracaj ą z polowania, najpierw pokazuj ą swoje łupy, pozwalaj ą je ogl ąda ć, podziwia ć, dotyka ć, ocenia ć, a potem rozdzielaj ą mi ędzy pozostałych członków społeczno ści. Biały człowiek, który tego nie wie i nie zachowa się zgodnie z india ńskimi zasadami, obrazi gospodarzy. Dlatego zawsze wo Ŝę ze sob ą sporo rzeczy przeznaczonych do rozdania: groty do harpunów i strzał, no Ŝe, maczety, sól, haczyki do łowienia ryb. Nie musz ę rozda ć wszystkiego, co jest mi niezb ędne, ale powinienem rozda ć sporo, Ŝeby w ko ńcu m ęŜ czy źni odeszli usatysfakcjonowani i pozostawili reszt ę mojego baga Ŝu w spokoju.

* * *

Po m ęŜ czyznach przychodz ą kobiety. Tego nie lubi ę najbardziej. Indianki, szczególnie stare, s ą bardzo dociekliwe... i nic ich nie zawstydza. Szczególnie interesuje je zarost. (Indianie czystej krwi nie maj ą zarostu - skóra twarzy, szyi, klatki piersiowej, r ąk i nóg jest gładka i zazwyczaj sucha.) Podchodz ą wi ęc do mnie zaciekawione i zaczynaj ą skuba ć za włoski na nogach. Skubi ą tym bardziej, im bardziej mnie to irytuje. Wyrywaj ą po jednym, a potem ogl ądaj ą uwa Ŝnie. Nowy kolor, nowy fason, no i jakie niezwykłe miejsce, gdzie te włoski wyrosły. Obserwuj ą, dotykaj ą, podgl ądaj ą. Najch ętniej w k ąpieli. A najgorsze, Ŝe KOMENTUJ Ą! Pół biedy, kiedy to robi ą słowami w niezrozumiałym narzeczu i człowiek nie wie o co im chodzi. Gorzej, kiedy zaczynaj ą przy tym chichota ć i wytyka ć palcami ró Ŝne cz ęś ci mojego ciała. Nadal nie wiem, o co chodzi, ale sobie wyobra Ŝam.

* * *

Pami ętam, jak pewnego razu tak bardzo pragn ąłem unikn ąć świdruj ących kobiecych spojrze ń, Ŝe wstałem grubo przed świtem, wykradłem si ę z szałasu i chyłkiem poszedłem nad brzeg rzeki, by cho ć raz w spokoju i bez świadków umy ć całe ciało. Zrzuciłem ubranie, wskoczyłem do rzeki, a potem stan ąłem po kolana w wodzie i solidnie namydliłem skór ę. To dobry sposób na paso Ŝyty - mydli si ę człowiek cały, a potem stoi i czeka a Ŝ piana wy Ŝre wszystko, co trzeba. Patrzyłem na przeciwległy brzeg i myłem zęby. A piana Ŝarła. Dookoła panowała doskonała cisza. A piana Ŝarła. Nadchodził świt. A piana Ŝarła. I Ŝarła. Wreszcie zdecydowałem, Ŝe ju Ŝ wystarczy. Opłukałem si ę, odwróciłem w stron ę mojego brzegu i stan ąłem, jak wryty: Na kamieniach naprzeciwko siedziało kilkana ście india ńskich kobiet wpatrzonych we mnie jak w obraz pt, „Adam w raju”. Niestety, nigdzie w pobli Ŝu nie było figowych listków. Za to moja twarz - na któr ą Ŝadna z obecnych chwilowo nie patrzyła, bo były skupione na czym ś innym - kwitła jak piwonia.

MORAŁ:

Je Ŝeli Dzicy zechc ą dokładnie obejrze ć ciebie i cały twój baga Ŝ, to obejrz ą. Bez wzgl ędu na twoje wysiłki, by było inaczej. Mo Ŝesz si ę oczywi ście opiera ć, ale wówczas wszystko tylko trwa dłu Ŝej. Dzicy s ą nadzwyczaj wytrwali i zawsze dopinaj ą swego. Pierwszy kontakt trzeba po prostu przej ść , tak jak si ę przechodzi ró Ŝyczk ę. I s ą na to tylko dwa sposoby: albo jedna wielka piwonia, albo spory bukiet mniejszych - całkiem bez piwonii si ę nie uda.

PLEMI Ę WAI WAI

Pi ęć dziesi ąt lat temu pogranicze Gujany Brytyjskiej i Brazylii roiło si ę od tubylców z plemienia Wai Wai. Do naszych czasów Indianie ci w wi ększo ści wymarli albo zostali | wybici przez garimpeiros*[przypis: Garimpeiros - nielegalni poszukiwacze złota i szmaragdów. Operuj ą w najdzikszych zak ątkach Brazylii i na pograniczu krajów o ściennych. Okrutnicy i zbrodniarze. Cz ęsto uciekinierzy z wi ęzie ń, jedyny znany im sposób zaspokajania pop ędu seksualnego, to gwałt. ^Jedyny sposób na kłopoty z drugim człowiekiem, to zabi ć, [przyp. tłumacza]] . Pozostała garstka stopniowo porzuca dzikie Ŝycie w d Ŝungli. Młodzi przenosz ą si ę na łono cywilizacji, a tam prawie natychmiast tracą plemienn ą to Ŝsamo ść i ton ą w morzu bezimiennej biedoty. Dzikich Wai Wai przetrwało niewiele ponad dwustu. Dzikich, czyli takich, którzy wci ąŜ jeszcze Ŝyj ą w kulturze pierwotnej: groty do swoich strzał wyrabiaj ą z połupanych kamieni; ci ęciwy łuków z trzewi i ści ęgien tapira; drewniane ostrza dzid utwardzaj ą w ognisku; jadaj ą wył ącznie to co da im tropikalny Las; i unikaj ą kontaktu ze światem zewn ętrznym. Tylko ich stroje coraz cz ęś ciej, pochodz ą z importu. Ostatni dzicy Wai Wai wiedz ą sporo o naszej cywilizacji. Słyszeli Opowie ści Najstarszych, troch ę widzieli na własne oczy. Znaj ą nawet pieni ądze. Tyle Ŝe w ich świecie s ą one całkowicie nieprzydatne. Do najbli Ŝszego sklepu musieliby najpierw płyn ąć czółnem, a nast ępnie i ść piechot ą, w sumie kilkana ście dni. W jedn ą stron ę! Co ja mówi ę „sklepu” - to nawet nie jest porz ądny stragan - ot, drewniana szopka wielko ści szafy, ustawiona na pograniczu dwóch światów - dŜungli i cywilizacji. Cywilizacja dostarcza tam, od czasu do czasu, niewielki asortyment plastikowej tandety Made in China, a Indianie przynosz ą suszone mi ęso upolowanych zwierz ąt oraz w ędzone ryby. Handel jest wymienny. Papierowe pieni ądze przyjmowane s ą jedynie w drodze absolutnego wyj ątku.

POCZ ĄTEK WYPRAWY

Przed wyruszeniem na wypraw ę wiedziałem tyle: Gdzie ś w d Ŝungli na południu Gujany le Ŝy ostatnia wioska plemienia Wai Wai. Wszystkie pozostałe dawno podbito albo ucywilizowano. Ta ostatnia ocalała, bo le Ŝy bardzo daleko w gł ębi lasu. G ęstego, ciemnego i gro źnego - takiego, który zabija intruzów. Od czasu do czasu, bardzo rzadko, pojedynczy my śliwi lub drwale natykaj ą si ę w dŜungli na ślady Indian. Ale Indianin zostawia ślady tylko wtedy, gdy sobie tego Ŝyczy. Je śli nie chce by ć odnaleziony, mo Ŝesz przej ść o krok od niego i go nie spostrze Ŝesz. Z kolei on mo Ŝe ci ę obserwowa ć, z bardzo bliska, całymi dniami. B ędzie ci ę śledził, pilnował, zwodził i umiej ętnie odci ągał od swojej wioski, a ty si ę ani razu nie zorientujesz, Ŝe jest tu Ŝ obok.

* * *

Odnale źć t ę ostatni ą wiosk ę nie było łatwo. Teren do zbadania ogromny i praktycznie niezamieszkany, a poza tym nie mieli śmy pewno ści, czy ona jeszcze w ogóle istnieje. Podstawowym źródłem informacji, a wła ściwie plotek na ten temat, było wojsko. Konkretnie jeden kapral i kilku szeregowców, którzy stanowili obsad ę posterunku nazwanego hucznie: BAZA GUJA ŃSKICH SIŁ OCHRONY POGRANICZA w LETHEM. W zamy śle twórców chodziło pewnie o wzbudzenie szacunku, jednak w kontek ście tego, co si ę na ów posterunek składało, bu ńczuczna nazwa wywołuje śmiech. Był to zielono - biały barak z pustaków plus wygódka z blachy falistej. Wszystko usytuowane na ko ńcu polnej drogi o długo ści... uwaga, uwaga... pi ęciuset kilometrów. A po co komu taka długa droga polna? Potrzebna! I to bardzo, bo jest to JEDYNA droga, która ł ączy karaibskie wybrze Ŝe Gujany z reszt ą kraju. Wi ększo ść tej reszty to d Ŝungla, a w d Ŝungli rosn ą cenne gatunki drewna, które wwozi si ę do portów wła śnie t ą poln ą drog ą. Za d Ŝungl ą rozci ąga si ę sawanna, gdzie ro śnie sobie wołowina, któr ą te Ŝ wywozi si ę t ą poln ą drog ą. [przypis: Autorowi chodzi o sawann ę Rupunui. Nawiasem* mówi ąc, fantastyczne miejsce na rezerwat dzikiej przyrody - na powierzchni równej Portugalii mieszka zaledwie 500 osób. [przyp. tłumacza] * Trzeba by tylko gdzie ś poza ten nawias przegna ć krowy, których na Rupunui jest pól miliona.[przyp. Autora]] Z kolei za sawann ą jest nast ępna d Ŝungla, ale stamt ąd ju Ŝ nic si ę nie wywozi, bo droga ko ńczy si ę du Ŝo wcze śniej. (Pod drzwiami blaszanej wygódki w Lethem.) Wró ćmy jednak do pocz ątku: Pocz ątkiem najdłu Ŝszej polnej drogi świata s ą portowe ulice Georgetown. Tam jest ona jeszcze brukowana. Kr ęci si ę wokół doków, wchodzi na kilka wysuni ętych w Morze Karaibskie betonowych nabrze Ŝy, a w pewnym miejscu rozdwaja, i próbuje dotrze ć za granic ę - na zachód do Wenezueli i na wschód do Surinamu. Obie próby ko ńcz ą si ę sm ętnymi urwiskami na brzegu rzek granicznych - z braku pieni ędzy na mosty. Poniewa Ŝ to wstyd by ć jedyn ą drog ą w swoim kraju i prowadzi ć donik ąd, droga decyduje si ę uderzy ć na południe z nadziej ą dotarcia do Brazylii i poł ączenia z pewn ą całkiem przyzwoit ą dwupasmówk ą. To by było co ś - tamt ędy mo Ŝna dojecha ć do Manaus al- bo do Caracas a dalej to ju Ŝ na cały kontynent. Niestety, asfaltu starczyło na zrealizowanie zaledwie 50 kilometrów tych marze ń. Niektórzy nie Ŝyczliwi cudzoziemcy twierdz ą, Ŝe i to nieprawda, poniewa Ŝ dziury zajmuj ą du Ŝo wi ęcej powierzchni ni Ŝ asfalt. Tak czy siak, wkrótce po opuszczeniu stolicy droga (nie osłoni ęta ju Ŝ niczym twardym i płaskim) staje si ę pełn ą g ębą polna. Biegnie w miar ę prosto na południe. Najpierw przez błotnist ą dŜungl ę, a potem przez kamienist ą sawann ę, a Ŝ do wspomnianego posterunku - w sumie około 500 kilometrów [przypis: Albo inaczej: 27 godzin terenow ą ci ęŜ arówk ą, bez przerw na sen. A na siusiu tylko wtedy, gdy zachce si ę kierowcy]. Dalej na południe ci ągnie się ju Ŝ tylko niewyra źny szlak wydeptany krowimi kopytami, który zahacza o kilka hacjend, a potem do ść szybko znika po- śród traw Rupunui. Za t ą sawann ą rozci ąga si ę Amazonia - dawne królestwo Wai Waiów.

DALEJ NI ś „CAMEL TROPHY”

Ze sprzecznych relacji wynikało, Ŝe daleko w d Ŝungli przetrwała jednak jaka ś du Ŝa osada. Od czasu do czasu przybywali z tamtych stron india ńscy tragarze obładowani wędzonymi rybami i mi ęsem. Wymieniali je - towar za towar - w samotnym drewnianym sklepiku poło Ŝonym o kilka mil od BAZY GUJANSKICH... Wymieniali głównie na sól i bawełniane ubrania. Potem szybko wracali do siebie. Pozostało na nich czeka ć, a nast ępnie zabra ć si ę z nimi do ich wioski. Czeka ć? Ale jak długo? Jak cz ęsto ci Indianie wychodz ą z lasu? Tego nie wiedział nikt w całym Lethem. „Nikt” to mo Ŝe troch ę myl ące słowo. Formalnie rzecz ujmuj ąc, wiedzieli wszyscy. Tyle Ŝe ka Ŝdy wiedział co innego. Gorzej! - ta sama osoba rano wiedziała co innego ni Ŝ po południu. I zawsze była stuprocentowo pewna, Ŝe wie co mówi, i Ŝe jest jedyn ą osob ą w Lethem, która ma rzetelne informacje. [Przypis: Wyjątek stanowiło wojsko - kapral zawsze mówił to samo. A potem pytał szeregowców, czy to prawda, na co oni zgodnym chórem odpowiadali: Tajes!]

* * *

A czym wła ściwie jest wspomniane tu Lethem? Miasteczkiem? Z cał ą pewno ści ą nie, bo nie ma ulic. Wiosk ą? Te Ŝ nie, poniewa Ŝ nie ma dróg wzdłu Ŝ których rozło Ŝone s ą gospodarstwa. Powiedziałbym, Ŝe jest to co ś nowego, na co nie wymy ślono jeszcze nazwy. W Lethem na przestrzeni, któr ą zwykle zajmuje milionowa metropolia, mieszka tylu ludzi, ilu jest w stanie pomie ści ć jeden wagon metra. Domostwa rozsypane s ą po okolicy bez ładu i składu - jakby si ę komu ś rozsypały klocki, które niósł w worku na plecach. Brak jakiegokolwiek porz ądku urbanistycznego jest tak wielki, Ŝe ten chaos, który był na pocz ątku wszech świata, rumieni si ę ze wstydu. Zdarza si ę, Ŝe kilka chałup stoi wzdłu Ŝ czego ś, co mogłoby by ć ulic ą, gdyby tylko jej ko ńce podł ączy ć do innych ulic. Tymczasem one zawisaj ą w pró Ŝni i gin ą po śród traw, a ka Ŝda chałupa ma wyprowadzon ą z tyłu własn ą drog ę. To, Ŝe postawiono je w równym szeregu, wydaje si ę by ć działaniem przypadku. Tak jakby nikt z mieszka ńców nie zauwa Ŝał linii prostych. Drogi w Lethem biegn ą, jak chc ą. Najcz ęś ciej znik ąd donik ąd. A ich układ zmienia si ę bezustannie. Szczególnie w porze deszczowej, gdy sawanna Rupunui przez wiele tygodni le Ŝy kilkana ście centymetrów pod wod ą. Siek ące deszcze, a potem strumienie i bajora, zacieraj ą wszystkie wcze śniejsze szlaki komunikacyjne. Kiedy woda wysycha, Lethem zaczyna wytycza ć swoje zupełnie nowe ście Ŝki. Wracasz tam po pół roku i nigdzie nie mo Ŝesz trafi ć. Tak jakby wszyscy przeprowadzili si ę w nowe miejsca. My ślicie, Ŝe przynajmniej układ domów pozostał ten sam? Nieprawda. Mieszka ńcy Lethem kochaj ą si ę przenosi ć. Poniewa Ŝ wi ększo ść chałup zbudowano z desek, rozbiera si ę je bardzo łatwo - z uŜyciem młotka i łapki - potem przewozi fur ą, a nast ępnie odtwarza ten sam domek w nowym miejscu. Powodem mo Ŝe by ć drobna sprzeczka z s ąsiadami lub przepełniona wygódka. Najcz ęś ciej jednak jest nim: brak jakiegokolwiek powodu do dalszego pozostawania w tym samym miejscu. [Przypis: 1 Ludzie z wielkich metropolii radz ą sobie z rym problemem zasiadaj ąc przed telewizorami i przenosz ąc si ę z kanału na kanał.] Kto twierdzi, Ŝe najbardziej mobilnym społecze ństwem s ą Amerykanie, nie był w Lethem. No ale nie ma w tym nic dziwnego, bo w Lethem nie był prawie nikt. Jedyny moment w całej historii, gdy świat usłyszał o jego istnieniu, to rajd „Camel Trophy”. Specjalnie podrasowane landrowery wypakowane luksusowym sprz ętem i najlepszymi ekipami z kilkunastu krajów^ na oczach ekip telewizyjnych z ogromnym trudem przedarły si ę z Lethem do Georgetown, pokonując najdłu Ŝsz ą poln ą drog ę świata. Czyli tras ę, którą ka Ŝdego tygodnia przeje ŜdŜa kilka ci ęŜ arówek wyładowanych brazylijsk ą kontrabandą. Na południe od Lethem - a wi ęc tam, gdzie zaczynaj ą si ę prawdziwe bezdro Ŝa - „Camel Trophy” nie pojechał. (Prawdopodobnie dlatego, Ŝe drog ę tarasowała blaszana wygódka.)

* * *

Po dwóch tygodniach beznadziejnego oczekiwania, w drewnianym sklepiku pojawił si ę samotny Indianin. ------

Po godzinie niemrawej rozmowy udało mi si ę z niego wyci ągn ąć , Ŝe ma na imi ę Kufa. [Przypis: Kilkana ście dni potem okazało si ę, Ŝe Indianin nie powiedział wówczas całej prawdy - jego imi ę brzmiało bowiem EKUFA, z „E” na pocz ątku. Do dzisiaj nie wiem, czemu postanowił wydziela ć mi t ę informacj ę po kawałku. Jednego jestem pewien - zrobił co z PREMEDYTACJ Ą.] ------Po kilku kolejnych dniach po świ ęconych na namowy, perswazje i negocjacje udało mi si ę zawrze ć z nim umow ę: w zamian za dwa worki soli i czerwon ą sukienk ę dla Ŝony zgodził si ę zaprowadzi ć nas do ostatniej wioski swego plemienia. Potem Indianin namy ślał si ę jeszcze... ------...całe dwa dni... ------...ale w ko ńcu ruszyli śmy w drog ę.

PRZEZ SAWANN Ę I D śUNGL Ę

Najpierw musieli śmy przeby ć sawann ę Rupunui. Wypełniały j ą zapieraj ące dech w piersi pejza Ŝe. Gdyby im zrobi ć zdj ęcie lub namalowa ć portret, mo Ŝna by startowa ć w kon- kursie na najwi ększy kicz świata: Płaskie bezludne przestrzenie. Pełne kurzu i kamieni. Miejscami podmokłe. Tu i ówdzie poprzecinane korytami rzek okresowych. Nad tymi rzekami lasy galeriowe. Wsz ędzie indziej trawa, trawa, trawa, kopiec termitów, trawa, trawa, samotna akacja lub kolczasty krzak i trawa, trawa, trawa. A poza tym sporo trawy. Bardzo sporo. I nie pomaga nawet pół miliona krów - gin ą w tej trawie - jest jej tyle, Ŝe nie maj ą najmniejszych szans wszystkiego prze Ŝuć. A przecie Ŝ, poza krowami, s ą tu jeszcze kapibary, Ŝółwie, południowoameryka ńskie odpowiedniki antylop, saren i jeleni oraz cała masa innej zwierzyny, która Ŝyje traw ą. Przejadaj ą setki ton dziennie! A ona odrasta.

* * *

Przebycie Rupunui na piechot ę zaj ęłoby nam jakie ś siedem do dziesi ęciu dni - tyle szedł Ekufa. Wozem zaprz ęŜ onym w wołu to byłyby trzy dni; mo Ŝe cztery. Wynaj ąłem wi ęc traktor, który tłukł si ę tylko jedn ą dob ę. Za to cał ą - od południa do południa, z dwugodzinn ą przerw ą na sen o północy. Za traktorem ci ągn ęli śmy dwukółk ę, na której pod nieprzemakaln ą plandek ą le Ŝały wszystkie nasze baga Ŝe, zapasy Ŝywno ści, amunicja, sprz ęt niezb ędny na wyprawie, a ponadto dwa worki soli i czerwona sukienka dla Ŝony (E)Kufy. Dwukółka nie miała resorów, a jej poł ączenie z traktorem stanowił krótki sztywny dyszel. Dodajcie do tego bezdro Ŝa... I co Warn wyszło? Mnie przypominało to jazd ę rowerem po zaoranym polu w poprzek skib. Co chwila podrzucało nas z impetem w gór ę, a potem z równym impetem człowiek l ądował na twardej metalowej podłodze. Do wyboru były dwie pozycje: na siedz ąco lub w kucki. Stan ąć normalnie si ę nie dało, poniewa Ŝ burty dwukółki były zbyt niskie - si ęgały zaledwie moich kolan. W pozycji wyprostowanej człowiek nie miał się za co złapa ć i na pierwszym wyboju fikał koziołka. Kucanie poł ączone z ci ągłymi wyrzutami w powietrze m ęczyło kolana. Wtedy człowiek siadał na pupie, ale to z kolei powodowało bolesne obicie ko ści ogonowej. No i tak przez cał ą dob ę. Gdy sawanna została za plecami, wjechali śmy w zielony tunel - otoczyła nas ciemna, gęsta d Ŝungla. Ta najprawdziwsza i najwi ększa na świecie - amazo ńska.

* * *

Jej północny skraj (obejmuj ący spore połacie Gujany, Surinarnu i Gujany Francuskiej) to ziemie niezamieszkane i nieeksplorowane. Wszystko dlatego, Ŝe Ŝadna z rzek na tym terenie nie ł ączy si ę z Amazonk ą. Nie warto wi ęc sobie zawraca ć głowy na przykład wycink ą miejscowego drzewa - potem i tak nie byłoby go jak przetransportowa ć do miejsc, gdzie kto ś mógłby je od nas kupi ć. Z identycznych powodów nie warto tu zakłada ć wiosek, karczowa ć puszczy pod uprawy, łowi ć i w ędzi ć ryb, suszy ć mi ęsa le śnej zwierzyny itd. W Amazonii jedynymi szlakami komunikacyjnymi s ą rzeki - tam gdzie ich nie ma, nie osiedlaj ą si ę ludzie. (Poza Indianami rzecz jasna.) W d Ŝungli, do której wła śnie dotarli śmy, rzeki jako takie wprawdzie były, niektóre nawet całkiem spore[Przypis: Na przykład rzeka Essequibo, nad któr ą dzieje si ę akcja sławnej powie ści Arkadego Fiedlera „Orinoko”. [przyp. tłumacza]], ale wszystkie one płyn ęły na północ - do Morza Karaibskiego - a nie na południe - w stron ę Amazonki.

* * *

Po kolejnych dziesi ęciu godzinach (urozmaicanych ci ągłym odkopywaniem traktora z błota oraz wyci ąganiem go za pomoc ą lin i kłód ciskanych pod koła) dotarli śmy wreszcie do jakiej ś rzeki. Sądz ąc z mapy, była to rzeka Kuyuwini, cho ć Ekufa nazywał j ą całkiem inaczej. Jednym z tych słów , których biały człowiek nie jest w stanie ani powtórzy ć, ani sensownie zapisa ć. Na jej brzegu czekała na nas sporej wielko ści łód ź i śpi ący na jej rufie młody Indianin - jak si ę wkrótce okazało, pomocnik Ekufy do wiosłowania. Wszyscy byli śmy szcz ęś liwi i pełni werwy. Sko ńczyło si ę błoto, sko ńczyły wyboje, teraz ju Ŝ b ędzie równiutko po wodzie. Postanowiliśmy odpłyn ąć jeszcze tego samego dnia. Traktor zawrócił i szybko odjechał, a my bez wi ększego trudu zapakowali śmy wszystkie nasze rzeczy do o śmiometrowej pirogi. Była długa i w ąska. Wydłubano j ą z twardego czarnego pnia. Wygl ądała jak zrobiona z bazaltu. Gdyby jakim ś cudem przenie ść t ę pirog ę do Europy, samo drewno, sprzedawane na wag ę, miałoby warto ść średniej klasy mercedesa. Wła śnie ko ńczyłem rozmy śla ć na ten temat, kiedy okazało si ę, Ŝe w rzece nie ma wody. Prawie nie ma. Z tego powodu zaraz po wej ściu do łodzi osiedli śmy na mieli źnie. Przez nast ępne dwa dni ci ągn ęli śmy łód ź brzuchem po piachu. Przenosili śmy przez podwodne skały. Przeci ągali śmy przez powalone pnie. I pchali śmy przez zbyt w ąskie zakr ęty. Przy tej robocie „Camel Trophy” to popołudniowe leŜakowanie w przedszkolu. Trzeciego dnia woda podniosła si ę na tyle, Ŝe mo Ŝna było usi ąść do wioseł. Ale moja rado ść trwała krótko - w ci ągu nast ępnych siedmiu dni wiosłowali śmy po dwana ście godzin dziennie! Na domiar złego, wiosłowania nie mo Ŝna było przerywa ć na dłu Ŝej ni Ŝ kilka sekund, bo wówczas pr ąd spychał nas wstecz. Bąble na dłoniach i bol ące barki to jeszcze nic w porównaniu z przera źliw ą MONOTONI Ą trzydziestu tysi ęcy uderze ń wiosłem. Codziennie! Od bladego świtu do szarego zmroku. I nazajutrz znów - trzydzie ści tysi ęcy wioseł. I... raz! I... dwa! I... trzy...aał... (przy trzecim poci ągni ęciu wiosłem p ękały wczorajsze b ąble) I... cztery ! I... I... I... I... I... I... I... dwa. I... TRZYDZIE ŚCI TYSI ĘCY! Nareszcie koniec! - Wiosłuj, gringo, wiosłuj - krzykn ął Ekufa za moimi plecami. - Dzisiaj płyniemy do oporu, nawet po ciemku. Wioska jest ju Ŝ blisko. I... trzydzie ści tysi ęcy...... siedemna ście Dotarli śmy do niej po jedenastu dniach od wyruszenia z Lethem.

OSTATNIA WIOSKA

Przywitała nas starszyzna plemienna. Bardzo niech ętnie. Ekufa usłyszał od Najstarszych kilka twardych słów, z których zrozumiałem wył ącznie gringo. Było ono wypowiadane tonem, jakiego u Ŝywa si ę, gdy kto ś odkrywa, Ŝe zamiast masła orzechowego na jego grzance umieszczono smar do osi. Najstarsi pokrzykiwali szeptem [przypis: Czy mo Ŝna pokrzykiwa ć szeptem? Owszem. Na przykład, kiedy dwoje ludzi próbuje si ę „dyskretnie” kłóci ć przy go ściach.], jednocze śnie wskazuj ąc energicznie rzek ę za naszymi plecami. Sugestia była przera Ŝaj ąco jasna - wynocha, i to natychmiast! Pomy ślałem wtedy, Ŝe moja umowa z Ekuf ą dotyczy wył ącznie doprowadzenia mnie do wioski, natomiast nie mówi nic o odprowadzeniu. Z do świadczenia wiedziałem, jak dosłowni potrafi ą by ć Indianie i jak świetn ą maj ą pami ęć do szczegółów. Ostatecznie jednak zwyci ęŜ ył plemienny nakaz go ścinno ści - wódz, niech ętnie i po długich targach, ale pozwolił zosta ć. Ta pocz ątkowa niech ęć brała si ę st ąd, Ŝe przybyli śmy do wioski w Wielkim Tygodniu, a wi ęc w okresie świ ątecznym. Dla Wai Waiów nie miało to oczywi ście Ŝadnego znaczenia - oni prowadz ą inn ą rachub ę czasu i maj ą własne świ ęta - ale dziwnym zrz ądzeniem losu tej wiosny nasz (chrze ścija ński) Wielki Tydzie ń zbiegał si ę z ich najwi ększym świ ętem, które, podobnie jak my, nazywaj ą „Wielk ą Noc ą”. Zadziwiło mnie, ile w tym starym india ńskim świ ęcie było podobie ństw do naszego Wielkiego Postu i Wielkanocy.

WIELKA NOC

Jakie ś 40 dni wcze śniej wszyscy my śliwi opu ścili wiosk ę i udali si ę na odległe łowiska. Wówczas w wiosce zapanował okres wymuszonego postu - nie miał kto polowa ć, dlatego jedzono głównie ryby i płaskie placki z tartego manioku, przypominaj ące mac ę. Jednocze śnie wszyscy przygotowywali si ę do Wielkiej Uczty, która miała nast ąpi ć po powrocie my śliwych.

* * *

O świcie usłyszeli śmy płyn ące z oddali odgłosy tr ąb. Co ś jakby rogi my śliwskie. Wszyscy mieszka ńcy wioski wybiegli na brzeg rzeki, by przywita ć zapowiadaj ących si ę w ten sposób łowców. Z mgły wypłyn ęły trzy obładowane pirogi. Były pełne łupów: w ędzone mi ęso tapirów i małp, szlachetne ptactwo (cz ęść jako przysmak, inne celem oskubania na pi ękne pióropusze), leniwce, pekari, aguti i sporo innych, które ci ęŜ ko było rozpozna ć. My śliwi przybili do brzegu i zacz ęli procesyjnie przenosi ć łupy - - trofea do maloki (wielkiej okr ągłej chaty słu Ŝą cej zebraniom). Nie wolno im było pomaga ć! Ka Ŝdy sam nosił, a jednocze śnie prezentował, co upolował. Potem przywoływał wybrane przez siebie gospo- dynie i ceremonialnie przekazywał im mi ęso, z pro śbą o przygotowanie go na wieczorn ą Uczt ę. Kobiety dzi ękowały, a nast ępnie cz ęstowały my śliwych cienk ą (postn ą?) zupk ą z orzeszków palmowych. Zupka była na oszukanie głodu i przypominała mi wygl ądem zupkę śledziow ą, któr ą w ka Ŝdy Wielki Pi ątek serwuje moja Babcia. Po ceremonii przekazania darów, wszyscy na kilka godzin rozeszli si ę do swoich domów. Kobiety miały w tym czasie przyrz ądzi ć wyszukane potrawy mi ęsne - pierwszy od czterdziestu dni syty posiłek. Wieczorem nast ąpiła celebrowana hucznie wieczerza: Najpierw wniesiono placki maniokowe - india ński chleb powszedni. Poniewa Ŝ s ą okr ągłe i białe, przypominały mi ogromne hostie (miały po metrze średnicy). Zgromadzeni ludzie zacz ęli si ę nimi dzieli ć, zupełnie tak, jak my dzielimy si ę opłatkiem lub świ ęconym jajkiem - wymieniaj ąc uśmiechy i dobre Ŝyczenia na nowy sezon. Nast ępnie dostojni my śliwi odebrali od kobiet przygotowane przez nie mi ęso i zacz ęli dzieli ć je sprawiedliwie mi ędzy wszystkich. Odrywali po kawałku, podchodzili do kolejnych osób i podawali - z r ęki do r ęki - zagl ądaj ąc ka Ŝdemu gł ęboko w oczy. Powa Ŝnieli przy tym na sekund ę. A Ŝ mnie od tego świdruj ącego spojrzenia przeszły ciarki - poczułem si ę wyró Ŝniony. Podobnie jak wówczas, gdy przyjmowałem Pierwsz ą Komuni ę Świ ętą. Potem my śliwi poili wszystkich chich ą - india ńskim winem. Obchodzili całe zgromadzenie z jedn ą wspóln ą miseczk ą, zrobion ą ze zdrewniałej skorupy kalebasy. Nabierali gęstego płynu i podawali ka Ŝdemu, znów zagl ądaj ąc mu gł ęboko w oczy. Kolejne ciarki. Nikt si ę nie upił, cho ć w tropikalnym klimacie chicha szybko idzie do głowy. Ludzie zachowywali si ę rado śnie, ale przez cały czas z godno ści ą. Dostojnie. W tym dniu przypadał nasz Wielki Czwartek - pami ątka Ostatniej Wieczerzy. A Indianie świ ętowali jeszcze cztery dni - aŜ do swojej Wielkiej Nocy.

KONIEC WYPRAWY

Egzotyczna wyprawa ko ńczy si ę w chwili osi ągni ęcia celu, czyli w momencie dotarcia na szczyt najwy Ŝszej góry, na biegun północny, itp. Takie miejsca maj ą t ę cech ę, Ŝe stamt ąd nie ma dokąd dalej pój ść , mo Ŝna ju Ŝ tylko zacz ąć wraca ć. A powrót do domu to przecie Ŝ nie jest Ŝadna wyprawa. Powrót to powrót - tylko tyle - cho ćby był powrotem z najbardziej nawet egzotycznej ekspedycji.

* * *

Z ostatniej wioski Wai Waiów te Ŝ mo Ŝna było wył ącznie wraca ć. W dodatku wracało si ę bez wzgl ędu na to, w któr ą stron ę człowiek poszedł - stamt ąd w ka Ŝdym kierunku było ju Ŝ tylko bli Ŝej i bli Ŝej do cywilizacji. Ale w przeciwie ństwie do biegunów i szczytów gór, w india ńskich wioskach mo Ŝna jeszcze po zako ńczeniu wyprawy pozosta ć. Ja zawsze zostaj ę - czasami na długie tygodnie - i taki pobyt uwa Ŝam za rzecz ciekawsz ą od samej wyprawy.

MORAŁ:

Pracochłonne docieranie dok ądś, to tylko kwestia techniczna. Wyprawa, to zaledwie wyczyn mi ęś ni i troch ę hartu ducha. Prawdziwie ciekawe i warto ściowe jest dopiero to, co nast ępuje pó źniej - a wi ęc Ŝycie codzienne po śród ludu o innej kulturze. I codzienne spostrzeganie, Ŝe człowiek pierwotny, cz ęsto nazywany Dzikim, ró Ŝni si ę od nas jedynie ilo ści ą noszonej odzie Ŝy.

śYCIE CODZIENNE DZIKICH

Kolejna wyprawa, tym razem do Wenezueli. Kolejne „dzikie” plemi ę. Pierwsze spojrzenia - jak zwykle pełne nieufno ści. I bro ń - stale w zasi ęgu r ęki. A zaraz potem wielka natarczywa ciekawo ść i rewizja całego baga Ŝu. Pierwsze palce skaleczone moj ą golark ą. Pierwsze oczy o ślepione zagl ądaniem do latarki. Pierwsze piski i śmiechy, kiedy kto ś posmakował pachn ące owocowo mydło. Jest te Ŝ pierwszy nieskrywany podziw ze strony m ęŜ czyzn - kiedy rozwieszam mój wojskowy hamak. Podchodz ą, macaj ą, cmokta - ją. Wa Ŝą w dłoni nieznany sobie materiał, który nic nie wa Ŝy. Daje si ę zgnie ść w mał ą kulk ę i schowa ć w dłoni! Potem ka Ŝdy z nich, po kolei, siada w tym hamaku sprawdzaj ąc, czy co ś tak cienkiego jest w stanie ud źwign ąć ci ęŜ ar dorosłego m ęŜ czyzny. Niedowierzanie, podziw, śmiech. Teraz ja. Ogłaszam, Ŝe chc ę kupi ć łuk, strzały, przepask ę biodrową oraz kilka innych artykułów pierwszej potrzeby. W ten sposób mog ę zyska ć przychylno ść Indian. Biały, który ubiera si ę tak jak oni, wzbudza szacunek. Oddaj ę wi ęc całe ubranie, które mam na sobie, w zamian za tubylcze stroje i ozdoby. Łuk jest mi niezb ędny jako atrybut m ęsko ści, bo tu tylko baby i dzieci nie nosz ą broni. Nawet bardzo mali chłopcy robi ą sobie łuki - zabawki i nigdy si ę z nimi nie rozstaj ą. Potem wynajmuj ę szałas, kupuj ę troch ę Ŝywno ści oraz zapewniam sobie usługi dwóch najlepszych tropicieli dzikiej zwierzyny. Na tych wszystkich zaj ęciach mija mi kilka dni. Mo Ŝe tydzie ń... Sam ju Ŝ nie bardzo wiem, bo tutaj czas nie płynie; raczej kr ęci si ę w kółko. Dookoła tych samych, powtarzalnych czynno ści dnia codziennego, które trzeba wykona ć, Ŝeby przetrwa ć. śeby prze Ŝyć kolejny dzie ń. Niestety, na pocz ątku stanowczo przeszar Ŝowałem z hojno ści ą. Rozochociłem Indian tak bardzo, Ŝe teraz wszyscy chc ą ze mn ą handlowa ć - natarczywie - a mnie zabrakło ju Ŝ przedmiotów na wymian ę. W tej sytuacji, bezradny, proponuj ę im pieni ądze. I natychmiast przekonuj ę si ę, ile s ą warte w d Ŝungli: Indianie wyznaczaj ą ceny w rodzaju: Jeden pieni ądz”, „dwa pieni ądze”. Nie licz ą si ę nominały, tylko SZTUKI. Ka Ŝdy banknot jest przedmiotem - podobnie jak haczyk na ryby albo maczeta. Nie ma wprawdzie Ŝadnej warto ści u Ŝytkowej, ale ładnie wygl ąda i mo Ŝna go sobie poogl ąda ć. Albo - co uczyniło kilka kobiet - wpi ąć we włosy, lub przetkn ąć przez dziurk ę w uchu. T ę sam ą, przez któr ą na co dzie ń przetyka si ę kolorowe piórka dla ozdoby. Zawarto ść mojego portfela zamieniła si ę nagle w wygniecione papierki z obrazkami. A po śród nich najmniej warte okazały si ę ameryka ńskie dolary - na nikim nie robi ą wra Ŝenia, bo w d Ŝungli wszystko jest zielone jak dolary. W dodatku przy pocieraniu szorstkim palu- chem dolary brudz ą, wi ęc Indianie uznali, Ŝe mi zaple śniały.

MORAŁ:

Są jeszcze na Ziemi takie miejsca, gdzie pieni ądze si ę nie licz ą. W świecie Dzikich walut ą jest praca, sól, Ŝelazne groty do strzał, no Ŝe, siekiery, strzelby Wielk ą moc nabywcz ą maj ą tak Ŝe: znajomo ść czarów i umiej ętno ść leczenia, m ęstwo w walce, m ądro ść , któr ą potrafimy słu Ŝyć innym, lub - i to Was pewnie zadziwi - dobra Opowie ść . Posłuchajcie...

WIELKA MOC

Namydliłem si ę i spłukałem w wodzie po kostki. Gł ębiej w rzek ę bałem si ę wchodzi ć ze wzgl ędu na piranie i w ęgorze elektryczne. Mógłbym do tego doda ć tak Ŝe raye, canero, jadowite kolce powywracanych palm, no i królow ą podwodnych niebezpiecze ństw - anakond ę. Tylko po co dodawa ć cokolwiek, skoro samotna pirania jednym kłapni ęciem potrafi odgry źć du Ŝy palec u nogi, a przelotny kontakt z elektrycznym w ęgorzem to tyle, co mu śni ęcie kablem o napi ęciu 350 V. Moj ą k ąpiel podziwiała spora grupka Indian zgromadzonych na brzegu. Wci ąŜ stanowiłem dla nich atrakcj ę. Nie odst ępowali mnie na krok, obserwuj ąc te wszystkie dziwy, które przywiozłem ze sob ą: pieni ący si ę szampon, plastikow ą szczoteczk ę do z ębów, oczywi ście moj ą biał ą skór ę, a tak Ŝe długi szew pooperacyjny, który mam na prawym boku. * * *

W wieku lat pi ęciu wyci ęto mi kawał płuca. Po operacji została spora blizna. Zaczyna si ę z przodu, na klatce piersiowej, przechodzi pod ramieniem i ko ńczy na plecach, a Ŝ za łopatk ą. Wygl ądem przypomina tory dziecinnej kolejki albo suwak błyskawiczny - długa prosta szrama z kilkudziesi ęcioma poprzecznymi szwami. Zawsze robi wielkie wra Ŝenie na Indianach. W ich mniemaniu człowiek, który był tak dotkliwie rozharatany i od tego nie umarł, musi by ć napełniony Wielk ą Moc ą. Moja blizna kilkakrotnie była przepustk ą na tereny zamkni ęte dla białych i kart ą wst ępu na sekretne india ńskie obrz ędy. Pogrzeby, porody, odczynianie uroków - tego wszystkiego nie pokazuje si ę obcym. Chyba Ŝe który ś ma odpowiednio szokuj ącą szram ę - dowód działania Wielkiej Mocy. Za ka Ŝdym razem musz ę podawa ć jak ąś genez ę tej blizny - Indianie domagaj ą si ę Opowie ści. Niestety, prosta prawda o chirurgu ze skalpelem odpada, bo nic z tego nie rozumiej ą. To musi by ć co ś dostosowanego do lokalnych warunków i poziomu wiedzy... Na przykład historia o wielkich krokodylach pływaj ących w Wi śle; albo o bardzo starym jaguarze, który miał ju Ŝ tylko jedno czerwone oko i jeden t ępy pazur, ale i tak mnie nim rozharatał od przodu a Ŝ do tyłu. ...A ja go w odwecie no Ŝem! Ciiaaaach! Od brzucha, w miejscu gdzie wyrastają tylne łapy, a Ŝ po same gardło. Potem padli śmy na siebie. Zbroczeni krwi ą. A krew, jego i moja, spienione waliz ą, mieszały si ę, i mieszały, a Ŝ zostali śmy bra ćmi krwi. Ja i stary jednooki jaguar. W pewnej chwili mój brat - jaguar wyzion ął ducha. I ten duch szukał sobie nowego miejsca. I poprzez otwarte Ŝyły wnikn ął do wn ętrza mojego serca... Opowie ść mo Ŝe by ć zmy ślona. Byle była zabawna lub sławiła przyja źń , m ęstwo i odwag ę.

* * *

Tym razem opowiedziałem o zardzewiałej maczecie i wojnie plemiennej (z niejakimi Kaszubami). A potem dodałem co ś na temat szamanów w białych maskach, z błyszcz ącymi no Ŝami w dłoniach, którzy wznosz ą okrzyki w rodzaju: Siostro, zaciski. Zgromadzeni na brzegu rzeki Indianie wysłuchali mojej Opowie ści. Popatrzyli na blizn ę. Pokiwali głowami. Poszeptali mi ędzy sob ą. A potem ju Ŝ nikt w tej wiosce nie odwa Ŝył si ę obserwowa ć mnie w k ąpieli. I prosili, Ŝebym nigdy w ich obecno ści nie zdejmował koszuli, bo na Wielk ą Moc niebezpiecznie patrze ć. Decyduj ący w tej sprawie był głos ich szamana, który stwierdził, Ŝe człowiek przer Ŝni ęty w taki sposób jak ja, ju Ŝ si ę nie zrasta. - Tylko umiera. I to szybko. Wi ęc je śli ja nie umarłem, to znaczy, Ŝe pot ęga białych szamanów przewy Ŝsza wszystko, o czym on słyszał. [Przypis: A potem wzi ął mnie na stron ę i wypytywał jak to jest\ Ŝe nasi szamani pracuj ą ze swoimi siostrami? Bo u Indian szaman wystrzega si ę kobiet, Ŝeby go przez nie Moc nie odeszła, „Nie wyciekła” - tak to uj ął. Odpowiedziałem, Ŝe sekret polega na tym, by z siostrami obcowa ć wył ącznie w szałasach operacyjnych, nigdy w hamaku - wtedy Ŝadna Moc „nie wycieknie”.]

MORAŁ:

Nast ępnego dnia rano, przed moim szałasem znalazłem wspaniały łuk i strzały. Były du Ŝo lepsze od tego, co udało mi si ę wcześniej naby ć w drodze wymiany „towar za towar”. Bo z Indianami jest tak, Ŝe bardziej ceni ą przyja źń , m ęstwo, odwag ę, dobr ą Opowie ść , zabaw ę i wspólny śpiew ni Ŝ góry złota. O ile nasz świat byłby lepszy, gdyby wi ęcej jego mieszka ńców my ślało tak jak Indianie. [Przypis: Bardzo wyra źnie zalatuje mi tu pastiszem, czyli mówi ąc po ludzku - zŜynk ą. W rozdziale 18 „Hobbita” krasnolud Thorin wypowiada nast ępuj ące słowa: Świat byłby weselszy, gdyby wi ęcej jego mieszka ńców tak jak ty ceniło dobre jadło, zabaw ę i śpiew wy Ŝej ni Ŝ gór ę złota, [przyp. tłumacza]] CZ ĘŚĆ 2 ŁOWCA TAJEMNIC

Dwoje ludzi patrzy na to samo, a widzi dwie ró Ŝne rzeczy - oto niezgł ębiona tajemnica ludzkiej duszy. Zdarzyło Warn si ę kiedy ś co ś podobnego? Mnie przydarza si ę dosy ć cz ęsto. Zazwyczaj z Indianami, ale ostatnio na kanapie w salonie. Ogl ądali śmy wła śnie pewien fascynuj ący program w telewizji. We dwoje, plus lampka wina, świece... romantico. Wtem, zupełnie niespodziewanie, ona mówi: - Zga ś ten chłam. W takich chwilach nie warto docieka ć, dlaczego mój interesuj ący program to dla niej „chłam”. Takie dociekanie zaj ęłoby wiele godzin i najprawdopodobniej zako ńczyłoby si ę w punkcie wyj ścia - w dodatku furiso - a do ko ńca programu zostało przecie Ŝ tylko kilka minut... no mo Ŝe dziesi ęć . Dlatego lepiej jest zagra ć na czas - zamiast od razu zmienia ć kanał, mo Ŝna zapyta ć na przykład: - Czy le Ŝy z nami pilot? (Chwil ę wcze śniej trzeba pilota dyskretnie wsun ąć mi ędzy poduszki.)

* * *

Z Indianami jest podobnie - w wielu sprawach nie da si ę dociec, o co im wła ściwie chodzi, ani dlaczego my ślą inaczej ni Ŝ my. Mimo to warto próbowa ć. Zajmuje to wprawdzie mnóstwo czasu i najcz ęś ciej ko ńczy si ę w punkcie wyj ścia - w stanie gł ębokiego frustrado - ale mo Ŝe przynie ść sporo po Ŝytku. Nawet gdy ostatecznie nie zrozumiemy, dlaczego Indianie post ępuj ą tak, a nie inaczej, dobrze jest przynajmniej wiedzie ć, jak si ę w danej sytuacji zachowaj ą. Taka znajomo ść mechanizmu działania, bez znajomo ści jego przyczyny, bywa uŜyteczna .. Wyobra źcie sobie przegrzany reaktor atomowy, który grozi wybuchem. Nie wia- domo, dlaczego si ę przegrzał, ale wiedz ąc jak działa, mo Ŝna go w por ę wył ączy ć. A teraz wyobra źcie sobie grup ę poddenerwowanych Indian z dzidami w dłoniach. Stoj ą dookoła - a my po środku - i mo Ŝemy ich albo jeszcze bardziej zdenerwowa ć, albo jako ś udobrucha ć. Dobrze jest wówczas wiedzie ć, jak działa india ńska dusza. Jak oni my ślą. Jak zareaguj ą. Jak, jak, jak - „dlaczego” jest kwesti ą drugorz ędn ą. Posłuchajcie...

RAJ NA ZIEMI Było to w jednym z krajów, które nazywa si ę „republikami bananowymi”. Trudno powiedzie ć dlaczego, skoro ich ustrój polityczny, bardziej niŜ republik ę, przypomina krwisty befsztyk, natomiast ekonomia opiera si ę nie o upraw ę bananów, lecz o pomoc humanitarn ą i po Ŝyczki z zagranicznych banków. Tak czy owak, było to w jednej z republik bananowych. Tyle Ŝe bardzo daleko od jej centrum. Kilka kroków w zł ą stron ę i człowiek (nic o tym nie wiedz ąc) nielegalnie przekraczał granic ę, naruszaj ąc terytorium s ąsiedniej republiki. Mieszka ńcy tej okolicy nie bardzo orientowali si ę, Ŝe s ą obywatelami jakiego ś pa ństwa. To pa ństwo zreszt ą nie miało im tego za złe. Ono samo nie bardzo orientowało si ę, Ŝe ma obywateli na terenach, gdzie nie ma nic, poza bezu Ŝytecznym lasem podzwrotnikowym i tym wszystkim, co taki las wypełnia - flor ą, faun ą, płucami świata, a w praktyce głównie gor ącym powietrzem nadziewanym insektami. Terry Pratchett pisał o takiej ziemi w sposób nast ępuj ący: Okolica miała to szczególne pi ękno, które zachwyca tylko wtedy, gdy mo Ŝna je opu ści ć po krótkiej chwili podziwu i odjecha ć w inne miejsce, gdzie znana jest gor ąca k ąpiel i zimne drinki. Pozostawanie tutaj przez dłu Ŝszy czas mogło by ć tylko pokut ą.'[przypis: „ „ Świat Dysku”, wyd. polskie Prószy ński i S - ka, tłum. Piotr W' Cholewa.] Ja z kolei my ślałem zupełnie na odwrót - uwa Ŝałem, Ŝe to raj na ziemi i chciałem pozosta ć w nim jak najdłu Ŝej. Ot, kolejna tajemnica ludzkiej duszy.

* * *

Indianin wisiał w hamaku na przyzbie i jak co dzie ń nic nie robił. A dookoła niego rosła sobie bujnie bieda. (Wła ściwie lepiej byłoby napisa ć BIEDA - taka była wielka.) Chałupa, któr ą ulepił z gliny dawno temu, przechyliła si ę i nieuchronnie zmierzała ku upadkowi... - Ale przecie jeszcze stoi - powiadał Indianin - więc na razie nie ma co naprawia ć. Dookoła niego orbitowało stadko głodnych prosiaków. Były bardzo czujne - gotowe rzuci ć si ę ze smakiem nawet na niedopałek papierosa albo papierek po cukierku. Stadko składało si ę w przewa Ŝaj ącej cz ęś ci z łaciatej skóry i ko ści. A ko ści te sprawiały wra Ŝenie, jakby lada chwila miały si ę przebi ć na zewn ątrz...

- No bo te świnie s ą stra śnie leniwe i nic sobie nie umi ą znale źć do Ŝarcia - obja śniał Indianin. - To mo Ŝe by ś im sypn ął gar ść kukurydzy? - zapytałem pewnego razu. - Świniom dawa ć je ść ? - oburzył si ę i zdziwił jednocześnie. - Wy Biali to zupełnie poj ęcia nie macie o zasadach gospodarki hodowlanej. Świnie nie s ą po to, Ŝeby je człowiek karmił, tylko na odwrót - zako ńczył dyskusj ę. Ton jego głosu przywodził na my śl brodatych proroków i bo Ŝe przykazania. Poza stadkiem świ ń, Indianin miał tak Ŝe dwie kury, Ŝon ę i gromad ę dzieci, które składały si ę głównie z ogromnych oczu oraz Ŝył i ści ęgien - ani grama tłuszczu. W Europie takie dziecko zostałoby prawdopodobnie odebrane rodzicom i w trybie pilnym podł ączone do kroplówki Na szcz ęście w republikach bananowych nikt nie robi takich rzeczy S ądz ąc po poziomie radosnego hałasu, jaki potrafiły wytworzy ć, dzieciaki były po pierwsze szcz ęś liwe, a po wtóre, mimo biedy, czerpały mnóstwo energii ze sło ńca albo innych tajemniczych źródeł Z ęby miały zdrowe, cer ę ogorzał ą, włosy g ęste, ubrania podarte, gęby umorusane i ZAWSZE roze śmiane od ucha do ucha.

Reasumuj ąc: - Gliniana chałupka kryta strzech ą z palmowych li ści. - W tej chałupce kilkunastoosobowa rodzina plus inwentarz. - Dookoła tropikalny las i przemo Ŝna bieda. A Indianin, zamiast ruszy ć do jakiej ś roboty, całymi dniami wisi w hamaku!

* * *

- Do roboty? A po co? - pytał szczerze zdziwiony. - Jak to po co? śeby dzieciom kupi ć co ś do jedzenia. - Nie warto. Jedz ą i jedz ą, a i tak są zawsze głodne Dzieci si ę nigdy nie udaje napełni ć Po prostu musz ą z tego wyrosn ąć . - Z głodu si ę nie wyrasta! - Ja wyrosłem. Nic mi si ę nie chce - nawet je ść No wi ęc i one wyrosn ą, ale na to nie trza jedzenia, tylko CZASU - zako ńczył znanym mi ju Ŝ tonem proroka. Jego filozofia Ŝyciowa zbudowana była przede wszystkim z Ŝelaznej logiki Poukładana w ciasn ą pryzm ę Wewn ętrznie spójna w stopniu doskonałym, poziom komplikacji i finezji miała mniej wi ęcej taki jak kowadło Nie umiałem jej niczym podwa Ŝyć. Ale wci ąŜ niestrudzenie próbowałem. - No a jakby ś na przykład wyhodował wi ęcej świ ń, no i mo Ŝe przynajmniej odrobin ę bardziej tłustych ni Ŝ te tutaj, to mógłby ś któr ąś sprzeda ć i zarobi ć. - A po co? - zapytał i odpowiedział jednocze śnie. Czułem, ze mój zdrowy rozs ądek został powalony na łopatki i rozpocz ęło si ę odliczanie. - Pieni ądze mi szcz ęś cia nie kupi ą - dodał po chwili. - I w ogóle w naszej okolicy s ą mało praktyczne. Wszystko czego człowiekowi potrzeba ro śnie sobie dookoła - pokazał palcem w kierunku lasu, niewielkiego zagonu kukurydzy oraz niewysokiej palmy, na której dojrzewały wła śnie dorodne papaje [przypis: Indianin nie zasadził tego drzewa Wyrosło samo z przypadkowo upuszczonej pestki Pestk ę t ę zgubił pewien tukan który przelatywał t ędy w drodze do Gwatemali Kiedy j ą upu ścił zaskrzeczał Ŝalem tr uk truk jak to zwykle robi ą tukany Kilka minut po/niej niespodziewanie dla wszystkich w okolicy rozp ętała si ę pot ęŜ na burza z piorunami. Siek ący deszcz wbił pestk ę w ziemi ę dzi ęki czemu nie znalazły jej ani świnie ani kury ani dzieci i mogła si ę w spokoju zaj ąc kiełkowaniem.] - Buty nie rosn ą. Trzeba kupi ć. - A po co? Nigdy nie miałem butów i jako ś nie krzywduj ę. A dzieciaki tez nie lubi ą chodzi ć inaczej jak na bosaka Buty je pij ą w stopy. Z butów wycofałem si ę bez Ŝalu, bo rzeczywi ście w klimacie podzwrotnikowym nie były towarem pierwszej potrzeby. - No to by ś sobie mo Ŝe radio kupił? Lubisz muzyk ę? - Sąsiad ma. Ten co mieszka za polem Puszcza na cały regulator i ja tu świetnie słysz ę jak charczy. - Naprawd ę nie ma nic, co chciałby ś mie ć? - zapytałem kilka dni pó źniej (wypróbowawszy wcze śniej wszystkie mo Ŝliwe przedmioty i usługi dost ępne za pieni ądze). - Niczego ci nie brakuje? - Czasu. - Jak to czasu? Przecie Ŝ całe dnie nic nie robisz, tylko wisisz w hamaku. - A ile jeszcze tak powisz ę, he? - A co to za ró Ŝnica? - Widzisz, gringo, dla mnie szcz ęś cie jest wtedy, gdy mog ę sobie wisie ć w hamaku i nic nie robi ć. Im dłu Ŝej, tym lepiej. Nic nie boli, nie nagli, nic nie czeka. Nikt nie woła. Brzuch nie burczy, ze chce je ść ; Ŝona nie burczy, Ŝe chce, Ŝeby jej co ś zrobi ć. Moje szcz ęś cie to ta spokojna chwila, która wła śnie trwa: nikt i nic niczego ode mnie nie chce, nie trzeba si ę wysila ć, martwi ć, nigdzie i ść . - Wy Biali - dodał po chwili namysłu - znajdujecie swoje szcz ęście w ruchu, a my w bezruchu. Wy ci ągle musicie co ś zmienia ć, porz ądkowa ć, ulepsza ć, a my poszukujemy stanu ukojenia... I kiedy go znajdziemy, to wolimy si ę nie porusza ć, Ŝeby czego ś nie zepsu ć. Po tych słowach Indianin wisiał kwadrans w milczeniu, a ja mu nie przerywałem - bardzo chciałem, Ŝeby podsumował przemow ę jedn ą z tych swoich profetycznych sentencji. No i nie zawiódł mnie: - Dla ciebie, gringo, ten mój hamak jest pełen nudy. Dla mnie to raj na ziemi. [Przypis: Raj na ziemi wisiał w powietrzu Mi ędzy dwoma drewnianymi słupkami. Z powodu przetartego sznurka, ten stan miał si ę wkrótce zmieni ć Takie momenty jedni nazywaj ą bolesnym rozczarowaniem , inni mówi ą po prostu Aaał!] - A o czym my ślisz, kiedy tak wisisz w hamaku i patrzysz na ten pi ękny zachód sło ńca przed nami? - Nie my ślę. Tylko patrz ę. Przerwał, zastanowił si ę chwil ę, a potem dodał: - I to jest wła śnie to, czego ty, gringo, nie potrafisz robi ć.... Ani nawet zrozumie ć. Miał racj ę - nie potrafiłem.

MORAŁ:

W moim świecie człowiek zawsze my śli. Nawet wtedy, gdy siedzi i gapi si ę na zachodz ące sło ńce. A co do rozumienia, to kilkakrotnie otarłem si ę o zrozumienie india ńskiej duszy, ale nigdy jej nie zgł ębiłem. I raczej nie zgł ębi ę, bo jak niby zgł ębi ć kowadło? Mo Ŝna sobie tylko poogl ąda ć.

GUERRILLA

Działaj ące w wielu krajach Ameryki Łaci ńskiej nielegalne oddziały militarne, które walcz ą przeciwko własnemu pa ństwu. Ich oficjalnym celem jest zwy - ci ęstwo wybranej ideologii. I tak si ę dziwnie składa, Ŝe zawsze jest to która ś z odmian marksizmu. Jedyny znany mi wyj ątek od tej reguły stanowiły oddziały Contras, walcz ące przeciwko lewicowemu re Ŝimowi Daniela Ortegi (Nikaragua - lata 80.). Skwapliwie korzystaj ą z niezadowolenia społecznego, z konfliktów wewn ętrznych w danym kraju, z ludzkiej biedy, braku perspektyw, a przede wszystkim ze słabo ści władzy pa ństwowej. W imi ę wzniosłych ideologii strzelaj ą do wojska i policji, napadaj ą na cywilne autobusy i ci ęŜ arówki, pl ądruj ą sklepy i targowiska, grabi ą, co si ę da spieni ęŜ yć albo zje ść . Potem w po śpiechu uchodz ą do swoich kryjówek - albo w niedost ępne góry poro śni ęte gęstym lasem deszczowym, albo do d Ŝungli. Tam nikt ich nie jest w stanie wytropi ć - Ŝadna armia świata, z Ŝadnym, nawet najnowocze śniejszym, sprz ętem. Czekaj ą wi ęc sobie spokojnie na kolejn ą „akcj ę”, czyli najcz ęś ciej na zlecenie którego ś z karteli narkotykowych. A co im mo Ŝna zleci ć? Dwie rzeczy: przemyt trefnego towaru, albo porwanie lub zabójstwo niewygodnych osób. Czasami dochodzi do tego jeszcze jaka ś drobnica w stylu: „wysadzenie w powietrze czyjego ś samochodu, domu, szybu naftowego” itp. Guerrilla - wbrew temu co podaj ą słowniki - to nie Ŝadna „partyzantka”, a jedynie dobrze zorganizowane i świetnie wyszkolone grupy uzbrojonych bandytów. T ępi mordercy bez skrupułów.

INDIANIE CZASU NIE LICZ Ą

Było to mi ędzy rzekami Napo a Putumayo. O jaki ś tydzie ń drogi na południe od miejsca, gdzie zbiegaj ą si ę granice , Ekwadoru i Kolumbii. Nieprzyjemne odludzie. Nieprzyjemne, bo guerilla uwa Ŝa je za swoje wył ączne dominium Na co dzie ń mieszkaj ą tu tylko Indianie, ale od czasu do czasu pojawia si ę tak Ŝe ten czy inny oddział zbrojny FARC [Przypis: FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias de ) - Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii Powstały w roku 1964, z chłopskich oddziałów zbrojnych partii liberalnej Przekształcenia lu źnych oddziałów w regularn ą armi ę dokonali komuni ści Dzisiaj FARC liczy 30 tysi ęcy zaprawionych u walkach Ŝołnierzy. Na handlu narkotykami zarabia miliard dolarów rocznie. Drugie źródło dochodów stanowi ą okupy za porywane osoby [przyp. tłumacza]] Li Ŝe rany (powstałe w trakcie potyczek z armi ą rz ądow ą), skupuje kok ę (od Indian) i bardzo nie lubi natyka ć si ę przy tej okazji na białych intruzów. Nawet je Ŝeli ci intruzi s ą tylko badaczami gin ących plemion i tłumacz ą, ze koka ani guerrilla ich w ogóle, ale to w ogóle, nie interesuj ą. A kiedy guerrilla nie lubi si ę na co ś natyka ć, to si ę nie natyka. A gdyby, mimo wszystko, jakim ś zupełnym przypadkiem si ę natkn ęła, to b ędzie to z cał ą pewno ści ą przypadek nieszcz ęś liwy. Nieszcz ęś liwy dla bledszej ze stron, bo druga, ta bardziej śniada i złowieszczo u śmiechni ęta, nic sobie z takich przypadków nie robi - w ko ńcu to tylko jedna wi ęcej kulka w jeden wi ęcej biały łeb. Tak czy owak było to gdzie ś mi ędzy rzekami Napo a Putumayo. Posłuchajcie... - Chcesz i ść noc ą przez d Ŝungl ę, gringo?! - twarz Pepe ozdobiło kompletne zaskoczenie, a stoj ący za nim dwaj Indianie wygl ądali jakbym wła śnie odwołał Bo Ŝe Narodzenie. - Człowieku, przecie Ŝ ty jeste ś.. Biały 1 Mieli co najmniej trzy powody, by si ę dziwi ć: Biali nie chodz ą po d Ŝungli noc ą, bo ju Ŝ za dnia sprawia im to niebywałe trudno ści, to po pierwsze. Po drugie, nawet Indianie unikaj ą marszów po ciemku, poniewa Ŝ w warunkach tropikalnej puszczy „po ciemku” oznacza po omacku. Po trzecie lało i nie miało zamiaru przesta ć. W dodatku lało po amazo ńsku, co ró Ŝni si ę od normalnego lama tym, czym ró Ŝni si ę dyngus z u Ŝyciem wiader od kropelki perfum na kołnierzyku. - Ruszamy - powtórzyłem spokojnie lecz stanowczo Indianie stan ęli jak wryci. (Stali ju Ŝ wcze śniej, ale nie a Ŝ tak twardo.) To był jeden z tych momentów, kiedy ludzie patrz ą na siebie z pozycji dwóch obcych kultur i nijak nie potrafi ą zrozumie ć sygnałów wysyłanych przez stron ę przeciwn ą Pepe miał min ę jak telegrafista, który odebrał przez radio głos tam - tamów - nie bardzo wiadomo, o co chodzi, ale z cał ą pewno ści ą o nic dobrego.

* * *

Ja - gringo - byłem przybyszem ze świata, który mierzy i oblicza czas. Dlatego, mimo deszczu, chciałem spiesznie rusza ć w drog ę. Wiedziałem, ze jak nie wyruszymy natychmiast, to do rana nasz szlak zostanie zabarykadowany dziesi ątkami strumieni. Teraz dawały si ę jeszcze przeskoczy ć jednym susem albo przejść w bród. Jutro, wezbrane od całonocnej ulewy, będą szerokie na dziesi ęć metrów i wypełnione rw ącą wod ą i błotem. To, co nam miało zaj ąć dwa dni spokojnego marszu, zamieni si ę w tydzie ń mozolnej udr ęki Dlatego lepiej było wyruszy ć teraz - noc ą i w deszczu. Indianie my ślą zupełnie inaczej - nie licz ą czasu i nie godz ą si ę płaci ć dzisiejsz ą niewygod ą za jutrzejsze ułatwienia - Ŝyj ą t ą jedn ą niepowtarzaln ą chwil ą, która wła śnie trwa A ona mo Ŝe by ć albo przyjemna, albo przeciwnie Wi ęc lepiej Ŝeby była przyjemna, prawda? Dlatego bardzo trudno ich przekona ć, ze maj ą porzuci ć suchy szałas i wyj ść na deszcz. W dodatku wszelkie planowanie przyszło ści uwa Ŝaj ą za niedorzeczno ść - przecie Ŝ nikt z nas nie wie co b ędzie, wymy ślamy sobie tylko co by ć mo Ŝe. Lepiej wi ęc teraz usi ąść przy ciepłym ogniu i czeka ć a Ŝ deszcz si ę sko ńczy, a potem, kiedy |uz sło ńce osuszy ziemi ę, ruszy ć w drog ę.

* * *

- Nie osuszy jeszcze przez tydzie ń! - tłumaczyłem uparcie. - A co to wła ściwie jest „tydzie ń”? I po co? - Co „po co”? - No, do czego słu Ŝy? - Tydzie ń??? Do mierzenia czasu. - A po co? - Pepe pytał zupełnie powa Ŝnie. Indianie lubi ą si ęga ć sedna. Kiedy to robi ą, logika białego człowieka zazwyczaj traci grunt pod nogami i wszystko si ę wywraca. - Po co mierzysz czas, gringo? - nie ust ępował Indianin. - Eee... śeby si ę nie zgubi ć - odpowiedziałem niepewnie. - Nie zgubi ć gdzie? - W czasie... - powoli sam przestawałem wierzy ć w sensowno ść własnych słów. - To ty potrafisz si ę zgubi ć nie ruszaj ąc z miejsca? [[przypis: Nie jestem pewien, czy Indianin pytał, czy raczej stwierdzał ten zaskakuj ący fenomen.]

* * *

Mój czas mija. Robi to na ró Ŝne sposoby: goni, ucieka, przelatuje jak z bicza trz ąsł, albo zwyczajnie płynie i przecieka mi mi ędzy palcami. Ale nigdy si ę nie zatrzymuje! Kiedy mówi ę, Ŝe czas stan ął w miejscu, mam na my śli co ś zupełnie innego. Ich (india ński) czas - jest obecny - to wszystko. Nie rusza si ę w sposób spektakularny. Najcz ęś ciej trwa okr ęcony ciasn ą p ętl ą wokół miejsca, w którym akurat przebywaj ą. Senny, jak syta anakonda zwini ęta na gał ęzi tera źniejszo ści - ka Ŝda p ętla to jedna chwila. Jego ruchy są tak powolne, Ŝe mało kto je zauwa Ŝa i pewnie dlatego nikt nie zwraca na niego uwagi. Kaza ć Indianinowi goni ć czas, to tak jakby komu ś kaza ć goni ć przesuwaj ącą si ę płyt ę kontynentaln ą. W puszczy nad Amazonk ą czasu nie wida ć. Zasłania go całkowicie monotonia trwania. Ka Ŝdy dzie ń trwa po 12 godzin - na równiku sło ńce zawsze wstaje o 6, a zachodzi o 18 - bez wzgl ędu na por ę roku. A pór roku wła ściwie nie ma. Wprawdzie przez kilka miesi ęcy deszcz pada bardziej, ale w pozostałych miesi ącach te Ŝ pada prawie codziennie. No i jak tutaj wpa ść na koncepcj ę kalendarza, skoro sło ńce jest zawsze w zenicie, a noc ą przez li ście trudno obserwowa ć ruchy gwiezdnych konstelacji? W takich warunkach u Ŝyteczn ą miar ą czasu nie mo Ŝe by ć ani rok, ani miesi ąc, tylko dzie ń albo pora. Pora dnia, pora Ŝycia, pora wzrostu, pora umierania. A one układaj ą si ę w cykle. Zamkni ęte i powtarzalne. Drzewa cyklicznie owocuj ą. Kobiety cyklicznie rodz ą dzieci. MęŜ czy źni cyklicznie id ą na polowanie. Cyklicznie si ę je, śpi, wstaje rano i kładzie wieczorem - wci ąŜ to samo, wci ąŜ od nowa. Koło za kołem. Oś czasu w świecie Białych jest jak ni ć, a chwile s ą na ni ą ponawlekane jedna za drug ą i stanowi ą ci ąg wydarze ń. Od „było” do „b ędzie”. Od „dawno dawno temu...” do „przewiduje si ę, Ŝe w roku przyszłym...”. India ńskie dni nie sumuj ą si ę i nie odejmuj ą tak jak nasze. Ich czas to koło - zamkni ęty cykl, który si ę powtarza w niesko ńczono ść . Zatacza kr ęgi, podobnie jak dziecinna kolejka, i nie ma problemu, je Ŝeli nie zd ąŜ yłe ś wskoczy ć do wagonu - zawsze mo Ŝesz spróbowa ć nast ępnym razem. śeby tak my śle ć, wcale nie trzeba by ć Dzikim. Wysoko rozwini ęte cywilizacje Mezoameryki - Majowie, Aztekowie - przedstawiali kalendarz w postaci kamiennego koła. Odmierzali czas w zamkni ętych cyklach po 52 lata ka Ŝdy. A potem wszystko zaczynało si ę od nowa - kolejne narodziny świata; kolejna szansa. Koło za kołem. Nasz kalendarz to rubryki miesi ęcy, uło Ŝone jedna za drug ą - zerwałe ś kartk ę i nie ma powrotu. Nasz poci ąg ucieka po prostej, wi ęc jeste śmy zmuszeni goni ć go, bez wzgl ędu na pogod ę. Ich poci ąg je ździ w kółko, wi ęc spokojnie czekaj ą pod dachem a Ŝ przestanie pada ć. Nie ma po śpiechu, przecie Ŝ nawet je Ŝeli si ę spó źni ą, to jednocze śnie b ędą przed czasem. Oni zawsze maj ą nast ępne okr ąŜ enie. Koło za kołem. Indianin Ŝyje chwil ą. I jak nikt inny potrafi smakowa ć tera źniejszo ść . Chwile jego Ŝycia s ą pojedyncze i zamkni ęte w sobie Przylegają jedna do drugiej - jak jajka w koszu - ale poza tym przyleganiem stanowi ą osobne całostki, które oddziela wyra źna skorupka tera źniejszo ści. Indianin znajduje si ę zawsze we wn ętrzu aktualnej chwili swojego istnienia - jak kurczak w jajku - i przezywa j ą od środka. Kiedy j ą ju Ŝ prze Ŝyje do ko ńca - wyczerpie i opró Ŝni do ostatniej kropelki czasu - wówczas skorupka pęka i Indianin znajduje si ę w chwili potem. To tak jakby si ę wykluł i odkrył, ze jest we wn ętrzu innego jajka. Przy czym to nast ępne wcale nie musi by ć wi ększe od poprzedniego - ono jest inne, ró Ŝne, niepowtarzalne. Trudno nawet powiedzie ć, Ŝe jest n a s t ę p n e, bo india ńskie chwile nie s ą nanizane na Ŝadn ą ni ć - raczej wrzucone luzem do wora Ŝycia.

* * *

Wró ćmy do d Ŝungli mi ędzy rzekami Napo a Putumayo.. Alternatywa była nast ępuj ąca: albo marsz w strugach deszczu, albo ciepłe i suche schronienie w szałasie. Patrz ąc na t ę sytuacj ę z ich strony, wybór był prosty - zostajemy.. - Ruszamy - powtórzyłem zagl ądaj ąc im gł ęboko w oczy. Starałem si ę, by to spojrzenie jak najbardziej przypominało stalowy pr ęt [Przypis: No có Ŝ, jest prawd ą, Ŝe to porównanie zaczerpn ąłem od kolegi pisarza Terry Pratchetta, który uŜył go w jednej ze swoich powie ści z cyklu Świat Dysku ' , Spojrzenie jak stalowy pr ęt utkwiło mi gł ęboko w pami ęci, bo jest wyj ątkowo celne i niespotykane Ksi ąŜ ki Pracchetta s ą naszpikowane tego typu rzeczami Polecam. Najpierw w świetnym tłumaczeniu pana Piotra W Cholewy, a potem je Ŝeli komu ś starczy j ęzyka (angielskiego a wła ściwie brytyjskiego) - to tak Ŝe w oryginale, Aha tylko nie zaczynajcie od pierwszego tomu. Ani od drugiego. śeby załapa ć o co Pratchettowi chodzi trzeba zacz ąć gdzie ś dalej. Potem mo Ŝna si ę cofn ąć .]. Chciałem, Ŝeby zrozumieli, ze mam jakie ś swoje tajemnicze, ale za to bardzo wa Ŝne powody, dla których wybieram ulew ę. To jedyny znany mi, zawsze skuteczny, sposób rozwi ązywania nieporozumie ń z Indianami - zasłoni ć się jak ąś wa Ŝną tajemnic ą. Wła ściwie Tajemnic ą, przez wielkie „T”. Oni zreszt ą robi ą to samo w stosunku do mnie. Wielokrotnie zamiast konkretnej odpowiedzi słyszałem, ze „tak MUSI by ć”, „bo ZAWSZE tak si ę u nas robi”, albo po prostu „lepiej nie pytaj, gringo”. W normalnych warunkach, odpowiedzi tego rodzaju budz ą irytacj ę, ale kiedy jestem wśród dzikich plemion, staj ą si ę krzepi ące. Dla ludzi, którzy stan ęli na styku dwóch diametralnie ró Ŝnych kultur, oznaczaj ą bowiem wzajemny szacunek i jednoczesne przepro- siny, ze wprawdzie nie potrafimy sobie czego ś wyja śni ć, ale. - Ruszajmy - powtórzyłem po raz trzeci, tym razem łagodnie. I ruszyli śmy. [przypis: Dok ąd ostatecznie dotarli śmy, opowiem innym razem Teraz zale Ŝało mi tylko na tym by Czytelnik zrozumiał co to znaczy Ŝe Indianie czasu nie licz ą.]

MORAŁ:

Kiedy Indianie si ę w ko ńcu na co ś decyduj ą, robi ą to z entuzjazmem Skoro ju Ŝ idziemy w tym ulewnym deszczu, skoro potykamy si ę w ciemno ściach, skoro w ka Ŝdej chwili grozi nam uk ąszenie nocnego w ęŜ a, którego nikt w por ę nie wypatrzy - cieszmy si ę! Cieszmy si ę t ą jedyn ą, niepowtarzaln ą Tajemnicz ą chwil ą. Chwil ą... bohaterskiego wyczynu, który doło Ŝymy do innych bohaterskich wyczynów naszego plemienia i b ędziemy mogli sławi ć w Opowie ściach - tak my ślą Indianie Najbardziej pogodni ludzie na naszej planecie. Pogodni, nawet w ulewnym deszczu.

PIEKŁO W NIEBIE

Było to bardzo daleko st ąd. Na pustyni. Wła ściwie na dwóch pustyniach, bo historia, któr ą za chwil ę usłyszycie, zdarzyła si ę dwukrotnie w odst ępie dziesi ęciu lat Kiedy o tym opowiadam, nie potrafi ę stwierdzi ć, które wspomnienia pochodz ą z której pustyni - wszystko zlało si ę ze sob ą. (To z gor ąca - w obu przypadkach miałem lekki udar). Dzisiaj nie wiadomo ju Ŝ, czy chodzi o Gran Desierto na pograniczu Arizony i Meksyku, czy mo Ŝe o pustyni ę Atacama - najbardziej suche miejsce na kuli ziemskiej Kto wie, mo Ŝe wcale nie tam. Na pustynie je ŜdŜę przy ka Ŝdej okazji Jest w nich co ś, co mnie woła. Wzywa Specyficzny stan ducha umysłu, duszy Nieosi ągalny - przynajmniej dla mnie - nigdzie indziej na ziemi. Niektórzy ludzie d ąŜą do takiego stanu wyciszenia poprzez posty, umartwienia i modlitwy Wtedy potrafi ą odkry ć to, co w nich siedzi najgł ębiej. Odkrywaj ą swoj ą Prawd ę Tajemnic ę. Poza tym zdarza si ę, ze zagl ądaj ą do świata . niematerialnego, który na co dzie ń jest dla nas, śmiertelników, niedost ępny Robili to prorocy, mistycy, szamani, robił Jezus z Nazaretu. Ja w tym celu - w poszukiwaniu mojej Tajemnicy - przemierzam pustynie. Środkowa Australia, północny Meksyk, kalifornijska Dolina Śmierci, Sahara, Gobi - wszystko jedno gdzie, małe czy du Ŝe - niewa Ŝne, poniewa Ŝ w ka Ŝdym z tych miejsc dusza ludzka mo Ŝe wreszcie wyj ść z ukrycia, wypl ąta ć si ę z sieci powszednich uwikła ń i swobodnie rozprostowa ć ko ści. Posłuchajcie . Znajomy Indianin zabrał mnie kiedy ś na pustyni ę W ędrowali śmy po ziemi bez jakichkolwiek śladów Ŝycia Ani jednego kaktusa, nawet najlichszej trawki, nie mówi ąc o skorpionach czy owadach Martwa pustka Środowisko zredukowane do samej tylko topografii. Na dalekim horyzoncie wida ć było blady grzebyk gór (Cho ć równie dobrze mogły to by ć złudzenia - igraszki rozgrzanego powietrza ) Za nimi czekały na nas konie i powrót do domu Ale to dopiero za kilka dni. śar dnia i chłody nocy przez miliony lat kruszyły tutejsz ą ziemi ę, jak pot ęŜ ne Ŝarna. Wszystko dookoła, tak Ŝe i te góry w oddali, pokrywał chrz ęszcz ący pył Chrz ęś cił wsz ędzie pod butami i pod powiekami, w z ębach i we włosach, za kołnierzem Wygl ądał jak drobniutka sól, tymczasem zrobiony był z najczystszego szkła - kwarc bez domieszek - wszystkie inne pierwiastki wywiał wiatr. Na kwarcu nic nie chce rosn ąc, a gdzie nie ma ro ślin nie ma tez zwierz ąt - to była najbardziej pustynna pustynia, jak ą widziałem. Prawdziwy wzór pustynno ści. Po prostu jedno wielkie „ „ ci ągnące si ę a Ŝ po horyzont.

* * *

Indianin my ślał na odwrót przekonywał mnie, ze wokół nas jest bardzo tłoczono, bo wkroczyli śmy do Krainy Duchów. - Sprowadzaj ą si ę tu wkrótce po śmierci - tłumaczył - i wówczas na pustyni przybywa kolejne białe ziarenko piasku. Na pierwszy rzut oka był to raczej kolejny india ński zabobon. Z drugiej strony, naukowcy od dawna twierdz ą, ze inteligentne formy Ŝycia wcale nie musz ą by ć zbudowane z białka - kwarc jest równie dobry Przynajmniej teoretycznie Wi ęc mo Ŝe kwarcowa dusza po śmierci nie idzie do nieba, tylko do piachu? A mo Ŝe to chodzi o jak ąś form ę przej ściow ą w drodze do Raju? Mo Ŝe te dusze, o których mówił Indianin, uwi ęzione w ziarenkach piasku przechodz ą wła śnie przez swój Czy ściec? Pustynia jako namiastka Piekła. Po jakim ś czasie ka Ŝde, nawet najdrobniejsze ziarenko ulega erozji, p ęka i uwalnia dusz ę do Nieba Całkiem dobry model. Pasuje nawet do teologii chrze ścija ńskiej - oczyszczaj ące cierpienia. Na średniowiecznych obrazach Czy ściec przedstawiano jako miejsce pełne postaci zakopanych do połowy w ziemi. Od pasa w dół ich ciała trawiły płomienie piekielne, od góry za ś było ju Ŝ Niebo. Troch ę za wysoko, by go dosi ęgn ąć , ale jednak doskonale widoczne i prawie dost ępne Wystarczyło, by Aniołowie podali nam r ęce i podci ągn ęli w chmury Zbawienie było kwesti ą czasu - usilnych pró śb zanoszonych do Nieba i odrobiny pomocy jego mieszka ńców A od spodu diabły przypalały tyły.

* * *

Potkn ąłem si ę i gwałtownie wróciłem my ślami na pustyni ę. Indianin opowiadał wła śnie, ze wszelkie przemieszczanie si ę ziarenek piasku dookoła nas - na przykład ich osypywanie si ę po zboczu wydmy, a nawet kurz lec ący w powietrzu - to nic innego jak migracje Dusz. Ich podró Ŝe, przeprowadzki, odwiedzin}' u znajomych, poszukiwanie wcze śniej zmarłych członków rodziny, albo jakie ś tajemnicze wzajemne konszachty. Przypomniałem to sobie wieczorem wytrzepuj ąc garstk ę „Duchów” z moich skarpetek: Ciekawe, czy zabł ąkali si ę przypadkowo, czy mo Ŝe podró Ŝuj ą na gap ę? - A burza piaskowa to ich wojna plemienna czy raczej karnawał? - za Ŝartowałem na głos. Indianin nie chwycił Ŝartu. Dla niego świat duchów był rzeczywisto ści ą wprawdzie nienamacaln ą, ale realn ą i moje pytanie miało gł ębszy sens. - Kiedy wiatr wieje prosto - powiedział po chwili namysłu - i piasek naciera na jak ąś wydm ę, to jest wojna, a kiedy robi si ę tr ąba powietrzna to znaczy, Ŝe duchy świ ętuj ą; ta ńcz ą dookoła niewidzialnych ognisk i śpiewaj ą. Mo Ŝna nawet zrozumie ć o czym. Trzeba tylko pami ęta ć, Ŝe duchy śpiewaj ą g ęś ciej ni Ŝ ludzie, wi ęc trzeba ich g ęś ciej słucha ć. Nie pytałem, co miał na my śli mówi ąc g ęś ciej . Pewnie i tak nie potrafiłby mi tego wytłumaczy ć - takie sformułowania albo si ę rozumie od razu, albo nigdy [Przypis: KOWADŁO!]. O tym, Ŝe w przestronnej pustce wokół nas tłoczą si ę duchy, przypominał mi po kilka razy na dzie ń. Powtarzał z powag ą ( ślizgaj ącą si ę czasami niebezpiecznie blisko granicy gro źby): - Pami ętaj, id ź dokładnie po moich śladach. Jak zboczysz ze szlaku, mo Ŝesz zobaczy ć co ś, czego absolutnie nie chcesz ogl ąda ć. To si ę czasami przytrafia. Wy Biali mówicie wtedy, Ŝe człowiek dostał udaru. Boli głowa, ma si ę sny i brednie. A bywa i tak, Ŝe Duchy porywaj ą ludzi do siebie. Tych, co widzieli zbyt wiele i mogliby wygada ć jakie ś Tajemnice. Wtedy ciało bł ąka si ę między Ŝywymi, bo jeszcze nie nadszedł jego czas, a dusza bł ąka si ę ju Ŝ po śród Duchów i nie umie stamt ąd wróci ć. Wy Biali mówicie o takich ludziach „obł ąkani”. Pami ętaj, id ź dokładnie po moim śladzie, Ŝeby ś si ę nie zabł ąkn ąl. Szedłem. Tu Ŝ za nim. Ze spuszczon ą głow ą i wzrokiem utkwionym w jego pi ęty. Coraz wolniej. I coraz bardziej suchy. Miałem wra Ŝenie, Ŝe przeceniłem swoje siły. On tak Ŝe. Ale teraz ju Ŝ nie było odwrotu - pozostał nam tylko powrót. Musieli śmy dotrze ć do gór! Tam była jego wioska. I nasz ratunek. Wreszcie stan ęli śmy nad brzegiem gł ębokiego kanionu, który Indianie uwa Ŝaj ą za koniec pustyni. Na jego dnie, pod rumowiskiem otoczaków, s ączył si ę cienki strumyczek - w porze deszczów rw ąca rzeka. Godzin ę, mo Ŝe półtorej, a mo Ŝe było to tylko kilka chwil, za to bardzo długich, odgarniali śmy kamienie, Ŝeby zaczerpnąć pierwszy od dwóch dni łyk gorzkiej wody. Wieczorem, ju Ŝ konno, dotarli śmy do wioski.

RAJSKA OPOWIE ŚĆ

Indianin jak zwykle wisiał w hamaku. Patrzył w ognisko i od dłu Ŝszego czasu nic nie mówił. Rozmy ślał? Raczej nie - po prostu cieszył si ę chwil ą. Ja, tu Ŝ obok, przycupni ęty na ciepłym kamieniu, układałem opowie ść o pustyni. Dałem jej tytuł „Tydzie ń w piekle”. Troch ę pretensjonalny, przyznaj ę, ale wówczas najlepiej oddawał moje wra Ŝenia. W pewnej chwili zapytałem go, jak wła ściwie wygl ąda india ński raj? Indianin powisiał chwil ę w ciszy, zupełnie jakby nie usłyszał pytania, a potem powiedział co ś melodyjnie w swoim mi ękkim j ęzyku pełnym przydechów i głosek nosowych. Łatwo było pozna ć, Ŝe to fragment jakiej ś Opowie ści - wyuczone na pami ęć słowa przekazywane z pokolenia na pokolenie; co ś jak india ńskie wersety Koranu. Potem mi to przeło Ŝył na hiszpa ński: Raj to białe pustkowia rozpalone sło ńcem. [pauza]

SĄ tam gł ębokie kaniony wyorane pazurami starych rzek. Rzek, które darły skały na drobne kawałki, a potem wynosiły je ziarnko po ziarnku, ku odległym oceanom. [pauza] W oceanach, z tych ziarenek unoszonych przez fale, urodziło si ę pierwsze Ŝycie Dlatego jedni mówi ą, ze człowiek został ulepiony z ziemi, inni, Ŝe wyszedł z wody - jedni i drudzy maj ą racj ę. [pauza] Raj jest pełen starych samotnych gór o wierzchołkach płaskich jak brzuchy dziewic. Jest tez pełen światła, które zwykłego śmiertelnika o ślepia i parzy. Jest ol śniewaj ąco biały Czasem, kiedy człowiek staje na progu śmierci, widzi t ę biel.

MORAŁ:

Uśmiechn ąłem si ę w duchu - zdałem sobie spraw ę, ze b ędę musiał zmieni ć tytuł mojej opowie ści na „Tydzie ń w raju” Chocia Ŝ, wła ściwie po co? Przecie Ŝ dwoje ludzi patrz ących na to samo mo Ŝe widzie ć co ś zupełnie ró Ŝnego.

PIEGOWATA MADONNA

Widział kto kiedy piegowat ą Madonn ę? Albo Maryj ę w zaawansowanej ci ąŜ y z bardzo wybrzuszon ą sukienk ą? Albo scen ę obrzezania Jezusa, przedstawion ą z detalami? Ja widziałem To tylko kwestia wyobra źni Przyznaję, troch ę innej ni Ŝ nasza, bo india ńskiej, ale kiedy si ę gł ębiej zastanowi ć, to wła ściwie dlaczego nie? Piegi - rzecz do ść powszechna Ci ąŜ a - wi ąŜ e si ę zawsze z wybrzuszeniami sukienek A obrzezanie - z no Ŝem . Posłuchajcie... Wiele lat temu w Meksyku pozwolono, by Indianie po raz pierwszy w historii namalowali obrazy do ko ścioła. Pewien biskup uznał, ze s ą ju Ŝ wystarczaj ąco nawróceni, by im powierzy ć to odpowiedzialne zadanie Ponadto chodziło o ści ągni ęcie wi ększej liczby Indian na msze. W tym celu mieli sobie samodzielnie wystroi ć świ ątyni ę i zrobi ć to w taki sposób, Ŝeby si ę w niej potem dobrze czuli. Instrukcja, któr ą otrzymali, była prosta namalujcie kolejne Tajemnice ró Ŝańcowe - tylko tyle. Indianie chwycili p ędzelki i wykonali robot ę z wielkim zapałem. Przy okazji bardzo starannie zadbali o szczegóły. Kiedy „Maryja nawiedza św. El Ŝbiet ę” obie s ą ci ęŜ arne, prawda? No to namalowali im solidne brzuchy. śeby ka Ŝdy od razu wiedział, o któr ą scen ę chodzi. Przy obrzezaniu, si ęgn ęli najpierw do Pisma Świ ętego, potem za ś, dodatkowo, do naukowego komentarza, Ŝeby sprawdzi ć o co wła ściwie chodziło. Znale źli tam obja śnienie, mówi ące ze obrzezanie odbywało si ę za pomoc ą no Ŝa, ze leciała przy tym krew, a dziecko rzecz jasna darło si ę wniebogłosy - i tak to namalowali. A co im strzeliło do głowy, Ŝeby Matce Boskiej robi ć piegi? Jak to co? Wiedzieli od ksi ęŜ y i z ko ścielnych obrazów, ze na pewno nie była Indiank ą, a wszystkie białe kobiety w słonecznym Meksyku natychmiast dostaj ą piegów No to Matka Boska tez.

* * *

Indianie przedstawiaj ą świat dokładnie, dosłownie, literalnie takim, jakim go widz ą Kiedy kto ś ma piegi albo du Ŝy brzuch, to ma. Nigdy nic nie upi ększaj ą. Oni w ogóle nie rozumiej ą upi ększe ń - dla Indianina ci ęŜ arna Maryja bez brzucha jest bez sensu. I jeszcze co ich niezwykle oko do szczegółów - kiedy kto ś ma cho ćby jednego piega, oni to zauwa Ŝaj ą i zapami ętuj ą. Indianin zatrudniony na przej ściu granicznym, w zetkni ęciu z paszportem, w którym kto ś umie ścił lekko podretuszowane zdj ęcie, uzna, Ŝe paszport jest sfałszowany.

* * *

Po pierwszej prezentacji gotowych obrazów zrobił się skandal. Gro Ŝono nawet interwencj ą Inkwizycji, tylko nic bardzo było wiadomo kogo kara ć - biskupa za pochopne zezwolenie, czy Indian za sprawstwo wykonawcze i obraz ę świ ęto ści? Sko ńczyło si ę na aresztowaniu obrazów. Zamkni ęto je, na wiele lat, w zakrystii ko ścioła i dopiero całkiem niedawno udost ępniono do publicznego ogl ądania.

MORAŁ:

Indianin nigdy nie upi ększa. Opisuje świat takim, jakim go widzi. Ale nikt inny na całym świecie nie potrafi świata bardziej u d r a m a t y z o w a ć. India ńskie Opowie ści ociekaj ą krwi ą, której było raptem dwie krople, ci ągn ą si ę miesi ącami, które naprawd ę trwały tylko kilka dni, przera Ŝaj ą śmiertelnie, cho ć to nie był Ŝaden potwór tylko stary wyleniały jaguar, lekko kulawy i ślepy na jedno oko. Dlaczego? Nic wiem. Po tylu latach sp ędzonych w śród Indian ci ągle nic wiem. I wci ąŜ próbuj ę zgł ębi ć t ę Tajemnic ę.

W KRAINIE UCZCIWYCH KŁAMCÓW

Było to w Gwatemali. Zim ą. W Europie luty i buty, a tu sandały i przewiewne trykoty. Termometr pokazuje dwadzie ścia kilka stopni w cieniu palm. Na słonku około trzydziestu. Pytam kogo ś, jak doj ść na dworzec autobusowy. Otrzymuj ę szczegółow ą odpowied ź. Zaskakuj ąco szczegółową i w dodatku roze śmian ą od ucha do ucha. Mój informator (o wyra źnie india ńskich rysach) powtarza mi wszystko po dwa razy, Ŝebym czego ś nie zapomniał i si ę nie zgubił. Potem Ŝegna mnie wylewnie i odchodzi. A ja spostrzegam dworzec na wprost mojego nosa. Był tam cały czas - tu Ŝ za plecami Indianina - tylko go jako ś wcze śniej nie zauwa Ŝyłem. Dlaczego wi ęc ten człowiek próbował mnie wysia ć na drugi koniec miasta? (Mo Ŝe nie lubi Białych?)

* * *

Czekaj ąc na autobus pytam kogo ś innego (tym razem to Murzyn) która godzina? - Dochodzi jedenasta - odpowiada starszy pan z u śmiechem pełnym białych z ębów. - Niemo Ŝliwe! - protestuj ę. - Przecie Ŝ jeszcze niedawno był świt. Teraz jest najwy Ŝej koło ósmej. - Oczywi ście, naturalnie. Jest koło ósmej, se ńor - odpowiada starszy pan, nie trac ąc rezonu. Przed chwil ą skłamał mi w Ŝywe oczy, lecz nadal u śmiecha si ę serdecznie. (Je Ŝeli nie lubi Białych, to sk ąd ta przymilno ść ?) Siedz ąc w autobusie pytam kierowc ę (Metys), ile potrwa jazda. - Godzink ę - odpowiada uprzejmie. - Ale z mojej mapy wynika, ze to ponad sto kilometrów przez góry... - Ano tak. Dwie godzinki, se ńor. Naturalnie... Dwie. Po trzech godzinach trac ę cierpliwo ść i pytam go ponownie ile jeszcze. - Godzink ę, se ńor.

* * *

Dojechali śmy po pi ęciu. (Góry były nadzwyczaj strome, wi ęc cał ą tras ę odbyli śmy na drugim biegu.) Wychodz ę z autobusu i mimochodem słysz ę rozmow ę kierowcy z kierownikiem dworca. - Szybko dzisiaj dojechali ście. - No Jako ś tak wyj ątkowo Tylko pi ęć godzin - odpowiedział kierowca, a mnie w tym momencie zamurowało. Zacz ąłem si ę zastanawia ć, o co tu wła ściwie chodzi? Dlaczego wszyscy kłami ą jak naj ęci? Czy w tym jest jaki ś cel albo reguła?

* * *

Dopiero po kilku miesi ącach sp ędzonych w Gwatemali zrozumiałem, ze to nie były kłamstwa, tylko bardzo egzotyczna odmiana kurtuazji. Dobre wychowanie wymaga od Gwatemalczyka, aby na kaŜde zadane mu pytanie co ś odpowiedział I to co ś konkretnego, bo zdawkowe nie wiem uchodzi tu za grubia ństwo. Czemu? No có Ŝ - tak po prostu jest. A dlaczego facet, który czego ś nie wie, udziela odpowiedzi absurdalnej? Bo jest uczciwy i nie chce nas wprowadzi ć w bł ąd - stara si ę wi ęc, Ŝeby śmy mu NIE UWIERZYLI. Kłamie, ale nie po to, Ŝeby oszuka ć, tylko da ć nam w ten sposób do zrozumienia, ze powinni śmy spyta ć kogo ś innego. Dlatego wła śnie zawsze, gdy wskazywałem na niedorzeczno ść ich odpowiedzi, przytakiwali z u śmiechem, mówi ąc: Naturalnie. Czyli innymi słowy No wła śnie, se ńor, skoro to co mówi ę jest niedorzeczne, to znaczy, ze powiniene ś zapyta ć jeszcze kogo ś, bo ja po prostu nie wiem. * * *

Ale kogo tu pyta ć i jak rozpozna ć, która informacja jest prawdziwa, a która tylko grzeczno ściowa? Mam na to pewien sposób - co ś w rodzaju gry psychologicznej. Poszukuj ę zakochanych par, które wyszły sobie na randk ę i si ę wła śnie nami ętnie całuj ą (Na ulicach Ameryki Łaci ńskiej jest to zachowanie normalne i do ść powszechne. Przy czym słowo „całują” nale Ŝy traktowa ć jedynie jako przybli Ŝenie, bo oni to robi ą głównie za pomoc ą r ąk zanurzonych gł ęboko pod ubraniem partnerki.) Podchodz ę do takiej pary i jej bezczelnie przerywam. - Perdón Przepraszam uprzejmie! Halo”! - czasami trzeba ich nawet szturchn ąć , inaczej nie zwracaj ą uwagi - Czy mogliby mi Pa ństwo łaskawie powiedzie ć gdzie jest... itd - pytam grzecznie. A oni zawsze udzielaj ą prawdziwej odpowiedzi Gwarantuj ę. Testowałem setki razy. Dlaczego akurat zakochani nie kłami ą? Pewnie dlatego, ze jedno pragnie drugiemu zaimponowa ć. śadne nie chce wyj ść na durnia, który nie wie, gdzie w jego mie ście jest dworzec albo która to godzina. Popisuj ą si ę wi ęc przed sob ą, a przy okazji udzielaj ą prawdziwych informacji mnie. Ponadto robi ą to krótko i w ęzłowato, bo oboje chc ą jak najszybciej powróci ć z r ękami do tego, co im wła śnie przerwałem.

MORAŁ:

Zgł ębianie india ńskiej duszy jest jak nurkowanie w kowadle - najcz ęś ciej boli od tego głowa Ale gdyby kowadłu przyjrze ć si ę bardzo, ale to bardzo dokładnie, gdyby w tym celu posłu Ŝyć si ę mikroskopem elektronowym, oka Ŝe si ę, ze nawet ono (kowadło) jest tylko chmur ą atomów. Gdyby za ś si ęgn ąć jeszcze gł ębiej, oka Ŝe si ę, ze ka Ŝdy z tych atomów to tez tylko chmura elektronów wiruj ących wokół j ądra. Wszystko dookoła nas jest tak ą chmur ą Jedne rzeczy - bardziej g ęst ą, inne - całkiem rzadk ą, ale chinina to chmura - wi ęcej w niej wolnej przestrzeni ni Ŝ solidnej materii A skoro tak, to nawet w kowadle da si ę zanurkowa ć. Sukces b ądź pora Ŝka w tej materii zale Ŝą od przyj ętej skali. [Przypis: My śleli ście kiedy ś o przenikaniu przez ściany? Ale nie na zasadzie hokus - pokus tylko naprawd ę? To JEST mo Ŝliwe. Ciało odpowiednio rzadkie powiedzmy eteryczne mogłoby si ę przecie Ŝ przecisn ąć mi ędzy cz ąsteczkami z których zbudowana jest ściana. To tez tylko kwestia skali. Kiedy Pan Bóg stwarzał świat stworzył te wszystkie jego cuda. Wierz ę ze s ą one, od zarania, wpisane w reguły rz ądz ące materi ą. Innymi słowy ka Ŝdy cud da si ę obja śni ć naukowo, tyle ze jeszcze nie dzi ś.]

* * *

To oczywi ście tylko taka zgrabna teoria - w praktyce nie próbujcie zgł ębia ć kowadeł. Wystarczy wiedzie ć, jak działaj ą. Jak, jak, jak - „dlaczego” jest kwesti ą wtórn ą. CZ ĘŚĆ 3 ŁOWCY CHRZTÓW

Spotykam ich w najdzikszych zak ątkach Ameryki Południowej w d Ŝungli nad Orinoko, gdzie biały człowiek jeszcze nie postawił stopy, na szczytach Andów, gdzie nieurodzajna ziemia rodzi tylko kamienie, na pustkowiach Gran Chaco, gdzie nie ma Ŝywej duszy. Jeden wkłada sobie piórka w nos, a na głow ę india ńsk ą koron ę z piór, inny nie wkłada w ogóle nic i odprawia msz ę na golasa, trzeci… Zreszt ą, posłuchajcie…

ŁOWCA GŁODNY

Padre stał wypi ęty zupełnie nie po ksi ęŜ owsku z głow ą zanurzon ą w zamra Ŝarce Z grzechotem przesuwał zawarto ść w poszukiwaniu czego ś stosownego na dzisiejsz ą kolacj ę. [Przypis: Padle (hiszp.) - dosłownie ojciec, ale potocznie znaczy ksi ądz [przyp. tłumacza]] - Będziemy musieli upiec w ęŜ a zawołał spomi ędzy zmro Ŝonych mi ęsnych brył, bo ju Ŝ nic innego nie mam. - Dzisiaj pi ątek rzuciłem przekornie. Nie szkodzi odrzucił ksi ądz to był w ąŜ wodny, wi ęc da si ę podci ągn ąć pod „dania rybne”. W Wenezueli a rzecz dzieje si ę w samym jej środeczku na rozległych sawannach Los llanos o pi ątkowym po ście słycha ć tylko z okazji Wielkiego Pi ątku natomiast opisywane przeze mnie zdarzenia miały miejsce w pi ątek powszedni. - Tu, na llanos zacz ął ksi ądz kład ąc przede mn ą półmetrowy kawał anakondy to wła ściwie wołowina powinna by ć uznana za postn ą Człowiek nawet oddycha wołowin ą. Miał stuprocentow ą racj ę. śeby si ę o tym przekona ć wystarczyło poci ągn ąć nosem milion sztuk bydła robi swoje Tak Ŝe z powietrzem - Wi ęc w pi ątek ci ągn ął r ąbi ąc anakond ę maczet ą powinni śmy si ę umartwi ć jedz ąc steki a tego w ęŜ a zostawi ć sobie na niedziel ę

* * *

Nast ępnego dnia zjedli śmy potrawk ę z iguany (metrowej długo ści jaszczurka na skali uczu ć odpowiednik szczura) Wcze śniej musieli śmy j ą upolowa ć Tak jak wszystko inne przez kolejne dni tygodnia. W niedziel ę była kapibara (najwi ększy gryzo ń świata z wygl ądu świnka morska wielko ści prosi ęcia) W poniedziałek rosół z bocianów (takie same jak polskie tyle ze dzioby maj ą czarne) We wtorek kajman (kuzyn krokodyla) We środ ę Ŝółwie ogrodowe (naziemne) We czwartek Ŝółwie błotne (zgadnijcie czym pachn ą) A potem jeszcze ryby ryby ryby, ryby Cokolwiek byle unikn ąć wołowiny, bo ksi ądz mieszkał tu ju Ŝ kilka lat i miał jej s e r d e c z n i e do ść . [Przypis: Wyraz „serdecznie” nie jest w tym kontek ście najszcz ęś liwszy ale za to przyzwoity. Ponadto w oryginale - czyli po hiszpa ńsku - było tu co ś takiego na co j ęzyk polski nawet bardzo specjalistyczny nie znalazł jeszcze odpowiednich słów. Nawet wielka encyklopedia anatomii człowieka stosuje wył ącznie obrazki [przyp. Tłumacza]]

* * *

Jerzy Pecold poszedł do seminarium wprost z rze źni miejskiej Zanim poczuł powołanie zachowywał si ę jak ka Ŝdy normalny chłopak w Pasł ęku pił, palił, rwał panienki (niektóre do dzi ś nie mog ą od Ŝałowa ć ze pewnego dnia przestał) Seminarium uko ńczył celuj ąco troch ę z przekory wobec wykładowców, którzy uwa Ŝali, Ŝe rze źnik z włosami do ramion nie mo Ŝe by ć ksi ędzem. [przypis: A Jezus si ę, strzygł na je Ŝa tak?] Wkrótce potem dał dyla na misje Na misjach od biskupi daleko, ale do Pana Boga tu Ŝ tu Ŝ tak to uj ął. Zreszt ą wszyscy misjonarze których znam ujmuj ą to podobnie ich wad ą w Polsce jest nadaktywno ść nie mieszcz ą si ę od tego w sutannach w ko ścielnych strukturach w rutynach dyscyplinach. Za to świetnie pasuj ą na misje Tam nadaktywno ść jest konieczna.

* * *

- Najwi ększy problem miałem, kiedy mi si ę zacz ęli nawraca ć mówił prze Ŝuwaj ąc anakond ę. - Wyobra Ŝasz sobie?! Misjonarz, który si ę boi nawróce ń! Ale był powód tutaj ludzie maj ą po dwie rodziny jedn ą we wsi, a drug ą na rancho Dwa domy dwie Ŝony dwa stadka dzieci Nawracasz takiego faceta Chrzci si ę bierzmuje a po kilku latach prosi o ślub ko ścielny. Tylko z któr ą Ŝon ą ten ślub jak on ma DWIE? I co |a mam wtedy robi ć? ci ągn ął po chwili Tutaj to jest norma obyczajowa Oni tak Ŝyli zanim przyszedł Ko ściół z przepisami o monogamii. Obie kobiety si ę znaj ą, czasami nawet bardzo przyja źni ą dzieci to ju Ŝ nawet dokładnie nie wiadomo które z któr ą, jedna wielka harmonijna rodzina I on mnie teraz pyta czy ma jedn ą Ŝon ę porzuci ć? Ale w takim razie któr ą? I czemu ona ma by ć ukarana za jego nawrócenie? Czy Pan Bóg tego chce? No i co ja mam zrobi ć? Udzieli ć dwóch ślubów mi nie wolno. Wypi ąć si ę na faceta tez nie mog ę, bo to ja go ochrzciłem On jest niewinny wpadł w moje sidła.

ŁOWCA ANONIM

- Wierzysz w czary? - zapytałem zdumiony. - A jak mam nie wierzy ć, kiedy sam widziałem. - Ale przecie Ŝ ksi ędzu nie wolno... - Ka Ŝdemu wolno w i e r z y ć, szczególnie jak co ś zobaczy na własne oczy. Albo dotknie. Pismo Świ ęte bardzo stanowczo zabrania jedynie uprawiania magii. A jak si ę czego ś zabrania, to chyba dlatego, Ŝe to istnieje, prawda? Jakby nie istniało, to po co zabrania ć? - A co konkretnie widziałe ś? - Wszystko. Ja tu mieszkam ju Ŝ tyle lat. To s ą przera Ŝaj ące czarne moce... Chocia Ŝ nie przecz ę, ze przy okazji czyni ą wiele dobrego. W tym wła śnie le Ŝy problem – curandero - kogo ś wyleczy ze śmiertelnego uk ąszenia i jak ja mam potem ludziom tłumaczy ć, Ŝe to było działanie Złej Mocy? [Przypis: Curandero (od hiszpa ńskiego curar - leczy ć) - zale Ŝnie od okoliczno ści słowo to oznacza szamana albo znachora. [przyp. tłumacza]] Diabła, je śli wolisz. Jak wytłumaczy ć ludziom, ze on to zrobił tylko po to, by ich od siebie uzale Ŝni ć, a potem im od środka wy Ŝre ć dusze? Magia działa jak narkotyk - najpierw jest miło, a zaraz potem za pó źno. Ale... no wła śnie, jest tu bardzo podstawowe „ale” - czy mnie wolno zabroni ć ratowania Ŝycia? Czy wolno nie skorzysta ć z jedynej pomocy, jak ą mam? Do lekarza bardzo daleko - nie zd ąŜ ymy - a na moich r ękach umiera dziecko. I wtedy katolicki ksi ądz idzie do czarownika. A potem nie wie, czy ma si ę z tego spowiada ć, czy raczej by ć dumnym, ze si ę na to zdobył. Ale raz to oni przyszli do mnie, bo Ŝaden curandero nie dawał sobie rady. Mała dziewczynka była op ętana. Przynosz ą j ą do ko ścioła, a mnie si ę przypomina film „Omen”. Dziecko ma tak ą sił ę, ze targa czterema chłopami, z których ka Ŝdy na co dzie ń powala byki. Mała co ś wrzeszczy, nie wiadomo po jakiemu, piana z ust, wymioty na zielono, i oni mi mówi ą: Lecz, Padre. Curandero nie dał rady spróbuj ty. W seminarium nikt nas nie uczył egzorcyzmów, bo to średniowiecze. Co ś tam wspomnieli półg ębkiem, ale ani formułek, ani nic, bo to nie jest zaj ęcie dla zwykłego ksi ędza. Wi ęc kl ękam i zaczynam si ę modli ć po polsku: Panie Bo Ŝe, boj ę si ę tego, nie wiem co to jest, nie umiem tego pokona ć, prosz ę, U Ŝyj moich pustych r ąk, pokieruj mn ą, włó Ŝ w moje usta wła ściwe słowa, je Ŝeli tu potrzeba słów, i uwolnij to dziecko. Okaz miło ść . Okaz miłosierdzie. OKAZ SWOJ Ą SIŁ Ę, SWOJ Ą MOC, SWOJ Ą POT ĘGĘ i uwolnij to niewinne dziecko... Uwolnił. Bardzo mi to pomogło. Zacz ęli inaczej patrze ć na ksi ędza. Curandero stracił troch ę klienteli. Troch ę, bo nadal chodz ą si ę u niego leczy ć, ale chyba teraz wol ą jego ziółka, ma ści i mikstury od czarów.

ŁOWCA WREDNY

Ks. Adam Kuchta, werbista, trafił do jednej z dwóch ostatnich wiosek plemienia Ache. Do tej drugiej pojechał ks. Benek Remiorz - najweselszy Ślązak świata. Dzieli ich teraz kilkaset kilometrów polnych dróg. Ł ączy - trzeszcz ące radio. (Pod warunkiem, ze świeciło sło ńce i naładowało baterie.) Gin ące plemi ę Ache zaprosiło werbistów, by im pomogli przetrwa ć. W tym celu Ache musz ą przej ść od kultury zbieracko - łowieckiej do rolniczej. Postawili tylko jeden warunek: Nie b ędziecie nas nawraca ć! Czy misjonarz mo Ŝe si ę zgodzi ć na taki układ? Przecie Ŝ istot ą misji jest nawracanie. No tak, ale zanim Indianie dorosn ą do chrze ścija ństwa, trzeba ocali ć ich człowiecze ństwo. Trzeba ich tak Ŝe ocali ć przed wymarciem. Có Ŝ komu po ochrzczonym, ale wymarłym plemieniu? Łowcy Chrztów, którym nie wolno zarzuca ć sieci, bo najpierw musz ą zarybi ć staw... Adam - padre Adan - mieszka sam jak palec na dzikim odludziu. Indianie oddali mu w uŜywanie kawałek ziemi za wiosk ą - tam stanął niewielki drewniany domek. Na studni ę zabrakło pieni ędzy. Ŝeby mie ć co pi ć i w czym si ę umy ć, Adam codziennie je ździ po wod ę do strumienia odległego o kilka kilometrów. Za potrzeb ą chodzi w las. Myje si ę polewaj ąc cynow ą konewk ą zawieszon ą pod sufitem na ganku. Poza tym uczy, leczy, buduje, handluje. I po Ŝycza. Indianie przychodz ą bez przerwy - po paczk ę soli cukru y erba mate, kaszy, po baterie do latarki po kawałek blachy, sznurek. [Przypis: Tam gdzie nie ro śnie kawa Indianie Guaiani od wieków zaparzali zioło (hiszp. yerba) o nazwie mate - rodzaj zielonej herbaty Nie zawiera kofeiny, nie zawiera teiny, ale zawiera matein ę - siostr ę dwu pozostałych Na serce i t ętno działa podobnie jak kawa Na kubki smakowe jak zaparzona zawarto ść popielniczki ale tylko przy pierwszym piciu A potem? No có Ŝ potem jest albo jeszcze gorzej albo tak jak w moim przypadku - Wielka Miło ść ]. To wci ąŜ ludzie o mentalno ści zbieracko - łowieckiej Misjonarz zast ąpił im las teraz chodz ą zbiera ć do niego. - Grabi ą mnie tak jak kiedy ś ograbiali puszcz ę. Ze wszystkiego co ta pozwoliła sobie odebra ć A z drugiej strony wi ększo ść z tego co im dasz natychmiast trwoni ą bo puszcza zawsze miała niewyczerpane zasoby. Kiedy Indianie mówi ą po Ŝycz to wcale nic zamierzaj ą odda ć. W ich kulturze po Ŝyczy ć to tyle co podarowa ć przedmiot który nam nic |jest potrzebny. Po Ŝycz znaczy po prostu daj nie ze jest wyra Ŝone bardziej uprzejmie. Dla Ache po Ŝyczka oznacza zobowi ązanie symboliczne a nie przedmiotowe Kto po Ŝyczył w ędk ę wcale nie odda nam tej samej w ędki, tylko co ś innego co jemu akurat b ędzie zbywa ć. W dodatku nie wiadomo, kiedy to zrobi. Na podobnej zasadzie s ąsiadki w Polsce po Ŝyczaj ą sobie szczypt ę soli. Przecie Ŝ nikt si ę nigdy o zwrot tej soli nie upomina A gdyby si ę upomniał to by nas ty m obraził za po Ŝyczenie soli oddaje si ę inn ą przysług ę.

* * *

- Moja praca misyjna to nauczy ć tych Indian, czym jest mamona. Po to, by nie zgin ęli w nowoczesnym świecie. Ja ich w gruncie rzeczy ODUCZAM tej pierwotnej, naturalnej dla „dzikich” plemion, postawy dzielenia si ę wszystkim ze wszystkimi. Postawy bardzo chrze ścija ńskiej, ale dzisiaj, w naszym „chrze ścija ńskim” świecie całkiem niefunkcjonalnej. Wr ęcz zabójczej! Bo wyobra źcie sobie, ze oni id ą mi ędzy ludzi i na ka Ŝde Ŝyczenie, na ka Ŝdą pro śbę, rozdaj ą wszystko, co maj ą. Przedtem zbierali w lesie i ch ętnie oddawali bli źnim, ale teraz, Ŝeby przetrwa ć, musz ą zacz ąć gromadzi ć, oszcz ędza ć, odkłada ć na pó źniej, inwestowa ć Zamiast otwartego serca - zapobiegliwo ść Zamiast serdecznej szczodro ści - przezorno ść , ostro Ŝno ść . Czasem podejrzliwo ść . A jak ich tego ucz ę? Coraz cz ęś ciej z premedytacj ą odmawiam pomocy. Kiedy przychodz ą co ś „po Ŝyczy ć”, robi ę si ę stopniowo coraz bardziej wredny - zaczynam sprzedawa ć, Ŝą da ć zwrotu długów, itd. Dla ich własnego dobra robi ę si ę ZŁY. Pewnego dnia Ache stan ą si ę wyrachowani i to b ędzie sukces mojej misji - ironia, co? śeby ich ocali ć, musz ę zatwardzi ć ich serca. W seminarium uczyli mnie dokładnie na odwrót.

ŁOWCA OSTATNI

Padre Dano - ks. Dariusz Piwowarczyk - przygotował si ę do pracy z Indianami wyj ątkowo starannie. Poza studiami kapła ńskimi uko ńczył tak Ŝe antropologi ę kultury we Wrocławiu. Uwa Ŝa, ze zanim si ę kogo ś zacznie nawraca ć, trzeba go dobrze zrozumie ć. Trzeba pozna ć mechanizmy działania danej społeczno ści, jej kultur ę - przede wszystkim po to, by po drodze czego ś nie zniszczy ć. - Ko ściół w przeszło ści zniszczył bardzo wiele, teraz powinni śmy ratowa ć, ocala ć przed zagład ą to, co jeszcze pozostało. Ju Ŝ na misjach Padre Dano nauczył si ę india ńskiego j ęzyka, którym mówiło wówczas zaledwie dziewi ęć osób na całym bo Ŝym świecie. Kiedy pisz ę te słowa, mówi ą nim ju Ŝ tylko dwie osoby - jedna (Dano) mieszka w Waszyngtonie, gdzie robi doktorat z antropologu kultury, a druga to pewna bardzo stara Indianka Ŝyj ąca w Paragwaju, która nie ma z kim porozmawia ć, bo wszyscy jej współplemie ńcy pomarli, a ks. Darek wyjechał. Tego plemienia ju Ŝ nikt nie ocali. Misjonarze nie zd ąŜ yli na czas.

ŁOWCA WYTRWAŁY

Padre Juan Marcos - imi ę i nazwisko zmienił urz ędowo na hiszpa ńskie, Ŝeby jego parafianie nie musieli łama ć j ęzyka na obcych głoskach. Od wielu lat mieszka w odległym zak ątku d Ŝungli, przy granicy Peru i Ekwadoru Nawraca Indian. W znacznym stopniu sam stał si ę Indianinem - nie nosi butów, jada i pracuje siedz ąc w kucki na podłodze, dom zbudował na pałach, przej ął te Ŝ wiele innych india ńskich obyczajów Zasiada nawet w plemiennej Radzie Starszych. Codziennie przed świtem odprawia msz ę. W samotno ści. Bo jak do tej pory, nie udało mu si ę nikogo nawróci ć. Mówi, Ŝe ju Ŝ kilkakrotnie organizował grupy przygotowawcze do pierwszej komunii świ ętej, ale zawsze okazywało si ę, ze jego Indianie nie s ą jeszcze gotowi na przyj ęcie Boga. - Nie mam zamiaru chrzci ć tak jak kiedy ś, czyli za pomoc ą sikawki. Masowo i w ciemno to mo Ŝna ludziom sprzedawa ć nowy gatunek kapusty, ale nie religi ę. Ich najpierw trzeba nauczy ć tylu innych rzeczy. Bardziej podstawowych. I najpierw trzeba ich ocali ć jako ludzi - przed cywilizacj ą, która chce ich st ąd wykurzy ć. Dopiero potem mo Ŝna z nich robi ć chrze ścijan. W ka Ŝdą niedziel ę plemi ę schodzi si ę do Maloki - domu zgromadze ń - pełni ącej jednocze śnie rol ę kaplicy. Indianki z dzie ćmi przy nagich piersiach siadaj ą pod ścianami, męŜ czy źni i chłopcy po środku, i modl ą si ę wspólnie z Juanem Marcosem. Troch ę z szacunku do Pana Boga, ale bardziej z szacunku do Padre, którego traktuj ą jak swego patriarch ę. Juan Marcos jest najwi ększym Łowc ą Chrztów, jakiego spotkałem. Jak to - spytacie - przecie Ŝ jeszcze nikogo nie nawrócił? No wła śnie, nikogo, ale wci ąŜ wytrwale próbuje. Od CZTERDZIESTU LAT! Wiecie ile to jest CZTERDZIE ŚCI LAT OCZEKIWANIA na pierwszy efekt swojej pracy?

ŁOWCA BEZWSTYDNY

Przez kilka lat bezskutecznie próbował szczepi ć wiar ę po śród pewnego india ńskiego plemienia, o którym mówi si ę, Ŝe wci ąŜ jest „dzikie”, a ponadto bardzo niebezpieczne. Regularnie przedzierał si ę przez d Ŝungl ę i odprawiał msze świ ęte w wiosce zagubionej w ost ępach tropikalnej puszczy. Indianie ignorowali go wytrwale. Tak jak wszystkich jego poprzedników. Koledzy po fachu śmiali si ę z uporu polskiego ksi ędza mówi ąc, ze skoro wcze śniej, przez kilkadziesi ąt lat, nawracanie Dzikich nie powiodło si ę Hiszpanom ani Włochom, nie powiedzie si ę i jemu. Zdawało im si ę, Ŝe jedyn ą skuteczn ą metod ą chrystianizacji jest cywilizowanie. Zabierali wi ęc india ńskie dzieci z wiosek w d Ŝungli i wywozili do szkoły misyjnej. Tam, w kamiennych murach, pod dachem z blachy falistej nauczali podstaw pisania, czytania i uprawy roli. Przy okazji tak Ŝe wszczepiali miło ść do nowego Pana Boga. Polski misjonarz uparł si ę robi ć co wszystko inaczej - nie podobało mu si ę, Ŝe india ńskie dzieci s ą zabierane z ich świata i nauczane, jak Ŝyć w obcej sobie cywilizacji. Postanowił zanie ść Chrystusa wprost pod strzechy dzikich ludzi. I udało mu si ę! Bo zamiast narzuca ć własn ą kultur ę, przyj ął reguły Ŝycia plemiennego. Posłuchajcie... Indianie, których odwiedzał, chodz ą nago albo prawie nago. Przykrywaj ą jedynie te miejsca, które s ą w ich poj ęciu brzydkie i dlatego wstydliwe. Zawijaj ą wi ęc rany, zasłaniaj ą ropiej ące liszaje i blizny, ale nigdy nie ukrywaj ą tego, co zdrowe. Po co mieliby to robi ć? Przecie Ŝ zdrowe jest pi ękne. Jak w takiej sytuacji postrzegali ksi ędza ubranego od stóp do głów w sutann ę? Mo Ŝe był dla nich cały pokryty krostami? A mo Ŝe w ogóle o tym nie my śleli, lecz pod świadomie odrzucali go jako nieczystego.

* * *

Pewnego dnia misjonarz zdj ął sutann ę. Stan ął przed całym plemieniem tak, jak przez wiele miesięcy Indianie stawali przed nim - nago. I wtedy okazało si ę, Ŝe nie ma Ŝadnych felerów, ba, on był pi ękniejszy od nich wszystkich - tak białej skóry Indianie nie widzieli przecie Ŝ nigdy przedtem. Podchodzili go ogl ąda ć, dotyka ć (tak Ŝe w miejscach gdzie ksi ędza dotyka ć absolutnie nie wypada). Wzbudził wielkie zainteresowanie i zyskał szacunek. To, Ŝe do tej pory przebywał w sutannie, zrozumiano jako wyraz rezerwy i braku zaufania. To, Ŝe j ą nagle zdj ął, Indianie poczytali sobie za zaszczyt, a jednocześnie deklaracj ę braterstwa. Kilka dni pó źniej ów polski ksi ądz odprawił pierwsz ą msz ę na golasa. Miał na sobie tylko stul ę i guayuco [Przypis: Przepaska biodrowa. Sk ąpy kawałek czerwonej szmatki, który zasiania tylko z przodu - pupa goła. (Kiedy wieje wiatr - nie tylko pupa, ale tym si ę nikt nie przejmuje. Ani nie ekscytuje!)]. Tym razem, po raz pierwszy, Indianie go nie zignorowali - przybyli wszyscy i z szacunkiem, w kompletnej ciszy, wysłuchali jak si ę modli do swojego Boga. Teraz (od tamtych wydarze ń min ęło kilka lat) modl ą si ę wspólnie. Ponadto okazało si ę, Ŝe nowy Pan Bóg jest tym samym Bogiem, którego Indianie znali wcze śniej z Opowie ści przekazywanych przez ich własnych przodków.

* * *

Czy msza świ ęta odprawiona z goł ą pup ą jest profanacj ą? Na pewno nie po śród amazońskiej puszczy - tam jest aktem niezwykłej m ądro ści i szacunku dla Indian. Czyli tych naszych braci, których Pan Bóg umie ścił daleko poza cywilizacj ą majtek i biustonoszy. Przyznaj ę, kiedy tam byłem i sam z goł ą pup ą kl ęczałem w czasie Podniesienia, czułem si ę troch ę dziwnie. Ale wokół mnie kl ęczeli inni, ubrani równie sk ąpo. Pan Bóg chyba nie miał nam tego za złe. Mam nawet wra Ŝenie, Ŝe si ę cieszył patrz ąc na nas z góry. Dlaczego wi ęc nie podałem nazwy kraju ani plemienia, o które chodzi? Prosił mnie o to ów ksi ądz. Bardzo bał si ę niezrozumienia i zwi ązanych z tym kłopotów - w Ko ściele powszechnym ci ągle przewa Ŝa pogl ąd, Ŝe chrystianizacja ludów pierwotnych musi si ę ł ączy ć z ich cywilizowaniem. Tymczasem on postanowił wniknąć w kultur ę „dzikiego” plemienia i przekaza ć nauk ę o Bogu bez rujnowania świata india ńskich wierze ń i obyczajów. Był prawdziwym Łowc ą Chrztów.

ŁOWCY ZA śENOWANI

Misje utrzymuj ą si ę z datków. Łowcy Chrztów raz na trzy lata przyje ŜdŜaj ą na urlop do Polski. S ą wtedy zapraszani, by odprawili niedzieln ą msz ę i opowiedzieli o swoich misjach - co zbior ą na tac ę, jest ich. Tylko co tu opowiedzie ć, Ŝeby nie zosta ć źle zrozumianym? Jak ksi ądz w Polsce miałby publicznie przyzna ć, Ŝe chorych posyła do czarownika, albo Ŝe popiera wielo Ŝeństwo? - Czy ja mam ludziom powiedzie ć, Ŝe my tam wcale nie chrzcimy, tylko uczymy uprawy roli? - pytał Adam Kuchta - Czy mam im powiedzie ć, Ŝe zamiast ko ścioła budujemy silos na soj ę?... Dlatego wi ększo ść opowiada o małpach, w ęŜ ach, robactwie, o tropikalnym klimacie i o biedzie wzruszaj ącej serca. Utrwalaj ą fałszywy stereotyp misjonarza - chrzciciela, podczas gdy dzisiejszy misjonarz jest najcz ęś ciej jedynym uczciwym pracownikiem socjalnym. Obro ńcą uci śnionych, biednych, chorych, ale wcale nie dusz, tylko ciał. Kiedy Adam Kuchta był w Polsce w roku 2001, próbował zebra ć trzy i pół tysi ąca złotych na wybudowanie studni. Nie zebrał . - Gdyby to była wie Ŝa ko ścielna, albo dzwon... Ale dziura w ziemi i porz ądny kibel... Jak ja mam uzasadni ć, Ŝe wła śnie to jest najwa Ŝniejszy cel misyjny tego roku?

MORAŁ:

Łowcy Chrztów to najlepsi ksi ęŜ a, jakich udało mi si ę pozna ć. Mam wra Ŝenie , Ŝe ci, którzy wyje ŜdŜaj ą na misje, to kwiat, a w kraju zostaj ą nam w wi ększo ści łodygi. (Łodyga, jak wiadomo, jest sztywniejsza ni Ŝ kwiat i mniej kolorowa.) Ale mo Ŝe po prostu nie miałem szcz ęś cia pozna ć kwiatów polskich, bo zbyt du Ŝo czasu sp ędzam na obcej ziemi.

YERBA MATE

Yerba Mate to odkrycie Indian Guarani - ich świ ęte ziele, dar Matki Ziemi. Dzisiaj jest znane - głównie ze słyszenia - na całym świecie. Mate uprawia si ę i pije powszechnie tam, gdzie w XVII wieku mieszkali Guarani, czyli na terytorium Paragwaju. Ale nie tym dzisiejszym, okrojonym przez s ąsiadów. Dawniej Paragwaj rozci ągał si ę du Ŝo dalej ni Ŝ teraz - od stóp wschodnich Andów a Ŝ po wybrze Ŝe Oceanu Atlantyckiego. Si ęgał daleko na ziemie dzisiejszej Argentyny, Urugwaju, Boliwii i południa Brazylii. Tam Ŝyli Guarani i tam si ę piło Mate. Tam te Ŝ pije si ę j ą do dzi ś. [Przypis: Kiedy podaj ę nazw ę własn ą ro śliny wówczas pisz ę j ą wielkimi literami: Yerba Mate, Mate. Ale kiedy chodzi mi o napój przyrz ądzony z tej ro śliny albo o surowiec do jego przygotowania (sproszkowane suszone listki) wówczas „Mate” staje si ę słowem pospolitym pisanym mał ą liter ą tak jak „kawa” czy „herbata”]. Wspomnienie tego dawnego, Wielkiego Paragwaju zostało w nazwie - Yerba Mate po łacinie to ilexparaguariensis, czyli ostro krzew paragwajski.

* * *

Niekiedy smakosze ró Ŝnych herbat w Europie czy USA kupuj ą Yerba Mate w torebkach do zaparzania i pij ą przez ciekawo ść (poł ączon ą z lekk ą domieszk ą snobizmu). Twierdz ą, Ŝe smaku je podobnie jak inne zielone herbatki - chińskie i arabskie. Takie picie nie ma wielkiego sensu - wówczas Mate traci cały czar. Z ni ą jest tak, jak z kwiatem paproci, który zakwita tylko w noc świętoja ńsk ą - Mate kwitnie w ustach pełnym bukietem smaku jedynie, gdy jest wła ściwie przyrz ądzona i podana.

* * *

Tradycyjny (india ński) sposób picia przypomina rytuał) zwi ązane z paleniem fajki pokoju. W jednym i drugim przypadku bardzo wa Ŝną rol ę pełni sprz ęt: Fajki pokoju były rze źbione z kamienia, a niewielkie naczy ńko do Mate (matero, albo guampa), powinno by ć wykonane ze specjalnego gatunku drewna - Palo Santo ( Świ ęty Pie ń). Ju Ŝ samo to drzewo jest ziołem - po zmieleniu zaparza si ę je i podaje jako lekarstwo na wiele chorób. Wspiera siły witalne (m ęskie), urod ę (niestety tylko u pa ń), nerki, kiszki, Ŝyły i wszystko inne, ale pod warunkiem, Ŝe si ę mocno wierzy. Ma charakterystyczny silny zapach, który nie wietrzeje. Drewno, nawet po wyschni ęciu i latach u Ŝywania jako guampa, zachowuje swój naturalny kolor - intensywn ą ziele ń szczypiorow ą. Wygl ąda jak pomalowane bejc ą. Do drewnianej fajki - guampy - wsypuje si ę grubo siekane suszone li ście i łody Ŝki Mate. (W tej postaci wygl ąda ona nie jak porz ądna herbata, ale jak jakie ś zakurzone paprochy.) Potem wkr ęca si ę w nie metalow ą rurk ę - o nazwie bombilla - przez któr ą b ędziemy pi ć. Rurka ma na dolnym ko ńcu sitko, Ŝeby zapobiec wci ąganiu fusów do buzi. Najlepiej, je Ŝeli jest wykonana ze srebra, bo przecie Ŝ b ędziemy jej dotyka ć ustami. Do tak nabitej guampy z wkr ęcon ą rurk ą wlewamy odrobin ę gor ącej wody - w tym celu wszyscy doro śli obywatele Paragwaju, o ka Ŝdej porze dnia, nosz ą pod pachami termosy. No wi ęc wlewamy t ę wod ę i czekamy. Nie ma si ę do czego śpieszyć, bo i tak pierwsze zalanie wypija w cało ści Santo Tomas - świ ęty Tomasz. (Prawda jest taka, Ŝe cał ą wod ę wci ągaj ą te suche paprochy i ka Ŝdy o tym wie, ale tradycja ka Ŝe pi ć Mate w grupie - a nie samemu - wi ęc je Ŝeli kto ś akurat nie ma kompanii, to pod ręką jest zawsze św. Tomasz. Wprawdzie niewidoczny, ale przecie Ŝ obecny, bo kto ś t ę pierwsz ą porcj ę wody wypił, no nie?)

* * *

Woda, któr ą zalewamy fusy powinna by ć „biała” - taka, która szumi na ogniu, ale jeszcze si ę nie zagotowała - nigdy wrz ąca! Zalanie Mate wrz ątkiem powoduje, Ŝe si ę świ ęte ziele poparzy, obrazi, i w jednej chwili straci cały smak. I Moc. Nie jest to Ŝaden india ński zabobon. Kilkakrotnie sprawdzałem - cho ć przyznaj ę, Ŝe Ŝaden z tych eksperymentów nie był efektem działalności planowej, tylko mojego gapiostwa - i za ka Ŝdym razem musiałem potem wywala ć zawarto ść świe Ŝo nabitej guampy na kompost. [Przypis: Cz ęść Czytelników mo Ŝe nie wiedzie ć, co to kompost. Dlatego wyja śniam: kompost to jest kupa czego ś martwego, co wci ąŜ Ŝyje. śyciem... wewn ętrznym. W dodatku, w sposób do ść natarczywy, daje to odczu ć wszystkim, którzy znajduj ą si ę w pobli Ŝu. Szcze- gólnie od zawietrznej. Kompost zachowuje si ę tak jak kotlet, który zapragn ął kwikn ąć albo przynajmniej po- macha ć małym zakr ęconym ogonkiem. Tyle Ŝe kotletom to nigdy nie wychodzi.]

INDIA ŃSKI RYTUAŁ

Siedzieli śmy w kilkana ście osób skupieni przy ognisku Dookoła Indianie Ache, a po śród nich padre Adan. Osmalony czajnik z pi ęknie wygi ętą szyjk ą i dziobkiem stał przysuni ęty bokiem do ognia Szumiał lekko. Stara, bardzo stara Indianka, pomarszczona tak, ze przy ka Ŝdym jej ruchu miało si ę wra Ŝenie, ze jej skóra szele ści, ściskała mi ędzy kolanami drewniany mo ździerz i ucierała w nim jakie ś zioła. - To yuyo - wyja śnił padre. - ??? - zapytałem brwiami. - Świe Ŝe zioła, które uciera si ę albo tłucze na miazg ę i dodaje do mat ę. - A po co? - Oni zawsze mówi ą, ze to remedio na jak ąś chorob ę, ale najcz ęściej chodzi o rodzaj przyprawy. - Przyprawa do herbaty? - Co ś w tym gu ście. Yuyo, czyli po naszemu „chwasty”, urozmaicaj ą smak. My te Ŝ dodajemy cytryn ę do herbaty. - Dlaczego „chwasty”? - Bo zioło, czyli yerba, jest tylko jedno Mat ę Cała reszta to zaledwie chwasty. Stara Indianka wcisn ęła yuyo na wierzch nabitej guampy i si ęgn ęła po czajnik Ruszała si ę wolno, ale nad wyraz precyzyjnie Mimo ze była kompletnie ślepa. Teraz zalała Lej ąc z wysoka, Ŝeby stru Ŝka wody schłodziła si ę jeszcze w drodze przez powietrze - na wszelki wypadek, cho ć przecie Ŝ w czajniku cały czas tylko szumiało, a nie bulgotało Za Ŝadne skarby nie chciała poparzy ć mat ę - to zły omen, a poza tym zły smak. Podziwiałem jej kunszt Musiała to robi ć całe Ŝycie i latami ćwiczy ć ka Ŝdy ruch, bo nie uroniła ani kropli.

Odczekali śmy kilka minut. . Jeszcze kilka.. . . Cierpliwie. Kiedy świ ęty Tomasz si ę nasycił, Indianka nalała najpierw sobie - bo to ona była gospodarzeni ceremonii. (Poza tym niektórzy uwa Ŝaj ą, ze pierwszy napar jest niesmaczny, wi ęc nie wypada go podawa ć innym Argenty ńczycy ści ągaj ą go do buzi, a nast ępnie wypluwaj ą na ziemię Łykaj ą dopiero drugi, a nawet trzeci. Tutaj, w Paragwaju, nikt nie robił takich rzeczy) Staruszka piła wolno, uwa Ŝaj ąc, Ŝeby gor ąca metalowa rurka nie poparzyła jej ust Kiedy sko ńczyła, nalała ponownie odrobin ę wody, na te same fusy, i podała siedz ącemu po swojej prawej stronie. Tak rozpocz ął si ę rytuał picia.

* * *

Guampa kr ąŜ y z r ąk do r ąk, ale nie po kole - tak jak w przypadku fajki pokoju - lecz po gwie ździe. Za ka Ŝdym razem musi przecie Ŝ wróci ć do gospodarza z czajnikiem (lub termosem) w celu ponownego napełnienia. Fusów jest taka ilo ść i maj ą w sobie tyle mocy (przepraszam - Mocy), by zanim strac ą smak, mo Ŝna było przez nie przela ć ze dwa litry wody.

* * * - No i jak? - zapytał padre, kiedy opró Ŝniłem guamp ę i oddałem Indiance. - Smakuje jak napar z petów. - A piłe ś kiedy napar z petów, ze tak gadasz? - Zobaczysz - dodał po chwili - za miesi ąc rzucisz kaw ę, rzucisz herbat ę i przejdziesz na mat ę Na razie i tak nie masz wyj ścia, bo tu si ę mc innego nie pije. Kiedy wyje ŜdŜasz? - Za trzy miesi ące. - Uuu, no to przepadłe ś. Zapomnij o małych czarnych, ty ju Ŝ jeste ś ateista! - A ona jako ś działa? Na ciało albo na rozum? - Lekko kr ęci. - Uzale Ŝnia? - Nie bardziej ni Ŝ kawa. Skoro w USA sprzedaj ą mat ę w supermarketach, to to na pewno nie jest narkotyk, ani Ŝaden inny materiał wyskokowy. - To dlaczego nikt nie daje pi ć dzieciom? - Tradycja U nas te Ŝ dzieciom nie daje si ę kawy. Dopiero jak odpowiednio podrosn ą. Z mat ę tak samo. Po chwili znowu przyszła moja kolej. Ale stara Indianka omin ęła mnie i podała guamp ę nast ępnemu. - Nie zauwa Ŝyła mnie? - szepn ąłem ksi ędzu w ucho - To znaczy, chciałem powiedzie ć. - Zauwa Ŝyła, zauwa Ŝyła Ona jest ślepa na oczy, ale widzi wi ęcej ni Ŝ my wszyscy Dzieciaki twierdz ą, ze przez trzy ściany potrafi zobaczy ć jak broj ą. Chyba miał racj ę W trakcie naszej rozmowy do kr ęgu doł ączyło kilka osób. Usiedli w ró Ŝnych miejscach, a Indianka nie zgubiła kolejno ści. To znaczy wszystkim którzy byli tu od pocz ątku podawała po pierwotnym kole (gwie ździe), a dopiero na ko ńcu dodawała te kilka ostatnich osób, tak jak si ę dosiadły. - Co ś ty jej powiedział, kiedy oddawałe ś Guamk ę? - zapytał padre. - Normalnie „dzi ękuj ę”, a co niby miałem mówi ć? - Nic. Wła śnie o to chodzi, ze NIC. Kiedy powiesz „dzi ękuj ę” to znaczy, ze ju Ŝ si ę napiłe ś i wi ęcej nie chcesz. Wtedy wypadasz z kolejki. Siedzisz z nami, ale guampa ci ę omija. Dzi ękuj ę mówi si ę dopiero na samym ko ńcu, a nie w trakcie rytuału.

* * *

Tego dnia po południu pili śmy jeszcze co ś: terere czyli yerba matę na zimno. To specjalno ść paragwajska, nie znana nigdzie indziej na świecie. Wszystko poza wod ą pozostaje bez zmian A woda musi by ć tym razem lodowata! Mat ę naci ąga jednakowo mocno bez wzgl ędu na to, czyj ą polewa ć wod ą gor ącą, czy zimn ą. Reaguje troch ę tak jak ludzka skóra - mo Ŝna si ę przecie Ŝ „poparzy ć” od bardzo zimnego i objawy b ędą identyczne, jak przy poparzeniach wrz ątkiem. Dobre porównanie, bo tak dla mat ę, jak i dla ludzkiej skóry, woda letnia jest oboj ętna. Od letniej mat ę nie naci ąga - Moc śpi. Terere pija si ę w tych porach dnia, kiedy jest gor ąco I, rzecz ciekawa, tam gdzie si ę je pija, nigdy nie wyst ępuje plaga cholery, a cholera to przecie Ŝ choroba brudnej wody. Nieprzegotowanej. Dokładnie takiej, jak ą w wi ększo ści przypadków zalewane jest terere. Oczywi ście odporno ść Paragwajczykow na choler ę mo Ŝe si ę bra ć tak Ŝe z wła ściwo ści leczniczych Palo Santo - tylko w Paragwaju robi si ę guampy z tego drewna. W Brazylii, Argentynie i Urugwaju - z tykwy lub metalu.

MORAŁ:

Na koniec, kiedy przelało si ę ju Ŝ tyle wody, ze mat ę straciła smak, trzeba opró Ŝni ć guamp ę Robi si ę to zawsze na ziemi ę! Nigdy do śmietnika, zlewu, ubikacji itp. Nigdy! Tak jak pierwsze zalanie było dla św. Tomasza, tak ostatnie musi by ć para Pachamama - dla Matki Ziemi To ona rodzi i daje ludziom w darze świ ęte ziele - Yerba Mat ę Indianie zawsze pami ętaj ą o Bogu. We wszystkich najbardziej zwykłych czynno ściach dnia codziennego. Znali Boga na długo przed przybyciem Łowców Chrztów I szanuj ą go bardziej ni Ŝ mieszka ńcy krajów, z których Łowcy Chrztów pochodz ą.

MACZETA

Hiszpa ńskie słowo machete (wym. maczete) oznacza du Ŝy, ci ęŜ ki nó Ŝ z rozszerzon ą kling ą u Ŝywany na przykład do ci ęcia trzciny cukrowej i wyr ąbywania ście Ŝek w buszu. Na przykład, poniewa Ŝ mieszka ńcy Ameryki Łaci ńskiej posługuj ą si ę maczetami bez przerwy i potrafi ą nimi wykonywa ć bardzo wiele ró Ŝnych czynno ści - od obcinania paznokci do obcinania głów, od dłubania w z ębach, do naprawy precyzyjnego teleskopu (zdarzyło si ę naprawd ę - w polskiej stacji astronomicznej w Chile). Maczet ą jest dla Latynosów tym, czym dla Europejczyka szwajcarski scyzoryk - narz ędziem do wszystkiego. Tylko Ŝe oni s ą macho, wi ęc taki maty scyzoryk wydawał im si ę... delikatnie mówi ąc, niem ęski. Przyznajcie sami - przypi ęty do paska nie wygl ąda imponuj ąco; dynda sm ętnie i przypomina co ś zupełnie innego. Za to maczet ą jest macho bez wzgl ędu na to, przy czyim pasku wisi

* * *

A sk ąd si ę wzi ęła maczeta? Powstała na drodze ewolucji. Nie Ŝartuj ę. Hiszpa ńscy konkwistadorzy przyjechali „odkrywa ć” Ameryk ę z szablami w dłoniach. Wkrótce potem okazało si ę, Ŝe szabla to bardzo por ęczne narz ędzie nie tylko do zabijania, lecz tak Ŝe do eksploracji tropikalnych lasów, karczowania i uprawy roli oraz wielu innych prac gospodarskich. Tylko po co zaraz robi ć takie robocze szable z przedniej stali, skoro mo Ŝna ze zwykłego Ŝelaza. I po co przepłaca ć płatnerzowi, skoro to samo równie dobrze wykona zwykły kowal. Tak wła śnie powstała maczet ą - dzisiaj najbardziej popularne narz ędzie w Ameryce Południowej i Środkowej. Stosowane tak Ŝe u nas w le śnictwie, do robienia przecinki, oraz w ogrodnictwie. Pewnie dlatego pod koniec lat 90. XX wieku słowniki dopu ściły spolszczon ą wersj ę i zamiast machete mog ę ju Ŝ teraz swobodnie pisa ć maczet ą dodaj ąc wszystkie polskie ko ńcówki.

TAM, GDZIE KO ŃCZY SI Ę MAPA

Od miesi ąca szukam Indian w odległym kawałku d Ŝungli. Jestem gdzie ś mi ędzy Kolumbi ą a Peru - dokładnie nie wiadomo, bo wła śnie „sko ńczyła si ę” mapa. W Ŝargonie podró Ŝników oznacza to, Ŝe dopływ rzeczny, w który kierujemy nasze czółno, nie został uwzgl ędniony przez kartografa. Na mapie pusta zielona plama, bez Ŝadnych dodatkowych oznacze ń, a w naturze kolejny ciek wodny - na jego ko ńcu mog ą by ć Indianie. Szansa na spotkanie jest niewielka. Te plemiona, które wci ąŜ jeszcze Ŝyj ą w stanie dzikim, ocalały tylko dlatego, Ŝe skrupulatnie unikaj ą kontaktu. Oni nas zobacz ą na pewno - je Ŝeli tam w ogóle s ą - ale my ich... bardzo w ątpi ę. Mimo to płyniemy. Płyniemy. I płyniemy. Cały... czas. . płyniemy...... wci ąŜ jeszcze płyniemy...... ups! A teraz ju Ŝ nie płyniemy. Ośmiometrowa piroga utkn ęła. Na dobre. Zrobiło si ę zbyt w ąsko i kr ęto - jest za długa i dalej nie mie ści si ę ju Ŝ w zakr ętach. Poza tym jest coraz mniej wody. Od jakiego ś czasu nie płyn ęli śmy na wiosłach, tylko odpychaj ąc si ę kijami lub ci ągn ąc za gał ęzie i liany wisz ące nad naszymi głowami. Wracamy? - bardziej oznajmia ni Ŝ pyta jeden z przewodników. To byłoby takie proste - wystarczy si ę przesi ąść twarz ą w tył - nawet nie trzeba odwraca ć łodzi. Ale szkoda mi wielodniowego wysiłku, bo mo Ŝe tam jednak s ą jacy ś Indianie. W dodatku Dzicy. - Wysiadamy i idziemy dalej na piechot ę1 - odpowiadam i natychmiast zaczynam wykonywa ć to, co powiedziałem. Tego typu polecenia trzeba wydawa ć stanowczym głosem i energicznie wciela ć w Ŝycie. Nie wolno pozostawia ć miejsca na wahanie i w ątpliwo ści. W przeciwnym razie, moi przewodnia' mog ą si ę zbuntowa ć.

* * *

To tez Indianie. Tylko troch ę bardziej cywilizowani od tych, których szukam. Ubieraj ą si ę w szorty i koszulki, u Ŝywaj ą brom palnej, latarek na baterie i nylonowych sieci, ale ich jedynym domem i jedyn ą Ŝywicielk ą jest nadal tropikalna puszcza. Tu si ę urodzili i tu umr ą - to ich świat. Ich jedyna ojczyzna. Pacbamama. Ich owszem, ale moja nie. Je Ŝeli si ę zbuntuj ą - zostawi ą mnie tu samego, a wtedy nie mam najmniejszych szans ratunku W” kilka chwil znikn ą w g ąszczu. Bez śladu 1 Bo oni nie zostawiaj ą śladów Chyba Ŝe sami tego chc ą. Znaj ą d Ŝungl ę, tak jak ja znam układ pokoi w moim domu Trafiaj ą wsz ędzie bez trudu i nic złego ich tu nie zaskoczy Znaj ą tez j ęzyk hiszpa ński (troch ę) oraz (płynnie) kilka india ńskich na - rzecz\ popularnych w okolicy S ą moimi tłumaczami, tragarzami i ruchom ą spi Ŝarni ą. (Na wypraw ę łatwiej zabra ć my śliwego, kule i proch ni Ŝ dwumiesi ęczny zapas Ŝywno ści) Poza tym pełni ą rol ę aniołów stró Ŝów . [ Przypis: Oni sami okre ślaj ą to słowem mamka któremu zawsze towarzysz ą tłumione chichoty i uszczypliwe komentarze kierowane pod adresem naszego Autora [przyp. tłumacza]]

Codziennie, cho ć najcz ęś ciej o tym nie wiem, ratuj ą mi Ŝycie - omijaj ą niebezpiecze ństwa, których sam nigdy bym nie dostrzegł. Czasami mi je pokazuj ą: A to jaka ś mała kolorowa z ąbka, która strzyka kwasem I jak trafi w czyje ś ciekawskie oko, to staje si ę ostatni ą rzecz ą na któr ą człowiek patrzył. A to jadowity paj ąk, który skacze na ludzi. Najch ętniej na czubek głowy, albo za kołnierz. I oczywi ście staje si ę ostatni ą rzecz ą, która na nas skoczyła. A to sprytnie ukryte pod gał ęzi ą gniazdo szerszeni, które wła śnie mieli śmy, przez nieuwag ę, str ąci ć ramieniem. (W porównaniu z reszt ą towarzystwa szerszenie s ą wła ściwie niegro źne - to, w co ugryz ą, po prostu strasznie boli i puchnie. Chyba Ŝe dopadnie nas kilkana ście szerszeni na razzzzz .) Najlepsza rada, kiedy atakuj ą, to skaka ć do wody. A w wodzie czekaj ą kolejne atrakcje: płaszczki z truj ącym kolcem, piranie z z ębami jak Ŝylety, w ęgorz elektryczny (350V)...

* * *

O nie! Zdecydowanie nie mogłem pozwoli ć, Ŝeby moi przewodnicy zw ątpili w to, Ŝe wiem co robi ę i dok ąd zmierzam. - Zostawiamy łód ź - powiedziałem zarzucaj ąc sobie plecak na łami ę - i idziemy wzdłu Ŝ strumienia. Tam na ko ńcu JEST wioska Dzikich! Tym razem - całe szcz ęś cie - naprawd ę była. [Przypis: A o innym razie - kiedy wioski nie było - opowiemy innym razem. Ta ksi ąŜ ka ma by ć pouczaj ąca i WESOŁA, a tamta historia kwalifikuje si ę do kategorii bardzo pouczaj ących, ale zupełnie nie śmiesznych. Nawet po kilku latach, kiedy człowiek ju Ŝ ochłon ął, nabrał odpowiedniego dystansu do niemiłych wydarze ń i bard/o chce |e opowiedzie ć w taki sposób, Ŝeby przynajmniej w oczach słuchaczy wyj ść na bohatera.] Posłuchajcie...

DALEKO W D śUNGLI

Wyprawa pełn ą g ębą zaczyna si ę dopiero wówczas, kiedy piroga pozostaje na ko ńcu strumienia, a my ruszamy dalej na piechot ę. Z przodu machetero sprawnymi uderzeniami karczuje szlak przez puszcz ę. Przy okazji odp ędza paj ąki, w ęŜ e i małe kolorowe Ŝabki. Z tyłu maszeruje portem - tragarz. Jest tak obładowany, Ŝe powinno go wgnie ść do pasa w błoto, a jednak jako ś idzie i nawet nie st ęka. Po środku tej małej karawany ja, czyli gringo. Daleko przed nami, a mo Ŝe w tej chwili gdzie ś z boku lub z tyłu, kr ąŜ y jeszcze my śliwy w poszukiwaniu kolacji. I tak przez cztery długie dni. Romantyczne, prawda?

* * * W ksi ąŜ kowym opisie i we wspomnieniach; w opowie ściach snutych przy kominku - wtedy to nawet bardzo romantyczne. Natomiast kiedy si ę tam jest - no có Ŝ... - na miejscu wszelki romantyzm sytuacji przesłaniaj ą sprawy o charakterze raczej pospolitym ni Ŝ wzniosłym. Ró Ŝne takie nie cierpi ące zwłoki. [Przypis: No i po co ten imiesłów? Zwłok) wła śnie na tym polegaj ą, ze nie cierpi ą. Je Ŝeli JU ś, to robi ą to ZANIM stan ą si ę zwłokami, [przyp. tłumacza] Bardzo Pa ństwa przepraszam - tłumacz czasami wymyka nam si ę spod kontroli To dlatego ze jest tylko tłumaczem, a nie Autorem i to go troch ę szczypie w ego. [przyp. Autora]

Na przykład sw ędzenie. Takie, które trzeba natychmiast podrapa ć, bo inaczej si ę od tego zwariuje. A jednocze śnie drapa ć nie wolno, bo pod naszymi paznokciami czyhaj ą brud, smród i paciorkowce. Albo ple śń na skórze w miejscach, gdzie przebiegały paski od plecaka. Kleszcze, wczepione tam, gdzie wzrok nie si ęga, wi ęc nie da si ę ich pousuwa ć samodzielnie - trzeba poprosi ć o pomoc którego ś z towarzyszy podró Ŝy. (A potem wypada mu si ę jeszcze odwzajemni ć.) Pami ęć ludzka działa jak detergent - wypiera ze wspomnie ń wymienione przed chwil ą prozaiczne prawdy, a pozostawia tam jedynie zgrabn ą osnow ę wydarze ń. Z grubej, zgrzebnej tkaniny - z której mo Ŝna by szy ć wory pokutne - pozostaje zaledwie mu ślinowy woal, zwiewny i romantyczny tiul. Wybielona firanka w miejscu, gdzie oryginalnie wisiała Ŝelazna kurtyna. Rzeczy takie jak świergot cykad, śpiew ptaków, gonitw)' małp, zapachy le śnych ziół, kolory motyli o skrzydłach wielkich jak patelnie - to wszystko i jeszcze du Ŝo wi ęcej dodaje si ę do tej mu ślinowej osnowy dopiero po powrocie. Opowie ść tka si ę kawałek po kawałku z ró Ŝnych oderwanych nitek. Zbierali śmy je starannie przez całą drog ę i upychali śmy po kieszeniach pami ęci wła śnie w tym celu - Ŝeby ubarwi ć półprze źroczysty tiul, Ŝeby je potem wple ść w tych miejscach, w których nam zabraknie tła - i wtedy Opowie ść zaczyna wygl ąda ć romantycznie. Prezentuje si ę jak arras. Gdyby śmy pami ętali wszystko tak, jak si ę zdarzyło naprawd ę, wówczas uczciw ą relacj ę z niniejszej wyprawy trzeba by zawrze ć w jednym bardzo topornym zdaniu: Szli śmy cztery dni i cały czas sw ędziało. Romantyzmu w nim tyle, co poezji w ziemniaku, ale tak wła śnie było - cztery dni sw ędziało, a my śmy szli, i szli, i szli. I nikomu nie wolno si ę było drapa ć. * * *

Wreszcie doszli śmy. DOTARLI ŚMY. [Przypis: Potem - przy kominku - ten kawałek si ę jeszcze dopracuje literacko Doło Ŝymy ró Ŝnych takich „kompletnie wyczerpani, ale szcz ęś liwi „, „po przedarciu si ę przez krwio Ŝercze…” O, to jest to! - „krwio Ŝercze” s ą niezłe - musz ę sobie zapisa ć.] I - jak to zwykle bywa, w chwil ę po odnalezieniu wioski Dzikich - w tym momencie sko ńczyła si ę wyprawa, a zacz ęło odkrywanie nieznanego świata. Czynno ść frapuj ąca, cho ć niezwykle Ŝmudna. Zło Ŝona z wielu małych kroczków.

PIERWSZE KROKI

Pierwsze kroki skierowali śmy do rzeki. Mieli tu rzek ę! Porz ądn ą - bie Ŝą cą. Nie ł ączyła si ę z naszym strumieniem (wła ściwie naszym rowem błotnym, ale mech ju Ŝ mu b ędzie strumie ń). Z mapy oczywi ście nie wynikało nic na ten temat - pusta zielona plama - nale Ŝało jednak przypuszcza ć, ze w ci ągu ostatnich czterech dni przekroczyli śmy jaki ś dział wodny i jeste śmy teraz w innym zlewisku. W Amazonii działy wodne przekracza si ę niepostrze Ŝenie - to nie Europa, gdzie si ę trzeba wspina ć na góry - tutaj wystarczy kilkunastometrowy pagórek Amazonka na długo ści kilku tysi ęcy kilometrów opada zaledwie o sto metrów! Na razie nie zastanawiali śmy si ę nad kwesti ą powrotu - czy b ędziemy si ę przedziera ć do naszej pirogi (znowu cztery dni), czy mo Ŝe lepiej wzi ąć któr ąś z tutejszych i spływa ć now ą rzek ą, bo przecie Ŝ w ko ńcu i tak musimy wyl ądowa ć na Amazonce. Pytanie, czy ta druga droga nie poprowadzi nas za bardzo naokoło, zostawili śmy sobie na pó źniej. Teraz Ŝyli śmy chwil ą.

Zrzucili śmy ubrania i stali śmy po kolana w rzece namydlaj ąc całe ciało. Proste szare mydło świetnie wygania kleszcze, koi uk ąszenia moskitów i pierze koszule (gumiaste od wypoconej soli). Poza tym nie truje ryb, bo nie zawiera detergentów, perfum, sztucznych barwników etc. Dlatego na własny u Ŝytek zabieram mydło szare. Pachn ące i kolorowe w niewielkich ilo ściach rozdaj ę India ńskim kobietom. Błoga. Błoga chwila Niech trwa godzinami. Sta ć tak sobie i nie my śle ć o niczym - o Ŝadnym drapaniu - po prostu chłon ąć błogo ść . śeby nie zepsu ć tej chwili, bardzo mocno starałem si ę zapomnie ć o widowni zgromadzonej za naszymi plecami - na brzegu rzeki przycupnęła ciekawie cala wioska. Wła ściwie za moimi plecami, bo najprawdopodobniej nikt nie patrzył na plecy moich kompanów - oni byli normalni - to ja byłem biały. (Starałem si ę tez zapomnie ć o tym, ze na pewno nie chodzi o moje plecy - troch ę poni Ŝej były rzeczy du Ŝo bielsze). Skupiłem uwag ę na dokonaniu kolejnego małego kroczku w kierunku wzajemnego zaufania - mydliłem si ę tak, by zaciekawi ć Indian blizn ą widoczn ą na moim prawym boku. Chwyciło! To był milowy krok we wła ściwym kierunku. Ale i tak niewystarczaj ący. Kolejne cztery dni pochłon ął kontredans zło Ŝony z całej masy małych kroczków, z których Ŝaden nie był przełomowy, ale ich suma doprowadziła do tego, ze wreszcie dwie obce sobie kultury spotkały si ę przy wspólnym ognisku. (A konkretnie: moja kultura została zaproszona do ich maloki na wieczorne Opowie ści.)

CHATA ZGROMADZE Ń

Siedli śmy wokół ogniska w chacie zgromadze ń Zeszli si ę wszyscy mieszka ńcy wioski Biały człowiek był dla nich tak ą sam ą atrakcj ą, jak oni dla mnie. Przygl ądali mi si ę badawczo, czasem która ś ze starszych kobiet nie wytrzymywała i skubała mnie za włoski na nogach, dziwuj ąc si ę, ze mi tam wyrosły Rozmawiali śmy długo w noc - om ciekawi mojej kultury, ja ich... - Macie tu cmentarz? - pytam ostro Ŝnie, gotowy wycofa ć si ę w ka Ŝdej chwili. Natychmiast, gdy poznam, ze pytanie narusza tabu albo dobre obyczaje. - Tam. Na drugim brzegu - kilku m ęŜ czyzn pokazuje kierunek palcami. - A ilu tam le Ŝy? - Sze ściu. - Tylko tylu? - Reszta le Ŝy du Ŝo dalej wzdłu Ŝ rzeki. Ci s ą koło wioski, bo umarli nagle - na chorob ę. Skóra im si ę psuła i trzeba było szybko zakopa ć. - Nie macie tu szamana albo przynajmniej Curandero? - pytam zdziwiony, bo w KA śDEJ india ńskiej wiosce jest kto ś, kto umie leczy ć. [Przypis: Curandero tu znachor - od szamana (czarownika) ró Ŝni si ę tym, Ŝe zna tyko zioła ale nie ma kontaktu z Duchami i nie dysponuje Moc ą. Takie rozró Ŝnienie stosuj ą wył ącznie Indianie dla innych mieszka ńców Ameryki Południowej Curandero i szaman to właściwie to samo]. - Nie mamy. To znaczy jest, ale ju Ŝ nie leczy Ochrzcił si ę i czary ma zakazane. - Jak to si ę ochrzcił? Gdzie?! - Tu. W naszej rzece. My wszyscy ochrzczeni. Na dowód pokazali mi fotografi ę wykonan ą polaroidem, przedstawiaj ącą dwóch młodych m ęŜ czyzn w garniturach i białych koszulach. Siedzieli po środku tej samej maloki. Ka Ŝdy miał przypi ętą na piersi charakterystyczn ą czarn ą plakietk ę z wy Ŝłobionym białym napisem: Ko ściół Jezusa Chrystusa Świ ętych Dni Ostatnich. Mormoni? A Ŝ tutaj? Niewiarygodne. I straszne.

* * *

Na co ś takiego nadziałem si ę dwukrotnie w moim Ŝyciu. Raz chodziło o mormonów, innym razem o zielono świ ątkowców. Nieodpowiedzialne, destrukcyjne misje daleko w d Ŝungli. Chrzcz ą Indian, a przy okazji wmawiaj ą im, Ŝe tradycyjna wiara w siły natury, w demony i duchy, b ędące przyczyn ą chorób, Ŝe to wszystko jest złem. W konsekwencji, nawrócony na now ą religi ę szaman nie mo Ŝe ju Ŝ leczy ć, bo nie wolno mu wchodzi ć w kontakty z Moc ą. Nie wolno mu si ę odurza ć ayauask ą [Przypis: Tą nazw ą okre śla si ę halucynogenne wywary słu Ŝą ce szamanom ró Ŝnych plemion amazo ńskich do wchodzenia w kontakt ze światem duchów Skład chemiczny ayauaski ro Ŝni si ę zale Ŝnie od plemienia. Efekt działania jest zawsze podobny [przyp. tłumacza] , nie wolno wprowadza ć siebie ani innych w trans poprzez wielogodzinne śpiewy, nie wolno stosowa ć magicznych ziół. A jak bez tego wszystkiego india ński szaman ma wyp ędzi ć Demona choroby?

* * *

- To kto was teraz leczy? - pytam przera Ŝony. - Zostawili wam jakie ś leki, szczepionki? Przysyłaj ą doktora? - Solo oración (tylko modlitwa) - słysz ę w odpowiedzi. - Ale gdy kogo ś uk ąsi w ąŜ , to przecie Ŝ tylko szaman potrafi pomóc. - Kiedy ś pomagał. Teraz solo oración. - A gdy kobieta nie mo Ŝe urodzi ć?... - Umiera. - Ale kiedy ś szaman „wyci ągał” dziecko śpiewem. - Teraz nie wyci ąga. Modlimy si ę tylko, bo stare czary s ą złe. NIECH SZAMAN ŚPIEWA

Ochrzci ć i wyjecha ć, zostawiaj ąc Indian samym sobie - to takie nieodpowiedzialne. Nieludzkie. Pozbawia si ę ich JEDYNEJ metody leczenia, jak ą znaj ą, a nie daje nic w zamian. Je Ŝeli kto ś pragnie podnie ść Indian na wy Ŝszy poziom cywilizacyjny, je Ŝeli chce ich oduczy ć wiary w czary, powinien to robi ć stopniowo, metod ą małych kroczków. I nie wolno mu pozostawia ć pustki, a hasło solo oración, w miejsce szamana który leczy, to JEST pustka! Chcecie, Ŝeby „dzikus” przestał gania ć po lesie w spódniczce z li ści? W porz ądku, ale nie zaczynajcie od zabierania spódniczki. Najpierw dajcie mu spodnie - alternatyw ę. Nie wolno, w imi ę nowej religii, odbiera ć Indianom mo Ŝliwo ści ratowania Ŝycia. Nie podobaj ą si ę czary? - w porz ądku - nauczcie ich nowoczesnej medycyny, albo w miejsce szamana sprowad źcie lekarza. Ale to musi by ć lekarz, który potrafi by ć bardziej skuteczny ni Ŝ szaman. A d Ŝungla niesie przecie Ŝ wiele zagro Ŝeń, o których współczesna medycyna nie ma zielonego poj ęcia. Czy ten lekarz b ędzie prawdziw ą alternatyw ą? Czy, na przykład, potrafi uratowa ć od śmierci po uk ąszeniu przez jadowitego w ęŜ a? Nie musi tego robi ć ziołami i śpiewem - mo Ŝe mie ć lodówk ę pełn ą zagranicznych szczepionek - ale czy sprosta zadaniu? A je Ŝeli nie - a na naszych r ękach wła śnie umiera człowiek - co wtedy? Wtedy niech szaman śpiewa! Niech wprowadza ludzi w trans! Niech wyp ędza Duchy, Demony i złe Moce! Pan Bóg był w d Ŝungli i mieszkał z Indianami na długo zanim przyszli misjonarze. Był tam od stworzenia świata. Kto temu przeczy, podwa Ŝa dogmaty wiary i nie nadaje si ę na misjonarza.

* * *

Zacz ąłem moj ą Opowie ść . Indianie słuchali pilnie. Bardzo skupieni. Cz ęść tej Opowie ści znali ju Ŝ z ust misjonarzy. Ale nie cał ą. Byli wyra źnie zaintrygowani. A ja, wolno, małymi kroczkami, zbli Ŝyłem si ę do fragmentu, który miał przywróci ć szamanowi Moc uzdrawiania. Sko ńczyłem wła śnie opisywanie tego, jak Jezus, przyj ął chrzest w rzece - zupełnie tak samo, - jak wy w swojej - a potem...... Potem ruszył w świat. Kr ąŜ ył od wioski do wioski, od plemienia do plemienia i uzdrawiał łudzi. Czasami leczył poprzez nakładanie r ąk. Innym razem dono śnym krzykiem wyp ędzał demony z serc. Potrafił przywraca ć mow ę i słuch. Potrafił nawet przywraca ć wzrok. A wiecie jak to robił? Pewnego razu splun ął na ziemi ę, zrobił błoto, a potem nało Ŝył je ślepcowi na oczy i rzekł: - Id ź, obmyj si ę w sadzawce. Tamten poszedł, zmył błoto i wrócił widz ąc16 . [Przypis: „ Scena opisana w Ewangelii św. Jana (J 9,1 - 7). Ciekawi mnie, jak odnie śliby si ę do mej zielono świ ątkowi misjonarze? Pewnie oskar Ŝyliby Jezusa o czary i próbowali go spali ć na stosie. Sprawa oczywi ście nie jest prosta, bo Prawo Bo Ŝe wyra źnie zabrania czarów, i to pod kar ą śmierci. Chodzi jednak o magi ę zwi ązan ą z oddawaniem czci ciemnym siłom. Ja dostrzegam ró Ŝnic ę mi ędzy wiar ą w Moc Boga działaj ącą przez nasze r ęce. a „magicznym” wyginaniem ły Ŝeczek oraz noszeniem Ŝelazek przyczepionych do namagnetyzowanej piersi.]

To był wielki szaman. Najwi ększy. Kiedy ś poderwał z grobu umarłego przyjaciela. Tamten ju Ŝ cuchn ął rozkładem, a jednak wstał na wezwanie Wielkiej Mocy.

A wiecie sk ąd On czerpał t ę swoj ą Moc? Robił tak samo jak wasz szaman - zwracał si ę zawsze o pomoc do Wielkiego Ducha. Prosił, aby Ten go natchn ął - napełnił.

Na ko ńcu pokonał tak Ŝe swoj ą własn ą śmier ć i wtedy poł ączył si ę z Wielkim Duchem. Teraz jest gdzie ś tutaj, w pobli Ŝu, gotów przyby ć z pomoc ą ka Ŝdemu, kto Go wezwie. A wzywa si ę Go na ró Ŝne sposoby - nie tylko tak, jak tego ucz ą misjonarze. Mo Ŝna śpiewem, mo Ŝna sło- wem, szeptem, nawet zupełnie po cichu - w głowie, wa Ŝne, Ŝeby mie ć wtedy otwarte serce, bo On przychodzi i mieszka w ludzkich sercach. Tam najch ętniej...

Sko ńczyłem Opowie ść . Indianie nadal słuchali. Popatrzyłem na szamana i zwróciłem si ę wprost do niego: - Czasami kto ś zostaje Jego wybra ńcem; odkrywa w sobie Moc. Moc nauczania albo, tak jak ty, Moc uzdrawiania. Jezus jeszcze za Ŝycia posyłał uczniów, by robili to co on. A potem oni posyłali nast ępnych. St ąd si ę wła śnie bior ą misjonarze. Ale nie wszyscy oni maj ą Moc dobrego nauczania. Tak jak nie ka Ŝdy z was potrafi celnie strzela ć z dmuchawki, tak nie wszyscy misjonarze potrafi ą celnie przekaza ć Jego nauk ę. Niektórzy umiej ą tylko ochrzci ć i odchodz ą.

MORAŁ:

Nie wiem ile z mojej Opowie ści zrozumieli. Ale nast ępnej nocy szaman znowu śpiewał.

MORMONI

Kiedy szukałem ksi ęgowego do prowadzenia moich rachunków w USA, pewien znajomy poradził mi: We ź sobie mormona. Na pewno ci ę nie oszuka i nie ucieknie z fors ą do Brazylii. Bo wiesz, oni nie mog ą kłama ć. Oczywi ście ma to tak Ŝe swoje złe strony, bo nigdy nie naci ągn ą Urz ędu Skarbowego na twoj ą korzy ść . Ale z kolei Urz ędy o tym wiedz ą i jak masz ksi ęgowego mormona to nigdy ci ę nie kontroluj ą. Ostatecznie do ksi ęgowania naj ąłem kogo innego, ale mormonów spotykałem w moim Ŝyciu cz ęsto i w bardzo ró Ŝnych okoliczno ściach [Przypis: Najwi ęcej kontaktów z nimi miałem w czasie wypraw do Ameryki Środkowej zwi ązanych z badaniami nad kultur ą Majów. Co ł ączy Majów z mormonami, dowiedz ą si ę Pa ństwo troch ę dalej.] Posłuchajcie...

W POLSCE

- Tylko lojalnie pana ostrzegam, Ŝe razem z panem b ędą mieszkały dwa pedzie. Pokoje macie osobne, ale łazienka jest wspólna. - Jakie znowu pedzie? - pytam zaskoczony. - Normalne. Grzeczne i czyste, zawsze w białych koszulach, ale p ędzie. Polskim bym nie wynaj ął, ale te s ą ameryka ńskie, płac ą dolarami i dobrze im patrzy z oczu! „Pedzie” okazali si ę by ć mormo ńskimi misjonarzami. Przyjechali do Polski na obowi ązkowy sta Ŝ. Podobno u nich ka Ŝdy młody chłopak musi przej ść przez co ś takiego. Dwa lata bardzo specyficznej roboty misyjnej: daleko od domu (np. w Amazonii, albo w komunistycznej Polsce) i bez przerwy w towarzystwie przydzielonego sobie kolegi - anioła stró Ŝa. - Nie powinni śmy si ę spuszcza ć z oka - obja śnili mi - chodzi o wzajemne wsparcie, szczególnie w chwilach trudnych, kiedy młodego m ęŜ czyzn ę nachodz ą naturalne w naszym wieku pokusy. Przy koledze trudniej zgrzeszy ć. Razem łatwiej przetrwa ć. Mormo ńskiego misjonarza wida ć z daleka - bez wzgl ędu na lokalne obyczaje i klimat, zawsze jest ubrany w czarny garnitur i biał ą koszul ę. Do tego w widocznym miejscu przypi ęta plakietka z wyrytym imieniem i nazwiskiem oraz pełną nazw ą Ko ścioła. Po zako ńczeniu misji wraca do domu, by natychmiast wzi ąć ślub. W dzisiejszych czasach tylko jeden, ale kiedy ś mormoni uprawiali poligami ę.

W STANACH ZJEDNOCZONYCH

W roku 1823, w Nowym Jorku, młody człowiek nazwiskiem Joseph Smith doznał objawienia mistycznego. Miał mu si ę ukaza ć anioł Moroni ofiarowuj ąc złote tablice, napisane w tajemniczym j ęzyku powstałym tysi ące lat temu na gruzach wie Ŝy Babel. Był to pono ć spadek po zagubionym plemieniu Izraelitów, które jeszcze w czasach biblijnych zaw ędrowało do Ameryki. Smith otrzymał polecenie zorganizowania nowego Ko ścioła, któremu nadał do ść oryginalne ramy wyznaniowe, nakazuj ące mi ędzy innymi poligami ę. Puryta ńskie l ędźwia Amerykanów przeszedł dreszcz obrzydzenia. Ale w wielu przypadkach był to tylko dreszcz na pokaz - pod nim rodziła si ę wstydliwie skrywana fascynacja.

* * *

Wst ępuj ąc do ko ścioła mormonów nie trzeba si ę było wyrzeka ć dotychczasowej wiary, bo mormoni uznawali Ewangeli ę i to, Ŝe Jezus jest Synem Boga Ŝywego. Wierzyli, po prostu, Ŝe Chrystus objawił si ę na Ziemi po raz drugi - wła śnie im - a Ksi ęga Mormona zawiera udoskonalon ą, ostateczn ą wersj ę wiary protestantów i katolików. Powiedziałem braciom, Ŝe Ksi ęga Mormona jest bardziej poprawna ni Ŝ jakakolwiek inna ksi ęga na ziemi, Ŝe stanowi podstaw ę naszej religii i ze przybliŜy do Boga ludzi przestrzegaj ących jej nauk bardziej ni Ŝ jakakolwiek inna ksi ęga. - mówił J. Smith. Słowo „bardziej” (powtórzone dwukrotnie!) było furtk ą, przez któr ą do Ko ścioła mormonów weszło bardzo wiele gł ęboko religijnych osób z innych ko ściołów. Za ś obrz ędowe wielo Ŝeństwo było fantastycznym dodatkiem, ułatwiaj ącym tworzenie nowej grupy wyznaniowej. Religijnie usankcjonowana „rozpusta” poci ągała wiele osób zm ęczonych surowymi zakazami moralnymi protestantyzmu - to po pierwsze. A po drugie - ten, kto przyst ąpił do mormonów, stawał si ę automatycznie wyrzutkiem w swojej dotychczasowej grupie i ju Ŝ nie miał odwrotu. Odrzuceni mieli tylko siebie nawzajem - to cementowało nowy Ko ściół.

* * *

Mormoni tułali si ę jaki ś czas po Missouri i Illinois, gdzie w roku 1844 tłum zamordował ich przywódc ę. Zast ąpił go Brigham Young, który powiódł 12 tysi ęcy mormonów przez pustyni ę, do ich Ziemi Obiecanej w dzisiejszym stanie Utah. Tam, nad Wielkim Słonym Jeziorem, zbudowali swoje niezale Ŝne pa ństwo religijne. Do Stanów Zjednoczonych przyst ąpili dopiero w roku 1897, gdy spełnili warunek podporz ądkowania si ę prawu federalnemu zakazuj ącemu wielo Ŝeństwa. Dopomógł w tym bardzo anioł Moroni, który zjawił si ę ponownie i odwołał nakaz poligamii, zast ępuj ąc go jej surowym pot ępieniem.

ZA MURAMI, ZA LASAMI

Pewne grupy ortodoksów do dnia dzisiejszego uwa Ŝaj ą, Ŝe Moroni w czasie swego pierwszego przyj ścia nie mógł si ę po prostu pomyli ć - ani w kwestii liczby Ŝon, ani w Ŝadnej innej - bo przecie Ŝ aniołowie jako posła ńcy Boga s ą nieomylni. Ortodoksi traktuj ą wi ęc jego „ponowne przyj ście”, jak koniunkturaln ą bujd ę wymy ślon ą przez władze Ko ścioła mormonów, na potrzeby polityki. Jeszcze w roku 1955 milicja stanowa Arizony przymusowo zlikwidowała cał ą wie ś poligamistów. Po tamtym wydarzeniu w ró Ŝnych miejscach USA i Kanady zacz ęły powstawa ć samodzielne osiedla mormo ńskie, otoczone murem i z własn ą ochron ą. Dopóki nie wpłynie oficjalne zawiadomienie o dokonaniu jakiego ś przest ępstwa, władze nie maj ą prawa wkracza ć na prywatny teren i dzięki temu wielu mormonów Ŝyje sobie spokojnie w zwi ązkach poligamicznych. Zreszt ą dzisiaj mury i ochroniarze strzeg ą raczej dobrobytu mieszka ńców ni Ŝ moralno ści publicznej. Świat wokoło zmienił si ę - prze Ŝyli śmy epok ę komun hippisowskich, nikogo ju Ŝ nie dziwi ą rozwody i konkubinaty, s ą miejsca, gdzie legalizuje si ę zwi ązki homoseksualne, w handlu dost ępne s ą filmy pornograficzne w których jeden pan „obsługuje” kilka pa ń - w tym kontek ście mormoni ze swoj ą poligami ą przestali szokowa ć. Tym bardziej Ŝe wcale nie domagaj ą si ę uznania swoich ślubów przez pa ństwo - wystarcza im dyskretny ceremoniał religijny. No i nie bardzo jest ich za co kara ć - prawo nie zabrania tego, co robi ą, czyli dobrowolnego ł ączenia si ę ludzi we wspólnoty. Cho ćby zasad ą takiego zwi ązku było dzielenie ło Ŝa z kilkoma kobietami, wspólne prowadzenie domu i wychowywanie dzieci. Wielu mormonów uwa Ŝa, Ŝe ich przodkowie wyprzedzili swój czas, a świat, który wci ąŜ ich pi ętnuje za „niemoralne” obyczaje, niedługo przyzna im racj ę. Zwolennicy wielo Ŝeństwa spokojnie czekaj ą na jego zalegalizowanie. - To si ę musi sta ć pr ędzej czy pó źniej - mówi ą.

W KANADZIE

Pewien Arab - nazwijmy go Hassanem - wierny wyznawca islamu, wyemigrował ze swego kraju ojczystego do Kanady. Był bardzo bogaty, a w Kanadzie zainwestował tyle pieni ędzy, Ŝe przysługiwało mu automatycznie obywatelstwo. Zmienił wi ęc paszport, a potem, ju Ŝ jako Kanadyjczyk, zacz ął si ę ubiega ć o obywatelstwo dla swojej najbli Ŝszej rodziny - kilkorga dzieci i... DWÓCH Ŝon. Władze nie bardzo wiedziały co z tym fantem pocz ąć , gdy Ŝ Ustawa o ł ączeniu rodzin nakładała na nie obowi ązek przyznania obywatelstwa dzieciom i Ŝonie. Niestety przepisy nie mówiły, czy ka Ŝdej Ŝonie, czy tylko jednej. Najpierw wi ęc przyznano obywatelstwo tej po ślubionej jako pierwsza, uznaj ąc drug ą Ŝon ę za konkubin ę. Potem Kanadyjczykami zostały wszystkie dzieci (ze wzgl ędu na ojcostwo Hassana tak Ŝe dzieci „konkubiny”). Na ko ńcu za ś do nieletnich dzieci doł ączyła ich biologiczna matka - druga Ŝona Hassana. Urz ędnikom wydawało si ę, Ŝe to salomonowy wyrok - cała rodzina została poł ączona zgodnie z Ustaw ą, a jednocze śnie nie połączono - przynajmniej oficjalnie - drugiej Ŝony z jej męŜ em. No i tu si ę zacz ęły schody: Hassan, jego dwie Ŝony i wszystkie dzieci, to dzisiaj pełnoprawni obywatele Kanady. MęŜ czyzna, zgodnie z ustawodawstwem kraju swego pochodzenia, wzi ął dwa legalne śluby. Dopiero potem przybył do Kanady - z poka źnym maj ątkiem, który w dobrej wierze zainwestował. Konstytucja nowej ojczyzny zabrania dyskryminacji ze względów religijnych, kulturowych, rasowych itd. - dlatego do S ądu Najwy Ŝszego trafiła pierwsza sprawa o legalizacj ę poligamii. Mormoni siedz ą cicho i cierpliwie czekaj ą na rozwój wypadków. Wiedz ą, Ŝe globalizacja pr ędzej czy pó źniej MUSI doprowadzi ć do uznania dobrowolnych zwi ązków wi ęcej ni Ŝ dwóch osób za takie samo mał Ŝeństwo jak na przykład zwi ązek dwóch osób tej samej płci. W SALT LAKE CITY

Ludzie mówi ą, Ŝe całe miasto nale Ŝy do mormonów. No có Ŝ, troch ę trudno si ę dziwi ć, skoro to oni je zało Ŝyli. Jest naturalne, Ŝe w ten sposób stali si ę wła ścicielami wszystkich centralnie poło Ŝonych terenów. Poza tym to oni ucywilizowali pustynny stan Utah, a wi ęc wszystkie ziemie, które s ą cokolwiek warte, nale Ŝą , do nich - reszta to nadal słone ugory. W centrum miasta znajduje si ę mormo ński odpowiednik Watykanu i Bazyliki św. Piotra. Najwa Ŝniejsza jest tu Świ ątynia - strze Ŝona, jak starotestamentowy Przybytek Najwy Ŝszego na Syjonie, gdzie przechowywano Ark ę Przymierza. Nawet niektórzy mormoni nie maj ą prawa wst ępu do wn ętrza, a co dopiero ja - innowierca. Przebywanie tam dozwolone jest po pozytywnym zaopiniowaniu przez innych członków Ko ścioła, po przej ściu okresu próbnego, jakich ś inicjacji itd. - Byłem w meczecie, wlez ę i tu - postanawiam sobie.

* * *

W parku otaczającym Świ ątyni ę i kilka innych budynków kł ębi si ę ludzki tłum. Ró Ŝne odcienie skóry (sporo Azjatów), ró Ŝne j ęzyki (słysz ę rosyjski) - mo Ŝe wi ęc uda mi si ę wmiesza ć w t ę ci Ŝbę i jako ś przemyci ć. Przedtem po pierwsze musz ę gdzie ś zdoby ć czarn ą plakietk ę z nazwiskiem, po drugie pozby ć si ę wszelkich oznak luzactwa w zachowaniu i ubiorze, po trzecie przybra ć twarz w wyraz religijnego rozanielenia i mie ć wzrok szklisty ze wzruszenia. Plakietk ę znalazłem do ść szybko - le Ŝała sobie na ziemi. Wła śnie tam szukałem - w tym tłumie było tak ciasno, Ŝe przypadkowe odczepienia musiały by ć na porz ądku dziennym. Miałem sporo szcz ęś cia, bo zgubił j ą niejaki Eduardo Rodriguez ~ du Ŝo gorzej byłoby, gdyby na plakietce widniało jakie ś japo ńskie Masamoto, albo co ś w rodzaju Ŝeńskim. Rodriguez był w sam raz - z wygl ądu mogłem spokojnie uchodzi ć za Argenty ńczyka, a po hiszpa ńsku mó- wi ę płynnie i bez akcentu. Gotowe. Teraz szybko do środka, zanim Rodriguez si ę zorientuje, Ŝe go nigdzie nie chc ą wpu ści ć, i podniesie alarm. Przylgn ąłem dyskretnie do ogona jakiej ś wi ększej grupy pielgrzymkowej i razem weszli śmy w podziemia budynku, który styka si ę ze Świ ątyni ą, a wła ściwie jakby wrasta w mą od spodu. Dookoła baaardzo bogate i luksusowe wn ętrza; nawet jak na Ameryk ę. Pokazuj ą nam co ś w rodzaju muzeum - portrety sławnych mormonów (sami męŜ czy źni), wielkie obrazy w złotych ramach przedstawiaj ące wybrane sceny z Ksi ęgi Mormona, jakie ś stare radła i koła wozów drabiniastych, którymi 12 tysi ęcy Ojców Zało Ŝycieli przybyło do Utah... Ko ńczymy w sali edukacyjnej - pełno komputerów do indywidualnego studiowania historii, w dowolnym j ęzyku i zakresie (po polsku te Ŝ). - Chciałby ś wej ść do Świ ątyni? - słysz ę nagle tu Ŝ przy swoim uchu. Podskakuj ę przestraszony i odwracam si ę gwałtownie. Przede mn ą stoi brzydka jak nieszcz ęś cie dziewczyna o u śmiechu pi ęknym jak jutrzenka. W odpowiedzi tylko kiwam głow ą. - No to chod źmy. Poszli śmy. Kilka korytarzy, ozdobna klatka schodowa i w ko ńcu przestronny hali, który zagradza gruba pluszowa lina. Po drugiej stronie ogromne drzwi. Zamkni ęte na głucho. - Dalej nie wolno. Mnie te Ŝ. A teraz oddaj plakietk ę, „Rodriguez” - powiedziała brzydula i osłodziła wszystko pi ęknym u śmiechem. - Po czym poznała ś? - Prawdziwy mormon nie przyszedłby tu w pojedynk ę, a ciebie wcze śniej widziałam, jak si ę kr ęcisz po terenie sam. Potem dobiła mnie ostatecznie mówi ąc: - Wiesz, Ŝe nawet jako zwykły turysta, mogłe ś bez przeszkód obejrze ć wszystkie te miejsca, które zwiedzałe ś jako Rodriguez? - Naprawd ę? - Tak. Mo Ŝesz te Ŝ przej ść przez te drzwi, ale przedtem musiałby ś wst ąpi ć do naszego Ko ścioła. - A mógłbym potem mie ć dwie Ŝony? - zapytałem, by sprawdzi ć czy mormonki maj ą poczucie humoru. - Zastanówmy si ę... Owszem. Pod jednym warunkiem: Ŝe pierwsz ą we źmiesz sobie ładn ą, ale głupi ą, a t ą drug ą do pary b ędę ja.

W AMERYCE ŚRODKOWEJ

Władze federalne USA przez wiele lat Ŝą dały od mormonów zaprzestania dyskryminacji rasowej - jeszcze całkiem niedawno Kościół ten nie przyjmował Murzynów. Sprawa uległa radykalnej zmianie, kiedy okazało si ę ile korzy ści (tak Ŝe materialnych) przyno- si mormonom rozszerzanie kultu na cały świat. Niech ętni Murzynom, od pocz ątku bardzo cenili Indian, uwa Ŝaj ąc ich za potomków staro Ŝytnych plemion biblijnych opisanych w Ksi ędze Mormona - Jeredów i Lamanitów. Ci pierwsi - Jeredowie - przybyli na nowy kontynent zaraz po upadku wie Ŝy Babel i dali pocz ątek cywilizacji Majów; po kilku tysi ącach lat ulegli całkowitej zagładzie. Drudzy - Lamanici - dotarli do Ameryki du Ŝo pó źniej i od nich wywodz ą si ę współcze śni Indianie d Ŝungli i prerii. W staro Ŝytnych legendach ludów Ameryki Środkowej pojawia si ę cz ęsto pot ęŜ ny władca o białej skórze i włosach. Indianie nie mieli zarostu - on ma brod ę i w ąsy. Ponadto przekazy podaj ą, Ŝe przypłyn ął przez morze - od wschodu. Ten, kto znajdzie dowody, Ŝe ów władca był postaci ą historyczn ą i pochodził z plemienia Jeredów, potwierdzi tym samym historyczno ść Ksi ęgi Mormona. Mormoni od dziesi ątków lat sponsoruj ą liczne projekty badawcze i naukowe dotycz ące Indian. Ich pieni ądzom zawdzi ęczamy wiele doniosłych odkry ć, przede wszystkim z dziedziny archeologii dawnych kultur Mezoameryki. Za co konkretnie płac ą? Za dowód, Ŝe Ksi ęga Mormona nie jest szalbierstwem, lecz podaje obiektywnie sprawdzalne fakty. Aby taki dowód był dla wszystkich przekonuj ący, nie mo Ŝe by ć dziełem mormona - przeciwnie - on musi by ć owocem pracy innowiercy lub ateisty. Dlatego mormoni finansuj ą wiele ró Ŝnych projektów, na ró Ŝnych uniwersytetach i w ró Ŝnych krajach. CZ ĘŚĆ 4 WYPRAWY DO AMERYKI ŚRODKOWEJ

Druga połowa lat osiemdziesi ątych i pocz ątek dziewi ęć dziesi ątych - realizuj ę wła śnie projekt archeologiczny „Mundo Maya” - fotografuj ę ruiny india ńskich miast. Ruiny s ą rozsypane po terenie Meksyku, Belize, Gwatemali i Hondurasu. W Salwadorze i Nikaragui ruin wprawdzie nie ma - bo tam Majowie zapuszczali si ę tylko w poszukiwaniu złota - ale za to trwaj ą tam, niezwykle interesuj ące, wojny partyzanckie. Dalej le Ŝy jeszcze Kostaryka wypełniona po brzegi rezerwatami dzikiej przyrody, a za ni ą jest „zako ńczona” Przesmykiem Darien znanym jako Biegun D Ŝungli”. A wi ęc w sumie mam co robi ć - problem stanowiły wizy. [Przypis: „Biegun d Ŝungli” to w Ŝargonie podró Ŝników najtrudniejszy do przebycia fragment tropikalnej puszczy Darien jest w tym kontek ście biegunem zachodnim, natomiast za jego wschodni odpowiednik uchodz ą d Ŝungle Borneo. Pierwszymi Polakami, którzy pokonali Darien na piechot ę - zdobyli zachodni biegun dŜungli - byli nasz Autor i jego Ŝona O ich wyprawie przeczytaj ą Pa ństwo w ostatniej cz ęś ci niniejszej ksi ąŜ ki [przyp. tłumacza]] Z wjazdem do Meksyku nigdy nie miałem kłopotu - jak si ę ma wa Ŝną wiz ę ameryka ńsk ą, to Meksykanie daj ą swoj ą bez wahania. Ale pozostałe kraje nie były równie uprzejme - polski paszport im śmierdział. Nie wiem czym dokładnie - terroryzmem? komunizmem? sojuszem ze Zwi ązkiem Sowieckim? - tak czy siak, wiz nie dajut i w swaju stranu nie puskajut. Co robi ć? Podda ć si ę bez walki? W y k l u c z o n e! Przecie Ŝ nie mam Ŝadnych złych zamiarów - chc ę tylko robi ć zdj ęcia Brak kilku kropelek tuszu odci śni ętych na kartce papieru mnie nie powstrzyma Je śli trzeba - wjad ę bez. Wjechałem. Wła ściwie wje ŜdŜałem. W Hondurasie byłem czterokrotnie za ka Ŝdym razem nielegalnie. W Gwatemali trzykrotnie w tym dwa razy nielegalnie W Belize - zawsze bez wize… Niewa Ŝne gdzie ile razy - wa Ŝne jak! Posłuchajcie…

BELIZE

Belize (do roku 1981 Brytyjski) male ńki kraik karaibski wci śni ęty mi ędzy Meksyk a Gwatemal ę Zamieszkany w przewa Ŝaj ącej cz ęś ci przez czarnoskórych potomków niewolników zbiegów z Jamajki i Kuby Poza nimi jest jeszcze garstka Indian oraz ortodoksyjna protestancka sekta menonitów bardzo biali blondyni ubrani w ogrodniczki zapinane na haftki lub ko ściane skobelki (stosowania guzików zakazuje im Biblia) Murzyni s ą niezwykle zabawowi i przez to niezbyt ch ętni do jakiejkolwiek roboty menonici i Indianie na odwrót bardzo po wa Ŝni prawie smutni ale za to pracowici I wzorcowo uczciwi. Menonici posługuj ą si ę na co dzie ń j ęzykiem starogerma ńskim Indianie mówi ą w Maya natomiast j ęzyk urz ędowo balangowy Belize to angielski (a nie tak jak u pozostałych krajach Ameryki Środkowej hiszpa ński) Rz ądowa gazeta codzienna ukazuje si ę tylko dwa razy w tygodniu czasami trzy Nie ma tu Ŝadnego przemysłu poza turystycznym Jest za to pi ękna rafa koralowa dziewiczy las zwrotnikowy oraz staro Ŝytne ruiny Majów które dopełniaj ą cało ści. Do Belize wje ŜdŜałem zawsze na blad ą twarz ukryty po śród pierwszej lepszej grupy ameryka ńskich turystów Przyje ŜdŜali z Meksyku ponurkowa ć na rafie. Dla nich to był jednodniowy bezwizowy wypad - dodatkowa atrakcja doł ączona do standardowej wycieczki Wracali tego samego dnia wieczorem (Oni nie ja). Dla miejscowej ludno ści stanowili podstawowe źródło zarobku. Witano ich wi ęc z otwartymi ramionami a cała kontrola paszportowa sprowadzała si ę do pobie Ŝnego obejrzenia uśmiechni ętego autokaru. W miejsce dokumentów wystarczała blada twarz a za miast wizy maska pływacka jedno i drugie miałem zawsze przy sobie i trzymałem na wierzchu. Działało pi ęknie. No ale kiedy ju Ŝ zrobiłem wszystkie zdj ęcia wszystkich ruin w Belize chciałem ruszy ć dalej do Gwatemali.

GWATEMALA

W Gwatemali było gorzej - wszystkich podró Ŝnych dokładnie sprawdzano nie tylko na granicy, ale tak Ŝe na ka Ŝdym wa Ŝniejszym skrzy Ŝowaniu. Krajem rz ądziła Armia Niezbyt przyjemna a ponadto przyzwyczajona do tego, Ŝe rz ądzi sama i nikt jej nie podskoczy. [Przypis: Głownie dlatego ze podskakiwanie jest bardzo utrudnione kiedy si ę stoi twarz ą do ściany z szeroko rozstawionymi nogami i r ękami opartymi nad głow ą]. W oficjalnych przemówieniach wyra Ŝano to troch ę bardziej ogl ędnie ale w skrócie chodziło o to, ze jak si ę komu ś nie podoba gwatemalski system sprawowania władzy, to owszem, mo Ŝe mu si ę nie podoba ć bo przecie Ŝ Armia szanuje wszelkie wolno ści obywatelskie, ale lepiej Ŝeby ten kto ś siedział cicho, bo władza dysponuje szerokim wachlarzem instrumentów słu Ŝą cych do przerobu pyskatej opozycji na krwiste befsztyki (I nie lubi, kiedy te instrumenty rdzewiej ą w magazynie') Wiedziałem ze w tych warunkach na blad ą twarz si ę nie przemkn ę A PRL - owskiego paszportu lepiej było nic wyci ąga ć. Du Ŝo bezpieczniej pokaza ć, ze człowiek ma przy sobie odbezpieczony granat. Polska wtedy, to był dla nich wrogi kraj komunistyczny taki sam jak Kuba, a Kuba znana była z tego ze wspiera lewicowe partyzantki w całej Ameryce Łaci ńskiej. Dodajcie to sobie sami. Mnie z takich kalkulacji wyszło, ze ruiny le Ŝą ce na pograniczu Gwatemali i Meksyku musz ę zbada ć przechodz ąc „na dziko” - innej drogi wtedy nie było. [Przypis: Od tamtego czasu sytuacja w Gwatemali (w Polsce zreszt ą tez) zmieniła si ę tak bardzo, Ŝe wiele biur podro Ŝy oferuje dzi ś wycieczki turystyczne do tego kraju. Polecam. To fascynuj ący kawałek świata]

* * *

Przez zielon ą granic ę? śadna sztuka my ślę sobie - Cały ten teren to bezludne pustkowie, w du Ŝej cz ęś ci poro śni ęte tropikalnym lasem. Łatwo zmyli ć trop, łatwo si ę zgubie tak, ze człowieka nie złapie nawet najlepiej wyszkolony pogranicznik. Nie znajd ą mnie tam za Ŝadne skarby! Przede wszystkim dlatego, ze nikt mnie nie b ędzie szukał Niby kto miałby to tobie skoro tam nikogo nie ma? No i zgubiłem si ę. K o m p l e t n i e. Wpadłem jak śliwka w kompost.

Tak, w kompost bo kompot jest przyjemny, a kompost… Kompost Ŝyje własnym Ŝyciem. I wszystko, co w niego wpada próbuje przerobie na jeszcze wi ęcej siebie samego. Posłuchajcie…

NAD ŚWI ĘTĄ RZEK Ą USUMACINT Ą

Usumacinta - kiedy ś świ ęta rzeka Majów a współcze śnie świ ęta dla plemienia Lacandonów. Na sporym kawałku swego biegu stanowi granic ę pa ństwow ą mi ędzy Meksykiem a Gwatemal ą. Szedłem wzdłu Ŝ jej meksyka ńskiego brzegu i wypatrywałem siadów ruin po drugiej stronie Mówi ę siadów, bo z opisu który wcze śniej czytałem, wynikało, Ŝe s ą całe zaro śni ęte - miało by ć wida ć tylko co ś, co przypomina regularne pagórki. Ka Ŝdy taki pagórek, to pokryta ro ślinno ści ą piramida. Przez cały dzie ń mc nie znalazłem ale nast ępnego ranka patrz ę jest! To znaczy chyba. A mo Ŝe czyja wiem? Pewnie tylko taka górka. No ale pójd ę sprawdzi ć. Plecak zostawiłem pod drzewem, a potem jako ś tak źle stan ąłem, czy co, było troch ę mokro po rosie i mo Ŝe odrobin ę błotni ście… - !!! Uuuuuaaa . . . Brzeg si ę urwał i pojechali śmy. Kupa błota i ja. Plecak zaraz za nami. . . . Dło ńmi osłaniałem kark a łokciami głow ę. Było bardzo stromo i wysoko.

Co jaki ś czas pod moimi nerkami dawały si ę poczu ć sporej wielko ści kamienie …aał… Bole śnie. Z górki na pazurki, a jednak nie było mi jak na saneczkach. Błoto niosło coraz szybciej, a przed sob ą widziałem tylko tajemnicz ą pl ątanin ę tropikalnej ro ślinno ści. Gro źną pl ątanin ę. W Polskim lesie człowiek by si ę chwycił pierwszej lepszej gał ęzi albo korzenia i ju Ŝ - ale nie tu. O nie! Nie wolno! Po drodze mijali śmy (plecak był tuz za mn ą i czasami walił mnie w kark) wystaj ące korzenie - były uzbrojone w bardzo solidne kolce. Zostawiałem na nich kawałki ubrania i skóry. Gdybym o który ś z tych korzeni zaczepił nog ą to przy rej pr ędko ści ja pojechałbym dalej a noga została. Nie wiedziałem tez co mnie czeka na dole. Nad sam ą rzek ą na pewno jest wiele połamanych pni. Ostrych. No a je Ŝeli wyl ąduj ę w wodzie taki podrapany i pokrwawiony to natychmiast przypłyn ą piranie. Zanim uciekn ę na brzeg objedz ą mnie do ko ści (Je Ŝeli sobie nic nie złamałem i w ogóle b ędę jeszcze w stanie ucieka ć). Porz ądne stado piranii po Ŝera krow ę w dziesi ęć minut. Oczywi ście takie stada zdarzaj ą si ę tylko w Amazonii a tu s ą du Ŝo mniejsze i sporadyczne ale… …ale s ą …CHLAPS… i szszszuuuu…………… po wodzie. A jednocze śnie po dnie bo Usumacinta w tym miejscu okazała si ę bardzo płytka. - Mo Ŝe ona i świ ęta – pomy ślałem - ale całkiem niepozorna. Szczególnie teraz pod koniec pory suchej. Rozejrzałem si ę dookoła. Oceniłem swoj ą sytuacj ę (która nie była tragiczna - kilka stłucze ń i zadrapa ń oraz poprute ubranie). Oceniłem odległo ści I stwierdziłem z cał ą pewno ści ą Ŝe jestem ju Ŝ za granic ą. - A wi ęc udało si ę! Wreszcie, po raz pierwszy w Ŝyciu, wjechałem do Gwatemali. (Szkoda tylko Ŝe na tyłku)

RUINY

Były zachwycaj ące. Całe pozarastane mchami ple śni ą tropikalnym bluszczem i ogromnymi włochatymi li ść mi które wydzielały intensywny kiszony zapach ..aał… I parzyły nieostro Ŝnych przy dotkni ęciu łodygi. Mój aparat fotograficzny przetrwał jazd ę ze skarpy zawini ęty szczelnie w cał ą reszt ę zawarto ści plecaka. Nie uszkodził go Ŝaden kamie ń. Nie przesi ąkn ęła do niego ani kropelka wody. Wi ęc teraz w euforii odkrywcy po prostu pstrykałem film za filmem. Mury świ ąty ń porozsadzane przez pot ęŜ ne korzenie –pstryk - - pstryk - . Białe kamienie –pstryk - obrobione setki lat temu przez nieznanych rzemie ślników –pstryk - walały si ę wokoło u bezładzie. Zwrotnikowy las po Ŝarł dzieła staro Ŝytnej kultury. Po Ŝarł - pstryk - strawił –pstryk - i wypluł n ędzne resztki. Ale je Ŝeli to s ą n ędzne resztki to jak Ŝe wspaniałe było to miasto przed swoim upadkiem… BUM w obj ęcia… BUM puszczy… BUM - marzyłem otoczony sceneri ą jak z filmów o czarodziejach i zaginionych cywilizacjach, gdy nagle do mojej świadomo ści zacz ęła si ę natarczywie dobija ć pewna trze źwa my śl. Była jak chrz ęszcz ące ziarenko piasku, które zatrzymuje rozp ędzone trybiki zegarka. Jak pyłek pod powiek ą co przeszkadza patrze ć. Wreszcie przedarła si ę przez firany i woale marze ń i wrzasn ęła mi w samym środku głowy: - A GDZIE TERAZ JEST RZEKA???? - Jak to gdzie? - zacz ąłem si ę nerwowo rozgl ąda ć dookoła tam gdzie była. No wła śnie… tego… a gdzie była? Wsz ędzie ruiny. To tu to tam górka, ale nigdzie dołka który wskazywałby na korytko rzeczki. Na razie tylko lekko zaniepokojony, spróbowałem odnale źć własne ślady - one mnie zaprowadz ą. I udało mi si ę to do ść łatwo. Problem polegał na tym Ŝe ślady były wsz ędzie i prowadziły we wszystkich mo Ŝliwych kierunkach. Łaziłem ju Ŝ po tych ruinach od dobrych kilku godzin w amoku odkrywcy, który po długiej w ędrówce i utracie nadziei dociera jednak do swego El Dorado - i te te Ŝ nie wiedziałem w któr ą stron ę wraca ć. Wlazłem na najwy Ŝsze wzniesienie i patrz ę dookoła. Nic z tego wsz ędzie tylko g ęsty las. Zielono i tyle. To s ą tropiki. Busz, Bardziej suchy ni Ŝ na równiku, bardziej kolczasty i szeleszcz ący, ale równie spl ątany. Widoczno ść kilkana ście metrów. Zacz ąłem wi ęc zatacza ć kr ęgi wokół ro Ŝnych punktów orientacyjnych. Te Ŝ bez rezultatu. Wła ściwie nie - co ś z tego wynikało. Mianowicie narastaj ące przekonanie Ŝe zgubiłem si ę naprawd ę. śoł ądek wy pełniła mi twarda bryła strachu. Nagle poczułem Ŝe gdzie ś bardzo blisko w zaro ślach za moimi plecami siedzi przycupni ęta i gotowa skoczy ć na mnie w ka Ŝdej chwili wielka kosmata obezwładniaj ąca p a n i k a. Je Ŝeli mnie do padnie wtedy koniec. - Musz ę co ś zrobi ć. Natychmiast. Jako ś si ę ratowa ć. Wstałem gwałtownie. Pozbierałem w sobie (na tyle na ile mogłem) i ruszyłem na wprost gdzie ś dojd ę a od siedzenia na pewno si ę człowiek nie posuwa naprzód.

PUSTKOWIE

Nie wiedziałem gdzie jestem. Poza tym Ŝe byłem na ogromnym pustkowiu w bezludnym stanie Peten. To jedno z tych miejsc na kuli ziemskiej gdzie mieszka o wiele mniej ludzi ni Ŝ jest kilometrów kwadratowych powierzchni. I nie bez powodu bo na tych kilometrach kwadratowych nie ma nic w pobli Ŝu czego kto ś chciałby mieszka ć. No a poza tym co ś trzeba je ść a mówi ąc najbardziej delikatnie Peten nie jest ziemi ą która Ŝywi. Chyba Ŝe potrafimy zadowoli ć si ę diet ą zło Ŝon ą z owadów. Ooooo wtedy Peten daje nawet szans ę przyty ć. Gryzło i bzyczało wsz ędzie. My ślę Ŝe stanowiłem tu dawno nie widzian ą atrakcj ę - człowiek pełen krwi pokryty cienk ą skórk ą któr ą łatwo przekłu ć Albo si ę przez ni ą przegry źć . Wtedy po raz pierwszy poznałem heheny - owady które nie kłuj ą tylko si ę wgryzaj ą. A potem chłepcz ą taplaj ąc mordy w wy pływaj ącej krwi. śeby im za wcze śnie nie zakrzepła pluj ą na lewo i prawo czym ś takim co przy okazji wywołuje sw ędzenie Po jedzeniu odlatuj ą i zostawiaj ą na pami ątk ę male ńki czarny punkcik wielko ści takiej jak one same. Ten punkcik to skrzep. (Zostawiaj ą te Ŝ oczywi ście - bo jak Ŝeby inaczej sw ędzenie. Jego wielko ść jest odwrotnie proporcjonalna do wielko ści hehena). [Przypis: Autor ma na my śli male ńkie owady w typie naszych meszek. W oryginale hiszpa ńskim to jejenes [wym. hehenes], liczba pojedyncza jejen [wym. hehen]. Pozwalam sobie spolszczy ć t ę nazw ę na „Heleny” (a wi ęc zgodnie z ich wymow ą) Dlaczego? Po pierwsze dlatego Ŝe jejen nie ma odpowiednika w naszym j ęzyku a w formie „hehen” łatwiej go b ędzie odmienia ć. Po wtóre swoim zachowaniem heheny przypominaj ą hieny - są wredne, krwio Ŝercze i atakuj ą stadami, a kiedy jest ju Ŝ po wszystkim na horyzoncie zostaj ą tylko male ńkie czarne punkciki [przyp. tłumacza]] Było ich pełno W ka Ŝdym razie tak my ślałem wtedy. Kilka lat pó źniej nad Orinoko przekonałem si ę Ŝe pojemno ść słowa pełno jest du Ŝo wi ększa A całkiem niedawno nad rzek ą

Kuruca w Brazylii, odkryłem , Ŝe jest nieograniczona - tych małych muszek było tam tyle, Ŝe mimo czterdziestostopniowego upału zakładali śmy na siebie wszystkie nasze ubrania, zapinali śmy szczelnie pod sam ą szyj ę, a na stopy, dłonie i głowy wkładali śmy woreczki foliowe. Szedłem przed siebie. Coraz bardziej zaniepokojony. Przecie Ŝ zdecydowałem si ę prze - kroczy ć granic ę „na dziko” przede wszystkim dlatego, ze w tej okolicy nie ma Ŝywej duszy. Jak wi ęc teraz znajd ę pomoc? Kto mi wska Ŝe drog ę powrotn ą? Je Ŝeli id ę w złym kierunku i nie trafi ę na rzek ę, mog ę tak kr ąŜ yć jeszcze wiele dni. A wła ściwie niewiele dni, bo Ŝywno ści, któr ą miałem przy sobie starczy najwy Ŝej na tydzie ń. Przypomniałem sobie, czego ucz ą w szkołach przetrwania - id ź zawsze w dół, a w ko ńcu trafisz na jaki ś ciek wodny, potem, z wod ą, do morza. Bardzo pi ęknie, tylko spróbujcie to zastosowa ć po śród saharyjskich wydm. Albo tutaj w Górach Lakandonów (Sierra del Lacandón). Schodz ąc wci ąŜ w dół, człowiek w ko ńcu odkrywa, Ŝe jest w dole, a wsz ędzie dookoła jest ju Ŝ tylko wy Ŝej.. I co teraz? Bez przerwy trafiałem na jary, wykroty i inne podobne. Pełne wielkich, li ści pachn ących kiszonk ą, pod którymi mogło sobie odpoczywa ć co ś, co ma dwa z ęby jadowe i kiedy dziabnie w kostk ę to woła si ę „aał” po raz ostatni. Zmiana taktyki - id ę na sło ńce. To wprawdzie oznacza, Ŝe b ędę ci ągle lekko skr ęcał, ale pod wieczór przynajmniej si ę zorientuj ę gdzie le Ŝy zachód. Te Ŝ głupio, bo Meksyk le Ŝy raczej na Wschodzie. To mo Ŝe lepiej posiedzie ć tu spokojnie i poczeka ć? Ale na co? Nagle widz ę: ŚCIE śKA! Prawdziwa, najprawdziwsza. W y d e p t a n a. Hurra! Tylko mo Ŝe ona została wydeptana przez zwierz ęta? Co z tego - nawet je Ŝeli, to prowadzi do wodopoju, a wodopój le Ŝy nad rzek ą. No, chyba ze pójd ę t ą ście Ŝką w złym kierunku - od rzeki - wówczas zacznie si ę rozdwaja ć i w ko ńcu tak si ę rozejdzie w buszu jak stare portki w praniu. No to wtedy zawróc ę. Wła ściwie najlepiej, jak zawróc ę zaraz na pierwszym rozwidleniu... O! Rozwidlenie. I ślady człowieka! CZŁO - WIE - KA. śywego. Z cał ą pewno ści ą człowieka, bo zwierz ęta nie nosz ą maczet, a ni - czym innym nie dałoby si ę tak równo obci ąć tego pie ńka. - Ale ze mnie durna pała - mruczałem pod nosem w chwil ę potem, maszeruj ąc coraz szersz ą ście Ŝką. - Przecie Ŝ nie bez powodu to s ą Góry Lakandonów.

LAKANDONI

Lakandoni to ostatnie dzikie plemi ę w tym rejonie. Wielu z nich wci ąŜ Ŝyje w lesie, poluje z u Ŝyciem łuków i strzał, itd. Kiedy, rzadko i niech ętnie, wychodz ą w stron ę cywilizacji i pojawiają si ę na przykład na targowiskach w małych meksyka ńskich wioskach, wzbudzaj ą sensacj ę. Głównie swoim wygl ądem. M ęŜ czy źni nosz ą giezła - długie zgrzebne suknie do kolan - i włosy do ramion. Zawsze dziko zmierzwione. Gdy komu ś spojrz ą w oczy, po plecach przechodzi dreszcz - ma si ę niepokoj ące wra Ŝenie, ze wiedz ą o tobie wszystko. Bez zb ędnych targów wymieniaj ą w ędzone ryby i upolowane zwierz ęta na to, czego im potrzeba (sól, no Ŝe, haczyki), a potem szybko znikaj ą w lesie. Przetrwali do dnia dzisiejszego przede wszystkim dlatego, ze na terenach, które zamieszkuj ą, nie chce mieszka ć nikt inny.

* * *

Jest wioska! Widz ę kilka chałup, dachy utkane z li ści palmowych, ściany ulepione z gliny, ale na razie Ŝywego ducha. Tylko kilka wał ęsaj ących si ę kur. Id ę dalej. Ciekawe, jak mnie przyjm ą; czy przyja źnie? Ale przecie Ŝ i tak nie mam wyj ścia. O! S ą i ludzie. Wszyscy zebrani na klepisku po środku wsi. Tylko czemu oni... BUM. I znowu pewna trze źwa my śl wpadła jak ziarenko piasku pod powiek ę mojej u śpionej czujno ści. Zanim dotarła na miejsce, zanim zachrz ęś ciła ostrzegawczo, zanim zdołała załomota ć do drzwi mojej świadomo ści, musiała si ę przedrze ć przez cukrow ą wat ę euforii, która wypełnia mózgi wszystkich zagubionych w ędrowców w chwilach, gdy niespodziewanie dla siebie samych odnajduj ą ście Ŝkę w buszu, a na jej ko ńcu wiosk ę. - CO Ś JEST NIE TAK!!! - wrzasn ęła w ko ńcu, a Ŝ mi od tego zadzwoniło w skroniach. - CI LUDZIE KL ĘCZ Ą!!! - my śl była tuz za oczami, które otwierały si ę coraz szerzej, z przera Ŝenia. - A NORMALNIE LUDZIE NIE KL ĘCZ Ą PO ŚRODKU SWOICH WIOSEK Z RĘKAMI NA KARKU!!! Niestety wrzeszczała na pró Ŝno - o kilka chwil za pó źno. BUM. - Hola gringo! - powitał mnie kto ś za moimi plecami. Głos był miły i spokojny. Kiedy jednak spróbowałem si ę odwróci ć, by odwzajemni ć uprzejmo ść , poczułem, Ŝe nie b ędzie to mile widziane - co ś twardego stukn ęło mnie w środek pleców. - Ał! - Idziemy - zaproponował głos, a potem na moich plecach postawił kropk ę ko ńcz ącą t ę krótk ą wypowied ź. [Przypis: Znalazłem potem t ę kropk ę. Była bardzo wyra źnie widoczn ą na płótnie koszuli. Nie z tuszu jak w wszystkie inne zwykle kropki ko ńcz ące zwykłe zdania tylko z oleju. Takiego, którym naciera si ę lufy karabinów.] Nie miałem najmniejszych w ątpliwo ści, ze równie łatwo mógł w tym miejscu zostawi ć dziur ę.

GUERRILLA

Samotn ą wiosk ę na pustkowiu, zamieszkan ą przez grupk ę Indian, którzy nie maj ą Ŝadnych dokumentów, a wi ęc nie istniej ą oficjalnie jako obywatele Ŝadnego pa ństwa - tak ą wiosk ę bardzo łatwo najecha ć i spl ądrowa ć. Nikt nie b ędzie protestował, nikt si ę nie dowie. Nikt, kto jest kim ś - bo Indianie wiedz ą, ale oni w swoich krajach najcz ęś ciej s ą nikim. Wiedz ą te Ŝ podobno liczne mi ędzynarodowe organizacje praw człowieka, i nawet protestuj ą. Có Ŝ z tego, skoro protestuj ą w Pary Ŝu, Londynie i Nowym Jorku, a nie w stanie Peten. I có Ŝ z tego, skoro protestuj ą za pomoc ą gardeł i zadrukowanych kartek papieru, pod- czas gdy gwałt dzieje si ę za pomoc ą pi ęś ci i kul z karabinów. Guerrilla, jak ka Ŝde wojsko, musi sobie zapewni ć aprowizacj ę. Oczywi ście nie idzie w tym celu do sklepu i nie kupuje, tylko zdobywa przemoc ą. Pół biedy, je Ŝeli napada na transporty wojskowe - wówczas trafia swój na swego. Najcz ęś ciej jednak zaopatrzenie dla antyrz ądowych partyzantek wymuszane jest na ludno ści cywilnej. Guerilleros wpadaj ą do wioski, przez dzie ń lub dwa jedz ą i baluj ą na miejscu, a potem zabieraj ą wszystko, co si ę da unie ść , i ruszaj ą w drog ę. Słowo „baluj ą” kryje pod sob ą wszystkie mo Ŝliwe rodzaje gwałtu, jaki jeden człowiek mo Ŝe zada ć drugiemu dla własnej przyjemno ści. A poniewa Ŝ guerrilla to wył ącznie męŜ czy źni, gwałt zadawany jest przede wszystkim kobietom. Na co dzie ń Indianki s ą pogardzane jako półludzie. Jednak od świ ęta dostrzega si ę w nich atrakcyjne kobiety. Wła ściwie dziewczynki. Jeszcze dzieci, bo te odrobin ę starsze s ą ju Ŝ w pierwszej ci ąŜ y i si ę nie nadaj ą „na bal”. Po skonsumowaniu i zrabowaniu wszystkiego co si ę da, guerrilla odchodzi. Syta na kilka miesi ęcy.

* * *

Kl ęczałem na ko ńcu szeregu. Obok mnie około dwudziestu m ęŜ czyzn i chłopców. Wszyscy z r ękami na karku albo na głowie. Dookoła nas przechadzało si ę kilku bandytów z karabinami. Byli ubrani w stare mundury wojskowe, poskładane z tego, co udało si ę zdoby ć na Meksykanach i Gwatemalczykach. Poobrywane insygnia, a na głowach zawi ązane czerwone przepaski, z ęby si ę dodatkowo odró Ŝni ć od regularnej armii. Kl ęczałem, a uda mi dygotały ze strachu. Widziałem podobne sceny na filmach i zawsze ko ńczyło si ę tak samo.

* * *

Niewa Ŝne, czy to Czerwoni Khmerzy w Kambod Ŝy, Viet Kong w Wietnamie, czy Sendero Lummoso w Peru - czerwone przepaski wsz ędzie na świecie oznaczaj ą łatwo ść zabijania. Wła ściwie przymus zabijania, bo przecie Ŝ to jedyna racja bytu rebelianta. Có Ŝ on innego ma do roboty poza zabijaniem? Kiedy ko ńczy si ę czas zabijania, czerwone przepaski znikaj ą. Nie s ą ju Ŝ potrzebne, bo albo kto ś zwyci ęŜ ył i wło Ŝył czapk ę regularnej armii, albo si ę zdemilitaryzował i zaczyna nosi ć słomkowy kapelusz. Dopóki s ą przepaski, dopóty jest śmier ć. Zadawana lekk ą r ęką.

* * *

- Noo, gringo - na szcz ęś cie to nie było pytanie, bo nie wiedziałbym co na nie odpowiedzie ć. Człowiek, który wci ąŜ stał za moimi plecami, powiedział te słowa tylko po to, by na ko ńcu postawi ć kolejn ą kropk ę. Tym razem ju Ŝ nie przez koszul ę, lecz bezpo średnio - wprost na moim karku. Dokładnie w zagł ębieniu mi ędzy ści ęgnami szyi.

* * * śelazny dotyk lufy. Zaskakuj ąco ciepły. Ciepły dlatego, ze ta lufa była prawdziwa i rozgrzała si ę w sło ńcu. Wszystkie inne znane mi lufy były zawsze zimne, poniewa Ŝ zmy ślono je dla potrzeb fikcji literackiej. Lufa na moim karku. I świadomo ść , ze gdzie ś z tyłu tej lufy czekaj ą kule. Niedaleko nich czeka palec. Wystarczy małe szarpni ęcie za cyngiel. Wtedy sko ńczy si ę zabawa. Na szcz ęś cie oni tu s ą po to, z ęby si ę zabawi ć, wi ęc mam jeszcze czas. Cudowny czas - nędzn ą resztk ę Ŝycia. Na co ją po świ ęcę? Sobie? Bogu? Na przeprosiny, czy na błagania?

* * *

- NOO, GRINGO, DO CIEBIE MÓWI Ę - wrzasn ął znienacka i to chyba jednak był rodzaj pytania. W ka Ŝdym razie ten człowiek, teraz ju Ŝ bardzo wyra źnie , domagał si ę ode mnie jakiej ś reakcji. Jakiej? Jakiej? Ja...? Ch ętnie mu jej udziel ę. Tylko czego on chce? Co to ma by ć? J ęk strachu? Błaganie o lito ść ? Płacz?...?! Odsun ął luf ę... Jaka ś kobieta w oddali zacz ęła przera źliwie piszcze ć. Potem nagle Przerwała. Kto ś j ą brutalnie uciszył kopniakiem w brzuch. Człowiek za moimi plecami poruszył si ę; usłyszałem szelest wojskowego drelichu. Zamkn ąłem oczy. Ciasno. Czy to ju Ŝ na zawsze? Po raz ostatni? W głowie łomotała mi krew. Czekał... … Słyszałem jak oddycha.. … Czekał... … Czekał...... … A potem, nagle - tuz przy moim uchu - szepn ął: - Noooo, gringo? W tym momencie narobiłem w spodnie. EL CAPITAN

- Zesrałe ś si ę ze strachu, gringo! - Zesrałem. I wiesz co, całkiem przestałem si ę ba ć. - Chłopaki, zesrał si ę... Co ś ty powiedział?! - Mówi ę, Ŝe przestałem si ę ba ć! Zabijesz mnie - trudno. śycie miałem krótkie, ale całkiem niezłe. Nie mam ju Ŝ siły na strach. Przekroczyłem granic ę śmiertelnego przera Ŝenia i teraz jestem po drugiej stronie. My ślę, Ŝe ze strachu po prostu zwariowałem, a ty ju Ŝ mi nic nie mo Ŝesz zrobi ć [Przypis: W kulturze o india ńskich korzeniach (a z tak ą mamy do czynienia w całej Ameryce Łaci ńskiej) osoby obł ąkane s ą nietykalne. Powszechnie wierzy si ę, ze w głowie wariata rezyduje demon, który mógłby „przeskoczy ć” na osob ę zdrow ą, je śli ta zabije lub nawet tylko skrzywdzi obł ąkanego [przyp. tłumacza]. Olewam ci ę, gnojku. A wła ściwie nie, ja na ciebie... - QUE PASA?\ Co tu si ę dzieje?! - wrzasn ął kto ś z boku. Na plac wszedł m ęŜ czyzna w którym rozpoznałem dowódc ę - miał lepszy od pozostałych strój, był minimalnie starszy i zamiast ci ęŜ kiego karabinu nosił za paskiem dwa rewolwery. Mój oprawca w szybkich słowach zdał mu raport: ze podkradłem si ę do wioski, on mnie złapał, a teraz przesłuchuje. Zwracał si ę do niego per capitdn. - Papelesl Dokumenty! - dowódca wyci ągn ął r ękę w moj ą stron ę. Wyjąłem nieprzemakalny worek zawieszony na szyi pod ubraniem, a z mego paszport. Dowódca zacz ął go analizowa ć strona po stronie. Litery składał bardzo wolno - czytałem to z ruchu jego ust, szepcz ących bezgło śnie. Kiedy wreszcie udało mu si ę zlepi ć w cało ść pierwsze słowo, zapytał: - Po lonia ?? - był wyra źnie zdziwiony. - Si, senor. Przez kilka nast ępnych chwil mocował si ę z kolejnymi słowami. Pomagał sobie językiem, co wygl ądało tak, jakby przesuwał paciorki liter po niewidzialnym sznurku zawieszonym w pobli Ŝu dolnej wargi. W ko ńcu zrezygnował z czytania na naszych oczach, odwrócił si ę na pi ęcie i znikn ął w najbli Ŝszej chałupie. - Do rzeki z nim! - rzucił na odchodnym. - Niech się umyje.

* * *

Rzeka była tuŜ - tu Ŝ. Dokładnie po przeciwnej stronie wioski w stosunku do kierunku sk ąd przyszedłem, ale bardzo blisko. I to na pewno ta sama rzeka - Usumacinta - poznałem po ilo ści wody. Z ęby si ę umy ć, nie mogłem po prostu wej ść po pas i spu ści ć spodni pod powierzchni ą - w najgł ębszym miejscu si ęgała mi zaledwie do kolan. Ale co tam. W mojej sytuacji te kilka dodatkowych chwil wstydu nie wpływało na ogólne saldo. Gorzej ni Ŝ było ju Ŝ nie b ędzie. Nikt mnie nie poganiał, nawet nikt nie pilnował. Bandyta, który wcze śniej mierzył do mnie z karabinu, a potem eskortował nad rzek ę, teraz siadł pod drzewem i rozpocz ął studiowanie zbiorów zgromadzonych za paznokciami. Od czasu do czasu dłubał w uchu albo w nosie, a potem badał efekty swoich wykopalisk. Człowiek lekko znudzony, uwolniony od tych wszystkich zaj ęć i obowi ązków, które na co dzie ń zaprz ątaj ą jego umysł, potrafi by ć kopalni ą pomysłów; albo tylko kopalni ą. Umyłem si ę porz ądnie, wyprałem spodnie i ju Ŝ je miałem wkłada ć, gdy nagle przyleciał dowódca. - Compa ńero - krzyczy do mnie. - Towarzyszu! A potem zacz ął wyrzuca ć z siebie kolejne wyrazy tak szybko, ze absolutnie nic nie byłem w stanie zrozumie ć. Mówi ę po hiszpa ńsku płynnie, ale on ładował we mnie strumieniem słów rw ących jak z armatki wodnej. Stałem wi ęc goły, z mokrymi portkami w ręku, a on gadał i gadał i gadał, a potem jakby zacz ął za co ś przeprasza ć... I ci ągle powtarzał Compa ńero. - Se puede vestir , si quere. Mo Ŝe si ę pan ubra ć, je śli chce - powiedział w pewnej chwili. Sam chyba tego nie zauwa Ŝył, ale ja owszem - on si ę do mnie zwrócił per „p a n”. Wszystko wyja śniło si ę po jakich ś dwudziestu minutach, kiedy troch ę zwolnił tempo i wreszcie z rw ącego potoku zacz ąłem wyławia ć pojedyncze płotki wyrazów. Poza tym zaprezentował mi mój własny paszport. Szczególnie tak ą jedn ą stron ę, na której miałem całe stado kuba ńskich piecz ątek.

* * *

W tamtych czasach z Polski do Meksyku najtaniej było lata ć przez Kub ę. Wi ęc je śli tylko mogłem - latałem tamt ędy. Tanio było mi ędzy innymi dlatego, ze na przesiadk ę czekało si ę bardzo długo - cał ą noc, a niekiedy nawet półtora dnia. W takim przypadku przepisy stanowiły, Ŝe to ju Ŝ nie był zwykły Tranzyt lecz - krótki, bo krótki - ale formalnie rzecz ujmuj ąc - Pobyt. A jak Pobyt, to stemplowali człowiekowi paszport odpowiedni ą pieczęci ą. W drodze do Meksyku - raz; w drodze powrotnej - drugi raz. I tak przez kilka lat. Przegl ądaj ąc mój paszport, mo Ŝna było odnie ść wra Ŝenie, ze jestem kuba ńskim rezydentem, albo czym ś podobnym. A capitan i jego kumple byli przecie Ŝ członkami lewicowej partyzantki! Lewicowej, a wi ęc wspieranej przez Fidela Castro. Dodajcie to sobie sami. Pokazywali mi potem swoje kałasze i dzi ękowali serdecznie za dostaw ę. Mówili, ze im to uratowało Ŝycie. [Przypis: „Potem” oznacza tylko nie. ze przedtem wło Ŝyłem spodnie.] A co ja miałem powiedzie ć? Mnie te Ŝ uratowało! I kto by pomy ślał - Fidel Castro, dostarczaj ąc bro ń bandytom, ocalił mnie od kulki w kark.

TAJNA MISJA

Nast ępnego ranka odprowadzili mnie na drugi brzeg, czyli do Meksyku. Byłem traktowany jak Szanowny Pan Emisariusz Najwy Ŝszego Wodza Wielkiej Rewolucji. Sprowadzało si ę to do tego, ze jeden z nich niósł mój plecak, a pozostali za pomoc ą maczet wycinali wszystkie gał ązki, liany i li ście, które mogłyby chcie ć otrze ć si ę o moje ciało. Niestety skupiali si ę na tych u góry, wi ęc od czasu do czasu ...aał... kiszone li ście muskały Emisariusza w łydk ę. Cał ą poprzedni ą noc my ślałem, jak mógłbym wykorzysta ć moją now ą pozycj ę. Ona miała pewien ukryty potencjał - władz ę nad ich sercami i prost ą umysłowo ści ą rzezimieszków. We wszystkich naszych rozmowach, zamiast opowiada ć o sobie, pozwalałem mówi ć im. I pilnie zbierałem fakty. Opowiedzieli wi ęc sami sobie histori ę mojej Tajnej Misji. Dzi ęki temu opowie ść była wiarygodna. Du Ŝo bardziej spójna od tego, co ja mógłbym wymyśli ć, nie znaj ąc ich historii, przynale Ŝno ści organizacyjnej i innych tego typu szczegółów. Bez trudu uwierzyli we własne słowa i teraz byłem prawdziwym Tajnym Agentem przysłanym tutaj z Kuby, drog ą przez Meksyk i zielon ą granic ę. Tajnym Agentem, który po wykonaniu Zadania wraca do domu. Modliłem si ę tylko, by Ŝaden z nich nie zapytał, na czym wła ściwie polegało owo Zadanie. Była to jedyna rzecz, której nie mogli opowiedzie ć sami sobie.

* * *

- A konkretnie, co to za Misja? - zapytał capitan, który szedł tu Ŝ za moimi plecami. Poczułem jak w tym momencie doł ącza do niego wielka, kosmata, obezwładniaj ąca panika. Je Ŝeli na mnie skoczy - wtedy koniec. Dziadek mnie uczył, ze strach najlepiej pokonywa ć staj ąc z nim oko w oko. Odwróciłem si ę wi ęc... I od razu stwierdziłem, ze to nie był najlepszy pomysł. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na wyraz jego twarzy, by wiedzie ć, ze capitan rzucił pytanie dotycz ące charakteru Misji mimochodem. I WCALE NIE OCZEKIWAŁ, ZE DOSTANIE ODPOWIED Ź! W ko ńcu nie od dzisiaj robił w tej bran Ŝy i wiedział doskonale, co to znaczy, Ŝe misja jest Tajna. No ale teraz, skoro ju Ŝ si ę odwróciłem - a wła ściwie dlaczego tak gwałtownie? - czekał na to, co mu powiem. Przełkn ąłem ślin ę. Tak jak połyka si ę jabłko w cało ści. Dzi ęki temu jego zainteresowanie jeszcze wzrosło. Reszta bandytów otoczyła nas ciasnym kołem. Wszyscy trzymali w dłoniach obna Ŝone maczety. (Nie licz ąc tego, który niósł mój plecak. Jego maczet ą nie była obna Ŝona - zwisała w skórzanej pochwie u pasa - ale była równie ostra i gotowa w ka Ŝdej chwili ci ąć .) Pootwie- rali szeroko usta i słuchali bardzo uwa Ŝnie. Nie wiem czego, bo chwilowo nie miałem im absolutnie nic do powiedzenia. Niestety. Przełkn ąłem kolejne jabłko. A oni czekali... … … Czekali... …

Musiałem czym ś wypełni ć t ę pustk ę. W przeciwnym razie wleje si ę tam g ęsta smoła podejrze ń. Albo od razu wleci koktajl Mołotowa z naklejk ą „On nas dmucha w balona!”. - Compa ńeros... - desperackim szarpni ęciem napi ąłem cugle ich uwagi. Do ostateczno ści. Bardziej ju Ŝ si ę nie dało. Cugle trzeszczały, a ja wci ąŜ nie miałem Ŝadnej koncepcji. „Zabij ą, zabij ą, zabij ą” - krzyczało co ś w mojej głowie. … … Czekali...... … … Przeci ągałem to, jak tylko mogłem, w poszukiwaniu jakiej ś wiarygodnej bajeczki, w któr ą b ędą w stanie uwierzy ć... W ko ńcu jeden z nich nie wytrzymał - cugle p ękły, skupienie prysło, jego my śli pogalopowały do przodu i w rozdziawionych ustach pojawiło si ę pytanie: - No...? Niestety nie było to pytanie w najmniejszym stopniu pomocnicze. Było za to bardzo niebezpieczne - lada chwila, nast ępny z nich rozwinie je do znanej mi ju Ŝ formy: Noo, gringo? Nie mogłem na to pozwoli ć! Pozbierałem si ę w sobie - na tyle na ile w tych warunkach potrafiłem - a poniewa Ŝ od siedzenia i czekania człowiek si ę na pewno nie posuwa naprzód, zacz ąłem mówi ć. Cokolwiek. Byle wreszcie przerwa ć t ę hucz ącą cisz ę. I byle oni przestali czeka ć.

- Jestem tu po to... - i nagle słowa popłyn ęły wartk ą strug ą - ...po to, Ŝeby ście zostawili Indian w spokoju. Tak chce Fidel i tak wam kazał powiedzie ć. Macie walczyć z armi ą i rz ądem, przeciwko tyranii, a Indianie zostaj ą w spokoju. Fidel mówi, ze to ich ziemia. oni s ą Ludem Pracuj ącym, tak jak wy. Zrozumiano? - Tajes - odpowiedzieli po chwili niezgodnym chórem. - ZROZUMIANO?! - dobiłem po wojskowemu. - SI, SE ŃOR!!! - tym razem głos był jeden, chocia Ŝ gardeł wiele. - Nie Ŝaden „se ńor”, towarzysze, tylko „compa ńero” - skarciłem łagodnie, po ojcowsku. - Tajes - odpowiedzieli jak grzeczni synkowie.

* * *

Trzy dni pó źniej, siedziałem sobie bezpiecznie na patio male ńkiego hoteliku w Palenque i piłem świe Ŝo wyci śni ęty sok z ananasa z lodem. Pod stolikiem wci ąŜ trz ęsły mi si ę uda [Przypis: Mój znajomy mawia tak: Uda s ą zawsze dwa - albo si ę uda, albo si ę nie uda. Tym razem pierwsze z lewej. [przyp. tłumacza]

ZNOWU GWATEMALA

Po tym zaj ściu naruszałem stref ę przygraniczn ą Gwatemali jeszcze kilka razy, lecz jecha ć w gł ąb kraju si ę bałem. Armia straciła wprawdzie władz ę absolutn ą, ale wojskowi stali si ę przez to tylko bardziej nerwowi. W stolicy pozory cywilnej kontroli, natomiast na prowincji - a ja si ę przecie Ŝ wybierałem na prowincj ę - nadal niepodzielnie rz ądzi wojsko. I robi to w sposób wła ściwy dla wielu armii świata - najpierw szuka pretekstu (np. brak jakiego ś przecinka w paszporcie), a zaraz potem w ruch id ą kolby karabinów i wojskowe buciory. Dlatego uparcie ponawiałem podania wizowe składaj ąc je na przemian w ró Ŝnych konsulatach: w Sztokholmie, Waszyngtonie, Pary Ŝu. (W Polsce nie było jeszcze wtedy ambasady). Przez kilka lat mi odmawiano, a kiedy w ko ńcu dostałem pozwolenie na wjazd... Zagl ądam w paszport, a tam napisane: „wiza wa Ŝna 5 dni”. - Pi ęć ?! Co mo Ŝna zrobi ć w 5 dni?! Posłuchajcie...

WIZA KALIBER '45

Zaraz po wyl ądowaniu w Ciudad de , poszedłem do sklepu papierniczego. Tam otworzyłem paszport, dobrałem odpowiedni odcie ń i grubo ść długopisu, dostawiłem jedynk ę przed pi ątk ą i w ten prosty sposób uzyskałem wiz ę na dni pi ętna ście. Łatwizna. (Dziwi ą si ę Pa ństwo, Ŝe sprzedawca nie reagował? W kraju, gdzie rz ądzi Armia, lepiej nie wyskakiwa ć przed szereg. Nawet kiedy widzimy, Ŝe w tym szeregu kto ś kombinuje co ś na lewo. Wtedy najbezpieczniej jest natychmiast zrobi ć „w prawo patrz”. Poza tym, jak kto ś co ś robi zupełnie jawnie, na widoku publicznym, to to chyba raczej nie jest nielegalne, cho ćby na pierwszy rzut oka wygl ądało na fałszowanie dokumentów.) Po dwóch tygodniach doszedłem do wniosku, Ŝe bardzo mi si ę w Gwatemali podoba i nie chc ę jeszcze wyje ŜdŜać. Dlatego po raz drugi podrasowałem sobie wiz ę przeprawiaj ąc „15” na „45”. Łatwizna. - to w ko ńcu tylko dodatkowe kreseczki pod odpowiednim k ątem. Liczne patrole wojskowe, wielokrotnie bardzo skrupulatnie wertowały potem mój paszport, ale zawsze puszczały mnie wolno - przekalibrowana wiza u nikogo nie budziła zastrzeŜeń. Do czasu. Czekał mnie jeszcze przecie Ŝ powrót do domu, zwi ązany nieodwołalnie z przej ściem granicznym na lotnisku w stolicy kraju, a tam pracowali urz ędnicy dokładnie obeznani z procedurami. Wiedzieli świetnie, Ŝe wiz na 45 dni si ę nie wydaje (albo 3(1, albo od razu 90). Poza tym mieli zawsze pod r ęką pomoc - rodzaj ści ągawki - w postaci grubej Granatowej Ksi ęgi w tekturowej oprawie, do której wpisywano wszystkich nietypowych przyjezdnych. Amerykanie, Niemcy, Francuzi nie podlegali wpisowi, ale ja, obywatel pa ństwa komunistycznego, owszem. * * *

Przy wje ździe sp ędziłem dwie godziny oczekuj ąc na ostateczn ą decyzj ę, czy moja wiza (wydana w Austrii) zostanie uznana. Był w tej sprawie telefon do Ministerstwa Spraw Zagranicznych (na mój koszt), potem do Spraw Wewn ętrznych (na mój koszt), potem faks z ambasady w Wiedniu (na mój koszt) i wreszcie bardzo szczegółowy wpis do Granatowej Ksi ęgi, obci ąŜ ony opłat ą skarbow ą (na mój koszt rzecz jasna). Nie miałem w ątpliwo ści, Ŝe przy wyje ździe Ksi ęga znów si ę pojawi - a w niej było bardzo jasno napisane, do kiedy mam opu ści ć terytorium Gwatemali - dlatego skrupulatnie si ę na t ę okoliczno ść przygotowałem: Najpierw rozgi ąłem paszport w taki sposób, by zawsze sam otwierał si ę na stronie z wiz ą. Nast ępnie, pod kartk ą na której była wstemplowana, umie ściłem nowiutki banknot dwudziestodolarowy zło Ŝony w pół. Przytwierdziłem go tam male ńką kropelk ą kleju ( Ŝeby si ę niechc ący nie wysun ął). Dodatkowo skleiłem tak Ŝe strony, mi ędzy którymi si ę znajdował - po to, by nie został przedwcze śnie odkryty. Łatwizna.

* * *

Urz ędnik spojrzał na wiz ę, a potem pytaj ąco uniósł brwi stukając jednocze śnie paznokciem w fałszyw ą liczb ę „45”. Uśmiechn ąłem si ę do niego niewinnie i powiedziałem: - Na nast ępnej stronie znajdzie Pan dodatkowe informacje, se ńor. Odwrócił kartk ę i nic nie znalazł - dwudziestodolarówki nie było. - Co to, głupie Ŝarty? - Nie, nie, pewnie si ę kartki skleiły. Prosz ę ostro Ŝnie rozdziela ć, bo si ę podr ą. Wetkn ął paznokie ć mi ędzy strony, podwa Ŝył, klej pu ścił, „dodatkowe informacje” okazały si ę wystarczaj ące, a potem ju Ŝ tylko szeroki u śmiech, mokry stempel (celowo troch ę rozmazany na liczbie „45”) i... - Przechodzi ć! Nast ępny prosz ę!

* * *

Wyprawa, której pocz ątek i koniec opisałem przed chwil ą, była bardzo owocna i bogata we wra Ŝenia. Powinienem z niej zapami ęta ć wspaniałe ruiny oraz spotkania z Indianami, tymczasem ja pami ętam głównie stron ę, Ŝe tak powiem, techniczn ą. Na przykład to, jak pewnej nocy - i nie zapomn ę jej do ko ńca Ŝycia - jechałem na pace terenowej ci ęŜ arówki. Obok mnie kilka innych osób, wszyscy w pół śnie, bo było bardzo pó źno, a my ju Ŝ tak jechali śmy dobre dziesi ęć godzin. Droga wiodła - a jak Ŝe - wzdłu Ŝ znanej mi granicy mi ędzy Gwatemal ą a Meksykiem. Posłuchajcie...

SERIA PO PI ĘTACH

Je śli spojrzycie na map ę departamentu Peten, znajdziecie tam zaznaczone tylko dwie miejscowo ści - niewiele jak na obszar przypominaj ący Holandi ę - miasteczko Flores i le Ŝą ce nieopodal, sławne na cały świat, ruiny Tikal, które trudno uwa Ŝać za miejscowo ść z prawdziwego zdarzenia, skoro od wielu stuleci s ą wymarłe. Z centrum kraju prowadzi w tamte strony tylko jedna droga, długo ści ponad 300 kilometrów. Chyba Ŝe kto ś ma dost ęp do map sztabowych i porz ądnej lupy - wówczas, przesuwaj ąc si ę prawie prosto na zachód od Tikal, mo Ŝe wypatrze ć drug ą drog ę. Na jej ko ńcu, nad brzegiem Rio San Pedro le Ŝy wioseczka o nazwie La Florida. (Wioseczka, która sama siebie uwa Ŝa za miasteczko.) - Znale źli ście? ......

* * *

- Noo?...... Có Ŝ, wcale si ę Wam nie dziwi ę. Odszuka ć to miejsce w terenie jest niewiele łatwiej ni Ŝ na mapie, a ja bardzo chciałem tam dotrze ć, bo w pobli Ŝu La Florida walało si ę troch ę interesuj ącego gruzu, który jeszcze około tysi ąca lat temu był miastem Majów. (Fotografowanie gruzu to była w tamtych latach moja specjalno ść .)

* * *

Jako ś dotarłem - sam byłem zdziwiony. Obfotografowałem co trzeba i chc ę wraca ć do cywilizacji, a tu oczywi ście, nie ma czym - najbli Ŝszy autobus za kilka dni. Je śli w ogóle dojedzie, bo mog ą spa ść deszcze, a wówczas droga zamienia si ę w grz ąskie błocko i trzeba czeka ć a Ŝ obeschnie i st ęŜ eje. Miałem jednak troch ę szcz ęś cia - załapałem si ę na pewn ą rozklekotan ą ci ęŜ arówk ę, która dzie ń wcze śniej dowiozła do La Florida Ŝywno ść . Potem, w ramach zapłaty, załadowała grube bale z cennego tropikalnego drewna oraz wory pełne czego ś mi ękkiego. Teraz za ś, ze mn ą i kilkoma innymi osobami, telepała si ę w tumanach kurzu z powrotem na południe - do miejscowo ści Sayaxche. Koło Sayaxche były nast ępne ruiny i zaczynał si ę asfalt, ale to do- piero nad ranem, a na razie jest noc - ciemno ść taka, Ŝe mo Ŝna j ą zupełnie swobodnie kroi ć maczet ą - i my na pace. (Kierowca był wredny - nikomu, nawet za dodatkow ą opłat ą, nie pozwolił jecha ć w szoferce.)

* * *

Próbujemy zasn ąć , ale nie bardzo si ę daje, bo strasznie telepie. Poza tym, co chwil ę trzeba wstawa ć i r ęce do góry - !Armia! - co człowiek przy śnie, to oni wyskakuj ą z ciemno ści, mrugaj ą latarką, zatrzymuj ą i kontroluj ą. W czasie takiej kontroli trzeba trzyma ć obie dłonie uniesione wysoko nad głow ą, a w jednej dodatkowo dokumenty. W moim przypadku paszport otwarty na wizie. Je Ŝeli ktokolwiek opu ści r ączki - Armia zaczyna do niego strzela ć. Bez ceregieli, za to z przy- jemno ści ą. Takie tu panuj ą zasady. T nikogo to nie bulwersuje, w ko ńcu w lasach Peten kryj ą si ę liczne zbrojne kupy - guerrilla. No i na tym wła śnie polegał problem: jak w tej g ęstej ciemno ści kierowca ci ęŜ arówki ma rozpozna ć, kto to mruga? Armia to, czy mo Ŝe raczej zbrojna kupa? Z naszego punktu widzenia ró Ŝnica była zasadnicza: Armia kontrolowała ludzi po Ŝołdacku, czyli cz ęstowała si ę papierosami oraz flaszkami aguardiente, których kierowca miał przygotowane dwa kartony i rozdawał bardzo ch ętnie. [Przypis: aguardiente - Najbardziej popularny w Ameryce Łaci ńskiej rodzaj wódki. Odpowiednik naszej „Czystej”. Jest mocno zaprawiona any Ŝkiem. Oni tam chyba uwa Ŝaj ą, Ŝe any Ŝek orze źwia, tymczasem smakuje toto jak lakier do włosów i Białych cz ęś ciej mdli ni Ŝ orze źwia, [przyp. tłumacza]]. (Byle tylko nie zagl ądali mu do tych mi ękkich worów.) Po kontroli Armia puszczała wszystkich wolno, a sama przechodziła do konsumpcji. Natomiast guerrilla to byli osobnicy ze stałym pal ącym problemem płynno ści finansowej - dlatego nigdy nie bawili si ę w ceregiele z cz ęstowaniem - po prostu brali wszystko jak leci; czasami razem z ci ęŜ arówk ą. A pasa Ŝerowie? Zostawali na drodze. I mieli du Ŝo szcz ęś cia, je śli byli potem w stanie podnie ść si ę o własnych siłach, otrzepa ć z kurzu i ruszy ć w dalsz ą drog ę na piechot ę. Wi ększo ść ju Ŝ si ę nigdy nigdzie nie ruszała - le Ŝeli tak ; dopóki ich kto ś nie sprz ątn ął. Znowu kontrola - kto ś z przodu mruga. Kierowca zwalnia, my wstajemy, r ęce w gór ę i zaczynamy uprawia ć dziki taniec, Ŝeby na tych ostatnich metrach hamowania nie straci ć równowagi. Zasadniczo mogliby śmy si ę jeszcze trzyma ć za burt ę, przynajmniej jedn ą r ęką, ale po co ryzykowa ć? I nagle kierowca daje gaz do dechy. Wida ć zorientował si ę jako ś w ostatniej chwili, Ŝe to nie Armia i próbuje nam teraz ratowa ć Ŝycie ucieczk ą. Wyrwał ostro do przodu i... Wtedy mnie wypadł z r ęki paszport. Widz ę jak szybuje sobie w tył, w t ę g ęst ą ciemno ść . Zaraz zniknie...... a w mojej głowie galopuj ą my śli: Jestem w Gwatemali. Od kilku tygodni nielegalnie. Wiza ju Ŝ dwa razy przerabiana. Najbli Ŝsza polska ambasada 1000 kilometrów st ąd - w Meksyku. Utrata paszportu to śmier ć. A w najlepszym razie wiele miesi ęcy sp ędzonych w którym ś z tutejszych wi ęzie ń. Jedno z nich ogl ądałem niedawno - z zewn ątrz - i to mi w zupełno ści wystarczy. Za Ŝadne skarby nie chc ę i ść do środkaaa...... rzucam si ę wi ęc w tył za paszportem - MUSZ Ę GO ZŁAPA Ć! Lec ę. Nie mam si ę czego chwyci ć - po prostu leeec ę.

Ci ęŜ arówka pode mn ą przyspiesza i nie wiadomo, czy si ę na ni ą jeszcze załapi ę. Mo Ŝe wyjedzie spode mnie i rymn ę na drog ę. Zreszt ą, kto wie, co lepsze - grunt jest du Ŝo bardziej mi ękki ni Ŝ te twarde bale, które wieziemy... W tym momencie usłyszałem seri ę z karabinu. Potem wrzask faceta po mojej prawej stronie. W twarz sypi ą mi si ę kawałki rozprutej kulami drewnianej burty. Ci ęŜ arówka gwałtownie skr ęca, nie wiem czy celowo - z woli kierowcy - czy te Ŝ wypada z koleiny i za chwil ę si ę wywróci. To wszystko niewa Ŝne, ja tu mam swoje sprawy do załatwienia - ŁAPA Ć PASZPORT. Złapałem! Teraz b ędzie l ądowanie...... aaa a . . aał... - ...ugh... - waln ąłem z impetem w mi ękkie wory. - Noo, nie było a Ŝ tak źle... - my ślę sobie. Niestety zaraz potem dobiłem głow ą w co ś twardego...... - Noo gringo... - usłyszałem z bardzo daleka. Kto ś mówił do mnie przez blaszan ą rynn ę. - Dudni ci w głowie? - zapytał ten sam kto ś troch ę bli Ŝej i tym razem chyba ju Ŝ bez rynny, albo z du Ŝo krótsz ą. - Wraca do siebie - stwierdził inny głos. - Dajcie mu aguardiente. - Tylko nie to! ...aał... Bardzo dzi ękuj ę! W Ŝadnym wypadku! - mimo ostrego bólu z tyłu głowy, wstałem skutecznie otrze źwiony samym wspomnieniem any Ŝówy. Znowu byłem na ci ęŜ arówce. Jechała spokojnie, tak jak przedtem. Było tylko troch ę ja śniej - dookoła zaczynał si ę dzie ń. Kolejny dzie ń mojego cennego Ŝycia. - Pogniotłe ś sobie documentos - mówi ten od rynny. - Tak Ŝeś je mocno trzymał, Ŝeśmy od razu wiedzieli, Ŝe Ŝyjesz. śyłem. śyli śmy wszyscy. Cho ć niewiele Brakowało. Rano, po dotarciu do Sayaxche ogl ądali śmy ślady po kulach na obu burtach ci ęŜ arówki, mniej wi ęcej na wysoko ści naszych pi ęt. Przestrzelone były tak Ŝe drzwi szoferki od strony pasa Ŝera. Jakie to szcz ęś cie, Ŝe kierowca był nieu Ŝyty i nie chciał wie źć nikogo obok siebie - teraz ten kto ś byłby dziurawy. [Przypis: A zgadnijcie KTO mu proponował za to miejsce pi ęć dolarów? [przyp. Autora]] Tylko jednego z nas trafiła kula. Wła ściwie drasn ęła - w pi ętę - i wcale nie było pewne czy kula. Równie dobrze mógł to by ć jaki ś odprysk, lub drzazga, ale niech mu b ędzie, Ŝe kula. Ran ę miał zawini ętą w kawał starej brudnej szmaty i czuł si ę wspaniale - w swojej wiosce odegra rol ę bohatera wojennego. Latynosi to uwielbiaj ą.

DO HONDURASU

Z gazety znalezionej przypadkiem (zawini ęto mi w ni ą owoce mango, które kupiłem na targu) dowiaduj ę si ę, Ŝe ameryka ńscy archeolodzy, którzy kopi ą pod jedn ą z piramid w ruinach Copan, odkryli wła śnie jakie ś nowe tajemnicze korytarze. Sensacja! Freski, reliefy i wszystko podobno świetnie zachowane. Pełne kolory,.. Wi ęcej nie udało mi si ę przeczyta ć, bo notatka była niewielka, farba drukarska podła, a mango wspaniale dojrzałe i pu ściło sok. To zaledwie jeden, no mo Ŝe dwa dni drogi od miejsca w którym wła śnie jestem. W tej sytuacji po prostu MUSZ Ę tam pojecha ć! Tyle, Ŝe Copan le Ŝy w Hondurasie, a ja oczywi ście nie mam wizy. Mimo to pojechałem. Posłuchajcie... Wybrałem najmniejsze przej ście graniczne, jakie udało mi si ę znale źć . Zagubione po śród tropikalnego lasu. Wiodła do ń dziurawa, błotnista droga, która istniała bardziej na mapach ni Ŝ w terenie. Mi ędzypa ństwow ą lini ę graniczn ą zaznaczał id ący w poprzek drogi zardzewiały ła ńcuch. Na jego ko ńcach dwie wbite w ziemi ę Ŝerdzie z resztkami flag narodowych Hondurasu i Gwatemali. Obok, chyl ąca si ę ku upadkowi budka z desek - „Stra Ŝnica”, jak głosił napis wymalowany krzywo, ale za to oficjalnie. „Stra Ŝnica” była tylko jedna, cho ć przecie Ŝ pa ństwa dwa. To najprawdopodobniej z oszcz ędno ści - tym przej ściem mało kto przechodził i wła śnie dlatego je wybrałem. Było, bo było. Władze raczej si ę nim nie interesowały. Mo Ŝe zsyłano tu wojskowych za kar ę? Albo przeciwnie - Ŝeby sobie odpocz ęli po śród sennego pustkowia. Pukam w okienko. W środku zaspany Ŝołnierzyna (te Ŝ tylko jeden - Honduranin - widocznie brali dy Ŝury na zmian ę) przeciera na mój widok zdziwione oko. - A ty gringo co , zgubiłe ś si ę? - Nie se ńor, jad ę do Copan. Rzecz jasna tylko w przypadku, gdy łaskawy Pan zechce mnie jeszcze dzisiaj odprawi ć.

* * *

Małe przej ścia w Ameryce Łaci ńskiej s ą cz ęsto zamykane - na niedziele i świ ęta, na noc, na sjest ę, na „zaraz wracam” itp. Nie oznacza to wcale, Ŝe kiedy s ą zamkni ęte to nie s ą czynne. Przeciwnie - wtedy odprawy odbywaj ą si ę du Ŝo sprawniej, bo ludzie pracuj ą ch ętniej, gdy jakie ś, nawet bardzo drobne, pieni ądze trafiaj ą wprost do ich kieszeni i nikt nie prosi o pokwitowanie.

* * *

Podałem paszport. śołnierz popatrzył na sm ętnego orła bez korony, a nast ępnie, stukaj ąc palcem w słowo „Ludowa” zapytał: - Co to za kraj? Był Ŝyczliwy i u śmiechni ęty. U wojskowych na słu Ŝbie to takie rzadkie, Ŝe cho ć podejrzewałem czym to si ę dla mnie sko ńczy, nie potrafiłem go okłama ć: - Polonia - mówi ę tonem sugeruj ącym, Ŝe chodzi mi o co ś w rodzaju Szwajcarii. Na to on niedbałym mchem wyci ąga spod stołu grub ą ksi ęgę w tekturowej oprawie. (Była to honduraska wersja Granatowej Ksi ęgi znanej mi z lotniska w Ciudad de Guatemala. Na kilku pierwszych stronach alfabetyczny spis pa ństw świata uj ęty w tabelę z rubrykami: „nazwa potoczna”, „nazwa pełna” oraz „przepisy dotycz ące wizowania”.) Wojskowy palec zacz ął wolno sun ąć w dół listy. M ęŜ czyzna mamrotał pod nosem kolejne nazwy. Na szcz ęś cie nie był zbyt sprawny w czytaniu, wi ęc cho ć ja miałem t ę tabel ę do góry nogami, dość łatwo wyprzedziłem jego palec i z pewnym niepokojem stwierdziłem, Ŝe Polski na tej li ście nie ma. Była troch ę dalej - w oddzielnej tabeli - suplemencie obwiedzionym czerwon ą kresk ą. Dlaczego kreska jest czerwona, wyja śniał nagłówek o tre ści: „Kraje wrogie - komunistyczne i terrorystyczne''. Na pocz ątku była Albania, a na ko ńcu wyra źna instrukcja, Ŝeby obywateli powy Ŝszych pa ństw pod Ŝadnym pozorem nie wpuszcza ć na terytorium Hondurasu. PS. Nawet je Ŝeli przedstawi ą paszport dyplomatyczny. - Se ńor!!! - przerwałem Ŝołnierzowi gwałtownie, kiedy jego palec był dopiero mi ędzy Now ą Gwine ą a Now ą Zelandi ą. - Czy opłata za wjazd wynosi tak samo jak w zeszłym roku, dziesi ęć dolarów, płatne GOTÓWK Ą? Mój hiszpa ński, przedtem nienaganny z ładnym meksyka ńskim za śpiewem, teraz nabrał ci ęŜ kiego ameryka ńskiego akcentu, który we wszystkich j ęzykach świata kojarzy si ę z pieni ędzmi gotowymi zmieni ć wła ściciela. Z kieszeni wyj ąłem przygotowany na t ę okazj ę plik jednodolarówek. (Taki plik zawsze robi wi ększe wra Ŝenie ni Ŝ pojedynczy banknot o nominale b ędącym sum ą jednodolarówek. Poza tym plik łatwiej podzieli ć, je śli trzeba). Wolno, z dramatyczn ą celebr ą, odliczyłem: dziesi ęć ... pojedynczych... zielonych... szeleszcz ących... banknotów. Dodałem jeszcze dwa. I uło Ŝyłem starannie mi ędzy Malezj ą a Mozambikiem. śołnierz zareagował prawidłowo: strzelił oczami na lewo i prawo w poszukiwaniu świadków. Kiedy upewnił si ę, Ŝe jeste śmy sami, Tekturowa Ksi ęga została zatrza śni ęta, z hukiem pochłaniaj ąc pieni ądze. - Witamy w Hondurasie, gringo.

* * *

W drodze powrotnej z Copan, powinienem był z wypiekami na twarzy wspomina ć fantastyczne ruiny i świe Ŝo odkopane malowidła, które poza mn ą widziało jeszcze mo Ŝe z pi ęć , najwy Ŝej dziesi ęć osób. (Osób Ŝyj ących współcze śnie - bo kiedy ś, wieki temu, ogl ądali je przecie Ŝ Majowie). Tymczasem ja, z zimnym dreszczem na plecach, zamartwiałem si ę pewn ą przyziemn ą kwesti ą techniczn ą: czy aby na pewno zostan ę wpuszczony z powrotem do Gwatemali? Wiz ę miałem przecie Ŝ jednowjazdow ą i ju Ŝ „napocz ętą”. Ponadto była to wiza w znacznym stopniu naci ągana, a ujmuj ąc spraw ę matematycznie, owo naci ągni ęcie wynosiło aŜ osiemset procent warto ści pocz ątkowej. Szcz ęś liwie, na takich le śnych przej ściach granicznych bardzo mało si ę dzieje i ka Ŝdy przechodzie ń stanowi przyjemne urozmaicenie. Zostałem wi ęc powitany jak stary dobry znajomy. Było klepanie po plecach, zimne przek ąski (mocno uw ędzone „co ś” - za skarby nie chcieli zdradzi ć co , Ŝeby im przypadkiem gringo z obrzydzenia nie zemdlał) a do tego miła pogaw ędka. Rozci ągałem j ą maksymalnie, zabawiaj ąc Ŝołnierzy najlepiej jak umiałem. Kiedy nadeszła pora rozstania nikt ju Ŝ nie my ślał o kontroli paszportowej. A skoro, ani z okazji dzisiejszego powrotu, ani wcze śniej - przy wyje ździe do Hondurasu - nie wbito mi Ŝadnego stempelka, wi ęc z formalnego punktu widzenia nigdy nie opu ściłem terytorium Gwatemali. Ergo: moja 45 - dniowa wiza była nadal wa Ŝna! Tym razem si ę udało, ale co by było gdyby mi odmówiono wjazdu? Posłuchajcie...

NA ZIEMI NICZYJEJ

Co ś takiego przytrafiło mi si ę kiedy ś, w drodze z Gwatemali do Mexico City. T ę tras ę pokonuje si ę zazwyczaj Autostrad ą Panameryka ńsk ą. Ja postanowiłem zboczy ć z utartego szlaku i zahaczy ć o południowe terytoria Lacandonów. Zamiast wi ęc jecha ć, jak wszyscy, Panamerican ą, wybrałem mało ucz ęszczan ą drog ę przez posterunek kontroli granicznej w La Mesilla.

* * *

Gwatemalski Ŝołnierz przystawił mi w paszporcie piecz ęć z napisem SALIDA - WYJAZD. To definitywnie zamkn ęło mój trzeci pobyt w tym kraju. Ruszyłem w stron ę Meksyku. Na piechot ę. Miałem do przej ścia szeroki pas ziemi niczyjej. Na jego powierzchni pozwalano rosn ąć tylko niskiej trawie - reszt ę starannie karczowano, tak jak si ę to robi pod trakcjami wysokiego napi ęcia. Pas ci ągn ął si ę na lewo i prawo za horyzont - długa wst ęga niskiej trawy biegn ąca przez środek g ęstej puszczy. Ka Ŝdego dnia setki kontraktowych macheteros przycinały t ę traw ę za pomocą rnaczet. Dzie ń i noc tę graniczn ą alej ę przemierzały konne i piesze patrole uzbrojone w lornetki, latarki i ameryka ńskie karabiny M - 16. Nie oznacza to wcale, Ŝe nie mo Ŝna si ę było przemkn ąć - robiły to nagminnie grupy zawodowych przemytników - contrabandistas, partyzanci, Indianie, dla których granice pa ństwowe nie istniej ą, oraz zwykłe chłopstwo, któremu bli Ŝej było przej ść na sku śkę ni Ŝ nadkłada ć drogi do oficjalnego przej ścia granicznego. Robiłem to tak Ŝe ja, kiedy jeszcze nie miałem gwatemalskiej wizy. Teraz jednak szedłem sobie rozlu źniony, w biały dzie ń, bez ryzyka, bez nerwowego rozgl ądania si ę na boki. W ten sposób dotarłem do meksyka ńskiego posterunku. Po obejrzeniu mego paszportu kapitan pograniczników zapytał dlaczego próbuj ę przekroczy ć granic ę w takim niebezpiecznym miejscu? Wyja śniłem, Ŝe wła śnie na tym polega moja wyprawa - podró Ŝuj ę bocznymi drogami, fotografuj ę ruiny zagubione w d Ŝungli, Indian Ŝyj ących po staremu itd. Kapitan na to, Ŝe mnie do Meksyku nie wpu ści, bo mu si ę wydaj ę podejrzany. Potem wyj ął odpowiedni stempel i gwałtownym uderzeniem ANULOWAŁ wiz ę w moim paszporcie. - Była wielowjazdowa i wa Ŝna jeszcze przez rok! - Masz racj ę, gringo, BYŁA. - I co ja mam teraz robi ć?! - Nie wiem, ale tu ju Ŝ na pewno nie masz czego szuka ć. Zawracaj do Gwatemali. Zawróciłem. Ale tam te Ŝ mnie nie chcieli wpu ści ć, bo nie miałem ju Ŝ przecie Ŝ wizy - poprzedni ą uniewa Ŝnił ostatecznie i definitywnie stempel „SALIDA”. W ten sposób utkn ąłem na ziemi niczyjej.

* * *

Z formalnego punktu widzenia byłem... nigdzie. Albo jak kto woli nigdzie mnie nie było. No bo z Polski wyjechałem ju Ŝ do ść dawno temu i miałem na to odpowiednie stemple w paszporcie. Potem przyjechałem do Gwatemali (przez Kub ę i Meksyk), ale opu ściłem ju Ŝ jej terytorium i nie pojawiłem si ę w Ŝadnym innym pa ństwie. W podobnej sytuacji znajduje si ę wiele tysi ęcy osób na całym świecie, tylko., Ŝe wszystkie one wła śnie dok ądś lec ą samolotem, albo płyn ą statkiem - słowem opu ściły jeden kraj i zmierzaj ą do celu podró Ŝy w innym - a ja nigdzie nie zmierzałem, tylko tkwiłem w miejscu. Prawie dwadzie ścia godzin koczowałem zawieszony w mi ędzypa ństwowej pró Ŝni - bez jedzenia i picia 3 bez mo Ŝliwo ści ruchu, bez sensu... W ko ńcu Gwatemalczycy okazali odrobin ę zdrowego rozs ądku i zdecydowali, Ŝe mog ę jednak wróci ć do stolicy ich kraju, aby tam interweniowa ć w ambasadzie Meksyku, albo kupi ć sobie bilet lotniczy wprost do Polski.

* * *

Dzie ń pó źniej w dyplomatycznej dzielnicy Ciudad de Guatemala zm ęczony i brudny pozowałem do zdj ęć o przepisowym formacie 3/5, wypełniałem s ąŜ niste formularze i próbowałem na nikogo nie nawrzeszcze ć; co w mojej sytuacji nie było łatwe. [Przypis: Czy był pan/pani karany(a)? Nie byłem. Za co? Nie byłem. Jak du Ŝy wyrok pan/pani dostał(a)? Nie byłem karany! Ile lat pan/pani odsiedział(a)? Nie! Byłem! Karany! Czy jest pan/pani na warunkowym zwolnieniu? [ ------]! ]. Meksyka ński konsul zupełnie nie rozumiał dlaczego nie uznano mojej wizy. - Mo Ŝe el capitan miał zły dzie ń, albo dopraszał si ę łapówki? W ci ągu kilku minut wstemplowano mi now ą wiz ę z któr ą potem bez najmniejszego problemu przekroczyłem granic ę. Tyle Ŝe innym przejściem. Tym razem pojechałem prosto - Panamerican ą.

DO MEKSYKU

Szeroka droga i ogromny betonowy most na rzece granicznej - Rio Suchiate. Środek nocy i leje tropikalny deszcz, wi ęc Ŝołnierzom nawet nie chciało si ę wyj ść z budki stra Ŝniczej. (Przepraszam, tym razem, to nie była budka,, lecz pałac, o architekturze przypominaj ącej bunkry z czasów II wojny światowej.) Rzucili tylko okiem na autobus pełen ludzi u śpionych pod nasuni ętymi na twarze kapeluszami, potem machn ęli r ęką przez szyb ę i - dalej w drog ę. Nikt nie był mi łaskaw powiedzie ć, Ŝe jako cudzoziemiec z Europy MUSZ Ę uzyska ć stempelek wjazdowy, bo w przeciwnym razie moja nowa wiza nie b ędzie wa Ŝna. Dowiedziałem si ę o tym wiele kilometrów dalej, na pierwszym punkcie kontroli drogowej. Szukano wprawdzie broni i narkotyków, ale z jakiego ś tajemniczego powodu poszukiwania odbywały si ę nie w baga Ŝach pasa Ŝerów tylko w ich dokumentach. Podaj ę paszport. Na twarzy i w sercu pełen spokój - teraz ju Ŝ absolutnie nic mi nie grozi - jestem przecie Ŝ, bardzo legalnie, w zaprzyja źnionym kraju, w którym bywałem wcze śniej wielokrotnie, wiz ę mam świe Ŝusie ńką... - Ta wiza jest niewa Ŝna - mówi Ŝołnierz nad moj ą głow ą. - Rozumiesz po hiszpa ńsku, gringo? - Si - zatkało mnie do tego stopnia, Ŝe na nic wi ęcej nie umiałem si ę zdoby ć. - To dobrze. Znajomo ść hiszpa ńskiego bardzo ci si ę przyda, kiedy b ędziesz mojemu kapitanowi tłumaczył, dlaczego nie ujawniłe ś si ę władzom na granicy i nie poprosiłe ś o potwierdzenie wjazdu. - Spałem! Ju Ŝ jeste śmy za granic ą!? O rany! Niemo Ŝliwe! - próbowałem w sposób desperacki ratowa ć sytuacj ę. - Nie próbuj teraz ratowa ć sytuacji, gringo. Obaj wiemy, Ŝe tej granicy nie da si ę przespa ć. - Wszyscy inni spali! Ups... To znaczy wszyscy śmy spali, jak niewinni... - Ty, gringo, n a p e w n o nie spałe ś, bo nie masz kapelusza. - E ? Zadałem to krótkie pytanie, poniewa Ŝ nagle mnie zainteresowało, po co komu kapelusz do spania. - Pami ętasz jakie tam s ą światła, gringo? - Pami ętam. Takie przera źliwie o ślepiaj ące, chyba łukowe. Czy to przypadkiem nie były lefle... - Były! Owszem. Na pewno masz na my śli refle ktory przeciwlotnicze, a je śli tak, to masz słuszno ść . I nie wmówisz mi, Ŝe ktokolwiek śpi ący bez kapelusza na twarzy si ę od nich nie obudzi. - Ma pan racj ę, se ńor. Te światła s ą ogłuszaj ące - poddałem si ę. Nie miało sensu i ść w zaparte. Du Ŝo lepsz ą taktyk ą było podda ć si ę i przekaza ć inicjatyw ę w jego r ęce. Latynosi uwielbiaj ą udowadnia ć innym, Ŝe maj ą władz ę. A ka Ŝda władza ma dwa ko ńce - jeden ostry, ale drugi łagodny. Na ostro mógł mi bardzo szybko udowodni ć, kto tu rz ądzi. Wolałem wi ęc, Ŝeby to zrobił inaczej - Ŝeby mi udowodnił ile on tu m o Ŝ e, a nie co ja musz ę. - No i co ja mam teraz z tob ą zrobi ć, gringo? - westchn ął ci ęŜ ko. - Eee? - starałem si ę w usłu Ŝny sposób podtrzymywa ć w ątek. - Musz ę ci ę odesła ć pod eskort ą z powrotem na granic ę. A tam, albo ci po prostu ostempluj ą paszport, albo, niestety, co jest o wiele bardziej prawdopodobne, anuluj ą t ę wiz ę i ode ślą ci ę do Gwatemali. W tym momencie zza jego pleców wysun ęła si ę i pomachała w moim kierunku wielka, kosmata łapa. O, panika! Znów tu jest. Je Ŝeli mnie dopadnie - wtedy koniec. Wstałem gwałtownie. Pozbierałem si ę w sobie, na tyle na ile mogłem, i ruszyłem na wprost - to wszystko w przeno śni, bo w świecie realnym j ękn ąłem tylko: - Eee. - Chciałe ś co ś powiedzie ć, gringo? - jego uniesiona znacz ąco brew wskazywała wyra źnie, Ŝe chciałem. Tylko co? Co konkretnie chciałem mu powiedzie ć? - Co... mógłbym... ewentualnie... zrobi ć... - mówiłem wolno studiuj ąc jego twarz w poszukiwaniu dalszych wskazówek. Druga brew doł ączyła do tej uniesionej. To sygnał, Ŝe jestem na dobrej drodze. - Na pewno jest jaka ś forma - poło Ŝyłem na tym słowie znacz ący nacisk - jaka ś inna forma, załatwienia tej sprawy. Pan na pewno m o Ŝ e, je Ŝeli oczywi ście zechce, załatwi ć to jako ś inaczej. E? - No có Ŝ - powiedział robi ąc z buzi dzióbek, a jego brwi zeszły si ę ku sobie udaj ąc gł ęboki namysł - mógłbym ewentualnie przymkn ąć oko na t ę drobn ą nieformalno ść . Oczywi ście pod warunkiem, Ŝe w najbli Ŝszej miejscowo ści, jutro, zaraz z samego rana, zgłosisz si ę na policj ę i poprosisz o zarejestrowanie twojego wjazdu, gringo. Oni to mog ą zrobi ć. Jest tylko jeden szkopuł... - E? - teraz kolaborowałem ju Ŝ na całego, a gdybym miał ogon to bym jeszcze merdał. - Nasz capitan n i g d y nie przymyka oczu na takie rzeczy. To formalista. - I? - I uwa Ŝa, Ŝe skoro na granicy pobieraj ą opłat ę wjazdow ą w wysoko ści dziesi ęciu dolarów, to nie mo Ŝna pozwoli ć na to, Ŝeby tury ści wje ŜdŜali sobie ot tak, za darmo. To byłoby wysoce nieetyczne. - Jasne! Oczywi ście. Ale wy, chłopaki, na pewno macie jakie ś swoje kontakty i gdybym ja tu i teraz ui ścił dziesi ęć dolarów gotówką, to mogliby ście, w drodze absolutnego wyj ątku, w moim imieniu posła ć t ę fors ę gdzie trzeba, prawda? - trajkotałem mu wprost do ucha, tak Ŝeby nikt inny nie usłyszał. - E? - to pytanie znaczyło chyba, Ŝe si ę w tym wszystkim troch ę zgubił. - Masz - powiedziałem wciskaj ąc mu do łapy „banknot dla złodzieja”, który zawsze trzymam pod r ęką. - Gracias se ńor - rzucił na odchodnym i jeszcze odruchowo stuknął obcasami. Zaraz potem wydał swoim ludziom krótk ą komend ę, a oni w kilka sekund wyskoczyli z autobusu. Widziałem potem przez szyb ę, jak mi macha na po Ŝegnanie. [Przypis: Pewien znany j ęzykoznawca zastanawiał si ę onegdaj, jak wygl ąda najkrótsze zdanie mo Ŝliwe do uło Ŝenia w j ęzyku polskim. Drugi, równie znany j ęzykoznawca, odpowiedział mu, Ŝe takie zdanie składałoby si ę z pojedynczej litery. Poparł t ę opini ę nast ępuj ącym przykładem: - Czy Ŝyczy pan sobie lody z bakaliami, czy bez? - pyta sprzedawca. - Z - odpowiada klient. Przed chwil ą rekord został pobity. Nasz Autor uło Ŝył zdanie odrobin ę krótsze. Litera „I” zajmuje przecie Ŝ zdecydowanie mniej miejsca ni Ŝ „Z”, [przyp. tłumacza] * No tak, ale znak zapytania ko ńcz ący zdanie Autora jest szerszy ni Ŝ kropka ko ńcz ąca moje. Proponuj ę remis. [przyp. drugiego j ęzykoznawcy]] MORAŁ:

Obok niego w strugach deszczu stała, wielka kosmata panika. Wygl ądała sm ętnie - cała mokra i trz ęsąca si ę od nocnego chłodu. Patrzyłem na ni ą teraz z zupełnie innej perspektywy i wiecie co - uświadomiłem sobie, Ŝe ona nie jest ju Ŝ taka gro źna jak kiedy ś. Miała wyra źną nadwag ę, jakie ś pi ęć dziesi ąt funtów wi ęcej ni Ŝ dopuszcza moda, a przede wszystkim zamiast działa ć z zaskoczenia, zacz ęła popada ć w rutyn ę. Wiedziałem, Ŝe w tym stanie niepr ędko mnie dogoni.

DRUGI RAZ HONDURAS

Mniej wi ęcej rok pó źniej znowu jechałem do Hondurasu. Tym razem uzbrojony w legaln ą wiz ę! Dali mi j ą bez wi ększych ceregieli w San Francisco. Widocznie z perspektywy zachodniego wybrze Ŝa USA, Polska nie była wrogim pa ństwem komunistycznym ani terrorystycznym, tylko jednym z krajów europejskich. Najpierw poleciałem na miesi ąc do Kostaryki, potem drog ą l ądow ą sun ąłem wolno na północ. Do Hondurasu dotarłem wi ęc od strony Nikaragui. To wa Ŝne, bo granica, któr ą zamierzałem przekroczy ć, była w tamtych czasach praktycznie zamkni ęta z powodu Contras - partyzantów walcz ących o wyzwolenie Nikaragui spod władzy lewicowej dyktatury Daniela Ortegi. Contrasi mieli bazy treningowe w Hondurasie. Ich bro ń i szkolenie finansowała administracja prezydenta Ronalda Reagana za po średnictwem CIA. (Gło śna afera Iran - Contras.) Władzom Nikaragui si ę to oczywi ście nie podobało i oba kraje pozostawały w stanie nie wypowiedzianej wojny. Ale co mi tam, przecie Ŝ miałem solidn ą wiz ę. Posłuchajcie...

Kapitan honduraskiej Stra Ŝy Granicznej prze świdrował mnie wzrokiem na wylot. Potem przeczytał od deski do deski mój paszport i w ko ńcu stwierdził: — Tym gryzipiórkom w San Francisco co ś si ę musiało baaardzo pomyli ć, skoro dali wiz ę komuchowi. Zawracaj, gringo, my tu takich nie wpuszczamy. Chwila wahania - co robi ć? - ale zaraz potem pokazuj ę mu moją wiz ę do USA (wielokrotna, wa Ŝna 10 lat) i pytam: - Czy wasi sojusznicy z USA daliby TAK Ą wiz ę komuchowi? Była era Reagana - ostry konflikt z Ruskimi, gadki - szmatki o Imperium Zła - wi ęc poskutkowało. Noo... w pewnym sensie. ...Zostałem aresztowany. Zarzut: nielegalne wtargni ęcie na teren suwerennej Republiki Hondurasu. Zaraz potem wszcz ęto procedur ę deportacyjn ą - wyznaczono konwojenta, który miał mnie pod stra Ŝą odstawi ć do granicy. Wszystko na mój koszt. Poniewa Ŝ jednak kapitan był człowiekiem bystrym i na swój sposób miłym, granica wskazana przez niego w papierach konwojowych nie znajdowała si ę tu Ŝ za moimi plecami, lecz po drugiej stronie kraju. „Deportacja do Salwadoru” - tak brzmiał rozkaz. - Mo Ŝe by ć? - capitan uśmiechn ął si ę porozumiewawczo. Odpowiedziałem tym samym - było mi wszystko jedno, czy jad ę jako turysta, czy jako przest ępca, wa Ŝne, Ŝe przez Honduras! Zaraz potem wyraziłem mu swoj ą wdzi ęczno ść . (Była zwini ęta w dyskretny rulonik).

POD KONWOJEM

Ja i mój konwojent ruszyli śmy w drog ę. Ani jemu, ani mnie si ę nie śpieszyło. Dla ka Ŝdego z nas podró Ŝ stanowiła mił ą rozrywk ę. Poza tym łaskawy los (hiszp. los dolares) sprawił, Ŝe kapitan „zapomniał” wpisa ć do dokumentów konwojowych tras ę i dopuszczalny czas podró Ŝy. Rozwa Ŝaj ąc t ę kwesti ę, doszli śmy do zgodnego wniosku, Ŝe skoro ja płac ę za Ŝarcie, noclegi i transport, to sprawiedliwie b ędzie, je śli samodzielnie ustal ę marszrut ę. Mój stra Ŝnik prosił tylko, Ŝeby śmy po drodze zahaczyli o jego rodzinn ą wiosk ę - od półtora roku nie był w domu.

* * *

To była nadspodziewanie miła podró Ŝ. Tym bardziej Ŝe konwojent cały czas nosił za mnie plecak. Taki miał rozkaz - mój sprz ęt fotograficzny, jako tymczasowo zarekwirowany, musiał przebywa ć pod stal ą kontrol ą władz. Został wi ęc zdeponowany na barkach ich przedstawiciela. Aby mu troch ę ul Ŝyć zaproponowałem, Ŝe w zamian ponios ę jego karabin, pas z nabojami, wojskow ą maczet ę, hełm i dwa granaty. No i w rezultacie on szedł przodem, zgarbiony pod moim plecakiem, ja za ś dwa kroki z tylu z naładowanym M - 16 przerzuconym przez rami ę. W ten sposób dotarli śmy do jego wioski. Powitały nas dwie starsze kobiety, bardzo przestraszone. - Se ńor capitan - zapytała wreszcie jedna z nich - co zrobił ten wi ęzie ń? Zwracała si ę wyra źnie do mnie, a mówi ąc „wi ęzie ń” wskazała głow ą na mojego konwojenta. Dopiero w tym momencie u świadomiłem sobie, jak my wła ściwie wygl ądamy - on szedł przodem, zgi ęty pod moim baga Ŝem, a ja z tyłu z broni ą gotow ą do strzału. On w pełnym mundurze, ja po cywilnemu. To znaczyło, Ŝe jestem capitan Ŝandarmerii wojskowej i eskortuj ę wi ęź nia. Sp ędzili śmy w tej wiosce tylko jeden dzie ń, ale było bardzo wesoło. Opowie ść o tym, jak to wi ęzie ń konwojował konwojenta obiegła okoliczne chałupy lotem błyskawicy i teraz do domostwa Ŝołnierza schodzili si ę stopniowo wszyscy s ąsiedzi, by nas sobie obejrze ć. Wieczorem zrobiło si ę z tego huczne przyj ęcie. Ka Ŝdy przyniósł co ś do jedzenia lub picia i dzielił si ę z innymi. Rozpalili śmy spore ognisko, rozsiedli śmy si ę dookoła i świ ętowali śmy „Powrót taty”. Mój konwojent miał młod ą Ŝon ę i dziecko, których nie widział od bardzo dawna. Był szcz ęś liwy, bez najmniejszych zastrze Ŝeń, cho ć przecie Ŝ przed nim jeszcze wiele miesi ęcy słu Ŝby i Ŝadnych widoków na przepustki do domu. Ja w jego sytuacji pewnie martwiłbym si ę, Ŝe jutro rano b ędę musiał odjecha ć. On jednak cieszył si ę chwil ą bie Ŝą cą - tak, jak to potrafi ą robi ć tylko Latynosi. Jutro, złe czy dobre, b ędzie dopiero jutro - ma ńana - po có Ŝ wi ęc teraz mieliby śmy sobie jutrem zaprz ąta ć głowy. Nie warto psu ć dnia dzisiejszego! Na smutki będzie jeszcze czas ma ńana.

* * *

Nast ępnego dnia po południu dotarli śmy do granicy. - Co teraz? - zapytałem. - Będą mnie jako ś oficjalnie wydala ć? - Nie. Po prostu ja tu zostaj ę, a ty gringo, idziesz sobie dalej. Od tej chwili nie jeste ś ju Ŝ aresztowany... i nigdy nie byłe ś! - w tym momencie z szelmowskim u śmiechem podarł papiery konwojowe. - Tak samo jak nigdy nie byłe ś w Hondurasie. Rozumiemy si ę? Capitan bardzo o to prosił. - Jasne jak sło ńce. NIGDY NIE BYŁEM W HONDURASIE. Obiecuj ę. Tylko jak w takim razie wytłumaczy ć fakt, Ŝe dotarłem a Ŝ tutaj? Z Nikaragui inaczej si ę nie da, jak tylko przez Honduras. - Gdyby ci ę kto ś o to pytał, zacznij co ś mówi ć po polsku. Cokolwiek. Wiz ę do Salwadoru masz w porz ądku, wi ęc nasi ci ę po prostu wypchn ą dalej. I rzeczywi ście - wypchn ęli. DO SALWADORU

W Salwadorze byłem tylko ten jeden raz. Raz a dobrze. Kraj mały, pobyt krótki, ale intensywny. Mieli tam wtedy wojn ę domow ą. Z reszt ą w tej czy innej formie maj ą j ą do dzisiaj. I z powodu tej wojny czułem si ę bardzo bezpiecznie. Nigdzie i nigdy w całej Ameryce Łaci ńskiej nie czułem si ę tak bezpiecznie jak w czasie wojny w Salwadorze. To mo Ŝe brzmi szokuj ąco, ale jest prawd ą. Na ka Ŝdym najmniejszym nawet skrzy Ŝowaniu wojsko pod broni ą. Liczne patrole na wszystkich ulicach. W ka Ŝdym przydro Ŝnym rowie zrobiony okop i ustawiona bro ń maszynowa. W tych warunkach złodzieje, rzezimieszki ani Ŝaden inny rodzaj bandytów nie miał mo Ŝliwo ści działania. Po najgorszej dzielnicy miasta mo Ŝna było maszerowa ć wymachuj ąc gar ści ą banknotów i nikt człowieka palcem nie tkn ął - tyle wsz ędzie było wojska. W ka Ŝdym autobusie miejscowego PKS - u trzech Ŝołnierzy pod broni ą. Czasami jeszcze dwóch na dachu. Na ka Ŝdym bazarze obok wozów zaprz ęŜ onych w woły i osły tak Ŝe wozy pancerne. Tak uzbrojonego kraju nie widziałem na Ŝadnym filmie wojennym. Czy miało to jakie ś wady? Z mojego punktu widzenia nie, ale wyobra Ŝam sobie, Ŝe mieszka ńcy Salwadoru mogli mie ć w tej sprawie odmienne zdanie. Poniewa Ŝ byłem rzadko ści ą (biali tury ści nie przyje ŜdŜaj ą na wakacje do krajów, gdzie trwa wojna), traktowano mnie jak dawno nie widzianego go ścia. Miłego go ścia! Nikt nie sprawdzał dokumentów - tak samo, jak w Belize, wystarczała tu moja blada twarz. Wojskowi i policjanci starali si ę by ć usłu Ŝni - w zatłoczonych autobusach załatwiali mi miejsce obok kierowcy, wskazywali drog ę do niedrogich, ale godziwych hoteli itp. Byłem zachwycony. To znaczy do wieczora, bo wieczorem rz ądy w kraju przejmowała guerrilla.

* * *

Po zmroku drzwi i okna godziwych hoteli barykadowano zakładaj ąc na nie grube drewniane okiennice i zasuwaj ąc Ŝelazne sztaby. Na parapetach od wewn ątrz kładziono worki z piaskiem, aby w przypadku strzelaniny zbł ąkana kula nie trafiła komu ś do łó Ŝka. Miasta i wioski zamierały kompletnie, mo Ŝe z wyj ątkiem stolicy kraju. Władz ę do świtu przejmował FMLN - Front Wyzwolenia Narodowego im. Farabundo Marti (czyli inaczej Fidel Castro sp. z o.o.). Poniewa Ŝ byłem rzadko ści ą (biali tury ści nie przyje ŜdŜaj ą na wakacje do krajów, gdzie trwa wojna), traktowano mnie jak dawno nie widzian ą okazj ę do porwania. Nikt nie sprawdzał dokumentów - wystarczała blada twarz. Guerrilla była przekonana, Ŝe ka Ŝdy Biały nadaje si ę do tego, by go porwa ć, a potem Ŝą da ć okupu. Ci ludzie nie mieli poj ęcia o tym, Ŝe najbli Ŝsza polska ambasada, do której mogliby si ę ewentualnie zwróci ć w tej sprawie, le Ŝała o tysi ąc kilometrów st ąd - w Kostaryce. A Ŝeby si ę tam dosta ć, trzeba by po drodze min ąć jeszcze dwa kraje, z których ka Ŝdy miał z Salwadorem na pie ńku. Nie wiedzieli te Ŝ, Ŝe pa ństwo polskie wy śmiałoby ich, gdyby mimo wszystko próbowali Ŝą da ć za mnie jakich ś pieni ędzy. W tej sytuacji było jasne, Ŝe je Ŝeli mnie porw ą, to nikt si ę sprawą nie zainteresuje, a guerrilla po pewnym czasie uzna, Ŝe trzeba mnie zastrzeli ć.

* * *

Granic ę przekroczyłem pó źnym popołudniem. Z Hondurasu zostałem wypchni ęty (do ść mocno, w plecy, z wyra źnym zamiarem kopni ęcia poni Ŝej). Stało si ę to po tym, jak tamtejszy Ŝołnierz przez dwadzie ścia minut dopytywał si ę po hiszpa ńsku, dlaczego w moim paszporcie brak stempli wjazdowych, a ja mu odpowiadałem, po polsku, Ŝe tych stempli brak, poniewa Ŝ nigdy oficjalnie nie byłem w Hondurasie i teraz te Ŝ mnie tu wła ściwie nie ma. Ubaw miałem niezły, bo ja jego rozumiałem świetnie, a on na d źwi ęk j ęzyka polskiego najpierw robił zaskoczone miny, potem zaczynał si ę poci ć, a w ko ńcu trz ęsły mu si ę r ęce i nerwowo dr Ŝała górna warga. Był gdzie ś na styku furii i palpitacji. - Nikaragua - mówiłem po polsku. - . Ju Ŝ słyszałem, Ŝe Nicaragua i widz ę w paszporcie - odwrzasn ął po hiszpa ńsku. - Stamt ąd wyjechałe ś, a teraz jeste ś tutaj. Jakim sposobem, gringo? - Salwador - odpowiedziałem z u śmiechem Giocondy. Równie dobrze mogłem powiedzie ć „pomidor”, bo w gruncie rzeczy grali śmy wła śnie w t ę gr ę. - . Wiem! Jest par ę metrów st ąd... - Pedro - zawołał kto ś z boku. - Daj mu spokój. Wy ślij go w diabły do Salwadoru i niech oni si ę martwi ą co dalej. Tylko nic mu nie stempluj do paszportu, Ŝeby go nie próbowali odesła ć z powrotem do nas. Wkrótce potem zostałem znacz ąco pchni ęty w plecy. (I a Ŝ go but sw ędział, Ŝeby na dokładk ę kopn ąć poni Ŝej.) Dwa du Ŝe kroki i byłem za granic ą. HORROR

Kiedy dotarłem do posterunku w El Amatillo, wła śnie zapadał zmrok. Zd ąŜ yłem w ostatniej chwili przed zamkni ęciem. Całe szcz ęś cie - w przeciwnym razie musiałbym czeka ć do rana, a nie bardzo było gdzie. Amatillo to nie jest miejscowo ść , lecz wył ącznie stra Ŝnica. Dobrze obwarowana i na noc szczelnie zamykana. W jej s ąsiedztwie tłoczy si ę kilkadziesi ąt drewnianych budek. W ci ągu dnia pootwierane, stanowi ą co ś w rodzaju strefy wolnocłowej. Mo Ŝna tam kupi ć dosłownie wszystko, wymieni ć dowolnie wybran ą walut ę środkowoameryka ńsk ą na ka Ŝdą inn ą, no i zje ść . Na noc cywile zwijaj ą interes i wynosz ą si ę do odległego o trzydzie ści minut jazdy autobusem miasteczka Santa Rosa de Lima. Powitalne uderzenie salwadorskiej piecz ęci wjazdowej o mój paszport zgin ęło w ogólnym huku zasuwanych na noc drewnianych okiennic, Ŝelaznych sztab przytrzymuj ących te okiennice od środka, zatrzaskiwanych w popłochu drzwi samochodów. Zapadał zmrok, wi ęc wszyscy odje ŜdŜali. Nadchodziła godzina guerrilli. - Zje ŜdŜaj st ąd, gringo, do Santa Rosa, i to szybko - powiedział Ŝołnierz oddaj ąc mi paszport. - Tu jest naprawd ę niebezpiecznie. Pełno bandytów. Oni wiedz ą, Ŝe niewiele im mo Ŝemy zrobi ć. Wystarczy, Ŝe przeskocz ą za granic ę i ju Ŝ nam nie wolno strzela ć. We ź taksówk ę, bo ostatni autobus odjechał godzin ę temu. Był Ŝyczliwy i wyra źnie zaniepokojony moim losem. Ale jednak nie zaproponował bym przeczekał do rana w budynku wojskowym. Zreszt ą, kto wie czy to byłoby miejsce bezpieczne? W zapadaj ących (wyj ątkowo szybko) ciemno ściach ruszyłem w kierunku, który mi wskazał. Po przeciwnej stronie drogi stały zaparkowane jeden za drugim trzy samochody osobowe. Pierwszy miał zdj ęte wszystkie koła. Kilku m ęŜ czyzn wła śnie starało si ę upchn ąć je we wn ętrzu drugiego auta. Mocowali si ę i stękali przy tym strasznie, bo sami te Ŝ chcieli jako ś wle źć do środka. Z urywków ich rozmowy wynikało, Ŝe pierwszy samochód si ę zepsuł i wła ściciel postanowił zabra ć koła na noc do domu, Ŝeby si ę w ten sposób zabezpieczy ć przed kradzie Ŝą pojazdu. W ko ńcu upchn ęli si ę jako ś - cztery koła i czterech chłopa - i odjechali z piskiem opon. Na drodze zostałem ja i ten trzeci - ostatni samochód. Na jego dachu siedział jogin. Zrobiło si ę ju Ŝ ciemno, wi ęc nie widziałem dokładnie, ale byłem pewien, Ŝe ten człowiek, nie siedzi normalnie tylko jest zapl ątany w podwójny kwiat lotosu. A mo Ŝe nawet w potrójny, cho ć to niemo Ŝliwe, bo musiałby mie ć trzy nogi. I jeszcze robi co ś dziwnego z rękami. Pewnie mantruje... - Taxi gringo - ni to zapytał ni o świadczył w moim kierunku. Głos, a wła ściwie głosik, miał przera źliwie piskliwy i dziwnie trzeszcz ący. Pomy ślałem, Ŝe mógłby z powodzeniem gra ć czarownice w radiowych horrorach. - Tak. Potrzebuj ę szybko do Santa Rosa. - St ąd nigdzie indziej nie mo Ŝna - zapiszczał jogin. - Szybko zreszt ą te Ŝ nie mo Ŝna, bo straszne dziury w drodze. Ale prosz ę, mo Ŝemy jecha ć. - Za ile? - Co łaska. - Jak to? - I tak jad ę w tamt ą stron ę, bo przecie Ŝ nie b ędę nocował TUTAJ. Zabior ę ci ę, a kiedy dojedziemy, sam mi powiesz ile to dla ciebie było warte. - Czemu tak? - Jad ąc po ciemku przez ten las obaj ryzykujemy Ŝycie. Zostaj ąc tutaj ryzykujemy jeszcze bardziej. - To czemu pan nie odjechał wcze śniej? - Widziałem jak si ę odprawiasz, gringo, i nie mogłem ci ę zostawi ć bez transportu. Ja tu jestem ostatni, a u nas taki obyczaj, Ŝe ostatnia taksówka czeka na ostatniego pasa Ŝera. Nie zostawia si ę ludzi na drodze do Santa Rosa. Tak samo jak nie wsadza si ę głowy do młockarni. - Ale czemu pan nie chce powiedzie ć ile b ędzie kosztował kurs? - Co mi po twoich pieni ądzach teraz? Jak nas napadn ą albo zastrzel ą to i tak wszystkie wyci ągn ą, oboj ętnie czy z mojej, czy z twojej kieszeni. Ale ja wtedy przynajmniej b ędę miał zasług ę w niebie, Ŝe ci ę wiozłem za darmo. Dziwna to była logika i dziwny facet. No i czemu siedział na dachu swego auta? - Nie wszystko trzeba wiedzie ć, gringo - powiedział ni st ąd ni zow ąd, tak jakby usłyszał moje my śli. - Włó Ŝ plecak do baga Ŝnika i jedziemy. Kiedy bytem z tyłu samochodu, k ątem oka spostrzegłem, jak zsuwa si ę z dachu i małpimi ruchami, przez okno, wci ąga do wn ętrza pojazdu. Nie zszedł na ziemi ę tylko jak orangutan wpełzł wprost z dachu przez okno. Dziwny facet. Ruszył jak rajdowiec. świr spod kół bryzn ął w powietrze, pisk opon, wycie silnika, chwil ę buksowali śmy w miejscu, a potem wyrwali śmy z kopyta i pop ędzili śmy w ciemno ść z pr ędko ści ą... najwy Ŝej 25 kilometrów na godzin ę. Mimo to jechali śmy zdecydowanie zbyt szybko. Nie lubi ę rajdowców i brawury, a on stanowczo przekraczał granice wyznaczone przez oba te słowa. On je mno Ŝył do pot ęgi zapieraj ącej dech w piersiach. Droga, po której jechali śmy, nie nadawała si ę do tego. To znaczy do jazdy. Jakiejkolwiek jazdy, nie tylko rajdowej. Powiedzenie o niej „same dziury” byłoby komplementem. Tutaj dziur było wi ęcej ni Ŝ powierzchni drogi. Dziury w dziurach były na porz ądku dziennym. I on je wszystkie jako ś omijał, ...aał... ale zawsze kosztem tego, Ŝe jednocze śnie wpadał w inne. - Złap si ę czego ś, gringo, bo sobie rozbijesz głow ę - krzykn ął jo - gin w kompletnej ciemno ści. - Zapomniał pan zapali ć światła - odkrzykn ąłem, zastanawiaj ąc si ę jak on wła ściwie widzi cokolwiek przed nami. - Nie zapomniałem. Ty zapomniałe ś, gringo. - Ze co? - We ź latark ę i świe ć. Jest pod twoim siedzeniem. Wymacałem du Ŝy plastikowy przedmiot z r ączk ą, wyci ągn ąłem, potem odszukałem na nim wł ącznik i stała si ę jasno ść . - Świe ć na drog ę, a nie na mnie! - Przepraszani. - A teraz wrzu ć dwójk ę, bo ja nie mam czym. Skonsternowany tym o świadczeniem znowu po świeciłem na niego i poczułem, jak ogarnia mnie przera Ŝenie. POŁOWY TEGO FACETA NIE BYŁO. Jaka ś choroba, a wła ściwie chyba cała ich seria uczyniła z tego człowieka przera Ŝaj ące monstrum. Jego prawa r ęka była kawałkiem kikuta stercz ącego z barku. Lewa dziwnie wykr ęcona i „uschni ęta''. (Nie mam na to innego okre ślenia poza tym potocznym.) Sylwetka z wyra źnymi objawami choroby Heine - Medina... - TERAZ' Zmieniaj bieg, gringo - przywołał mnie do rzeczywisto ści. Zmieniłem. Przy okazji bezwiednie rzuciłem mu kolejne spojrzenie. Lewa r ęka - ta, któr ą trzymał kierownic ę - zamiast palców miała co ś w rodzaju wydłu Ŝonego szpona, którym zahaczał za poprzeczki kierownicy i w ten sposób skr ęcał. Jego nogi... Nie chciałem dalej patrze ć. Odwróciłem wzrok i w tym momencie k ątem oka spostrzegłem, Ŝe na tylnym siedzeniu le Ŝy rozwalona wygodnie wielka kosmata panika. Rozparta, u śmiechni ęta szyderczo, demonstracyjnie ogl ądała sobie paznokcie. Gwizdała przy tym przez szpar ę w przednich z ębach. Od naszego ostatniego spotkania przytyła jeszcze bardziej, ale jako ś tym razem nie wydało mi si ę to śmieszne. Wcale. Gdyby na mnie teraz skoczyła, z cał ą t ą swoj ą tusz ą... - ZMIENIAJ! - wrzasn ął jogin - redukcja na jedynk ę...

* * *

Wspomnienie tamtego kierowcy stało mi przed oczami przez wiele lat. Nie potrafiłem zrozumie ć dlaczego on zamiast siedzie ć w domu, czy w szpitalu, je ździł taksówk ą? W jego stanie??? Dzisiaj ju Ŝ wiem dlaczego. Posłuchajcie...

GDZIE Ś W D śUNGLI

Jechałem dwa dni błotnist ą drog ą. Dla kilku tysi ęcy mieszka ńców odległych wiosek to była jedyna droga ł ącz ąca ich ze światem... hm, nazwijmy go cywilizowanym. Musieli nią je ździ ć, mimo trudów i błota, bo innej drogi nie było. Ta, jedyna, powstała dzi ęki poszerzeniu ście Ŝki, któr ą dawniej Indianie chodzili pieszo. Teraz tym szlakiem kursuj ą samochody terenowe oraz ci ęŜ arówki z demobilu. Po ka Ŝdym deszczu wiele odcinków drogi staje si ę nieprzejezdnych - maziste błoto, gł ębokie koleiny, a do tego bajora stoj ącej wody. W takich miejscach pojawiaj ą si ę zawsze ludzie z łopatami. Nie wzywani przez nikogo przychodz ą z okolicznych domostw i godzinami wyrównuj ą koleiny, odprowadzaj ą wod ę, a ka Ŝdy kolejny pojazd niweczy ich robot ę. Nie jest to jednak praca syzyfowa. Kierow- cy ch ętnie płac ą po kilka groszy za to, Ŝe nie grz ęzn ą w błocie. Albo za to, Ŝe kiedy ju Ŝ ugrz ęź li, kto ś ich sprawnie wyci ąga. Biedni, bezrobotni ludzie mieszkaj ący wzdłu Ŝ tej drogi, po ka Ŝdym deszczu bior ą łopaty i sami sobie organizuj ą roboty publiczne. Dlaczego? Słuchajcie dalej...

GDZIE Ś W GÓRACH

Porwały mi si ę sandały. Naprawił mi je przydro Ŝny szewc. Zrobił to tanio, szybko (na poczekaniu) i wyj ątkowo sprawnie, chocia Ŝ nawet nie miał warsztatu tylko skrzynk ę z narz ędziami i dwa krzesełka ustawione w cleniu rozło Ŝystego fikusa. A ponadto nie miał lewej r ęki! Mimo to pracował i był bardzo sprawnym szewcem. Pomagał sobie kolanami, brod ą, zębami, kilka razy poprosił mnie, Ŝebym mu co ś przytrzymał - zawsze z pogodnym uśmiechem. W kraju cywilizowanym, europejskim, tam, gdzie s ą Fundusze dla niepełnosprawnych, zasiłki i pa ństwowe programy opieki, ów człowiek całe Ŝycie wegetowałby na marginesie społecze ństwa. Czułby si ę ci ęŜ arem, pobieraj ąc rent ę (zawsze za nisk ą), byłby sfrustrowany, zgorzkniały i nieszcz ęś liwy ze swoim inwalidztwem. W Republice Bananowej, nie miał na to wszystko czasu, bo tak jak inni, pełnosprawni, musiał pracowa ć, by zarobi ć na chleb. W jego kraju, kto nie pracuje, ten nie je! Bieda wyzwala tam w ludziach nadzwyczajn ą aktywno ść - kiedy człowiek musi sobie znale źć ro- bot ę, wówczas nie czeka bezczynnie, nie wybrzydza, tylko podejmuje si ę k a Ŝ d e g o zaj ęcia, jakie mu si ę trafi. Posłuchajcie jeszcze tego...

W STOLICY KRAJU

Wsz ędzie zamiast pojemników na śmiecie widziałem zbieraczy odpadków z czarnymi workami z plastiku. Wi ększo ść z nich nie była opłacana przez miasto, tylko pracowała na własny rachunek, zbieraj ąc surowce wtórne i sprzedaj ąc je potem w punktach skupu. Dzi ęki nim z ulic znikało szkło (nawet potłuczone), plastikowe odpadki, puszki i papiery. Cał ą reszt ę, raz dziennie, uprz ątały słu Ŝby miejskie. Tyle Ŝe tej reszty prawie nie było. Z okien mojego pokoju obserwowałem porzucony wrak samochodu z umieszczon ą na nim kartk ą „Na złom” - został rozmontowany i wyniesiony w ci ągu kilku godzin! Na ulicy pozostała jedynie zawarto ść popielniczki, któr ą wkrótce porwał wiatr. Gdyby tym wszystkim śmieciarzom kto ś przyznał zasiłki dla bezrobotnych, usiedliby przed telewizorem popijaj ąc piwo, a po ulicach ich miasta walałyby si ę sterty śmieci. Brak zasiłków zmusił ich do aktywno ści.

MORAŁ:

To okrutne, powiecie? Nie jestem pewien. Wydaje mi si ę, Ŝe dzi ęki pracy ich Ŝycie nabiera sensu.

HONDURAS TRZECI RAZ

Min ęło kilka miesi ęcy i znów stan ąłem na granicy Hondurasu. Bez wizy. Władze tego kraju najwyra źniej uparły si ę widzie ć we mnie wroga. Ponadto całkowicie zignorowały fakt, Ŝe na moim nowym paszporcie nie było ju Ŝ słówka „Ludowa”, a orzeł odzyskał koron ę. Byłem prosi ć ich ambasad ę w Pary Ŝu - nic. Perswadowałem w Wiedniu - nic. W Waszyngtonie - nic. Ze źlony tym biurokratycznym bezsensem postanowiłem z nich zadrwi ć. Okpi ć dziadów, tak jak jeszcze ich przedtem nie okpił nikt. Posłuchajcie... Pojechałem na to samo przej ście graniczne, co za pierwszym razem. Sceneria bez zmian: błoto, zardzewiały ła ńcuch w poprzek drogi i przechylona budka stra Ŝnicza. Tylko resztki flag narodowych Gwatemali i Hondurasu zmieniły si ę w resztki resztek. Podałem Ŝołnierzowi dokumenty. A konkretnie - przywiezion ą z Polski specjalnie na tę okazj ę - ksi ąŜ eczk ę zdrowia. (Wygl ądała zupełnie jak paszport: twarde okładki z wytłoczonym napisem, w środku moje zdj ęcie, piecz ęć ZUS - u, seria, numer, dane osobowe i 32 strony pokryte rubrykami.) Honduraski wojskowy zastukał palcem w napis „Legitymacja Ubezpieczeniowa” i zapytał: - Co to za kraj? - Republica de Ubezpieczalnia - odpowiadam bez chwili wahania, a on wyci ąga spod stołu grub ą księgę w tekturowej oprawie. Na pierwszych stronach był, znany mi ju Ŝ, spis pa ństw świata. Wojskowy palec, tak jak poprzednio, zacz ął wolno sun ąć w dół listy. M ęŜ czyzna mamrotał kolejne nazwy. Mozolnie, jakby je lepił w ustach pełnych g ęstego kitu. Miałem więc mnóstwo czasu, by si ę do syta nacieszy ć zemst ą. Kiedy wreszcie dojechał do ko ńca listy, stwierdził z niepokojem, Ŝe Ubezpieczalnia na niej nie figuruje. W suplemencie: „Kraje wrogie - komunistyczne i terrorystyczne” te Ŝ jej nie było. - Czy to pa ństwo wyst ępuje mo Ŝe pod jak ąś inn ą nazw ą? - zapytał wreszcie. - Czasami, ale rzadko. Ubezpieczalnia to Ubezpieczalnia - bawiłem si ę setnie. - Ale niech pan mo Ŝe jeszcze sprawdzi pod Suomi. Oczywi ście wkrótce znalazł to słowo w przypisach, jako wariantywn ą nazwę Finlandii. Wtedy ju Ŝ bez wahania wbił mi do ksi ąŜeczki zdrowia odpowiedni stempelek. - Witamy w Hondurasie, gringo.

* * *

Przekroczenie granicy na ksi ąŜ eczk ę zdrowia uwa Ŝani za swoisty rekord świata - godny Ksi ęgi rekordów Guinnessa. W ka Ŝdym razie jest to mój najwi ększy osobisty wyczyn w kategorii pokonywania barier biurokratycznych.

HONDURAS CZWARTY RAZ

Legalnie wjechałem tam dopiero w roku 1994. Wprawdzie w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych zapewniono mnie, Ŝe wiz ju Ŝ nie trzeba, bo podpisali śmy odpowiedni ą umow ę, ale ja postanowiłem si ę zabezpieczy ć na wypadek, gdyby w Hondurasie nikt o tej umowie nie słyszał. . Wiz ę odebrałem w Pary Ŝu (tym razem obsłu Ŝono mnie w białych r ękawiczkach, a cala procedura trwała zaledwie kilka godzin) i bardzo z siebie zadowolony udałem si ę w moj ą czwart ą podró Ŝ do Hondurasu. Po przylocie na miejsce prze Ŝyłem ogromne rozczarowanie: nikt mi nie chciał sprawdzi ć paszportu! Nawet pobie Ŝnie. Kompletnie nic! Machali od niechcenia r ęką, Ŝeby przechodzi ć BEZ KONTROLI! A ja przecie Ŝ mogłem by ć terroryst ą z Albanii albo z Kuby. Tyle zachodu poszło na marne!? Tyle kolejnych prób, forteli, wizyty we wszystkich mo Ŝliwych konsulatach, a kiedy wreszcie mam wiz ę nikt jej nie chce ogl ąda ć? Byłem zdruzgotany. Uspokoiłem si ę dopiero przy wyje ździe. Urz ędnik kontroli granicznej wywrzeszczał mi w twarz, Ŝe przez miesi ąc przebywałem w Hondurasie nielegalnie! Mam wprawdzie wiz ę, ale brak stempli wjazdowych. Natychmiast uruchomiono odpowiedni ą procedur ę, w wyniku której zostałem aresztowany, a pi ęć minut potem DEPORTOWANY! [Przypis: Do samolotu, którym i rak miałem odlecie ć] - I Ŝebym ci ę tu wi ęcej nie widział, gringo!

NOTA OD WYDAWCY:

Zgodnie z informacjami, które dotarły do nas w chwili składania tej ksi ąŜ ki do druku, Wojciech Cejrowski znowu przebywa w Hondurasie, Nie jest co jednak oficjalna wersja zdarze ń. Wyjechał z Polski, to prawda - istnieje na co dowód w postaci piecz ęci w paszporcie - ale, od kilku tygodni, nigdzie oficjalnie nie wjechał. Tak wi ęc, z formalnego punktu widzenia, cały czas przebywa na linii granicznej. Po lekturze kilku poprzednich rozdziałów, z pełnym spokojem czekamy na deportacj ę. / - / Wydawca CZ ĘŚĆ 5 WYPRAWY DOOKOŁA KARAIBÓW

Morze Karaibskie - najpi ękniejsze na świecie. A dookoła niego bardzo ciekawe l ądy: od zachodu Ameryka Środkowa i jej Republiki Bananowe; od północy Kuba, Jamajka i Haiti; od wschodu ła ńcuszek tropikalnych wysp - Małe Antyle; a od południa uj ście Orinoko i poro śni ęte d Ŝungl ą wybrze Ŝa Ameryki Południowej. Woda na Karaibach ma niespotykany nigdzie indziej odcie ń turkusu. Piasek bywa biały i mi ękki jak m ąka, bywa te Ŝ czarny - wulkaniczny - i szorstki jak pumeks, ale najcz ęś ciej jest złoty. Pla Ŝe ocieniaj ą klasyczne palmy kokosowe, szeleszcz ące zielonymi pióropuszami li ści. Tu Ŝ przy ziemi palmowe pnie skradaj ą si ę wytrwale w stron ę morza - w pogoni za sło ńcem. Wy Ŝej za ś, bli Ŝej korony, tropikalne wiatry odginaj ą je z powrotem w stron ę l ądu. Taki kształt pozwala bardzo wygodnie zawiesi ć hamak - najbardziej popularny na Karaibach rodzaj łó Ŝka. (Dla wielu osób hamak pod palm ą to jednocze śnie ich jedyny dom, ale mało kto z tego powodu narzeka poniewa Ŝ zwykle jest to świadomy w y b ó r, a nie przymus ekonomiczny.) Ludzie Ŝyj ący nad tym morzem nigdy si ę nie śpieszą. W Ŝadnej sprawie. A ju Ŝ szczególnie nie uprawiaj ą pogoni za pieni ądzem. I zawsze s ą pogodni. Nawet bieda jest tutaj u śmiechni ęta, bo kiedy na Karaibach nie masz zupełnie nic, to i tak masz sporo: klimat, który nie wymaga butów, ani ubra ń; tropikalne owoce, które rosn ą same, wi ęc nie ma konieczno ści ich uprawia ć, ba, nie trzeba nawet mie ć własnego ogrodu ni pola - wystarczy pój ść do lasu i rwa ć; a na obiad zawsze znajdzie si ę jaka ś ryba, któr ą mo Ŝna sobie upiec na patyku przy ognisku z wyschni ętych łupin kokosa. Bardzo cz ęsto zamiast ryby po Ŝywieniem codziennym tutejszego biedaka bywa langusta albo ostrygi - zale Ŝy co si ę udało złapa ć jako pierwsze. Jeszcze tylko kilka kropel limony albo dzikiej pomara ńczy, układamy jedzenie na li ściu bananowca i gotowe - romantyczna kolacja, w romantycznym miejscu, za któr ą biedak nie płaci nic, a zagraniczny turysta ch ętnie odda bardzo wiele (i jeszcze doło Ŝy napiwek). Dlatego wła śnie lata emerytury planuj ę sp ędzi ć na Karaibach. Ale to dopiero za wiele lat, tymczasem dzi ś odwiedzam je regularnie. Tak organizuj ę wszystkie moje wyprawy, Ŝeby cho ć na kilka dni, zatrzyma ć si ę nad Morzem Karaibskim. Byłem tam ju Ŝ dziesi ątki razy i zawsze wracałem szcz ęś liwy. A poza tym, Ŝe pi ęknie, tam jest tak Ŝe... ciekawie. Aha, i dobrze jest mie ć ze sob ą Tupet jak taran. [Przypis: Tupet jak taran, to rodzaj narz ędzia psychicznego. Jego zastosowanie zostanie wkrótce zilustrowanie kilkoma przykładami. Generalnie słu Ŝy on do pokonywania niebezpiecze ństw i biurokratycznych utrudnie ń w podróŜy. Autor opisał wcze śniej u Ŝycie w podobnym celu tupetu zwykłego (przekroczenie granicy na ksi ąŜ eczk ę zdrowia, poprawianie wizy długopisem itp.). Tupet zwykły ró Ŝni si ę jednak bardzo od tupetu jak taran. W przybli Ŝeniu tak bardzo, jak pukanie w drzwi za pomoc ą ołówka ró Ŝni si ę od pukania klasycznym taranem obl ęŜ niczym. [przyp. tłumacza]]

Posłuchajcie...

LOT NA KUB Ę

Pewnego razu nad ciepłymi falami Morza Karaibskiego zepsuł si ę samolot. Nie świadomy niczego siedziałem w środku i podziwiałem pejza Ŝ za owalnym okienkiem. Jak okiem si ęgn ąć woda, zachodz ące sło ńce i kilka male ńkich koralowych wysepek poro śni ętych palmami. A dookoła mnie wyje przera źliwie i st ęka rozklekotany Ił. Tego, Ŝe wyje ostatkiem sił, nie zauwa Ŝałem. Robił to od chwili startu w Madrycie i wydawało mi si ę, Ŝe to po prostu normalny tryb pracy silnika. Gdzie ś tak w połowie drogi nad oceanem Atlantyckim spostrzegłem tylko, Ŝe pewna mała śrubka przytrzymuj ąca płaty blachy na skrzydle wykr ęciła si ę lub obluzowała i lata nerwowo na wietrze. Istniało niebezpiecze ństwo, Ŝe si ę jej w ko ńcu łepek oderwie, a potem... - Potem ten kawał blachy na skrzydle odfrunie - tłumaczyłem Stewardesie, któr ą wezwałem w trybie pilnym z pro śbą, Ŝeby o całej sprawie zawiadomiła pilota. - Śrubka?... - popatrzyła przez bulaj, ale wcale nie byłem pewien, czy szukała wzrokiem śrubki, czy tylko udawała dla świ ętego spokoju. - O, tam - pokazałem palcem. - Aha! O rany, widz ę - teraz była zaniepokojona, ale tylko przez moment. - No wi ęc, je śli chodzi o T Ę konkretn ą śrubk ę, a nie o inne s ąsiednie, to to jest taka konstrukcja. Ona zawsze lata. C e l o w o! - uci ęła rozmow ę i odeszła. Postanowiłem my śle ć o czym ś innym... * * *

Maszyn ę, któr ą leciałem (a mo Ŝe spadałem, ale w ko ńcu spadanie to te Ŝ rodzaj lotu) skonstruowano na pocz ątku lat sze ść dziesi ątych XX wieku. Dwadzie ścia lat pó źniej Rosjanie uznali, Ŝe jest ju Ŝ kompletnie wyeksploatowana i musi i ść na złom. Co dalej? Nic nadzwyczajnego - przekazali j ą w darze Ukrai ńcom. Ukrai ńcy latali kolejne kilka lat i po ponownym kompletnym wyeksploatowaniu oddali samolot narodowi kuba ńskiemu, który latał nim do chwili, któr ą wła śnie zacz ąłem opisywa ć, czyli do trzeciego ju Ŝ kompletnego wyeksploatowania. Dla porz ądku dodam, Ŝe „kompletne wyeksploatowanie” za ka Ŝdym razem oznaczało, Ŝe maszyna ABSOLUTNIE nie kwalifikuje si ę do remontu i musi by ć złomowana. NATYCHMIAST! Sposób złomowania przyj ęto do ść specyficzny, ale jednocze śnie typowy dla gospodarki socjalistycznej tamtego okresu - Rosjanie złomowali na Ukrainie, Ukrai ńcy na Kubie, a Kuba ńczycy najwyra źniej postanowili złomowa ć tam, gdzie akurat spadn ą. To, Ŝe siedziałem w środku, nie miało dla nich znaczenia.

* * *

Lewy silnik przestał wy ć, zaklekotał niepokoj ąco, a potem co ś z niego wypadło. I ZGASŁ. Awaria nast ąpiła w chwili, gdy pilot uprzejmie zawiadamiał, Ŝeby zapi ąć pasy i przygasi ć cygara - , bo wła śnie podchodzimy do l ądowania. Jako ś nie wspomniał, Ŝe odb ędzie si ę ono dziobem w dół. W ciepłych falach mojego ulubionego morza. Znowu postanowiłem my śle ć o czym ś innym... [Przypis: Próbowałem te Ŝ NIE my śle ć o tym, kto siedzi za moimi plecami. I dlaczego pachnie stamt ąd przemoczonym futrem. Mimo wyj ącego silnika słyszałem wyra źnie, jak ten kto ś nonszalancko gwi ŜdŜe przez szpar ę w przednich z ębach.] ...ale o czym by tu? Mo Ŝe o cygarach, co to je maj ą poprzygasza ć: Najlepsze cygara na świecie s ą zwijane na spoconych udach kuba ńskich kobiet. Wszyscy mówi ą, Ŝe to legenda. A ja t ę legend ę widziałem na własne oczy. Mog ę nawet pokaza ć, przy której uliczce w Hawanie. Ba, zało Ŝę si ę, Ŝe jedna z postaci - pewna spocona Murzynka - do dnia dzisiejszego siedzi pod tym samym spłowiałym szyldem z napisem: „Cygara PRAWDZIWE” wymalowanym na kawałku dykty, i nadal skr ęca. Powiedzcie jej, Ŝe to, co wła śnie robi to tylko bujda, a ju Ŝ ona wam wybije z głowy słowo „legenda”. Prawdziwe cygaro to dzieło sztuki. Co ś takiego zbrodnia gasi ć i wyrzuca ć w połowie długo ści - dlatego prawdziwe si ę jedynie przygasza, a potem zapala ponownie. [Przypis: S ą jeszcze półprawdziwe, które zwija si ę spocon ą dłoni ą na drewnianym stoliku, oraz zupełnie nieprawdziwe, czyli podrabiane - powstaj ą w sterylnych warunkach produkcji masowej. Te ostatnie bywaj ą bardzo... udatne. Ale dla znawcy s ą jak koncert na skrzypcach elektrycznych kontra stary dobry stradivarius.] Nie jestem palaczem i nigdy nie byłem, a jednak cygar w moim Ŝyciu wypaliłem całe setki. To ze wzgl ędu na specyficzne zasady obowi ązuj ące na pokładach kuba ńskich linii lotniczych... Zamiast posadzi ć palaczy z tyłu, a reszt ę ludzi z przodu i oddzieli ć te dwie grupy jak ąś zasłonk ą, Kuba ńczycy stosowali (mo Ŝe jeszcze stosuj ą, ale ja ju Ŝ ich liniami nie podró Ŝuj ę) podział wzdłu Ŝ osi samolotu - lewa strona dla pal ących, prawa dla niepal ących. A dym oczywi ście miał to wszystko w nosie i leciał gdzie mu si ę Ŝywnie podobało. Zreszt ą, on nie bardzo miał gdzie lata ć, bo było go tyle, Ŝe si ę raczej tłoczył w ka Ŝdym dost ępnym miejscu. Jednej ze stewardes zadałem uszczypliwe pytanie: co będzie, gdy otworz ę drzwi do toalety? - Czy przypadkiem nie zostan ę obsikany wod ą przez automat przeciwpo Ŝarowy? - Spokojnie, compa ńero, wszystkie detektory dymu zostały odł ączone. - A gdyby wybuchł prawdziwy po Ŝar, to co?! - Na naszych pokładach nie mo Ŝe wybuchn ąć . - Są całkowicie niepalne - dodała rzeczowo i oddaliła si ę bokiem, to znaczy odwrócona pup ą do palaczy, a przodem do mnie. Dlaczego szła bokiem? Bo widzicie, Kubanki bywaj ą grube i chude, pi ękne i brzydkie, białe i czarne, ale wszystkie maj ą bardzo szerokie ko ści miednicy. Tak szerokie, Ŝe nie mieszcz ą si ę w normalnym przej ściu mi ędzy fotelami samolotu. To znaczy mo Ŝe by si ę zmie ściły w Boeingu, ale maj ą do dyspozycji wył ącznie ruskie Iły, a Iły projektowano bez uwzgl ędnienia takiego parametru jak „komfort”. (Fizyczny przymus poruszania si ę bokiem miał swoje konsekwencje przy serwowaniu posiłków: najpierw karmiono pasa Ŝerów siedz ących po jednej stronie samolotu, bo dopiero gdy stewardesy doszły do ogona, mogły si ę odwróci ć przodem do pozostałych. Zawsze, gdy podziwiałem te manewry, kusiło mnie, Ŝeby im rozda ć stroje do krakowiaka.)

* * * Wkrótce po tym, jak jeden silnik zgasł, stewardesy z u śmiechami na twarzach zacz ęły roznosi ć butelki rumu. (Te ich u śmiechy wydały mi si ę mocno podejrzane, bo pojawiły si ę po raz pierwszy odk ąd wystartowali śmy.) Dziwne - my ślę sobie - zazwyczaj, kiedy samolot podchodzi do l ądowania z b i e r a si ę napoje. Zazwyczaj te Ŝ rum ścibi ą człowiekowi po kropelce, a nie rozdaj ą flaszkami. Nagle zacz ęło jako ś tak inaczej rz ęzi ć. I jakby troch ę kiwa ć... Przypominało to desperackie próby unoszenia dziobu samolotu do góry, podczas gdy dziób zdecydowanie chce zacz ąć pikowa ć. Pasa Ŝerowie zacz ęli si ę nerwowo wierci ć. Tylko kilku zaj ęło si ę rumem, reszta była coraz bardziej... - UWAGA - wrzasn ęła jedna ze stewardes skupiaj ąc na sobie nasz ą uwag ę. - Dzisiaj świ ęto Fidela Castro, Wodza Naszej Rewolucji. Z tej okazji linie lotnicze Cubana de Aviación pragn ą wznie ść toast: VIVA FIDEL! y LIBRE! - VIVA! - odpowiedział zgodny chór pasa Ŝerskich głosów. Butelki poszły w ruch i wszyscy zacz ęli my śle ć o czym innym... Ktoś siedz ący za moimi plecami przysun ął si ę nagle i szepn ął mi prosto w ucho! l ądowanie na dnie morza to te Ŝ l ądowanie.

LĄDOWANIE

Wyl ądowali śmy. Z łomotem i bardzo twardo. A Ŝ nam wszystkim Ŝoł ądki grzmotn ęły o pi ęty. Najwyra źniej resory pod nami wła śnie przeszły w stan wiecznego spoczynku. Za to hamulce działały wy śmienicie - gdyby nie ciasno zapi ęte pasy, pasa Ŝerowie powylatywaliby przez kabin ę pilotów. Potem okazało si ę, Ŝe hamowali śmy tak gwałtownie ze wzgl ędu na przeje ŜdŜaj ący poci ąg. (Za pierwszym razem to si ę ka Ŝdemu wydaje niedorzeczno ści ą - tory kolejowe w poprzek pasa startowego, a do tego szlaban, który zatrzymuje samoloty... - unikat w skali światowej. Kuba ńczycy powinni na to sprzedawa ć bilety.) Czekali śmy dobre dziesi ęć minut zanim oci ęŜ ała stalowa g ąsienica zło Ŝona z przerdzewiałych cystern przetoczy si ę na drug ą stron ę lotniska. Za oknem była typowa dla Karaibów styczniowa pogoda - silny wiatr, g ęste chmury i około 30 stopni Celsjusza powy Ŝej zera. Kilka reflektorów w oddali o świetlało gigantyczny napis wyci ęty z blachy: AEROPUERTO INTERNACIONAL JOSE MARTI HAVANA CUBA Poszczególne litery przyspawano do pot ęŜ nej Ŝelaznej konstrukcji, która pierwotnie miała chyba tworzy ć most kolejowy albo horyzontalną wersj ę wie Ŝy Eiffla. Cało ść robiła wra Ŝenie jakby kto ś planował tu co najmniej kosmodrom, ale potem si ę rozmy ślił i zostawił tylko napis. Pod napisem kulił si ę wstydliwie niepozorny, pi ętrowy baraczek - Budynek Portu Lotniczego - znany mi z kilku wcze śniejszych wizyt. Podobno postawili go jeszcze Amerykanie w latach 50. - wtedy to było ich lotnisko - a u Ŝywali najprawdopodobniej jako schowka na szczotki. Teraz mie ścił sal ę odpraw i poczekalni ę - na parterze, a na pi ętrze - sal ę tranzytow ą oraz sklepik - barek „Wył ącznie dla cudzoziemców”. (Na szczotki zabrakło miejsca, wi ęc wszystko było niepozamiatane.) Sklepik charakteryzował si ę tym, Ŝe cho ć towary oferowano tylko kuba ńskie, to pieni ądze musiały by ć wył ącznie zagraniczne. Za głupi ą bułk ę z serem kazali płaci ć dwa dolary, a za śniadanie lub kolacj ę prawie dwadzie ścia. Dzisiaj bym zapłacił, ale wtedy - w la- tach 80. - miesi ęczna pensja w moim kraju starczyłaby mi zaledwie na jedno takie śniadanie! Woziłem wi ęc kanapki z Polski. Woziłem te Ŝ kiesze ń pełn ą kompletnie bezu Ŝytecznych kuba ńskich pesos. Narodowy Bank Polski sprzedawał je turystom jad ącym do Hawany. Były tanie, wi ęc je kupowałem, cho ć nie miałem gdzie wyda ć. (Wtedy kupowało si ę wszystko co akurat mo Ŝna było kupi ć, bez wzgl ędu na to czy było potrzebne.) Po kilku latach uskładałem w ten sposób niezł ą fortunk ę.

KOŁOWANIE

Wła śnie ogłosili przez megafon, Ŝe samolot, którym poleciałem z Madrytu, ju Ŝ nigdzie nie poleci. (A miał lecie ć dalej na półwysep Yukatan w Meksyku, a konkretnie do miasta Merida.) W zwi ązku z tym zamiast zwyczajowych kilku godzin, na przesiadk ę miałem czeka ć aŜ półtora dnia! Byłem zły, bo mi nie zapewniono ani hotelu, ani posiłków, a na dodatek nie pozwolono wyj ść na miasto i zapewni ć sobie tego wszystkiego w trybie indywidualnym. No có Ŝ - to była Kuba Fidela Castro, a ja byłem przedstawicielem narodu, który zorganizował „Solidarno ść ”. W ten sposób koło absurdu si ę zamkn ęło - do Republik Bananowych nie wpuszczały mnie dyktatury prawicowe, a na Kub ę dyktatura lewicowa. Ci pierwsi dlatego, Ŝe byłem obywatelem kraju komunistycznego, a drudzy, bo antykomunistycznego. W obu przypadkach chodziło oczywi ście o ten sam kraj - Polsk ę. * * *

Podszedłem do barku „Wył ącznie dla cudzoziemców” i zamówiłem kolacj ę. Sprzedawca podsumował rachunek i mówi: - Sze ść pi ęć dziesi ąt. Na to ja mu bezczelnie wr ęczam siedem pesos i mówi ę: - Reszty nie trzeba. - A co to jest? - pyta gło śno i niegrzecznie. - Kuba ńskie pesos - odpowiadam słodko, ale zaczepnie. Dookoła nas było sporo ludzi czekaj ących na samoloty. Wszyscy lekko znudzeni, wi ęc z zainteresowaniem zacz ęli si ę przysłuchiwa ć narastaj ącej kłótni. A mnie wła śnie o to chodziło - o publiczno ść . - Ja tu tylko przyjmuj ę dolary! - warkn ął kelner. - Albo pan dajesz dolary, albo jedzenia nie b ędzie! - A to ciekawe... na Kubie nie przyjmujecie kuba ńskiej waluty?... - Nie! - No trudno... - w tym momencie teatralnym gestem wyci ągn ąłem z kieszeni banknot jednodolarowy - ...ale prosz ę popatrze ć... Popatrzyli oczywi ście wszyscy, nie tylko kelner. Par ę osób nawet podeszło bli Ŝej, a ja rozpocz ąłem przedstawienie: - Prosz ę popatrze ć na tego dolara. Co my tu mamy?... Portret prezydenta Waszyngtona. A co jest na banknocie jednopesowym? Tłumek dookoła nas zg ęstniał. Ludzie zorientowali si ę, Ŝe b ędzie jaka ś draka. - Na banknocie jednopesowym - zacz ąłem odpowiada ć sam sobie - widzimy portret kuba ńskiego bohatera Jose Marti, a na odwrocie dodatkowo portrety towarzysza Fidela Castro oraz jego brata Raula Castro, ministra spraw wewn ętrznych! Przy słowach „ministra spraw wewn ętrznych” uniosłem banknot w gór ę, jak transparent, po czym tubalnym głosem natarłem na kelnera: - Czy pan o śmiela si ę wmawia ć wszystkim tu obecnym naocznym ś w i a d k o m, Ŝe na Kubie jeden ameryka ński prezydent jest wi ęcej wart od trzech najwi ększych kuba ńskich rewolucjonistów: Jose Marti! Fidela Castro! i jego brata Raula Castro, Ministra Spraw Wewn ętrznych i Słu Ŝb Specjalnych!? Po tych słowach wokoło zapadła kompletna cisza. (Syczało w niej tylko troch ę powietrze, po tym jak znacz ąco przeci ągn ąłem słowa „sssłu Ŝb” i „ssspecjalnych”.) Wszyscy spogl ądali wyczekuj ąco na kelnera. Ja najbardziej, bo wcale nie byłem pewien czy mój sposób zadziała. Mogło si ę zdarzy ć, Ŝe za akcj ę wywrotow ą trafi ę do kuba ńskiego wi ęzienia. I wtedy z cał ą pewno ści ą nie wyci ągnie mnie stamt ąd polska ambasada, poniewa Ŝ były lata 80. i ta ambasada reprezen- towała władz ę du Ŝo bli Ŝsz ą Fidelowi Castro ni Ŝ mnie. A jednak zadziałał. Tupet jak taran zawodzi baaardzo rzadko. (Jedynie w przypadkach, gdy trafia na stalowe nerwy.) Kelner gło śno przełkn ął ślin ę. S ądz ąc po ruchach jego grdyki, mogło to by ć tak Ŝe jabłko w cało ści. Był blady jak ściana i mniej wi ęcej tak stabilny jak galareta. Sztywnym ruchem si ęgn ął pod ladę i wyci ągn ął cennik. W przeciwie ństwie do wszystkich innych cenników, które ju Ŝ le Ŝały na ladzie ten był napisany po hiszpa ńsku, a ceny podano w pesos. Popatrzyłem na nie i u śmiechn ąłem si ę szeroko. Potem wyci ągn ąłem z kieszeni uciułany przez lata plik kuba ńskich pieni ędzy i triumfalnie zwróciłem si ę do mojej publiczno ści: - Szanowni Pa ństwo, STAWIAM WSZYSTKIM!!! Tylko raz w Ŝyciu byłem wstawiony - wła śnie tego dnia - ale wtedy całe lotnisko było pijane. Nawet kelner. (A mo Ŝe on szczególnie.)

* * *

W pewnej chwili, jako ś tak nad ranem, wyjrzałem przez okno, a tam: - Rany! Mój samolot kołuje wła śnie na pas startowy!!! Poznałem go od razu, bo jedno ze skrzydeł miał pomara ńczowe - albo świe Ŝo przyspawane z jakiego ś innego samolotu, albo nowe i go jeszcze nie zd ąŜ yli pomalowa ć. No wi ęc zrywam si ę na ten widok, łapi ę plecak i p ędz ę w stron ę drzwi. A stra Ŝnik zatrzymuje mnie i uspokaja: - Compa ńero, spokojnie, dla was podstawi ą inny, ten ju Ŝ nigdzie nie poleci. Jest kompletnie wyeksploatowany. - To po co kołuje? - Odsyłamy go do bratniej Angoli.

TUPET JAK TARAN

Było to całkiem niedawno, ale za co daleko st ąd: za górami, za lasami i za oceanem - w jednym z krajów karaibskich. (Dokładniej nie objaśni ę, poniewa Ŝ chciałbym tam jeszcze kiedy ś pojecha ć.) W pewnym małym miasteczku usłyszałem plotki, Ŝe na pasie startowym pobliskiego lotniska wojskowego,, kto ś bezczelnie uprawia marihuan ę. Od lat! Kiedy marihuana ro śnie i dojrzewa, samoloty przez kilka miesi ęcy stoj ą u śpione pod plandekami. Łatwo wtedy zapomnie ć, Ŝe jeste śmy na lotnisku - wszystko wygl ąda jak ogromna dzika ł ąka. Pewnego dnia kto ś j ą kosi i wówczas samoloty zaczynaj ą lata ć - głównie na północ i głównie po północy - nerwowo i nami ętnie, jakby przez kilka dni chciały nadrobi ć kilkumiesi ęczn ą bezczynno ść . Potem znowu zapada cisza. I nowa marihuana ro śnie sobie, dojrzewa, a samoloty nie lataj ą. Postanowiłem to sprawdzi ć. Niebezpiecze ństwo było spore, ale pokusa jeszcze wi ększa - gdyby udało mi si ę zrobi ć zdj ęcia poligonu pełnego marychy, to zarobiłbym do ść pieni ędzy na t ę i pewnie jeszcze na nast ępn ą wypraw ę. Posłuchajcie... Pół dnia maszerowałem wzdłu Ŝ pustej pla Ŝy. Co jaki ś czas musiałem wchodzi ć do wody i opływa ć skały barykaduj ące drog ę l ądową. (Aparat miałem zapakowany w wodoszczelne pudełko.) W ten sposób, niezauwa Ŝony przez nikogo wkroczyłem na poligon. Pas startowy znalazłem bez kłopotu - jak wszystkie pasy startowe był płaski i du Ŝy. Długi na jakie ś trzy kilometry i szeroki na mniej wi ęcej 500 metrów. A obok niego drugi podobny! - Niezłe poletko - pomy ślałem patrz ąc na 300 hektarów marychy, która spokojnie falowała na wietrze. Nikt jej nie pilnował, nikt jej nie poszukiwał, bo przecie Ŝ tereny wojskowe były poza wszelkim podejrzeniem...

* * *

Wyci ągn ąłem aparat i zaczynam robi ć zdj ęcia. Zrobiłem niewiele, mo Ŝe ze dwie rolki, bo co tu wła ściwie fotografowa ć - samoloty, ze zbli Ŝeniami na godło pa ństwowe i numery, łany marychy w tle, panoramka, wszystko pi ęknie wida ć, czas si ę zwija ć... W tym momencie z boku wyskakuje na mnie Ŝołnierz z karabinem w r ęku. - STA Ć!!! - wrzeszczy i repetuje bro ń. - Co ty tu robisz, gringo?! To jedna z tych sytuacji, które mog ą si ę dla człowieka sko ńczy ć tragicznie - wojsko uprawiaj ące marihuan ę na pewno nie Ŝyczy sobie rozgłosu; wojsko uprawiaj ące marihuan ę, na pewno potrafi tak zastrzeli ć, Ŝeby nikt nie usłyszał huku i nigdy nie znalazł zwłok - od odpowiedzi, której udziel ę na pytanie: „Co ty tu robisz, gringo?” zale Ŝy moje Ŝycie. Jedyne jakie mam. Niepowtarzalne... A kule od karabinu lec ące w kierunku czyjego ś brzucha s ą nieodwracalne — sz epn ęło mi co ś wprost do ucha. (Było kosmate.) Wi ęc co ja tutaj robi ę?... - my ślałem gor ączkowo. - No wła śnie Ŝołnierzu, co ja wła ściwie tutaj robi ę? - powiedziałem na glos zaskakuj ąco mi ękko i spokojnie. - Wła śnie WAS Ŝołnierzu chciałem o to zapyta ć. Noo? Mo Ŝe mi łaskawie odpowiecie, co ja tutaj robi ę, ha?! - spokój i mi ękko ść powoli ust ępowały miejsca d źwi ękom przypominaj ącym świderek dentystyczny. śołnierza zatkało. A ja stopniowo zaczynałem mówi ć coraz gło śniej i coraz gro źniej mru Ŝyłem oczy: - No wi ęc Ŝołnierzu?... Gonzales, widz ę na plakietce, Ŝe nazywacie si ę Gonzales. Zgadza si ę Gonzalesssss, czy nie?!! - hukn ąłem na niego po kapralsku. - Tajes - odb ąkn ął Gonzalez wyra źnie zbity z tropu i wst ępnie zaniepokojony. - Powiedzcie mi, Gonzalesss - świderek dentystyczny zwi ększył obroty - jak to mo Ŝliwe, Ŝeby nieupowa Ŝniony gringo/ wtargn ął tak gł ęboko na strze Ŝony przez was teren? śeby wlazł wam w sam środek poligonu i zacz ął robi ć zdj ęcia, ha?! - świderek dowiercił si ę w pobli Ŝe nerwu - I dlaczego tam z tyłu nie ma Ŝadnej warty, ha?! Pospali ście si ę, Gonzalessss?! SSSJESTY SI Ę WAM ZACHCIAŁO!!? HA?! Dlaczego ja tam nie widziałem Ŝadnej tablicy ostrzegawczej, ha?! Prosz ę mnie st ąd natychmiast wyprowadzi ć! A w ogóle to GDZIE JEST WASZ DOWÓDCA?!!!

* * *

Z dowódc ą rozmawiałem ju Ŝ w tonie konsyliacyjno - konspiracyjnym. Robi ąc porozumiewawcze gesty głow ą w kierunku 300 hektarów trefnej uprawy mówiłem: - Przecie Ŝ jakby to kto ś tu zobaczył, jakby tu wam wlazł jaki ś prawdziwy gringo, w dodatku dziennikarz, to by nam wszystkim tyłki usmaŜył. Słówko „nam”, które bardzo misternie wplotłem do rozmowy, uczyniło ze mnie sojusznika, albo wspólnika z konspiracji, albo... Nie wiadomo dokładnie kogo, ale przecie Ŝ podrz ędny dowódca warty nie mógł samodzielnie zdecydowa ć o obsianiu dwóch pasów startowych marihuan ą. Na pewno decydował kto ś starszy stopniem, kogo tutaj nie było. Bo nie mogło by ć - Ŝaden oficer nie zaryzykowałby przebywania w pobli Ŝu. Liczyłem wi ęc na to, Ŝe wezm ą mnie za osob ę przysłan ą „z góry”, która sprawdza, jak si ę sprawy maj ą. Wszystko rozeszło si ę po ko ściach, a ja wiałem z tego poligonu jak huragan i potem przez tydzie ń zmieniałem autobusy, je ŜdŜą c zygzakiem po całym kraju, Ŝeby zmyli ć ślad. MORAŁ:

W dalekiej podró Ŝy dobrze jest mie ć przy sobie tupet jak taran i refleks jak błyskawica. A w walce z przemysłem narkotykowym, dobrze jest uwa Ŝnie patrze ć na r ęce nawet najbli Ŝszym sojusznikom.

KARAIBSKA MODLITWA

Kiedy po raz pierwszy poszedłem do ko ścioła na Karaibach, byłem zszokowany. A Ŝ musiałem wyj ść przed budynek i przeczyta ć, czy jest na pewno katolicki - takie to wszystko było inne. Ale po swojemu wspaniałe. Dzisiaj ju Ŝ si ę niczemu nie dziwi ę - po dwudziestu latach wypraw do Ameryki Łaci ńskiej widziałem ju Ŝ chyba wszystko co mo Ŝe szokowa ć: Nie dziwi ą mnie psy, które le Ŝą w ko ścielnych ławkach, obok nóg swoich wła ścicieli. I nie chodzi tu o eleganckie pieski kanapowe, ale o wielkie i najcz ęś ciej brzydkie kundle, które asystuj ą wła ścicielom zawsze i wsz ędzie, wi ęc tak Ŝe w czasie mszy. Niektóre nawet przy komunii. Nie szokuj ą mnie rowery i motory zaparkowane wewn ątrz ko ścioła - bo na zewn ątrz kradn ą - przypi ęte ła ńcuchem do chrzcielnicy albo do konfesjonału. Nie szokuje mnie konfesjonał skonstruowany tak, Ŝe spowied ź odbywa si ę twarz ą w twarz, a nie - tak jak u nas - do ucha. Nie szokuje mnie ksi ądz z mikrofonem w r ęku, który głosi kazanie przemieszczaj ąc si ę po całym ko ściele - podchodzi do ludzi, zwraca si ę do konkretnych osób po imieniu, nawołuje tych na zewn ątrz, Ŝeby weszli i si ę przył ączyli. Czasem w trakcie kazania u Ŝywa niecenzuralnego j ęzyka, tłumacz ąc, Ŝe jego parafianie innego nie rozumiej ą. (Jak im mówi ę „ladacznica” to nie wiedz ą o co chodzi i si ę gło śno dopytuj ą. To ja wtedy próbuj ę „kobieta lekkich obyczajów”, a oni na to, czy znaczy, Ŝe bardzo chuda? W ko ńcu zostaje człowiekowi tylko to jedno, jedyne słowo na „k”, które wszyscy świetnie znaj ą.) Nie szokuje mnie, kiedy kapłan w stroju liturgicznym zaczyna wymachiwa ć r ękami i krzycze ć, albo śpiewa ć podryguj ąc, jak artysta na estradzie... Nie szokuje mnie ju Ŝ chyba nic. Ale par ę rzeczy mnie wzrusza. Wstrz ąsa mn ą do Ŝywego. Gdy w czasie mszy padaj ą słowa: „przeka Ŝcie sobie znak pokoju” w ko ściele nast ępuje pandemonium. Ludzie wychodz ą z ławek, ksi ądz schodzi z ołtarza, wszyscy zaczynaj ą spacerowa ć po ko ściele w poszukiwaniu znajomych osób, z którymi trzeba si ę przeprosi ć, pogodzi ć, pojedna ć. Harmider jak na bazarze, atmosfera jak u cioci na imieninach... A trwa to tyle, ile trwa ć musi - aŜ si ę wszyscy ze wszystkimi pogodz ą. Wszyscy! Posłuchajcie... Było to w malej murzy ńskiej parafii na wybrze Ŝu karaibskim. - Przeka Ŝcie sobie znak pokoju - powiedział ksi ądz i zaraz potem nast ąpiło zwyczajowe zamieszanie. Po chwili ludzie powrócili do ławek, a kapłan do ołtarza. Ale nie podj ął liturgii, tylko mówi: - A teraz WY dwie! - tu pokazał palcem w kierunku konkretnych osób. - Teraz wy dwie tak Ŝe przeka Ŝcie sobie znak pokoju. Ko ściół zamarł. (Dowiedziałem si ę pó źniej, Ŝe wszyscy parafianie wiedzieli o starym konflikcie rodzinnym mi ędzy dwiema siostrami, który trwał od wielu lat.) Ko ściół zamarł... i nic. - Nawołuj ę was po raz trzeci: PRZEKA śCIE SOBIE ZNAK POKOJU!!! - rykn ął ksi ądz. - Będziemy tu czeka ć tak długo, a Ŝ przyjdzie Duch Świ ęty i pokruszy wasze zatwardziałe serca. Zapadła długa, baaardzo długa, chwila ciszy. ... Nikt si ę nie poruszał...... Nawet muchy przestały brz ęcze ć...... W ko ńcu jedna z kobiet rykn ęła przera źliwym szlochem. Wtedy ta druga, biegiem, rzuciła si ę w jej kierunku. Przypadły do siebie i zwarły w gor ącym u ścisku - dwie pot ęŜ ne Murzynki. Łkały jak dzieci. Dzieci Boga. A potem doł ączyli do nich pozostali członkowie rodziny... Wkrótce cały ko ściół trz ąsł si ę od mieszaniny płaczu i śmiechu. Trz ąsłem si ę razem z nimi. I co chwil ę ocierałem oczy. Takie rzeczy si ę udzielaj ą. Znak pokoju. U nas to pusta, cz ęsto Ŝenuj ąca formalność . Kiwamy do siebie głowami, u śmiechamy si ę zdawkowo, mruczymy pod nosem: pokój z tob ą”, (Jakim „tob ą”, kiedy to jest nieznana mi starsza pani, do której mówienie per „ty” uwa Ŝam za wysoce niekulturalne.) Latynosi zrozumieli o co chodzi - my nie. Tam, obcy obcemu nie przekazuje znaku pokoju, bo nie ma powodu do pojednania z osob ą, której si ę w niczym nie zawiniło. Oni si ę przepraszaj ą nie pro forma, ale za konkretne winy, wobec konkretnych osób. I jeszcze co ś: Na Karaibach, skoro ju Ŝ kto ś przyszedł do ko ścioła, to nie po to Ŝeby pospa ć w ławce - wygodniej si ę śpi we własnym hamaku - nikt si ę wi ęc nie oci ąga. Wierni odpowiadaj ą bardzo gło śno, a śpiewaj ą na całe gardła. Wszyscy! Nikt nie mruczy pod nosem. Nikt nie milczy. Ba, odbywa si ę co ś w rodzaju wy ścigów - kto gło śniej i kto szybciej. Wspólne Ojcze Nasz i Wierz ę odmawiaj ą przekrzykuj ąc i wyprzedzaj ąc jeden drugiego. Powstaje z tego kompletny bałagan - nie mówi ą równo, tak jak my, lecz ka Ŝdy po swojemu. Ale czy wspólna modlitwa zawsze musi oznacza ć wspólny rytm? Dla nich „razem” oznacza mówi ć to samo w tym samym czasie i miejscu. Na tym koniec - równo by ć nie musi, bo wypowiadanie słów równo charakteryzuje wojsko, a nie lud bo Ŝy zgromadzony dobrowolnie. Latynosi bardzo cz ęsto wchodz ą ksi ędzu w słowo - wyprzedzają go o pół kroku i odpowiadaj ą jeszcze zanim ksi ądz sko ńczy swoją fraz ę. Wygl ąda to tak, jakby chcieli udowodni ć, Ŝe wiedz ą co powinno by ć za chwil ę, Ŝe ka Ŝdy z nich umie słowa kolejnych pacierzy - ksi ądz jeszcze nie sko ńczył, a oni ju Ŝ odpowiadaj ą. Jak gromada szkolnych prymusów.

MORAŁ:

Na pocz ątku mnie to denerwowało, gubiłem si ę, zło ściłem, ale teraz, po latach, „ścigam si ę” tak jak oni, bo zrozumiałem, Ŝe to nie jest wy ścig człowieka z człowiekiem, ale wy ścig do Pana Boga.

KARAIBSKA PASTERKA

Wszystko zacz ęło si ę w Acapulco - nad Pacyfikiem. A potem kto ś przeniósł tradycj ę przez góry i tak trafiła na Karaiby Tam zapu ściła korzenie. I kwitnie. Raz w roku w wigili ę Bo Ŝego Narodzenia. Posłuchajcie... Najbardziej rodzinne i radosne świ ęta sp ędzałem sam. Bez najbli Ŝszych, bez choinki, bez śniegu - przeciwnie, dookoła palmy i tropikalny Ŝar. Turkusowe fale morza, piach bielusie ńki jak m ąka i tak samo mi ękki. Roze śmiane twarze turystów z całego świata. Opalone, wesołe, ale obce. A tu zbli Ŝa si ę pora Wieczerzy Wigilijnej. Podzieliłem si ę opłatkiem sam ze sob ą i poszedłem na spacer. Nie miałem Ŝadnych konkretnych planów, ot, włóczyłem si ę bez celu. I doszedłem do odległej dzielnicy miasta, obcej i troch ę gro źnej - tu mieszkała biedota: Metysi oraz Indianie, wszyscy wiecznie po- szukuj ący jakiego ś dorywczego zaj ęcia. Ich domy to budki z desek wyrzuconych przez morze albo przez budowniczych luksusowych hoteli. Dachy - blaszane wprawdzie, ale te Ŝ z odzysku - zrobione z porozwijanych beczek na rop ę. Cała dzielnica skonstruowana z odpadków, a mimo to pi ękna w oczekiwaniu na narodziny Boga. Wsz ędzie w tej biedzie wida ć było staranno ść świ ątecznych porz ądków. Dziko rosn ące palmy ustrojono lampionami zrobionymi z kolorowych butelek. Ludzie paradowali w okropnie dziurawych ubraniach, ale czy ści i u śmiechni ęci promiennie. Jakby ich bieda miała si ę sko ńczy ć tej nocy. Wyszorowany brud. Bałagan uło Ŝony w równiutkie kupki. Bogato zastawione Ŝebracze stoły . Zafascynowany zagl ądałem w okna i przez drzwi otwarte na o ście Ŝ dla przewiewu. Podpatrywałem... Nagle usłyszałem dzwony. Dzi ęki nim, wkrótce odnalazłem betonowy ko ściół. Był brzydki, jak wszystko dookoła, bo te Ŝ jakby poskładany z odpadów. Wierni schodzili si ę powoli ze wszystkich stron. Całymi rodzinami. Niektórzy bardzo biedni - nawet na Pasterk ę nie znale źli butów... Wszyscy si ę znali i pozdrawiali hała śliwie, jak to Latynosi. Kto ś zaintonował pie śń i wtedy cały ko ściół hukn ął pełnym głosem. Śpiewali wszyscy, bez najmniejszego wyj ątku. Ale jak śpiewali! - jeszcze lepiej od naszych górali. Chmury na niebie si ę pruły od tego śpiewu. Roze śmiani od ucha do ucha, nabierali powietrza pełn ą piersi ą a potem: GLORYJA!! GLOOORYJA!!! NAJ ŚWI ĘTSZA ROOODZINA!!! W STAJENCE, W CHLEEEWIKU!!! JAK MY TU W MEEEKSYKU!

W BIEDZIE, W ZAPOMNIENIU W LUDZI POGARDZENIU NOWO ZRODZONEMU ŚPIEWAMY GLOOORYJA!!!

NADZIEJA! NAAADZIEJA!!! ZST ĄPIŁA Z NIEBIOSA BÓG ZESŁAŁ NAM SYNA ZBAWC Ę, ZBAWICIELA

GLORYJA! GLOOORYJA!!! UCIEKA ZŁO, BIEDA. ANIOŁÓW PARADA NA ZŁOTYCH TR ĄBACH GRA

CHLEB POWSZEDNI WYPCHAŁ BRZUCHY SERCA PEŁNE ZNÓW OTUCHY URODZINY JEZUSA GLORYJA! GLORYJA!

Po tej pierwszej pie śni tłum zamilkł i w kompletnej ciszy rozst ąpił si ę. Środkiem ko ścioła szła dziwaczna procesja: młoda kobieta w kolorowej chu ście na głowie i ramionach, podtrzymywana z jednej strony przez ksi ędza w ornacie, a z drugiej przez młodego męŜ czyzn ę. Była wyra źnie słaba. Słaniała si ę na nogach, a doprowadzona do stopni ołtarza siadła na nich ci ęŜ ko, twarz ą do nas. Dopiero wtedy zobaczyłem, Ŝe chusta, któr ą ma na sobie okrywa tak Ŝe jakie ś zawini ątko. To było dziecko! Narodzone zaledwie kilka godzin wcze śniej.

* * *

Po mszy dowiedziałem si ę, Ŝe to tradycja tej biednej dzielnicy - na Pasterk ę przynosi si ę noworodka (musi to by ć pierworodny i chłopiec). Bywa, Ŝe kilka kobiet konkuruje o ten przywilej i „ ścigaj ą si ę”, która zd ąŜ y urodzi ć i wydobrze ć na tyle, by i ść do ko ścioła w t ę jedn ą, szczególn ą noc narodzin Boga. Takiego noworodka chrzci si ę potem hucznie, w styczniow ą niedziel ę Chrztu Pa ńskiego, nadaj ąc mu oczywi ście imi ę Jesus. * * *

Msza trwała du Ŝo dłu Ŝej ni Ŝ zwykle - była wielokrotnie przerywana kwileniem nowo narodzonego dzieci ęcia. Wówczas kapłan odkładał liturgi ę, a wierni intonowali kolejn ą kołysank ę. Tak jak na wst ępie huczeli pełnymi głosami, tak teraz śpiewali szeptem - Lulaj Ŝe Jezuniu... Oj Malu śki, Malu śki, Malu śki... Matka kołysała dziecko albo karmiła je piersi ą, a oni śpiewali małemu do białego rana. [Przypis: Dla ja śniejszego obrazu, w miejsce hiszpa ńskich, daj ę tu polskie tytuły o charakterze kołysanek, [przyp. tłumacza]].

MORAŁ:

Czego ś takiego nie widziałem, nigdzie indziej na świecie. Najpi ękniejsza Pasterka w moim Ŝyciu. Najpi ękniejsze Jasełka. Najpi ękniejsza szopka. Niestety nie da si ę tego dobrze opowiedzie ć - trzeba pojecha ć i zobaczy ć, prze Ŝyć na własnej skórze. A ona jest wtedy g ęsia od wzruszenia.

TROPIKALNE NOCE

Wyprawa to wyprawa - nie mo Ŝna wybrzydza ć - sypia si ę tam, gdzie mo Ŝna. Gdzie akurat człowieka zastanie noc. Sypiałem wi ęc na dnie łodzi (co nad ranem zawsze oznacza, Ŝe w kału Ŝy wody), sypiałem na pla Ŝy (co nad ranem oznacza ., Ŝe robi si ę człowiekowi przera źliwie zimno), w hamaku zawieszonym pod ci ęŜ arówk ą (zawsze sk ądś kapie olej, i zawsze trafia w oko), w wagonie towarowym (wszystko zale Ŝy od rodzaju towaru, ale w praktyce jedyne nieplombowane wagony wo Ŝą albo w ęgiel, rud ę i boksyty, czyli kamienie, albo bydło - rogate i kopytne). Spałem te Ŝ na ulicach Mexico City - najwi ększego miasta świata (tamtejsza biedota, jako miejscowa, miała pierwsze ństwo do ciepłych kratek metra, a mnie zostawał karton na betonie), spałem nawet w łóŜku Sylwestra Stallone (bez Sylwestra!, było to w luksusowej restauracji Mauna Loa, w karaibskim kurorcie Cancun - Sylwek ju Ŝ wyjechał, Arnold (Schwarzenegger, jakby ście nie wiedzieli) przyje ŜdŜał dopiero za dwa dni, a kierowniczk ą była moja... kole Ŝanka [Przypis: Zbie Ŝno ść ze słowem le Ŝanka wyst ępuje jedynie w j ęzyku polskim - w oryginale Autor napisał amiga. Ale zaraz, zaraz... amiga pochodzi od amar, no wiecie amorozo i te rzeczy... [przyp. tłumacza]* * Ha, ha, ha. Baaardzo śmieszne, [przyp. Autora])]. Jednak najbardziej egzotycznym miejscem noclegowym był dom publiczny w porcie Colón, w Panamie. Posłuchajcie... Do portu przybili śmy noc ą. Jacht, którym płyn ąłem, nie mógł czeka ć do rana, więc mnie wysadził na brzeg i musiałem sobie poszuka ć jakiego ś noclegu. Mógłbym rzecz jasna spa ć na molo, ale Colón to miasto biedoty - bardzo niebezpieczne - i nie wiadomo, czy bym si ę jeszcze obudził. Poniewa Ŝ w najbli Ŝszej okolicy nie było innych, normalnych hoteli, wynaj ąłem pokój w domu z czerwonymi firankami, czerwonymi lampkami, czerwon ą po ściel ą i damsk ą obsług ą mocno wy - szminkowan ą na czerwono. Ta obsługa miała na sobie wi ęcej szminki ni Ŝ ubrania. To przyci ągało wzrok. Wła ściwie nie tylko wzrok - przykuwało cał ą uwag ę. Szczególnie t ę jej cz ęść , która mie ści si ę w okolicy l ędźwiów. Ale... ale... ale w ko ńcu jako ś si ę człowiek otrz ąsał, u świadamiał sobie, Ŝe to tylko szminka i troch ę gołej skóry... A potem obsługa bardzo si ę dziwiła, Ŝe stanowczo odmawiam wpuszczenia której ś panienki do pokoju. Ostatecznie jednak uznano, Ŝe klient ma zawsze racj ę, nawet je Ŝeli zachowuje si ę jak wariat, wi ęc skoro płac ę za wszystko, cho ć z cz ęś ci usług nie korzystam, to ju Ŝ moja osobista sprawa. I tak byłem tu najlepszym klientem od niepami ętnych czasów - pozostali wynajmowali pokoje na godzin ę, maksimum dwie, a ja zapłaciłem za cał ą noc z góry! Nast ępnego ranka wszystkie panie (z lekko rozmazan ą szmink ą) dygały na mój widok grzecznie i zwracały si ę do mnie prosz ę ksi ędza.

POKÓJ Z PRYSZNICEM

Kilka lat pó źniej wyl ądowałem w stolicy Gujany, Georgetown. To te Ŝ miasto portowe i raczej niebezpieczne. W najbardziej eleganckiej restauracji w centrum, wisiały na ścianach nast ępuj ące tabliczki:

ZARZ ĄDZENIE DYREKCJI: Za potłuczone butelki i szklanki pobiera si ę opłaty.

ZARZ ĄDZENIE DYREKCJI: Zabrania si ę ta ńczy ć po stołach.

ZARZ ĄDZENIE DYREKCJI: Surowy zakaz bijatyk!

Przypominam: to wisiało w najbardziej eleganckiej restauracji! (O innych opowiem nast ępnym razem, I na pewno nie przy dzieciach.) Po przeczytaniu powy Ŝszych ogłosze ń, zrozumiałem, gdzie jestem: miasto - mordownia. A wi ęc w trybie pilnym musz ę poszuka ć noclegu - spanie w hamaku w parku odpada. Pokoje do wynaj ęcia znalazłem w sympatycznym drewnianym domu, który zbudowano jeszcze w okresie kolonii brytyjskiej, w stylu znanym z Indii czasów Królowej Wiktorii. Miał liczne przewiewne werandy i balkony, fruwaj ące firany itd. Ściany i podłogi te Ŝ były przewiewne - wszystkie deski tak rozeschni ęte, Ŝe przez szpary mo Ŝna było bez wi ększego trudu obserwowa ć Ŝycie po drugiej stronie. (Na upartego przez tak ą ścian ę mo Ŝna by po Ŝyczy ć gazet ę od s ąsiada.) Mimo to cało ść wygl ądała przyjemnie - troch ę jak klasyczny statek parowy na Missisipi. Ale tylko od środka. Od zewn ątrz hotelik wygl ądał jak warownia - wsz ędzie solidne kraty, druty kolczaste, a nad recepcj ą informacja, Ŝe dookoła pełno złodziei, za co hotel nie ponosi Ŝadnej odpowiedzialno ści, i Ŝe w mie ście cz ęsto nie ma pr ądu ani wody, za co hotel tym bardziej nie ponosi odpowiedzialno ści. Generalnie prosz ę si ę wi ęc dobrze pilnowa ć, co najłatwiej robi ć w ogóle nie wychodz ąc z hotelu. Zapytano mnie, czy chc ę mieszka ć na pierwszym pi ętrze, czy na ostatnim, to znaczy drugim? Wybrałem pierwsze. Drugie było wprawdzie bardziej przewiewne, ale le Ŝało bezpo średnio pod rozgrzanym do czerwono ści blaszanym dachem. (Ponadto na pierwsze łatwiej doj ść - w Georgetown temperatura nie lubi spada ć poni Ŝej 30 stopni Celsjusza, a wilgotno ść zawsze troch ę przypomina pralni ę.) Wchodz ę do mojego pokoju i co widz ę? Kolejne ogłoszenie:

Prosimy nie plu ć na podłog ę - pod spodem te Ŝ mieszkaj ą ludzie, / - /DYREKCJA

Biegiem poleciałem z powrotem do recepcji z pro śbą o przeniesienie pod sam dach. - Tak Ŝeby nade mn ą ju Ŝ nikt nie mieszkał. Bardzo prosz ę Ŝadnych pomieszcze ń w stylu sypialenka dla kucharki, albo suszarnia na pościel. Nade mn ą ma by ć ju Ŝ tylko dach, a potem niebo. śadnych pluj ących po podłodze. A oni - ci z recepcji - chyba si ę nawet ucieszyli, Ŝe zwolniłem pokój na ni Ŝszym pi ętrze, bo w ramach rekompensaty za rozgrzaną blach ę dostałem kluczyk do osobnej łazienki. (Pozostali go ście mieli jedn ą łazienk ę dla wszystkich i czasami czekali w kolejce.) Wchodz ę do tego mojego prywatnego prysznica, a tu na środku podłogi stoi wiadro z wod ą oraz miseczka do polewania. Niespecjalnie mnie to zdziwiło, bo w całej Ameryce Łaci ńskiej jest to standard. Jedynie najlepsze hotele sta ć na własne zbiorniki i pompy - wtedy zawsze maj ą bie Ŝą cą wod ę - w pozostałych napełnia si ę wszystkie dost ępne wiadra, kiedy w miejskim kranie raczy na chwil ę zaistnie ć ci śnienie.

* * *

Inny standard to ciepła woda podgrzewana pr ądem tu Ŝ nad głow ą bior ącego k ąpiel. Na rur ę stercz ącą ze ściany nakr ęca si ę specjalne urz ądzenie z grzałk ą i podł ącza napi ęcie. (Wysokie napi ęcie! - nie Ŝadne tam 12V tylko od razu 110 albo 240.) Stercz ące druty, zawsze skr ęcone byle jak, zaizolowane plastrem albo wcale, i człowiek ju Ŝ nie wie, czy to co czuje na plecach to gor ące kropelki, czy te Ŝ kropelki s ą zimne, ale przebicia gor ące.

* * *

Patrz ę na to wiadro i miseczk ą ale oprócz tego widz ę, Ŝe ze ściany sterczy rura, a obok rury zawór. A wi ęc jest szansa, Ŝe b ędę miał co ś w rodzaju prysznica! („ Co ś w rodzaju” poniewa Ŝ na rurze nie było Ŝadnej siateczki atomizuj ącej, a wi ęc chlustało z niej ordynarnie, jak z ogrodowego szlaucha.) Zastanowiło mnie tylko, po co na zaworze kto ś powiesił pogrzebacz? Czy mam tu gdzie ś rozpali ć piec, Ŝeby podgrza ć wod ę? Dowiedziałem si ę chwil ę potem...... kiedy odkr ęciłem kran, z rury wyprysn ął na mnie zielony w ąŜ ...aał... długo ści około pół metra... podobno zupełnie niegro źny... Ale o tym powiedzieli mi dopiero

dwa

pi ętra

ni Ŝej - w recepcji - kiedy tam dobiegłem z wrzaskiem na ustach i pogrzebaczem w r ęku. WąŜ został na górze, chyba zatłuczony, ale nie byłem pewien i... - ...NA PEWNO NIE MAM ZAMIARU SPRAWDZA Ć TEGO OSOBI ŚCIE!!! Jasne?! Kiedy ju Ŝ si ę troch ę uspokoiłem, pani recepcjonistka niedbałym ruchem wyci ągn ęła spod lady hotelowy r ęcznik i zapytała: - Czy mo Ŝe miałby pan ochot ę owin ąć biodra, Se ńor? Miałem ochot ę. Miałem baaardzo wielk ą ochot ę. (Pogrzebacz był zdecydowanie zbyt w ąski, a poza tym, przy pierwszej odruchowej próbie, pukn ąłem si ę nim ...ał... w kolano.) Poza r ęcznikiem, przydałby si ę jeszcze jaki ś kubełek na głow ę, bo moja twarz rozkwitła płomiennie i buchała gor ącem, jak wspominany wcze śniej blaszany dach. Taki czerwony jak wtedy nie byłem nigdy wcze śniej ani nigdy potem. CZ ĘŚĆ 6 GRINGO WŚRÓD DZIKICH ZWIERZ ĄT

Nie napisałem tu jeszcze Opowie ści o przyrodzie, prawda? Dotkliwy brak zwierz ąt. W pobli Ŝu nas, po śród drzew, nie przemkn ął nigdy cie ń jaguara. Nie wyskoczył nam pod nogi rozjuszony tapir. Ście Ŝki nie przeci ął z sykiem jadowity zygzak Ŝararaki. Ani na gał ęzi nad głow ą nie pojawiła si ę oczekuj ąca ze spokojem anakonda. Nie przypominam sobie nawet porz ądnego paj ąka czy małej dru Ŝyny czerwonych mrówek, które by nam wlazły do hamaka... Ze zwierz ąt najwi ęcej tu było ludzi. Poza tym - kompletny brak flory. Ani jednej ekstatycznej uwagi na temat ro ślin spl ątanych w bujnym ogrodzie tropikalnej puszczy. Brak g ąszczy, pn ączy, lian, dzikich ost ępów, zielonych piekieł... Pojawiło si ę wprawdzie kilka skórzastych li ści, których lepiej nie dotyka ć, bo mog ą ...aał... uszczypn ąć , ale śmy je szybko potraktowali maczet ą i poszli dalej. Nie przypominam te Ŝ Ŝadnych uniesie ń (i towarzysz ących im zwykle egzaltowanych pisków) na temat ptaszków mieni ących si ę t ęczowo barwami kolorowych piór, kiedy bior ą kąpiel w perlistej wodzie albo furkaj ą w promieniach słonecznych. Ptaszków zdecydowanie nie było... No dobra - jeden. Ale on tylko robił truk - truk, a potem szybko odlatywał. (Zawsze jako ś tak tu Ŝ przed burz ą.) Ani razu nie pojawiło si ę zachwycone cudem natury pochylenie nad lepkimi od nektaru kielichami egzotycznych kwiatów, które odurzaj ą swoim słodkim zapachem tak, Ŝe...... Głowa boli i tyle. Nie było motyli wielkich jak patelnie... Wielu rzeczy nie było. To znaczy one były TAM - w miejscach, które opisuj ę - natomiast nie było ich TU - w miejscu gdzie je opisuj ę, czyli na kartach tej ksi ąŜ ki. Dlaczego? Kiedy człowiek posiedzi miesi ąc, dwa w d Ŝungli, zaczyna si ę zachwyca ć zupełnie innymi rzeczami ni Ŝ otaczaj ąca go przyroda [Przypis: Z tym słowem mam kłopot - nie wiem, czy aby na pewno Autorowi chodziło o przyrod ę „otaczaj ącą”, czy mo Ŝe o „osaczaj ącą”. Tekst spisuj ę z r ękopisu, a on jest miejscami niewyra źny. Dotarł do mnie w formie kilku szkolnych zeszytów w kratk ę zapisanych (wła ściwie nagryzmolonych) naprzemiennie w trzech j ęzykach - po hiszpa ńsku, angielsku i troch ę po polsku. Ponadto mi ędzy kartki powtykano dodatkowe zapiski na lu źnych serwetkach, odwrotnych stronach etykiet od oran Ŝady, wywini ętych papierowych torebkach (w których wcze śniej były frytki) oraz na rozło Ŝonych pudełeczkach po lekarstwie na malari ę. Kwestii „otaczaj ąca” czy „osaczaj ąca” nie sposób ju Ŝ dzi ś rozstrzygn ąć , z dwóch powodów: Pierwszym jest to, Ŝe Autor nie pami ęta, co wtedy miał na my śli. Drugim jest rozległa plama po keczupie, którym polano frytki, [przyp. tłumacza]] . Na przykład prost ą konstrukcj ą krzesła (najlepiej Ŝeby było wy ściełane); albo zasad ą działania naczy ń poł ą- czonych, na ko ńcu których zainstalowano prysznic. Przyrody jest w tropikach tyle, Ŝe najcz ęś ciej trzeba si ę od niej ogania ć albo przez ni ą przedziera ć i wtedy nie ma ju Ŝ czasu na zachwyty. W tych warunkach to, co okre śla si ę jako „zbli Ŝenie z natur ą” polega zwykle na tym, Ŝe albo my przed ni ą uciekamy, albo ona przed nami. [Przypis: S ą oczywi ście wyj ątki. Na przykład dobrze uw ędzony udziec tapira albo piecze ń z kapibary (b ędące bez w ątpienia cz ęś ciami natury). Wtedy nikt nikogo nie goni, nikt te Ŝ nie ucieka - wszyscy gromadz ą si ę wokół ogniska i uczestnicz ą we wspólnym posiłku - a zbli Ŝenie jest... jakby to powiedzie ć... doskonałe. Bo czy mo Ŝna by ć bli Ŝej kogo ś ni Ŝ kiedy si ę go ma w Ŝoł ądku? W tym kontek ście zwierz ęciem, które najbardziej łaknie zbli Ŝenia z człowiekiem, jest jaguar. I takie zbli Ŝenia te Ŝ si ę zdarzaj ą. S ą jednak mało romantyczne, cho ćby z tego powodu, Ŝe jaguary nigdy nie rozpalaj ą ognisk, [przyp. Autora]]. Posłuchajcie...

INTRUZ

Biały człowiek w d Ŝungli to zawsze intruz. Czasami zaledwie niegro źny przechodzie ń - gringo poszukujący dzikich plemion, pełen szacunku dla wspaniało ści tropikalnej puszczy - najcz ęś ciej jednak biały w d Ŝungli jest agresywnym pogromc ą. Wpycha si ę do cudzego świata i wrasta we ń jak huba w pie ń. Obce, szkodliwe ciało. Wrzód. Rak planuj ący kolejne przerzuty. DŜungla nie jest jego domem - to po prostu pole do eksploatacji. Przybył tu z zamiarem szybkiego zdobycia maj ątku. Potem planuje wyjecha ć. A co po sobie zostawi? Poszukuj ąc cennych kruszców albo ropy naftowej u Ŝywa buldo Ŝerów i dynamitu. Dla pozyskania kilku ton szlachetnego drewna unicestwia ogromne połacie lasu. Potem spławia zdobycz rzek ą, a sam zwija obozowisko i przenosi si ę dalej w gł ąb puszczy, by kontynuowa ć zniszczenie. Zwierz ęta na jego drodze ratuj ą Ŝycie ucieczk ą, a ro śliny... Ro śliny tego nie potrafi ą. Bywa te Ŝ, Ŝe biały sieje spustoszenie ciche i na pierwszy rzut oka niewidoczne - wyłapuje rzadkie gatunki motyli, odławia ryby akwariowe, okazy egzotycznych zwierz ąt... Robi to metodycznie, skutecznie, doszcz ętnie. Biały to pogromca. Skupiony na własnych celach; na interesach, które le Ŝą daleko poza obszarem puszczy. On przecie Ŝ nie przyjechał dorobi ć si ę maj ątku TUTAJ - w miejscu które eksploatuje, tylko TAM - w miejscach cywilizowanych, gdzie mu zapłac ą za to wszystko, co wyrwał z tropikalnego lasu. Nawet je Ŝeli biały mieszka tu na stałe, nawet gdy szczerze kocha przyrod ę i traktuje dzik ą puszcz ę jak swój dom, nawet je Ŝeli si ę w niej zakorzenił i nie ma zamiaru nigdzie wyprowadza ć, to jednak - na zawsze - pozostaje ciałem obcym.

* * *

śaden biały nie potrafi si ę zasymilowa ć ze światem natury tak, jak to robi ą Dzicy. Tego nie mo Ŝna si ę nauczy ć - to si ę ma z urodzenia. We krwi. Krwi india ńskiej - Ŝadnej innej. Indianie dostosowuj ą si ę, dostrajaj ą do harmonii natury. Biali przestrajaj ą otaczaj ący świat tak, by grał w ich własnym rytmie. Biały, nawet ten najbardziej zadomowiony w d Ŝungli i jej przyjazny, zawsze krok po kroku zmienia środowisko - to zew jego krwi. Stale tworzy i powi ększa wokół siebie b ąbel cywilizacji, z której przybył: Najpierw karczuje hektar puszczy i stawia przyczółek - drewniany dom kryty blach ą falist ą. B ąbel ma w tym stadium rozwoju około trzydziestu metrów średnicy. Nast ępnie instaluje anten ę i radio charcz ące muzyk ą na kilkaset metrów dokoła - w takim promieniu milkn ą wszystkie ptaki. Pakuj ą swoje gniazda i wynosz ą si ę tam, gdzie nikt ich nie b ędzie uczy ć nowoczesnego śpiewu. Ani zagłusza ć. Kolejne sp ęcznienie b ąbla wywołane jest pojawieniem si ę generatora pr ądu. Słycha ć go wprawdzie tylko wieczorami, ale za to na kilka kilometrów we wszystkie strony. Teraz - śladem ptaków - tak Ŝe małpy opuszczaj ą swoje ulubione gał ęzie I odchodz ą. Ryk silnika wyklucza obecno ść nie tylko osobników płochliwych, cicho - lubnych - przeciwnie - w pierwszej kolejno ści znikaj ą gatunki najbardziej hała śliwej czyli wyjce. Te małpy porozumiewaj ą si ę mi ędzy sob ą dono śnym rykiem. Samce przez cał ą noc wznosz ą przera Ŝaj ące okrzyki, które maj ą odstraszy ć intruzów, a jednocze śnie poinformowa ć śpi ących w ciemno ści pobratymców, Ŝe stado si ę nie zwin ęło i nigdzie nie odeszło, Ŝe chocia Ŝ si ę wzajemnie nie widzimy, bo jest ciemna noc, to jednak nadal jeste śmy bezpiecznie blisko siebie. Wyjce traktuj ą warkot generatora pr ądu jak odgłosy konkurencyjnego stada i natych- miast usuwaj ą si ę poza zasi ęg hałasu. Pozostałe zwierz ęta przegania sw ąd spalin. Robi si ę pusto. (Je śli nie liczy ć moskitów, które - wiedzione zapachem ludzkiego potu - przybywają ochoczo z bardzo odległych stron.) To nie koniec - bąbel cywilizacyjny białego człowieka nigdy nie przestaje p ęcznie ć. Jest stale rozdymany przez dopływ przedmiotów z zewn ątrz, które maj ą Ŝycie w d Ŝungli uczyni ć zno śniejszym. śywno ść przybywa w opakowaniach, napoje w plastikowych butlach, baterie do latarek, puszki, Ŝarówki, nylonowe linki, płachty przeciwdeszczowe, ró Ŝne miski, garnki i talerze, czasami lodówki na gaz, a wraz z nimi pojemniki z tym gazem - słowem cała masa przedmiotów, z których spora cz ęść ma planowo krótki Ŝywot, dosy ć szybko przestaje by ć potrzebna i... Pozostaje. Przecie Ŝ po opró Ŝnieniu, zu Ŝyciu, zepsuciu nie wywozi si ę ich tam, sk ąd przyjechały, tylko porzuca gdzie ś w lesie. Wi ększo ść tych rzeczy oczywi ście ma szans ę ulec naturalnemu procesowi biodegradacji, tyle Ŝe rozkłada ć si ę b ędą długo. (Puste plastikowe torebki rozkładaj ą si ę po kilka tysi ęcy lat. TYSI ĘCY.) W tym czasie przyroda podejmie wiele desperackich prób samo - oczyszczenia, ale przegra. Posłuchajcie...

TRUK ...

Na dnie tropikalnego lasu odpoczywa grupka spoconych wycieczkowiczów. W biurze turystycznym na innym kontynencie wykupili bilety i przyjechali tu sp ędzi ć egzotyczne „Wakacje nad Amazonk ą”. Teraz gasz ą pragnienie z plastikowej butelki z napojem gazowanym. Dźwigali go tyle godzin, bo smakuje lepiej ni Ŝ woda z błotnistego strumienia. Butelka kr ąŜ y z r ąk do r ąk - trzeba wypi ć wszystko, bo kto ś zapodział zakr ętk ę. Ocieraj ą lepkie karki i czoła. Uspokajaj ą oddechy. Niedługo znów rusz ą w drog ę. Ich agresywny perfumowany zapach skrzywi kilka zwierz ęcych nosów, ale dosy ć pr ędko utonie w gnij ącym powietrzu d Ŝungli. Ślady ich stóp wkrótce podejd ą wod ą i rozpłyn ą si ę w błocie. Taka wizyta obcych jest w skali d Ŝungli niezauwa Ŝalna... Chyba, Ŝe kto ś wypatrzy zakr ętk ę...

* * *

Plastikowa zakr ętka od butelki po pepsi - coli ma rozmiar i kolor identyczny jak twarde owoce pewnego gatunku palmy. Z tego powodu zostaje połkni ęta przez tukana. Potem ptak zjada jeszcze to i owo, a nast ępnie syty i zadowolony odlatuje na swoj ą ulubioną gał ąź . Tam, zamiast zwyczajnego trawienia, prze Ŝywa kilka godzin straszliwych m ęczarni, kiedy zakr ętka przedziera si ę przez jego wn ętrzno ści pruj ąc je na krwawe szmaty. W ko ńcu tukan odbywa swój ostatni lot - spada z gał ęzi na gnijące dno d Ŝungli. Uderza o nie mi ękko, wydaj ąc ostatnie tchnienie. - Piiigh... Prawie natychmiast jego ciało opadaj ą ró Ŝnorakie ścierwojady, w przewa Ŝaj ącej liczbie robaki i mrówki. W ci ągu kilku dni zostaje objedzony do szkieletu. I zapomniany. O tym, Ŝe Ŝył tu kiedy ś pi ękny tukan, świadczy ju Ŝ tylko ogromny wielobarwny dziób porzucony w kupce pomi ętych piór. Obok - po środku garstki białych kostek - le Ŝy nakr ętka pepsi - - coli w kolorze owocu pewnej palmy. Nast ępne zwierz ę, które j ą znajdzie i po Ŝre, wyznaczy swoim truchłem kolejny punkt, do którego dotarła cywilizacja plastikowych torebek....

BULB

W tym samym czasie, wiele kilometrów st ąd...... w turkusowych falach Morza Karaibskiego śliczny Ŝółw szylkretowy podpływa wła śnie do plastikowej torebk ą którą kto ś bezmy ślnie cisn ął do wody. Dla Ŝółwia półprze źroczysta torebka unoszona odpływem wygl ąda jak smakowita meduza. Szkoda, Ŝe Ŝółw nie ma przyzwoitego zmysłu smaku, po Ŝre bowiem t ę torebkę, a potem leniwie popłynie szuka ć kolejnych meduz. Na razie nic mu nie b ędzie, bo to bardzo odporne zwierz ę, ale po tygodniach bezskutecznego trawienia folii, Ŝółw w ko ńcu zdechnie. Powolnymi zakosami opadnie na dno i uderzy o nie lekko, wznosz ąc chmurk ę złotego piasku - co ś jak ostatnie podwodne tchnienie. Wkrótce potem kraby i małe rybki - ścierwojady wyjedz ą mu ze skorupy wszystko co mi ękkie i organiczne. Zrobi ą to metodycznie, ale bezrefleksyjnie - nie zdziwi ich, sk ąd w trzewiach Ŝółwia wzi ął si ę otorbiony czop z resztkami wymi ętoszonej torebki. Tak jak kilka dni wcze śniej nie były zaskoczone, gdy inny Ŝółw si ę... utopił. Człowiek pewnie by si ę zastanawiał, jak to mo Ŝliwe, Ŝe Ŝółw morski zostaje topielcem. Niestety, świadkami takich scen nigdy nie s ą ludzie, tylko ró Ŝne bezmy ślne małe stworzonka. A one nam nie opowiedz ą, Ŝe mo Ŝna si ę tak zapl ąta ć w plastikow ą torbę po zakupach, Ŝe ju Ŝ nie da si ę z niej wypłyn ąć , by zaczerpn ąć powietrza. - Bulb... JAK JEST W D śUNGLI

Arkady Fiedler pisał, Ŝe gdy do ziemi nad Amazonk ą wetkn ąć parasol, to po dwóch miesi ącach zakwitnie. Nieprawda, Nie zakwitnie. Ale do ść szybko tu Ŝ obok niego wyro śnie drugi. DŜungla to najbardziej płodny las świata, który bije wszelkie rekordy obfito ści - na powierzchni równej jednemu boisku piłkarskiemu wprawny botanik znajdzie tam wi ęcej gatunków ro ślin ni Ŝ w całej Polsce! Mimo to, w tropikalnej puszczy mo Ŝna umrze ć z głodu lub pragnienia równie łatwo, jak na pustyni. Posłuchajcie... W d Ŝungli jest zawsze bardzo wilgotno - jak pod prysznicem - ale jednocze śnie bardzo trudno znale źć tam wod ę pitn ą. Chyba, Ŝe ma si ę do pomocy india ńskiego przewodnika, który potrafi rozpozna ć odpowiedni ą lian ę. Wiele lian po przeci ęciu obficie tryska sokiem, ale tylko kilka gatunków zawiera płyn nadaj ący si ę do picia. Na dodatek trzeba wiedzie ć, w którym miejscu przeci ąć , Ŝeby nam si ę wszystko w jednej chwili nie wylało na ziemi ę. A strumienie, rzeczki i źródełka? Są. Ale znale źć je to jeszcze za mało, aby prze Ŝyć. Tylko Indianin, stały mieszkaniec puszczy, wie, który strumie ń niesie wod ę potable (do picia), a który lavable (do mycia). Spragnionemu gringo oczywi ście wszystko jedno, co pije - mo Ŝe by ć „do mycia” - problem w tym, Ŝe pij ąc wod ę lavable, a wi ęc tak ą, w której Indianie si ę k ąpi ą i załatwiaj ą potrzeby fizjologiczne, dostaje si ę natychmiastowej biegunki. Bardzo cz ęsto jest to która ś z odmian cholery, a najgro źniejsza zabija w trzy godziny. W tym czasie zupełnie zdrowy człowiek odwadnia si ę do tego stopnia, Ŝe nie ma ju Ŝ dla niego ratunku. Nie pomaga picie, nie pomaga polewanie wod ą... Pomogłaby - by ć mo Ŝe - kroplówka i sole fizjologicznej ale tylko podane natychmiast, a do najbli Ŝszej kroplówki jest st ąd... sze ść dni łodzi ą motorow ą. India ńsk ą pirog ą jakie ś... Dla chorego jedno i drugie oznacza Wieczno ść . Ka Ŝdy nierozwa Ŝny intruz, który napił si ę łapczywie z nieodpowiedniego strumienia, wysycha na śmier ć w najbardziej wilgotnym zak ątku świata.

* * *

Równie łatwo jest tam umrze ć z głodu. W d Ŝungli pełnej tych wszystkich dzikich owoców? Owszem. Wi ększo ść z nich ro śnie wysoko nad głowami - Ŝeby je zdoby ć trzeba by ć małp ą i porusza ć si ę w koronach drzew. A zwierz ęta? Polowanie? Na pekari (miniaturki naszych dzików), kapibary (gigantyczne wersje nutrii), tapiry (smakowite skrzy Ŝowanie świni z cielakiem) i na wszystkie inne ptaki i ssaki co skacz ą i fruwaj ą, i których pełno dookoła? Owszem pełno. Przechodz ą kilka kroków od ciebie. Ale ich nie wypatrzysz w gęstwinie i nie upolujesz Ŝadn ą strzelb ą, bo to tak jakby ś chciał polowa ć na polu dojrzewaj ącej kukurydzy - widoczno ść sprowadza si ę tu do ci ągłego odgarniania li ści sprzed nosa.

* * *

śeby ci ę d Ŝungla nie zagłodziła na śmier ć, musisz poprosi ć o pomoc Indianina, który jest cz ęś ci ą otaczaj ącej przyrody. A on zapewne ka Ŝe ci zostawi ć strzelb ę, zdj ąć ubranie, nasmarowa ć ciało łojem z gruczołów tapira i i ść tu Ŝ za sob ą. Ślad w ślad. Nie wolno si ę rozgl ąda ć ani ogl ąda ć. Nie wolno si ę zatrzyma ć, zamy śli ć, rozmarzy ć... W d Ŝungli musisz by ć stale skupiony! Na przetrwaniu! Bo d Ŝungla zabija ludzi nieuwa Ŝnych na tysi ące sposobów. Słuchajcie uwa Ŝnie... W tropikalnej puszczy rosn ą drzewa, których kora zraniona maczet ą wydziela biał ą Ŝrącą Ŝywic ę. Kropla na skórze lekko szczypie, podrapiesz to miejsce, a potem nieopatrznie zatrzesz oko, i pozbawi ci ę wzroku na zawsze. Widzisz krzak poro śni ęty dziwacznymi kwiatami w kolorze zielonym; chcesz podej ść i zrobi ć zdj ęcie. Lepiej nie, bo od zapachu najpierw zakr ęci ci si ę w głowie, a potem zwymiotujesz w nagłym ataku choroby morskiej - pyłki tej ro śliny atakuj ą bł ędnik. Na pół dnia. Patrz uwa Ŝnie, jak twój india ński przewodnik przechodzi przez zwalone pnie - nigdy na nich nie staje. Pozornie nieistotny szczegół... Do czasu, gdy noga ci si ę zapadnie po kolano w próchnic ę i zostaniesz pok ąsany przez jadowite skolopendry albo mrówki wielko ści jednego cala! [Przypis: Jeden cal co 2,54 cm. O tych mrówkach mówi si ę czasem „calówki”, a po hiszpa ńsku v einticuatro, czyli „dwadzie ścia cztery” - i tu nic ma zgodno ści, czy chodzi o milimetry długo ści, czy godziny cierpienia po uk ąszeniu. [przyp. tłumacza]] Ból, jakby kto ś ci przykładał roz Ŝarzone Ŝelazo. Noga puchnie od kostki po pachwin ę; gdyby ś szedł w długich spodniach, trzeba by je przecina ć. Od jadu skolopendry chorujesz kilka tygodni, rana si ę obiera i gnije. Po uk ąszeniu mrówki - giganta zwala ci ę gor ączka, na szcz ęście tylko na 2 - 3 dni. Chyba Ŝe ci ę ugryzły dwie... A je Ŝeli ugryzło ci ę pi ęć - twoje problemy zdrowotne zako ńcz ą si ę jeszcze tego samego dnia. Na zawsze. I nie zd ąŜ ysz napisa ć testamentu - odpłyniesz szybko do krainy bredni, bełkotów, piany z ust, gor ączki i snu...

* * *

Trzeba przej ść przez wod ę po pas. Przeszli śmy. A teraz krótki postój i odrywanie 20 - centymetrowych pijawek. Nogi wygl ądaj ą jak kowbojskie spodnie z fr ędzlami. Chyba Ŝe stanąłe ś na raj ę - płaszczk ę z jadowitym kolcem. Wtedy zamiast o spodniach, trzeba raczej mówi ć o balonach meteorologicznych. Wielu ludzi w Amazonii opowiadało mi o swoich spotkaniach z płaszczk ą - są one dosy ć pospolite, poza tym lubi ą le Ŝeć w płytkiej wodzie blisko brzegu, dlatego pr ędzej czy pó źniej ka Ŝdemu, kto chodzi po d Ŝungli, zdarza si ę nadepn ąć ... W przeciwie ństwie do wszystkich innych Opowie ści, historie o rajach były całkowicie pozbawione Ŝartów. Zero poczucia humoru, podczas gdy na co dzie ń opowiadaj ąc o ró Ŝnych innych nieszcz ęś liwych przypadkach ci sami ludzie za śmiewaj ą si ę do łez. Mówi ąc o rai nikt si ę nie śmieje. Nikt. Raja nie zabija. Ale boli tak, Ŝe chce si ę umrze ć! Ludzie przez okr ągłe 24 godziny wyj ą z bólu... Doro śli m ęŜ czy źni płacz ą... I nie ma sposobu by im pomóc - musi si ę wybole ć.

* * *

Po całym dniu marszu, lepki od potu chcesz si ę wyk ąpa ć w rzece... - Nie skacz do wody!!! Lepiej podgl ądaj swego przewodnika i rób d o k ł a d n i e to, co on. Patrz - wchodzi tylko po kostki, bo krok dalej s ą piranie, jadowite kolce, elektryczne w ęgorze i najbardziej przera Ŝaj ące ryby świata: canero. [Przypis: S ą te Ŝ oczywi ście kajmany, no i królowa wodnych niebezpiecze ństw ANAKONDA. Owija ofiar ę, dusi, topi, i połyka w cało ści. Je śli kto ś miał akurat lornetk ę zawieszon ą na szyi, to z lornetk ą. (W muzeum miejskim w Iquitos wystawiono do ogl ądania odchody anakondy zawieraj ące lornetk ę, pasek, mundur, a nawet wojskowe buty z cholewami pewnego poszukiwacza przygód. Eksponat pochodzi z XIX w. Nowszych nie udaje si ę zdoby ć, ale nie dlatego, Ŝe anakondy przestały je ść - po prostu w dzisiejszych trudnych czasach wszystkie porzucone w lesie lornetki, zamiast do muzeum, trafiaj ą na bazar.) ] Male ńki złocisty sum, który na co dzie ń Ŝeruje w skrzelach wi ększych ryb. Wpływa tam, zahacza si ę specjalnym kolcem i powoli wyjada krwiste mi ęso. Niestety canero Ŝywi si ę nie tylko rybami. Mog ą by ć ssaki - na przykład tapir pokonuj ący rzek ę wpław, Tapiry wprawdzie nie mają skrzeli, ale mo Ŝna w ich ciele znale źć kilka małych ciasnych otworów wyło Ŝonych dobrze ukrwion ą śluzówk ą, przez które łatwo si ę wedrze ć do środka. Wedrze ć, by po Ŝre ć. Od wewn ątrz. Tapir mo Ŝe si ę miota ć w bolesnym szale ile tylko chce - i tak nie strz ąś nie krwio Ŝerczej rybki. Nie da si ę jej nijak pozby ć. Instynkt i w ęch ka Ŝą canero wpływa ć tak Ŝe we wszystkie otwory ludzkiego ciała. Do wyboru jest wi ęc k ąpiel w wodzie po kostki albo bardzo obcisłe k ąpielówki, ale to ju Ŝ bez gwarancji, Ŝe canero si ę nie przegryzie. Usun ąć t ę rybk ę mo Ŝna jedynie operacyjnie, oczywi ście pod warunkiem, Ŝe w pobli Ŝu jest jaki ś szpital oraz chirurg wyspecjalizowany w narz ądach wstydliwych. Niestety, nawet po udanej operacji niewielu m ęŜ czyzn ma szans ę na ojcostwo.

MORAŁ:

Tak to jest w d Ŝungli. Mniej wi ęcej, bo przecie Ŝ nie opowiedziałem Warn wszystkiego. Zaledwie zarysowałem po wierzchu. Wskazałem palcem kilka najbardziej oczywistych miejsc, w których czyha sobie niebezpiecze ństwo. A teraz - by ć mo Ŝe - chcecie zapyta ć, po co w ogóle tam je ŜdŜę ? Dlaczego ktokolwiek - nieprzymuszony - mógłby chcie ć sp ędzi ć tam cho ćby chwil ę? To proste - jad ę po przygody. Takie, których nie odda Ŝadna ksi ąŜ ka, ani najlepszy nawet film w telewizji. Jest jeszcze jeden powód. Zadziwiaj ący nawet dla mnie samego: Powoli... baaardzo powoli... ale nieuchronnie... d Ŝungla staje si ę moim domem.

GŁÓD

W moim starym domu - Polsce - widuj ę chleb porzucony na bruku. Mo Ŝe dlatego, Ŝe ludzie tam nie wiedz ą ju Ŝ, co to głód? Zapomnieli albo nigdy nie do świadczyli. W d Ŝungli - moim nowym domu - głód jest dla wszystkich codzienno ści ą. Kiedy Indianie mówi ą chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, nie my ślą o posiłku do syta, nawet nie o całym bochen ku - oni ten chleb przeliczaj ą na pojedyncze cienkie kromki. Na ułomki. Oraz na kilka ostatnich okruszków, które trzeba starannie zgarn ąć , zlepi ć w kulk ę i zje ść dzi ękuj ąc Bogu, Ŝe tego dnia było co wło Ŝyć do ust. Posłuchajcie... Płyniemy w gór ę tropikalnej rzeki - szerokiej, pozbawionej fal i bystrzyn, ale bardzo silnej. O śmiometrowa piroga wydłubana w pniu mahoniowca, a przy wiosłach ja i moi przewodnicy. Głodujemy. Do jedzenia została nam tylko fari ńa61 - suche krupy z utartego manioku wypra Ŝone nad ogniem. Jest tego wprawdzie cały worek, ale my potrzebujemy energii, podczas gdy maniok od Ŝywia mniej wi ęcej tak, jak źródlana woda albo górskie powietrze. [Przypis: Fari ńa - india ński chleb powszedni w formie suchych krup, czyli... w granulacie. Jest jeszcze Wersja niegranulowana - przypominaj ąca placki - nazywa si ę co wtedy cassava. Surowiec wyj ściowy jest w obu przypadkach identyczny - maniok i nic wi ęcej - tylko forma podania inna. JeŜeli w trakcie pra Ŝenia wilgotny utarty maniok si ę stale miesza - powstaje fari ńa, je Ŝeli za ś uklepie si ę z niego placki, wychodzi cassava. Smakowo jedno od drugiego ró Ŝni si ę tak jak bułka od bulki tartej. W podró Ŝ łatwiej zabra ć worek granulatu, [przyp. tłumacza]] Popijamy go wod ą. P ęcznieje w Ŝoł ądku i świetnie oszukuje głód, ale nie od Ŝywia. Ka Ŝdy z nas zdaje sobie spraw ę, Ŝe coraz ci ęŜej jest mu unosi ć wiosło - opadamy z sił. W oczy zagl ąda nam Głód. Tu Ŝ za jego plecami czeka sobie spokojnie Śmier ć. Ona si ę nie śpieszy, najpierw przepuszcza przodem Kłótnie, potem jak ąś Chorob ę. Bywa, Ŝe tu Ŝ przed ni ą, chichocz ąc jak hiena, kroczy Kanibalizm. Wyci ąga do ludzi r ękę i mówi: - Chod ź, ja ciebie przed Śmierci ą uratuj ę. Niekiedy naprawd ę ratuje.

* * *

W d Ŝungli Ŝywno ść psuje si ę bardzo szybko. Nawet zamkni ęta hermetycznie. Dlatego zabieranie zapasów na drog ę dłu Ŝsz ą ni Ŝ kilka dni nie ma sensu. Puszki z mi ęsem p ęczniej ą, nadymaj ą si ę, zaczynaj ą st ęka ć, a potem przy pierwszej próbie otwarcia sikaj ą w twarz. Ich sfermentowana zawarto ść w niczym nie przypomina u śmiechni ętego prosiaczka widniej ącego na etykiecie. Pró Ŝniowe torebki z plastiku powlekanego aluminium, zawierające ry Ŝ, makaron, kasz ę itp. wbrew solennym zapewnieniom producenta nabieraj ą powietrza albo wody, a po otwarciu znajdujemy w nich najcz ęś ciej stadko białych larw, niezadowolonych z tego, Ŝe kto ś nagle zapalił światło. (Wła śnie układały si ę do przepoczwarze ń, a do tego nie jest potrzebne ani światło, ani to wielkie ludzkie oko, które si ę na nie gapi z góry. - Aaał! Dlaczego od razu w ognisko!? Nie mo Ŝna nas było wyrzuci ć w butwiej ące li ście?) Tylko fari ńa przez wiele tygodni nie poddaje si ę ani robakom, ani ple śni, ani zgnili źnie. To dlatego, Ŝe zawiera śladowe ilo ści cyjanku. To z jego powodu przed spo Ŝyciem surowy jeszcze maniok płucze si ę wielokrotnie w wodzie, potem os ącza i odciska, ale mimo tych wszystkich zabiegów odrobina cyjanku zawsze pozostaje. Dzi ęki niemu tubylcy nie zapadaj ą na wiele chorób przewodu pokarmowego, które uśmiercaj ą przybyszów spoza d Ŝungli. Male ńkie dawki cyjanku przyjmowane doustnie, codziennie, przez całe Ŝycie, chroni ą Indian przed atakami ameby, tasiemca, łagodniejszych odmian cholery, czerwonki itp.

Za to najl Ŝejsze nawet choroby płuc - lekka grypa, angina, albo nawet zwykły katar - powalaj ą ich od razu i cz ęsto na zawsze.

* * *

Zamiast prowiantu na t ę wypraw ę, jak zwykle, zabrałem my śliwego - kosztuje to o wiele mniej ni Ŝ kilku tragarzy nios ących zapasy na plecach albo dodatkowa łód ź i wio ślarze. Poza tym my śliwy poluje codziennie i w ten sposób zapewnia nam stale świe Ŝą Ŝywno ść . Tym razem niestety nic mi po nim - od tygodni padają ulewne deszcze, a wtedy nie ma na co polowa ć. Zwierzyna przestaje podchodzi ć do rzeki - pragnienie gasi gdzie ś w gł ębi lądu, w przypadkowo napotkanych kału Ŝach. Nie sposób przewidzie ć gdzie, wi ęc nie wiadomo, gdzie si ę na ni ą zasadzi ć. W taki czas w Amazonii nawet ryby nie chc ą bra ć. W Polsce deszcz to pogoda dla wędkarzy, a tutaj odwrotnie. Strugi wody spłukują do rzeki tyle mułu, Ŝe wszelkie wodne stworzenia trac ą orientacj ę - ani nic nie widz ą, ani nie s ą w stanie wyw ącha ć. Stoj ą wi ęc w szuwarach i czekaj ą, a Ŝ błoto odpłynie i woda si ę troch ę przeja śni. A my w tym czasie głodujemy...

* * *

Dziewi ątego dnia o zmroku, nagle, jak na komend ę, zacz ęły bra ć ryby. W naszym czółnie euforia!...... ale tylko przez chwil ę... śadnej nie udaje nam si ę wyci ągn ąć z wody. Jeszcze pod powierzchni ą zostaj ą po Ŝarte przez piranie. W wodzie pod nami kł ębi si ę ich spore stado. S ą oszalałe. One te Ŝ głodowały i teraz próbuj ą to nadrobi ć. Przypłyn ęły zwabione t ą male ńką kropelk ą krwi, która pojawia si ę, kiedy haczyk przebija rybi ą warg ę. A poniewa Ŝ rzucały si ę najpierw na t ę krew odgryzały nam zdobycz z haczyków. Czasami wyci ągali śmy któr ąś ryb ę ponad wod ę - na moment - były całe oblepione piraniami. Wygl ądały, jak turpistyczne winogrona z koszmarów szale ńca.

* * *

Indianie mówi ą, Ŝe piranie s ą głupie. Potrafi ą godzinami pływa ć głodne w pobli Ŝu tłustej ryby, ale jej nie rusz ą dopóki ta si ę nie skaleczy. Tak jakby wcze śniej jej nie widziały. Za to kiedy poczuj ą krew... Z „aał” zostaje wtedy zaledwie: ...a! ... i mo Ŝna je wówczas łapa ć nie na haczyk z przyn ętą, lecz na zwykły kawałek grubego kija. Wystarczy jego koniec umoczy ć we krwi i zanurzy ć pod wod ę. Piranie wgryzaj ą si ę w drewno tak mocno, Ŝe sieje swobodnie wyci ąga z wody. Trzeba tylko potem uwa Ŝać na palce - pirania rzucona luzem na dno łodzi, potrafi jednym chlapni ęciem odgry źć kawał pi ęty, albo palec u nogi. To s ą jedyne ryby, które zabija si ę natychmiast po złapaniu.

* * *

Wieczorem, tu Ŝ przed por ą kolacji, prawie pozbawieni nadziei, znale źli śmy na środku rzeki wielk ą spuchni ętą ryb ę. Unosiła si ę na wodzie, widoczna z daleka. Była napocz ęta przez piranie, ale z jakiego ś powodu niedoko ńczona. Prawdopodobnie wy Ŝarły z niej wszystko, co zdrowe, a reszt ę - nadpsut ą padlin ę - pozostawiły dla nas. Po tylu dniach głodowania nikt nie wybrzydzał. Upiekli śmy j ą na ogniu i jedli śmy niecierpliwie, półsurow ą, parz ąc sobie przy tym palce i podniebienia. Do tego podałem ostatni „Gor ący Kubek”, jaki uchował si ę przypadkiem na dnie baga Ŝy. On te Ŝ, tak jak ryba, był napocz ęty - chyba przez mrówki, albo co ś podobnego, co pozostawia po sobie małe białe larwy. Popatrzyłem na nie z góry... a potem zalałem dwoma litrami wrz ątku. - „Gor ący Kubek” z knorrkami - powiedziałem moim Indianom. [Przypis: A mo Ŝe co byty winiarki... One maj ą lepszy smak.] Indianie nie powiedzieli nic. Siedzieli w kucki i mlaskali. Ka Ŝdy starał si ę wyssa ć z ości to, czego tam nie było. Sypn ąłem jeszcze do garnka ze cztery gar ście manioku i to była najwspanialsza uczta, jak ą pami ętam.

MORAŁ:

Bieda bywa błogosławie ństwem. Niedostatek szkoł ą m ądro ści. Indianie - w Brazylii, w Peru, w Kolumbii - gdziekolwiek ich spotykam, s ą moimi najlepszymi „profesorami”.

MOTYL ŚMIERCI

Motyl - bardzo delikatne słowo. Zwiewne; zupełnie jak... motyl. Po angielsku te Ŝ jest delikatne - butterfly. Na pi śmie niekoniecznie to wida ć ale prosz ę mi uwierzy ć - ono brzmi jak aksamit. Jest takie... ma ślane. Po francusku, z kolei, śliczne, drobniutkie - papillon. Po hiszpa ńsku, urocze - mariposa. Po rosyjsku, kochane - babo ćka. A po niemiecku SCHMETTERLING! No có Ŝ.

[Przypis: Mam wra Ŝenie, Ŝe j ęzyk mo Ŝe wpływa ć na zachowania osób, które si ę nim posługuj ą. Niemiecki i japo ński w swoim brzmieniu przypominaj ą komendy wojskowe - mo Ŝe wi ęc wojny światowe miały swoj ą przyczyn ę lingwistyczn ą. Z kolei w czasach pokoju takie wojskowe j ęzyki sprzyjaj ą dyscyplinie pracy i ogólnemu porz ądkowi na ulicach. Języki arabskie przypominaj ą chrapliwe obelgi rzucane interlokutorom - no i nie od dzisiaj wiadomo, Ŝe plemiona Arabów stale ze sob ą wojuj ą, przy czym wi ększo ść tych wojen to jakie ś staro Ŝytne wendety, rodowe konflikty dziedziczone z dziada pradziada. Język wioski przypomina rausz - stan umysłu ju Ŝ nie trze źwy, cho ć jeszcze nie pijany - to nie jest nastrój do pracy, raczej do zabawy albo gło śnej sprzeczki o byle co, prawda? Chi ński - ping - pong ciang mong sing - hm... brz ęczy, d źwi ęczy, grosz do grosza, ziarnko do ziarnka, i w ten sposób Chi ńczycy opanowali światowy handel. Francuski - buzia cz ęsto ści ągni ęta w ciup - wyniosły i troch ę niezadowolony.

Rosyjski... Mnie si ę zawsze przypomina tylko jedno słowo: UURRA AAA . Polski - rŜszcz, ść rw - zawistny i zło śliwy. Świetny do narzekania i obmowy. (Pewnie dlatego, kiedy z moj ą Ŝon ą mamy do omówienia jaki ś trudny problem, wymagający rozwagi i umiej ętno ści negocjacyjnych, wówczas rozmawiamy po angielsku. A szcz ęście i rado ść najłatwiej nam wyrazi ć po hiszpa ńsku - karnawał, balanga, maniana, samba, rumba i tango, copacabana i tropicana, bajobongo, bonanza, ananas, babnanas i Viva Las Vegas!)]

* * *

Motyle w Amazonii s ą tak pi ękne, Ŝe zapieraj ą dech w piersiach. Trudno sobie wyobrazi ć, by mogły kogo ś skrzywdzi ć. Czym? Bezgło śnym trzepotem skrzydeł? A jednak - bywaj ą gro źne. Przera Ŝaj ące. Do tego stopnia, Ŝe zapieraj ą dech w piersiach - tym razem dosłownie. I definitywnie. Raz na zawsze... Leci sobie babo ćka, leci papillon, leci mariposa.,.. i nagle okazuje si ę, Ŝe to jednak !!!SCHMETTERLING!!! Posłuchajcie...

WYPRAWA NA ŁOWY

Kilka dni przez d Ŝungl ę. Mroczno. Duszno. Gor ąco. To było prawdziwe india ńskie polowanie. Z dmuchawkami. A tak Ŝe z codziennym rytuałem zabijania ludzkiego zapachu przez dokładne smarowanie ciała zwierz ęcym łajnem. - Na całym ciele, gringo. Razem z włosami i twarz ą! Koło nosa i ust nakładaj najgrubiej, bo tu si ę b ędziesz mocno pocił. - Ymhm? - Tak. Teraz jest dobrze... Oddychaj, gringo, bo się udusisz. Kiedy ś w małym sklepie my śliwskim w USA zaproponowano mi specjalne „perfumy” - domowej roboty - które daj ą ten sam efekt, co zwierz ęce łajno. Nazywały si ę „Sw ąd do wieczno ści”, albo „Sw ąd ostateczny” - dokładnie nie pami ętam, ale na pewno co ś w tym gu ście. Pow ąchałem je i szybko opu ściłem sklep, w przekonaniu, Ŝe wła ściciel jest niebezpieczny dla otoczenia. Jedna fiolka „Sw ądu” wrzucona do systemów wentylacyjnych Pentagonu i trzeba by zbudowa ć nowy. (Pentagon.) Ta sama fiolka upuszczona z niezdarnej łapy na podłog ę w prywatnym gara Ŝu albo w kuchni, i trzeba by przewietrzy ć cały powiat. Teraz, w d Ŝungli, po Ŝałowałem tamtej decyzji - ach, gdybym miał przy sobie „Sw ąd”... Jego zapach, podawany w higienicznych kropelkach, punktowo - na przykład na skór ę za uszami lub na kołnierzyk - to byłoby ciacho z kremem waniliowym w porównaniu z obowi ązuj ącą mnie obecnie India ńsk ą Procedur ą Maskuj ącą (IPM). Polegała ona na zanurzaniu dłoni w burozielonych plackach pozostawionych przez dzikie zwierz ęta (moim zdaniem cierpi ące na Ŝoł ądek); a potem si ę człowiek dokładnie nacierał i w ten sposób stawał niewidzialny dla zwierz ąt. Czasami, kiedy nie mogli śmy znale źć odpowiedniego placka, stosowali śmy zast ępczo suche bobki. Były wielko ści małych p ączków. Pochodziły z tego samego... źródła, co placki, ale miały t ę wad ę (poza wszystkimi wadami o.c.z.y.w.i.s.t.y.m.i), Ŝe były twarde i trzeba je było wst ępnie namacza ć. Potem i tak szorowały skór ę, jak pumeks, za to pachniały zdecydowanie bardziej. Bardziej ni Ŝ pumeks potrafi pachnie ć wszystko, a one pachniały bardziej ni Ŝ cokolwiek kiedykolwiek gdziekolwiek. Jasne?! Moich Indian to bardzo cieszyło, a ja, ku własnemu zdziwieniu, powoli przestawałem mie ć zdanie. Kilka dni przez wilgotn ą d Ŝungl ę...... monotonny marsz od świtu do nocy...... codziennie dwana ście godzin...... z plecakiem... Mroczno... Duszno... Gor ąco...... Taki drobiazg jak zapach tracił znaczenie.

* * *

Szli śmy we trójk ę. Dwóch czerwonoskórych i jeden biały. A jednak - gdyby kto ś na nas popatrzył z boku - nie ró Ŝnili śmy si ę kolorem - wszyscy jednakowo sraczkowaci (IPM), pardon, w barwie gnij ącego podło Ŝa pod naszymi stopami. Poniewa Ŝ zwierzyn ę najłatwiej spotka ć przy wodopoju, wybrali śmy tras ę wzdłu Ŝ małej rzeki bez nazwy...

* * *

Wła ściwie to ona miała nawet dwie nazwy, ale tylko w miejscowych narzeczach, więc si ę nie liczy. Pierwsza - łatwiejsza w wymowie - brzmiała mniej więcej tak, jak robi człowiek, któremu w gardle stan ęła o ść . W poprzek. A na tej o ści zawiesiło si ę kilka nitek spaghetti. I zupełnie niechc ący, wci ągn ęli śmy je w nie t ę dziurk ę, w wyniku czego jego ko ńce furkocz ą nam wła śnie wewn ątrz płuc. Chłoszcz ąc je od środka... A teraz spróbujcie to jako ś sensownie zapisa ć i nanie ść na map ę. Ha! Mówiłem, Ŝe ta nazwa si ę nie liczy. W j ęzyku s ąsiedniego plemienia nazwa rzeczki przedstawiała si ę jeszcze gorzej - wybrano bowiem jedno z tych india ńskich słów, które dla białego człowieka s ą w normalnych warunkach niewykonalne - Ŝeby je wymówi ć musiałbym mie ć dodatkowy nos. I katar. W zapisie trzeba by u Ŝywa ć wył ącznie liter m, n i b wraz z dołączon ą instrukcj ą obsługi, jak to czyta ć. Poszczególne m, n, b zostałyby uzbrojone w cale chmary akcentów, apostrofów i innych drobnych kreseczek oznaczaj ących miejsca, gdzie w danym słowie pojawiaj ą si ę d źwi ęki, których nie słycha ć. Po co je w takim razie zaznacza ć, skoro potem i tak nie słycha ć? Bo s ą! India ńskie j ęzyki zawieraj ą mnóstwo d źwi ęków, o których powiedzieliby śmy, Ŝe ich w ogóle nie ma. Jednak - mimo Ŝe niesłyszalne - istniej ą. Ba, je si ę w y p o w i a d a: bezgło śnym uło Ŝeniem ust, bezd źwi ęcznym ruchem j ęzyka, niesłyszalnym skurczem krtani. Bez tych... bezgło śnych głosek i... bezd źwi ęcznych d źwi ęków, wyszłoby nam zupełnie inne słowo. Wprawdzie w białym uchu brzmiałoby ono dokładnie tak samo, ale Indianie natychmiast wychwytuj ą ró Ŝnic ę. Taka ró Ŝnica, jakkolwiek subtelna, okazuje si ę zwykle kluczowa. (Uderzenie młotem w kowadło pozostaje uderzeniem młota w kowadło - ot zwyczajne

DZYN ŃŃ Ń - subtelna i kluczowa ró Ŝnica pojawia si ę wtedy, gdy kto ś przy okazji trafi w koniuszek palca. Albo inaczej: Uderzyli ście si ę kiedy ś w mały palec u nogi? Wtedy najcz ęś ciej zapada cisza, a jednak jest to cisza bardzo hała śliwa - wypełnia j ą pozbawione słów podskakiwanie na jednej nodze - jak Ŝe wymowne.) Oto przykład: W j ęzyku pewnego plemienia z dorzecza Rio Negro, ró Ŝnica mi ędzy „Chcesz je ść ?”, a „Chcesz w z ęby?” polega tylko na tym czy te same słowa mówi si ę wypuszczaj ąc powietrze z płuc normalnie - czy na wdechu. Z tego powodu pewien ko ściół misyjny, który specjalizuje si ę w tłumaczeniu Biblii na języki indiańskie, miał powa Ŝny dylemat, czy tłumaczy ć j ą tak Ŝe na j ęzyk wspomnianego plemienia - taka Biblia odczytana na wdechu stałaby si ę automatycznie swoj ą odwrotno ści ą - bibli ą szatana - miejsce miło ści i chleba zaj ęłaby nienawi ść i kamienie. Zamiast „głodnego nakarmi ć”, pojawiłoby si ę - „lej w z ęby darmozjada”. Te same słowa - tylko tchnienie „do si ę”, zamiast „do bli źniego”.

* * *

Tak czy owak szli śmy wzdłu Ŝ tej rzeczki we trójk ę. I g ęsiego. Ja na ko ńcu, z instrukcj ą, Ŝeby robi ć dokładnie to, co moi przewodnicy. Miałem nawet stawia ć stopy na ich śladach, Ŝeby nie podepta ć czego ś co kąsa albo kłuje i ma jad. Taki sposób maszerowania jest irytuj ący, ale w pewnych okoliczno ściach jedyny. Wokół nas była d Ŝungla podmokła. Najgro źniejsza. Ście Ŝki wyci ęte maczetą zabli źniały si ę po kilku godzinach. Ślady odci śni ęte w grz ąskim gruncie natychmiast podchodziły wodą i znikały, jak topniej ący wosk. Gdybym si ę tu zgubił, nie miałem szans. Nikt nie miał. Nawet Indianie. Po tej cz ęś ci puszczy chodzili zawsze parami, albo w wi ększych grupach - nigdy samotnie. Na terenach bardziej suchych nie ma takich problemów. Jeszcze wiele dni po przej ściu dan ą tras ą,, do świadczony my śliwy potrafił odnale źć własne ślady. Tutaj nie. O tamtej dŜungli Indianie mówili „las”, albo „dom”. O podmokłej - w której byli śmy teraz - mówili „dzicz”. Nawet oni. Wyra źnie czuli przed ni ą respekt. Niekiedy nawet strach. W ogóle si ę nie odzywali. A je Ŝeli, to pojedynczymi słowami. I tylko szeptem. W pewnej chwili obaj padli plackiem na ziemi ę i ukryli twarze w dłoniach. Potem w popłochu zacz ęli si ę cofa ć w moj ą stron ę. Głowy trzymali tu Ŝ przy gruncie. Ryli nimi w błocie i li ściach, jakby si ę chcieli zakopa ć. Zgodnie z ogóln ą instrukcj ą zrobiłem to samo. To znaczy padłem na ziemi ę, osłoniłem twarz r ękami i po omacku zacz ąłem si ę czołga ć do tyłu. Tylko po co to wszystko? - Nie oddychaj, gringo, bo si ę udusisz - krzykn ął w moj ą stronę jeden z Indian. Nie oddychałem. Bo nie da si ę oddycha ć błotem. - I nie patrz! - dodał drugi. W ten sposób uratował mi Ŝycie, bo wła śnie chciałem uchyli ć jedno oko i sprawdzi ć przed czym uciekamy.

* * *

Motyl zabójca. Brzmi to jak fikcja wyj ęta z horroru Stephena Kinga. Tyle Ŝe takie motyle istniej ą naprawd ę. Są bardziej jadowite ni Ŝ w ęŜ e. Wydzielaj ą trucizn ę, która krystalizuje, tworz ąc na ich ciele male ńkie igiełki - co ś jak wata szklana albo ostre pyłki azbestu. Kiedy taki motyl czuje si ę zagro Ŝony, gwałtownym ruchem strzepuje skrzydła. Wtedy kruche drobinki jadu odłamuj ą si ę i zaczynaj ą, unosi ć w powietrzu. Obłoczek śmierci...... prawie niewidoczny...... co ś si ę lekko skrzy... migocze... Potem migocze serce, i to ju Ŝ. Koniec. Zapadła wieczna ciemno ść . Albo jasno ść . (W tej kwestii nie ma zgody, wi ęc pewnie zapadaj ą obie naraz.) Małpa zdycha w okamgnieniu. Człowiek tylko odrobin ę dłu Ŝej. Jeden wdech i wydaje ostatnie tchnienie. Bram ą śmierci jest w tym przypadku śluzówka nosa, krtani, oskrzeli, albo półotwarte oko. Mówi ą, Ŝe krew t ęŜ eje jak smoła. Bzdury. Do tej pory nikt nie miał szansy opowiedzie ć, czy mu co ś stęŜ ało.

* * *

- To był [...] - w tym miejscu Indianin wypowiedział słowo, do którego biali potrzebuj ą trzech nosów. - Mariposa de Muerte - przetłumaczył drugi. - Motyl Zabójca? Jak wygl ądał? - zapytałem wypluwaj ąc błoto. - Nieciekawie. Jest zupełnie zwyczajny, w kolorze [...] - teraz Indianin u Ŝył słowa, którego odpowiednikiem byłoby: „barwagnij ącegopodło Ŝapodnaszymistopami”. - Wredny szmeterling - zakl ąłem pod nosem patrz ąc na moj ą połaman ą dmuchawk ę. Indianie nie powiedzieli ju Ŝ nic wi ęcej. Patrzyli tylko... w y m o w n i e. Tak, jak to potrafi ą robi ć wył ącznie Dzicy. I koty. Kilka dni wcze śniej proponowali mi za t ę dmuchawk ę kilka innych, obiektywnie lepszych, ale ja nie chciałem si ę wymieni ć - byłem bardzo przywi ązany akurat do tej. Pochodziła z plemienia, którego ju Ŝ nie ma. Powiedziałem nawet, Ŝe dałbym si ę za ni ą zabi ć. (A, jak ju Ŝ wiecie, Indianie traktuj ą wszystko nadzwyczaj dosłownie.) Człowiek przez całe swoje Ŝycie paple. I wygaduje tyle ró Ŝnych bzdur... Musz ę wzi ąć przykład z Indian - mniej słów, a wi ęcej znacz ących d źwi ęków, których nie słycha ć. Wi ęcej ciszy... która mówi. MORAŁ:

Słuchajcie ciszy... Usłyszycie M ądro ść . Odnajdziecie Spokój. Wła ściwy dystans do spraw, ludzi i przedmiotów. Znajdziecie czas, którego Warn brakowało. Słuchajcie ciszy I mówcie ciszej. Ciii... Sza!

ŁOWCY MOTYLI

Znawcy tematu twierdz ą - wyj ątkowo zgodnie - Ŝe najpi ękniejsze motyle Ŝyj ą w Puszczy Amazo ńskiej. Chyba maj ą racj ę - widziałem ich ju Ŝ tyle (motyli, nie znawców), a zawsze jestem na nowo zachwycony. Tubylcy zreszt ą te Ŝ - wielokrotnie byłem świadkiem, jak Indianie zatrzymywali czółno, Ŝeby popatrze ć na taniec motyli nad wod ą. I trwali tak, oczarowani, dobre kilka minut. Ich twarze, o dzikich rysach i kolorze ciemnej miedzi, przybierały wtedy ten sam wyraz, który maluje si ę na twarzach osób zwiedzaj ących ekspozycje motyli w Muzeach na całym świecie - rodzaj oniemiałego niedowierzania, Ŝe to wszystko prawdziwe, Ŝe naturalne, Ŝe nikt nie podmalował skrzydełek... W Europie i Stanach Zjednoczonych s ą kolekcjonerzy gotowi płaci ć ci ęŜ kie pieni ądze za odpowiednio spreparowane rzadkie okazy. To niezły zarobek, wi ęc zawsze mnie ciekawiło, w jaki sposób motyle z d Ŝungli trafiaj ą potem do wystawienniczych gablotek? Kto je łapie? I jak to robi? Posłuchajcie...

POLOWANIE Z SIATK Ą

Je śli chodzi o gatunki nocne, nie stanowi to wi ększego problemu: Na kawałku otwartej przestrzeni - a wi ęc nad brzegiem rzeki albo na środku india ńskiej wioski lub karczowiska - rozpina si ę pionowo g ęst ą siatk ę. Za siatk ą umieszcza si ę mocne źródło światła (wystarczy porz ądna latarka) i czeka - owady przylatuj ą same. Wybiera si ę je na bie Ŝą co, robi ąc przy tym pierwsz ą selekcj ę. Ka Ŝdy okaz mo Ŝna dokładnie obejrze ć jeszcze przed złapaniem, wi ęc jest okazja powybrzydza ć. Bardzo pi ęknie, ale jak złapa ć motyle, które w nocy śpi ą? Tradycyjna siatka na kiju raczej odpada, bo wi ększo ść interesujących nas gatunków Ŝyje wysoko w koronach drzew. Cały dzie ń przebywaj ą po śród sło ńca, kwiatów i świe Ŝego powietrza, czyli wiele metrów nad ziemi ą. Wle źć tam jest bardzo trudno. Oczywi ście robi si ę takie rzeczy (na przykład po to, by filmowa ć małpy), ale do tego potrzebny jest sprz ęt wspinaczkowy. No a potem co? Kamera ma teleobiektyw, wi ęc mo Ŝna si ę za jego pomoc ą do małpy „przybli Ŝyć”, ale siatka na motyle ma tylko kij. Trzeba by godzinami czatowa ć w jednym miejscu, a Ŝ co ś zechce do nas podlecie ć, bo przecie Ŝ człowiek nie małpa i skaka ć za motylem z drzewa na drzewo nie potrafi. W tej sytuacji mo Ŝna by machn ąć r ęką na gatunki wysoko ściowe i skupi ć si ę na tych przyziemnych, ale przy ziemi wcale nie jest łatwiej. D Ŝungla to nie park miejski - jest g ęsta. Za pierwszym razem człowiek ma wra Ŝenie, Ŝe spaceruje wewn ątrz Ŝywopłotu. A je Ŝeli ma przy sobie siatk ę na motyle, to do ść szybko przestaje spacerowa ć i tkwi zablokowany w chaszczach. Jak wi ęc oni je łapi ą? Bo przecie Ŝ jako ś łapi ą, prawda? Robi ą to w sposób... naukowy: Najpierw trzeba zbada ć (czyli np. zaobserwowa ć przez lornetk ę), co dany motyl (mo Ŝe by ć wysoko ściowy - oboj ętne) lubi. Co jada na śniadanie, czym si ę interesuje i jak to p a c h n i e. Bo motyle my ślą powonieniem. Nast ępnie trzeba to wszystko odtworzy ć, w postaci silni ę pachnącego koncentratu. Powstaje „dono śna” iluzja, któr ą maj ą zw ęszy ć motyle unosz ące si ę wysoko nad naszymi głowami. Odbieraj ą sygnał, Ŝe gdzie ś tam na dole, w piekle d Ŝungli, otwarto motyli odpowiednik raju na ziemi. Przybywaj ą wi ęc, z całej okolicy. Zwiedzione zapachow ą fatamorgan ą, otumanione wizjami niebywałej uczty czy orgii. Wbrew instynktowi sfruwaj ą na mroczne dno lasu...... a my wtedy... podchodzimy po cichutku... na paluszkach... A potem... niespodziewanie... CAP JE W SIATK Ę! Do tego miejsca, była to znana wszystkim łowcom motyli t e o r i a. Któr ą, mało kto potrafi zastosowa ć w praktyce, bo praktyka jest - ogl ędnie mówiąc - zniech ęcaj ąca: • Najpierw godzinami... dniami... tygodniami... wisimy na linie, podwieszeni na szczycie najwy Ŝszego drzewa w okolicy, sk ąd, za pomocą lornetki, śledzimy ruchy interesuj ącego nas gatunku motyla. • Potem wspinamy si ę na wszystkie s ąsiednie drzewa, aby pozrywa ć te kwiatki, lub owoce, na których delikwent siadał najcz ęś ciej. • Nast ępnie poddajemy nasze zbiory analizie chemicznej i zapachowej, co w warunkach d Ŝungli nie jest łatwe. • I wreszcie syntetyzujemy eliksir, który ma imitowa ć wszystko, o czym motyl marzy, ale boi si ę do tego przyzna ć. Wi ększo ść łowców rejteruje wła śnie w tym punkcie - nie udaje im si ę odpowiednia synteza i całe miesi ące ich Ŝmudnej pracy id ą na marne. Problem w tym, Ŝe nie wystarczy zgromadzi ć w jednym miejscu pryzmy ulubionych przez danego motyla kwiatków - on przecie Ŝ takie same kwiatki ma tam na górze, wi ęc po có Ŝ miałby si ę fatygowa ć do nas? W tej sytuacji, nasze kwiatki musz ą by ć w jaki ś sposób lepsze od tych na górze. Musz ą pachnie ć mocniej, słodziej, bardziej smakowicie. To musi być kwintesencja pokusy. Nieodparta. [Przypis: Co ś jak zaproszenie od dziewi ętnastoletniej studentki AWF - u, która pragnie nas uszcz ęśliwi ć za wszelk ą cen ę i bez zobowi ąza ń, a ponadto na samym wst ępie wr ęcza nam li ścik od naszej własnej Ŝony z Ŝyczeniami: „Baw si ę dobrze, kochanie.”] Kto potrafi wyprodukowa ć co ś takiego, ten zostaje królem polowania.

KRÓL POLOWANIA

Kilka lat temu spotkałem Polaka, który zaopatruje w motyle najwi ększe światowe kolekcje - a to Sorbon ę, a to British Museum - wszystko za odpowiedni ą cen ę. [Przypis: Czytaj: horrendaln ą! (przyp. główna ksi ęgowa* British Museum) * Poprzednio - przez cale lata - funkcj ę t ę piastował m ęŜ czyzna. Pewnego dnia, niespodziewanie dla wszystkich, odszedł na przedterminow ą emerytur ę. Chwil ę wcze śniej trzasn ął drzwiami i powiedział, Ŝe nie godzi si ę wypłaca ć TAKICH! sum za tekturowe pudełka pełne robaków i szpilek. Dla podreperowania nerwów lekarze zalecili mu dłu Ŝszy pobyt w Szkocji]. Płacz ą, ale płac ą, poniewa Ŝ on jeden nigdy nie wybrzydza, nie mówi, Ŝe si ę nie da - zawsze dostarcza, czego tylko sobie za Ŝycz ą, a oni - zadowoleni i w ściekli jednocze śnie - zamawiaj ą u niego coraz rzadsze gatunki. Albo nawet takie, o których si ę mówi, Ŝe ju Ŝ wygin ęły. [Przypis: Ostatnimi laty motyle zdychaj ą jak muchy. To od morowego powietrza, które wysyłamy im z Europy i Ameryki Północnej. Jedna kropla kwa śnego deszczu na skrzydełka i po ptokach. Na szcz ęś cie wi ększo ść tych deszczów do Amazonii nie dolatuje. W ramach swoistej wymiany międzynarodowej wracaj ą do nadawców: czeskie spadaj ą w Polsce, polskie w Szwecji, szwedzkie w Niemczech, niemieckie w Czechach, czeskie w Polsce... i tak dalej…]. Potem za ś nie mog ą wyj ść z podziwu, Ŝe facet łapie to, co inni jedynie ogl ądaj ą na starych rycinach albo przez bardzo długie lornetki. A najbardziej dziwi ą si ę wtedy, gdy on przywozi to, czego jeszcze nikt nigdy nie miał okazji ogl ąda ć. Chłop ma do tych rzeczy nadzwyczajn ą smykałk ę i w trakcie ka Ŝdej wyprawy łapie kilka motyli nieznanych nauce, W dodatku w ilo ściach, które pozwalaj ą opisa ć i zarejestrowa ć nowy gatunek. A odkrywca, jak wiadomo, ma prawo nada ć odkrytemu przez siebie gatunkowi imi ę...

Pierwszym kilku nadal swoje własne. Imi ę, potem nazwisko, drugie imi ę, imi ę od bierzmowania, ksywk ę ze szkoły... - Co by tu jeszcze? - ...imi ę Ŝony, dziecka, kumpla, z którym chodzi na ryby... - A teraz, eee... ju Ŝ wiem! - ...imi ę kota, psa, ulubionej dru Ŝyny piłkarskiej, gatunku piwa... - Co mówisz, kochanie? - ...TE ŚCIOWEJ... - Ale Ŝ oczywi ście, śabciu. Ja po prostu planowałem, Ŝe w przypadku Mamusi to b ędzie jaki ś... bardziej dostojny motylek, ale je Ŝeli trzeba ju Ŝ teraz, natychmiast, to naturalnie, nie ma sprawy. - ...a potem, jak si ę pewnie Pa ństwo domy ślaj ą, twórca stracił kontrol ę nad swoim dziełem. Ju Ŝ nie odkrywał nowych gatunków, lecz realizował konkretne zamówienia. Bo o „swoje” motyle przymawiali si ę wszyscy, którym jako ś nie wypadało odmówi ć. Fala roszcze ń rosła i nabrzmiewała nieprzyjemnie. Ale nie zdołała przerwa ć tam - przeciwnie - pewnego dnia cofn ęła si ę w popłochu. I znikła. A było to tak, posłuchajcie...

Najpierw, w najnowszym internetowym wydaniu Katalogu motyli pojawiła si ę ra Ŝą ca oko niekonsekwencja: niewinny i płochy z natury amator kwietnego nektaru otrzymał imi ę Barbara (na cze ść te ściowej). Po polsku niekonsekwencji nie wida ć, ale przecie Ŝ motyle maj ą nazwy łaci ńskie, a w łacinie Barbara pasuje bardziej do gladiatora ni Ŝ do rusałki. Kojarzy si ę z kim ś, kto z drewnian ą maczug ą gania po parku w poszukiwaniu marmurowych pos ągów. Potem utr ąca im wszystkie wystaj ące członki i leci dalej. Oczywi ście nie po to, by w ącha ć kwiatki, ale w celu czynienia dalszego barbarzy ństwa. Rok pó źniej, w kolejnej edycji Katalogu motyli, pierwotn ą, prost ą nazw ę Barbara rozbudowano. Stało si ę to konieczne, poniewa Ŝ kto ś [Przypis: Czytaj: zi ęć . Czytaj, ale bardzo prosz ę, dla dobra nauki, pod Ŝadnym pozorem nie powtarzaj Mamusi, [przyp. Anonim]] pochwycił bliskich krewniaków motylka te ściowej. Były to - mówi ąc j ęzykiem przyst ępnym - inne wersje karoserii z tym samym silnikiem. W konsekwencji pojawiły si ę nazwy pochodne: Barbara barbarus i Barbara barabara (miało by ć oczywi ście Barbara barbara, ale kto ś zrobił bł ąd w przepisywaniu). Najgorsze było co, Ŝe skoro motylek te ściowej przestał by ć jedynym znanym przedstawicielem swego rz ędu, modyfikacji musiała ulec tak Ŝe i jego nazwa... Uzupełniono j ą o zwyczajowy w takich przypadkach człon vulgaris i wyszła z tego: Barbara vulgaris. (Bardzo adekwatne do tego, co powiedziała t., kiedy si ę o tym dowiedziała.) Po tym niefortunnym wydarzeniu pro śby o nadawanie motylom imion konkretnych osób ustały jak r ęką odj ął, a ich łowca mógł powróci ć do d Ŝungli. Tam łapie, czego inni złapa ć nie potrafi ą.

ŁOWCA ZAWODOWY

A czym nasz mistrz wabi motyle? Zdradził mi tylko jeden ze swoich sekretów, co zrozumiałe, bo nie znali śmy si ę wtedy prawie wcale. On widywał moje programy w telewizji, a ja jego zobaczyłem po raz pierwszy te Ŝ w TV, w jednej z porannych audycji dla nierobów (normalny człowiek o 8 rano pracuje albo si ę śpieszy, ale na pewno nie patrzy w ekran). Opowiadał wtedy o swojej niedawno zako ńczonej wyprawie do Ekwadoru i o tym, jak łapie motyle. Niestety nie sko ńczył. Przerwano mu bowiem brutalnie - jak to zwykle bywa - w najciekawszym miejscu, bo...... czas nas goni, ale mo Ŝe wrócimy jeszcze do tego tematu - jasne, jasne - a tymczasem zapraszamy Pa ństwa na interesuj ącą relacj ę z otwarcia nowego wysypiska śmieci... Odnalazłem go w ci ągu kilku dni za po średnictwem redakcji. Poprosiłem, by mi doko ńczył opowiada ć to, co mu przerwano. Tak wła śnie doszło do naszego pierwszego spotkania - u niego w domu, pod miastem. Najpierw było gadu - gadu i ple, ple, ple, na temat tego, kto gdzie był, Ŝe on si ę zajmuje głównie motylami, a ja Indianami, Ŝe obaj od lat, i Ŝe Ŝyjemy od wyprawy do wyprawy. Pokazywał mi swoje trofea, mi ędzy innymi skór ę ocelota (ja mu na to, Ŝe te Ŝ tak ą mam), potem india ńskie pióropusze i inne gad Ŝety Dzikich, a Ŝ wreszcie przeszli śmy do motyli.

* * *

Miał ich tysi ące. Zgromadzone były w specjalnym pokoju z antresol ą, który wygl ądał jak gabinet przyrodnika z epoki wiktoria ńskiej. Cały w drewnie, ściany obudowane szafami robionymi na miar ę, cz ęść szaf przeszklona - te zawierały ksi ąŜ ki, inne za ś składały si ę z płyciutkich szuflad, których były setki. Ka Ŝda zawierała specjaln ą kaset ę, w której pod szkłem siedziały motyle na szpilkach. Uło Ŝono je inaczej ni Ŝ to si ę widuje w sklepach dla amatorów - tam gablotk ę wypełnia nieusystematyzowany galimatias. Ka Ŝdy owad pochodzi z innej parafii. Jest kolorowo i zmiennokształtnie, bo ma si ę sprzeda ć jako ozdoba na ścian ę mieszkania. Natomiast gablotki naukowca s ą nudne. Pełne monotonnych powtórze ń - ten sam gatunek w kilkudziesi ęciu egzemplarzach, Ŝeby dało si ę prze śledzi ć wszelkie zmienno ści i podobie ństwa. No i nie zestawia si ę ze sob ą motyli z Ŝukami i paj ąkami. Poza tym wszystko uło Ŝone jest w równych szeregach, a nie komponowane w ciekawe układy geometryczne.

* * *

- No wi ęc jak pan je wabi na dno d Ŝungli? - zapytałem w ko ńcu. Wydawało mi si ę, Ŝe temat mo Ŝe by ć troch ę dra Ŝliwy, ze wzgl ędu na tajemnic ę zawodow ą, ale przecie Ŝ po to tu dzi ś przyszedłem. - A, to ró Ŝnie... - zacz ął troch ę niech ętnie. - Najcz ęś ciej wystawiam im kuwet ę z gnij ącymi owocami. Musz ą by ć jak najbardziej słodkie. Przejrzałe. - Przecie Ŝ w d Ŝungli nie ma owoców. - To trzeba przytarga ć z zewn ątrz. Ja zwykle bior ę ananasy. Dosy ć długo wytrzymuj ą bez lodówki, a poza tym dla moich potrzeb to one powinny si ę zacz ąć psu ć od środka. Najlepsze s ą, kiedy ju Ŝ ciekn ą, bo dostaj ą wtedy fajnego zapaszku. Buch takiego zgnilaka - - fermenciaka do kuwety, trzeba go jeszcze poszatkować albo rozdepta ć, dla wi ększego efektu, potem dorzuca si ę kilka dodatków i ju Ŝ. - Jakich dodatków? - Nooo, tu wła śnie cały sekret. Sam patent z ananasem jest powszechnie znany i opisany w literaturze fachowej, ale wszystko co poza tym, to ju Ŝ prywatna inwencja twórcy - przy tych słowach wypi ął pier ś i pukn ął si ę w ni ą palcem. - Inwencja? - zdziwiłem si ę. - My ślałem, Ŝe to si ę jako ś bada naukowo i ustala wymagany skład chemiczny, a potem leci według spisu. - Jak pan chce złapa ć zupełnie nowego motyla, gatunek nieznany nauce, to przecie Ŝ nie ma jeszcze Ŝadnego spisu, prawda? Polujemy na co ś, czego do tej pory nikt nie miał w rękach; wtedy trzeba kombinowa ć z sufitu. Jedni maj ą nosa, inni wyczucie, ale wi ększo ść ludzi na zawsze pozostaje na etapie bielinka kapustnika, bo jego jest w stanie upolowa ć ka Ŝdy przeci ętny motocyklista. - Wystarczy, Ŝe ziewnie w czasie jazdy. - No a bardziej konkretnie? Czym pan zwabił któregoś z odkrytych przez siebie motyli? - Tajemnica. - Przecie Ŝ nie ukradn ę patentu, bo si ę na tym nie znam. Poza składem wabika musiałbym jeszcze wiedzie ć, gdzie i jak go wyło Ŝyć, a potem umie ć rozpozna ć wła ściwego motyla, złapa ć go i spreparowa ć... - OK. Ma pan racj ę, to nie jest zaj ęcie dla amatora. Prosz ę słucha ć... Pewnego dnia łapałem wła śnie na zgniłego ananasa i w ogóle mi nie szło. Ci ągle przylatywały tylko takie sztuki, których ju Ŝ miałem całe stosy. Trzeba było zmieni ć domieszki. Ale zu Ŝyłem ju Ŝ cały mój zapas. To była ko ńcówka wyprawy, drugi czy trzeci miesi ąc. Pogoda fantastyczna, owady si ę roj ą jak oszalałe, a ja tu nie mam czym wabi ć. Wszystko mi si ę poko ńczyło, zostałem bez przynęt i bez pomysłu co robi ć. A pogoda, jak ju Ŝ mówiłem wspaniała i czuj ę przez skór ę, Ŝe w taki dzie ń złapałbym jaki ś nieznany okaz. Miotałem si ę w bezsilnej zło ści i w ko ńcu, wła ściwie bezmy ślnie, na to wszystko nasikałem. I to było to! - ??? - zapytałem brwiami. - Mocznik! - odpowiedział tak, jakby to mogło co ś wyja śni ć. - Ludzkie siu śki zawieraj ą mocznik. Genialne - pochwalił sam siebie, chyba słusznie, skoro ja si ę jako ś nie kwapiłem. - Posuni ęcie na miar ę Kasparowa! Całkowita zmiana bukietu: nagłe z owocow ą słodycz ą miesza si ę cierpko ść soli fizjologicznych, lekka zgnilizna, odcienie kwaskowate... po prostu cudo! - robił miny jak kiper win, kiedy dostanie w swoje r ęce wyj ątkowo dobry rocznik. - Cierpiałem wtedy na odwodnienie, wi ęc to wszystko, co ze mnie wyszło, było mocno skoncentrowane, a Ŝ piekło. Sam pan wie, jak to jest w d Ŝungli, kiedy nie ma co pi ć... - Zadziałało? - pchn ąłem go z powrotem w kierunku głównego w ątku. - GENIALNIE! Połapałem całe chmary. I do dzi ś najch ętniej stosuj ę ananasa z siu śkami. Taki, mo Ŝna powiedzie ć, polski sznyt. Motyle na to id ą, Sorbona płaci... Gdyby oni wiedzieli, za co konkretnie...

PO śERACZ OWADÓW

Reszta wieczoru upłyn ęła nam na kolacji, w czasie której opowiadali śmy sobie ró Ŝne egzotyczne historie zwi ązane z owadami. Z moich Opowie ści entomologicznych najbardziej interesowało go, co jak smakuje, poniewa Ŝ on, jak do tej pory, Ŝadnego robactwa nie jadał, a ja owszem. Nawet cz ęsto. Niestety. Relacjonowałem wi ęc, Ŝe sma Ŝona szara ńcza, któr ą mo Ŝna kupi ć na wielu bazarach w północnym Meksyku, smakuje jak skwarki polan ę karmelem (oni j ą sma Ŝą tak jak frytki - na gł ębokim oleju - a nast ępnie dosypuj ą cukru albo dodaj ą miodu), pieczone mrówki smakuj ą star ą patelni ą, natomiast Ŝywe chrupi ą w z ębach i piek ą w j ęzyk, a najgorsze ze wszystkiego są świe Ŝe p ędraki - ulubiona potrawa niektórych Indian. S ą podobno bardzo bogate w witaminy, ale kiedy je przegry źć , to tak, jakby si ę człowiekowi odbiło Ŝółci ą, fuj.

* * *

Ko ńczymy kolacj ę. Jest ju Ŝ pó źny wieczór, wi ęc zbieram si ę do wyj ścia, a facet nagle mówi, a wła ściwie zaczyna duka ć: - Panie Wojtku... niech si ę pan nie obrazi, wie pan... nie mam śmiało ści, ale chciałem pana prosi ć o pewn ą przysług ę. - Ale Ŝ oczywi ście, w czym problem? - Jako ś tak mi troch ę głupio - facet wije si ę, jak piskorz, a z za Ŝenowania jest czerwony jak burak. - Prosz ę mówi ć bez ogródek - zach ęcam - najwy Ŝej odmówi ę, ale obiecuj ę, Ŝe si ę nie obra Ŝę . - No dobrze. To czy w takim razie mógłby pan u mnie w łazience zrobi ć... no wie pan... tego , i nie spuszcza ć wody. Zamurowało mnie na chwil ę. - Co mani zrobi ć u pana w łazience? - No... - tu zrobił min ę, która miała mi odpowiedzie ć na pytanie, ale nie odpowiedziała, a potem dodał - I nie spuszcza ć wody. - Mam zrobi ć siusiu , tak? - zaczynałem si ę czu ć dziwnie. Nie znałem go wcze śniej, widzieli śmy si ę po raz pierwszy w Ŝyciu, a w dzisiejszych czasach spotyka si ę ró Ŝne zboczenia. - Nie siusiu - bąka mój gospodarz, wyra źnie zawstydzony - tylko... to drugie. - A PO CO TO PANU??? - Do kolekcji. - My ślałem, Ŝe pan zbiera motyle. - Nie tylko. Chwil ę to trwało, ale w ko ńcu jako ś wyszedłem z szoku. Nie miałem zamiaru nic robi ć, ale mnie facet nie źle zaciekawił, wi ęc pytam: - A jak ju Ŝ zrobi ę to, o co Pan prosi, co potem? - Wypreparuj ę i do gablotki. A ewentualny nadmiar mo Ŝe si ę uda spieni ęŜ yć na giełdzie. Chocia Ŝ na takie rzeczy jest bardzo mało amatorów. Trzeba trafi ć konesera. Wie pan, ludzie zbieraj ą Ŝuczki, ale takie, które wida ć. - Jakie Ŝuczki? - nagle odniosłem wra Ŝenie, Ŝe ka Ŝdy z nas mówi o czym ś innym. - No te, które pan teraz ma w jelitach - powiedział to tak, jakby Ŝuczki w brzuchu, wyst ępowały równie powszechnie, co soki Ŝoł ądkowe. - Jadł pan te p ędraki, prawda? - Ale dokładnie pogryzłem, na pewno Ŝaden nie prze Ŝył. - Nie musiał, to nie one. Wi ększo ść z nich, z tych du Ŝych p ędraków, ma w środku paso Ŝyty Takie male ńkie Ŝuczki, które wyjadają pędraka od środka, co ś jak owadzie canero. Zna pan canero? Taki mały sumik, co wpływa w otwory... - Znam. Prosz ę mówi ć dalej o Ŝuczkach. - Jest spora szansa, Ŝe kilka upolujemy. Tylko niech pan pami ęta i nie spuszcza wody. Reszta wieczoru była odrobin ę krępuj ąca. Ale mój gospodarz czekał cierpliwie. I doczekał si ę. Niestety (albo raczej na szcz ęś cie, a wła ściwie jedno i drugie naraz) wszystkie pędraki, które jadłem nad Amazonk ą, były zdrowe - trafili śmy wi ęc... Jak by to zgrabnie uj ąć ?...same puste losy. Pan entomolog uj ął to bardziej syntetycznie. Kiedy podniósł głow ę znad mikroskopu, a ja go zapytałem, co tam znalazł, odpowiedział krótko: - G...

ŁOWCA AMATOR

Osobi ście nie jestem szczególnym pasjonatem motyli. Owszem lubi ę je... poogl ąda ć w gablotkach, poczyta ć, jak si ę na ich temat rozpisuje Arkady Fiedler, ale wszystko to w umiarkowanych ilościach. Nigdy te Ŝ nie ganiałem po łąkach z siatk ą na motyle. I tylko raz w Ŝyciu udało mi si ę motyla złapa ć. Niestety, nawet nie potrafi ę powiedzie ć, czy był pi ękny. Wiem natomiast z cał ą pewno ści ą, Ŝe trafił mi si ę gatunek mi ęso Ŝerny - Motyl Krwiopijca... Wła ściwie nie, dokładnie rzecz ujmuj ąc - Motyl Canero. Posłuchajcie... Było to nad brzegami Orinoko. Pewnego razu co ś mnie bole śnie ugryzło w palec u nogi. (Gdyby to była dło ń, powiedzieliby śmy, Ŝe w palec serdeczny.) Ugryzło, to ugryzło - jakby si ę człowiek przejmował takimi sprawami, to by nie je ździł do d Ŝungli. W czasie wyprawy, przez wiele tygodni nie ma szans na spotkanie lekarza, wi ęc po pierwsze - trzeba uwa Ŝać, po drugie - nie przejmowa ć si ę, a po trzecie - radzi ć sobie samemu, kiedy trzeba. Z krwawi ącym paluchem podszedłem do wody. Wycisn ąłem ran ę, przepłukałem, a nast ępnie zanurzyłem stop ę w gor ącym wypra Ŝonym przez sło ńce piachu - Ŝeby się wszystko dokładnie zaklajstrowało. Piasek na ogół nie jest godnym polecenia środkiem opatrunkowym, ale w tym przypadku nie miałem pod r ęką (nog ą?) nic lepszego. Poza tym to nie był zwyczajny piasek... W swoim górnym biegu, Orinoko płynie przez kompletne odludzie. W promieniu kilkuset kilometrów nie ma śladu cywilizacji, wi ęc jest tam czysto. Ponadto tamtejszy piasek jest bielusie ńki jak sproszkowany kryształ - sam kwarc, bez domieszek, paprochów itp. Przez wiele godzin ka Ŝdego dnia, wystawiony na bakteriobójcze działanie promieni słonecznych i temperatury - nagrzewa si ę jak piec hutniczy i po prostu MUSI by ć wysterylizowany. Nie ma o czym gada ć - zaklajstrowało si ę pi ęknie i wygoiło w ci ągu kilku dni, tak Ŝe o całej sprawie szybko zapomniałem. Po miesi ącu, w samolocie powrotnym z Caracas do Miami, poczułem si ę nieswojo - zabolał mnie ten palec. Ale jako ś tak... dziwacznie, bo raz - przez jedn ą krótk ą chwil ę - a potem spokój. Z a b o l a ł, a nie r o z b o l a ł. Potem ju Ŝ nie działo si ę nic, wi ęc znowu o całej sprawie zapomniałem.

* * *

Pierwsza noc po powrocie do Polski: Budz ę si ę, wyrwany ze snu gwałtownym atakiem bólu. Po chwili uderzył nast ępny. I jeszcze jeden. Jakby mi kto ś grzebał igł ą w palcu - w otwartej ranie. A rana przecie Ŝ dawno zagojona. Ba, nie byłem ju Ŝ nawet pewien, czy to ten sam palec. Nast ępnego dnia pobiegłem do znajomego specjalisty od chorób tropikalnych. Obejrzał stop ę i mówi, Ŝe nic nie widzi. Tylko niewielki, dawno zagojony ślad po uk ąszeniu. - Ugryzło ci ę co ś? - pyta. - Nie jestem pewien, chyba ugryzło, ale równie dobrze mogłem wdepn ąć na jaki ś ostry badyl. - Na moje oko to masz w palcu pasa Ŝera. - ??? - Tam co ś siedzi. śywe. - Obcy, ósmy, Nostromo? - Raczej motyl - albo ćma. Teraz si ę przepoczwarz ą i przy okazji troch ę wierci. Wtedy ci ę boli. Poza tym le Ŝy, ssie krew i ro śnie. Nie wiem na pewno, bo to mój pierwszy przypadek tego rodzaju, ale czytałem o takich, które zamiast ssa ć, wy Ŝeraj ą mi ęso od środka i mog ą si ę przemieszcza ć... A mo Ŝe to chodziło o rybki... Niewa Ŝne. Przemie ścił ci si ę? - Nie!... - To dobrze, bo one wszystkie jak jedz ą, to musz ą tak Ŝe wydala ć, i wtedy truj ą. Lepiej, jak trucizna zostaje w jednym miejscu, bo łatwiej wyczy ści ć. Po tych słowach podszedł do przeszklonej szafki i wyci ągn ął z niej zestaw metalowych narz ędzi. Słowo „wyczy ści ć” nabrało charakteru akcji zbrojnej - zaciski, szczypce, nieprzyjemnie wygl ądaj ący haczyk i przera Ŝaj ące skrzy Ŝowanie ły Ŝeczki ze skrobaczk ą. Odbezpieczył jednorazowy skalpel... - Ooo nie! - zaprotestowałem. - No dobrze - odpowiedział łagodnie (znałem ten ton z horrorów o zboczonych doktorkach) - w takim razie nie b ędziemy nic robili - zdecydowanym ruchem capn ął mnie za kostk ę (u ścisk miał Ŝelazny) - i poczekamy jeszcze ze dwa tygodnie, a Ŝ ci z palca wyfrunie pa ź królowej. Tyle Ŝe do tego czasu cała stopa sczernieje, zacznie si ę obiera ć, i wtedy j ą obetniemy pod narkoz ą. Pu ścił mi prosto w oko zaj ączka skalpelem. W odpowiedzi tylko gło śno przełkn ąłem ślin ę. (Tak jak si ę połyka jabłko w cało ści. Znacie to uczucie?) - To co? - uśmiechn ął si ę jak nietoperz (głównie z ębami). - Troch ę bólu dzisiaj, czy motylek za dwa tygodnie?... Na pewno b ędzie pi ękny. Podobny do tatusia. Jak mu dasz na imi ę? Papillon dla chłopca, a Mariposa dla dziewczynki? Czy mo Ŝe raczej co ś bardziej polskiego... Te kpiny go zdekoncentrowały, wi ęc skorzystałem z okazji, wyrwałem si ę i uciekłem do łazienki. Tam oparłem stop ę na umywalce, złapałem za palec i ścisn ąłem go serdecznie (z całej siły) nie zwa Ŝaj ąc na ból... Dookoła zrobiło si ę biało... Potem szaro i kołowato... Otrz ąsn ąłem si ę, schyliłem głow ę do podłogi, Ŝeby nie zemdle ć, a kiedy ju Ŝ krew powróciła pod skronie spojrzałem w lustro. Na środku tkwił przyklejony do szkła niedoko ńczony motyl. Jeszcze nawet nie poczwarka, ot, zwykła larwa, w kształcie małej glisty. A wła ściwie glutka, bo była lekko rozma ślona i na pewno nie nadawała si ę do Ŝycia. - Wredny szmeterling - wysyczałem przez z ęby.

* * * To był pierwszy i jedyny motyl, jakiego kiedykolwiek złapałem. Niestety nie w siatk ę, tylko w palec. Zamiast w gablotce za szkłem, sko ńczył jako glut na szkle. Było to dla mnie bardzo pouczaj ące do świadczenie. Od tamtej pory na wszystkie, nawet najbardziej niewinne zwierz ątka w d Ŝungli patrz ę, jak na co ś co mo Ŝe człowiekowi zrobi ć krzywd ę - Mo Ŝe, nie musi. Po prostu nie dajcie si ę zwie ść pi ęknym kolorowym Ŝabkom, pachn ącym kwiatkom, motylkom i bławatkom - one wszystkie staraj ą si ę... prze Ŝyć. W d Ŝungli pi ękny wygl ąd cz ęś ciej oznacza ostrze Ŝenie przed niebezpiecze ństwem ni Ŝ zaproszenie do wspólnej zabawy. Pi ęknie ubarwione Ŝabki - takie, które wida ć z daleka - staraj ą si ę nas poinformowa ć, Ŝe ich skóra dotkliwie parzy, albo Ŝe potrafi ą bardzo celnie splun ąć komu ś w oko Ŝrącym zajzajerem. Mieni ące si ę t ęczowo motyle zawiadamiaj ą w ten sposób, Ŝeby ich nie zjada ć, bo s ą bardzo niesmaczne i wywołuj ą (głównie u ptaków i nietoperzy) bóle brzucha i siln ą niestrawno ść . Ociekaj ące miodowym nektarem kwiaty, które wabi ą swoim zapachem z odległo ści wielu kilometrów, s ą owado Ŝerne... Rozumiecie o co chodzi? To taki kod.

MORAŁ:

DŜungla jest jak ciemna uliczka w niebezpiecznej dzielnicy - je Ŝeli spotkamy tani kogo ś, kto idzie środkiem jezdni, ubrany w kurtk ę z w ęŜ owej skóry i czerwone kowbojki z aligatora, na szyi ma wi ązk ę złotych ła ńcuchów, a na ka Ŝdym palcu pier ście ń z drogocennym kamieniem, wtedy lepiej zej ść mu z drogi, skry ć si ę w pierwszej dost ępnej bramie i poczeka ć, aŜ sobie pójdzie. Natomiast nigdy, ale to nigdy w podobnej sytuacji nie wolno wpada ć w panik ę. Od paniki du Ŝo lepszy jest chłodny dystans. CZ ĘŚĆ 7 WYPRAWA NA BIEGUN D śUNGLI

Biegun w d Ŝungli? Owszem. Nawet dwa - wschodni i zachodni. O tych polarnych - północnym i południowym - wiedz ą wszyscy, a o tropikalnych źródła milcz ą. Nie uczy si ę o nich w szkołach, nie wspomina w encyklopediach. Tylko w ąska grupa specjalistów i zapale ńców wie gdzie ich szuka ć. To dlatego Ŝe bieguny tropikalne s ą mało oczywiste - nie da si ę ich zaznaczy ć wbijaj ąc w ziemi ę słupek z flag ą narodow ą pierwszego zdobywcy i pami ątkow ą tabliczk ą. Nie sposób tego zrobi ć z tej przyczyny, Ŝe biegun tropikalny to nie jaki ś jeden, konkretny, precyzyjnie wytyczalny punkt na mapie, lecz pewien r e j o n. Obszar.

* * *

śeby mo Ŝna było mówi ć o biegunie, musz ą by ć spełnione dwa warunki: 1) biegun zawsze le Ŝy na ko ńcu świata, 2) dookoła niego rozci ąga si ę pustkowie o ekstremalnym klimacie. Pustkowie w d Ŝungli? Przecie Ŝ w d Ŝungli jest bardzo g ęsto; raczej natłok ni Ŝ pustka. A kto powiedziały Ŝe na pustkowiu ma by ć pusto? Przeciwnie. Pustkowia nigdy nie s ą puste - tam jest pełno ró Ŝnych rzeczy. Brak tylko ludzi, a kiedy gdzie ś nie ma ludzi, to ludzie zaraz mówi ą „pustkowie”. Powinni raczej mówi ć „bezludzie”. Antarktyka, Grenlandia., Australia, Atacama, Sahara, Gobi... - to wszystko pustkowia. Ale zapytajcie stałych mieszka ńców dalekiej północy - Eskimosów - czy oni uwa Ŝaj ą, Ŝe u nich jest pusto? Najpierw opowiedz ą wam o kilkudziesi ęciu gatunkach śniegu, a potem godzinami b ędą rozprawia ć o polowaniu. Polowaniu na co? Na pustk ę? Otó Ŝ nie - chodzi o setki ró Ŝnorodnych gatunków zwierz ąt, ptaków i ryb. Zapytajcie Beduinów z Sahary lub australijskich Aborygenów - oni z kolei opowiedz ą wam o licznych odmianach piasku, rodzajach wydm i bogactwie ro ślinno ści na pustyni. Aha, i godzinami b ędą gada ć o ró Ŝnych rodzajach herbatek, które si ę u nich popija i na co która pomaga - a wszystkie zaparzone z miejscowych ziółek, których jest taka mnogo ść , Ŝe trzeba by ć baaardzo star ą Indiank ą, Ŝeby je umie ć odró Ŝnia ć. (I nie zaparzy ć komu ś omyłkowo Łysicy zamiast Porosta. Albo Porosta zamiast Pokurczu. Ewentualnie łodygi Twardziaka w miejsce p ędów Mi ękiszki. [Przypis: Najbardziej tragiczny w skutkach był przypadek, gdy pewien nieporadny pustynny zielarz - ucze ń szamana, ale dopiero pocz ątkuj ący - zaserwował całej wiosce wywar z kielichów Pijanicy zamiast z kiełków Piwonii. (Mogło te Ŝ chodzi ć o korze ń Rozpusta zamiast p ąków Wstydnika* - nie bardzo pami ętam, w ka Ŝdym razie bal trwał do rana, a potem nikt ju Ŝ nic nie pami ętał, za to wszyscy szukali swoich ubra ń.) [przyp. Autora] * Tłumaczenia nazw ziół dosłowne, przybli Ŝone lub przypuszczalne - nigdzie w oryginale (hiszpa ńskim), nie wyst ępuj ą uczciwe nazwy botaniczne, wsz ędzie tylko ludowe. Mi ękiszk ę mo Ŝna wi ęc równie dobrze przetłumaczy ć na: Rozlazła, Breja albo Papka itp. [przyp. tłumacza]]).

* * *

Spl ątana d Ŝungla, cho ć pełna ro ślin i zwierz ąt, jest pustkowiem. Po d Ŝungli mo Ŝna chodzi ć tygodniami i nie spotka ć Ŝywej duszy. Cho ć człowiek stale przedziera si ę przez ró Ŝne g ąszcze i stale słyszy wokół siebie odgłosy tropikalnego lasu, wycia małp, skrzeczenia papug, jazgot cykad, to jednak ju Ŝ po krótkim czasie ma wra Ŝenie kompletnej samotno ści. Identyczne jak na pustyni. Identyczne jak w wysokich górach. I jak na lodowych równinach Antarktydy. DŜungla tylko z pozoru wydaje si ę zatłoczona. Kto j ą poznał od środka, wie jakie to przera Ŝaj ące pustkowie.

* * *

Ale Ŝeby mo Ŝna mówi ć o biegunie d Ŝungli, owo pustkowie musi by ć poło Ŝone na ko ńcu świata. A gdzie on wła ściwie jest? Na biegunie północnym? Bez w ątpienia: tak! Na południowym? Te Ŝ. A na szczycie Himalajów? Tak. Tam równie Ŝ, z cał ą pewno ści ą, jest koniec świata. Świat to przecie Ŝ - z grubsza rzecz ujmuj ąc - kula, ma wi ęc wiele ko ńców. Z lekcji geometrii wynika nawet, Ŝe niesko ńczenie wiele. A z lekcji geografii? Jak rozpozna ć, Ŝe si ę wła śnie dotarło na jeden z nich? To proste - koniec świata jest punktem, z którego nie sposób pój ść nigdzie dalej. Kiedy staniesz na biegunie lub na szczycie Everestu i rozejrzysz si ę wokoło, stwierdzisz, Ŝe droga TAM sko ńczyła si ę i znikn ęła, i Ŝe od tej chwili wszystkie drogi prowadz ą ju Ŝ tylko z powrotem. Dlatego wła śnie wypraw ę do bieguna d Ŝungli zostawiłem sobie na koniec tej ksi ąŜ ki. [Przypis: Wcale nie twierdz ę, Ŝe czas ju Ŝ wraca ć do domu, po prostu czasami milo jest wróci ć, Ŝeby ruszy ć w kolejn ą wypraw ę.].

* * *

Znawcy zagadnienia twierdz ą, Ŝe dwa najtrudniejsze do przej ścia obszary poro śni ęte tropikaln ą puszcz ą to Borneo (na półkuli wschodniej) i Darien (na zachodniej). Mówi ą, Ŝe kto tam dotrze i prze Ŝyje - kto je pokona - ten zdobył biegun d Ŝungli. Z Polaków, na biegunie wschodnim był Jacek Pałkiewicz - o nikim innym nie słyszałem. Na biegunie zachodnim było nas dwoje - ja, gringo, i ona, Blondynka. Posłuchajcie...

PRZESMYK DARIEN

Przesmyk Darien (Darien Gap) le Ŝy tam, gdzie Panama graniczy z Kolumbi ą. To ten cieniutki pasek l ądu (w formie frywolnego wyrostka lub - jak twierdz ą inni - pępowiny), który sterczy z górnego czubka Ameryki Południowej. Tamt ędy Ameryka Południowa ł ączy si ę ze

Środkow ą, a potem ? troch ę niepostrze Ŝenie, przechodzi w Ameryk ę Północn ą. Na mapach Darien wygl ąda mizernie i z tej przyczyny, kiedy to tylko mo Ŝliwe, kartografowie go nie rysuj ą - Ŝeby nie psuł zgrabnego obrysu kontynentu. Jednak w rzeczywisto ści jest to bardzo solidny kawał l ądu pofałdowany w niewysokie, ale wyj ątkowo strome góry, poro śni ęty tropikaln ą puszcz ą (jeden z ostatnich na kuli ziemskiej obszarów d Ŝungli nietkni ętych siekier ą cywilizacji) i na dodatek - od strony kolumbijskiej - zatarasowany bagnami. Z powy Ŝszych powodów, Darien uchodzi za nieprzebyty. [Przypis: Oczywi ście grupy miejscowych Indian od tysi ęcy lat przemierzaj ą Darien w t ę i z powrotem praktycznie codziennie, ale oni nie s ą ani podró Ŝnikami, ani odkrywcami, wi ęc si ę nie licz ą.]

To przekonanie potwierdza cho ćby historia budowy Panamericany, czyli systemu dróg asfaltowych, który miał poł ączy ć Ziemi ę Ognist ą z Alask ą. Doborowe siły konstruktorskie z całego świata, ogromne buldo Ŝery i miliony dolarów pokonały Andy - góry wysokie, Amazoni ę - lasy szerokie i pustynie długie - jak Atacama - ale utkn ęły w Darien. Próbowały si ę przeze ń przegry źć na kilka sposobów, lecz go nie zmogły. Wci ąŜ trwa nieprzebyty. [Przypis: Oczywi ście od wielu lat przemierzaj ą go, praktycznie codziennie, karawany przemytników kokainy, które z Kolumbii kieruj ą si ę nad Kanał Panamski, by tam zrzuci ć towar na jaki ś statek, a samemu ju Ŝ bez baga Ŝu, za to z solidnym rulonem dolarów w kieszeni, powróci ć do domu samolotem. Poniewa Ŝ jednak te karawany składaj ą si ę z Indian, a nie z podró Ŝników i odkrywców, wi ęc te Ŝ si ę nie licz ą.]. PANAMERICANA

W kilku miejscowo ściach po obu stronach Przesmyku do dzi ś stercz ą z błota pordzewiałe wraki wielkich spychaczy z resztkami charakterystycznej Ŝółtej farby do metalu. (Jest sprzedawana w puszkach z napisem: Maluj ostro Ŝnie!!! Jak zaschnie, zdrapa ć trudno, a sama NIGDY si ę nie złuszczy.) Te wraki, to ślady mi ędzynarodowej machiny, która połamała sobie w Darien z ębiska, a nast ępnie ze skamleniem wycofała si ę ry ć gdzie indziej. Zamorscy konstruktorzy zwijali manatki w poczuciu wstydu i kl ęski. Zrejterowali wszyscy - budow ę podejmowało, a potem porzucało, kilka kolejnych Międzynarodowych Koncernów Drogowych. Po ka Ŝdej takiej ucieczce pozostawały pisemne usprawiedliwienia w postaci szczegółowych wylicze ń maj ących dowie ść , Ŝe bardziej sensowne b ędzie utrzymywanie stałych przepraw promowych przewo Ŝą cych ludzi i towary dookoła Przesmyku ni Ŝ stawianie autostrady na betonowych palach w poprzek tropikalnych bagien, d Ŝungli i gór. Poza wrakami Ŝółtych machin, zamorscy konstruktorzy zostawili takŜe pewne charakterystyczne ślady w lokalnej kulturze. Okoliczna ludno ść do dzi ś Ŝywi przekonanie, Ŝe wszystkich przybyszów o białym kolorze skóry nale Ŝy tytułowa ć panie in Ŝynierze (zamiast tradycyjnego gringo) oraz Ŝe praca in Ŝyniera polega na drapaniu si ę w głow ę, robieniu coraz bardziej strapionych min oraz nerwowym Ŝuciu ko ńcówek własnych w ąsów. Ponadto kilka razy na dzie ń w panach in Ŝynierach co ś narasta... wzbiera... dojrzewa... a w ko ńcu wybucha. Wtedy zaczynaj ą ciska ć o ziemi ę drobnymi przedmiotami (czapka, okulary, fajka, rulony papieru) oraz przeklina ć wszystko dookoła. Niektórzy przy tym mocno tupi ą nogami, wgniataj ąc w błoto prywatne czapki, okulary i fajki oraz słuŜbowe rulony papieru. (Wówczas lepiej si ę odsunąć , je Ŝeli nie chce si ę by ć ochlapanym.) śeby jakoś zakamuflowa ć swoj ą wstydliw ą pora Ŝkę, Biali uknuli mi ędzynarodowy spisek kartograficzny, polegaj ący na tym, Ŝe na wi ększo ści map wyrysowuje si ę Autostrad ę Panameryka ńsk ą jako dumn ą czerwon ą lini ę, która biegnie, i tu uwaga, n.i.e.p.r.z.e.r.w.a.n.i.e z Alaski a Ŝ na Ziemi ę Ognist ą. Owo „nieprzerwanie” istnieje jednak tylko na papierze. W rzeczywisto ści Panamericana nigdy nie została uko ńczona! W samym jej środku brakuje sporego kawałka. Optymi ści mówi ą o 200 kilometrach, a z moich do świadcze ń wynika, Ŝe to raczej 500. Asfalt urywa si ę jakie ś 60 kilometrów na południe od Panama City. Dalej biegnie stopniowo zanikaj ąca Ŝwirówka, potem droga polna, któr ą rozklekotane autobusy i ci ęŜ arówki terenowe staraj ą si ę jako ś dobrn ąć do osady Yaviza. (W porze obfitych deszczów na ostatnim odcinku autobusy zast ępuje traktor albo muły) Za Yaviz ą nie ma ju Ŝ nic. Nic co mogłoby przypomina ć drog ę. Jak ąkolwiek drog ę, nie wspominaj ąc o Autostradzie. Ale n.ie.p.r.z.e.r.w.a.n.a czerwona linia si ę tym nie zra Ŝa i biegnie sobie dalej - po mapie. Przecina nieprzebyte g ąszcze, góry i bagna, czasami trafia (cho ć sama o tym nie wie) w le śne ście Ŝki wydeptane bosymi stopami Indian albo w strumienie którymi poruszaj ą si ę wąskie czółna plemienia Chocó, i wreszcie dociera do miasta Medellin. Umiej ętne wykorzystanie tych ście Ŝek i strumieni mo Ŝe człowieka pieszego zaprowadzi ć na drug ą stron ę Darien - do Kolumbii - tam z kolei, kieruj ąc si ę do Medellin, natrafi on na dalszy ci ąg Panamericany (tym razem prawdziwej - zrobionej z asfaltu, a nie z farby drukarskiej), ale zanim si ę to stanie, trzeba jeszcze przekroczy ć biegun d Ŝungli. Autostrad ą na pewno si ę nie da bo jej tam NIE MA! Byłem, widziałem - wiem! Veni, vidi, vici. [Przypis: Przyszedłem, zobaczyłem, zwyci ęŜ yłem - słowa Juliusza Cezara zawiadamiaj ącego senat o swym zwyci ęstwie nad królem Pontu Farnacesem w 47 r. p.n.e. [przyp. tłumacza]]

OD ASFALTU DO ASFALTU

Kilkana ście lat temu, gdy Polska jeszcze nie była Polsk ą, wymarzyłem sobie, Ŝe zostan ę pierwszym Polakiem, który pokona Darien na piechotę. Wyprawa miała si ę nazywa ć „Od asfaltu do asfaltu”. Pomysł był prosty: Pewnego dnia staj ę pi ętami na ostatnim skrawku asfaltu w Panamie i ruszam przed siebie. Po jakim ś czasie ko ńcz ę wypraw ę, staj ąc palcami na pierwszym kawałku asfaltu w Kolumbii. Marzyłem o tym 10 lat i w ko ńcu si ę udało. Z mał ą poprawk ą: nie byłem sam - razem ze mn ą szła Blondynka. Ja niosłem wi ększo ść jej ekwipunku, a ona podpierała plecak, Ŝebym si ę nie przewrócił. Gdyby nie Blondynka, nie pokonałbym Darien - on pokonałby mnie. Gdyby nie ja, Blondynka prawdopodobnie nigdy nie wpadłaby na tak idiotyczny pomysł, jak przeprawa przez terytorium plemienia Kuna, które zabija ka Ŝdego, do kogo pasuje okre ślenie gringo. Posłuchajcie... INDIANIE KUNA

Kuna nie lubi ą intruzów. śadnych. A szczególnie białych oraz wojskowych. Władze pa ństwowe Panamy i Kolumbii niech ętnie si ę do tego przyznaj ą, jednak w Darien faktyczne rz ądy sprawuj ą Indianie - od zawsze - w dodatku s ą to rz ądy wył ączne i suwerenne. [Przypis: W źródłach angloj ęzycznych i zale Ŝnych, zamiast pisowni Kuna cz ęsto pojawia si ę Cuna - prawdopodobnie dla ułatwienia prawidłowej wymowy. My pozostajemy przy transkrypcji tradycyjnej - Kuna. W j ęzyku polskim ona wła śnie ułatwi prawidłow ą wymow ę. [przyp. tłumacza]] W zwi ązku z tym na mapach rysuje si ę kolejna fikcja: w poprzek czerwonej kreski nieistniej ącego kawałka Panamericany biegnie czarna kreska nieistniej ącej granicy panamsko - kolumbijskiej. W rzeczywisto ści te kraje ze sob ą nie s ąsiaduj ą - oddziela je kilkusetkilometrowy pas „ziemi niczyjej”, nieformalna strefa buforowa, a mówi ąc w uproszczeniu: Niezale Ŝne Pa ństwo Kuna. Jest to stowarzyszenie obronne kilkudziesi ęciu wiosek, zarz ądzane na wzór korporacji przez Zgromadzenie Kacyków. Zgromadzenia zwoływane s ą tylko w razie konkretnej potrzeby. W okresach mi ędzy Zgromadzeniami, ka Ŝdy kacyk włada kawałkiem terytorium Kuna na własny rachunek. Kuna toleruj ą na swoim terenie tylko kilka samotnych posterunków panamskiej stra Ŝy granicznej (zaopatrywanych z helikoptera, bo Indianie nie Ŝycz ą sobie, by przez ich ziemie kto ś przechodził). Na tym ko ńczy si ę cała władza z zewn ątrz. Posterunki zało Ŝono za wiedz ą i zgod ą kacyków, w miejscach przez nich wskazanych. Wygl ądaj ą one zawsze tak: garstka zastrachanych wojaków stacjonuje w pobli Ŝu kilkuset dobrze uzbrojonych Indian. Zgadnijcie, kto tu kogo pilnuje? I kto rz ądzi? Układ z wojskiem jest prosty: - Wy tu sobie siedzicie i pozorujecie władz ę pa ństwow ą, a my wam nie robimy krzywdy. - Co jaki ś czas nieznani sprawcy (w raportach napiszecie: najprawdopodobniej kolumbijska partyzantka) napadaj ą na was i odbierają zapasy broni, lekarstw oraz środki łączno ści. - Wy nigdy nie oskar Ŝacie wojowników Kuna o napa ść i rabunek, i dlatego wojownicy Kuna was nie zabijaj ą za pomoc ą waszych własnych karabinów. - Bro ń przej ęta przez najprawdopodobniej kolumbijsk ą partyzantk ę zostaje w r ękach plemienia Kuna, a wam Armia przysyła now ą. Over. * * *

Wyobra źcie sobie czterech Ŝołnierzy na niewielkiej polance wykarczowanej po środku dŜungli. Mieszkaj ą w jednoizbowym baraczku z pustaków, krytym blach ą falist ą. W słoneczny dzie ń pod t ą blach ą robi si ę gor ąco jak w piekarniku. Kiedy pada ulewny deszcz, trzeba zatyka ć uszy - taki jest huk. Na drewnianym kołku przed baraczkiem przyczepiono desk ę z wymalowanym ręcznie napisem: „BAZA SIŁ OCHRONY POGRANICZA - PUESTO PAYA - REPUBLICA de PANAMA”. Obok, na wysokim gi ętkim kiju z bambusa, wisi podarta flaga. Na gał ęziach pobliskich drzew rozci ągni ęto drut, który ma robi ć za antenę do wojskowego radia. Drut słu Ŝy dobrze, a i radio jest niezłej jako ści - zasilane z małej baterii słonecznej - niestety słycha ć w nim najcz ęś ciej trzaski. Z jakich ś tajemniczych powodów fale radiowe nie lubi ą tego miejsca. Obrazu dopełnia typowa wojskowa wygódka sklecona z trzech rozwini ętych i wyklepanych na płasko beczek po ropie. Ustawiono j ą tyłem do baraczku. Drzwi nie s ą potrzebne - nikt nikogo nie zaskoczy ze spuszczonymi spodniami, poniewa Ŝ Ŝołnierze zawsze dokładnie wiedz ą, gdzie w danej chwili przebywa reszta oddziału. Tu nigdy nie odchodzi si ę dalej ni Ŝ na odległo ść głosu. A najlepiej, Ŝeby si ę wszyscy zawsze mieli nawzajem na oku. Z wyj ątkiem sytuacji, gdy jeden idzie do wygódki. Rzecz charakterystyczna: nawet tam Ŝołnierz nie rozstaje si ę z karabinem. Dlatego wła śnie nie instalowano drzwiczek - lepiej mie ć teren pod stał ą obserwacj ą. Setka rozw ścieczonych Indian jest tu w stanie dotrze ć w ci ągu kwadransa od chwili, gdy padnie rozkaz kacyka, Z kolei odsiecz w postaci jednego helikoptera z pilotem, jednego sier Ŝanta i sze ściu niech ętnych gin ąć rekrutów, jest tu w stanie dotrze ć najwcze śniej po kilku godzinach od chwili, gdy napadni ęci wezw ą pomoc przez radio. Zazwyczaj jednak - tak na wszelki wypadek - odsiecz dociera dopiero nast ępnego dnia, jak ju Ŝ si ę wszystko uspokoi, a nieznani sprawcy, czyli najprawdopodobniej kolumbijska partyzantka, wyszumi ą si ę i sobie pójd ą. Po wyl ądowaniu i krótkim rozpoznaniu, odsiecz - zwana oficjalnie Oddziałem Szturmowym - przegrupowuje si ę w Oddział Transportowy Zwłok i zawraca do bazy. Na pokładzie helikoptera, u stóp załogi, le Ŝą niedawni koledzy z wojska. S ą starannie zapakowani w czarne foliowe worki. Przy okazji, tym samym helikopterem, lec ą do szpitala najci ęŜ ej ranni przedstawiciele plemienia Kuna. S ą starannie pozawijani białymi banda Ŝami, które otrzymali w prezencie od Armii. Wszyscy pasa Ŝerowie i pilot wiedz ą, Ŝe Ŝołnierze (w workach) postradali Ŝycie w potyczce z Indianami (w banda Ŝach). Ale wszyscy grzecznie udaj ą, Ŝe wierz ą w historyjk ę o kolejnym napadzie najprawdopodobniej kolumbijskiej partyzantki. Udaj ą, bo tak jest wy- godniej. I bezpieczniej. Gdybym o tym wszystkim wiedział przed wypraw ą do Darien, pewnie bym tam nie pojechał. A mo Ŝe: tym bardziej...

NIEPOKONANY

Zbieraj ąc materiały na temat Przesmyku wci ąŜ natykałem si ę na ró Ŝne nieprzyjemne doniesienia prasy, ale jako ś Ŝadne z nich mnie nie zatrzymało w domu. A przecie Ŝ wszystkie były, delikatnie rzecz ujmuj ąc, zniech ęcaj ące. Darien mnie wyra źnie ostrzegał. Groził palcem. I pochłaniał kolejne ofiary... Wi ększo ść po Ŝerał jednym kłapni ęciem, inne porz ądnie gryzł, a potem wypluwał, ale nikomu nie przepu ścił. Nie wygl ądał na kogo ś, kto pozwoli sobie wej ść w paszcz ę, przemaszerowa ć przez kiszki, a nast ępnie spokojnie wyj ść z drugiej strony. Darien mnie ostrzegał: Tajemnicze zaginięcie ameryka ńskiego antropologa - wybitnego specjalisty od dzikich plemion (do dzi ś go nie odnaleziono). Miesi ąc pó źniej równie tajemnicze zagini ęcie japo ńskiego kolekcjonera orchidei (odnaleziono tylko jego zielnik, par ę zw ęglonych sandałów i dwana ście pustych butelek po aguardiente). Darien groził mi palcem: Krótka notatka o kilku amatorach przygody, którzy opuszczali Yaviz ę z u śmiechami na ustach, a wracali z płaczem i solennymi zapewnieniami, Ŝe NIGDY WI ĘCEJ. ... i najwyra źniej mnie prowokował: Innym razem gazety szeroko pisały o losie niemieckiego turysty, który postanowił przej ść Darien i podobno wyszedł z tego Ŝywy, ale dopiero po pół roku, nie całkiem świadom tego, gdzie jest i co robi, a na dodatek oskubany ze wszystkiego, co miał przy sobie. Oskuba- ny doszcz ętnie... Jak by to inaczej powiedzie ć... do gołej skóry. Kolumbijski patrol zainteresował si ę nim, kiedy kompletnie nagi paradował przez poletko manioku, a hałastra dzieciarni biegła za nim z wrzaskiem pokazuj ąc sobie palcami, co on tam ma. (Miał tatua Ŝ przedstawiaj ący smoka, który ział z pyska nie ogniem, ale czym ś zupełnie niestosownym do ogl ądania przez małe dzieci.) W pierwszym, zdrowym odruchu patrol chciał spałowa ć zbocze ńca, ale do ść szybko okazało si ę, Ŝe delikwent prze Ŝywa dokumentne pomieszanie zmysłów i naprawd ę nie wie, Ŝe jest nagi. Nawet Ŝołdacy potrafi ą znale źć w sobie lito ść dla wariata, wi ęc osłoni ęty wojskow ą czapk ą dotarł do najbli Ŝszego posterunku, a stamt ąd, w biurokratycznie zawiły sposób, powrócił na ojczyzny łono.

* * *

A propos łona: Mimo niepami ęci co do własnych personaliów, golas został bardzo szybko zidentyfikowany. Za pomoc ą kserografu, faksu, skanera i Internetu, fotografia ziej ącego smoka (w języku oficjalnym mówiono o nim „znaki szczególne”) obiegła kilka konsulatów, ambasad i urz ędów, w sumie połow ę kuli ziemskiej, została rozpoznana przez osoby bliskie, uradowane widokiem zaginionego, i odesłana do Kolumbii z adnotacj ą, do kogo ów ziej ący smok nale Ŝy. Tak to, po nitce globalnych ł ączy elektronicznych, udało si ę doj ść do kł ębka nerwów, jakim był w chwili odnalezienia nagi Jorgen Krol. Po kilku miesi ącach sp ędzonych w pewnym dyskretnym zakładzie, zwanym „sanatorium”, Krol doszedł do siebie - mniej wi ęcej - ale nadal nie potrafił opowiedzie ć, co si ę z nim działo przez te sze ść miesi ęcy sp ędzonych w d Ŝungli. [Przypis: To jeden z niewielu ludzi, którzy naprawdę spó źnili si ę na własny pogrzeb. Było tak: Kiedy Jorgen tkwił pi ąty miesi ąc w Darien, najbli Ŝsza rodzina w Niemczech straciła nadzieje na jego powrót i wyprawiła mu symboliczny pogrzeb. Po tym wydarzeniu pozostała bardzo niesymboliczna pami ątka - niewielka parcela (metr na dwa) przykryta płyt ą z czarnego granitu z wyrytym imieniem, nazwiskiem, dat ą urodzenia oraz krótk ą informacj ą, Ŝe Nasz ukochany syn i brat zagin ął w Darien (Panama). Osobi ście jestem zdania, Ŝe kto ś - dla porz ądku - powinien tam teraz dopisa ć: Nasz ukochany syn i brat si ę jednak odnalazł, a kolejne informacje na temat jego losów zostan ą wyryte w tym miejscu za kilkadziesi ąt lat, bo Jorgen prowadzi obecnie wyj ątkowo zdrowy tryb Ŝycia (pod nadzorem lekarzy) i ju Ŝ raczej nigdzie nic b ędzie wyje ŜdŜał. Ubiera si ę ciepło, tak by nikomu nie przyszło do głowy wytyka ć go palcami i krzycze ć: Król jest nagi!

* * *

Darien mnie ostrzegał. Groził palcem... i w ten sposób tak Ŝe prowokował. Zupełnie jakby mnie wyzywał na pojedynek... * * *

Najbardziej gło śna była sprawa z pocz ątku lat 90.: Pewien śmiałek, sponsorowany przez telewizj ę, wymy ślił sobie, Ŝe przejedzie na motorze z Alaski na Ziemi ę Ognist ą. Popatrzył na map ę i stwierdził, Ŝe zrobi to bez wi ększego kłopotu, pod ąŜ aj ąc cały czas Autostrad ą Panameryka ńsk ą. Warto w tym miejscu wspomnie ć, Ŝe ani on, ani telewizja, która miała wszystko filmowa ć, nie byli zainteresowani zwiedzaniem krajów i kultur dost ępnych na poboczach Panamericany - jedyne, co ich obchodziło, to ustanowienie rekordu pr ędko ści. W tym celu mo Ŝna by oczywi ście przez kilka miesi ęcy je ździ ć dookoła jakiego ś stadionu (byle tylko odległo ść si ę zgadzała), ale to oczywi ście du Ŝo mniej spektakularne ni Ŝ łamanie ogranicze ń pr ędko ści w kilkunastu kolejnych pa ństwach transmitowane do kilkudziesi ęciu innych pa ństw na całym świecie przez kanał tematyczny dla młodzie Ŝy. Z towarzyszeniem zach ęcaj ących wrzasków i gwizdów oraz obowi ązkowego dymu spod opon, nasz śmiałek wystartował z Anchorage na dalekiej Północy Stanów Zjednoczonych. Kanada przemkn ęła mu na granicy pola widzenia, prawie niepostrze Ŝenie. W Kalifornii musiał znacznie zwolni ć ze wzgl ędu na tamtejsz ą policj ę, która nie zna si ę ani na Ŝartach, ani na biciu rekordów (co najwy Ŝej na biciu Murzynów pod okiem amatorskiej kamery wideo), wi ęc na dobre rozp ędził si ę dopiero w Meksyku. Ale za to jak! W Acapulco czekali na niego z tequil ą i sol ą ju Ŝ na dwa dni przed przyjazdem, a potem okazało si ę, Ŝe niepotrzebnie, bo przejechał trzy dni wcze śniej, ni Ŝ sam planował. Kilka nast ępnych krajów Ameryki Środkowej potraktował jak rodzaj szybkiego slalomu mi ędzy słupkami granicznymi i wreszcie z pełnym impetem run ął w g ęstwin ę Darien. Trzeba przyzna ć, Ŝe wbił si ę do ść gł ęboko... I utkn ął. W d Ŝungli i błocie. Kompletnie zaskoczony i nieprzygotowany, bo do ostatniej chwili wierzył, Ŝe tam jednak jest jaki ś asfalt. A przynajmniej szutrówka. No dobra, dukt. Cokolwiek! Targał podobno ten swój motor przez kilka dni na plecach licz ąc na to, Ŝe błoto po kolana oraz strome góry wkrótce si ę sko ńcz ą, ale si ę przeliczył. Wreszcie zawrócił. (Ju Ŝ bez motoru który wzi ęli Indianie jako cz ęść zapłaty za uratowanie [Przypis: Źródła mniej Ŝyczliwe plemieniu Kuna u Ŝywaj ą w tym miejscu słowa „darowanie”] Ŝycia. W dwa tygodnie pó źniej kontynuował swoj ą wypraw ę - na innym motorze - rozpoczynaj ąc jej drugi etap z Medellin. Sceny wsiadania na prom i omijania Przesmyku potraktowano nader pobie Ŝnie. Miałem nawet wraŜenie, Ŝe wstydliwie. A to przecie Ŝ Ŝaden wstyd utkn ąć w Darien. To nie wstyd - to normalka.

BLONDYNKA I GRINGO

My śmy utkn ęli baardzo, baardzo gł ęboko - w Paya, czyli india ńskiej wiosce - warowni poło Ŝonej nad rzek ą o tej samej nazwie. Zostali śmy tam zatrzymani i uwi ęzieni. Uwi ęziono nas dlatego, Ŝe stanowili śmy zagadk ę - Biali nigdy nie docieraj ą tak daleko, a w ka Ŝdym razie nie docieraj ą tak daleko bez eskorty wojowników Kuna, i to w dodatku niepostrze Ŝenie. A nikt si ę nas w Paya nie spodziewał, bo nie pojawili śmy si ę wcze- śniej w Ŝadnej z wiosek Kuna le Ŝą cych po drodze. Prawd ę powiedziawszy celowo je omijali śmy w obawie, Ŝe Indianie nas zawróc ą z drogi. Chcieli śmy wedrze ć si ę po kryjomu jak najdalej w gł ąb ich terytorium. Tak daleko, Ŝeby nasza ewentualna ekstradycja odbyła si ę nie z powrotem do Panamy, lecz na stron ę kolumbijsk ą. Pomagał nam w tym pewien my śliwy zaprawiony w dyskretnym podchodzeniu zwierzyny. To on umiej ętnie powymijał wszystkie warty ustawione po drodze, ale do wioski Kuna weszli śmy juŜ bez niego. Uciekł, kiedy tylko zobaczył pierwsze szałasy i spaceruj ących mi ędzy nimi wojowników. Ten człowiek nie był tchórzem. Nie był te Ŝ wariatem, i wła śnie dlatego uciekł. W dŜungli ucieczka rzadko bywa dowodem tchórzostwa - najcz ęś ciej jest przejawem m ądro ści odziedziczonej po przodkach.

* * *

My śliwy pochodził z s ąsiedniego plemienia o nazwie Chocó, które szczerze nienawidzi, a zarazem śmiertelnie boi si ę Kuna. Całą drog ę opowiadał nam mro Ŝą ce krew w Ŝyłach historie na ich temat i serdecznie odradzał dalsz ą w ędrówk ę. Chocó s ą ludem nadzwyczaj spokojnym, Kuna za ś - wyj ątkowo wojowniczym. Oba plemiona od stuleci zamieszkuj ą t ę sam ą ziemi ę, a stosunki mi ędzy nimi s ą na tyle normalne, na ile w tych warunkach mog ą by ć. Przy czym norm ę wyznacza tu Pachamama - Matka Natura: Chocó czuj ą wobec Kuna mniej wi ęcej to , co wielki ro ślino Ŝerny gatunek dinozaura czuł wobec rycz ącego mu w twarz Tyranozaurusa. Z kolei Kuna na widok Chocó zwykle si ę uśmiechaj ą. (Wyrazem twarzy przypominaj ą wtedy nietoperza.) Z podobnym u śmiechem zwracali si ę tak Ŝe do nas. Ale to było du Ŝo pó źniej, a najpierw wynaj ęli śmy my śliwego. Posłuchajcie... KOŁO... PODBIEGUNOWE

Znale źli śmy go w okolicach Yavizy. Miał porz ądn ą łód ź wydłuban ą z solidnego pnia, do tego motor, który bez przerwy si ę krztusił i gasł, ale ogólnie pomagał w wiosłowaniu, oraz beczk ę paliwa. Przede wszystkim jednak był zawodowym tropicielem - a wi ęc musiał dobrze zna ć okoliczne lasy i rzeki. Poznali śmy to od razu po... kolorze jego skóry. India ńscy my śliwi korzystaj ą powszechnie z soku pewnej dzikiej ro śliny, którym smaruj ą twarz oraz wszystkie odsłoni ęte cz ęś ci ciała. Ów sok daje efekt jak atrament, a wi ęc świetnie maskuje pod wzgl ędem optycznym. Ponadto, swoim zapachem zagłusza naturaln ą wo ń człowieka (oczywi ście daleeeko mu do IPM). A na dodatek odstrasza insekty (je śli si ę w to mocno uwierzy). Co ś takiego, to dla my śliwych idealny kamufla Ŝ. Tyle Ŝe sok pozostawia wyj ątkowo trwałe ślady - w kilka godzin po posmarowaniu skóra robi si ę czarna i pozostaje taka przez wiele nast ępnych dni. Nie pomaga mydło, szorowanie piaskiem, Ŝadne rozpuszczalniki ani detergenty - musi si ę złuszczy ć. My śliwi amatorzy nigdy nie stosuj ą tej substancji - tylko zawodowcom nie przeszkadza, Ŝe tak długo będą czarni.

* * *

Po wypłyni ęciu z Yavizy, ruszyli śmy w gór ę rzeki oznaczonej na mapach jako Tuira. Przez pierwsze kilka dni i ostatnie posterunki wojskowe, towarzyszył nam lekarz - oficjalny wysłannik rz ądu Panamy na te tereny. Był czym ś w rodzaju naszej przepustki [Przypis: Władze, nauczone przykrymi do świadczeniami z przeszło ści, staraj ą si ę nie dopuszcza ć białych intruzów w gł ąb Darien] - on pokazywał wojskowym swoje dokumenty i paplał zmy ślone głupstwa na temat mi ędzynarodowej pomocy medycznej przybyłej wła śnie z Europy, a my śmy płacili za jego transport i jedzenie. Lekarz udawał si ę na trzy miesi ące do osady Union, która jest umown ą stolic ą plemienia Chocó, a jednocze śnie ostatnim miejscem, dok ąd si ęga władza pa ństwowa. Zbudowano tam O środek Zdrowia, czyli dwuizbowy domek kryty blach ą falist ą - w jednej izbie pan doktor mieszka, w drugiej trzyma lekarstwa, a leczy najcz ęś ciej na przyzbie, bo w słoneczny dzie ń robi si ę pod t ą blach ą gor ąco jak w piekarniku. Po odstawieniu go na miejsce, ogłosili śmy wszem i wobec, Ŝeśmy si ę ju Ŝ Darien naogl ądali po dziurki w nosie i zawracamy. Mieli śmy nadziej ę, Ŝe uwierz ą. Potem ruszyli śmy w dalsz ą drog ę.

* * * Przez wiele dni kluczyli śmy, kieruj ąc si ę w gł ąb d Ŝungli. Korzystali śmy z rzeczek i strumieni, czasem tak płytkich, Ŝe silnik trzeba było wyci ąga ć z wody i odpycha ć si ę kijami. Kiedy indziej musieli śmy wysiada ć z łodzi i ci ągn ąć j ą za sob ą na linie. Kilka kolejnych nocy sp ędzili śmy w coraz mniejszych i rzadszych osadach plemienia Chocó. Zawsze przypływaj ąc po zmroku i odpływaj ąc przed świtem. W ko ńcu przyjazny i Ŝyczliwy przybyszom lud Chocó został za nami - wpłynęli śmy do wrogiej krainy Kuna.

WROGA KRAINA

Nie chciała nas przyj ąć - nagle sko ńczyły si ę ryby w rzece, a potem nawet woda. Coraz dłu Ŝsze odcinki pokonywali śmy ci ągn ąc pirog ę po dnie. Wtedy nasz przewodnik zarz ądził w ędrówk ę na piechot ę. Porzucili śmy łód ź, wzi ęli śmy cały dobytek na plecy i ruszyli śmy w górę strumienia. W powietrzu wokół nas było co ś takiego... nieprzyjemnego. Miało si ę wra Ŝenie, Ŝe tu Ŝ za plecami czai si ę kto ś wielki, szary i kosmaty. Lecz kiedy człowiek spoglądał przez rami ę, widział tylko bardzo zm ęczone, ale wci ąŜ u śmiechni ęte, oczy Blondynki. Po kilku dniach, brodz ąc po kostki w wodzie, dotarli śmy do miejsca, w którym Indianin zatrzymał si ę, oznajmił stanowczo,, Ŝe dalej nie pójdzie i upomniał o swoj ą zapłat ę. Rozejrzałem si ę dookoła i powiedziałem, Ŝe przecie Ŝ miał nas doprowadzi ć do wioski, a ja Ŝadnej wioski nie widz ę. Wtedy zgrzytn ął z ębami, ale poniewa Ŝ, jak ka Ŝdy Chocó, był człowiekiem dobrym i uczciwym, podprowadził nas jeszcze kilkaset kroków stroni ą, prawie niewidoczn ą ście Ŝynk ą w gór ę błotnistego stoku. A Ŝ do wielkiego zwalonego pnia, po którym przeszli śmy nad gł ębokim parowem i nagle... stan ęli śmy na obrze Ŝach wioski. W oddali, mi ędzy szałasami, przechadzali si ę wojownicy. Zapłaciłem mu, a potem, kiedy chciałem u ścisn ąć na po Ŝegnanie, stwierdziłem, Ŝe znikn ął jak kamfora. W tej sytuacji mi ędzy domostwa Kuna wkroczyli śmy ju Ŝ bez eskorty.

* * *

Powitanie zgotowano nam bardzo niech ętne. Kobiety gwałtownie porzucały swoje przydomowe zaj ęcia i w po śpiechu umykały w ciemne czelu ście szałasów. Po drodze zgarniały drobniejsze dzieci, a starsze wysyłały gdzie ś w gł ąb wioski... jakby po pomoc. Za ka Ŝdym razem towarzyszyła temu seria krótkich okrzyków. Potem zapadała nienaturalna cisza, która oblepiała nas nieprzyjemnie. Za naszymi plecami sze ściu podrostków utworzyło półkolist ą tyralier ę i wyra źnie zaganiało nas w okre ślonym kierunku. Zachowywali przy tym dystans kilkunastu kroków. Na wszystkie nasze słowa reagowali tak samo - z głupawymi minami pokazywali, Ŝe mamy i ść dalej. W ten sposób dotarli śmy do placu po środku wsi, gdzie zastali śmy pół setki m ęŜ czyzn i kilka bardzo starych kobiet. - Dzie ń dobry - powiedziałem po hiszpa ńsku, zwracaj ąc si ę mniej wi ęcej do wszystkich. Jednocze śnie lustrowałem najbli Ŝsze twarze w poszukiwaniu sygnałów zrozumienia. Z tłumu wyst ąpił jaki ś młody Indianin i odpowiedział: - Dzie ń dobry. Czego szukacie? Odetchn ąłem z ulg ą - mówił po hiszpa ńsku! W dodatku s ądz ąc po reakcji innych, nie tylko on. - Szukamy kacyka. - JA JESTEM - odrzekł dumnie i bez chwili wahania. Zadarł przy tym głow ę tak bardzo, Ŝe mimo jego niskiego wzrostu mogłem bez trudu obejrze ć, co ma w nosie. Byłem pewien, Ŝe skłaniał - spo śród zebranych na placu był zdecydowanie zbyt młody, Ŝeby piastowa ć tak wa Ŝną funkcj ę. Wówczas nawet mi przez my śl nie przeszło, Ŝe wszyscy w tym tłumie s ą kacykami. Wszyscy, co do jednego, ze starymi kobietami wł ącznie; a wi ęc on tak Ŝe. Zeszli si ę tu z odległych okolic na Tajne Zgromadzenie Plemienne - mieli radzi ć o wojnie. Wojnie przeciw białym rz ądom, w odległych krajach, które postanowiły „uporz ądkowa ć” spraw ę nielegalnego przerzutu kokainy przez Darien. W tym celu, tu i ówdzie na terytorium Kuna zacz ęto karczowa ć dziewicz ą d Ŝungl ę i budowa ć l ądowiska dla ameryka ńskich helikopterów. Wbrew woli Indian! Kacykowie mieli si ę teraz porozumie ć w sprawie sposobu ich likwidacji. Póki co, ka Ŝdy działał na własn ą r ękę, a metody stosowali ró Ŝne - spontaniczne i nieskoordynowane. Za to efekty osi ągali nadzwyczaj podobne; czarne foliowe worki wypakowane przedstawicielami Armii. Wodzowie obecni na Zgromadzeniu reprezentowali bardzo ró Ŝne wioski. Jedne z nich to stare, powoli wymieraj ące, siedliska tradycji. Wci ąŜ pełne przepasek biodrowych i łuków oraz strzał zatrutych kurar ą. Inne zało Ŝono niedawno siłami india ńskiej młodzie Ŝy, która woli nosi ć d Ŝinsy i strzela ć seriami z karabinów. Człowiek, z którym rozmawiali śmy, miał na szyi wisior, którego centraln ą cz ęść stanowił z ąb jaguara oprawiony w łusk ę po naboju - nie musiałem pyta ć, z jakiej wioski pochodzi. Tam, gdzie mieszkał, był najstarszy - dlatego wybrano go kacykiem - ale po śród wszystkich kacyków Kuna był najmłodszy... i najbardziej wojowniczy. Pełen nienawi ści do obcych. Szczególnie zawzi ęty wobec białych intruzów wdzieraj ących si ę na ziemie b ędące odwiecznym terytorium jego plemienia. Poniewa Ŝ to on wyst ąpił w imieniu reszty, a nikt z pozostałych nie zakwestionował jego pozycji, musieli śmy traktowa ć go jak przywódc ę Zgromadzenia. Powoli i spokojnie zacz ąłem wyłuszcza ć, kim jeste śmy. Mówiłem na tyle gło śno, by moje słowa docierały do wszystkich. Tak Ŝe do uszu „prawdziwego” wodza, którego wci ąŜ poszukiwałem wzrokiem. Niestety zacz ąłem niedobrze - od gor ących zapewnie ń, Ŝe my tu jeste śmy tylko w celach badawczych, jako para antropologów, i Ŝe chcieliby śmy wynaj ąć jakiego ś przewodnika i pój ść sobie dalej... jaaak naajdaaalej... do Kolumbii. Mówiłem szczer ą prawd ę, a mimo to Indianie słuchali tego coraz bardziej nieufnie. Nie mogli uwierzy ć w tak nieprawdopodobny zbieg okoliczno ści, jak przypadkowe nadej ście dwojga Białych intruzów dokładnie w dniu rozpocz ęcia Narady Wojennej. Prawd ę powiedziawszy, na ich miejscu ja te Ŝ bym nie uwierzył.

UWI ĘZIENI

Po godzinie odesłano nas - pod eskort ą - do samotnej, rozwalaj ącej si ę chaty poło Ŝonej po środku wioski. Mogli śmy z niej wychodzi ć tylko na posiłki i za potrzeb ą - taka była tymczasowa decyzja (wyrok?) Zgromadzenia. Zastanawiali śmy si ę, co nam zrobi ą ostatecznie. A mogli przecieŜ zrobi ć wszystko: zabi ć (to akurat najłatwiej, dlatego zabijanie odbywa się na ko ńcu - z tym zawsze si ę zd ąŜ y), sprzeda ć, wymieni ć, albo trzyma ć tu tak długo, a Ŝ si ę na co ś b ędziemy mogli przyda ć. Byli śmy zdani całkowicie na łask ę Indian. Bez szans na ucieczk ę czy jak ąkolwiek interwencj ę z zewn ątrz - wioska była najwa Ŝniejsz ą warowni ą plemienia Kuna, stanowiła świetny punkt do obrony (gdyby ktokolwiek chciał atakowa ć) i była niemo Ŝliwa do zdobycia - istna forteca: Strome wzgórze z płaskim wierzchołkiem, na którym mie ściło si ę około setki szałasów, z trzech stron otoczone wod ą. Z czwartej dost ępu bronił gł ęboki parów nad którym przerzucono jeden jedyny chybotliwy mostek w postaci spr ęŜ ystego pnia, po którym tu weszli śmy. Pie ń został z wierzchu ociosany na płasko, dzi ęki czemu mo Ŝna było wygodnie postawi ć stop ę, lecz jednocze śnie stał si ę przez to bardzo śliski (szczególnie, kiedy go kto ś celowo polewał wod ą). W sytuacjach ostatecznych pie ń mo Ŝna było zepchn ąć w gł ąb parowu, odcinaj ąc jedyn ą drog ę. Kuna mogli si ę tu broni ć w niesko ńczono ść . Dodatkowym atutem wioski było jej centralne poło Ŝenie po środku india ńskiego terytorium. Na lewo i prawo oceany odległe o wiele dni marszu ciemn ą d Ŝungl ą. Za plecami Panama, któr ą opu ścili śmy ponad tydzie ń temu, a przed nami Kolumbia, od której dzielił nas najdzikszy kawałek Darien. Ze wzgl ędu na dogodne usytuowanie, wła śnie tutaj odbywały si ę wszystkie sekretne Zgromadzenia Kacyków. Pech sprawił, Ŝe kiedy wkroczyli śmy do wioski, akurat trwało jedno z nich - do niedawna ści śle tajne, a obecnie bardzo zaniepokojone. Powody niepokoju były dwa: Blondynka i gringo.

* * *

Rano i wieczorem przychodził po nas india ński chłopiec i prowadził do domostwa odległego o jakie ś czterysta kroków. Tam serwowano nam prost ą straw ę: ryb ę ugotowan ą bez patroszenia i soli oraz kilka bulw manioku pieczonych w ognisku. Po drodze nie wolno było zbacza ć z wyznaczonej ście Ŝki! W celach higienicznych. mogli śmy wychodzi ć z naszej chaty bez dzieci ęcej eskorty, ale tylko w ści śle oznaczone miejsce nad rzek ą. W tej sytuacji całe dnie sp ędzali śmy zawieszeni w hamakach albo siedz ąc na przyzbie. Bezczynnie - powiedziano nam bowiem wyra źnie: Ŝadnych zdj ęć , Ŝadnych spacerów, Ŝadnych kontaktów z mieszka ńcami wioski, chyba Ŝe sami przyjd ą. Niekiedy przychodzili - męŜ czy źni popatrze ć, a kobiety co ś sprzeda ć - i wszyscy Ŝywili irytuj ące przekonanie, Ŝe poniewa Ŝ jeste śmy biali, to nale Ŝy si ę do nas zwraca ć per panie in Ŝynierze. Nie robiło im ró Ŝnicy czy mówi ą do mnie, czy do Blondynki - zawsze to był „p a n in Ŝynier”. Na razie postanowili śmy niczego nie kupowa ć. Mówili śmy im,, Ŝe najpierw chcemy si ę dowiedzie ć, ile pieni ędzy za Ŝą da przewodnik za wyprowadzenie nas do Kolumbii - w ten sposób wysyłali śmy w lud jednoznaczn ą ofert ę handlow ą, na któr ą niestety wci ąŜ nie było Ŝadnej odpowiedzi.

* * *

Czuli śmy si ę jak w matni. Chwilami co ś w nas narastało i wtedy zaczynali śmy ciska ć o ziemi ę drobnymi przedmiotami (czapka, okulary, latarka, zrolowane płaszcze od deszczu) oraz przeklina ć wszystko dookoła. Jednak wi ększo ść czasu sp ędzali śmy na drapaniu si ę w głow ę, robieniu coraz bardziej strapionych min i nerwowym ogryzaniu paznokci ( Ŝadne z nas nie miało wąsów). A wokół nas z ka Ŝdym dniem g ęstniała lepka atmosfera terroru. G ęstniała... kondensowała się... i nabierała znajomego kształtu - stawała si ę wielka i kosmata.

* * *

Nocami przez a Ŝurowe ścianki naszego wi ęzienia słyszeli śmy jakie ś tajemne śpiewy. Głosy zawodziły co ś na kształt litanii. Wielogodzinne inwokacje do india ńskich bogów; najpierw ktoś podawał ton i wy śpiewywał kilka niezrozumiałych dla nas słów, potem po- zostali powtarzali po nim. Przeci ągle i płaczliwie. Im dalej w noc, tym śpiew stawał si ę bardziej agresywny. Wreszcie ust ępował rytmicznym wrzaskom. Słycha ć w nich było wyra źnie: złość , nienawi ść , ch ęć czynu i Ŝą dz ę zemsty. Indianie wprowadzali si ę w trans. Zła energia narastała w nich i w ka Ŝdej chwili mogła wystrzeli ć w nasz ą stron ę. W przypływie ciekawo ści i odwagi Blondynka wykradła si ę z naszego wi ęzienia w pobli Ŝe miejsca, sk ąd dochodziły nocne śpiewy. Chciała je nagra ć. Kiedy ju Ŝ rozło Ŝyła cały sprz ęt, kto ś j ą spłoszył i musiała umyka ć okr ęŜ ną drog ą. To, co zdołała podejrze ć przez szpary domu, z którego dochodził śpiew, nie napawało optymizmem. Indianie byli nadzy, mieli dzikie spocone twarze, a w oczach odbicie innego świata. Był on dla nas obcy i gro źny.

RADA STARSZYCH

Po kilku dniach, zupełnie niespodziewanie, zostałem wezwany przed Rad ę Starszych. Powiedziano mi wyra źnie, Ŝe nie b ędzie to Zgromadzenie Kacyków, przed którym wyst ępowałem wcze śniej, lecz Rada Starszych. Nie mogłem by ć pewien, o kogo chodzi, domy ślałem si ę tylko, Ŝe Starsi s ą plemiennymi m ędrcami lub szamanami, a ich Rada mo Ŝe mie ć dla Zgromadzenia głos decyduj ący - co ś jak wyrocznia w staro Ŝytnej Grecji, której słuchali nawet władcy. Poprowadzono mnie środkiem wioski do niepozornej, rozklekotanej chałupy. Tam, w małym półkolistym pomieszczeniu, siedziało o śmiu m ęŜ czyzn w ró Ŝnym wieku. Z rado ści ą stwierdziłem, Ŝe nie ma po śród nich młodego nienawistnika, który z nami rozmawiał pierwszego dnia. Pojawił si ę za to podejrzanie wygl ądaj ący osobnik o ko ściach powykrzywianych artretyzmem, z połówk ą drucianych okularów na nosie. Wła ściwie połówk ą oprawek, bo szkła ju Ŝ dawno wypadły. Jako jedyny stał, a nie siedział. Cały czas trzymał si ę z boku. W takim miejscu, Ŝe on mnie widział doskonale i mógł obserwowa ć ka Ŝdy mój ruch, a ja miałem go niewygodnie na wprost prawego ucha. Wkrótce przekonałem si ę, Ŝe to czarownik - doradca Rady Starszych, wi ęc w duchu zacz ąłem o nim mówi ć „Wezyr”. Człowiek ten wspierał si ę na czarnym kiju długo ści około półtora metra, z wyrze źbion ą na czubku gałk ą wielko ści śliwki.

* * *

O ile mogłem si ę zorientowa ć ów kij to była obrosła licznymi legendami Drzewna Dusza - rzecz, o której si ę czyta, ale nigdy, nigdy si ę jej nie ogl ąda na własne oczy. Jest to naturalna szpila, która czasami - bardzo bardzo bardzo rzadko - powstaje w samym środku starego pnia. To zjawisko tysi ąckrotnie rzadsze od wyst ępowania czarnych pereł. Taka Dusza stanowi osobne ciało wewn ątrz drzewa. Ro śnie wraz z nim, czerpie z tych samych soków, ale nie jest paso Ŝytem - jest... No wła śnie, nikt nie wie dokładnie, czym jest. Tajemnic ą i Legend ą - tylko tyle wiemy na pewno. Odr ębny układ słojów, pozwijanych inaczej i bardziej ciasno ni Ŝ wszystkie dookoła powoduje, Ŝe po rozłupaniu pnia Dusza wypada - jak s ęk z deski. Jest gładka jak szkło, twarda jak stal i ci ęŜ ka jak ołów - tak przynajmniej twierdz ą Indianie. Przekona ć si ę do świadczalnie nie miałem szans, bo kij, o którym mowa, stanowił berło/ró ŜdŜkę, a takich rzeczy nie daje si ę obcym do potrzymania. Poza tym Indianie wierz ą, Ŝe Drzewna Dusza ma w sobie Moc - Moc magiczn ą - i dotykanie jej przez osoby niepowołane grozi nieszcz ęś ciem. Jest jeszcze co ś - nigdy do tej pory nie udało si ę Ŝadnej Duszy wywie źć z d Ŝungli. Przeniesiona do klimatu cho ćby odrobin ę mniej wilgotnego, do ść pr ędko rozsycha si ę i rozpada. Podobno w pewnej chwili po prostu p ęka z trzaskiem. Tych kilku podró Ŝników, którzy wykradli Dusze z r ąk Indian i wie źli je do Europy, znajdowało potem na dnie swoich kufrów jedynie garstk ę czarnych pokruszonych drzazg.

* * *

Ośmiu Starszych wprawdzie rozumiało wszystko, co do nich mówi ę, ale miało kłopoty z odpowiadaniem - mówili wył ącznie w j ęzyku Kuna. Wezyr tłumaczył mi to na hiszpa ński, a ja cały czas odnosiłem wra Ŝenie, Ŝe przy okazji połow ę przerabia na moj ą niekorzy ść . Przez pierwsz ą godzin ę wymieniali śmy szczere i nieszczere kurtuazje - Indianie ze zrozumieniem przyjmowali moje wyja śnienia dotycz ące celu podróŜy i charakteru naszej misji - a potem troch ę niespodziewanie jeden z nich zapytał: - Co tu robicie w czasie naszej tajnej narady wojennej? AŜ mnie zatkało, a jednocze śnie nagle wszystko stało si ę jasne... Gdybym od pocz ątku wiedział o tej naradzie, to ani przez chwil ę nie upierałbym si ę przy swojej wersji zdarze ń. Cech ą wszystkich konspiratorów świata jest to, Ŝe absolutnie nie są w stanie uwierzy ć w przypadkowe zbiegi okoliczno ści. Konspirator musi otrzyma ć swoją porcj ę spiskowej teorii dziejów. A jak nie otrzyma, to j ą sobie sam wymy śli. Uznałem wi ęc, Ŝe b ędzie bezpieczniej, je Ŝeli to ja co ś wymy ślę. Co ś takiego, w co oni uwierz ą i w konsekwencji puszcz ą nas wolno. Zacz ąłem moj ą Opowie ść , która w najwi ększym skrócie wygl ądała tak,.. Posłuchajcie... Ja i Blondynka jeste śmy wysłannikami rz ądu Rzeczypospolitej. Nasz kraj, tak jak inne kraje europejskie, jest świadom warto ści ekologicznej i kulturowej, jak ą przedstawia Darien. Polska, odk ąd odzyskała niepodległo ść , rokrocznie wysyła do Panamy pewne kwoty z przeznaczeniem na ochron ę przyrody Darien oraz kultury plemienia Kuna. Poniewa Ŝ Polacy nie s ą idiotami, zorientowali si ę, Ŝe pieni ądze gin ą gdzie ś po drodze. Dlatego wysłano nasz ą Tajn ą Misj ę, która miała za zadanie omin ąć oficjalne władze Panamy, dotrze ć wprost do serca Darien i zapyta ć kacyków Kuna, czy pomoc z Polski do nich dociera? I oto jeste śmy w samym sercu Darien, przed obliczem Najwy Ŝszych Wodzów Kuna i pytamy, czy biurokraci w Panama City to podłe złodzieje prze Ŝarte korupcj ą? Ta historyjka nie była specjalnie wyszukana ani elegancka, ale trafiła na swój czas i na podatny grunt spiskowej teorii dziejów. W efekcie ocaliła nam Ŝycie .

* * *

Nast ępnego dnia Wezyr w obecno ści starszyzny plemiennej podyktował mi krótki list plemienia Kuna do rz ądu Rzeczypospolitej, w którym zawiadamiano, Ŝe rz ąd w Panamie to banda złodziei, którym nie nale Ŝy ufa ć! I pod Ŝadnym pozorem posyła ć pieni ędzy!!! Potem przez godzin ę wymieniali śmy szczere kurtuazje, a na koniec Blondynka i ja dostali śmy India ńskie atrybuty władzy i szlachectwa - drewniane berła, zwane po hiszpa ńsku bastónami Nie były wprawdzie wykonane z Drzewnych Dusz, a tylko z najszlachetniejszego gatunku mahoniu, ale i tak wygl ądały pi ęknie: proste pałki po około pół metra wysoko ści, zwie ńczone rze źbami. Dla Blondynki wyrze źbiono posta ć ludzk ą nios ącą na plecach inn ą posta ć ludzk ą. Dla mnie za ś - posta ć ludzk ą z wielk ą jaszczurk ą siedz ącą jej na ramionach. (Wyja śniono mi, Ŝe jaszczurka to india ński symbol przebiegło ści i sprytu.) Powiedziano nam, Ŝe taki bastón stanowi dla ludu Kuna odpowiednik piernacza - listu Ŝelaznego - kiedykolwiek postanowimy wróci ć na te tereny, wystarczy, Ŝe w dowolnej wiosce poka Ŝemy jeden z nich, a wszystkie drzwi stan ą przed nami otworem. Na koniec przydzielono nam dwóch przewodników na dalsz ą drog ę do Kolumbii. (Dla wszystkich było oczywiste, Ŝe z tym trefnym listem do rz ądu RP nie powinni śmy wraca ć przez Panam ę.) Wkrótce potem ruszyli śmy w drog ę. - Problemy zostały za plecami. Teraz ju Ŝ b ędzie z górki - tak sobie my ślałem. No ale sk ąd miałem wiedzie ć, Ŝe najgorsze dopiero przed nami.

BIEGUN D śUNGLI

Darien to odpowiednik Himalajów. Tyle Ŝe w Himalajach idzie si ę najpierw długo pod gór ę, a z powrotem długo w dół. Natomiast w Darien idzie si ę 100 metrów w gór ę, a potem 100 metrów w dół i tak wiele, wiele razy od świtu do nocy. Gdyby zsumowa ć wszystkie te małe górki, na które trzeba si ę wspi ąć , to by nam si ę uskładał Mt. Everest. Powietrze w Darien te Ŝ przypomina himalajskie - jest tak samo rozrzedzone. W Himalajach zimn ą pustk ą, która wraz ze wzrostem wysoko ści zajmuje coraz wi ęcej przestrzeni mi ędzy cz ąsteczkami tlenu, a w Darien gor ącą wilgoci ą. Cz ęsto odnosiłem wra Ŝenie, Ŝe w poszczególnych łykach powietrza wi ęcej jest wody ni Ŝ tlenu. To rodziło problemy natury higienicznej: Po kilku dniach wszystko nam porosło ko Ŝuchem ple śni, której nie sposób było wypleni ć. Od tropikalnego gor ąca pocił si ę człowiek niesamowicie. Ubranie i cały baga Ŝ przesi ąkły wilgoci ą, która nigdy nie wysychała. Było ciepło, a w gąszczu na dnie d Ŝungli tak Ŝe mroczno. W tych warunkach grzybki rosły jak na dro ŜdŜach. Mimo Ŝe wlewali śmy w siebie całe wiadra płynów, groziło nam odwodnienie. Picie w czasie marszu nie miało najmniejszego sensu - ka Ŝdy łyk wody natychmiast wypływał przez skór ę. Zamiast przynosi ć ochłod ę, jedynie moczył ubranie. Natomiast picie wieczorem, w czasie odpoczynku, ko ńczyło si ę u mnie wymiotami. Nie chodziło o Ŝadne brudy ani paso Ŝyty w wodzie - była czysta - po prostu Ŝoł ądek jej nie przyjmował. Chyba go przezi ębiłem pij ąc zbyt łapczywie z chłodnego źródełka na pierwszym nocnym postoju. Maszerowali śmy po kilkana ście godzin dziennie, wci ąŜ w gór ę i w dół, w gór ę i w dół po błotnistych ście Ŝynkach. Podziwiałem Indian za ich zdolno ść odró Ŝniania ście Ŝki wydeptanej przez zwierz ęta od tras dla ludzi. Powiedzieli mi, Ŝe nie ma czego podziwia ć, bo nie odró Ŝniaj ą. Kiedy ście Ŝka jest wyra źna po prostu ni ą id ą, byle si ę kierunek zgadzał. A jak czasami zabł ądz ą, to zygzakuj ą w lewo i w prawo, a Ŝ trafi ą na kolejn ą ście Ŝkę.

* * * Marsz przez Darien wspominam jako najgorszy w moim Ŝyciu. Nic go nie przebiło. śadna inna d Ŝungla nie dała mi si ę tak we znaki, jak ten niepozorny, mało znany kawałek tropikalnego lasu. Najpierw okazało si ę, Ŝe ze wzgl ędu na stromizny i błoto trzeba odci ąŜ yć Blondynk ę. W jej plecaku i tak było niewiele: absolutne minimum odzie Ŝy, sprz ęt fotograficzny, magnetofon, do tego hamak, latarka, nó Ŝ i zapas baterii - nic, co dałoby si ę wyrzuci ć. Roz- ło Ŝyli śmy to na trzy kupki. Obaj przewodnicy wzi ęli rzeczy najci ęŜ sze, ja najcenniejsze. Ryzykowali śmy, Ŝe je śli potkn ę si ę i zjad ę po błocie i korzeniach, to stracimy za jednym zamachem oba aparaty fotograficzne - mój i Blondynki - ale jednocze śnie mieli śmy pewno ść , Ŝe plecak ze sprz ętem nie wyl ąduje gwałtownie na ziemi, kiedy Indianie rzuc ą si ę do kolejnego po ścigu za jakim ś zwierz ęciem. Robili to kilka razy dziennie. Wygl ądało to tak: kupa baga Ŝu przytroczona do człowieka przede mn ą nagle rozsypywała si ę na pojedyncze pindelki i z mokrym mla śni ęciem wbijała w błoto. Zanim ostatnie pakunki docierały na ziemi ę Ŝadnego z naszych przewodników ju Ŝ nie było w zasi ęgu wzroku. Jeszcze przez kilkana ście sekund słyszeli śmy, jak gnaj ą przez zaro śla. Potem przez pół godziny, czasem dłu Ŝej, czekali śmy w ciszy, nasłuchuj ąc, czy który ś wraca. Rozmy ślałem wtedy, co by było, gdyby nie wrócili? ...?...... ??...... ???...!!! Teoria na ten temat mówiła tak: Trzeba i ść cały czas w dół, a Ŝ do jakiego ś strumienia. Potem dalej, z nurtem, bo nad strumieniami le Ŝą wioski, a gdyby śmy Ŝadnej nie znale źli, to i tak w ko ńcu woda doprowadzi nas do morza. Oboj ętne, czy to b ędzie wybrze Ŝe karaibskie, czy Pacyfik, po pla Ŝy dojdziemy jako ś do Panamy albo Kolumbii. Niestety ta teoria nie wspominała ani słowem o posiłkach. Ale wła śnie wrócili nasi przewodnicy i przynie śli upolowane prosi ątko pekari, wi ęc ten problem został chwilowo rozwi ązany.

* * *

Z dnia na dzie ń szło mi coraz gorzej. Ci ęŜ ko znosiłem ostre podej ścia podobne do wchodzenia po drabinie zrobionej z korzeni wlepionych w błotnisty stok. Miejscami wlokłem si ę w gór ę na czworakach - inaczej nie dawałem rady. Naszego przewodnika pogryzły veinticuatro - „calowy” - ogromne jadowite mrówki długo ści dwudziestu czterech milimetrów. Przez kilkana ście minut wył z bólu i nie mógł i ść . Łydka spuchła mu wyra źnie. Ju Ŝ do ko ńca drogi lekko utykał. Blondynka radziła sobie najlepiej. Szła za moimi plecami i w najgorszych momentach podpierała mi plecak, Ŝebym si ę nie zwalił na grzbiet. Czy Ŝby jej bastón (przedstawiaj ący człowieka z drugim człowiekiem na plecach) stanowił wró Ŝbę? Wieczorem, kiedy ja le Ŝałem bez sił na gołej ziemi paliła przy mnie ognisko, Ŝebym cho ć troch ę wysechł. W butach miałem kompletne bagno i zgnilizn ę. Kiedy je zdejmowałem, moje stopy były pomarszczone od wilgoci i bielusie ńkie, tak Ŝe a Ŝ świeciły po śród nocy. (W tamtych latach nie chodziłem jeszcze po d Ŝungli na bosaka - tak jak Indianie - dzisiaj owszem, i nie mam ju Ŝ podobnych problemów ze stopami. Czasem tylko jaki ś ...aał... kolec albo kiszony li ść .)

* * *

Przestałem reagowa ć na upływ czasu i uk ąszenia insektów. Zaci ąłem si ę w sobie i parłem do przodu. Krok za krokiem, ka Ŝdy z nich bior ąc pojedynczo, jak osobne przedsi ęwzi ęcie. Nawet nasi przewodnicy byli wyra źnie zm ęczeni. Na ostatnim postoju zostawili cz ęść swoich rzeczy - Ŝeby mie ć mniej do d źwigania. W pewnym momencie, po kolejnym ostrym podej ściu, powiało świe Ŝym powietrzem i za świeciło sło ńce. Weszli śmy na jak ąś przełęcz. To było najcudowniejsze miejsce na ziemi. Szli śmy grzbietami gór, a na lewo i prawo, przez rzadkie drzewa, mo Ŝna było obserwowa ć przepi ękny krajobraz. D Ŝungla z perspektywy ptaka jest taka... idylliczna: kolorowe stada papug, strz ępiaste korony palm, wie Ŝe mahoniowców wystaj ące ponad pospólstwo innych drzew, czasem jaka ś małpa dyndaj ąca na ogonie. Ani śladu zgnilizny, duchoty i „calówek”. Od tej pory w ędrówka stała si ę sam ą rado ści ą. Znikn ęło błoto, pojawiły si ę szerokie le śne dukty, w dodatku trafili śmy na kilka india ńskich domostw. To jeszcze nie były wioski, zaledwie samotne my śliwskie rancza, ale cz ęstowały świe Ŝymi owocami i nadziej ą na szcz ęś liwy koniec wyprawy.

* * *

W pewnym miejscu trafili śmy na bardzo szerok ą drog ę przez las. Wła ściwie długie karczowisko pobru ŜdŜone starymi koleinami maszyn do wyr ębu, ci ęcia i transportu drzew. To była pierwsza po tej stronie gór zapowied ź Panamericany. Droga ta prowadziła znik ąd donik ąd. Robotników i ci ęŜ ki sprz ęt spuszczono tu z helikoptera. Popracowali kilka miesi ęcy, ale bez sukcesu - cał ą operacj ę pochłon ął Darien. Na przeciwległym ko ńcu karczowiska znale źli śmy wyra źną ście Ŝkę, która wiodła prosto w gór ę. To było ostatnie podej ście w czasie tej wyprawy. Wkrótce znale źli śmy si ę na szczycie góry, a przed nami otworzył si ę szeroki krajobraz: bezle śne doliny poprzecinane płotami, tu i ówdzie smu Ŝka dymu z jakiego ś paleniska, wsz ędzie stada owiec, kóz i krów, a w oddali na horyzoncie woda - zatoka Uraba. To wszystko była ju Ŝ Kolumbia. A wi ęc dotarli śmy na drug ą stron ę. PRZESZLI ŚMY DARIEN!!!

..DO ASFALTU

Przeci ęcie tego pi ęknego krajobrazu w drodze nad zatok ę miało nam zaj ąć cały nast ępny dzie ń. Noc sp ędzili śmy w małej osadzie Kuna, gdzie mieszkali nasi przewodnicy. Bladym świtem ruszyli śmy w kierunku odległej o kilka godzin marszu przystani wojskowej. Korzystały z niej tak Ŝe prywatne łodzie, które zabierały okolicznych chłopów na targ do miejscowo ści Turbo, poło Ŝonej po drugiej - „cywilizowanej” - stronie zatoki. W Turbo mie ścił si ę port Kolumbijskiej Marynarki Wojennej. Udali śmy si ę tam zaraz po przybiciu do nabrze Ŝa - potrzebne nam były stemple przekroczenia granicy. Odpowiedniego urz ędnika odnale źli śmy w zapyziałym kantorku wielko ści szafy na ubrania. Obejrzał nasze paszporty, spytał kilka razy, czy my rzeczywi ście z Polski, a potem zagł ębił si ę w blaszanej szufladzie w poszukiwaniu piecz ątek. Wprawdzie był pracownikiem Stra Ŝy Granicznej, ale na co dzie ń odprawiał tylko okr ęty marynarki wojennej i łodzie rybackie. Obywał si ę przy tym bez stempli, wpisuj ąc wszystko do wytłuszczonego zeszytu w kratk ę. Byli śmy jego pierwszymi turystami. Wreszcie znalazł to, czego szukał - upaprane tuszem pudełko. - To sk ąd wy tutaj? - zapytał. - Przyszli śmy z Panamy. - ??? He!??? - Przyszli śmy z Panamy. - Jak to przyszli ście? Na jakiej łodzi? - Na nogach. Piechot ą. - Z Panamy?! Niemo Ŝliwe! Tam s ą Kuna i nikogo nie puszczają. Oni najpierw strzelaj ą, a potem sprawdzaj ą, kogo trafili... Aha! Wiem! Mam was, kłamczuszki! Gdzie s ą wasze piecz ątki przekroczenia granicy panamskiej? Jaka ś adnotacja posterunku, cokolwiek? He!? - O, tutaj - pokazałem mu odpowiedni wpis w moim paszporcie - Puesto Paya, data i podpis: Humberto Romero Lois. [Przypis: Humberto Romero Lois co mój wieloletni przyjaciel z Meksyku. W dodatku m ąŜ mojej kole Ŝanki z podstawówki. Humberto oczywi ście nigdy nie był w Paya i nic kontrolował mojego paszportu - wpisu dokonałem samodzielnie, a jego nazwisko było pierwszym, które mi przyszło do głowy. Jaki ś wpis uwa Ŝałem za niezb ędny - istniało przecie Ŝ realne niebezpiecze ństwo, Ŝe bez dopełnienia tej formalno ści nie zechc ą nas wpu ści ć do Kolumbii i ode ślą z powrotem - wolałem nie ryzykowa ć. W podró Ŝy trzeba zawsze wozi ć przy sobie tupet jak taran.] Urz ędnik jeszcze długo kr ęcił głow ą i nie mógł uwierzy ć, Ŝe ma przed sob ą dwójk ę białych ludzi, która przeszła nieprzebyty Darien. W ko ńcu jednak, bogatsi o dwa niewyra źne stempelki, opu ścili śmy Baz ę Marynarki Wojennej. Za szlabanem zaczynała si ę droga do Medellin. Stan ęli śmy czubkami palców na kraw ędzi asfaltu - to był pocz ątek Panamericany i koniec wyprawy.

NA KONIEC

Co trzeba zrobi ć, Ŝeby pojecha ć na wypraw ę do tropikalnej puszczy, spotka ć ostatnich wolnych Indian, zamieszka ć po śród nich, zamiast majtek nosi ć przepask ę biodrow ą, a jedzenie zdobywa ć strzelaj ąc z dmuchawki? Gdy kto ś mnie o to pyta, odpowiadam krótko: - Sprzedaj lodówk ę i jed ź! Ró Ŝnica mi ędzy lud źmi, którzy realizuj ą swoje marzenia, a cał ą reszt ą świata nie polega na zasobno ści portfela. Chodzi o to, Ŝe jedni przez całe Ŝycie czytaj ą o dalekich l ądach i śni ą o przygodach, a inni pewnego dnia podnosz ą wzrok znad ksi ąŜ ki, wstaj ą z fotela i ruszaj ą na spotkanie swoich marze ń. Bardzo wielu tak jak ja, z lodówk ą na plecach. Inni nios ą komputery, zestawy stereo, stare meble, obrazy, maszyny do szycia, pier ścionki po babci, lampy, zegary, dywany... To dlatego, Ŝe marzenia nie maj ą ceny, a bi- lety lotnicze owszem. Ale niech Ci ę to nie zatrzymuje!

!!! SPRZEDAJ LODÓWK Ę I JED Ź !!! NOTA O TŁUMACZU

Dlaczego w tej ksi ąŜ ce pojawił si ę tłumacz? Podró Ŝuj ąc po obcych l ądach, przestawiam si ę całkowicie nie tylko na tamtejszy klimat, diet ę, kultur ę, muzyk ę i tempo Ŝycia, ale tak Ŝe mówi ę, my ślę, śni ę, licz ę, denerwuj ę si ę, czytam oraz p i s z ę w miejscowym języku (je śli tylko go znam). Wiele tekstów, które tu Pa ństwo mogli przeczyta ć, napisałem po hiszpa ńsku lub angielsku - dlatego potrzebny był tłumacz. A kim on jest? Posłuchajcie... Z Helen ą Troja ńsk ą spotkałem si ę po raz pierwszy w redakcji pewnego poczytnego pisma dla Pa ń. Zaniosłem tam jedno z moich opowiada ń, nie pami ętam ju Ŝ które, ale bez wątpienia trafiło ostatecznie do niniejszej ksi ąŜ ki. Na korytarzu redakcyjnym lekko zaszumiało. Panie redaktorki (w zasi ęgu wzroku Ŝadnego m ęŜ czyzny) były co najmniej przej ęte, je Ŝeli nie zbulwersowane - ten Cejrowski? u nas? a co on tu robi? Redaktor Naczelna, świe Ŝo po lekturze mego tekstu, umówiła si ę ze mn ą na rozmow ę. Chwaliła, Ŝe ciekawy, napisany z werw ą i „jajem” tylko... - Panie Wojtku, nie oszukujmy si ę, pa ńskie nazwisko jest kontrowersyjne, a my nie chcemy straszy ć naszych czytelniczek. - To jest tekst przygodowy, a nie polityczny. - Nieistotne, jaki jest ten tekst, tylko kim jest jego autor. W Polsce wci ąŜ obowi ązuj ą układy, a pan nie nale Ŝy ani do Ŝadnego układu, ani sam nie jest specjalnie układny, prawda? I ja, prywatnie, to bardzo podziwiam, bardzo szanuję, mie ć odwag ę powiedzie ć własne zdanie. W pracy musz ę si ę jednak podporz ądkowa ć opinii wi ększo ści. Serdecznie pana przepraszam, ale niestety... no nie pasuje nam pan do stopki redakcyjnej. W tym momencie w gabinecie Naczelnej pojawiła si ę Helena Troja ńska - nieznana nikomu dziennikarka - podró Ŝniczka. Bywała w Ameryce Południowej, mówiła płynnie w dwóch ulubionych przeze mnie językach obcych, potrafiła dowcipnie i sprawnie operowa ć j ęzykiem polskim, a co najwa Ŝniejsze zgodziła si ę firmowa ć moje teksty swoim nazwiskiem. Teraz wystarczyło, Ŝebym pozmieniał czasowniki m ęskie na Ŝeńskie i sprawa załatwiona. Łamy pisma stan ęły przede mn ą szerokim otworem. Naczelna proponowała cykliczn ą kolumn ę i niezłe pieni ądze, tylko... Ja, ja sam, po namy śle, si ę nie zdecydowałem. To byłoby z mojej strony tchórzostwo; wyparcie si ę własnych pogl ądów i poddanie presji układów, którymi gardz ę. Był jeszcze jeden powód - ambicja. Nie po to przez kilkana ście lat przedzierałem si ę przez dŜungl ę, ryzykowałem zdrowiem i Ŝyciem, Ŝeby teraz cały mój dorobek zgarn ęła pod siebie pani Helenka, świe Ŝo upieczona dziennikarka - podró Ŝniczka. Ostatecznie wi ęc nie opublikowałem tam Ŝadnego tekstu. Ale jako ś nie mogłem zapomnie ć o Helenie... Co jaki ś czas wracała w mojej pami ęci, jakby pytała, czy mo Ŝe si ę na co ś przyda ć? Kiedy wi ęc zacz ąłem przygotowywa ć do druku niniejsz ą ksi ąŜ kę, od razu przyszło mi na my śl, Ŝe wła śnie ona b ędzie najlepszym kandydatem na tłumacza. To przecie Ŝ musiał by ć kto ś, kto bywał w d Ŝungli, widział to, o czym pisz ę, dotykał, smakował, bał si ę tego samego. Ktoś, kto czuje temat, zna opisywane rzeczy od podszewki. W dodatku kto ś, kto mi łatwo nie ulegnie, kto b ędzie potrafił przeciwstawi ć si ę memu przywi ązaniu do tego czy innego sformułowania i wymusi ć na mnie jego zamian ę na lepsze. Kim ś takim mogłem by ć tylko ja sam - Helena Troja ńska, znana szerzej jako Wojciech Cejrowski.

* * *

A teraz musz ę zmieni ć dedykacj ę, bo kiedy ju Ŝ wiecie, Ŝe tłumacz to ja, słowa: niniejsz ą ksi ąŜ kę dedykuj ę tłumaczowi - bez Tłumacza nie byłaby tym, czym jest, staj ą si ę co najmniej pretensjonalne.

dedykuj ę t ę ksi ąŜ kę Blondynce - bez Blondynki nie byłbym tym, kim jestem ZAKO ŃCZENIE DLA CIERPLIWYCH BLONDYNKA W D śUNGLI

Ogromna czarna mrówka z czerwonym łbem wła śnie zagl ądała jej w oko. Była bardzo zaciekawiona zawarto ści ą źrenicy i niespotykanym w tej okolicy niebieskim kolorem tęczówki. Wymachiwała badawczo czółka - mi i zastanawiała si ę, czy na co ś takiego mo Ŝna bezpiecznie wej ść . Co ś w rodzaju mentalnego przeł ącznika w jej głowie dr Ŝało niespokojnie mi ędzy alternatyw ą: skok - odwrót. (Mrówki s ą bardzo proste - całe ich my ślenie jest jak para lejców - działanie zale Ŝy od tego, który z instynktów mocniej szarpnie...) - Fuj! A kysz! Poszła precz! - Blondynka szarpn ęła si ę w hamaku, chc ąc str ąci ć mrówk ę z - twarzy. Przeł ącznik klikn ął w tył - mrówka odebrała sygnał do odwrotu. Zbiegła po policzku i ju Ŝ miała sobie pój ść [ po lince hamaka - po gał ęzi - po pniu - do mrowiska], ale gwałtowne ruchy Blondynki wytr ąciły j ą z równowagi. Straciła przyczepno ść i wpadła wprost w dekolt koszuli. - Gdzie ona jest?!! - Blondynka szamotała si ę we własnym ubraniu. Próbowała jednocze śnie z niego wyskoczy ć i zrewidowa ć je od środka. W efekcie mrówka została zepchni ęta mi ędzy kołnierzyk a szyję i ści śni ęta ... aał ... niebezpiecznie mocno. Wtedy co ś w jej głowie gwałtownie szarpn ęło lejcami. Bez namysłu ugryzła... z całej siły zwarrrła szcz ęki... a do tego strzykn ęła kwassem... Kołnierzyk nie zareagował. Odwróciła si ę wi ęc i ugrrryzła to, co znalazła po swojej drugiej stronie. Tym razem była to mi ękka skóra na szyi. Tylko kwassu zostało niewiele... - ...AAAaaaał... - Blondynka poczuła bardzo wyra źnie, gdzie jest poszukiwana przez ni ą mrówka. I to był koniec tej mrówki. Oraz pocz ątek bardzo bolesnej opuchlizny. - Co za potwór! Widziałe ś to? - mrówka została (po śmiertnie) poddana szczegółowej analizie pod światło - One tu nie maj ą umiaru. Nie przestaj ą rosn ąć kiedy s ą normalnej wielko ści, tylko jad ą dalej. Kto to widział, Ŝeby uczciwa mrówka miała trzy centymetry! - Czerwone Łby nie gryz ą. To znaczy , chciałem powiedzie ć, Ŝe nie maj ą jadu, ot, pospolity kwas mrówkowy - starałem si ę brzmie ć uspokajaj ąco. - Nie próbuj mnie uspokaja ć, bo wcale nie jestem zdenerwowana, tylko wkurzona. Oboje dobrze wiemy, Ŝe tutaj wszystko gryzie. A do tego pluje jadem. Czerwone, nie czerwone, wszystko i tyle. I jedyna na to rada jest taka, Ŝeby zd ąŜ yć ugry źć pierwszemu. - Wczoraj pogryzła ś cał ą gar ść mrówek, to si ę nie dziw, Ŝe ich siostry przyszły wzi ąć odwet. Zemsta, ot co . - Tamte były pieczone i zostałam POCZ ĘSTOWANA, w dodatku nie mogłam odmówi ć. Indianom si ę nie odmawia, sam wiesz.

* * *

Blondynka miała racj ę - Indianom si ę nie odmawia. W ka Ŝdym razie nie Dzikim. Kiedy kto ś ma twarz wymalowan ą na czerwono, piórko w nosie i naszyjnik z z ębów jaguara, a w dodatku zamiast majtek nosi podłu Ŝną tykw ę nało Ŝon ą na swojego pinga, kiedy kto ś taki cz ęstuje ci ę gar ści ą pieczonych mrówek, odmawia ć byłoby bardzo nieroztropnie. Odmowa mogłaby go zdenerwowa ć. A wtedy mógłby zdj ąć tykw ę... umaza ć pinga tym samym czerwonym barwnikiem, którym w czasie pokoju naciera wył ącznie twarz... i ruszy ć przeciw tobie - na pojedynek. Wówczas nie masz najmniejszych szans. Wystarczy, Ŝe raz dmuchnie strzałk ą umoczon ą w truci źnie, wystarczy Ŝe raz (zawsze celnie) rzuci w ciebie włóczni ą wyci ętą z bambusa i ostr ą jak kawałek szkła, wystarczy Ŝe... Cokolwiek zrobi - nie masz szans. Dlatego Dzikim si ę nie odmawia. NIGDY. Oczywi ście jest z tym pewien kłopot - na przykład wówczas, gdy chc ą wymieni ć twoj ą Blondynk ę na jedn ą z córek wodza. Dla ciebie to powinien by ć zaszczyt, tymczasem córki wodza... no có Ŝ, one s ą... s ą... są oczywi ście po swojemu pi ękne, ale. Kłopot jest tak Ŝe wtedy, gdy Blondynki akurat nie ma w pobli Ŝu, a troskliwy wódz po Ŝycza ci na noc jedn ą ze swoich Ŝon: - śeby ś nie zmarzł, gringo. I jak tu si ę z czego ś takiego wymówi ć, nie gwałc ąc przy tym praw go ścinno ści? Uników w rodzaju: wprawdzie spali w jednym łó Ŝku, ale do niczego mi ędzy nimi nie doszło nie sposób zastosowa ć, poniewa Ŝ Ŝyj ąc po śród Dzikich mieszka si ę z nimi we wspólnych szałasach. Najcz ęściej w ogromnych, wielorodzinnych malokach, a tam wszyscy wszystko słysz ą i widz ą. Czasami tak Ŝe komentuj ą (gło śno i ze śmiechem). Aha, no i Ŝona wodza pakuje si ę z tob ą do jednego hamaka, a w hamaku, jak to w hamaku - niepodobna odsun ąć si ę na swoj ą stron ę i udawa ć, Ŝe człowiek był tak zm ęczony, Ŝe momentalnie zasn ął. W hamaku cały czas jest si ę razem. CIASNOPRZYTULENI A ponadto ona znacz ąco - oczekuj ąca... No i wódz, który co chwil ę gło śno pyta: jak tam pinga - pinga, dobrze gringo? Có Ŝ wtedy robi ć? W takich sytuacjach najcz ęś ciej wymawiam si ę wzgl ędami szama ńskimi. Hasło „Moc”, działa jak zakl ęcie. Czarownicy wszystkich plemion poszcz ą i umartwiaj ą si ę na wiele sposobów. Najcz ęś ciej po to, by zgromadzi ć Moc, lub Ŝeby jej nie pozwoli ć „odpłyn ąć ”. Wystarczy wi ęc, Ŝe powiem: - Wodzu, bardzo ch ętnie b ędę pinga - pinga z twoj ą Ŝon ą, ale dzisiaj moja Moc mi na to nie pozwala, a ja nie chc ę jej obrazi ć, sam rozumiesz, Moc bywa zazdrosna. I m ściwa. To akurat ZAWSZE rozumiej ą.

* * *

- Wodzu? - Tak, gringo? - Sk ąd wła ściwie macie tutaj ten dziwny hamak? - Przyniósł go jeden z my śliwych. Wtedy, kiedy ciebie śledzili po lesie. - Czy przypadkiem nie dyndał sobie w towarzystwie dwóch innych hamaków, zawieszony pod daszkiem z palmowych li ści? W opuszczonym obozowisku na brzegu rzeki? - A sk ąd ty to wiesz, gringo? - Wiem. - Owszem, dyndał. Ale co obozowisko wcale nie było opuszczone. Siedział tam oddział wojska. - I co? - Nie lubimy, kiedy kr ęcą si ę po naszej ziemi. Dostali małpie strzałki. Pr ędko nie wróc ą. - Wodzu? - Tak, gringo? - Obok tych hamaków była całkiem nowa maczet ą wbita w pie ń. - Sk ąd wiesz? - Wiem.

* * *

- Gringo?

- Tak ; Wodzu? - Zjemy teraz pieczonych mrówek. - Od tego świ ństwa wi ędnie pinga - próbowałem protestowa ć. - Chyba tylko Czarownikowi. Wszystkim innym przeciwnie: jeszcze bardziej si ę chce. Indianie wisz ący w hamakach wkoło nas zarechotali śmiechem. - Jedz mrówki, gringo. Napadało deszczu do rzek, jutro płyniemy na polowanie. A polowanie jest jak pinga - pinga - trzeba mie ć du Ŝo siły. Tym razem nie chodziło o zwykłe polowanie. I nie zaproszono mnie na nie dla rozrywki, lecz poproszono do pomocy. Podobnie jak kilkunastu innych Obcych - najlepszych my śliwych z s ąsiednich plemion. W wiosce od kilku tygodni panował głód. Najstarsi postanowili wi ęc posła ć po pomoc. Kiedy Indianie prosz ą, nigdy nie odmawiam. Kiedy prosz ą - a robi ą to niezwykle rzadko - wówczas rzucam wszystko, zmieniam wcze śniejsze plany, i ruszam z nimi.

* * *

Nast ępnego ranka, kilkunastu wojowników usiadło jeden za drugim w ogromnej wąskiej łodzi, chwyciło wiosła i miarowymi ruchami, w zadziwiaj ąco zgodnym rytmie, zacz ęło rozgarnia ć szarą wod ę. Cho ć pochodzili z ró Ŝnych plemion, wszyscy wygl ądali podobnie - wysmarowani od stóp do głów czarn ą ma ści ą my śliwych. (Tylko jeden z nich ró Ŝnił si ę od reszty: miał jasne włosy i niebieskie oczy - gringo w śród dzikich plemion.) Wkrótce znikn ęli śmy we mgle, która opadła za nami jak kurtyna na koniec przedstawienia. PODZI ĘKOWANIA

Pisz ąc ksi ąŜ kę, człowiek spłaca długi (serca, nie portfela). I udało mi si ę spłaci ć sporo z nich - przede wszystkim wobec ludzi, których spotkałem na trasie moich wypraw. Wydaj ąc ksi ąŜ kę, człowiek zaci ąga nowe zobowi ązania. Bo ksi ąŜ kę mo Ŝna napisa ć samodzielnie, ale nie sposób jej samodzielnie wyda ć. Joanna Lipi ńska, Krzysztof Praszkiewicz i Filip Stanowski byli jej pierwszymi czytelnikami i recenzentami. Dzi ęki nim poprawiłem kilka istotnych drobiazgów. Szcz ęsna Milli dostała ksi ąŜ kę po tych poprawkach, przeczytała, dzwoni... Po naszej rozmowie do kosza trafił cały wst ęp i wi ększo ść cz ęś ci pierwszej. A potem napisałem całkiem nowy pocz ątek. Duuuu Ŝo lepszy od pierwotnego. Miałem wi ęc gotowy tekst. Wtedy zacz ęło si ę szukanie wydawcy. Byłem w paru miejscach, zostawiłem oprawione wydruki, obiecywali, Ŝe oddzwoni ą, zaraz po niedzieli... Oddzwonił tylko pan Bronisław Kledzik (Pozna ń!, Pozna ń!, solidno ść !) - wieloletni redaktor Arkadego Fiedlera, a obecnie Harry'ego Pottera. Powiedziały Ŝe moja ksi ąŜ ka mu si ę podoba i chciałby j ą wyda ć, ale ostateczne słowo w tej sprawie ma wła ściciel firmy „Media Rodzina” - Bob Gamble. Bob to mój stary przyjaciel, ale si ę nie zgodził. T była to najprzyjemniejsza odmowa od lat! Ludzie w Polsce, w podobnej sytuacji, rzadko podaj ą szczere powody. Amerykanie są inni, dlatego lubi ę, kiedy to oni mi odmawiaj ą. Pewnego dnia wydawca si ę znalazł. Jakby sam... Moja ksi ąŜ ka le Ŝała w „Bernardinum” (wydawca „Poznaj Świat”) chyba z pół roku. A potem, w pewien nudny sobotni wieczór, pan Zygmunt Skibicki zacz ął j ą czyta ć... Zadzwonił wkrótce i we wła ściwy sobie sposób wydał mi gwałtowne polecenie: - Niech Pan natychmiast idzie robi ć okładk ę. Wydajemy to! Ju Ŝ ja przypilnuj ę! Na głowie stan ę!!! No i stan ął. Potem go od tego troch ę głowa bolała; ale. Za okładk ę jestem dłu Ŝny podzi ękowanie Łukaszowi Ciepłowskiemu. Powinien zmieni ć nazwisko na Cierpliwski - jak zawsze siedziałem mu nad głow ą, dyszałem w kark i wtr ącałem si ę w ró Ŝne szczegóły. (Normalny grafik mówi autorowi: WON do pisania, a ja tu sobie porysuj ę). Mam wi ęc gotowy tekst, jest okładka, ale nie ma zdj ęć . To znaczy ja w domu mam ich kilkadziesi ąt tysi ęcy, co z tego, kiedy nie bardzo potrafi ę je odpowiednio dobra ć. I tu spotyka mnie niezasłu Ŝone szcz ęś cie: zgłasza si ę do mnie Wojciech Franus z agencji fotograficznej „Tago”, przegl ąda wszystkie moje zdj ęcia, ze wszystkich wypraw, wybiera dobre, chwali, gani, poucza, dzieli si ę do świadczeniem fotoedytora, a w ko ńcu godzi si ę wykona ć opraw ę fotograficzn ą „Gringo...”. To, co zrobił z moimi zdj ęciami, powaliło mnie na kolana. Was mo Ŝe nie powala ć, ale ja widz ę ró Ŝnic ę. Najlepsze nawet zdj ęcie źle podane jest jak szampan w słoiku po ogórkach. Franus powlewał moje zdj ęcia do kieliszków. Ksi ąŜ ka prawie gotowa, tylko te bł ędy... Od dziecka jestem ślepy na ortografi ę. Nawet kiedy komputer podkre śla mi co ś węŜ ykiem, nie potrafi ę wybra ć poprawnej wersji. To, co napisałem, usiane było róŜnymi mo Ŝliwymi pisowniami tych samych wyrazów: ru Ŝnymi, rórznymi, rurznymi... Monika Lipi ńska siedziała nad tym jak Kopciuszek i wybierała kolejne chrz ęszcz ące bł ędnie ziarenka piasku. A potem patrzyła na mnie czerwonymi z wysiłku oczami, w których kł ębił si ę obł ęd dezorientacji - po kilkunastu stronach lektury (lek - tóry???) mojego tekstu człowiek zaczyna mie ć w ątpliwo ści, a... mo Ŝe wontpliwo ści... [Przypis: Pami ętam taki telefon od pani korektorki, która poprawiała któr ąś z poprzednich ksi ąŜ ek: Panie Wojtku, czy kiedy pan pisze słowo „ru Ŝe” na stronie pi ątej, to chodzi o hydraulik ę czy ogrodnictwo, bo z kontekstu nie wynika ?].

Ksi ąŜ ka poprawiona. Zdj ęcia wsadzone. Tekst złamany. Okładka jest. Maszyny drukarskie w ruchu. Co z tego, kiedy nikt na świecie nie wie, Ŝe ona ma zosta ć wydana. PROMOCJA, INFORMACJA, MEDIA - oto klucz. Nieocenion ą pomoc ą w tej dziedzinie była i jest Małgorzata Raducha z Pierwszego Programu Polskiego Radia. Gdyby nie jej Ŝyczliwo ść , nie byłoby mnie na antenie „Lata z Radiem” - najbardziej słuchanej audycji radiowej w Polsce. I nikt by nie usłyszał o mojej ksi ąŜ ce.

* * *

Czy to wszyscy? Jasne, Ŝe nie! Kiedy si ę człowiek uczciwie zastanowi, nic nie jest jego osobistym sukcesem. Mógłbym wi ęc dzi ękowa ć w niesko ńczono ść , cofaj ąc si ę a Ŝ do dnia mego narodzenia. Dlatego zaprzestaj ę w tym miejscu, arbitralnie ograniczaj ąc list ę do osób BEZPO ŚREDNIO zwi ązanych z t ą ksi ąŜ ką. Nie wiem, jak si ę wam wszystkim wypłac ę i kiedy. Na razie z całego serca dzi ękuj ę.

ADRESY AUTORA: WWW.CEJROWSKI.COM

WOJCIECH CEJROWSKI

00 - 958 WARSZAWA - 66

SKRYTKA POCZTOWA 35 POSŁOWIE DO WYDANIA TRZECIEGO

Składaj ąc „Gringo...” do druku, nie wiedziałem, Ŝe ksi ąŜ ka ta stanie si ę pocz ątkiem serii, a osoby zaanga Ŝowane przy jej opracowaniu stworz ą redakcj ę, która dostanie „do obróbki” dzieła takich autorów jak Arkady Fiedler czy Tony Halik. Byli śmy grup ą przyjaciół, nie redakcj ą. Ka Ŝdy z nas pracował nad „Gringo...”, Ŝeby odetchn ąć od roboty na etacie, Ŝeby móc wreszcie rozwin ąć artystyczne skrzydła. I był mi ędzy nami ferment twórczy. W efekcie powstała ksi ąŜ ka, która wygl ądała inaczej ni Ŝ inne - lepiej. Dwa i pół roku po premierze wyniki sprzeda Ŝy mówiły same za siebie - niesłabn ące zainteresowanie czytelników przez 30 miesi ęcy! Zadzwonił Wydawca - Pan Tadeusz Serocki - i mówi: Zrobicie mi z tego seri ę wydawnicz ą? Ka Ŝdy tekst ma by ć literacko oszlifowany, do tego unikalna szata plastyczna, no i zdj ęcia podane jak w „Gringo...”. Pan sobie dobiera ludzi i to maj ą by ć arty ści! Aha } i pan za wszystko odpowiada wprost przede mn ą, zgoda? Wieczorem zwołałem narad ę trzech tenorów [Przypis: Łukasz Ciepłowski, Wojciech Franus, Wojciech Cejrowski - twórcy koncepcji plastycznej „Gringo...”, a potem serii „Biblioteka Poznaj Świat”] i zapadła decyzja: robimy! Potem jeszcze kilka telefonów i mieli śmy Dru Ŝyn ę. Dzi ś, Dru Ŝyna to tuzin osób. Prawie nikt z nas nie ostał si ę na etacie. Ferment trwa!!! A oto efekt: BIBLIOTEKA Poznań Świat powstaje pod czułym okiem Wojciecha Cejrowskiego