Ciowy Kataklizmu
Total Page:16
File Type:pdf, Size:1020Kb
Redakcja: Halina Wojnarska Korekta, projekt typograficzny i łamanie: Agata Mościcka Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz Zdjęcie wykorzystane na pierwszej stronie okładki: Jan Morek / PAP Zdjęcie wykorzystane na czwartej stronie okładki: Andrzej Rybczyński / PAP Zdjęcie autora na czwartej stronie okładki: archiwum autora ISBN 978-83-946058-8-9 Copyright © Grzegorz Sieczkowski, 2017 Copyright © The Facto, 2017 Wydawca: The Facto Sp. z o.o. ul. Skierniewicka 21/53, 01-230 Warszawa www.thefacto.pl Plik opracował i przygotował Woblink woblink.com SZEROKIE MASY ZAINTERESOWANE NARCIARSTWEM (ZAMIAST PROLOGU) Rok 1978 nieuchronnie zbliżał się do końca. Wszyscy czekali na święta i Nowy Rok. Jedni na Świętego Mikołaja, drudzy Dziadka Mroza. Dla większości społeczeństwa katolickiego, a przynajmniej wiernego tradycjom, ważne były święta Bożego Narodzenia, ale wtedy z powodu nadchodzących świąt cieszyli się również polscy komuniści. „Cały kraj uroczyście obchodzi doniosłe rocznice polskiego ruchu robotniczego” – pisało „Życie Warszawy”, bo 15 grudnia obchodzono trzydziestolecie kongresu zjednoczeniowego i utworzenie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Dzień później była sześćdziesiąta rocznica powstania Komunistycznej Partii Polski. „W czasie obchodów, w których wraz z członkami PZPR uczestniczą przedstawiciele sojuszniczych stronnictw ZSL i SD, bezpartyjni i młodzież, przypomina się rewolucyjne tradycje i drogę prowadzącą do zjednoczenia polskiego ruchu robotniczego, historyczne znaczenie powstania PZPR i jej przewodnią rolę w kierowaniu socjalistycznym rozwoju ojczyzny. Podniosłym momentem zebrań i spotkań jest wręczenie zasłużonym członkom partii odznaczeń państwowych” – relacjonowała gazeta. Zgodnie z panującą wówczas modą na Śląsku legitymacje partyjne wręczono „grupie młodych przodowników pracy i nauki, wśród nich 50-tysięczną legitymację w katowickiej miejskiej organizacji partyjnej otrzymał górnik kopalni »Wujek« – Ryszard Sikora”. W Ostrowcu Świętokrzyskim uroczyście otwarto długo wyczekiwany przez nie tylko miejscową społeczność obiekt kultury w postaci Muzeum Ruchu Robotniczego Kielecczyzny. W Starachowicach zorganizowano akademię, na której był Zdzisław Kurowski, członek Sekretariatu Komitetu Centralnego PZPR i w tymże komitecie kierownik Wydziału Przemysłu Lekkiego, Handlu i Spożycia. Na spożyciu – jak mawiali prości ludzie – partia się znała. Oprócz depesz gratulacyjnych od bratnich partii z bloku sowieckiego, również z innych rejonów świata napływały wiadomości dające polskim komunistom zadowolenie. Cieszyły wiadomości z Węgier, że być może kartkowy cukier da się zrobić z kukurydzy. Ale większą radość sprawił gwałtowny spadek kursu dolara amerykańskiego. Mimo wysiłków nie udało się ukryć satysfakcji po awarii sieci energetycznej we Francji, która na kilka godzin sparaliżowała kraj. „Ustała komunikacja kolejowa – pociągi stanęły w szczerym polu, a czasem nawet w tunelach, skąd żandarmeria musiała ewakuować pasażerów. Stanęło też paryskie metro, przy czym kilkanaście pociągów utknęło między stacjami, tak że pasażerowie musieli na piechotę podążać ku najbliższym peronom – nadawał znad Sekwany specjalny korespondent Leszek Kołodziejczyk. – Dopiero po kilku godzinach w niektórych częściach Paryża i innych miast pojawiło się światło, a po południu także ruszyło metro. Ogromne zatory powstały w miastach, w których nie działała sygnalizacja świetlna, a środki komunikacji zbiorowej poza autobusami przestały działać”. Wstępnie oszacowano, że straty wyniosły pięć miliardów franków. Paryż sparaliżowany, a w Warszawie, na Woli, minister budownictwa Adam Glazur poświęcił nowy kocioł do ogrzewania miasta. Inną radosną wiadomością był spontaniczny rozwój narciarstwa biegowego. „Myli się ten, kto sądzi, że dopiero sukcesy Józefa Łuszczka spowodowały zainteresowanie szerokich mas społeczeństwa biegami narciarskimi. Medale zakopiańczyka wywalczone podczas mistrzostw świata FIS w Lahti przekonały natomiast wielu o sensie »inwestowania« w biegi narciarskie. Stało się więc narciarstwo także doskonałą okazją do rekreacji dla tysięcy chętnych. Wystarczy spojrzeć na listy startowe biegów, by przekonać się, że są one rzeczywiście masowe – pisało „Życie Warszawy”. – Biegi chwyciły, i to nie tylko w okolicach uznawanych za wylęgarnię talentów”. Zapowiadano na nadchodzący 1979 rok bogaty kalendarz zawodów biegowych. Nikt nie spodziewał się jednak, że rozwój narciarstwa będzie aż tak spontaniczny. Podobno w pierwszych dniach stycznia sprzedano wszystkie narty. Koniec roku upływał w klimacie odwilży, choć nie tej wyczekiwanej przez część społeczeństwa, tylko tej atmosferycznej. W końcu tak lubiany przez niektórych Dziadek Mróz przyszedł – używając języka ówczesnej propagandy – planowo i dynamicznie. W Sylwestra 1979 roku zaczęła się zima stulecia. O DWÓCH TAKICH TUNELACH, KTÓRE SIĘ SPOTKAŁY Kiedy patrzymy na okładkę tej książki, to widzimy zdjęcie zrobione przez Jana Morkę, na którym podziwiamy narciarza przemierzającego Śródmieście Warszawy. W chwili, kiedy fotograf nacisnął migawkę, „sportowiec” znajdował się na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Królewskiej. Było to bardzo ruchliwe skrzyżowanie. Centrum stolicy. Powojenne zmiany przebiegu ulic sprawiły, że Marszałkowska stała się główną arterią miasta, niczym droga wiodąca przez wieś. Nie można było jej ominąć, przemieszczając się z Północy na Południe. Jeszcze w latach siedemdziesiątych niektóre przejeżdżające Marszałkowską tramwaje skręcały w Grzybowską i zmierzały dalej, na Wolę. Potem je zlikwidowano, zastąpiono autobusami. Przez kolejne lata, jeśli jakiś tramwaj skręcał w kierunku Woli, było wiadomo, że jest zepsuty i usuwa się go z trasy. Na transport do zajezdni czekał na placu Grzybowskim. Ulica Królewska prowadziła w kierunku placu Zwycięstwa (takie miano nosił wówczas plac Piłsudskiego), Krakowskiego Przedmieścia i Starego Miasta. Do Królewskiej przylegał park Saski, często odwiedzany przez starszych ludzi, matki z dziećmi, grupy szkolne i przedszkolne. Parkowymi alejkami biegali licealiści w strojach sportowych: byli to uczniowie pobliskiego liceum im. Mikołaja Reja, które miało mikroskopijne boisko i tradycyjnie wykorzystywało miejski ogród do lekcji wuefu. Było to miejsce ruchliwe, nawet chyba bardziej niż dzisiaj. Do niedalekiego biura projektów wchodzili i wychodzili interesanci, urzędnicy krążyli po okolicy, wychylając po drodze lampkę winiaku w kawiarni mieszczącej się w narożnym domu przy Marszałkowskiej, socrealistycznym gmaszysku rodem z czasów budowy MDM. Knajpa Łańcut miała nijaki wystrój, wypełniały ją pseudostylowe meble z litego, jasnego dębu. Dziś w tym miejscu znajduje się modny lokal, w którym serwuje się młodzieży naleśniki. Wiele osób ściągało w te okolice, nęconych atrakcyjną ofertą handlową. Wzdłuż Marszałkowskiej, między Królewską a Świętokrzyską, ciągnęły się pawilony handlowe, w których towary wystawiali prywaciarze, czyli ludzie niezwiązani z państwowymi sklepami. Można było tu kupić ubrania uszyte przez krawców, a nie przez państwowe fabryki, lampy mosiężne, a nie plastikowe, a nawet egzotyczne produkty spożywcze, bowiem przez jakiś czas w pawilonach działał sklep towarów kolonialnych, w którym unosił się zapach przypraw, suszonych fig i czegoś nieokreślonego. Chyba dalekiego świata. W czasach PRL warto było wysiąść z tramwaju przy parku Saskim. – Rzadko zdarzało się, by to miejsce było wymarłe – wspomina Beata Modrzejewska. Nasz narciarz z okładki zapewne przebiegł obok bloku, w którym niewielkie mieszkanko na piętnastym piętrze zajmowali państwo Hernikowie. Ten charakterystyczny wielki budynek, typowy dla osiedla Za Żelazną Bramą, mieścił się na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej. Mieszkanie spełniało najlepsze standardy PRL, czyli było małe – zaledwie dwadzieścia siedem metrów – i ciasne. Miało też nieszczelne okna z ładnym widokiem na Ogród Saski, historyczny miejski park. Okna były tak nieszczelne, że nawet kiedy były zamknięte, przedostawał się przez nie śnieg. Nic zresztą szczególnego w tamtych czasach, to była pewna norma. Ponieważ zanosiło się, że będzie źle, czyli spadnie śnieg, pani Jolanta Hernik wybrała się rano 31 grudnia 1978 roku do apteki po szeroki plaster. Było coraz zimniej, wiało nieprzyjemnie, a to przy nieszczelnych oknach źle zapowiadało koniec starego i początek nowego roku. Szeroki plaster był tutaj środkiem niezbędnym. Ba! Jedynym ratunkiem. Opady deszczu zmieniały się stopniowo w padający śnieg. – Kiedy dotarłam do pierwszej apteki, plastrów już nie było. Wszystkie ludzie wykupili. A w następnej stała kilkudziesięcioosobowa kolejka tylko po te plastry. – Też stanęła, bo co innego mogła zrobić. Ludzie stoją, to znak, że plastry są. Jak ich nie będzie, to znaczy, że plastry też się skończyły. Wyszły, jak się wtedy mówiło. Tymczasem wiatr robił się coraz silniejszy. – To była wichura. – Rano była taka ślizgawka na jezdni, że pojęcie przechodzi – uzupełnia jej mąż Wojciech, autor pomysłu zakupu rolek plastra, który na szczęście udało się dostać i można było nim uszczelnić okno. W tej sytuacji nie pozostawało nic innego do roboty jak świętowanie Nowego Roku. Na sylwestra Hernikowie wybierali się do Pałacu Młodzieży. Osobom nieznającym Warszawy należy wytłumaczyć, że nie był to jakiś odrębny budynek, ale placówka dla dzieci i młodzieży z całej Warszawy znajdująca się w Pałacu Kultury i Nauki, najwyższym budynku stolicy. Był to taki wyspecjalizowany ośrodek kultury, który prowadził różne koła zainteresowań. Tutaj uprawiało się sport, korzystało z zajęć plastycznych i technicznych, śpiewało się i tańczyło. Pan Wojciech Hernik jest