Jonathan Kellerman

Diabelski walc

Przekład Piotr Lewi ński Szanowni Czytelnicy,

Pracuj ąc jako psycholog kliniczny zetkn ąłem si ę z niezwykłym i zastanawiaj ącym schorzeniem psychicznym zwanym zespołem Munchhausena. Ludzie nim dotkni ęci symuluj ą chorob ę kłami ąc na temat objawów, kalecz ąc si ę b ądź połykaj ąc substancje toksyczne. Potrzeba kłamstwa jest tak silna, że pacjenci zgadzaj ą si ę podda ć wielokrotnym hospitalizacjom, inwazyjnym badaniom medycznym, a nawet operacjom chirurgicznym. Zło śliwa odmiana tego schorzenia, zespół Munchhausena per procura, polega na tym, że rodzice wywołuj ą chorob ę u własnych dzieci, prowadz ąc w ten sposób intelektualn ą gr ę z lekarzami, piel ęgniarkami, z cał ą słu żbą zdrowia. Nikt wła ściwie nie rozumie, jak i dlaczego dochodzi do takich zaburze ń psychicznych. Zespół Munchhausena pozostaje przerażaj ącą zagadk ą dla medycyny, a dla mnie, jako pisarza i klinicysty, fascynuj ącym polem bada ń. W „Diabelskim walcu” Alex Delaware prze żywa swoj ą by ć mo że najbardziej intryguj ącą i mro żą cą krew w żyłach przygod ę. Pewna mała dziewczynka ci ągle choruje i nikt nie wie dlaczego. Lekarze podejrzewaj ą chorob ę Munchhausena per procura, lecz nie mog ą tego udowodni ć. D ąż enie do poznania prawdy staje si ę obsesj ą Alexa, a to co odkrywa, daleko wykracza poza prywatne życie dziecka i jego um ęczonych rodziców, i rzuca światło na niektóre z wa żniejszych problemów stoj ących dzi ś przed słu żbą zdrowia. Mam nadziej ę, że spodoba si ę Wam ta ksi ąż ka. Z powa żaniem Jonathan Kellerman Rozdział pierwszy

Był to przybytek mitu i strachu, dom cudów i najgorszych pora żek. Sp ędziłem tam czwart ą cz ęść swego życia, ucz ąc si ę radzi ć sobie z rytmem, szale ństwem, z nakrochmalon ą biel ą tego wszystkiego. Po pi ęciu latach nieobecno ści byłem tam obcy, wi ęc gdy wkraczałem do holu, z niepokoju ściskało mnie w żoł ądku. Szklane drzwi, czarne granitowe posadzki, wysokie, wkl ęsłe, wyło żone marmurem ściany obwieszczaj ące nazwiska zmarłych dobroczy ńców. Pozornie wspaniałe miejsce rozpocz ęcia pełnej niepewno ści podró ży, która nie wiadomo gdzie si ę zako ńczy. Grupa wym ęczonych podwójnym dy żurem chirurgów-sta żystów – Bo że, jacy ż byli młodzi – wlokła si ę w tekstylnych pantoflach na papierowej podeszwie. Moje własne buty miały podeszwy ze skóry i gło śno stukały na granicie. Gładkie jak lód posadzki. Zaczynałem wła śnie sta ż, kiedy je uło żono. Przypomniały mi si ę protesty. Petycje przeciw niestosowno ści polerowanego kamienia w miejscu, gdzie chodz ą i biegaj ą, ku śtykaj ą i je żdżą na wózkach małe dzieci. Lecz jaki ś filantrop uznał, że tak b ędzie ładnie. W czasach, gdy łatwo było o filantropów. Tego ranka granitu prawie nie było wida ć. Hol wypełniał tłum ludzi, przewa żnie ciemnoskórych i ubogo odzianych. Stali w kolejkach do oszklonych budek, wyczekuj ąc na łaskaw ą uwag ę rejestratorek o kamiennych twarzach. Te unikały patrzenia w oczy, kontempluj ąc nabo żnie dokumenty. Nie wygl ądało na to, by kolejki posuwały si ę naprzód. Dzieci płakały i ssały pier ś matek, kobiety pochylały si ę, m ęż czy źni patrzyli w podłog ę, tłumi ąc przekle ństwa. Ludzie wpadali na siebie i rozładowywali napi ęcie żartami. Niektóre dzieci – te które wygl ądały jeszcze jak dzieci – wykr ęcały si ę i wyrywały ze zm ęczonych ramion dorosłych, by zdoby ć cenne sekundy wolno ści, zanim zostan ą pochwycone i przyci ągni ęte z powrotem. Inne – blade, chude i łyse, o zapadłych policzkach i nienaturalnej karnacji – stały w milczeniu, bole śnie uległe. Słowa w obcych językach rozbrzmiewały ostro na tle monotonnego buczenia głosów operatorek pagerów. Czasem zdawkowy u śmiech czy żart rozja śniał pos ępn ą apati ę, by zaraz potem zgasn ąć , niczym iskra z wilgotnego krzemienia. Gdy podszedłem bli żej, poczułem ten zapach. Spirytus do dezynfekcji, gorzkie mikstury antybiotyków, lepko-dojrzały eliksir życia i cierpienia. Eau de Hospital. Pewne rzeczy zawsze pozostaj ą takie same. Ale ja si ę zmieniłem, miałem zimne ręce. Przecisn ąłem si ę przez tłum. Wła śnie dotarłem do wind, gdy mocno zbudowany m ęż czyzna w granatowym mundurze wynaj ętego policjanta wyłonił si ę nie wiadomo sk ąd, zast ępuj ąc mi drog ę. Miał siwiej ące blond włosy ostrzy żone na je ża, okulary w czarnej oprawie na trójk ątnej twarzy, wygolonej tak dokładnie, że skóra sprawiała wra żenie, jakby wypolerowano j ą wilgotnym piaskiem. – Czym mog ę panu słu żyć? – Jestem doktor Delaware. Mam spotkanie z doktor Eves. – Prosz ę okaza ć jaki ś dokument. Zaskoczony wyłowiłem z kieszeni przypinan ą plakietk ę identyfikacyjn ą sprzed pi ęciu lat. Wzi ął j ą i zlustrował uwa żnie, jakby stanowiła klucz do jakiej ś zagadki. Spojrzał na mnie, nast ępnie znów na czarno-białe zdj ęcie zrobione dziesi ęć lat temu. W ręku miał radiotelefon, przy pasie kabur ę z pistoletem. – Wygl ąda na to, że zaostrzono środki bezpiecze ństwa, odk ąd byłem tu po raz ostatni – powiedziałem. – Ta plakietka jest ju ż niewa żna – stwierdził. – Ci ągle nale ży pan do personelu? – Owszem. Zmarszczył brwi i schował plakietk ę do kieszeni. – B ędą jakie ś problemy? – zapytałem. – Wymagane s ą nowe plakietki, prosz ę pana. Je śli pójdzie pan do ochrony, prosto przez kaplic ę, zrobi ą panu zdj ęcie i załatwi ą wszystko. Dotkn ął plakietki w swojej klapie. Kolorowa fotografia, dziesi ęciocyfrowy numer identyfikacyjny. – Ile to potrwa? – zapytałem. – To zale ży, prosz ę pana. – Popatrzył ponad moim ramieniem, jakby nagle znudzony. – Od czego? – Ilu jest przed panem. Czy pana papiery s ą w porz ądku. – Niech pan posłucha – powiedziałem – ju ż za par ę minut mam spotkanie z doktor Eves. Załatwi ę plakietk ę wychodz ąc st ąd. – Niestety, prosz ę pana – odparł, patrz ąc ci ągle gdzie indziej. Zało żył ramiona na piersi. – Przepisy. – Jakie ś nowe? – Listy do personelu medycznego wysłano zeszłego lata. – Musiałem go przegapi ć. – Pewnie wyrzuciłem go do śmieci, nie otwieraj ąc, jak wi ększo ść druków szpitalnych. Nie odpowiedział. – Naprawd ę zale ży mi na czasie – podj ąłem. – A nie mógłbym przej ść z plakietk ą odwiedzaj ącego? – Plakietki odwiedzaj ących s ą dla odwiedzaj ących, prosz ę pana. – Odwiedzam doktor Eves. Przeniósł wzrok na mnie. Znów zmarszczył brwi – z gł ębszym namysłem. Zlustrował dese ń na moim krawacie. Dotkn ął swojego pasa po stronie kabury z pistoletem. – Plakietki odwiedzaj ących s ą tam w rejestracji – powiedział, wskazuj ąc zgi ętym kciukiem jedn ą ze zbitych kolejek. Znów zało żył r ęce. Uśmiechn ąłem si ę. – Nie da si ę tego jako ś obej ść , co? – Nie, prosz ę pana. – Prosto przez kaplic ę? – Prosto i w prawo. – Mieli ście jakie ś przest ępstwa? – zapytałem. – Ja nie ustalam przepisów, prosz ę pana. Egzekwuj ę je tylko. Odsun ął si ę dopiero po chwili, obserwuj ąc z ukosa moje odej ście. Skr ęciłem za róg, na poły spodziewaj ąc si ę, że pójdzie za mn ą, ale korytarz był cichy i pusty. Drzwi z napisem SŁU ŻBY OCHRONY były dwadzie ścia kroków dalej. Na klamce wisiała wywieszka: WRÓC Ę O. Ruchome wskazówki wydrukowanej ponad napisem tarczy zegara ustawiono na dziewi ątej trzydzie ści rano. Mój zegarek wskazywał dziewi ątą dziesi ęć . Mimo to zapukałem. Żadnej odpowiedzi. Obejrzałem si ę. Żadnego stra żnika. Przypomniawszy sobie, że tu ż za medycyn ą nuklearn ą jest winda dla personelu, ruszyłem dalej korytarzem. Zamiast medycyny nuklearnej ujrzałem napis MAGAZYNEK. Nast ępne zamkni ęte drzwi. Winda była na swoim miejscu, ale nie miała klamek. Żeby j ą otworzy ć, potrzebowałbym klucza. Rozgl ądałem si ę za najbli ższ ą klatk ą schodow ą, kiedy pojawiło si ę dwóch sanitariuszy tocz ących puste łó żko na kółkach. Obaj byli młodzi, wysocy i czarni, z dum ą obnosili swoje kanciaste fryzury. Dyskutowali o grze Raidersów. Jeden z nich wyj ął klucz, wło żył w zamek i przekr ęcił. Drzwi windy rozsun ęły si ę, ukazuj ąc ściany z pikowanym obiciem. Podłoga za śmiecona była opakowaniami po słodyczach i kawałkami brudnej gazy. Sanitariusze wepchn ęli wózek do środka. Wszedłem za nimi. Pediatria Ogólna zajmowała wschodnie skrzydło czwartego pi ętra, od Oddziału Noworodków oddzielały j ą drewniane wahadłowe drzwi. Wiedziałem, że poradni ę dla pacjentów z miasta otwarto dopiero przed kwadransem, ale mała poczekalnia była ju ż przepełniona. Chorzy pokasływali, kichali, wodzili szklistymi spojrzeniami i kr ęcili si ę niecierpliwie. Matczyne r ęce ściskały mocno dzieci i niemowl ęta, dokumenty i połyskuj ące magicznie plastikiem karty ubezpieczenia Medi-Cal. Na prawo od okienka recepcji znajdowały si ę dwuskrzydłowe drzwi z poleceniem PACJENCIE NAJPIERW SI Ę ZAREJESTRUJ, poni żej to samo napisano po hiszpa ńsku. Przepchn ąłem si ę i poszedłem dalej długim białym korytarzem oblepionym plakatami informuj ącymi o warto ściach od żywczych pokarmów i środkach bezpiecze ństwa, komunikatami okr ęgowej słu żby zdrowia i dwuj ęzycznymi upomnieniami, by jada ć prawidłowo, szczepi ć si ę, stroni ć od alkoholu i narkotyków. Pacjentów przyjmowano w kilkunastu pokojach, stela że na karty choroby były przepełnione. Spoza zamkni ętych drzwi dobiegały kocie wrzaski i pomruki zadowolenia. Po drugiej stronie korytarza znajdowały si ę kartoteki, magazynki i lodówka z czerwonym krzy żem. Sekretarka wystukiwała co ś na klawiaturze komputera. Piel ęgniarki krz ątały si ę miedzy magazynkami i pokojami przyj ęć . Sta żyści rozmawiali przez zawieszone pod brod ą przeno śne telefony, pod ąż aj ąc za dziarsko krocz ącymi lekarzami. W krótszym korytarzyku odchodz ącym pod k ątem prostym mie ściły si ę gabinety. Otwarte, trzecie z kolei z siedmiu drzwi, prowadziły do pokoju Stephanie Eves. Pomieszczenie miało dziesi ęć na dwana ście stóp. Ściany pomalowane na obowi ązuj ący be żowy kolor ożywiały półeczki pełne ksi ąż ek i czasopism, kilka plakatów Miro i jedno zaparowane okno, wychodz ące na wschód. Ponad l śni ącymi dachami samochodów, szczyty wzgórz Hollywood zdawały si ę rozpływa ć w smogu i chaosie tablic ogłoszeniowych. Standardowe szpitalne biurko, z chromu i sztucznego orzecha, przysuni ęte było do ściany. Solidne, chromowane krzesło z siedzeniem obitym pomara ńczow ą tkanin ą walczyło o miejsce z wytartym fotelem o opuszczanym oparciu. Na zniszczonym stoliku pomi ędzy nimi umieszczono maszynk ę do kawy i cherlawy filodendron w niebieskiej porcelanowej doniczce. Stephanie siedziała przy biurku, w białym fartuchu nało żonym na sukienk ę w kolorach szarym i czerwonego wina, wpisuj ąc do formularza liczb ę przyjmowanych pacjentów. Si ęgaj ący do brody stos kart przesłaniał r ękę, któr ą pisała. Kiedy wszedłem do pokoju, podniosła wzrok, odło żyła długopis, uśmiechn ęła si ę i wstała. – Alex. Stała si ę przystojn ą kobiet ą. Jej ciemnobr ązowe włosy, niegdy ś si ęgaj ące ramion, rzadkie i spi ęte wsuwkami, były teraz krótko przyci ęte, przyprószone na ko ńcach siwizn ą i puszyste. Szkła kontaktowe zast ąpiły babcine okulary, odsłaniaj ąc bursztynowe oczy, na które nie zwróciłem dot ąd uwagi. Jej rysy wydawały si ę ostrzejsze, bardziej wyraziste. Nigdy nie była t ęga, teraz stała si ę wr ęcz szczupła. Przekroczyła ju ż połow ę trzydziestki i czas nie oszcz ędził jej; w kącikach oczu pojawiła si ę siateczka drobnych zmarszczek, a na ustach miała lekki grymas. Makija ż doskonale wszystko to maskował. – Miło ci ę widzie ć – powiedziała, ujmuj ąc moj ą r ękę. – Miło ci ę widzie ć, Steph. Obj ęli śmy si ę na chwil ę. – Poda ć ci co ś? – Wskazała maszynk ę do kawy, pobrz ękuj ąc pozłacanymi bransoletkami. Na drugiej ręce miała złoty zegarek. Nie nosiła żadnych pier ścionków. – Star ą dobr ą kaw ę czy prawdziwe cafe au laif. Ten krasnal naprawd ę gotuje mleko. Powiedziałem, że dzi ękuj ę i spojrzałem na maszynk ę. Mała i pękata, matowo-czarna, z elementami z błyszcz ącej stali, miała logo niemieckiego producenta. Zbiorniczek był niewielki – na dwie fili żanki. Obok znajdował si ę mały, miedziany dzbanuszek. – Ładny, co? – zapytała. – To prezent od przyjaciela. Chciałam, by było tu troch ę bardziej szykownie. Uśmiechn ęła si ę. Szyk był czym ś, do czego nigdy przedtem nie przywi ązywała znaczenia. Odpowiedziałem u śmiechem i usadowiłem si ę na fotelu. Na stoliku obok le żała oprawna w skór ę ksi ąż ka. Podniosłem j ą. Wiersze zebrane Byrona. Zakładka ksi ęgarni Browserów – w Los Feliz, tu ż za Hollywood. Tłocznej i pełnej kurzu, prowadz ącej głównie poezj ę. Mnóstwo chłamu i troch ę pereł. Chadzałem tam jako sta żysta, w czasie przerwy na lunch. – Pisarz z prawdziwego zdarzenia – powiedziała Stephanie. – Staram si ę poszerzy ć zainteresowania. Odło żyłem ksi ąż kę. Stephanie siadła przy biurku, zało żyła nog ę na nog ę i patrzyła na mnie, obracaj ąc si ę na krze śle. Jasnoszare po ńczochy i zamszowe pantofle pasowały do jej sukienki. – Świetnie wygl ądasz – powiedziałem. Znów u śmiech, zdawkowy, lecz radosny, jakby ucieszył j ą ten komplement, mimo i ż si ę go spodziewała. – Ty tak że, Alex. Dzi ęki, że zechciałe ś przyj ść tak szybko. – Zainteresowała ś mnie. – Czy żby? – Pewnie. Wszystkie te napomknienia o zawiłej intrydze. Obróciła si ę w stron ę biurka, wyci ągn ęła ze stosu jedn ą z kart i poło żyła sobie na kolanach, ale nie otworzyła. – Tak – rzekła – zastanawiaj ąca sprawa, to pewne. Wstała nagle, podeszła do drzwi, zamkn ęła je i wróciła na miejsce. – No wi ęc – zapytała – jak si ę czujesz, wróciwszy tu znowu? – Omal mnie nie zatrzymano po drodze. Opowiedziałem jej o spotkaniu ze stra żnikiem ochrony. – Faszysta – rzuciła wesoło. Od żyły wspomnienia: komitety protestacyjne, którym przewodniczyła. Biały fartuch wzgardzony dla d żinsów, sandałów i spłowiałych bawełnianych bluzek. Stephanie, nie pani doktor. Tytuły to ekskluzywistyczny wynalazek elity władzy... – Taa, miał w sobie co ś z wojskowego – odrzekłem, ale ona wpatrywała si ę tylko w le żą cą na kolanach kart ę. – Zawiła intryga – podj ęła. – Zagadk ą jest kto-zrobił, jak-zrobił, i czy w-ogóle-kto ś-to-zrobił. Tylko że to nie Agatha Christie, Alex. Całe to zamieszanie dzieje si ę naprawd ę. Nie wiem, czy b ędziesz w stanie pomóc, ale nie jestem pewna, co mam dalej robi ć. Do pokoju przenikn ęły głosy z korytarza, wrzaski, napomnienia, kroki biegn ącego. Potem gipsowymi ściankami wstrz ąsn ął przera źliwy krzyk dziecka. – To ż to istne zoo – powiedziała Stephanie. – Chod źmy st ąd. Rozdział drugi

Tylne drzwi poradni wychodziły na klatk ę schodow ą. Zeszli śmy na pierwsze pi ętro podziemi. Stephanie poruszała si ę szybko, niemal zbiegała po schodach. W kawiarence było prawie pusto – przy jednym stoliku z pomara ńczowym blatem jaki ś sta żysta czytał kolumn ę sportow ą, dwa inne zajmowały wym ęczone pary, które wygl ądały, jakby spały w ubraniach. Rodzice sp ędzaj ący noc w szpitalu. Walczyli śmy o to niegdy ś. Niektóre stoliki zastawione były pustymi tacami i brudnymi naczyniami. Sanitariusz w siatce na włosach kr ąż ył niespiesznie po sali napełniaj ąc solniczki. Na wschodniej ścianie znajdowały si ę drzwi do jadalni dla lekarzy: na lakierowanej okładzinie z drewna tekowego widniała mosi ęż na tabliczka z misternie wygrawerowanym nazwiskiem. Jaki ś filantrop o inklinacjach marynarskich. Stephanie min ęła je i poprowadziła mnie do odgrodzonego ściank ą stolika w ko ńcu głównej sali. – Na pewno nie chcesz kawy? – zapytała. Przypomniawszy sobie szpitaln ą lur ę, odparłem: – Wyczerpałem ju ż swój limit kofeiny. – Wiem, co masz na my śli. Przeczesała r ęką włosy. Usiedli śmy. – Dobra – powiedziała. – Mamy tu dwudziestojednomiesi ęczn ą biał ą dziewczynk ę, ci ąż a donoszona, poród normalny, dziewi ęć punktów w Skali Ogólnej Oceny Pediatrycznej. Jedyny istotny fakt z przeszło ści to to, że tu ż przed urodzeniem małej jej roczny brat zmarł na Zespół Nagłej Śmierci Noworodków. – Czy s ą inne dzieci? – spytałem, wyjmuj ąc notatnik i długopis. – Nie, tylko Cassie. Chowała si ę świetnie a ż do trzeciego miesi ąca życia, kiedy to matka wstawszy pewnej nocy, by sprawdzi ć, jak si ę czuje, spostrzegła, że nie oddycha. – Chciała sprawdzi ć, bo obawiała si ę nagłej śmierci? – Dokładnie. Nie mog ąc rozbudzi ć dziecka, intuicyjnie zastosowała sztuczne oddychanie oraz masa ż serca, i po pewnym czasie zreanimowała j ą. Potem przywie źli dziewczynk ę na ostry dy żur. Kiedy przyszłam j ą zbada ć, wygl ądała dobrze, nie znalazłam nic szczególnego. Przyj ęłam j ą na obserwacje, kazałam zrobi ć wszystkie rutynowe analizy. Nic. Po wypisaniu zainstalowali śmy w domu monitor snu z alarmem. W ci ągu kilku nast ępnych miesi ęcy dzwonek odezwał si ę par ę razy, ale były to fałszywe alarmy dzieciak oddychał normalnie. Na wykresach znalazły si ę miejsca mog ące świadczy ć o bardzo krótkich okresach bezdechu, ale cz ęsto zdarzaj ą si ę tak że artefakty ruchowe – gdy dziecko rzuca si ę w czasie snu. Uznałam, że mo że po prostu była niespokojna – te alarmy nie s ą niezawodne – i przypisałam cały incydent jakiej ś przypadkowej nieregularno ści. Ale poprosiłam pulmonologów, żeby ją zbadali, bo jej brat zmarł nagle jako niemowl ę. Nic nie stwierdzili. Postanowili śmy wi ęc poddawa ć j ą ści ślejszej kontroli w okresie najwi ększego zagro żenia śmierci ą w kołysce. – Rok? Skin ęła głow ą. – Wolałam by ć ostro żna – pi ętna ście miesi ęcy. Zacz ęłam od cotygodniowych kontroli, potem kazałam im przychodzi ć coraz rzadziej, wi ęc kiedy dziecko miało dziewi ęć miesi ęcy, gotowa byłam da ć im spokój a ż do badania w wieku jednego roku. Dwa dni pó źniej znów s ą na ostrym dy żurze, kłopoty z oddychaniem w środku nocy – dziecko obudziło si ę z ogromnym kaszlem i gło śnym świstem krtaniowym, ledwie dysz ąc. Znów sztuczne oddychanie w wykonaniu mamy i przywo żą j ą tutaj. – Czy to nie przesada robi ć sztuczne oddychanie przy obrz ęku krtani? Czy dziecko naprawd ę zemdlało? – Nie, nigdy nie straciła przytomno ści, tylko z trudem łapała oddech. Matka zareagowała mo że przesadnie, ale czy ż mo żna j ą wini ć, skoro straciła pierwsze dziecko? Gdy dotarłam na ostry dy żur, dziewczynka wygl ądała dobrze, żadnej gor ączki, żadnych dolegliwo ści. I nic dziwnego. Chłodne nocne powietrze zmniejsza obrz ęk śluzówki. Zrobiłam rentgen klatki piersiowej, badanie krwi, wszystko w normie. Zapisałam środki zmniejszaj ące przekrwienie, płyny i cał ą reszt ę, i gotowa byłam odesła ć ich do domu, ale matka poprosiła o przyj ęcie do szpitala, przekonana, że to co ś powa żnego. Ja byłam prawie pewna, że nie, ale poniewa ż mieli śmy ostatnio przypadki niepokoj ących zaburze ń oddechowych, przyj ęłam j ą i zleciłam codzienne analizy krwi. Wyniki były w normie, za to po kilku dniach kłucia mała dostawała histerii na widok białego fartucha. Wypisałam j ą, wróciłam do cotygodniowych kontroli, w czasie których dzieciak nie miał mnie widywa ć. Gdy tylko wchodz ę do pokoju przyj ęć , mała zaczyna wrzeszcze ć. – Przyjemna strona pracy lekarza – powiedziałem. Uśmiechn ęła si ę smutno, spojrzała w stron ę obsługuj ących. – Zamykaj ą ju ż. Chcesz co ś? – Nie, dzi ękuj ę. – Wybacz, ale nie jadłam jeszcze śniadania. Podeszła żwawo do metalowych kontuarów i wróciła z fili żank ą kawy i połówk ą grejpfruta na talerzyku. Upiła łyk kawy i skrzywiła si ę. – Mo że trzeba doda ć gor ącego mleka? – zasugerowałem. Otarła usta serwetk ą. – Nic jej ju ż nie pomo że. – Przynajmniej nic nie kosztuje. – Kto to powiedział? – Co? Nie ma ju ż darmowej kawy dla lekarzy? – Było min ęło, Alex. – Kolejny dobry obyczaj poszedł w zapomnienie – powiedziałem. – Stara śpiewka bud żetowa? – A có ż innego? Fili żanka kawy czy herbaty kosztuje teraz czterdzie ści dziewi ęć centów. Ciekawe, ile fili żanek potrzeba, żeby wyrówna ć niedobory finansowe szpitala. Zjadła troch ę grejpfruta. Bawi ąc si ę długopisem powiedziałem: – Pami ętam, jak ostro walczyli ście, żeby sta żyści i lekarze dostawali darmowe posiłki. Pokr ęciła głow ą. – Zadziwiaj ące, co wtedy wydawało si ę wa żne. – Coraz wi ększe problemy z pieni ędzmi? – Niestety tak. – Zmarszczyła brwi, odło żyła ły żeczk ę i odsun ęła od siebie grejpfruta. – No, ale do rzeczy. Na czym sko ńczyłam? – Dzieciak wrzeszczy na ciebie. – Racja. Dobra, wi ęc znów sytuacja zaczyna wygl ąda ć lepiej, robi ę kontrole coraz rzadziej, ko ńcz ę je, wreszcie umawiam si ę na nast ępne spotkanie za dwa miesi ące. Trzy dni pó źniej znów s ą na ostrym dy żurze, o drugiej nad ranem. Znów obrz ęk krtani. Tylko tym razem matka utrzymuje, że dziecko było nieprzytomne i zrobiło si ę dosłownie całe sine. Znów sztuczne oddychanie. – Trzy dni po tym, jak sko ńczyła ś – powtórzyłem notuj ąc. – Poprzednio były dwa. – Ciekawe, co? Dobra, robi ę badania. Ci śnienie krwi nieznacznie wzrosło, przyspieszony oddech, a przecie ż dzieciak oddychał powietrzem z du żym dodatkiem tlenu. Cho ć nie miała duszno ści, podejrzewałam albo ostr ą astm ę, albo jakąś reakcj ę nerwicow ą. – Panika wywołana powrotem do szpitala? – To albo po prostu udzielił jej si ę niepokój rodziców. – Czy matka okazywała powa żne zaniepokojenie? – Wła ściwie nie, ale wiesz jak to jest z matk ą i dzieckiem – wyczuwaj ą wzajemnie swe nastroje. Z drugiej strony nie mogłam z czystym sumieniem wykluczy ć choroby somatycznej. Utrat ę przytomno ści u dziecka trzeba traktowa ć powa żnie. – Jasne – przytakn ąłem – ale mogły to by ć tylko przesadne konsekwencje napadu złego humoru. Niektóre dzieci bardzo wcze śnie ucz ą si ę, jak zemdle ć, wstrzymuj ąc oddech. – Wiem, Alex, ale to si ę zdarzyło w środku nocy, a nie po jakiej ś szamotaninie. Wi ęc przyj ęłam j ą jeszcze raz, poleciłam wykona ć testy alergiczne, kompleksowe badania czynno ściowe płuc – żadnej astmy. Zacz ęłam si ę te ż zastanawia ć, czy nie jest to co ś rzadszego: zaburzenia dyfuzji gazów, jaka ś choroba mózgu, czy jaki ś defekt enzymatyczny. S ą przez tydzie ń na pi ątce, istna karuzela, konsultanci wszelkich mo żliwych specjalno ści, ci ągłe szturchanie i opukiwanie. Biedactwo szaleje, gdy tylko otworz ą si ę drzwi do jej pokoju, nikt nie stawia żadnej diagnozy, a przez cały czas, kiedy jest tutaj, nie ma problemów z oddychaniem. Umacniam si ę w przekonaniu, że to reakcja nerwicowa. Wypisuj ę mał ą, a kiedy znowu widz ę j ą u siebie w gabinecie, nie robi ę nic, staram si ę tylko z ni ą pobawi ć. Ale ci ągle nie chce mie ć ze mn ą do czynienia. Wi ęc ostro żnie poruszam kwesti ę l ęku w rozmowie z matk ą, ale ona nie chce wierzy ć. – Jak to przyj ęła? – zapytałem. – Żadnego gniewu – to nie w stylu tej pani. – Powiedziała tylko, że nie mo że sobie tego wyobrazi ć u tak małego dziecka. Tłumaczyłam, że fobie mog ą wyst ąpi ć w ka żdym wieku, ale wyra źnie nie docierało to do niej. Ust ąpiłam wi ęc, odesłałam je do domu, daj ąc troch ę czasu na przemy ślenie moich słów. Miałam nadziej ę, że kiedy dziecko sko ńczy pierwszy rok życia i zagro żenie zespołem nagłej śmierci znacznie si ę zmniejszy, obawy matki ust ąpi ą i Cassie te ż zacznie si ę odpr ęż ać. Cztery dni pó źniej znów s ą na ostrym dy żurze, obrz ęk, duszno ść , mama we łzach, blaga o przyj ęcie. Umieszczam dzieciaka na oddziale, ale nie zlecam żadnych inwazyjnych bada ń, tylko obserwacj ę. A dziecko wygl ąda świetnie, nawet nosem nie poci ągnie. W tym momencie bior ę mam ę na stron ę, kład ę silniejszy nacisk na aspekt psychologiczny. Ci ągle jej to nie przekonuje. – Rozmawiała ś z ni ą kiedy ś o śmierci pierwszego dziecka? Potrz ąsn ęła głow ą. – Nie, Alex. My ślałam o tym, ale w takiej chwili wydawało si ę to po prostu niewskazane. Byłoby jej zbyt ci ęż ko. Wydawało mi si ę, że dobrze j ą rozumiem – miałam dy żur, kiedy przywie źli tu pierwsze dziecko, ju ż martwe. Przeprowadziłam ogl ędziny po śmiertne... To ja zaniosłam je do prosektorium, Alex. Zamkn ęła oczy, otworzyła je, patrzyła gdzie ś w bok. – Co za piekło – powiedziałem. – Taak – to czysty przypadek. Byli prywatnymi pacjentami Rity, ale wyjechała z miasta, a ja miałam dy żur. Cho ć widziałam ich pierwszy raz w życiu, musiałam z nimi porozmawia ć po śmierci dziecka. Próbowałam udzieli ć kilku podstawowych rad, poleciłam par ę grup zrzeszaj ących osoby dotkni ęte strat ą bliskich, ale to ich nie interesowało. Kiedy wrócili półtora roku pó źniej, chc ąc bym zaj ęła si ę ich nast ępnym dzieckiem, byłam zupełnie zaskoczona. – Dlaczego? – Pr ędzej bym si ę spodziewała, że b ędą mnie kojarzyli z tą tragedi ą, jak kogo ś, kto przyniósł złe wie ści. Skoro tak si ę nie stało, s ądziłam, że załatwiłam to taktownie. – Jestem tego pewien. Wzruszyła ramionami. – Jak Rita zareagowała na to, że przej ęła ś jej pacjentów? – zapytałem. – Jaki miała wybór? Nie pojawiła si ę, kiedy jej potrzebowali. Borykała si ę wtedy z własnymi problemami. Jej m ąż – wiesz, kto nim był, prawda? – Otto Kohler. – Ten słynny dyrygent – tak zawsze o nim mówiła: „Mój m ąż , ten słynny dyrygent”. – Umarł niedawno, prawda? – Przed paroma miesi ącami. Chorował przez pewien czas, miał kilka udarów. Od tej pory Rita jeszcze bardziej si ę opu ściła i my wszyscy musimy załatwia ć zaniedbane przez ni ą sprawy. Przewa żnie bywa na kongresach, gdzie odczytuje swoje stare referaty. Wkrótce przejdzie na emerytur ę. Stephanie uśmiechn ęła si ę z zakłopotaniem. – Pomy ślałam, czy nie stara ć si ę o jej miejsce, Alex. Wyobra żasz sobie mnie jako ordynatora oddziału? – Pewnie. – Naprawd ę? – Pewnie, Steph. Czemu nie? – Sama nie wiem. To stanowisko wymaga... skłonno ści dyktatorskich. – Do pewnego stopnia – powiedziałem. – Ale mam wra żenie, że mo żna tu zastosowa ć ró żne style kierowania lud źmi. – No có ż – podj ęła. – Nie jestem pewna, czy byłabym dobrym kierownikiem. Tak naprawd ę nie lubi ę mówi ć ludziom, co maj ą robi ć... Tak czy inaczej, do ść ju ż o tym. Odbiegam od tematu. Były jeszcze dwa drobne epizody, zanim powróciłam do koncepcji zaburze ń psychosomatycznych. – Jeszcze dwa – powtórzyłem, spogl ądaj ąc w notatki. – Czyli w sumie pi ęć ? – Słusznie. – Ile miesi ęcy ma wtedy dziecko? – Niespełna rok. I jest ju ż weteranem szpitalnym. Jeszcze dwie hospitalizacje i nic nie stwierdzono. W tym momencie posadziłam mam ę i stanowczo zaleciłam konsultacj ę psychologiczn ą. Na co zareagowała... jest, pozwól, że ci zacytuj ę. Otworzyła kart ę i przeczytała cicho: – „Zdaj ę sobie spraw ę, doktor Eves, że to, co pani powiedziała brzmi sensownie, ale po prostu wiem, że Cassie jest chora. Gdyby j ą tylko pani widziała – jak le ży z objawami sinicy”. Koniec cytatu. – Tak si ę wyraziła? „Z objawami sinicy?” – Owszem. Ma wykształcenie medyczne. Uczyła si ę na rehabilitanta terapii oddechowej. – I dwoje jej dzieci przestaje oddycha ć. Ciekawe. – Tak – u śmiechn ęła si ę z przymusem. – Wtedy nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, jak bardzo ciekawe. Tak mnie zafrapowała ta łamigłówka starałam si ę postawi ć jak ąś diagnoz ę, martwiłam si ę, kiedy nast ąpi kolejny kryzys i czy b ędę w stanie mu jako ś zaradzi ć. Ku memu zaskoczeniu chwilowo nic si ę nie działo. Znów spojrzała na kart ę. – Mija miesi ąc, dwa, trzy, ich ci ągle ani widu, ani słychu. Ciesz ę si ę, że z dzieckiem wszystko w porz ądku, ale zaczynam si ę te ż zastanawia ć, czy przypadkiem nie znale źli sobie innego lekarza. Zadzwoniłam wi ęc do domu, pogadałam z mam ą. Wszystko świetnie. Wtedy zdałam sobie spraw ę, że w całym tym zamieszaniu zapomniano o badaniach kontrolnych po uko ńczeniu pierwszego roku życia. Wyznaczam termin, wszystko w najlepszym porz ądku, z wyj ątkiem: dziewczynka jest nieco opó źniona je śli chodzi o rozwój mowy. – Jak bardzo? – To nie jest powa żne opó źnienie, nic takiego. Po prostu bardzo rzadko si ę odzywała – prawd ę mówi ąc, nie słyszałam od niej ani słowa, a matka stwierdziła, że w domu te ż jest bardzo cicha. Usiłowałam zastosowa ć test Baileya, ale nie mogłam, bo dzieciak nie chciał współdziała ć. Szacowałam opó źnienie na jakie ś dwa miesi ące, ale sam wiesz, że w tym wieku zbyt dokładne oceny nie maj ą sensu, a bior ąc pod uwag ę wszystkie stresy, jakich biedactwo do świadczyło, to nic wielkiego. Ale chciałam by ć za m ądra. Matka, usłyszawszy wzmiank ę o rozwoju mowy, wła śnie tym si ę zaniepokoiła. Wysłałam je wi ęc do poradni otorynolaryngologicznej i logopedycznej, gdzie uznano, że uszy i krta ń s ą absolutnie normalne i potwierdzono moj ą opini ę o mo żliwo ści nieznacznego opó źnienia jako reakcji na stresy spowodowane leczeniem. Podsun ęłam matce par ę sugestii, jak pobudzi ć rozwój mowy, i nie słyszałam o nich przez kolejne dwa miesi ące. – Dziecko ma teraz czterna ście miesi ęcy – stwierdziłem zapisuj ąc. – I znów na ostrym dy żurze, cztery dni pó źniej. Ale nie ma kłopotów z oddychaniem. Tym razem to wysoka gor ączka - 40,5°C. Dziewczynka jest rozpalona, ma przyspieszony oddech. Szczerze mówi ąc, byłam nieomal szcz ęś liwa widz ąc, że ma gor ączk ę – nareszcie był jaki ś objaw somatyczny do rozpracowania. Ale liczba białych ciałek we krwi okazała si ę normalna, żadnej infekcji wirusowej czy bakteryjnej. Zleciłam analizy toksykologiczne. Nic. Mimo wszystko testy laboratoryjne nie s ą doskonałe – nawet u nas wska źnik bł ędów wynosi dziesi ęć do dwudziestu procent. A gor ączk ę miała naprawd ę – sama mierzyłam. Wyk ąpali śmy dziecko i stosowali śmy tylenol a ż temperatura spadła do 38,8°C. Przyj ęli śmy j ą z rozpoznaniem: gor ączka o nieustalonej etiologii, podali śmy płyny. Przeszła przez prawdziwe piekło: nakłucie l ędźwiowe, by wykluczy ć zapalenie opon mózgowych, cho ć uszy miała czyste, a kark gi ętki, bo z tego, co wiedzieli śmy musiała piekielnie bole ć j ą głowa, o czym nie mogła nam powiedzie ć. Nadto analiza krwi dwa razy dziennie – dostawała szału, trzeba j ą było przytrzymywa ć. Mimo to zdołała par ę razy wyj ąć igł ę. Stephanie wypu ściła powietrze z płuc i odsun ęła grejpfruta jeszcze dalej. Jej czoło pokryło si ę potem. Ocieraj ąc je serwetk ą zauwa żyła: – Pierwszy raz opowiedziałam to w ten sposób od pocz ątku. – Nie mieli ście konsylium w tej sprawie? – Nie, rzadko to ju ż teraz robimy. Z Rity nie ma zasadniczo żadnego po żytku. – Jak matka reagowała na wszystkie te zabiegi? – zapytałem. – Troch ę łez, ale w zasadzie była opanowana. Zdolna pociesza ć dziecko, utuli ć je, gdy było po wszystkim. Zwracałam uwag ę, by nigdy nie musiała uczestniczy ć w przytrzymywaniu Cassie – nie naruszy ć wi ęzów matka-dziecko. Widzisz Alex, twoje wykłady nie poszły na marne. Oczywi ście my wszyscy czuli śmy si ę jak nazi ści. Znów przetarła czoło. – W ka żdym razie wyniki analiz krwi były ci ągle w normie, ale powstrzymywałam si ę z wypisaniem aż do momentu, gdy przez cztery kolejne dni dziewczynka nie miała gor ączki. Westchn ąwszy, przeczesała palcami włosy i przerzuciła stronice karty choroby. – Nast ępny skok temperatury: dzieciak ma pi ętna ście miesi ęcy, matka utrzymuje, że było 41 °C. – Niebezpieczne. – Ja my ślę. Lekarz na ostrym dy żurze notuje 40,3°C, k ąpie j ą i podaje leki, zbijaj ąc gor ączk ę do 38,6°C. A mama informuje o nowych objawach: nudno ściach, chlustaj ących wymiotach i biegunce. I czarnych stolcach. – Krwotok wewn ętrzny? – Na to wygl ąda. Wtedy wszyscy ostro wzi ęli si ę do roboty. Na pieluszce, któr ą dziewczynka miała na sobie były ślady biegunki, ale nie krwi. Matka powiedziała, że zakrwawion ą wyrzuciła, ale spróbuje j ą odszuka ć. Badanie wykazało lekkie zaczerwienienie okolicy odbytu i nieznaczne podra żnienie zewn ętrznej kraw ędzi zwieracza odbytu. Ale nie wyczuwało si ę wzmo żonego napi ęcia jelit – brzuszek był zdrowy i mi ękki, mo że tylko troch ę wra żliwy na dotyk. Ale trudno to oceni ć, bo mała wariuje przy ka żdym badaniu. – Podra żnienie odbytu – powiedziałem. – Jakie ś p ękni ęcia w śluzówce? – Nie, nie, nic z tych rzeczy. Tylko niewielkie podra żnienie, normalne przy biegunce. Trzeba było wykluczy ć zaparcie i wyrostek. Wezwałam chirurga, Joe Leibowitza – wiesz, jaki jest sumienny. Przebadał j ą i stwierdził, że nie ma wskaza ń do laparotomii, ale powinni śmy przyj ąć j ą na pewien czas na obserwacj ę. Podł ączyli śmy dziecku kroplówk ę – świetna zabawa zrobili śmy pełny zestaw analiz, tym razem liczba białych ciałek była nieco podwy ższona. Ale jeszcze w granicach normy, nie pasowało to do 41°C gor ączki. Nast ępnego dnia miała 37,7°C. Dzie ń pó źniej 37,3°C i wygl ądało na to, że brzuszek j ą nie boli. Joe powiedział: „zdecydowanie wykluczam wyrostek, wezwijcie gastrologa”. Poprosiłam o konsultacj ę Tony’ego Franksa, brał pod uwag ę wczesne objawy zespołu dra żliwych jelit, chorob ę Crohna, zaburzenia funkcji w ątroby. Nic nie stwierdził. Nast ępne testy toksykologiczne, drobiazgowa analiza pokarmów. Znów poprosiłam alergologi ę i immunologi ę, żeby sprawdzili, czy nie ma jakiego ś dziwacznego uczulenia. – Czy była karmiona butelk ą? – Nie, piersi ą, ale wtedy jadła ju ż tylko pokarmy stałe. Po tygodniu wygl ądała znakomicie. Bogu dzi ęki, że nie robili śmy operacji. – Ma pi ętna ście miesi ęcy – stwierdziłem. – Wła śnie min ął okres najwi ększego zagro żenia zespołem nagłej śmierci. Wi ęc układ oddechowy stabilizuje si ę i zaczynaj ą dokazywa ć jelita? Stephanie obrzuciła mnie długim, pytaj ącym spojrzeniem. – Zaryzykujesz diagnoz ę? – Czy to ju ż wszystko? – Aha! Jeszcze dwa razy miały miejsce zaburzenia żoł ądkowo-jelitowe. W szesnastym miesi ącu – cztery dni po wizycie u Tony’ego w poradni gastrologicznej – i półtora miesi ąca pó źniej, po ich ostatnim spotkaniu z Franksem. – Te same objawy? – Dokładnie. Ale w obu wypadkach matka rzeczywi ście przyniosła zakrwawione pieluszki, które przebadali śmy na wszelkie mo żliwe zarazki chorobotwórcze – mam na my śli tyfus, choler ę, choroby tropikalne, jakie nigdy nie wyst ępowały na tym kontynencie. Ró żne toksyny środowiskowe ołów, metale ci ęż kie, sam wiesz. Ale wszystko, co znale źli śmy, to odrobina zdrowej krwi. – Czy rodzice maj ą prac ę, która mogłaby wystawi ć dziecko na działanie jakich ś niezwykłych zanieczyszcze ń? – Wła ściwie nie. Ona jest pełnoetatow ą mam ą, a on profesorem college’u. – Biologia? – Socjologia. Ale nim przejdziemy do opisu rodziny, jest jeszcze jedno. Kryzys innego rodzaju. Sze ść tygodni temu. Żegnajcie jelita, witaj nowy układzie. Chcesz zgadn ąć , o który chodziło? Zastanowiłem si ę przez chwil ę. – Nerwowy? – Bingo. – Wyci ągn ąwszy r ękę dotkn ęła mego ramienia. – Czuj ę, że dobrze zrobiłam, prosz ąc ci ę o pomoc. – Napady padaczki? – W środku nocy. Grand mai, według rodziców, ł ącznie z pian ą na ustach. EEG nie wykazało żadnych nieprawidłowo ści, wszystkie odruchy dziecka w porz ądku, ale zrobili śmy jej tomografi ę komputerow ą, jeszcze jedn ą punkcj ę l ędźwiow ą i wszystkie te supernowoczesne neuroradiologiczne wideo-gry, na wypadek, gdyby miała guza mózgu. Alex, to mnie naprawd ę przestraszyło, po przemy śleniu zdałam sobie spraw ę, że guz mózgu mógł by ć przyczyn ą wszystkiego, co si ę dot ąd działo, od samego pocz ątku. Wzrastaj ąc atakowałby kolejno ró żne o środki, powoduj ąc rozmaite objawy. Pokr ęciła głow ą. – Czy to nie byłaby rozkoszna sytuacja? Ja paplam o zaburzeniach psychosomatycznych, a u niej rozwija si ę astrocytoma albo co ś podobnego? Bogu dzi ęki żadne zdj ęcia nic nie wykazały. – Czy kiedy zobaczyła ś j ą na ostrym dy żurze, wygl ądała jakby niedawno miała napad padaczkowy? – Była rzeczywi ście senna i apatyczna, ale przyczyn ą mogło by ć to, że wyci ągni ęto dzieciaka z łó żka w środku nocy i przepuszczono przez szpitaln ą wy żymaczk ę. A jednak przestraszyłam si ę – że przeoczyłam jakie ś schorzenie somatyczne. Poprosiłam neurologi ę o dalsz ą obserwacj ę. Robili to przez miesi ąc, nic nie znale źli, sko ńczyli. Dwa tygodnie pó źniej – dwa dni temu kolejny atak konwulsji. I naprawd ę potrzebna mi jest twoja pomoc, Alex. S ą teraz na górze, na pi ątce zachodniej. Oto i cały kram, wiesz ju ż wszystko. Gotów jeste ś teraz nieco mnie o świeci ć? Przejrzałem uwa żnie notatki. Powracaj ące, niewyja śnione dolegliwo ści. Wielokrotne hospitalizacje. Zaatakowane kolejno ró żne układy. Brak zgodno ści objawów i wyników analiz laboratoryjnych. Dziewczynka reaguj ąca panik ą na próby dotkni ęcia czy wykonania zabiegów. Matka z pewnym przygotowaniem medycznym. Sympatyczna. Sympatyczna matka, która mo że by ć po prostu potworem. Scenarzyst ą, choreografem i re żyserem makabrycznego przedstawienia, w którym własnemu, nie świadomemu tego dziecku, przydzieliła rol ę gwiazdy. Niezwykła diagnoza, ale fakty pasuj ą. Jeszcze dwadzie ścia lat temu nikt o tym nie słyszał. – Zespół Munchhausena per procura – orzekłem, odkładaj ąc notatki. Wygl ąda na podr ęcznikowy przypadek. Stephanie zmru żyła oczy. – Tak, istotnie. Kiedy słyszysz to wszystko poł ączone w jedn ą cało ść . Ale b ędąc w centrum wydarze ń... nawet teraz nie mam pewno ści. – Ci ągle podejrzewasz przyczyny somatyczne? – Musz ę, póki nie udowodni ę, że jest inaczej. Był ju ż taki przypadek w zeszłym roku, w County. Dwadzie ścia pi ęć kolejnych przyj ęć do szpitala z nawrotami dziwnych infekcji w ci ągu sze ściu miesi ęcy. Te ż dziewczynka; troskliwa matka, wygl ądaj ąca zbyt spokojnie, by nie zaniepokoiło to personelu. Z tamtym dzieckiem było naprawd ę coraz gorzej, już mieli zawiadomi ć władze, gdy okazało si ę, że jest to rzadka posta ć braku odporno ści – trzy udokumentowane przypadki w literaturze, specjalne testy, które trzeba robi ć w Narodowym Instytucie Zdrowia. Gdy tylko o tym usłyszałam, kazałam przebada ć na to Cassie. Wynik negatywny. Co nie wyklucza istnienia jakiego ś innego czynnika, którego nie byłam zdolna wychwyci ć. Ci ągle pojawiaj ą si ę nowe materiały – ledwo nad ąż am z czytaniem czasopism. Zamieszała kaw ę ły żeczk ą. – A mo że po prostu odsuwam to od siebie – by nie mie ć wyrzutów sumienia, że nie dostrzegłam wcze śniej Munchhausena. Wła śnie dlatego poprosiłam ci ę o pomoc – musz ę obra ć jaki ś kierunek, Alex. Powiedz mi, co z tym dalej robi ć. Zastanowiłem si ę przez chwil ę. Zespół Munchhausena. Znany te ż jako pscudologia fantastica. Tak że jako zespół nieistniej ącej choroby. Wyj ątkowo groteskowa forma patologicznej potrzeby kłamstwa, nazwana tak od nazwiska barona von Munchhausena, blagiera światowej klasy. Zespół Munchhausena to hipochondria doprowadzona do absurdu. Pacjenci symuluj ą choroby, kalecz ąc si ę i zatruwaj ąc, czasem po prostu kłami ąc. Prowadz ą gr ę z lekarzami i piel ęgniarkami – z cał ą słu żbą zdrowia. Dorosłym pacjentom z zespołem Munchhausena uda si ę doprowadzi ć do tego, że s ą nieustannie przyjmowani do szpitala, bez potrzeby faszerowani lekami, a nawet poddawani laparotomii na stole operacyjnym. Żałosny, wprawiaj ący w zakłopotanie masochizm – zboczenie, które wci ąż wymyka si ę ludzkiemu pojmowaniu. Ale odmiana, któr ą rozwa żali śmy nie zasługiwała na lito ść . Był to wariant zło śliwy: Munchhausen per procura. Są rodzice – niezmiennie matki – wywołuj ący choroby u swojego potomstwa. Posługuj ą si ę własnymi dzie ćmi – przewa żnie córkami – niby tyglami do przyrz ądzania obrzydliwej mikstury kłamstw, cierpienia i chorób. – Tak wiele z tego pasuje, Steph – powiedziałem. – Od samego pocz ątku. Bezdech i omdlenia mogły by ć spowodowane duszeniem – te artefakty ruchowe na monitorze mogły świadczy ć o tym, że dziewczynka wyrywała si ę. Stephanie wzdrygn ęła si ę. – O Bo że, tak. Wła śnie troch ę o tym czytałam. Był taki przypadek w Anglii, dzi ęki artefaktom ruchowym zorientowali si ę, że dziecko było duszone. – Co wi ęcej, poniewa ż matka jest rehabilitantk ą terapii oddechowych, układ oddechowy mógł by ć pierwszym, który wybrałaby w nim namiesza ć. A co z kłopotami jelitowymi? Jakie ś zatrucie? – Najprawdopodobniej, ale musiało to by ć co ś, czego nie wykazały badania toksykologiczne. – Mo że zastosowała środek o krótkim działaniu? – Albo oboj ętny środek dra żni ący, który pobudził mechanicznie jelita, ale nie pozostawił śladów chemicznych. – A napady padaczkowe? – To samo, jak s ądz ę. Nie wiem, Alex. Naprawd ę nie wiem. – Znów ścisn ęła mnie za rami ę. – Nie mam żadnych dowodów, a je żeli si ę myl ę, to co? Potrzebuj ę ci ę, by ś spojrzał na to obiektywnie. Zaufaj troch ę matce Cassie. Mo że źle j ą os ądzam. Postaraj si ę j ą zrozumie ć. – Nie mog ę obieca ć cudów, Steph. – Wiem. Ale wszystko, co b ędziesz mógł zrobi ć, oka że si ę pomocne. Ta sprawa mo że si ę zako ńczy ć naprawd ę paskudnie. – Powiedziała ś matce, że b ędę konsultantem? Skin ęła głow ą. – Czy jest teraz bardziej skłonna zasi ęgn ąć porady psychologa? – Tego nie powiedziałabym, ale zgodziła si ę. My ślę, że przekonałam j ą, odwołuj ąc sugesti ę, i ż to stres wywołał dolegliwo ści Cassie. Jak dla niej, wierz ę w to, że ataki konwulsji s ą bona fide somatyczne. Poło żyłam nacisk na potrzeb ę wspomo żenia Cassie w przezwyci ęż aniu szoku zwi ązanego z hospitalizacj ą. Wyja śniłam, że przy epilepsji mo żemy spodziewa ć si ę wielokrotnych powrotów dziewczynki do szpitala, więc musimy pomóc jej dawa ć sobie z tym rad ę. Powiedziałam, że jeste ś specjalist ą od urazów medycznych, b ędziesz w stanie zastosowa ć hipnoz ę, by rozlu źni ć Cassie w trakcie zabiegów. Skin ąłem głow ą. – Przy okazji – ci ągn ęła – b ędziesz mógł poobserwowa ć matk ę. Sprawdzi ć, czy to psychopatka. – Je śli to jest Munchhausen per procura, mo żemy nie mie ć do czynienia z psychopatka. – Wi ęc z kim? Có ż za pomyleniec robi takie rzeczy własnemu dziecku? – Tego nikt naprawd ę nie wie – odparłem. – Do ść dawno nie zagl ądałem do literatury, ale najtrafniejszym wyja śnieniem wydawała si ę hipoteza, że to rodzaj zło żonych zaburze ń osobowo ści. Cały problem w tym, że udokumentowanych przypadków jest bardzo mało i brak dostatecznej ilo ści danych. – Ci ągle nic si ę nie zmieniło, Alex. Przejrzałam materiały na wydziale medycznym, znalazłam bardzo niewiele. – Chciałbym zobaczy ć te artykuły. – Przeczytałam je na miejscu, nie po życzałam – powiedziała. – Ale s ądz ę, że mam gdzie ś jeszcze dane bibliograficzne. I chyba pami ętam co ś o tej pomieszanej osobowo ści – cokolwiek to znaczy. – Znaczy to, że nic nie wiemy, wi ęc klecimy kulawe teorie. Problem polega po cz ęś ci na tym, że psychologowie i psychiatrzy opieraj ą si ę na informacjach otrzymanych od pacjenta. A przeprowadza ć wywiad z chorym na Munchhausena, to tyle, co wierzyć nałogowemu kłamcy. Ale historie, które opowiadaj ą, gdy si ę ju ż ich zdemaskuje, wydaj ą si ę do ść przekonywaj ące: powa żne schorzenia czy urazy we wczesnej młodo ści, rodziny, w których przesadn ą uwag ę zwracano na kwestie zdrowia i choroby, maltretowanie dzieci, czasem kazirodztwo. Co prowadzi do niskiej samooceny, trudno ści w nawi ązywaniu kontaktów z innymi lud źmi i nienormalnej potrzeby zwracania na siebie uwagi. Choroba staje si ę polem, na którym zaspokajaj ą t ę potrzeb ę – to dlatego tak wielu z nich obiera zawody zwi ązane ze słu żbą zdrowia. Ale wi ększo ść ludzi z podobnymi życiorysami nie wykazuje objawów zespołu Munchhausena. Co wi ęcej ci, którzy zn ęcaj ą si ę nad sob ą, i ci którzy dr ęcz ą swoje potomstwo miewali podobne prze życia w dzieci ństwie. Wysuni ęto nawet sugesti ę, że rodzice z Munchhausenem per procura zaczynaj ą najpierw dr ęczy ć siebie, i dopiero pó źniej przestawiaj ą si ę na m ęczenie własnych dzieci. Ale kiedy i dlaczego tak si ę dzieje, tego nikt nie wie. – Niesamowite – powiedziała, kr ęcąc głow ą. – To jest niczym taniec. Mam wra żenie, że wiruj ę, ta ńcz ąc z ni ą walca, ale to ona prowadzi. – Diabelski walc – powiedziałem. Wzdrygn ęła si ę. – Alex, wiem, że to nie s ą nauki ścisłe, ale gdyby udało ci si ę rozgry źć t ę spraw ę, powiedz mi, je śli uznasz, że ona to robi... – Jasne. Ale ciekaw jestem, czemu nie poprosiła ś o pomoc kogo ś z psychiatrii. – Nigdy nie lubiłam ludzi z psychiatrii – odparła. – Za bardzo hołduj ą freudyzmowi. Hardesty chciał kła ść ka żdego na le żance. Tak czy inaczej, to bezprzedmiotowa dyskusja. Nie ma ju ż psychiatrii. – Co chcesz przez to powiedzie ć? – Wywalili ich wszystkich. – Cały oddział? Kiedy? – Przed paroma miesi ącami. Nie czytujesz biuletynu szpitalnego? – Nie za cz ęsto. – To wida ć. No có ż, zlikwidowano psychiatri ę. Zerwano kontrakt hrabstwa z Hardestym, a że nigdy nie zabiegał o dotacje, nie miał poparcia finansowego. Rada postanowiła, że nie b ędą pokrywa ć kosztów. – A co z etatem Hardesty’ego? A inni – czy Greiler i Pantissa nie byli tak że na etatach? – Prawdopodobnie. Ale etat, jak si ę okazuje, daje uczelnia, a nie szpital. Wi ęc dalej maj ą swoje tytuły. Pensje to ju ż całkiem inna historia. Spora niespodzianka dla tych z nas, którzy s ądzili, że mamy bezpieczne posady. Co prawda nikt nie walczył o Hardesty’ego. Wszyscy uwa żali, że on i jego ludzie to zb ędny balast. – Nie ma ju ż psychiatrii – powiedziałem. – Nie ma darmowej kawy. Czego jeszcze? – Och, wielu rzeczy. Czy to, że zlikwidowano psychiatri ę ma dla ciebie jakie ś znaczenie – chodzi mi o twoje uprawnienia zawodowe? – Nie, mam umow ę z pediatri ą. A praktycznie z onkologi ą, cho ć ju ż od lat nie widziałem pacjenta z rakiem. – To dobrze – powiedziała. – Nie b ędzie wi ęc żadnych scysji proceduralnych. Jeszcze jakie ś pytania, zanim pójdziemy na gór ę? – Tylko kilka spostrze żeń. Je żeli to jest Munchhausen per procura, nale ży si ę pospieszy ć – zwykle dochodzi do eskalacji działa ń. Czasem dzieci umieraj ą, Steph. – Wiem – powiedziała żało śnie, przyciskaj ąc palcami skronie. – Wiem, że mo że b ędę musiała porozmawia ć o tym wprost z matk ą. Dlatego musz ę mie ć pewno ść . – Druga sprawa to ich pierwsze dziecko – chłopak. Przyjmuj ę, że bierzesz pod uwag ę mo żliwo ść morderstwa. – O Bo że, tak. To mnie naprawd ę gryzie. Kiedy zacz ęłam precyzowa ć podejrzenia co do matki, wyci ągn ęłam jego kart ę choroby i przejrzałam bardzo uwa żnie. Ale nie znalazłam nic niezwykłego. Bie żą ce oceny Rity były dobre – zanim umarł, cieszył si ę doskonałym zdrowiem, a wyniki autopsji nie rozstrzygały, jak si ę to cz ęsto zdarza. Teraz mam tu żyw ą, oddychaj ącą dziewczynk ę i nie potrafi ę nic zrobi ć, żeby jej pomóc. – Wydaje si ę, że robisz wszystko, co mo żesz. – Staram si ę, ale to jest tak cholernie frustruj ące. – A co z ojcem – zapytałem. Nie mówili śmy o nim. – Tak naprawd ę niewiele mog ę o nim powiedzie ć. Dzieckiem opiekuje si ę głównie matka i to z ni ą miałam przewa żnie do czynienia. Kiedy ju ż zacz ęłam podejrzewa ć Munchhausena per procura, uznałam, że to na niej powinnam si ę skoncentrowa ć, bo zawsze chodzi o matki, prawda? – Owszem – odparłem. – Ale w pewnych wypadkach ojciec staje si ę biernym wspólnikiem. Czy co ś wskazuje na to, że on ma jakie ś podejrzenia? – Nawet je żeli tak, nic mi o tym nie powiedział. Nie wydaje się specjalnie bierny – jest do ść sympatyczny. Ona te ż, skoro o tym mowa. Oboje s ą sympatyczni, Alex. Mi ędzy innymi dlatego to wszystko jest takie trudne. – Klasyczny scenariusz munchhausenowski. Piel ęgniarki zapewne ich uwielbiaj ą. Skin ęła głow ą. – A dlaczego jeszcze? – Co? – Jaka jest inna przyczyna, która sprawia, że jest to takie trudne? Steph zamkn ęła oczy i długo nie odpowiadała, masuj ąc powieki. – Inna przyczyna – podj ęła – i mo że zabrzmi to strasznie cynicznie, wi ąż e si ę z tym, kim oni s ą. Pod wzgl ędem społecznym. Politycznym. Pełne nazwisko dziecka brzmi Cassie Bfooks Jones – zapaliło ci si ę jakie ś światełko? – Nie – odrzekłem. – Jones nie jest nazwiskiem specjalnie oryginalnym. – Jones, jak Charles L. Junior. Gruba ryba finansjery? Osoba kontroluj ąca finanse szpitala? – Nie znam go. – No wła śnie – nie czytujesz biuletynów. No wi ęc, od o śmiu miesi ęcy jest te ż prezesem rady nadzorczej. Było wielkie wietrzenie. – Bud żet? – A có żby innego. W ka żdym razie, oto genealogia: jedyny syn Charlesa Juniora to Charles Trzeci – niczym w rodzie królewskim. Znany jako Chip – to ojciec Cassie. Mama to Cindy. Zmarły syn nazywał si ę Chad – Charles Czwarty. – Sami C – powiedziałem. – Wygl ąda na to, że lubi ą porz ądek. – Mo że. Najwa żniejsze że Cassie to jedyna wnuczka Charlesa Juniora. Alex, czy ż to nie cudowne? Mam tu potencjalnego Munchhausena per procura, który w ka żdej chwili mo że wyj ść na jaw z wielkim hukiem, a pacjentka jest jedyn ą wnuczk ą go ścia, który odebrał nam darmow ą kaw ę. Rozdział trzeci

Wstali śmy od stołu. – Pójdziemy schodami, dobrze – poprosiła Stephanie. – Poranny aerobik? Jasne. – Dobijasz do trzydziestu pi ęciu lat – powiedziała, przygładzaj ąc sukienk ę i zapinaj ąc biały fartuch – i stary dobry metabolizm diabli bior ą. Trzeba si ę nie źle napracowa ć, żeby nie przyty ć. A przy tym windy ci ągle je żdżą jak po środkach uspokajaj ących. Szli śmy w stron ę głównego wyj ścia z kawiarenki. Stoliki były teraz zupełnie puste. Pracownik obsługi w br ązowym uniformie przecierał na mokro podłog ę, wi ęc musieli śmy st ąpa ć niesłychanie ostro żnie, by zachowa ć równowag ę. – W windzie, któr ą jechałem do twego gabinetu zało żono zamek powiedziałem. – Po co te wszystkie środki ostro żno ści? – Wedle wersji oficjalnej chodzi o zapobieganie przest ępstwom – odparła. – Odgrodzenie si ę od zam ętu, jaki panuje na ulicy. I do pewnego stopnia jest to uzasadnione – ostatnio było troch ę wi ęcej problemów, głównie w czasie nocnych dy żurów. Ale czy pami ętasz czasy, kiedy East Hollywood było bezpieczne po zmroku? Doszli śmy do wyj ścia. Inny pracownik obsługi zamykał wła śnie drzwi, a kiedy nas dostrzegł, otworzył je, patrz ąc na nas znu żonym wzrokiem. – Skrócone godziny pracy – jeszcze jedno ci ęcie w bud żecie – skomentowała Stephanie. Na korytarzu panowało istne szale ństwo. Lekarze p ędzili w hała śliwych grupkach, słycha ć było urywki ich o żywionych rozmów. Rodziny włóczyły si ę tu i tam, wo żą c nie wi ększych od lalek szpitalnych weteranów na przepisane przez nauk ę m ęki. Milcz ący tłum zgromadził si ę przy drzwiach, niczym zbita masa, czekaj ąc na któr ąś z trzech wind, jakie zatrzymały si ę jednocze śnie na trzecim pi ętrze. Czekaj ąc, zawsze czekaj ąc... Stephanie lawirowała zr ęcznie, pozdrawiaj ąc znajomych skinieniem głowy, ale nie zatrzymuj ąc si ę. Pod ąż ałem tu ż za ni ą, unikaj ąc kolizji ze statywami kroplówek. Kiedy weszli śmy na schody do podziemi, zapytałem: – Jakie mieli ście tu przest ępstwa? – Te co zwykle, tylko wi ęcej – odparła, wchodz ąc po stopniach. Włamania do samochodów, wandalizm, wyrywanie torebek. Czasem rabunek na Sunset. A przed kilkoma miesi ącami było par ę napa ści na piel ęgniarki na parkingu po drugiej stronie ulicy. – Napa ści seksualnych? – zapytałem, przeskakuj ąc po dwa schodki, by dotrzyma ć jej kroku. – Nigdy tego nie wyja śniono. Żadna z nich nie wróciłaby o tym rozmawia ć. Pracowały dorywczo na nocnych dy żurach, nie nale żały do stałego personelu. Słyszałam tylko, że pobito je do ść dotkliwie i zabrano torebki. Policja przysłała oficera do spraw kontaktów ze społeczno ści ą lokaln ą, który wygłosił typowy wykład o osobistym bezpiecze ństwie i przyznał, że w gruncie rzeczy niewiele mo żna zrobi ć, żeby zlikwidowa ć zagro żenie, o ile nie zmieni si ę szpitala w obóz warowny. Kobiety z personelu podniosły wielki krzyk i administracja przyrzekła cz ęstsze patrole ochrony. – Dotrzymali słowa? – Raczej tak. Cz ęś ciej wida ć mundury na parkingach, od tamtej pory napa ści nie powtórzyły si ę. Ale ta opieka poci ągnęła za sob ą cał ą mas ę skutków ubocznych, o które nikt nie prosił. Stra żnicy na terenie szpitala, nowe plakietki, cz ęste scysje, jak ta, któr ą miałe ś przy wej ściu. Osobi ście uwa żam, że poszli śmy tylko na r ękę administracji – daj ąc im pretekst do sprawowania ści ślejszej kontroli. A skoro przechwycili władz ę, nigdy si ę jej nie wyrzekn ą. – Zemsta trójkowych studentów? Zatrzymała si ę i spojrzała na mnie przez rami ę, u śmiechaj ąc si ę nie śmiało. – Pami ętasz to? – Bardzo dokładnie. – Byłam wtedy do ść pyskata, co? – Młodzie ńczy zapał – powiedziałem. – Nale żało im si ę – za to, że traktowali ci ę lekcewa żą co, mówi ąc przy ludziach ta „doktor M ądrala”. – Tak, to była jednak zgraja bezczelnych typów, prawda? – Stephanie ruszyła dalej, ale ju ż wolniej. – Godziny pracy jak w banku, zakrapiane lunche, przesiadywanie na pogaw ędkach w kafejce i wysyłanie nam okólników wzywaj ących do zwi ększenia efektywno ści pracy i ograniczenia wydatków. Par ę kroków dalej znów si ę zatrzymała. – Trójkowi studenci – trudno mi uwierzy ć, że rzeczywi ście to powiedziałam. – Policzki jej płon ęły. – Byłam jednak okropna, prawda? – Natchniona, Steph. – Raczej napalona. To były szalone czasy, Alex. Zupełnie szalone. – Pewnie, że tak – odrzekłem. – Ale nie lekcewa ż tego, co osi ągn ęli śmy: równe płace dla żeńskiego personelu, noclegi dla rodziców, pokoje zabaw dla dzieci. – Nie zapominajmy te ż o darmowej kawie dla pracowników szpitala. Par ę kroków dalej odezwała si ę znowu: – Mimo to nasz upór dotyczył chyba czasem niewła ściwych spraw. Skupiali śmy si ę na osobach, a problem tkwił w systemie. Jedna klika trójkowych studentów odchodzi, przychodzi inna, a dawne kwestie pozostaj ą nierozwi ązane. Czasem si ę zastanawiam, czy nie za długo pracuj ę w tym miejscu. Spójrz na siebie – nie było ci ę tu przez tyle lat, a wygl ądasz lepiej ni ż kiedykolwiek. – Ty tak że – odparłem, przypomniawszy sobie, że niedawno mówiła o swoich planach zwi ązanych ze stanowiskiem ordynatora oddziału. – Ja? – U śmiechn ęła si ę. – No có ż, to uprzejmie z twojej strony, ale w moim przypadku przyczyn ą nie jest spełnienie marze ń. To tylko uporz ądkowany tryb życia. Na pi ątym pi ętrze przebywały dzieci w wieku od roku do jedenastu lat, nad którymi opieka nie wymagała skomplikowanej aparatury medycznej. Setka łó żek Oddziału Wschodniego zajmowała dwie trzecie powierzchni. Na pozostałej cz ęś ci, po stronie zachodniej, urz ądzono prywatn ą jednostk ę na dwadzie ścia łó żek. Mi ędzy t ą cz ęś ci ą, a oddziałem znajdowały si ę drzwi z drzewa tekowego z mosi ęż ną tabliczk ą JEDNOSTKA WYDZIELONA HANNAH CHAPELL. Chappy Ward. Niedost ępny dla praktykantów i tłumu zwykłych śmiertelników, utrzymywany z darowizn, prywatnych ubezpiecze ń i opłat pacjentów; nie u świadczy si ę tam formularza Medi-Cal. Prywatny charakter tego miejsca mo żna było pozna ć dzi ęki muzyczce płyn ącej z ukrytych pod sufitem gło śników, dywanom na podłogach w miejsce linoleum, pokojom jednoosobowym zamiast ogólnych sal, telewizorom, cho ć przestarzałym, czarno-białym, lecz wł ączonym niemal przez cały czas. Tego ranka prawie wszystkie z dwudziestu pokoi były puste. Trzy wyra źnie znudzone dyplomowane piel ęgniarki stały za pulpitem w dy żurce. Par ę stóp dalej rejestratorka piłowała paznokcie. – Dzie ń dobry, doktor Eves – rzekła jedna z piel ęgniarek, zwracaj ąc si ę do Stephanie, ale patrz ąc na mnie i to niezbyt przyja źnie. Ciekawe dlaczego, pomy ślałem, ale u śmiechn ąłem si ę do niej. Odwróciła si ę. Przekroczyła ju ż chyba pi ęć dziesi ątk ę, była niska, przysadzista, miała brzydk ą cer ę, wydłu żony podbródek, i polakierowane blond włosy. Nosiła szaroniebieski uniform z białymi lamówkami, a na sztywnej fryzurze wykrochmalony czepek, jakiego ju ż tak dawno nie widziałem. Dwie pozostałe piel ęgniarki, dwudziestoparoletnie Filipinki, spojrzały na siebie i wycofały si ę jak na dany sygnał. – Dzie ń dobry, Vicki – odpowiedziała Stephanie. – Jak si ę miewa nasza dziewczynka? – Jak dot ąd dobrze. – Blondynka wyj ęła kart ę choroby z przegródki oznaczonej numerem 505 W i wr ęczyła j ą Stephanie. Paznokcie miała krótkie i poogryzane. Znów utkwiła we mnie spojrzenie. Mój urok osobisty ci ągle nie robił na niej wra żenia. – To jest doktor Alex Delaware – przedstawiła mnie Stephanie, przegl ądaj ąc kart ę. – Nasz psycholog-konsultant. Doktorze Delaware, Vicki Bottomley, piel ęgniarka opiekuj ąca si ę Cassie. – Cindy wspominała, że b ędzie nas pan odwiedzał – powiedziała piel ęgniarka tonem, jakim przekazuje si ę złe nowiny. Stephanie ci ągle czytała. – Miło ci ę pozna ć – powiedziałem. – Miło pana pozna ć. – Wyzywaj ący ton jej pos ępnego głosu sprawił, że Stephanie podniosła wzrok. – Wszystko w porz ądku, Vicki? – Ekstra – odparła piel ęgniarka, błysn ąwszy u śmiechem wesołym jak klepni ęcie po twarzy. – Wszystko świetnie. Wtrz ąchn ęła prawie całe śniadanie, płyny i leki doustne... – Jakie leki? – Tylko tylenol. Godzin ę temu. Cindy mówiła, że boli j ą głowa... – Tylenol I? – Tak jest, pani doktor, ten dla dzieci, w płynie, jedn ą ły żeczk ę – wszystko tam jest. – Wskazała kart ę. – Tak, widz ę – powiedziała Stephanie czytaj ąc. – No có ż, Vicki, niech b ędzie, ale nast ępnym razem żadnych leków – nawet tych bez recepty – o ile nie wyra żę zgody. Wszystko, co dostaje to dziecko, oprócz jedzenia i napojów, musi by ć przez mnie zaakceptowane. Jasne? – Jasne – odparła Bottomley, znów si ę u śmiechaj ąc. – W porz ądku. My ślałam tylko... – Nic si ę nie stało, Vicki – potwierdziła Stephanie, poklepuj ąc j ą po ramieniu. – Na pewno zgodziłabym si ę na tylenol. Po prostu bior ąc pod uwag ę histori ę choroby, musimy by ć wyj ątkowo ostro żni, żeby wyeliminowa ć negatywne reakcje na leki. – Tak, pani doktor. Co ś jeszcze? Stephanie zajrzała znów do karty, potem zamkn ęła j ą i oddała z powrotem. – Nie, na razie, chyba że masz co ś do dodania. Bottomley potrz ąsn ęła głow ą. – Wi ęc dobrze. Zaraz tam pójd ę przedstawi ć doktora Delaware. Chcesz jeszcze powiedzie ć co ś na temat Cassie? Bottomley wyj ęła z włosów spink ę i wsun ęła j ą z powrotem, przytwierdzaj ąc do czepka blond pasemka. Jej szeroko rozstawione oczy o długich rz ęsach ja śniały łagodnym, pi ęknym bł ękitem, kontrastuj ąc z brzydk ą cer ą i napi ęciem maluj ącym si ę na twarzy. – Na przykład co? – zapytała. – Cokolwiek, Vicki, co doktor Delaware powinien wiedzie ć, by pomóc Cassie i jej rodzicom. Bottomley patrzyła przez chwil ę na Stephanie, potem odwróciła si ę, wlepiaj ąc we mnie wzrok. – Wszystko jest z nimi w porz ądku. To całkiem normalni ludzie. – Słyszałem, że Cassie reaguje bardzo niespokojnie na zabiegi medyczne – powiedziałem. Bottomley wzi ęła si ę pod boki. – A pan by nie reagował, gdyby kłuto pana tyle co ją? – Vicki... – upomniała j ą Stephanie. – Pewnie – odparłem u śmiechaj ąc si ę. – To najzupełniej naturalne zachowanie, ale czasem całkiem normalny niepokój mo żna złagodzi ć dzi ęki terapii behawioralnej. Bottomley odpowiedziała sk ąpym u śmiechem. – By ć mo że. Powodzenia. Stephanie ju ż chciała si ę odezwa ć. – Mo że by śmy poszli? – zaproponowałem, dotykaj ąc jej ramienia. – Jasne. – Zwróciła si ę do Bottomley: – Pami ętaj, nic doustnie, poza jedzeniem i piciem. Uśmiech znów wypłyn ął na twarz piel ęgniarki. – Tak, pani doktor. A teraz, je żeli to ju ż wszystko, chciałabym wyj ść na par ę minut. Stephanie spojrzała na zegarek. – Przerwa? – Nie. Chciałam tylko zej ść do sklepu z upominkami i kupi ć Cassie maskotk ę – zna pani te pluszowe króliczki z telewizyjnych filmów rysunkowych? Mała szaleje za nimi. S ądz ę, że w towarzystwie lekarzy nic jej si ę nie stanie przez par ę minut. Stephanie spojrzała na mnie. Bottomley pod ąż yła za jej wzrokiem z widocznym zadowoleniem. Raz jeszcze u śmiechn ęła si ę zdawkowo i odeszła. Szła szybkim krokiem, kiwaj ąc si ę na boki jak kaczka. Nakrochmalony czepek płyn ął korytarzem niczym latawiec niesiony wiatrem. Stephanie uj ęła mnie za rami ę i wyprowadziła z dy żurki. – Przepraszam, Alex. Nigdy dot ąd taka nie była. – Czy przedtem te ż opiekowała si ę Cassie? – Kilka razy, niemal od pocz ątku. Stosunki mi ędzy ni ą a Cindy układaj ą si ę dobrze, a Cassie te ż zdaje si ę j ą lubi ć. Kiedy mała tu wraca, prosz ą o ni ą. – Chyba stała si ę dosy ć zaborcza. – Łatwo si ę anga żuje, ale zawsze uwa żałam to za zalet ę. Rodziny j ą uwielbiaj ą – to jedna z najbardziej oddanych piel ęgniarek, z jakimi pracowałam. Przy dzisiejszym morale trudno o tak ą postaw ę. – Czy jej zaanga żowanie obejmuje tak że wizyty domowe? – O ile mi wiadomo, nie. Tylko ja byłam u nich w domu par ę razy, z jednym z lekarzy szpitalnych, na samym pocz ątku, żeby zainstalowa ć monitor snu. – Podniosła dło ń do ust. – Nie sugerujesz chyba, że ona ma co ś wspólnego z... – Niczego nie sugeruj ę – odparłem, zastanawiaj ąc si ę, czy rzeczywi ście tego nie robi ę, bo piel ęgniarka zalazła mi za skór ę. – To tylko lu źne uwagi. – Hmm... có ż, to jest jaki ś pomysł. Munchhausenowska piel ęgniarka? Wykształcenie medyczne pasowałoby. – Znane s ą takie przypadki – wyja śniłem. – Dotycz ą piel ęgniarek i lekarzy chc ących zwróci ć na siebie uwag ę. Zwykle byli to ludzie naprawd ę zaborczy. Ale skoro dolegliwo ści Cassie zawsze zaczynały si ę w domu i ust ępowały w szpitalu, nale żałoby wykluczy ć Vicki, chyba że rezyduje na stale w domu Jonesów. – Nie rezyduje. Przynajmniej, o ile si ę orientuj ę. Nie, oczywi ście że nie wiedziałabym, gdyby tak było. Nie wydawała si ę pewna. Raczej przybita. U świadomiłem sobie, jak ą udr ęką była dla niej ta sprawa. – Chciałbym wiedzie ć, dlaczego odniosła si ę do mnie tak nieprzyja źnie powiedziałem. – Interesuje mnie to nie z pobudek osobistych, a ze wzgl ędu na zwi ązki emocjonalne w tej rodzinie. Je żeli Vicki i matka maj ą dobry kontakt, a Vicki mnie nie lubi, mo że to zepsu ć atmosfer ę. – Trafna uwaga... Nie wiem, co j ą ugryzło. – Zakładam, że nie mówiła ś z ni ą o swoich podejrzeniach dotycz ących Cindy? – Nie. Jeste ś naprawd ę pierwsz ą osob ą, z któr ą o tym rozmawiałam. Dlatego uzasadniłam zakaz podawania leków konieczno ści ą wyeliminowania reakcji na środki farmakologiczne. Z tych samych powodów poproszono Cindy, żeby nie przynosiła jedzenia z domu. Vicki i piel ęgniarki z innych dy żurów zobowi ązane s ą notowa ć dokładnie, co Cassie je. – Zmarszczyła brwi. – Oczywi ście je żeli Vicki przekroczy swoje kompetencje, mo że si ę do tego nie stosowa ć. Chcesz, żebym kazała j ą przenie ść ? Przeło żona piel ęgniarek da mi popali ć, ale s ądz ę, że byłabym w stanie załatwi ć to do ść szybko. – Nie z mojego powodu. Nie zmieniajmy na razie niczego. Wrócili śmy do dy żurki. Stephanie wyj ęła kart ę i przejrzała j ą powtórnie. – Wygl ąda na to, że wszystko w porz ądku – powiedziała wreszcie. – Ale i tak z ni ą pogadam. – Pozwól mi spojrze ć – poprosiłem. Podała mi kart ę. Zobaczyłem jej wyra źny, jak zawsze, charakter pisma i szczegółowe notatki. Obejmowały tak że wywiad na temat rodziny, który przyci ągn ął na dłu żej moj ą uwag ę. – Nie ma dziadków ze strony matki? Steph potrz ąsn ęła głow ą. – Cindy straciła rodziców w młodym wieku. Tak że matka Chipa zmarła, kiedy miał kilkana ście lat. Stary Chuck to jedyny żyj ący dziadek. – Cz ęsto tu przychodzi w odwiedziny? – Od czasu do czasu. Jest bardzo zaj ęty. Czytałem dalej. – Cindy ma tylko dwadzie ścia sze ść lat... Mo że Vicki jest dla niej uosobieniem matki. – Mo że – odparła. – Tak czy inaczej b ędę j ą trzyma ć krótko. – Nie naciskaj jej od razu zbyt ostro, Steph. Nie chc ę, żeby Vicki – albo Cindy – widziały we mnie człowieka, który utrudnia komu ś życie. Daj mi szans ę pozna ć Vicki. Mo że oka że si ę sprzymierze ńcem. – W porz ądku – zgodziła si ę. – Stosunki mi ędzyludzkie to twoja działka. Ale daj mi zna ć, je żeli ci ągle b ędą z ni ą kłopoty. Nie chc ę, żeby cokolwiek przeszkadzało w rozpracowaniu tego przypadku. Pokój pełen był pluszowych króliczków – stały na parapecie, nocnym stoliku, składanym stoliczku przy łó żku, na telewizorze. Błyskaj ący stercz ącymi z ębami komitet powitalny w kolorach t ęczy. Por ęcze łó żka były opuszczone. Spało w nim śliczne dziecko, którego drobne ciałko jak mały tłumoczek ledwo wybrzuszało kołdr ę. Pulchna buzia w kształcie serduszka przechylona była na bok; ró żowe, rozchylone usta przywodziły na my śl p ączek ró ży. Dziewczynka miała cer ę koloru ma ślanki, pyzate policzki, mały, kr ągły nosek, włosy czarne, proste, przylizane, si ęgaj ące ramion. Wilgotne i posklejane kosmyki grzywki przykleiły si ę do czoła. Ponad brzegiem koca wida ć było okr ągły, koronkowy kołnierzyk. Jedna r ęka była przykryta, druga zaci śni ęta na tkaninie okrycia. Kciuk miał wielko ść ziarna fasoli. Kanapka przy oknie była rozło żona, po ściel na niej starannie zasłana po wojskowemu, poduszka gładka jak skorupka jajka. Winylowa kosmetyczka w kwiaty le żała na podłodze obok pustej tacy. Młoda kobieta siedziała z nog ą zało żon ą na nog ę na brzegu materaca czytaj ąc „TV Guide”. Ledwo nas spostrzegła, odło żyła magazyn i wstała. Miała pi ęć stóp wzrostu, mocn ą budow ę ciała i troch ę przydługi tułów. Te same l śni ące, ciemne co u córki włosy, rozdzielone były po środku, zwi ązane lu źno z tyłu i zaplecione w gruby warkocz si ęgaj ący niemal do pasa. Rysy poci ągłej, niemal doskonale owalnej twarzy przypominały Cassie. Matka miała delikatny nos, proste, szerokie, nieumalowane usta o naturalnie ciemnych wargach. Du że br ązowe oczy, były teraz zaczerwienione. Żadnego makija żu, świe ża cera. Dziewcz ęcy wygl ąd. Miała dwadzie ścia sze ść lat, ale z łatwo ści ą mogłaby uchodzi ć za studentk ę. Od strony łó żka dobiegł cichy, przypominaj ący sapni ęcie d źwi ęk. Westchnienie Cassie. Wszyscy spojrzeli śmy na ni ą. Nie otworzyła oczu, ale zadr żały jej powieki. Lawendowo-niebieskie żyłki prze świtywały przez skór ę. Przewróciła si ę na drugi bok, odwracaj ąc od nas. Przypominała mi porcelanow ą laleczk ę. Zewsz ąd łypały na nas króliczki. Cindy Jones spojrzała na córk ę i odgarn ęła jej włosy z oczu. Zwróciwszy si ę ku nam, pospiesznie przebiegła dło ńmi po ubraniu, jakby szukaj ąc nie zapi ętych guzików. Miała na sobie niewyszukan ą, kraciast ą bawełnian ą koszul ę, wyblakłe d żinsy, sandały na niskim obcasie i ró żowy, plastikowy zegarek marki Swatch. Nie wygl ądała, jak si ę spodziewałem, na kogo ś z towarzystwa, synow ą wysoko postawionej osoby. – No prosz ę – szepn ęła Stephanie. – Zdaje si ę, że kto ś przesypia życie. A ty, Cindy, zdrzemn ęła ś si ę nieco? – Troch ę. – Miała cichy, przyjemny głos. Nie musiała mówi ć szeptem. – Naszym materacom wiele brakuje, prawda? – Czuj ę si ę świetnie, doktor Eves. – U śmiechn ęła si ę, lecz wida ć było, że jest zm ęczona. – Rzeczywi ście, Cassie dobrze spała. Raz si ę zbudziła, około pi ątej, musiałam j ą utuli ć. Wzi ęłam j ą na r ęce, po śpiewałam troch ę, a ż usn ęła koło siódmej. Pewnie dlatego ci ągle nie chce wsta ć. – Vicki mówiła, że bolała j ą głowa. – Tak, po przebudzeniu. Vicki dała jej troch ę tylenolu w syropie, i chyba pomogło. – Cindy, tylenol był odpowiednim środkiem, ale w przyszło ści ja musz ę akceptowa ć wszelkie leki – nawet te bez recepty. Tak b ędzie bezpieczniej. Kobieta otwarła szeroko oczy. – Och, jasne. Przepraszam. Stephanie u śmiechn ęła si ę. – Nic si ę nie stało. Po prostu wol ę by ć ostro żna. Cindy, to jest doktor Delaware, psycholog, o którym rozmawiały śmy. – Dzie ń dobry, doktorze Delaware. – Dzie ń dobry, pani Jones. – Cindy. – Podała mi w ąsk ą dło ń, u śmiechaj ąc si ę nie śmiało. Budziła sympati ę. Zrozumiałem, że czeka mnie niełatwe zadanie. – Jak ci mówiłam – podj ęła Stephanie – doktor Delaware jest specjalist ą od stresów u dzieci. Je żeli ktokolwiek mo że pomóc Cassie dawa ć sobie z nimi rad ę, to wła śnie on. Chciałby pomówi ć z tob ą ju ż teraz, je żeli ci to nie przeszkadza. – Och... jasne. Doskonale. – Cindy dotkn ęła warkocza. Wygl ądała na zakłopotan ą. – Wspaniale – powiedziała Stephanie. – Je żeli niczego ode mnie nie chcesz, pójd ę ju ż. – Nic mi teraz nie przychodzi do głowy, pani doktor. Zastanawiałam si ę tylko, czy pani... ju ż co ś wie? – Jeszcze nie, Cindy. Wczorajsze EEG było zupełnie normalne. Ale jak ci ju ż mówiłam, u dziecka w tym wieku to o niczym nie przes ądza. Piel ęgniarki nie odnotowały żadnych objawów padaczkowych. A ty nic nie zauwa żyła ś? – Nie... wła ściwie nie. – Wła ściwie nie? – Stephanie zrobiła krok w przód. Była tylko o cal wy ższa od tamtej, ale wydawała si ę du żo wi ększa. Cindy Jones przygryzła na chwil ę górn ą warg ę. – Nic takiego – to pewno niewa żne. – W porz ądku, Cindy. Powiedz mi wszystko, nawet je żeli s ądzisz, że to nieistotne. – No có ż, jestem pewna, że to nic takiego, ale czasem mam wra żenie, że ona si ę wył ącza – przestaje słucha ć, gdy do niej mówi ę. Wpatruje si ę w przestrze ń – jak w petit mai. To prawdopodobnie nic takiego, wydaje mi si ę tylko, bo chc ę co ś wynale źć . – Kiedy spostrzegła ś takie zachowanie po raz pierwszy? – Wczoraj, po tym jak nas przyj ęto. – W domu nigdy go nie widziała ś? – Ja... nie. Ale mogło si ę zdarzy ć, a ja po prostu nie zauwa żyłam. A mo że mi si ę zdawało. Prawdopodobnie tylko mi si ę zdawało – sama nie wiem. Jej ładna twarz wykrzywiła si ę. Stephanie poklepała j ą po ramieniu, a Cindy przechyliła si ę w stron ę jej r ęki, prawie niedostrzegalnie, jakby spragniona pocieszenia. Stephanie odsun ęła si ę o krok. – Jak cz ęsto zdarzało si ę jej zagapi ć tym nieruchomym spojrzeniem? – Mo że kilka razy dziennie. To pewnie nic takiego – po prostu koncentruje si ę. Nigdy nie miała z tym trudno ści – kiedy bawi si ę w domu, naprawd ę umie si ę skoncentrowa ć. – No có ż, to dobrze – że ma łatwo ść skupiania uwagi. Cindy skin ęła głow ą, ale nie wydawała si ę uspokojona. – Stephanie wyci ągn ęła z kieszeni fartucha terminarzyk, wyrwała ostatnią kartk ę i wr ęczyła j ą Cindy. – Wiesz co, nast ępnym razem, kiedy zauwa żysz to znieruchomienie, zanotuj dokładnie czas i wezwij Vicki czy inn ą dy żurn ą piel ęgniark ę, żeby rzuciły na to okiem, dobrze? – Dobrze, pani doktor, ale to nie trwa długo. Tylko par ę sekund. – Zrób, co b ędziesz mogła – odparła Stephanie. – Na razie zostawiam was, by ście mogli si ę lepiej pozna ć. Przystan ęła na chwil ę, żeby spojrze ć na śpi ące dziecko, u śmiechn ęła si ę do nas i wyszła. Kiedy drzwi si ę za ni ą zamkn ęły, Cindy popatrzyła na swoje łó żko. – Zło żę to, żeby miał pan gdzie usi ąść . – Przez jej skór ę tak że prze świecały delikatne, lawendowo- niebieskie żyłki, pulsuj ące na skroniach. – Zróbmy to razem – zaproponowałem. Zaskoczyło j ą to wyra źnie. – Nie, nie, dzi ękuj ę. Schyliwszy si ę, chwyciła materac i uniosła do góry. Ja uczyniłem to samo i oboje podnie śli śmy oparcie sofy. Przygładziła poduszki, odst ąpiła w tył mówi ąc: – Prosz ę. Usiadłem, czuj ąc si ę jakbym był w domu gejsz. Podeszła do zielonego krzesła i zdj ęła z niego króliczki. Postawiwszy je na nocnym stoliku, przesun ęła fotelik tak, by znalazł si ę naprzeciw sofy, i usiadła, stawiaj ąc stopy płasko na podłodze, a dłonie kład ąc na szczupłych udach. Wyci ągn ąwszy r ękę wzi ąłem z parapetu jedno z pluszowych zwierz ątek i pogładziłem je. Widoczne za szyb ą korony drzew z Griffith Park przypominały zielono-czarne chmury. – Ładne – powiedziałem. – Prezenty? – Niektóre – tak. Inne przywie źli śmy od nas. Chcieli śmy, by Cassie czuła si ę tu jak w domu. – Szpital stał si ę dla niej drugim domem, prawda? Utkwiła we mnie nieruchome spojrzenie. Br ązowe oczy zaszły łzami i wydawały si ę teraz wi ększe. Na twarzy odbił si ę wstyd. Wstyd? A mo że poczucie winy? Podniosła dłonie i ukryła w nich twarz. Przez chwil ę płakała w milczeniu. Wyj ąłem jednorazow ą chusteczk ę z pudełka le żą cego na stoliku obok łó żka i czekałem. Rozdział czwarty

Odsłoniła twarz. – Przepraszam. – Nie musisz – powiedziałem. – Niewiele jest rzeczy równie stresuj ących, co choroba dziecka. Skin ęła głow ą. – Najgorzej jest nie wiedzie ć – patrze ć, jak cierpi i nie wiedzie ć... Gdyby kto ś mógł co ś wymy śli ć. – Poprzednie objawy ust ąpiły. Mo że z tym b ędzie tak samo. Przerzuciwszy warkocz przez rami ę, dotkn ęła palcami jego ko ńca. – Mam nadziej ę, że tak... Ale... Uśmiechn ąłem si ę, ale nic nie powiedziałem. – Tamto było bardziej... typowe. Normalne – je śli mo żna to tak nazwa ć – mówiła. – Normalne choroby wieku dzieci ęcego – podsun ąłem. – Tak – koklusz, biegunka. Inne dzieci te ż je przechodz ą. Nie zawsze tak ci ęż ko, ale jednak, wi ęc mo żna to zrozumie ć. Ale napady padaczki... to po prostu nie jest – normalne. – Czasami – wyja śniłem – dzieci dostaj ą konwulsji po wysokiej gor ączce. Jeden, dwa incydenty i na tym koniec. – Tak, wiem. Doktor Eves mówiła mi o tym. Ale Cassie nie miała gor ączki przed napadem. Wcze śniej – kiedy cierpiała na zaburzenia trawienne – miała podwy ższon ą temperatur ę. Była wtedy cała rozpalona. 41,1°C. – Szarpn ęła warkocz. – Potem to min ęło i my ślałam, że wszystko b ędzie dobrze i nagle nie wiadomo sk ąd pojawiły si ę napady – doprawdy przera żaj ące. Usłyszałam jakie ś odgłosy w jej pokoju – jakby pukanie. Weszłam, a ona trz ęsła si ę tak bardzo, że a ż łó żeczko postukiwało. Wargi Cindy zacz ęły dr żeć. Przycisn ęła do nich dło ń. Drug ą zmi ęła chusteczk ę, któr ą jej podałem. – Okropne – przyznałem. – Przera żaj ące – powiedziała, patrz ąc mi w oczy. – Ale najgorzej było patrze ć, jak cierpi i nie by ć w stanie jej pomóc. Bezradno ść – to jest najgorsze. Potrafiłabym zrobi ć dla niej wi ęcej ni ż tylko wzi ąć j ą na r ęce, ale jednak... Ma pan dzieci? – Nie. Przestała patrze ć mi w twarz, jakby nagle straciła zainteresowanie. Wstała z westchnieniem i podeszła do łó żka, ci ągle trzymaj ąc zmi ętą chusteczk ę. Pochyliła si ę, otuliła dziewczynk ę kocem po szyj ę i pocałowała j ą w policzek. Oddech Cassie stal si ę na chwil ę szybszy, potem uspokoił si ę. Cindy stała przy jej łó żeczku, patrz ąc, jak śpi. – Śliczne dziecko – powiedziałem. – To mój p ączu ś. Wyci ągn ąwszy r ękę, dotkn ęła czoła Cassie, potem cofn ęła rami ę, które opadło bezwładnie wzdłu ż boku. Wpatrywała si ę w córk ę jeszcze przez par ę sekund, po czym wróciła na krzesło. – Mówimy o cierpieniu, ale wła ściwie nic nie wskazuje na to, że ataki s ą bolesne – odezwałem si ę. – To samo mówi doktor Eves – odpowiedziała bez przekonania. – Mam nadziej ę, że tak jest... ale gdyby widział j ą pan po tym – była po prostu wycie ńczona. Odwróciła si ę i wbiła wzrok w okno. Odczekawszy chwil ę, zapytałem: – A poza bólem głowy, jak si ę dzisiaj czuje? – Dobrze. W ci ągu tych paru godzin, kiedy nie spała. – A ból głowy wyst ąpił dzi ś o pi ątej rano? – Tak. Obudziła si ę z nim. – Vicki była ju ż wtedy na dy żurze? Kiwn ęła głow ą. – Ma podwójny dy żur – była od jedenastej wieczór do siódmej rano i wzi ęła nast ępny, od siódmej do trzeciej. – Jest niezwykle oddana. – Owszem. Bardzo nam pomaga. Mamy szcz ęś cie, że jest z nami. – Odwiedza was czasem w domu? Zdziwiło j ą to pytanie. – Była par ę razy – prywatnie, nie jako piel ęgniarka. Przyniosła Cassie pierwszego króliczka i teraz mała jest w nich po prostu zakochana. Wyraz zaskoczenia nie znikn ął z jej twarzy. Nie zwracaj ąc na to uwagi, zapytałem: – Jak Cassie daje ci zna ć, że boli j ą głowa? – Wskazuj ąc na ni ą palcem i płacz ąc. Nie powiedziała mi tego, je śli to chce pan wiedzie ć. Zna tylko par ę słów. Mówi pies na psa, bubu na butelk ę i nawet wtedy czasem ci ągle jeszcze pokazuje palcem. Doktor Eves twierdzi, że rozwój mowy jest u niej opó źniony o kilka miesi ęcy. – To nic niezwykłego, że dziecko, które było hospitalizowane przez dłu ższy czas, pozostaje nieco w tyle. To mija. – Staram si ę pracowa ć z ni ą w domu – rozmawiam z ni ą jak najwi ęcej. Czytam jej, kiedy mi na to pozwala. – To dobrze. – Czasem to lubi, ale czasem jest bardzo niespokojna – szczególnie, kiedy miała zł ą noc. – Du żo jest takich złych nocy? – Nie bardzo, ale ci ęż ko je znosi. – Jak to wygl ąda? – Budzi si ę, jakby miała zły sen. Rzuca si ę, przewraca z boku na bok i płacze. Przytulam j ą i czasem znowu usypia. Ale nieraz bardzo długo płacze. Nazajutrz jest zwykle niespokojna. – Jak si ę objawia ten niepokój? – Ma trudno ści z koncentracj ą. Innym razem potrafi skupi ć na czym ś uwag ę przez dłu ższy czas – godzin ę i dłu żej. Wtedy staram si ę jej czyta ć, rozmawia ć z ni ą. Żeby pobudzi ć rozwój mowy. Ma pan jeszcze jakie ś sugestie? – Wygl ąda na to, że idziesz w dobrym kierunku. – Czasem odnosz ę wra żenie, że ona nie mówi, bo nie czuje takiej potrzeby. Mog ę si ę domy śli ć, czego chce i daj ę jej to zanim si ę odezwie. – Czy tak wła śnie było z bólem głowy? – Dokładnie. Zbudziła si ę z płaczem i rzucała na łó żku. Najpierw dotkn ęłam jej czoła, żeby sprawdzi ć, czy ma gor ączk ę. Nie była zdenerwowana. Co mnie nie zdziwiło – nie płakała ze strachu. Raczej z bólu. Potrafi ę ju ż to odró żni ć. Zacz ęłam wi ęc wypytywa ć, co j ą boli i wreszcie dotkn ęła głowy. Wiem, że z punktu widzenia nauki, nie brzmi to przekonuj ąco, ale mo żna rozwin ąć w sobie wra żliwo ść na odczucia dziecka – to jest prawie jak radar. – Spojrzała w stron ę łó żka. – Gdyby nie to, że wyniki bada ń tomograficznych zrobionych tego samego dnia były w porz ądku, naprawd ę bym si ę wystraszyła. – Z powodu bólu głowy? – Gdy sp ędziło si ę tu do ść czasu, zaczyna działa ć wyobra źnia. My śli si ę o najgorszych rzeczach. Jeszcze teraz jestem przera żona, kiedy mała płacze w środku nocy – nigdy nie wiadomo, co si ę mo że sta ć. Znów zalała si ę łzami, przyciskaj ąc do oczu zmi ętą chusteczk ę. Podałem jej świe żą . – Bardzo przepraszam, doktorze Delaware. Po prostu nie jestem w stanie patrze ć, jak cierpi. – To zrozumiałe – odparłem. Jak na ironi ę, najwi ęcej bólu zadajemy dziewczynce w czasie zabiegów i testów, które maj ą jej pomóc. Wzi ęła gł ęboki oddech i skin ęła głow ą. – To dlatego doktor Eves prosiłabym si ę z tob ą spotkał. Istniej ą techniki psychologiczne pozwalaj ące pomóc dziecku dawa ć sobie rad ę z lękiem w czasie zabiegów, a czasem nawet zmniejszy ć sam ból. – Techniki – powtórzyła podobnym tonem co Vicki Bottomley, ale pozbawionym jej sarkazmu. – Byłoby wspaniale – byłabym panu wdzi ęczna za ka żdą pomoc. Patrze ć, przez co przechodzi przy pobieraniu krwi... To wr ęcz potworne. Przypomniałem sobie, co Stephanie mówiła o opanowaniu matki w trakcie zabiegów. Jakby czytaj ąc w moich my ślach, dodała: – Ilekro ć kto ś wchodzi do tego pokoju ze strzykawk ą, zamieram wewn ętrznie, cho ć nie przestaj ę si ę uśmiecha ć. Robi ę to dla Cassie. Bardzo si ę staram nie okazywa ć przy niej zdenerwowania, ale wiem, że ona i tak to wyczuwa. – Radar. – Jeste śmy sobie tak bliskie – to moje oczko w głowie. Wystarczy, że na mnie spojrzy i ju ż wie. Nie pomagam jej, ale có ż mam zrobi ć. Nie mog ę zostawi ć jej z nimi samej. – Doktor Eves twierdzi, że świetnie sobie radzisz. W jej br ązowych oczach pojawił si ę nowy wyraz. Zaci ęcie? Potem u śmiechn ęła si ę słabo. – Doktor Eves jest wspaniała. My... Ona była... Była cudowna dla Cassie, cho ć teraz mała nie chce mie ć z ni ą do czynienia. Wiem, że i dla niej wszystkie te choroby były czym ś strasznym. Tak mi przykro, ilekro ć wzywaj ą j ą na ostry dy żur, że nara żam j ą na podobne do świadczenia. – To jej praca. Wygl ądała, jakbym j ą uderzył. – Pewna jestem, że dla niej to wi ęcej ni ż praca. – Tak, to prawda. – Zdałem sobie spraw ę, że wciąż trzymam w ręku króliczka. Ściskałem go. Pogłaskawszy maskotk ę po brzuszku, odło żyłem j ą na parapet. Cindy obserwowała mnie, gładz ąc warkocz. – Nie chciałam by ć nieuprzejma – powiedziała. – Ale to, co pan teraz powiedział – że doktor Eves wykonuje swój zawód – przypomniało mi o mojej pracy. O macierzy ństwie. Nie za dobrze mi to idzie, prawda? Tego nigdzie nie ucz ą. Odwróciła wzrok. – Cindy – powiedziałem, pochylaj ąc si ę do przodu – to ci ęż ka szkoła życia, a nie biznes jak wiele innych. Na mgnienie oka u śmiech zaigrał na jej wargach. U śmiech smutnej madonny. Madonny-potwora? Stephanie prosiłabym przyst ąpił do sprawy bez uprzedze ń, wiedziałem jednak, że punktem wyj ścia były dla mnie jej hipotezy rzucaj ące podejrzenia na Cindy. Winna, dopóki nie dowiedzie si ę niewinno ści? Milo nazwałby to zaw ęż onym my śleniem. Postanowiłem skupi ć si ę na tym, co miałem rzeczywi ście przed oczyma. Jak dot ąd, nie zauwa żyłem żadnej wyra źnej patologii. Żadnych oznak braku równowagi emocjonalnej, oczywistej pozy czy chorobliwego zwracania na siebie uwagi. Mimo to przyszło mi do głowy, czy nie udało jej si ę w sposób dyskretny i taktowny – skierowa ć rozmowy wył ącznie na swój temat. Zacz ęła mówi ć o Cassie, a sko ńczyła na swoich macierzy ńskich niepowodzeniach. Ale to przecie ż ja skłoniłem j ą do tych wyzna ń. Stosowałem psychoanalityczne chwyty – spojrzenia, pauzy i frazesy, żeby si ę przede mn ą otworzyła. Pomy ślałem o wra żeniu, jakie mógł wywiera ć na innych jej wygl ąd splot warkocza, którym bawiła si ę, by rozładowa ć napi ęcie, brak makija żu, prosty strój zwracaj ący uwag ę u kobiety o jej pozycji społecznej. Wszystko to mo żna by uzna ć za poz ę. W konwencjonalnym salonie rzucałaby si ę w oczy. Jeszcze jedna rzecz zaciekawiła mój analityczny umysł, kiedy porównywałem j ą z typowym obrazem chorego z zespołem Munchhausena per procura. Łatwo ść , z jak ą posługiwała si ę żargonem szpitalnym: Świece gor ączkowe... ci ągn ąć podwójnie. Objawy sinicy. Nawyk z okresu, kiedy przechodziła szkolenie na rehabilitantk ę terapii oddechowych? A mo że świadectwo przewrotnej fascynacji zagadnieniami medycznymi? A mo że nie chodziło o nic złowrogiego, był to tylko efekt zbyt wielu godzin sp ędzonych w tym przybytku. Przez długie lata pracy na oddziale spotykałem hydraulików, gospodynie domowe, kierowców ci ęż arówek i ksi ęgowych – rodziców przewlekle chorych dzieci, którzy mieszkaj ąc, śpi ąc i jedz ąc w szpitalu sami zaczynali w ko ńcu u żywa ć żargonu pocz ątkuj ących lekarzy szpitalnych. Żadne z nich nie zatruwało swoich dzieci. Cindy dotkn ęła warkocza i znów spojrzała na mnie. Przywołałem na usta pokrzepiaj ący, jak miałem nadziej ę, u śmiech, dumaj ąc nad tym, z jak ą pewno ści ą twierdziła, że była w stanie porozumiewa ć si ę z Cassie w sposób nieomal telepatyczny. Zaburzenia osobowo ści? Swego rodzaju patologiczna identyfikacja prowadz ąca do maltretowania córki? Ale która ż matka nie utrzymuje – cz ęsto nie bez racji – że ma intuicyjny kontakt z własnym dzieckiem? Dlaczego t ę wła śnie miałbym podejrzewa ć o co ś wi ęcej ni ż dobry zwi ązek uczuciowy? Poniewa ż dzieci tej matki nie miały zdrowego, szcz ęś liwego dzieci ństwa. Cindy wci ąż patrzyła na mnie. Wiedziałem, że nie mog ę wałkowa ć w my ślach ka żdego szczegółu, a jednocze śnie wydawa ć si ę autentyczny. Spojrzałem przelotnie na śpi ące w łó żeczku dziecko, doskonałe niczym porcelanowa laleczka. Laleczka woodoo jej matki? – Starasz si ę, jak mo żesz – powiedziałem. – Nikt nie powinien wi ęcej od ciebie wymaga ć. Miałem nadziej ę, że słowa te tchn ęły szczero ści ą, której w nich nie było. Nim Cindy zdołała odpowiedzie ć, Cassie otworzyła oczy, ziewn ęła, przetarła powieki i usiadła niepewnie. Obie r ączki były teraz widoczne. Ta, któr ą schowała przedtem pod kocem, była obrzmiała, poznaczona siniakami po ukłuciach i żółtymi plamkami betadyny. Cindy podbiegła do niej i przytuliła do siebie. – Dzie ń dobry, kochanie. – W jej głosie pojawiły si ę nowe tony. Pocałowała Cassie w policzek. Dziewczynka spojrzała na ni ą i oparła główk ę o brzuch matki. Cindy pogładziła j ą po włosach i przytuliła mocniej. Ziewn ąwszy raz jeszcze, Cassie rozejrzała si ę wokół, a ż wzrok jej spocz ął na ustawionych na nocnym stoliku króliczkach. Wskazuj ąc pluszowe zwierz ątka zacz ęła wydawa ć z siebie natarczywe poj ękiwania: – Ee, ee. Wyci ągn ąwszy r ękę, Cindy chwyciła ró żowego zwierzaka. – Masz, tu, kochanie. To Śmieszny Króliczek, mówi ci „Dzie ń dobry, panno Cassie Jones. Miała ś przyjemne sny?” Mówiła cicho, powoli, głupawym przypochlebnym tonem gospodarza telewizyjnych programów dla dzieci. Cassie chwyciła zabawk ę. Przyciskaj ąc j ą do piersi, kołysała si ę z przymkni ętymi powiekami i przez moment my ślałem, że usn ęła. Ale chwil ę pó źniej otworzyła oczy, du że i br ązowe, dokładnie takie, jak matki. Raz jeszcze omiotła pokój wzrokiem, skierowała go w moj ą stron ę i zatrzymała. Nasze spojrzenia spotkały si ę. Uśmiechn ąłem si ę. A ona krzykn ęła. Rozdział pi ąty

Cindy przytuliła j ą, ukołysała i powiedziała. – Ju ż dobrze. To nasz przyjaciel. Cassie rzuciła królika na podłog ę i wybuchn ęła szlochem, chc ąc go odzyska ć. Podniosłem maskotk ę i wyci ągn ąłem w jej kierunku. Skuliła si ę i przywarła do matki. Podałem zabawk ę Cindy, wzi ąłem z półki drug ą, żółt ą, i usiadłem z powrotem. Zacz ąłem bawi ć si ę zwierzakiem, manipuluj ąc jego łapkami i paplaj ąc bez sensu. Cassie płakała nadal, a Cindy przemawiała do niej, pocieszaj ąc spokojnym głosem, zbyt słabym, bym mógł usłysze ć, o czym mówi. Zaj ąłem si ę wi ęc królikiem. Po jakiej ś minucie krzyk Cassie przycichł nieco. – Spójrz kruszyno – widzisz? – przemówiła Cindy. – Doktor Delaware te ż lubi króliczki. Cassie zakrztusiła si ę, sapn ęła i zaniosła płaczem. – Nie kochanie, nie zrobi ci krzywdy. To nasz przyjaciel. Wpatruj ąc si ę w wystaj ące siekacze zwierz ątka, u ścisn ąłem mu łap ę. Na białym serduszku na jego brzuchu widniały żółte litery ZABAWNY KRÓLICZEK i znak handlowy. Metka wszyta w kroku informowała MADE IN TAIWAN. Cassie zamilkła dla złapania oddechu. – Ju ż dobrze, kochanie. Wszystko w porz ądku – pocieszała Cindy. Od strony łó żka dobiegało kwilenie i poci ąganie nosem. – Opowiem ci bajk ę, dziecinko, dobrze? Razu pewnego żyła sobie ksi ęż niczka Cassandra. Mieszkała w wielkim zamczysku i miała cudowne sny o cukierkach i o obłokach z bitej śmietany... Cassie wpatrywała si ę w matk ę. Posiniaczon ą r ączk ą dotkn ęła warg. Postawiwszy żółtego królika na podłodze, otworzyłem teczk ę i wyj ąłem z niej zeszyt i ołówek. Cindy urwała na chwil ę, po czym podj ęła opowie ść . Cassie była teraz spokojna, pogr ąż ona w zupełnie innym świecie. Zabrałem si ę do rysowania. Króliczka – miałem nadziej ę. Par ę minut potem stało si ę jasne, że chłopcy od Disneya nie maj ą si ę czego obawia ć, ale uznałem, że produkt ko ńcowy jest do ść ładny i dostatecznie przypomina królika. Dorysowałem kapelusz i muszk ę, si ęgn ąwszy do teczki wydobyłem pudełko kolorowych pisaków, które nosiłem w niej wraz z innymi narz ędziami pracy. Przyst ąpiłem do kolorowania. Pisaki skrzypiały. Od strony łó żka dobiegły jakie ś szelesty. Cindy przerwała opowie ść . – Och spójrz, kochanie, doktor Delaware rysuje. Co pan rysuje, doktorze? Nim zdołałem odpowiedzie ć, słowo doktor wywołało kolejny atak płaczu. I znów matczyne pocieszenia uciszyły dziewczynk ę. Uniosłem swoje arcydzieło. – Och, spójrz, kochanie, to króliczek. I ma kapelusz. I muszk ę – czy ż to nie zabawne? Milczenie. – Có ż, ja s ądz ę, że to zabawne. Jak my ślisz, to jeden z twoich króliczków, Cass? Milczenie. – Czy doktor Delaware narysował twojego króliczka? Dziecko zacz ęło kwili ć. – Daj spokój, Cass, nie ma si ę czego ba ć. Doktor Delaware nie zrobi ci krzywdy. To taki doktor, który nie robi zastrzyków. Mała rozbeczała si ę. Uspokojenie jej zaj ęło Cindy dobr ą chwil ę. Wreszcie mogła kontynuowa ć opowie ść . Ksi ęż niczka Cassandra mkn ęła na białym rumaku... Narysowałem Panu Królikowi w Kapeluszu towarzyszk ę. Taki sam pyszczek gryzonia, ale krótkie uszy i sukienka w groszki – Panna Wiewiórka. Wyrwałem kartk ę z zeszytu i poło żyłem j ą na łó żku przy nogach Cassie. Ledwo zd ąż yłem usi ąść z powrotem, odwróciła szybko głow ę. – Och, spójrz – powiedziała Cindy. – Pan narysował te ż... chomika. I to dziewczynk ę, Cass – spójrz na jej sukienk ę. Czy to nie śmieszne! I ma cał ą sukienk ę w wielkie groszki, Cass. To takie śmieszne – chomik w sukience! Usłyszałem ciepły kobiecy śmiech. Zawtórował mu dzieci ęcy chichot. – Jakie to zabawne. Ciekawe, czy wybiera si ę w tej sukience na przyj ęcie... a mo że idzie robi ć zakupy, co? Czy to nie byłoby zabawne, chomik idzie robi ć zakupy w centrum handlowym! Idzie razem z Przyjacielem, Panem Króliczkiem, a on ma ten zabawny kapelusz – oboje si ę tak zabawnie wystroili. Mo że pójd ą do sklepu kupi ć sobie własne zabawki – to byłoby co ś, Cass? Taak to byłoby zabawne. Rety, ten doktor Delaware naprawd ę rysuje zabawne obrazki – ciekawe, co teraz zrobi! Uśmiechn ąłem si ę i uniosłem ołówek. Co ś łatwego: hipopotam... zwykła wanna na nó żkach. – Jak si ę nazywa pana króliczek, doktorze? – Benny. – Króliczek Benny – a to pocieszne! Pokryłem u śmiechem swoje twórcze zmagania. Wanna wygl ądała zbyt gro źnie... Trzeba co ś zrobi ć z tymi wyszczerzonymi agresywnie z ębami... – to raczej bezrogi nosoro żec... Co Freud by o tym powiedział? Poddałem pysk zwierzaka operacji plastycznej. – Króliczek Benny w Kapeluszu – słyszała ś to, Cass? Rozległ si ę piskliwy, dzieci ęcy śmiech. – Doktorze, a chomik? Jak ona ma na imi ę? – Priscilla... – Działałem dalej. Zwierzak stał si ę wreszcie hipopotamowaty, ale ci ągle co ś było nie tak... – ten o ślizły przypochlebny u śmieszek sprzedajnego naganiacza. Mo że pies byłby łatwiejszy... – Chomik Priscilla! To nie do wiary! – Pilla! – Tak, Priscilla! – Pilla! – Bardzo dobrze, Cass! znakomicie! Priscilla. Powtórzysz to? Milczenie. – Priscilla – Pri-scil-la. Przecie ż to powiedziała ś. No popatrz na moje usta, Cass. Milczenie. – Dobrze, je śli nie chcesz, nie zmuszam ci ę. Wró ćmy do ksi ęż niczki Cassandry Srebrzynki, która galopuje na Śnie żynce do Krainy Blasku... Sko ńczyłem wreszcie hipopotama. Był poznaczony plamami i śladami gumki, ale przynajmniej nie wygl ądał, jakby miał za sob ą kilka wyroków. Poło żyłem rysunek na po ścieli. – Och, spójrz, Cass. Wiemy, co to jest, prawda? To hipopotam i trzyma... – Jo-jo – podpowiedziałem. – Jo-jo! Hipcio z jo-jo – to naprawd ę zabawne. Wiesz, co my ślę, Cass? My ślę, że doktor Delaware potrafi by ć całkiem zabawny, je śli chce, mimo że jest lekarzem. A co ty o tym s ądzisz? Zwróciłem si ę ku dziewczynce. Nasze spojrzenia znów si ę spotkały. Zamrugała. Wyd ęła ró żane usteczka, wywijaj ąc doln ą warg ę. Trudno sobie wyobrazi ć, by kto ś był zdolny j ą skrzywdzi ć. – Chcesz, żebym jeszcze co ś narysował? – zapytałem. Spojrzawszy na matk ę, chwyciła j ą za r ękaw. – Jasne – odparła Cindy. – Zobaczymy, jakie jeszcze zabawne rzeczy potrafi narysowa ć doktor Delaware, dobrze? Cassie nieznacznie skin ęła głow ą. Wtuliła twarz w bluzk ę Cindy. Znowu si ęgn ąłem po szkicownik. Wyliniały pies, zezowata kaczka, a potem jeszcze ochwacony ko ń. Cassie tolerowała moj ą obecno ść . Stopniowo przesuwałem krzesło w kierunku łó żka. Gwarzyłem z Cindy o grach, zabawach i ulubionych przysmakach. Uznawszy, że Cassie zaakceptowała moj ą osob ę, siadłem tu ż obok Cindy i nauczyłem j ą zabawy rysunkowej – na zmian ę uzupełniali śmy nieregularne, powyginane kontury, przekształcaj ąc je w konkretne przedmioty. Jest to technika psychoanalityków dzieci ęcych ułatwiaj ąca nawi ązanie kontaktu i pozwalaj ąca w subtelny sposób dotrze ć do pod świadomo ści pacjenta. Używałem matki jako po średniczki, obserwuj ąc j ą jednocze śnie. Poddawałem j ą badaniu. Narysowałem nieregularny wielobok i wr ęczyłem papier Cindy. Obie siedziały przytulone do siebie niby na plakacie Narodowego Tygodnia Rodziny. Cindy przekształciła wielobok w dom i oddała mi kartk ę mówi ąc: – Niezbyt udany, ale... Kąciki ust Cassie uniosły si ę lekko ku górze. Potem opadły. Zamkn ąwszy oczy, wtuliła twarz w bluzk ę matki. Chwyciła jej pier ś i ścisn ęła. Cindy uj ęła delikatnie r ączk ę małej i poło żyła sobie na kolanach. Dostrzegłem ślady po ukłuciach na ciele dziecka. Czarne kropki jak po uk ąszeniu w ęż a. Cindy mruczała łagodnie, dziewczynka przytuliła si ę, zmieniła pozycj ę i zacisn ęła dło ń na koszuli matki. Znów była śpi ąca. Cindy pocałowała j ą w czubek głowy. Uczono mnie leczy ć i pokłada ć ufno ść w otwartych, szczerych stosunkach z pacjentem. Siedz ąc w tym pokoju, czułem si ę jak oszust. A potem pomy ślałem o wycie ńczaj ących gor ączkach, krwawych biegunkach i konwulsjach tak gwałtownych, że a ż łó żeczko stukało; przypomniałem sobie małego chłopca zmarłego we śnie. Moje wątpliwo ści zbladły i rozwiały si ę. Była dziesi ąta czterdzie ści pi ęć , sp ędziłem tam ju ż ponad pół godziny, przewa żnie obserwuj ąc le żą cą w ramionach matki Cassie. Czuła si ę ju ż swobodniej w moim towarzystwie, u śmiechn ęła si ę nawet raz i drugi. Najwy ższy czas, by zwin ąć manatki i odtr ąbi ć zwyci ęstwo. Podniosłem si ę. Cassie zacz ęła si ę wierci ć. – Oho – rzekła Cindy, wci ągaj ąc powietrze i marszcz ąc nos. Ostro żnie przewróciła dziecko na plecy i zmieniła pieluszk ę. Cassie, mimo i ż została posypana talkiem, poklepana i ubrana powtórnie, była nadał niespokojna. Wskazuj ąc podłog ę powiedziała – Pacie! Pacie! Pacie! – Na spacer? Przytakn ęła z zapałem. – Śpacie! Ukl ękła i spróbowała stan ąć na łó żku, kołysz ąc si ę na elastycznym materacu. Cindy uj ęła j ą pod pachy, podniosła i postawiła na podłodze. – Chcesz pochodzi ć? Wło żymy ci buciki. – Podeszły obie do szafki na ubrania. Przydługie nogawki pi żamy Cassie ci ągn ęły si ę za ni ą po podłodze. Na stoj ąco wydawała si ę jeszcze drobniejsza. Lecz wygl ądała dzielnie. Pewny krok, dobre poczucie równowagi. – Zabrałem swoj ą teczk ę. Cindy przykl ękła i wło żyła dziecku ró żowe kapcie w kształcie królików, które miały jasne plastikowe oczka o źrenicach z ruchomych czarnych paciorków. Buciki syczały przy ka żdym kroku Cassie. Spróbowała podskoczy ć, ale ledwo oderwała si ę od ziemi. – Dobry skok, Cass – pochwaliła Cindy. Drzwi otworzyły si ę i wszedł jaki ś m ęż czyzna. Wygl ądał na trzydzie ści par ę lat. Był bardzo szczupły, miał ponad sze ść stóp wzrostu, włosy ciemnobr ązowe, g ęste i faluj ące, zaczesane gładko do tyłu i si ęgaj ące kołnierzyka. Pełna twarz zaokr ąglona jeszcze bujn ą, krótko przyci ętą br ązow ą brod ą, poznaczon ą pasemkami siwizny, nie pasowała do tyczkowatej postaci. Sprawiał wra żenie łagodnego i sympatycznego. Miał male ńki złoty kolczyk w lewym uchu, a na sobie lu źne, ale dobrze skrojone ubranie: szarą tweedow ą marynark ę o sportowym kroju, koszul ę w niebiesko-białe paski, workowate spodnie z czarnego sztruksu i chyba zupełnie nowe czarne sportowe buty. W r ęku niósł kubek kawy. – To tata! – powiedziała Cindy. Cassie wyci ągn ęła r ączki. Wysoki m ęż czyzna odstawił kubek i powiedział: – Dzie ń dobry paniom. – Pocałowawszy Cindy w policzek, wziął Cassie na r ęce. Dziewczynka pisn ęła, kiedy uniósł j ą wysoko w gór ę. Opu ścił j ą, przyci ągaj ąc do siebie płynnym ruchem. – Jak si ę ma moja córeczka? – zapytał, przyciskaj ąc j ą do brody. Jego nos znikn ął we włosach dziewczynki. Zachichotała. – Jak si ę ma mała grand ę danie w pieluszce? Cassie zanurzyła obie dłonie we włosach ojca i pociągn ęła. – Au ć! Mała zachichotała i szarpn ęła znowu. – Au ć! Au ć! Dziecko śmiało si ę beztrosko. – Au ć-A-uu! Bawili si ę jeszcze troch ę, potem ojciec odsun ął si ę i rzucił: – Au! Za ostry jeste ś dla mnie, Spikej – To jest doktor Delaware, kochanie – przedstawiła mnie Cindy. Psycholog? Doktorze, to tata Cassie. Męż czyzna zwrócił si ę ku mnie, przytrzymuj ąc córeczk ę i wyci ągn ął woln ą r ękę. – Chip Jones. Miło pana pozna ć. Mocno u ścisn ął mi dło ń. Cassie wci ąż szarpała i wichrzyła jego włosy. Chyba mu to nie przeszkadzało. – Studiowałem psychologi ę jako przedmiot dodatkowy – powiedział z uśmiechem. – Zapomniałem prawie wszystko. – Zwrócił si ę do Cindy: Jak leci? – Jak zwykle. Zmarszczył brwi. Spojrzał na zegarek. To te ż był swatch. – Spieszy ci si ę? – zapytała Cindy. – Niestety. Chciałem was tylko zobaczy ć. – Wzi ął kubek z kaw ą i podał jej. – Nie, dzi ękuj ę. – Na pewno? – Nie, naprawd ę nie. – Żoł ądek? Dotkn ąwszy r ęką brzucha powiedziała. – Troch ę kiepsko si ę czuj ę. Długo mo żesz zosta ć? – Wpadłem tylko – odparł. – Mam zaj ęcia o dwunastej, potem zebranie do ko ńca dnia – mo że głupio zrobiłem, że przyjechałem, ale st ęskniłem si ę za wami. Cindy u śmiechn ęła si ę. Chip pocałował j ą, potem Cassie. – Tata nie mo że zosta ć, Cass – powiedziała Cindy. – A to ladaco. – Ta-taa. Chip delikatnie uszczypn ął Cassie w podbródek. Nie przestawała bawi ć si ę jego brod ą. – Spróbuj ę wpa ść jeszcze wieczorem. Zostan ę tak długo, jak zechcecie. – Świetnie – odparła Cindy. – Ta-taa. – Ta-taa – powtórzył Chip. – Tata ci ę kocha, ślicznotko. Znów zwrócił si ę do Cindy: – To kiepski pomysł wpada ć na dwie minuty. Teraz naprawd ę b ędzie mi was brakowa ć. – My te ż t ęsknimy za tob ą. – Byłem w sąsiedztwie – wyja śnił. – Przynajmniej po tej stronie wzgórza, że tak powiem. – Uniwerek? – Tak. Pracowałem w bibliotece. – Zwrócił si ę do mnie: – Ucz ę w college’u West Valley. To nowy campus, nie ma wielkiego ksi ęgozbioru. Kiedy musz ę przeprowadzi ć powa żniejsze studia, przyje żdżam na uniwersytet. – Moja alma mater – powiedziałem. – Ach tak? Ja chodziłem do szkoły na wschodzie. – Połaskotał Cassie po brzuchu. – Spała ś cho ć troch ę, Cin? – Bardzo długo. – Powa żnie? – Aha. – Chcesz herbaty ziołowej? Mam chyba rumianek w samochodzie. – Nie, dzi ękuj ę, kochanie. Doktor Delaware zna techniki, które pomog ą Cassie znosi ć ból. Chip spojrzał na mnie, gładz ąc Cassie po ramieniu. – To by było co ś. Prze żyła nieprawdopodobne m ęczarnie. – Miał bladoniebieskie, gł ęboko osadzone oczy o lekko sko śnych powiekach. – Wiem o tym – odrzekłem. Chip i Cindy spojrzeli na siebie, potem na mnie. – No có ż – powiedziałem. – B ędę ju ż uciekał. Wpadn ę was odwiedzi ć jutro rano. Schyliłem si ę i szepn ąłem Cassie do widzenia. Zatrzepotała rz ęsami i odwróciła si ę. – Co za flirciara – roze śmiał si ę Chip. – To wrodzone, prawda? – A pana techniki? – spytała Cindy. – Kiedy mo żemy o tym pomówi ć? – Ju ż niedługo – odparłem. – Najpierw musz ę nawi ąza ć kontakt z Cassie. My ślę, że dzisiaj całkiem nie źle nam poszło. – Och, pewnie. Były śmy dzielne. Prawda, p ączusiu? – Odpowiada ci godzina dziesi ąta? – Jasne – odparła Cindy. – Nigdzie nie wychodzimy. Chip spojrzał na ni ą i zapytał: – Doktor Eves nie mówiła, kiedy was wypisze? – Jeszcze nie. Chce j ą nadal obserwowa ć. – W porz ądku – westchn ął. Podszedłem do drzwi. – Sam te ż ju ż musz ę lecie ć, doktorze – powiedział Chip. – Je żeli mo że pan zaczeka ć chwilk ę, wyjd ę z panem. – Jasne. Uj ął żon ę za r ękę. Zamkn ąwszy za sob ą drzwi przeszedłem do dy żurki piel ęgniarek i stan ąłem za pulpitem Vicki Bottomley, która wróciła ju ż ze sklepu z upominkami i siedziała teraz na krze śle rejestratorki czytaj ąc magazyn. W pobli żu nie było nikogo wi ęcej. Pudełko zawini ęte w papier sklepu z upominkami Western Peds le żało na blacie obok zwoju rurki cewnika i stosu formularzy ubezpieczeniowych. Vicki nie podniosła wzroku, kiedy wyj ąłem kart ę Cassie i zacz ąłem j ą przegl ąda ć. Przebiegłszy wzrokiem histori ę choroby, natkn ąłem si ę na przeprowadzony przez Stephanie wywiad środowiskowy. Zastanawiaj ąc si ę, jaka jest ró żnica wieku mi ędzy Chipem i Cindy, szukałem jego danych personalnych. Charles L. Jones III. Wiek: trzydzie ści osiem lat. Wykształcenie: wy ższe. Zawód: profesor college’u. Czuj ąc na sobie czyj ś wzrok, opu ściłem kart ę i zobaczyłem, jak Vicki odwraca gwałtownie głow ę w stron ę czytanego przez siebie magazynu. – No – zagadn ąłem. – Jak tam było w sklepie? Opu ściła czasopismo. – Potrzebuje pan ode mnie czego ś konkretnego? – Czegokolwiek, co mogłoby mi pomóc pracowa ć nad niepokojem Cassie. Jej pi ękne oczy zw ęziły si ę. – Doktor Eves ju ż o to pytała. Był pan przy tym. – My ślałem tylko, że mo że od tamtego czasu co ś ci przyszło do głowy. – Nic mi nie przyszło do głowy – odparła. – Nic nie wiem – jestem tylko piel ęgniark ą. – Piel ęgniarka cz ęsto wie wi ęcej, ni ż ktokolwiek inny. – Niech pan to powie w komisji płac. – Podniosła wysoko magazyn, chowaj ąc twarz. Zastanawiałem si ę, co odpowiedzie ć, gdy usłyszałem, że kto ś woła mnie po nazwisku. Chip Jones zmierzał w moim kierunku. – Dzi ęki, że pan zaczekał. Słysz ąc jego głos, Vicki przestała czyta ć. Poprawiwszy czepek powiedziała: – Dzie ń dobry, doktorze Jones. – Słodziutki u śmiech rozlał si ę na jej twarzy, niczym miód na czerstwym chlebie. Chip oparł si ę o pulpit i pokr ęcił głow ą, szczerz ąc z ęby w uśmiechu. – A ty znowu swoje, Vicki. Chcesz mnie awansowa ć. – Zwrócił si ę do mnie: – Jestem doktorem abd – to znaczy „ale bez dysertacji”, Vicki – ale szczodra pani Bottomley stara si ę mnie promowa ć, nim na to zasłu żę . Vicki jeszcze raz przywołała na twarz przypochlebny u śmiech. – Z tytułem czy bez, có ż to za ró żnica? – No – odparł Chip. – To mo że by ć zasadnicza ró żnica dla kogo ś, kto zdobył go naprawd ę, jak obecny tu doktor Delaware. – Głow ę dam, że tak jest. Słysz ąc sarkazm w głosie piel ęgniarki, Chip rzucił jej pytaj ące spojrzenie. Zmieszała si ę i odwróciła wzrok. Dostrzegł pudełko z upominkiem. – Vicki, znów? – To tylko mały drobiazg. – To miło z twojej strony, Vicki, ale zupełnie niepotrzebnie to robisz. – Tak chciałam, doktorze Jones. Istny z niej aniołek. – To na pewno, Vicki. – U śmiechn ął si ę. – Jeszcze jeden króliczek? – Tak bardzo je lubi, doktorze Jones. – Panie Jones, Vicki – je śli upierasz si ę, by u żywa ć tytułu, co powiesz na Herr Professor? Pełen jest staro świeckiej elegancji, prawda, doktorze Delaware? – Bezwzgl ędnie. – Plot ę od rzeczy – zauwa żył. – To miejsce mnie ogłupia. Raz jeszcze dzi ękuj ę, Vicki. Jeste ś naprawd ę kochana. Bottomley oblała si ę rumie ńcem. – Chod źmy, je śli pan gotów, doktorze – powiedział do mnie Chip. Za tekowymi drzwiami ujrzeli śmy codzienn ą krz ątanin ę pi ątki wschodniej. Płakało wiezione dok ądś dziecko – mały chłopiec w turbanie z banda ża, podł ączony do kroplówki. Chip, patrzył na to, zas ępiony, ale nie odzywał si ę. Kiedy dotarli śmy do wind, pokr ęcił głow ą i powiedział: – Poczciwa, stara Vicki. Co za bezwstydna lizuska! Ale przy panu zadzierała nosa, prawda? – Nie nale żę do jej ulubie ńców. – Dlaczego? – Nie wiem. – Miał pan z ni ą wcze śniej jakie ś scysje? – Sk ądże. Nigdy przedtem jej nie spotkałem. Pokr ęcił głow ą. – Có ż, przykro mi z pana powodu, ale ona bardzo troskliwie opiekuje si ę Cassie. A Cindy te ż j ą lubi. My ślę, że przypomina jej ciotk ę – bo wychowała j ą ciotka. Też była piel ęgniark ą, naprawd ę twarda sztuka. Gdy min ęli śmy grupk ę nieco oszołomionych studentów medycyny, powiedział. – Wygl ąda to na obron ę swego terytorium – sposób, w jaki Vicki reaguje na pana. Walka o dominacj ę, nie s ądzi pan? – By ć mo że. – To cz ęsto daje si ę tutaj zauwa żyć. Zaborczo ść w stosunku do pacjentów. Zupełnie jakby byli przedmiotami. – Do świadczył pan tego osobi ście? – No pewnie. Poza tym nasza pozycja społeczna wzmaga napi ęcie. Ludzie s ądz ą, że warto włazi ć nam w tyłek, bo mamy bezpo średni dost ęp do struktur władzy. Zakładam, że wie pan, kim jest mój ojciec. Skin ąłem głow ą. – Irytuje mnie to, że jestem traktowany inaczej – stwierdził. – Martwi ę si ę, że z tego powodu Cassie mo że mie ć gorsz ą opiek ę. – W jaki sposób? – Sam nie wiem, to nic szczególnego – s ądz ę, że po prostu niezr ęcznie si ę czuj ę jako wyj ątek. Nie chciałbym, by kto ś przeoczył co ś istotnego, wykazuj ąc brak zdecydowania lub zaniedbuj ąc rutynowe procedury, by nie narazi ć si ę naszej rodzinie. Nie mog ę nic zarzuci ć doktor Eves – mam dla niej tylko szacunek. Chodzi mi raczej o cały system – o atmosfer ę, jaka mnie tu otacza. Zwolnił kroku. – By ć mo że mówi ę od rzeczy. To frustracja. Cassie miała takie czy inne dolegliwo ści praktycznie od urodzenia i jak dot ąd nikt nie ma poj ęcia, co si ę z ni ą dzieje, a my tak że... Chc ę powiedzie ć, że ten szpital to struktura wysoce sformalizowana, ilekro ć reguły rz ądz ące tak ą instytucj ą ulegaj ą zmianie, pojawia si ę ryzyko rozprz ęż enia. Struktury organizacyjne s ą moj ą dziedzin ą badań. A niech mi pan wierzy, to jest dopiero instytucja. Dotarli śmy do wind. Wcisn ął guzik i powiedział: – Mam nadziej ę, że zdoła pan pomóc Cassie znosi ć zastrzyki– prze żyła prawdziwy koszmar. Cindy tak że. Jest fantastyczn ą matk ą, ale po takich przej ściach trudno si ę oprze ć zw ątpieniu. – Dr ęczy j ą poczucie winy? – Czasami. Cho ć jest to zupełnie nieuzasadnione. Tłumacz ę jej to, ale... Pokr ęcił głow ą, zło żywszy dłonie. Miał białe kłykcie. Uniósł dło ń do ucha i zakr ęcił kolczykiem. – Żyła w nieprawdopodobnym stresie. – Panu te ż jest pewnie nielekko – powiedziałem. – Na pewno nie było to przyjemne. Ale najgorsze spada na Cindy. Szczerze mówi ąc, tworzymy tradycyjn ą rodzin ę, z klasycznym podziałem ról zale żnie od płci – ja pracuj ę, ona zajmuje si ę domem. To nasz wspólny wybór – tego wła śnie pragn ęła Cindy. Pomagam troch ę w domu – zapewne nie tyle, ile powinienem – ale wychowanie dziecka to domena żony. Bóg mi świadkiem, jest w tym o niebo lepsza ode mnie. Tote ż kiedy w tej dziedzinie dzieje si ę co ś złego, cała odpowiedzialno ść spada na jej barki. Pogładził si ę po brodzie, kr ęcąc głow ą. – No prosz ę, a to pi ękny przykład drobiazgowego usprawiedliwienia swego post ępowania prawda? Tak, pewnie, było mi cholernie ci ęż ko. Widzie ć, jak człowiek, którego si ę kocha... Zakładam, że wie pan o Chadzie naszym pierwszym dziecku? Skin ąłem głow ą. – To nas dobiło, doktorze. Po prostu nie ma sposobu... – zamkn ąwszy oczy znów pokr ęcił głow ą. Bole śnie, jakby starał si ę stłumi ć żal. – Powiedzmy, że było to co ś, czego nie życzyłbym nawet najgorszemu wrogowi. Dźgn ął guzik windy, spojrzał na zegarek. – Wygl ąda na to, że mamy środek lokomocji, doktorze. W ka żdym razie zacz ęli śmy si ę po tym podnosi ć – Cindy i ja. Wzi ęli śmy si ę w gar ść , cieszyli śmy si ę z Cassie, kiedy zwaliła si ę na nas ta historia... Niewiarygodne. Nadjechała winda. Wyszedł z niej lekarz i dwoje dzieci w pasiastych pi żamach. Wsiedli śmy. Chip wcisn ął guzik parteru i oparł si ę plecami o tyln ą ścian ę. – Nigdy nie wiadomo, co życie ma dla nas w zanadrzu – powiedział. Zawsze byłem uparty. Pewnie aż do przesady – nieuleczalny indywidualista. Chyba dlatego, że w dzieci ństwie musiałem przełkn ąć sporo upokorze ń. Ale zdałem sobie spraw ę, że w gruncie rzeczy jestem tradycjonalist ą. Wierz ę w podstawowe warto ści: żyj przykładnie i wszystko si ę uło ży. To beznadziejnie naiwne, oczywi ście. Ale przyjmuje si ę pewien sposób my ślenia, wydaje si ę, że odpowiedni, wi ęc człowiek si ę go trzyma. Wiara dobra jak ka żda inna. Tylko że ja trac ę swoj ą. Winda przystan ęła na czwartym pi ętrze. Wsiadła Latynoska po pięć dziesi ątce i dziesi ęcioletni mniej wi ęcej chłopiec, niski, kr ępy i w okularach. T ępe rysy twarzy niedwuznacznie świadczyły, że cierpi na zespół Downa. Chip u śmiechn ął si ę do nich. Chłopak zdawał si ę go nie dostrzega ć. Kobieta wygl ądała na bardzo zm ęczon ą. Nikt si ę nie odzywał. Oboje wysiedli na trzecim pi ętrze. Kiedy drzwi si ę zamykały, Chip utkwił w nich nieruchome spojrzenie. Gdy winda ruszyła w dół, powiedział: – We źmy t ę biedaczk ę. Nie spodziewała si ę tego – urodziła dziecko w pó źnym wieku i teraz b ędzie musiała wiecznie si ę nim opiekowa ć. Takie nieszcz ęś cie mo że zachwia ć światopogl ądem człowieka. Spotkało mnie wła śnie co ś takiego – wszystkie te problemy z dzie ćmi. Nie licz ę ju ż na happy endy. Odwrócił si ę ku mnie. W jego stalowych oczach była w ściekłość . Naprawd ę spodziewam si ę, że pomo że pan Cassandrze. Skoro ju ż musi przej ść przez to całe gówno, oszcz ędźmy jej przynajmniej cierpienia. Winda stan ęła. Chip znikn ął mi z oczu, ledwo drzwi si ę rozsun ęły. Gdy wróciłem do poradni pediatrii ogólnej, Stephanie była w jednym z pokojów przyj ęć . Zaczekałem na korytarzu. Wyszła po paru minutach w towarzystwie ogromnej Murzynki i mo że pi ęcioletniej dziewczynki, która ubrana była w czerwon ą sukienk ę w grochy, miała skór ę czarn ą jak smoła, i pi ękne afryka ńskie rysy. Jedn ą r ękę podała Stephanie, w drugiej trzymała lizaka. Stru żki łez spływały jej po policzku, niczym lakier po hebanie. W zgi ęciu ramienia odznaczał si ę okr ągły ró żowy plaster. – Była ś dzielna, Tonya – mówiła Stephanie. – Spostrzegłszy mnie rzuciła w przelocie ledwo słyszalnym szeptem. – U mnie w gabinecie – i zwróciła si ę znów ku dziewczynce. Poszedłem do jej pokoju. Tomik Byrona wrócił ju ż na półk ę, jego złocony grzbiet wyró żniał si ę wśród tekstów medycznych. Przekartkowałem ostatni numer „Pediatrics”. Niedługo potem weszła Stephanie. Zamkn ęła drzwi i opadła na swoje krzesło. – No wi ęc – zapytała. – Jak poszło? – Świetnie, nie licz ąc ci ągłej niech ęci pani Bottomley. – Przeszkadza ci? – Nie, tylko zachowuje si ę wci ąż tak samo. – Zrelacjonowałem jej scen ę, jaka rozegrała si ę miedzy Chipem i piel ęgniark ą. – Starała mu si ę przypodoba ć, ale najpewniej wszystko spaliło na panewce. Uwa ża j ą za bezwstydn ą lizusk ę, cho ć przyznaje, że dobrze opiekuje si ę Cassie. A jego wyja śnienie faktu, że Vicki czuje do mnie uraz ę jest chyba trafne: zabiega o wzgl ędy wa żnego pacjenta. – Stara si ę zwróci ć na siebie uwag ę, co? To jeden z objawów Munchhausena. – Owszem. Co wi ęcej, odwiedzała ich w domu. Ale tylko par ę razy, dawno temu. Tote ż nie wydaje si ę mo żliwe, by miała w tym jaki ś udział. Ale miejmy j ą na oku. – Ja ju ż zacz ęłam, Alex. Wypytywałam o ni ą tu i tam. W izbie piel ęgniarek uwa żaj ą, że jest znakomita. Regularnie dobre oceny, żadnych skarg. I o ile mi wiadomo, nie było niczego niezwykłego w przebiegu choroby żadnego z jej pacjentów. Ale moja propozycja jest nadal aktualna: je śli b ędzie zbyt du żo tar ć, przenios ę j ą. – Zobacz ę, czy uda mi si ę doj ść z ni ą do ładu. Cindy i Chip lubi ą j ą. – Mimo że si ę podlizuje? – Mimo to. Nawiasem mówi ąc, Chip my śli to samo o całym szpitalu. Nie lubi, gdy traktuje si ę go wyj ątkowo. – To znaczy? – Nie wymienił żadnych konkretnych zarzutów. Szczególnie podkre ślał, że lubi ciebie. Niepokoi si ę tylko, że kto ś mo że czego ś zaniedba ć ze wzgl ędu na pozycj ę jego ojca. Wydaje si ę przede wszystkim wyczerpany. Ona te ż. – A czy my wszyscy nie jeste śmy – odparła. – No wi ęc, jakie wra żenie zrobiła na tobie mama? – Jest inna ni ż si ę spodziewałem – on zreszt ą te ż. Bardziej pasuj ą do restauracji ze zdrow ą żywno ści ą ni ż do country clubu. Oboje te ż si ę od siebie ró żni ą. Ona jest bardzo... chyba najlepiej oddaje to słowo naturalna. Skromna. Szczególnie jak na synow ą bonzy. Mog ę sobie wyobrazi ć, że Chip wyrósł w śród bogactwa, ale nie wygl ąda wła ściwie na syna biznesmena. – Kolczyk? – Kolczyk, wybór zawodu, sposób bycia. Opowiadał, że w dzieci ństwie zmuszano go do uległo ści i o tym, że si ę buntował. Mo że ślub z Cindy te ż był tego przejawem. Ró żnica wieku mi ędzy nimi wynosi dwana ście lat. Czy była jego studentk ą? – Mogła by ć, nie wiem. Czy to istotne przy Munchhausenie? – Wła ściwie nie. Badam na razie przedpole. Zbyt wcze śnie jeszcze, by orzeka ć, czy jej typ sceniczny odpowiada typowi munchhausenowskiemu. Wtr ąca czasem wyra żenia z żargonu medycznego, bardzo uto żsamia si ę z Cassie – odczuwa niemal telepatyczn ą wi ęź . Fizyczne podobie ństwo mi ędzy nimi jest du że – Cassie wygl ąda jak mama w miniaturze. A to, jak s ądz ę, mo że ułatwia ć identyfikacj ę. – Znaczy to, że je śli Cindy czuje do siebie nienawi ść , mo że dokonywa ć jej projekcji na córk ę? – To prawdopodobne – powiedziałem. – Ale daleki jestem od takich interpretacji. Czy Chad tak że był do niej podobny? – Widziałam go martwego, Alex. – Ukryła twarz w dłoniach, przetarła oczy i spojrzała na mnie. – Pami ętam tylko, że był to śliczny chłopczyk. Szary, jak statuetki cherubinów, które ustawia si ę w ogrodzie. Prawd ę mówi ąc, starałam si ę nie patrze ć na niego. Podniosła mał ą fili żank ę i wygl ądała, jakby była gotowa ni ą rzuci ć. – Bo że, co za koszmar. Znosiłam go do prosektorium. Winda dla personelu była zatłoczona. Stałam tam, trzymaj ąc to zawini ątko. Czekałam. Ludzie przechodzili tu ż obok mnie, gadali. Miałam ochot ę krzycze ć. Wreszcie przeszłam do wind dla pacjentów. Zjechałam na dół z grupk ą innych ludzi. Pacjenci, rodzice. Starałam si ę nie patrze ć na nich. Żeby nie domy ślili si ę, co wioz ę. Siedzieli śmy przez chwil ę. Nagle powiedziała: – Ekspres – przechyliła si ę w stron ę czarnej maszynki i wł ączyła j ą. Rozjarzyło si ę czerwone światełko. – Naładowany i gotowy. Utopimy nasze troski w kofeinie. Och, miałam ci poda ć te artykuły. – Wyj ęła z biurka kartk ę papieru i wr ęczyła mi list ę dziesi ęciu artykułów. – Dzi ęki. – Co ś jeszcze zwróciło twoj ą uwag ę u Cindy? – zapytała. – Jak dot ąd żadnej belle indifference ani przesadnego zwracania na siebie uwagi. Przeciwnie, wygl ąda raczej na przygn ębion ą. Chip wspominał, że ciotka, która j ą wychowywała była piel ęgniark ą, wi ęc dziewczyna wcze śnie zetkn ęła si ę z problematyk ą zdrowotn ą, poza tym jest rehabilitantk ą terapii oddechowej. Ale samo w sobie, to niewiele. Jej przygotowanie do opieki nad dzieckiem jest dobre – nawet wzorowe. – A jej stosunki z męż em? Wyczułe ś jakie ś napi ęcie? – Nie. A ty? Potrz ąsn ęła głow ą. U śmiechn ęła si ę. – S ądziłam jednak, że znacie jakie ś sztuczki. – Nie wzi ąłem dzisiaj swojej torby. Zreszt ą wygl ąda na to, że całkiem dobrze im ze sob ą. – Jedna wielka szcz ęś liwa rodzinka – powiedziała. – Widziałe ś ju ż kiedy ś co ś podobnego? – Nigdy – odparłem. – Munchhausenowcy unikaj ą psychologów i psychiatrów jak zarazy, poniewa ż nasza obecno ść jest dowodem na to, że nie traktuje si ę powa żnie ich dolegliwo ści. Najbli ższ ą odmian ą tej psychozy, z jak ą si ę zetkn ąłem s ą hipochondrycy – rodzice przekonani, że co ś jest nie tak z ich dzie ćmi i biegaj ący od specjalisty do specjalisty, cho ć nikt nie mo że si ę dopatrzy ć żadnych rzeczywistych objawów. Kiedy praktykowałem jako psycholog, kierowali ich do mnie lekarze, których doprowadzili do szale ństwa. Ale nigdy nie zajmowałem si ę nimi zbyt długo. O ile w ogóle si ę pojawiali, przyjmowali do ść nieprzyjazn ą postaw ę i prawie zawsze rychło rezygnowali. – Rodzice – hipochondrycy – powtórzyła Steph. – Nigdy nie przyszło mi do głowy, że to munchhausenowcy w miniaturze. – Mo że tu działa ć ten sam mechanizm, tylko w łagodniejszej postaci. Obsesja na punkcie zdrowia, obskakiwanie autorytetów dla zwrócenia na siebie ich uwagi. – Walc – powiedziała. – A co z Cassie? Jak si ę zachowywała? – Dokładnie tak, jak to opisała ś. – Rozbeczała si ę na mój widok, ale w ko ńcu uspokoiła si ę. – Widz ę, że idzie ci lepiej ni ż mnie. – Ja nie faszeruj ę jej zastrzykami, Steph. Uśmiechn ęła si ę kwa śno. – Mo że wybrałam zł ą specjalno ść . Masz co ś jeszcze do dodania na jej temat? – Nie odnotowałem żadnych istotnych zaburze ń, co najwy żej nieznaczne opó źnienie rozwoju mowy. Je śli sytuacja nie poprawi si ę w ci ągu najbli ższych sze ściu miesi ęcy, b ędę to musiał sprawdzi ć, stosuj ąc cały arsenał środków, ł ącznie z testami neuropsychologicznymi. Zacz ęła porz ądkowa ć le żą ce na biurku sterty papierów. Obróciła si ę na krze śle i spojrzała mi w oczy. – Sze ść miesi ęcy – powtórzyła. – Je żeli b ędzie jeszcze żyła. Rozdział szósty

Duszn ą poczekalni ę wypełniał zniecierpliwiony tłum. Gdy Stephanie wyszła ze mn ą z pokoju, kilka matek obrzuciło j ą pełnymi nadziei spojrzeniami. – Ju ż zaraz – powiedziała z uśmiechem i odprowadziła mnie do holu. Mała grupa – trzech lekarzy w białych fartuchach i męż czyzna o wygl ądzie biznesmena w garniturze z szarej flaneli – zd ąż ała w naszym kierunku. Id ący na ich czele biały fartuch dostrzegł nas i zawołał: – Doktor Eves! Stephanie wykrzywiła si ę. – Cudownie. Przystan ęła, a ż m ęż czy źni zrównali si ę z nami. Ci w białych fartuchach, wszyscy około pi ęć dziesi ątki, mieli dobrze odkarmione i dobrze wygolone fizjonomie starszych lekarzy o ustalonej praktyce. Garnitur był młodszy – gdzie ś w połowie trzydziestki – i mocno zbudowany. Miał sze ść stóp wzrostu, wa żył jakie ś dwie ście trzydzie ści funtów. Głowa na grubej, walcowatej szyi, wyrastała z pot ęż nych, przygarbionych i obro śni ętych tłuszczem ramion. Miał krótkie, popielate włosy i łagodne rysy, z wyj ątkiem nosa skrzywionego po złamaniu. Rzadki w ąsik nie przydawał twarzy żadnej powagi. Męż czyzna wygl ądał jak były atleta bawi ący si ę w biznesmena. Trzymał si ę z tyłu za innymi, zbyt daleko, bym mógł odczyta ć jego plakietk ę. Id ący na czele lekarz te ż był gruby i bardzo wysoki. Miał szerokie usta o cienkich wargach i długawe, cho ć przerzedzone, kr ęcone włosy w kolorze stołowego srebra, które powiewały mu po obu stronach głowy. Ci ęż ki, wydatny podbródek sprawiał wra żenie wysuni ętego. Miał bystre br ązowe oczy, skór ę zaró żowion ą i lśni ącą, jakby przed chwil ą wyszedł z sauny. Obaj id ący po jego bokach lekarze byli średniego wzrostu, siwi i w okularach. Jeden z nich nosił peruk ę. – Có ż tam słycha ć w okopach, doktor Eves? – zapytał ten z podbródkiem, gł ębokim, nosowym głosem. – Jak to w okopach – odparła Stephanie. Lekarz zwrócił si ę w moj ą stron ę, unosz ąc rytmicznie brwi. – To jest doktor Delaware, nale ży do personelu – przedstawiła mnie Stephanie. Szybkim ruchem podał mi r ękę. – Nie s ądz ę, bym miał przyjemno ść . George Plumb. – Miło pana pozna ć, doktorze Plumb. Jego u ścisk przypominał imadło. – Delaware – powtórzył. Jaka jest pa ńska specjalizacja, doktorze? – Jestem psychologiem. – Aha. Obaj siwi m ęż czy źni spojrzeli na mnie, ale nie odezwali si ę ani nie poruszyli. Ten w garniturze wydawał si ę zaj ęty liczeniem otworów w akustycznym suficie. – Pracuje na pediatrii – wyja śniła Stephanie. – Jest konsultantem w sprawie Cassie Jones – pomaga rodzinie walczy ć ze stresem. Plumb przeniósł znów wzrok na ni ą. – Aha. Bardzo dobrze. – Dotkn ął lekko jej ramienia. Wytrzymała to przez chwil ę, potem cofn ęła si ę. Uśmiechn ął si ę znowu. – Musimy si ę naradzi ć, Stephanie. Ka żę mojej dziewczynie, żeby zadzwoniła do twojej i ustaliła termin. – George, ja nie mam dziewczyny. W pi ątk ę mamy na spółk ę jedn ą pani ą, sekretark ę. Siwi bli źniacy spojrzeli na ni ą, jak na ciekawy okaz. Ten w garniturze był my ślami gdzie ś indziej. Plumb u śmiechał si ę ci ągle. – Tak, nomenklatura ustawicznie si ę zmienia. Dobrze, wi ęc moja dziewczyna zadzwoni do twojej pani. Trzymaj si ę, Stephanie. Poprowadził korytarzem swoj ą świt ę, przystan ął par ę metrów dalej i zacz ął lustrowa ć ścian ę z góry na dół i z powrotem, jakby chciał j ą wymierzy ć. – No chłopcy, co jeszcze chcecie zdemontowa ć? – mrukn ęła pod nosem Stephanie. Plumb ruszył dalej i cała grupa znikn ęła za zakr ętem korytarza. – Kto to wła ściwie był? – zapytałem. – Był to doktor Plumb, nasz nowy kierownik administracyjny i członek rady odpowiedzialny za sprawy ekonomiczne. Chłopak papy Jonesa. – Pan Interesowny. – Doktor medycyny administratorem? Roze śmiała si ę. – Co, fartuch? Nie, nie jest lekarzem. Tylko jakim ś tam krety ńskim doktorem humanistyki... – Urwała czerwieni ąc si ę. – Jezu, przepraszam. Musiałem si ę roze śmia ć. – Nie przejmuj si ę. – Alex, naprawd ę przepraszam. Wiesz, co my ślę o psychologach... – Nie ma sprawy. – Otoczyłem r ęką jej ramiona. Obj ęła mnie w pasie. – Źle z moj ą głow ą – powiedziała cicho. – Stanowczo staj ę si ę rozkojarzona. – Z czego Plumb ma doktorat? – Z biznesu czy zarz ądzania, co ś w tym stylu. Wykorzystuje to, jak tylko mo że. Ka że si ę tytułowa ć doktorem, nosi biały fartuch. Wi ększo ść jego sługusów te ż ma doktoraty – jak ci, którzy z nim byli, Flip i Flap: Roberts i Novak, jego ksi ęgowi. Wszyscy oni uwielbiaj ą zagl ąda ć do jadalni dla lekarzy i urz ędowa ć tam przy stoliku. Pokazuj ą si ę na posiedzeniach lekarskich i obchodach bez żadnego uzasadnienia, pał ętaj ą si ę wsz ędzie ogl ądaj ąc, mierz ąc i robi ąc notatki. Widziałe ś, jak Plumb zatrzymał si ę i obmierzał tamt ą ścian ę. Nie zdziwiłabym si ę, gdyby wkrótce pokazali si ę stolarze. Z trzech gabinetów zrobi ą sze ść , pomieszczenia kliniczne zabior ą na biura. A teraz Plumb chce naradzi ć si ę ze mn ą – trzeba spodziewa ć si ę czego ś nowego. – Jeste ś zagro żona? – Wszyscy s ą, ale pediatria ogólna jest w najgorszej sytuacji. Nie mamy wymy ślnej aparatury ani heroicznych dokona ń na pierwsze strony gazet. Przyjmujemy głównie pacjentów z miasta. Proporcja zwrotu kosztów do poniesionych wydatków jest u nas najni ższa w całym szpitalu. Odk ąd nie ma psychiatrii. – U śmiechn ęła si ę. – Nawet nowoczesna aparatura nie zapewnia bezpieczeństwa – powiedziałem. – Dzi ś rano, szukaj ąc windy, przechodziłem koło miejsca, gdzie była kiedyś medycyna nuklearna. W pomieszczeniach tych jest teraz jaki ś MAGAZYNEK. – Jeszcze jeden wyczyn Plumba. Ale nie martw si ę o jądrowców – maj ą si ę dobrze. Przeprowadzili si ę na dwójk ę, ta sama powierzchnia, tylko pacjenci miewaj ą trudno ści z odnalezieniem ich. Za to niektóre inne specjalno ści maj ą prawdziwe problemy – nefrologja, reumatologia, twoi koledzy z onkologii. Wsadzili ich do barakowozów po drugiej stronie ulicy. – Do barakowozów? – Jak w Winnebago. – Przecie ż to podstawowe specjalno ści, Steph. Dlaczego si ę na to zgodzili? – Nie było wyboru, Alex. Zrzekli si ę swoich praw. Mieli ich umie ści ć w starej hollywoodzkiej Lutheran Tower – Western Peds zakupił j ą przed paru laty, kiedy luteranie sami musieli si ę jej pozby ć z powodu własnych problemów finansowych. Rada obiecywała zbudowa ć fantastyczne pomieszczenia ka żdemu, kto si ę tam przeprowadzi. Prace miały si ę rozpocz ąć w zeszłym roku. Specjalno ści, które wyraziły zgod ę, przeniesiono do barakowozów, a ich pokoje oddano komu ś innemu. Potem odkryli – Plumb odkrył – że co prawda zgromadzono do ść pieni ędzy, by zapłaci ć z góry za now ą siedzib ę i dokona ć kilku przeróbek, jednak brak dostatecznych funduszy na zako ńczenie robót i utrzymanie budynku. Drobne trzyna ście milionów dolarów. Spróbuj zebra ć je w takiej atmosferze – ju ż teraz cierpimy na brak bohaterów, poniewa ż przylgn ęła do nas opinia szpitala dla ubogich, a nikt nie chce, żeby jego nazwisko zdobiło drzwi kilku gabinetów lekarskich. – Barakowozy – powiedziałem. – Melendez-Lynch musi by ć zachwycony. – Melendez-Lynch odszedł, adios, w zeszłym roku. – Żartujesz. Przecie ż Raoul mieszkał tutaj. – Ju ż nie. Jest w Miami. Zaproponowali mu stanowisko ordynatora w jakim ś szpitalu, a on si ę zgodził. Słyszałam, że ma trzy razy wy ższ ą pensj ę i o połow ę mniej kłopotów. – To było tak dawno – powiedziałem. – Raoul dostawał tyle dotacji na badania naukowe. Dlaczego pozwolili mu odej ść ? – Alex, dla tych ludzi badania naukowe nie maj ą znaczenia. Nie chc ą ponosi ć dodatkowych kosztów. Graj ą według zupełnie innych reguł. – Opu ściła r ękę, któr ą obejmowała mnie w pasie. Ruszyli śmy dalej. – A kim jest ten drugi facet? – zapytałem. – Pan Szara Marynara. – Och, ten. – Wydawała si ę zdeprymowana. – To Huenengarth – Presley Huenengarth. Szef ochrony. – Wygl ąda jak egzekutor – powiedziałem. – Mi ęś niak wymuszaj ący nale żno ści od tych, którzy nie płac ą rachunków. Roze śmiała si ę. – To nie byłoby takie straszne. Ponad osiemdziesi ąt procent rachunków szpitalnych pozostaje niezapłacone. Nie, nie wydaje si ę, żeby on robił co ś konkretnego. Towarzyszy tylko Plumbowi i czai si ę. Niektórzy twierdz ą, że przypomina widmo. – Dlaczego? Nie odpowiadała przez chwil ę. – Sposobem bycia, jak s ądz ę. – Miała ś z nim jakie ś przykre do świadczenia? – Ja? Nie. Dlaczego? – Sprawiasz wra żenie troch ę niespokojnej, kiedy o nim mówisz. – Nie – odparła. – To nic osobistego – chodzi tylko o jego zachowanie. Pojawia si ę niespodziewanie. Materializuje si ę zza rogu. Wychodzisz z pokoju pacjenta, a on stoi tu ż obok. – Uroczy. – Tres. Ale có ż mo że zrobi ć dziewczyna? Wezwa ć ochron ę? Zjechałem samotnie na parter, pokój ochrony był otwarty. Poddawszy si ę pi ęciominutowemu przesłuchaniu prowadzonemu przez umundurowanego stra żnika, zdobyłem wreszcie prawo do posiadania kolorowej plakietki. Na zdj ęciu wyszedłem jak palant. Wpi ąłem identyfikator w klap ę, zszedłem schodami na drugie pi ętro podziemia i skierowałem si ę w stron ę szpitalnej biblioteki, zamierzaj ąc po życzy ć artykuły, które poleciła mi Stephanie. Drzwi były zamkni ęte. Naklejony na nich okólnik bez daty informował o nowych godzinach otwarcia biblioteki – od poniedziałku do środy, miedzy pi ętnast ą a siedemnast ą. Zajrzałem do s ąsiedniej czytelni. Była otwarta, ale pusta. Wkroczyłem w zupełnie inny świat. Boazeria malowana farb ą olejn ą, obite skór ą, wy ściełane kanapki i gł ębokie fotele, pi ękne, cho ć podniszczone perskie dywany na żółtym, uło żonym w jodełk ę, d ębowym parkiecie. Hollywood zdawał si ę le żeć na innej planecie. Wyposa żenie pokoju, b ędącego niegdy ś gabinetem w angielskiej rezydencji, podarowane szpitalowi przed wielu laty – zanim przybyłem tam jako sta żysta – przewiezione zostało przez Atlantyk i zrekonstruowane dzi ęki finansowemu wsparciu mecenasa-anglofila, który uwa żał, że lekarzom nale żą si ę chwile relaksu w stylowym otoczeniu. Sam nie sp ędził ani minuty w towarzystwie lekarza z Western Peds. Przeszedłszy szybko przez czytelni ę, spróbowałem wej ść do biblioteki przez drzwi ł ącz ące oba pomieszczenia. Były otwarte. W pozbawionym okien pokoju panowały egipskie ciemności. Zapaliłem światło. Prawie wszystkie regały były puste, tylko na niektórych półkach le żały lu źne stosy zdekompletowanych egzemplarzy rozmaitych czasopism. Niedbale uło żone sterty ksi ąż ek pi ętrzyły si ę na podłodze. Tylna ściana była całkiem goła. Nie znalazłem komputera, z którego korzystałem w systemie Medline. Ani tradycyjnego katalogu w obudowie ze złocistego d ębu, z etykietkami odr ęcznie wypisanymi na pergaminie. Jedynym meblem był szary metalowy stolik. Do blatu przyklejono jakąś kartk ę. Okólnik wewn ątrzszpitalny sprzed trzech miesi ęcy. Do: personelu medycznego. Wydane przez: dra biz. i żarz. G.H. Plumba, kierownika administracyjnego. Dotyczy: restrukturyzacji biblioteki. W odpowiedzi na powtarzaj ące si ę próby personelu medycznego i zgodnie z pozytywn ą decyzj ą podj ętą przez Komisj ę Bada ń Naukowych, Rad ę Nadzorcz ą w pełnym składzie i Podkomisj ę Finansow ą Rady Administracyjnej, katalog Biblioteki Medycznej przekształcony zostanie w system w pełni skomputeryzowany, oparty na standardowych programach wyszukiwania danych typu Orion i Melvyl. Po rozpisaniu konkursu na przeprowadzenie komputeryzacji i starannym rozwa żeniu propozycji, analizie kosztów i zysków, kontrakt podpisano z koncernem BIO-DAT Inc. z Pittsburgha, w stanie Pensylwania, firmie specjalizuj ącej si ę w integracji placówek opieki zdrowotnej i systemach wyszukiwania wyników bada ń naukowych i medycznych. Przedstawiciele BIO-DAT-u poinformowali nas, że cały proces zajmie około trzech tygodni, odk ąd wejd ą w posiadanie wszystkich niezb ędnych danych. W zwi ązku z tym kartoteka biblioteki przesiana zostanie do centrali BIO-DAT-u w Pittsburghu na czas niezb ędny do przeprowadzenia komputeryzacji, a po jej zako ńczeniu wróci do Los Angeles, do archiwum. Dzi ękujemy za współprac ę i przepraszamy za niedogodno ści, jakie mog ą wynikn ąć w tym okresie. Trzy tygodnie przeci ągn ęły si ę do trzech miesi ęcy. Przesun ąłem po metalowym blacie palcem. Jego czubek był czarny od kurzu. Wyszedłem z pokoju, gasz ąc światło. Sunset Boulevard przypominał tygiel, w którym gniew i nędza mieszały si ę z nadziej ą imigrantów, przyprawione popełnianym bezkarnie przest ępstwem. Min ąłem porno kluby, piwnice muzyczne, gigantyczne tablice ogłoszeniowe show-biznesu i butiki dla anorektycznych klientek; przeci ąłem Doheny i prze ślizgn ąłem si ę mi ędzy świ ątyniami mamony w Beverly Hills. Min ąwszy rozwidlenie w Beverly Glen, gdzie zwykle skr ęcałem do domu, skierowałem si ę ku miejscu, w którym zawsze mo żna przeprowadzi ć powa żne studia. Bywał tu tak że Chip Jones. Biblioteka biomedyczna pełna była dociekliwych i obowi ązkowych. Przy jednym z monitorów dostrzegłem znajom ą sylwetk ę. Twarz urwisa, skupione spojrzenie, dyndaj ące kolczyki, podwójnie przekłute prawe ucho. Jasnobr ązowe włosy niegdy ś przyci ęte na pazia, tworzyły teraz si ęgaj ący ramion wachlarz. Biała linia kołnierzyka widoczna była ponad szerokim wyci ęciem granatowego swetra. Kiedy widziałem j ą po raz ostatni? Jakie ś trzy lata temu. Wi ęc miała teraz dwadzie ścia. Ciekaw byłem, czy obroniła ju ż doktorat. Szybko uderzała w klawisze, przywołuj ąc na ekran potrzebne informacje. Zbli żywszy si ę dostrzegłem, że tekst był po niemiecku. Raz po raz pojawiał si ę wyraz ncuropeptide. – Cze ść , Jennifer. Okr ęciła si ę na stołku. – Alex! – U śmiechn ęła si ę promiennie. Pocałowała mnie w policzek i wstała. – Ju ż doktor Leavitt? – zapytałem. – W czerwcu – odparła. – Wyka ńczam dysertacj ę. – Moje gratulacje. Neuroanatomia? – Neurochemia – o wiele bardziej praktyczne, prawda? – Wci ąż masz zamiar i ść na wydział medyczny? – W nast ępnym semestrze. Do Stanford. – Psychiatria? – Sama nie wiem – odparła. – Mo że co ś bardziej... praktycznego. Bez urazy. Mam czas, zobacz ę, co mnie b ędzie poci ąga ć. – No có ż, rzeczywi ście nie ma po śpiechu – ile masz lat, dwana ście? – Dwadzie ścia! Za miesi ąc b ędę miała dwadzie ścia jeden. – Prawdziwa staruszka. – A ty nie byłe ś młody, kiedy sko ńczyłe ś studia? – Nie taki znów młody. Goliłem si ę ju ż. Znów si ę roze śmiała. – Fajnie, że ci ę widz ę. Nie wiesz, co u Jameya? – Dostałem kartk ę na Bo że Narodzenie. Z New Hampshire. Dzier żawi tam farm ę. Pisze wiersze. – Czy... wszystko u niego w porz ądku? – Lepiej si ę czuje. Na kartce nie podał zwrotnego adresu, a nie było go w spisie. Zadzwoniłem wi ęc do psychiatry, która zajmowała si ę nim w Carmel. Mówiła, że w czasie leczenia zachowywał si ę całkiem dobrze. Rzecz jasna ma tam kogo ś, kto si ę nim opiekuje. Jedn ą z piel ęgniarek, która zajmowała si ę nim w szpitalu. – No có ż, to dobrze – powiedziała. – Biedny chłopak. Tak wiele miał w życiu ułatwie ń i trudno ści. – Zgrabnie to uj ęła ś. Kontaktujesz si ę mo że z innymi lud źmi z grupy? Grupa. Projekt 160. Jak iloraz inteligencji. Przyspieszone studia akademickie dla genialnych nastolatków. Wielki eksperyment. Sko ńczyło si ę na tym, że jeden z uczestników został oskar żony o dokonanie serii morderstw. Byłem w to wmieszany, znalazłem si ę w świecie nienawi ści i zepsucia. – ... Jest na prawie w Harvardzie, zamierza zosta ć s ędzi ą, Felicia studiuje matm ę na Columbii, a David wyleciał z wydziału medycznego University of po pierwszym semestrze i został handlowcem. Na giełdzie. Zawsze był typem kombinatora. W ka żdym razie projekt si ę rozleciał – doktor Flowers nie starała si ę o przedłu żenie dotacji. – Kłopoty ze zdrowiem? – Cz ęś ciowo. No i oczywi ście rozgłos, jaki wywołała sprawa Jameya nie pomógł jej. Przeniosła si ę na Hawaje. S ądz ę, że chciała zminimalizowa ć stres, w zwi ązku z tym, że cierpi na stwardnienie rozsiane. Ju ż drugi raz owego dnia natrafiłem na ślady przeszło ści. U świadomiłem sobie, jak wiele ró żnych spraw rozpoczynałem w moim życiu. – No, a co ciebie tu sprowadza? – zapytała. – Szukam materiałów na temat pewnego przypadku. – Co ś ciekawego? – Zespół Munchhausena per procura. Wiesz co ś na ten temat? – Słyszałam o Munchhausenie – chodzi o osoby, które zn ęcaj ą si ę nad sob ą, żeby wywoływa ć choroby, prawda? A dlaczego per procura? – S ą ludzie, którzy wywołuj ą choroby u własnych dzieci. – No nie, to jest naprawd ę obrzydliwe. Jakie choroby? – Prawie ka żdą. Najcz ęstsze objawy to zaburzenia oddechowe, krwawienia, gor ączki, zaka żenia, rzekome napady padaczkowe. – Per procura – powtórzyła. – Ju ż samo okre ślenie jest deprymuj ące wyrachowane, jakby dotyczyło jakiej ś transakcji handlowej. Zajmujesz si ę teraz kim ś takim? – Obserwuj ę pewn ą rodzin ę, żeby sprawdzi ć, czy mamy z tym do czynienia. Jestem ci ągle w stadium wst ępnej diagnozy. Mam troch ę podstawowych danych bibliograficznych, zamierzałem przejrze ć literatur ę. Uśmiechn ęła si ę. – Interesuje ci ę katalog kartkowy czy mo że oswoiłe ś si ę z komputerem? – Komputer. Je śli monitor odpowiada po angielsku. – Masz konto pracownicze SAP? – Nie. Co to takiego? – „Search and Print”. To nowy system. Czasopisma wczytane do komputera. Pełne teksty zeskanowane i wprowadzone do pami ęci. Mo żna wywoływa ć całe artykuły i otrzyma ć ich wydruki. Tylko dla wykładowców, je śli masz ochot ę zapłaci ć. Mój profesor załatwił mi tymczasowe stanowisko wykładowcy i własne konto. Spodziewa si ę, że opublikuj ę wyniki swoich bada ń i zamieszcz ę tam jego nazwisko. Niestety system nie obejmuje jeszcze czasopism obcoj ęzycznych, wi ęc musz ę je wyszukiwa ć staro świeckimi metodami. Wskazała na ekran. – J ęzyk panów. Czy ż nie rozkoszne s ą te sze ść dziesi ęcioliterowe wyrazy z umlautami? Gramatyka jest zwariowana, ale mama pomaga mi przy trudniejszych kawałkach. Przypomniała mi si ę jej matka, t ęga i sympatyczna, pachn ąca cukrem i surowym ciastem. Miała niebieski numer na białym, mi ękkim ramieniu. – Załatw sobie kart ę SAP – zach ęcała Jennifer. – Prawdziwa frajda. – Nie wiem, czy mi przysługuje. Pracuj ę poza uczelni ą. – S ądz ę, że tak. Poka ż tylko legitymacj ę i zapła ć, ile trzeba. Za jaki ś tydzie ń b ędzie gotowa. – W takim razie zrobi ę to pó źniej. Nie mog ę czeka ć tak długo. – No tak, oczywi ście, że nie. Słuchaj mam jeszcze mnóstwo niewykorzystanego czasu na swoim koncie. Mój profesor chce, żebym zu żyła cały. B ędzie mógł prosi ć o wi ększe nakłady na komputery w przyszłorocznym bud żecie. Je śli chcesz, żebym wyszukała co ś dla ciebie, pozwól, że sko ńcz ę swoj ą robot ę i znajdziemy wszystko o ludziach, którzy „prokurują” swoje dzieci. Wjechali śmy na ostatnie pi ętro biblioteki, gdzie znajdował si ę pokój SAP-u. Nie ró żniło si ę to niczym od terminali, przy których siedziała Jennifer: rz ędy komputerów ustawione były w kabinach. Znale źli śmy wolne stanowisko i Jennifer wyszukała dane bibliograficzne na temat Munchhausena per procura. Ekran szybko si ę zapełniał. Lista zawierała wszystkie artykuły, które poleciła mi Stephanie, i wiele innych. – Wygl ąda na to, że najwcze śniejszy jest z 1977 roku – powiedziała Jennifer. „Lancet”. Meadow, R. „Zespół Munchhausena per procura: Pod świadomo ść a zn ęcanie si ę nad dzieckiem”. – To pierwszy artykuł na ten temat – powiedziałem. – Meadow jest brytyjskim pediatr ą, który odkrył ten zespół i nadał mu nazw ę. – Pod świadomo ść ... to te ż brzmi złowieszczo. A oto lista tematów pokrewnych: zespół Munchhausena, przest ępstwa wobec dzieci, kazirodztwo, zachowania dysocjatywne. – Zacznij od zachowa ń dysocjatywnych. Przez nast ępn ą godzin ę przebierali śmy w śród setek artykułów, w ko ńcu odsiali śmy jaki ś tuzin tych, które wydawały si ę istotne. Kiedy sko ńczyli śmy, Jennifer zabezpieczyła zbiór i wystukała numer kodu. – Poł ączy nas z systemem drukuj ącym – wyja śniła. Drukarki znajdowały si ę za niebieskimi przepierzeniami ustawionymi wzdłu ż dwu ścian przyległego pokoju. Ka żda składała si ę z małego ekranu, otworu na kart ę, klawiatury i siatkowego pojemnika na wydruki umieszczonego pod szerok ą na stop ę poziom ą szczelin ą, która przypominała mi usta George’a Plumba. Dwa terminale były wolne. Na jednym widniał napis NIE DZIAŁA. Jennifer uruchomiła ekran operacyjny, umieszczaj ąc plastikow ą kart ę w otworze i wystukuj ąc kod literowo-cyfrowy, potem hasła wywoławcze pierwszego i ostatniego z odszukanych artykułów. Po paru sekundach siatka zacz ęła napełnia ć si ę papierem wydruku. – Automatycznie zestawiane – skomentowała. – Chytre, co? – Melvyl i Orion – to podstawowe programy, prawda? – zapytałem. – Przedpotopowe. Wyprzedzaj ą tylko o krok fiszki w katalogu. – Czy gdyby szpital o ograniczonym bud żecie chciał skomputeryzowa ć katalog, mógłby sobie pozwoli ć na co ś wi ęcej? – Jasne. Na znacznie wi ęcej. Jest cała masa nowych programów. Nawet lekarz z prywatn ą praktyk ą mógłby sobie pozwoli ć na co ś lepszego. – Słyszała ś kiedy ś o spółce BIO-DAT? – Nie, nie powiem, że tak, ale to o niczym nie świadczy – nie jestem komputerowcem. Dla mnie to tylko narz ędzie. A co takiego? Co oni robi ą? – Komputeryzuj ą bibliotek ę w Western Pediatrie Hospital. Zamieniaj ą katalog kartkowy na Melvyl i Orion. Miała to by ć robota na trzy tygodnie, a babrz ą si ę z tym ju ż trzy miesi ące. – Czy to jaka ś ogromna biblioteka? – Sk ądże, całkiem mała. – Je śli ma to by ć tylko program wyszukiwania danych, za pomoc ą skanera mo żna to zrobi ć w ci ągu paru dni. – A je śli nie maj ą skanera? – S ą w epoce kamiennej. Oznaczałoby to transfer r ęczny. Przepisywanie na maszynie ka żdego artykułu słowo po słowie. Ale dlaczego kto ś miałby wynaj ąć firm ę z takim prymitywnym sprz ętem, skoro... Oo, ju ż sko ńczone. Gruby plik papieru wypełniał siatkowy pojemnik. – Cuda-niewidy. Bez pracy, koszyk kołaczy – skonkludowała. Kiedy ś uda im si ę pewnie zaprogramowa ć broszurowanie. Podzi ękowałem jej, życz ąc powodzenia i pojechałem do domu z grubym plikiem dokumentów na siedzeniu pasa żera. Zameldowałem si ę w biurze zlece ń, przejrzałem poczt ę, nakarmiłem rybki – koi, które prze żyły dzieci ństwo i rozwijały si ę znakomicie – po czym przełkn ąwszy pozostałe z wczorajszej kolacji pół kanapki z rostbefem i popiwszy piwem, zabrałem si ę do mojej pracy domowej. Ludzie, którzy „prokurowali” swoje dzieci... Po trzech godzinach lektury czułem si ę paskudnie. Nawet suchy styl artykułów medycznych nie uchronił mnie przed dreszczem grozy. Diabelski walc... Zatruwanie sol ą, cukrem, alkoholem, narkotykami, środkami wykrztu śnymi, przeczyszczaj ącymi, emetykami, nawet fekaliami i rop ą, wywołuj ącymi wyniszczaj ące młode organizmy inwazje bakterii. Niemowl ęta i dzieci poddawane całemu szeregowi zatrwa żaj ących m ęczarni, przywodz ących na my śl nazistowskie „eksperymenty”. Nast ępuj ące po sobie przypadki dzieci, u których indukowano przera żaj ącą ró żnorodno ść objawów – wygl ądało na to, że mo żna wywoła ć sztucznie praktycznie ka żdą chorob ę. Winowajczyniami były najcz ęś ciej matki. Ofiarami – prawie zawsze córki. Charakterystyka kryminologiczna: przykładna matka, cz ęsto urocza i ujmuj ąca, z przygotowaniem medycznym. Niezwykły spokój w obliczu tragedii – stępienie uczuciowe skrywane pod pozorami opanowania. Natura troskliwa i opieku ńcza – pewien specjalista uprzedzał nawet lekarzy, żeby zwracali szczególn ą uwag ę na matki „nadopieku ńcze”. Cokolwiek miało to oznacza ć. Przypomniałem sobie, jak Cindy Jones przestała płaka ć z chwil ą, gdy zbudziła si ę Cassie. Jak zajmowała si ę mał ą, pie ściła, opowiadała bajki i przytulała do piersi. Troskliwa opieka czy jaka ś podło ść ? Zgadzałoby si ę co ś jeszcze. W „Lancecie” był inny artykuł doktora Roya Meadowa, pioniera bada ń w tej dziedzinie. Opisywał odkrycie dokonane w 1984 roku, po starannym zbadaniu trzydziestu dwóch przypadków sztucznie wywołanej epilepsji. Siedmioro dzieci b ędących rodze ństwem, zmarło i zostało pochowanych. Za ka żdym razem chodziło o Zespół Nagłej Śmierci Noworodków. Rozdział siódmy

Poczytałem jeszcze troch ę do siódmej, potem popracowałem nad korekt ą monografii, któr ą przyj ęto mi do druku. Dotyczyła adaptacji emocjonalnej uczniów szkoły ostrzelanej przez snajpera w zeszłym roku. Dyrektorka stała si ę moj ą przyjaciółk ą, nast ępnie czym ś wi ęcej. A potem wyjechała do Teksasu opiekowa ć si ę chorym ojcem. Ojciec zmarł, a ona nigdy nie wróciła. Sprawy, które rozpoczynałem... Zastałem Robin w jej pracowni. Powiedziała, że ma roboty po łokcie przy szarpi ącym nerwy przedsi ęwzi ęciu – wykonaniu czterech gitar w kształcie bombowców Stealth dla kapeli heavy-metalowej, której członkowie nie grzeszyli nadmiarem pieni ędzy, za to lubili si ę zabawi ć. Nie zdziwiło mnie wi ęc wyczuwalne w jej glosie napi ęcie. – Dzwoni ę nie w por ę? – Nie, nie, to miło pogada ć z kim ś, kto nie jest pijany. Usłyszałem wrzaski. – Czy to s ą chłopcy? – zapytałem. – Jacy tam chłopcy. Wykopuj ę ich, a oni ci ągle wracaj ą jak bumerang. Wydawałoby si ę, że maj ą co ś innego do roboty – zdemolowa ć apartament hotelowy, na przykład, ale – oho, przesta ń. Lucern, zabieraj si ę stamt ąd! Palce mog ą ci si ę jeszcze kiedy ś przyda ć. Wybacz, Alex. B ębnił tu ż koło piły tarczowej. – Jej głos złagodniał: – Słuchaj, musz ę i ść . Co powiesz na pi ątkowy wieczór – odpowiada ci? – Odpowiada. U mnie czy u ciebie? – Alex, nie jestem pewna, kiedy dokładnie b ędę gotowa, wi ęc mo że ja wpadn ę do ciebie. Nie pó źniej ni ż o dziewi ątej, obiecuj ę, dobrze? – Dobrze. Po żegnali śmy si ę, a ja zacz ąłem rozmy śla ć nad tym, jak bardzo stała si ę niezale żna. Wyci ągn ąłem swoj ą star ą gitar ę Martina i pobrzd ąkałem troch ę. Potem wróciłem do gabinetu i przejrzałem jeszcze kilka razy artykuły o Munchhausenie, maj ąc nadziej ę, że znajd ę co ś – jak ąś wskazówk ę w klinicznym obrazie choroby – która mi si ę dot ąd wymykała. Ale nic takiego nie nast ąpiło. Wci ąż miałem przed oczyma pyzat ą buzi ę Cassie Jones, poszarzał ą i martw ą w mojej wyobra źni. Zastanawiałem si ę, czy był to w ogóle problem naukowy – czy cała wiedza medyczna świata mogła pomóc mi rozwi ąza ć t ą spraw ę. Mo że nadszedł ju ż czas, by zaj ęli si ę ni ą zupełnie inni specjali ści. Wykr ęciłem numer w West Hollywood. Odezwał si ę nami ętny, kobiecy głos: – Tu Niebieskie Dochodzenia. Nasze biuro jest nieczynne. Je żeli życzysz sobie zostawi ć wiadomo ść , zrób to po pierwszym sygnale. Je żeli wiadomo ść jest pilna, zaczekaj na drugi sygnał. – Milo, tu Alex. Zadzwo ń do mnie do domu – powiedziałem po drugim sygnale i znów wzi ąłem gitar ę. Zagrałem dziesi ęć taktów „Windy and Warm”, gdy zadzwonił telefon. Odezwał si ę głos robi ący wra żenie, jakby dochodził z daleka. – Co masz pilnego, kole ś? – Niebieskie Dochodzenia? – Jak gliniarz. – Aha. – Zbyt abstrakcyjne? – zapytał. – Kojarzy si ę z pornografi ą? – Nie, to całkiem niezłe – naprawd ę w stylu Los Angeles. Czyj głos był na automatycznej sekretarce? – Siostry Ricka. – Dentystki? – Tak. Niezły, co? – Bombowy. – A ż ciarki chodz ą po plecach, kiedy boruje ci z ęby. – Kiedy si ę sprywatyzowałe ś? – Taak, no có ż, sam wiesz, jak to jest – urok dolara. To tylko drobne fuchy. Tak długo, jak wydział zanudza mnie na śmier ć w ci ągu dnia, niech mi za to płac ą po godzinach. – Nie pokochałe ś jeszcze komputerów? – Hej, kocham je, ale bez wzajemno ści. Przecie ż mówi ą teraz, że te cholerne pudła emituj ą szkodliwe promieniowanie – dosłownie. Elektromagnetyczne gówno – pewnie niszcz ą powoli to wspaniałe ciało. – Silne trzaski skutecznie zagłuszyły koniec zdania. – Sk ąd dzwonisz? – zapytałem. – Z samochodu. Ko ńcz ę robot ę. – Z samochodu Ricka? – Ze swego. Telefon te ż jest mój. To nowa epoka, doktorku. Szybka komunikacja i jeszcze szybszy rozkład. Ale do rzeczy, o co chodzi? – Chciałem ci ę prosi ć o rad ę w pewnej sprawie – sprawie, nad któr ą pracuj ę... – Ani słowa wi ęcej... – Ja... – Mówi ę powa żnie, Alex. Ani. Słowa. Wi ęcej. Telefony komórkowe i dyskrecja nie chodz ą w parze. Ka żdy mo że podsłuchiwa ć. Trzymaj si ę. Rozł ączył si ę. Dwadzie ścia minut potem odezwał si ę dzwonek u drzwi. – Byłem niedaleko – wyja śnił, wła żą c do mojej kuchni. – W Wilshire koło Barrington, nadzór nad paranoicznym kochankiem. W lewej r ęce trzymał policyjny notes i czarny radiotelefon wielko ści kostki mydła. Ubrany był po cywilnemu: granatowa kurtka, koszula w tym samym kolorze, szare, bawełniane spodnie, br ązowe buty z wysok ą cholewk ą. Schudł chyba z pi ęć funtów, odk ąd widziałem go po raz ostatni – ale wci ąż zostało jeszcze przynajmniej dwie ście pi ęć dziesi ąt, rozło żonych nierównomiernie na jego wysokiej postaci. Miał długie, cienkie nogi, wydatny brzuch i obwisły, przelewaj ący si ę nad kołnierzykiem podbródek. Odwiedził niedawno fryzjera – włosy z tyłu i po bokach głowy były krótko przystrzy żone, na środku do ść długie. W czarnej strzesze zwieszaj ącej si ę nad czołem odznaczało si ę kilka pasemek siwizny. Bokobrody si ęgały do ko ńca uszu, dobre dwa centymetry dalej ni ż pozwalały przepisy wydziału ale to był najmniejszy z kłopotów, jakie sprawiał policji. Milo nie świadom był istnienia mody. Wygl ądał tak samo, odk ąd go znałem. Fryzura ta przyj ęła si ę ostatnio w śród elegantów z Melrose, ale w ątpi ę, czy to zauwa żył. Jego du ża, poznaczona śladami po ospie twarz była blada jak po nocnej zmianie, ale niespokojne, zielone oczy spogl ądały bystrzej ni ż zwykle. – Wydajesz si ę przybity – powiedział. Otworzywszy lodówk ę, omin ął butelki piwa, wyj ął nie napocz ęty, litrowy pojemnik soku grejpfrutowego. Uj ął nakr ętk ę dwoma grubymi palcami i przekr ęcił j ą szybkim ruchem. Podałem mu szklank ę. Napełnił j ą i osuszył, napełnił raz jeszcze i upił troch ę soku. – Witamina C, prywatna inicjatywa, wpadaj ąca w ucho nazwa interesu jak dla mnie, za szybko walisz do przodu, Milo. Oblizał wargi, odstawiaj ąc szklank ę. – Prawd ę mówi ąc – wyja śnił, wyraz „Niebieskie” jest akronimem. NIEzgrabna BIEganina Starego KIEpa – to dowcip w stylu Ricka. Cho ć musz ę przyzna ć, że wtedy było to trafne – przeskok do sektora prywatnego nie poszedł wcale tak gładko. Ale ciesz ę si ę, że to zrobiłem, z powodu forsy. Zacz ąłem powa żnie my śle ć o zabezpieczeniu finansowym na staro ść . – Ile bierzesz? – Pi ęć dziesi ąt – osiemdziesi ąt za godzin ę, zale ży. Nie tyle co psychoterapeuta, ale nie narzekam. Je żeli miasto chce zmarnowa ć to, czego mnie nauczyło, ka żą c mi tkwi ć przez cały dzie ń przed ekranem komputera, to ich strata. Za to noc ą utrzymuj ę form ę jako detektyw. – Prowadzisz jakie ś ciekawe sprawy? – Nie, zwykle jaki ś gówniany nadzór, żeby paranoicy czuli si ę szcz ęś liwi. Ale przynajmniej nie zapominam, jak wygl ąda ulica. Dolał sobie soku i wypił. – Nie wiem, jak długo to znios ę – moje dzienne zaj ęcie. Potarł twarz dło ńmi, jakby myj ąc j ą bez wody. Nagle wydał mi si ę zm ęczony, bez swego huraoptymizmu na pokaz. Pomy ślałem o wszystkim, co przeszedł w ci ągu ostatniego roku. Złamał szcz ękę zwierzchnikowi, który wystawił jego życie na niebezpiecze ństwo. W czasie transmisji telewizyjnej na żywo. Wydział policji zawarł z nim ugod ę, boj ąc si ę, że rozgłos nadany sprawie mo że si ę okaza ć kłopotliwy. Nie wniesiono oskar żenia, dostał półroczny bezpłatny urlop, a potem wrócił do wydziału zabójstw i rozbojów West L.A., zdegradowany o stopie ń. Po pół roku dowiedział si ę, że nie ma wolnych etatów dla detektywów ani w West L.A., ani nigdzie indziej, z powodu „nieprzewidzianych” ci ęć w bud żecie. Przesuni ęto go – „tymczasowo” – do pracy w ośrodku przetwarzania danych w Parker Center, gdzie oddano go pod opiek ę wyra źnie zniewie ściałego cywilnego instruktora i nauczono bawi ć si ę komputerem. Było to niezbyt subtelne przypomnienie ze strony wydziału, że napa ść to jedna sprawa, ale to, co robi w łó żku, nie zostanie zapomniane ani wybaczone. – Ci ągle zamierzasz i ść z tym do s ądu? – Nie wiem. Rick chciałby, żebym walczył do upadłego. Mówi, że sposób w jaki wycofali si ę z umowy, świadczy o tym, że nigdy mi nie popuszcz ą. Ale wiem, że je śli pójd ę do s ądu, to koniec ze mn ą w wydziale. Nawet je śli wygram. – Zdj ął kurtk ę i rzucił j ą na blat. – Do ść tego cholernego użalania si ę nad sob ą. Co mog ę zrobi ć dla ciebie! Opowiedziałem mu o Cassie Jones, zrobiłem krótki wykład o zespole Munchhausena. Popijał nie komentuj ąc. Wygl ądał niemal jakby si ę wył ączył. – Słyszałe ś o tym wcze śniej? – zapytałem. – Nie. Dlaczego tak my ślisz? – Wi ększo ść ludzi reaguje troch ę bardziej gwałtownie. – Po prostu przetrawiam to wszystko... Co ś mi to nawet przypomniało. Sprzed paru lat. Był taki facet, przyszedł na ostry dy żur w Cedars. Krwawi ący wrzód żoł ądka. Rick przyj ął go, zapytał o stresy. Facet mówi, że cz ęsto zagl ąda do kieliszka, bo ma wyrzuty sumienia z powodu morderstwa, które uszło mu na sucho. Był podobno z panienk ą na telefon, w ściekł si ę i pochlastał j ą. Okropnie – jak prawdziwy psychopata. Rick przytakiwał, powtarzał aha – a wreszcie zwiał stamt ąd i wezwał ochron ę – a potem mnie. Morderstwa dokonano w Westwood. W tym czasie byłem w wozie z Delem Hardym, rozpracowywali śmy jakie ś rozboje w Pico-Robertson, podskoczyli śmy wi ęc od razu. Poinformowali śmy go o jego prawach i wysłuchali śmy tego, co miał do powiedzenia. – Ptaszek był uradowany, że nas widzi. Rzygał informacjami, jakby od nas zależało jego zbawienie. Nazwiska, adresy, daty, bro ń. Nie przyznawał si ę do innych morderstw, i jak si ę okazało, nie był nigdy notowany przez policj ę. Zupełnie przeci ętny obywatel, miał nawet własny interes chyba czyszczenie dywanów. Wsadzili śmy go do aresztu, nagrali śmy powtórne zeznania, wyobra żaj ąc sobie, że trafiła nam si ę prawdziwa gratka. Potem zacz ęli śmy weryfikowa ć szczegóły. I nic nie znale źli śmy. Żadnej zbrodni, żadnych materialnych dowodów morderstwa w tym miejscu i czasie. Żadna dziwka nie mieszkała pod tym adresem ani nigdzie w pobli żu. Panienki o tym nazwisku i rysopisie nigdy nic było w L.A. Sprawdzili śmy nie zidentyfikowane ofiary, ale żadna z kostnicy nie pasowała, a żadne przezwisko z kartoteki obyczajówki nie odpowiadało temu, którego, jak twierdził facet, u żywała dziewczyna. Sprawdzili śmy nawet w innych miastach, skontaktowali śmy si ę z FBI, s ądz ąc, że mo że mu si ę pomieszało – jakie ś za ćmienie umysłu – i pomylił adres. On uparcie twierdził, że wszystko odbyło si ę tak, jak to opisywał. Powtarzał, że chce by ć ukarany. – Po trzech dniach wysiłków: nada. Wbrew woli przydzielono mu obro ńcę z urz ędu i prawnik wrzeszczy na nas, żeby śmy wnie śli spraw ę albo pu ścili jego klienta. Nasz porucznik naciska coraz bardziej – dowalcie mu albo odwalcie si ę. Wi ęc grzebiemy dalej. Nic. – W tym momencie zaczynamy podejrzewa ć, że nas wrobiono, pytamy go wprost. Zaprzecza. Był naprawd ę przekonywaj ący – De Niro mógłby si ę od niego uczy ć. Wi ęc przerabiamy wszystko od pocz ątku. Wracamy do punktu wyj ścia, sprawdzamy powtórnie, cholera nas bierze. I nadal nic nie mo żemy wycisn ąć . Wreszcie przekonani, że to blaga, otwarcie wkurwiamy si ę na niego – pierwszoligowe złe gliny. W odpowiedzi na to on te ż si ę wkurwia. Ale przez jego gniew przebija zakłopotanie. Obrzydliwy typ. Tak jakby wiedział, że go zdemaskowano i odgrywał przesadne oburzenie, żeby nas sprowadzi ć do defensywy. Pokr ęcił głow ą i zanucił temat z „Twilight Zone”. – I co było dalej? – A co mogło by ć? Pu ścili śmy dupka, by ju ż nigdy wi ęcej o nim nie usłysze ć. Mogli śmy go oskar żyć o zło żenie fałszywego doniesienia, ale musieliby śmy wtedy odwali ć mnóstwo papierkowej roboty i traci ć czas w sądzie, a po co? Dostałby pouczenie i grzywn ę za pierwsze przest ępstwo zredukowane do wykroczenia? Nie, dzi ękuj ę. Alex, byli śmy naprawd ę wkurzeni. Nigdy nie widziałem, by Del tak si ę wściekł. To był ci ęż ki tydzie ń, mnóstwo prawdziwych zbrodni, niewielu sprawców wykryto. A ten skurwiel zawraca nam głow ę zupełnym gównem. Wspomnienie wywołało rumieniec gniewu na jego twarzy. – Samooskar żenie – powiedział. – S ą ludzie, którzy domagaj ą si ę uwagi, łapi ą za r ękaw ka żdego, kto si ę napatoczy. Czy to nie przypomina ci twoich nieudaczników z Munchhausenem? – Bardzo – odparłem. – Nigdy nie patrzyłem na to od tej strony. – Widzisz? Jestem stałym źródłem natchnienia. Wal dalej ze swoj ą spraw ą. Opowiedziałem mu reszt ę. – Dobra, wi ęc czego ci trzeba? – zapytał. – Mam sprawdzi ć przeszło ść matki? Obojga rodziców? Piel ęgniarki? – Nie my ślałem o tym w tych kategoriach. – Nie? Wi ęc o co chodzi? – Naprawd ę nie wiem, Milo. Chyba chciałem jakiej ś rady. Skłonił głow ę, zało żywszy dłonie na brzuchu. Uniósł j ą i powiedział: – Czcigodny Budda dy żurny. Czcigodny Budda radzi co nast ępuje: wystrzela ć wszystkich łobuzów. Niechaj jakie ś inne bóstwo ich wyselekcjonuje. – Dobrze by było wiedzie ć, kto jest tym łobuzem. – Wła śnie. Dlatego proponowałem sprawdzenie przeszło ści. Przynajmniej głównego podejrzanego. – To byłaby chyba matka. – Wi ęc ni ą zajm ę si ę najpierw. Ale skoro ju ż siadam za klawiatur ą mog ę dorzuci ć innych ekstra. Ciekawsze to ni ż te cholerne listy płac, na które mnie skazali. – Co b ędziesz sprawdzał? – Przeszło ść kryminaln ą. Jest w policyjnym banku danych. Czy twoja przyjaciółka, pani doktor będzie wtajemniczona w spraw ę? – A co? – Chciałbym wiedzie ć, na czym stoj ę, skoro w ścibiam nos w nie swoje sprawy. To, co robimy jest praktycznie rzecz bior ąc niedozwolone. – Nie. Trzymajmy j ą od tego z dala – po co j ą nara żać. – Świetnie. – Je śli chodzi o przeszło ść kryminaln ą – podj ąłem, munchhausenowcy zwykle jawi ą si ę jako wzorowi obywatele – jak ten twój czy ściciel dywanów. Ale wiemy te ż o zgonie pierwszego dziecka. Zakwalifikowano to jako Zespół Nagłej Śmierci Noworodków. Zamy ślił si ę. – Powinien by ć raport koronera, ale je żeli nikt nie podejrzewał żadnych machinacji, to nic wi ęcej. Zobacz ę, czy uda mi si ę wydoby ć te papiery. Mo że nawet byłby ś w stanie sam to zrobi ć – sprawd ź w archiwach szpitalnych. Je śli potrafisz przeprowadzi ć to dyskretnie. – Nie wiem, czy b ędę mógł. Szpital wygl ąda dzi ś zupełnie inaczej. – Dlaczego? – Jest o wiele bardziej strze żony – patrz ą ci na r ęce. – Có ż – odparł. – Nie mo żesz ich za to wini ć. Ta cz ęść miasta stała się naprawd ę paskudna. Wstał, podszedł do lodówki, wyj ął pomara ńcz ę i zacz ął obiera ć j ą nad zlewem. Zmarszczył brwi. – Co jest? – zapytałem. – Próbuj ę wymy śli ć jak ąś strategi ę. Mam wra żenie, że jedynym sposobem wykrycia sprawcy byłoby złapanie łobuza na gor ącym uczynku. Dzieciak zaczyna chorowa ć w domu? Skin ąłem głow ą. – Wi ęc jedyn ą metod ą byłaby inwigilacja prowadzona przy pomocy sprz ętu elektronicznego. Ukryty mikrofon i kamera. Żeby spróbowa ć sfilmowa ć, jak kto ś podaje dziecku trucizn ę. – Gierki pułkownika – skomentowałem. Skrzywił si ę słysz ąc to. – Taak, to dokładnie co ś z tych rzeczy, które ten kutas tak uwielbiał... Wiesz, przeprowadził si ę. – Dok ąd? – Do Waszyngtonu, D.C. Gdzie żby indziej? Wszedł w jakie ś nowe przedsi ęwzi ęcie. Jedn ą z tych korporacji, których nazwa nie mówi, czym si ę zajmuj ą. Dziesi ęć do jednego, że żyje za rz ądowe pieni ądze. Dostałem niedawno wiadomo ść i słu żbow ą wizytówk ę. Gratulacje z powodu wkroczenia w er ę informatyki i darmowy program pozwalaj ący oblicza ć podatki. – Wiedział, czym si ę zajmujesz? – Na to wygl ąda. No, ale wró ćmy do twego truciciela dzieci i szpikowania domu elektronik ą. Bez nakazu s ądowego żadne nagranie nie b ędzie miało warto ści z prawnego punktu widzenia. A żeby dosta ć nakaz potrzeba mocnych dowodów, a ty masz tylko podejrzenia. Nie wspominaj ąc ju ż o tym, że dziadek siedzi na kilku stołkach i nale ży post ępowa ć wyj ątkowo ostro żnie. Sko ńczył obiera ć pomara ńcz ę, odło żył j ą, umył r ęce i zacz ął dzieli ć owoc na cz ąstki. – To mo że by ć prawdziwy wyciskacz łez – tylko mi nie mów, jakie ładne jest to dziecko. – Dziecko jest czaruj ące. – Dzi ękuj ę uprzejmie. – Było kilka takich przypadków w Anglii, opisano je w czasopismach pediatrycznych. Nagrali kamer ą wideo, jak matki dusz ą własne dzieci, a dysponowali tylko podejrzeniami. – Nagrali to w domu? – W szpitalu. – Zasadnicza ró żnica. A o ile wiem, prawo w Anglii jest inne... Pomy ślę jeszcze o tym, Alex. Zobacz ę, czy jest co ś sensownego, co mo żemy zrobi ć. W mi ędzyczasie przelec ę lokalne rejestry, kartoteki policyjne na wypadek, gdyby które ś z nich było kiedy ś niegrzeczne, mo że uda nam si ę co ś wymy śli ć, żeby wyd ębi ć nakaz. Stary Charlie nie źle mnie wyszkolił – powiniene ś zobaczy ć, jak poruszam si ę po bazach danych. – Ty te ż si ę nie nara żaj – poradziłem. – Spokojna głowa. Te wst ępne poszukiwania nie s ą niczym wi ęcej ni ż to, co robi ka żdy funkcjonariusz, zatrzymuj ąc kogo ś i ka żą c mu zjecha ć na pobocze. Je śli zaczn ę kiedy ś grzeba ć gł ębiej, zachowam ostro żno ść . Czy rodzice mieszkali kiedy ś poza L.A.? – Nie wiem – odparłem. – Naprawd ę niewiele o nich wiem, powinienem zacz ąć si ę dowiadywa ć. – Taak. Dr ąż swój podkop, ja b ędę dr ąż ył swój. – Oparł si ę o blat, my śląc gło śno. – To ludzie z wy ższych sfer, co mo że oznacza ć, że ucz ęszczali do szkół prywatnych. Trudna sprawa. – Matka mogła chodzi ć do publicznej. Nie robi wra żenia osoby z bogatej rodziny. – Pcha si ę w gór ę drabiny społecznej? – Nie, jest naturalna. On wykłada w college’u. Mogła by ć jego studentk ą. – Dobra – powiedział, otwieraj ąc notes. – Co jeszcze? Mo że jego słu żba wojskowa albo szkolenie oficerskie – kolejny trudny orzech do zgryzienia. Charliemu udało si ę włama ć do rejestrów wojskowych, ale nie ma tam żadnych bajerów, tylko zasiłki dla weteranów, takie rzeczy. – Co wy tam chłopcy wyprawiacie, zabawiacie si ę tajnymi bankami danych? – Raczej on si ę zabawia. Ja si ę przygl ądam. Gdzie uczy ojciec? – W West Valley Community College. Socjologia. – A żona? Pracuje? – Nie, to pełnoetatowa mama. – Podchodzi do tego powa żnie, co? Dobra, podaj mi nazwisko, którego mam szuka ć. – Jones. Spojrzał na mnie. Skin ąłem głow ą. Jego śmiech był dono śny, prawie pijacki. Rozdział ósmy

Nazajutrz przybyłem do szpitala o dziewi ątej czterdzie ści pi ęć . Parking dla lekarzy był prawie pełny, wi ęc musiałem wjecha ć na górny poziom, żeby znale źć miejsce. Mundurowy stra żnik stal oparty o betonowy filar, cz ęś ciowo ukryty w cieniu, pal ąc papierosa. Przygl ądał mi si ę, kiedy wysiadałem z seville’a, i nie spu ścił ze mnie oka, póki nie wpi ąłem w klap ę nowej plakietki. Na oddziale prywatnym było równie spokojnie, jak dzie ń wcze śniej. Jedyna piel ęgniarka siedziała przy biurku, a rejestratorka czytała „McCall’s”. Obejrzałem kart ę Cassie. Stephanie była tam w czasie rannego obchodu, zanotowała, że brak jakichkolwiek objawów chorobowych, ale postanowiła zatrzyma ć j ą przynajmniej jeszcze jeden dzie ń. Udałem si ę do 505W, zapukałem i wszedłem. Cindy Jones i Vicki Bottomley siedziały na tapczanie. Na kolanach Vicki le żała talia kart. Obie podniosły wzrok. – Dzie ń dobry. – Dobra – rzuciła Vicki i wstała. Cz ęść łó żka Cassie podniesiona była tak, że tworzyła rodzaj oparcia. Dziewczynka siedziała, bawi ąc si ę domkiem Fisher-Price’a. Inne zabawki, nie wył ączaj ąc wybranej grupy pluszowych królików, rozrzucone były na po ścieli. Na tacy śniadaniowej stal talerz niedojedzonych płatków zbo żowych i plastikowy kubek z jakim ś czerwonym napojem. Na ekranie telewizora migał film rysunkowy, ale głos był wył ączony. Zaabsorbowana domkiem Cassie, ustawiała meble i plastikowe figurki. Statyw z kroplówk ą odsuni ęto w kąt pokoju. Poło żyłem na łó żku nowy rysunek. Mała przygl ądała mu si ę przez chwil ę, po czym wróciła do zabawy. Vicki poruszała si ę szybko – podała karty Cindy, u ścisn ęła krótko jej dło ń. Unikaj ąc patrzenia mi w oczy, podeszła do łó żka Cassie i powiedziała, mierzwi ąc jej włosy: – Do zobaczenia, urwisie. Dziewczynka podniosła na chwil ę wzrok. Vicki jeszcze raz zmierzwiła jej włosy i wyszła. Cindy wstała. Ubrana była w ró żow ą bluzk ę zamiast wczorajszej kraty, w te same d żinsy i sandały. – Zobaczymy, co doktor Delaware narysował dzi ś dla ciebie? – Podniosła rysunek. Cassie wyci ągn ęła r ączk ę i wzi ęła go od matki. Cindy obj ęła j ą ramieniem. – To sło ń! Doktor Delaware narysował ci pi ęknego niebieskiego słonia! Dziewczynka przysun ęła sobie papier. – So ń. – Dobrze, Cass, doskonale! Słyszał pan to, doktorze? Sło ń? Skin ąłem głow ą. – Fantastycznie. – Nie wiem, jak pan to zrobił, doktorze, ale od wczoraj wi ęcej mówi. Cass, mo żesz jeszcze raz powiedzie ć „sło ń”? Cassie zamkn ęła buzi ę i zmi ęła papier. – Och, nie – zmartwiła si ę Cindy, tul ąc j ą i gładz ąc po policzku. Oboje przygl ądali śmy si ę, jak mała usiłuje rozwin ąć rysunek. Gdy jej si ę to w ko ńcu udało, powiedziała: – So ń! – Jeszcze raz ścisn ęła papier, mocniej ni ż poprzednio, zgniataj ąc go w kulk ę rozmiaru pi ęś ci, a potem spojrzała na ni ą zakłopotana. – Przepraszam, doktorze – odezwała si ę Cindy. – Wygl ąda na to, że pa ński sło ń nie najlepiej si ę miewa. – Za to Cassie miewa si ę lepiej. Uśmiechn ęła si ę z przymusem i skin ęła głow ą. Cassie uczyniła kolejn ą prób ę wyprostowania rysunku. Tym razem male ńkie paluszki nie mogły sprosta ć zadaniu, wi ęc Cindy jej pomogła. – O, prosz ę, kochanie... Tak, doskonale si ę czuje. – Były jakie ś kłopoty w czasie zabiegów? – Nie było żadnych zabiegów. Przynajmniej od wczoraj rano. Siedzimy tu tylko – to jest... – O co chodzi? – zapytałem. Przerzuciła warkocz przez rami ę i pogładziła jego koniec. – Ludzie pewnie my ślą, że oszalałam – powiedziała. – Dlaczego tak mówisz? – Sama nie wiem. To głupio z mojej strony, przepraszam. – O co chodzi, Cindy? Odwróciła głow ę, bawi ąc si ę warkoczem. Potem znów usiadła. Wzi ęła tali ę kart, przeło żyła j ą z ręki do r ęki. – To tylko... – zacz ęła głosem tak cichym, że musiałem si ę przysun ąć . Ja... za ka żdym razem, kiedy przywo żę j ą tutaj, wraca do zdrowia. A potem zabieram j ą do domu, my śląc, że wszystko b ędzie w porz ądku i jest tak przez krótki czas, a potem... – A potem znów choruje. Przytakn ęła, nie podnosz ąc głowy. Cassie mamrotała co ś do plastikowej figurki. – Dobrze, dziecino – powiedziała Cindy, ale dziewczynka zdawała si ę nie słysze ć. – A potem znów choruje i czujesz si ę upokorzona? Cassie odrzuciła figurk ę, podniosła inn ą i jęła ni ą potrz ąsa ć. – A potem nagle wraca do zdrowia – tak jak teraz – podj ęła. – To miałam na my śli, mówi ąc, że oszalałam. Czasami mnie samej tak si ę wydaje. Pokr ęciła głow ą i wróciła do łó żeczka Cassie. Uj ęła pasemko jej włosów i przepu ściła mi ędzy palcami. Zagl ądaj ąc do domku powiedziała: – Prosz ę, co tu mamy – wszyscy jedz ą obiad, który im ugotowała ś! W jej głosie było tyle rado ści, że aż zrobiło mi si ę nieprzyjemnie. Została tam, bawi ąc si ę włosami Cassie, wskazuj ąc lalki i zach ęcaj ąc mał ą do mówienia. Dziewczynka wydawała rozmaite d źwi ęki, usiłuj ąc na śladowa ć matk ę. W niektórych mo żna było rozpozna ć słowa. – Mo że zeszliby śmy na dół na fili żank ę kawy? – zaproponowałem. Vicki mo że zosta ć z Cassie. Cindy podniosła wzrok. Jedn ą r ękę trzymała na ramieniu dziecko. – Nie – nie, przepraszam, doktorze, nie mogłabym. Nigdy jej nie zostawiam – odparła. – Nigdy? Potrz ąsn ęła głow ą. – Nigdy, kiedy jest tutaj. Wiem, że to te ż wygl ąda na szale ństwo, ale nie mog ę. Zbyt wiele słyszy si ę o... ró żnych rzeczach. – Jakich rzeczach? – Wypadkach – kto ś dostaje złe lekarstwo. Nie żebym si ę naprawd ę tego obawiała – to znakomity szpital. Ale... Po prostu musz ę tu by ć. Przykro mi. – W porz ądku. Rozumiem. – Na pewno robi ę to bardziej dla siebie ni ż dla niej, ale... – Schyliła si ę, przytulaj ąc Cassie. Mała wyrwała si ę i wróciła do zabawy. Cindy spojrzała na mnie bezradnie. – Wiem, że jestem nadopieku ńcza – powiedziała. – To nie dziwi, bior ąc pod uwag ę, przez co przeszła ś. – Có ż... dzi ękuj ę, że pan to powiedział. Wskazałem krzesło. Uśmiechn ęła si ę słabo i usiadła. – To musi by ć ogromnie wyczerpuj ące – powiedziałem. – Wraca ć tu tak cz ęsto. Pracowa ć w szpitalu to jedno, ale by ć uzale żnionym od innych, to zupełnie co ś innego. Wydawała si ę zdziwiona. – Pracowa ć w szpitalu? – Była ś rehabilitantk ą od terapii oddechowych, prawda? – zapytałem. Nie robiła ś tego w szpitalu? – Och, to. To było dawno temu. Nie, nigdy tak daleko nie zaszłam – nie sko ńczyłam szkoły. – Znudziło ci si ę? – Co ś w tym rodzaju. – Wzi ęła pudełko kart i zacz ęła postukiwa ć nim o kolano. – Prawd ę mówi ąc, ta szkoła to pomysł mojej ciotki. Była dyplomowan ą piel ęgniark ą. Twierdziła, że kobieta musi mie ć jaki ś zawód, nawet je śli nie b ędzie go wykonywała, że powinnam wybra ć co ś, na co zawsze jest popyt, jak opieka medyczna. Uwa żała, że przy takim tempie zanieczyszczania powietrza i tylu pal ących, zawsze będzie zapotrzebowanie na rehabilitantów oddechowych. – Twoja ciotka sprawia wra żenie osoby o wyrobionych pogl ądach. Uśmiechn ęła si ę. – Och, była taka. Ju ż nie żyje. – Szybko zamrugała powiekami. – Fantastyczna. Moi rodzice umarli, kiedy byłam dzieckiem. Zasadniczo to ona mnie wychowała. – Ale nie zach ęcała ci ę, żeby ś została piel ęgniark ą? Mimo że sama ni ą była? – Wła ściwie odradzała mi. Mówiła, że to mnóstwo pracy za zbyt niskie wynagrodzenie, a lekarze... Uśmiechn ęła si ę z zakłopotaniem. – A lekarze nie zawsze dostatecznie ci ę szanuj ą – doko ńczyłem. – Jak pan powiedział, doktorze, miała wyrobione pogl ądy na prawie ka żdy temat. – Była piel ęgniark ą szpitaln ą? – Nie, pracowała przez dwadzie ścia pi ęć lat z tym samym lekarzem ogólnym i przez cały ten czas dogryzali sobie jak stare mał żeństwo. Ale to był naprawd ę miły człowiek – lekarz domowy starej daty, niezbyt zaradny przy inkasowaniu nale żno ści. Ciocia Harriet zawsze miała mu to za złe. Przywi ązywała ogromn ą wag ę do szczegółów, chyba od czasu kiedy była w wojsku słu żyła w Korei, na froncie. Doszła do stopnia kapitana. – Naprawd ę? – rzuciłem. – Aha. To dlatego sama te ż spróbowałam słu żby. Rety, mam wra żenie, jakbym cofn ęła si ę o par ę lat. – Była ś w wojsku? Uśmiechn ęła si ę półg ębkiem, jakby spodziewała si ę, że b ędę zaskoczony. – Dziwne zaj ęcie dla dziewczyny, co? To było w ostatniej klasie szkoły średniej. W dniu informacji o wyborze zawodu przyszedł oficer rekrutacyjny. Wygl ądało to całkiem zach ęcaj ąco – szkolenie, stypendia. Ciocia Harriet te ż uznała, że to niezły pomysł, wi ęc decyzja zapadła. – Jak długo tam była ś? – Tylko kilka miesi ęcy. – R ęce miała zaj ęte warkoczem. – Kilka miesi ęcy po przyje ździe zachorowałam i musieli mnie zwolni ć przedterminowo. – Przykro o tym słysze ć – powiedziałem. – To na pewno było co ś powa żnego. Podniosła wzrok. Oblała si ę gł ębokim rumie ńcem. Szarpn ęła za warkocz. – Tak – odparła. – Grypa – naprawd ę ci ęż ka – która rozwin ęła si ę w zapalenie płuc. Ostre wirusowe zapalenie płuc – w koszarach była straszna epidemia. Wiele dziewczyn zachorowało. Gdy wyszłam z tego, powiedzieli, że mog ę mie ć osłabione płuca i nie chcieli mnie ju ż. – Wzruszyła ramionami to tyle. Moja wspaniała kariera wojskowa. – Była ś bardzo rozczarowana? – Nie, wła ściwie nie. To wszystko wyszło mi na dobre. – Spojrzała na Cassie. – Gdzie stacjonowała ś? – W Fort Jackson. W Południowej Karolinie. To jedno z nielicznych miejsc, gdzie szkolono wył ącznie kobiety. Było lato – latem nie my śli si ę o zapaleniu płuc, ale zarazek to zarazek, prawda? – Prawda. – Było tak wilgotno. Człowiek wychodził spod prysznica i za par ę sekund czuł si ę brudny. Nie umiałam si ę do tego przyzwyczai ć. – Wychowała ś si ę w Kalifornu? – Jestem cór ą Kalifornii – rzuciła, powiewaj ąc wyimaginowan ą flag ą. Pochodz ę z Ventura. Moja rodzina przybyła tam z Oklahomy. W czasach gor ączki złota. Jedna z moich prababek miała w sobie india ńsk ą krew – st ąd moje włosy, jak twierdziła ciocia. Uniosła warkocz, potem pu ściła go. – Oczywi ście, to chyba nie jest prawda – podj ęła u śmiechaj ąc si ę. – Dzi ś ka żdy chce by ć Indianinem. To rodzaj mody. – Spojrzała na mnie. – Delaware. Z takim nazwiskiem, pan te ż mo że mie ć troch ę india ńskiej krwi. – Tak głosi rodzinna legenda – Indianinem w jednej trzeciej był jeden z prapradziadków. S ądz ę, że ja sam jestem miesza ńcem – wszystkiego po trochu. – Có ż, to dobrze dla pana. Jest pan wszechameryka ński, prawda? – Chyba tak – odparłem z uśmiechem. – Czy Chip słu żył kiedy ś w wojsku? – Chip? – Rozbawiło j ą to wyra źnie. – Nie. – Jak si ę poznali ście? – W college’u. Studiowałam przez rok w West Valley, po technikum. Chodziłam na wykłady z podstaw socjologii, a on był moim nauczycielem. Znów spojrzała na Cassie, ci ągle zaj ętą domkiem. – Chce pan spróbowa ć teraz swoich technik? – Jest jeszcze troch ę za wcze śnie – odparłem. – Chc ę, żeby naprawd ę mi zaufała. – Có ż... my ślę, że panu ufa. Uwielbia pana rysunki – zachowały śmy wszystkie, których nie zniszczyła. Uśmiechn ąłem si ę. – Mimo to lepiej si ę nie spieszy ć. A skoro nie jest poddawana żadnym zabiegom, czas nas nie nagli. – To prawda – przyznała. – Bior ąc pod uwag ę, co si ę tu dzieje, mogłyby śmy wróci ć do domu ju ż teraz. – A chcesz tego? – Oczywi ście. Ale przede wszystkim chc ę, żeby wyzdrowiała. – Cassie obejrzała si ę, wi ęc Cindy znów zni żyła głos do szeptu. – Te napady padaczkowe naprawd ę mnie przeraziły, doktorze. To było jak... – Pokr ęciła głow ą. – Jak co? – Jak w kinie. To strasznie zabrzmi, ale przypomniało mi „Egzorcyst ę”. Znów pokr ęciła głow ą. – Pewna jestem, że doktor Eves dojdzie ostatecznie, co jest przyczyną tego wszystkiego. Prawda? Powiedziała, że powinny śmy zosta ć jeszcze przynajmniej jedn ą noc, mo że dwie, na obserwacji. Tak pewnie b ędzie lepiej. Cassie jest tutaj zawsze taka zdrowa. Oczy jej zwilgotniały. – Kiedy ju ż wrócicie do domu – powiedziałem – chciałbym was odwiedzi ć. – Och, oczywi ście... – Na jej twarzy malowało si ę nieme pytanie. – Żeby pogł ębi ć kontakt – wyja śniłem. – Gdybym mógł doprowadzi ć do tego, że poczuje si ę ze mn ą zupełnie swobodnie, kiedy nie jest poddawana zabiegom, łatwiej mi b ędzie jej pomaga ć, gdy b ędzie mnie potrzebowa ć. – Jasne. Ma pan racj ę. Dzi ękuj ę, to bardzo miło z pana strony. Ja... nie wiedziałam, że lekarze wci ąż odwiedzaj ą pacjentów w domu. – Raz na jaki ś czas. Nazywamy to wizytami domowymi. – Och. No có ż, jasne, świetnie. To miło, że zadaje sobie pan tyle trudu. – Zadzwoni ę do ciebie, kiedy was wypisz ą, żeby ustali ć termin. Nie dałaby ś mi adresu i numeru telefonu? Wyrwałem kartk ę z terminarza i podałem jej razem z długopisem. Zanotowała i oddała mi z powrotem. Ładne, okr ągłe litery, wprawne pismo.

Dom Cassie B. Jones: 19547 Dunbar Court Valley Hills, Kalifornia Numer telefonu z kierunkowym 818.

– To na północnym ko ńcu Topanga Boulevard – wyja śniła. – Niedaleko Santa Susanna Pass. – Spory kawałek od szpitala. – Rzeczywi ście. – Znów przetarła oczy. Przygryzła warg ę i spróbowała si ę u śmiechn ąć . – O co chodzi? – zapytałem. – My ślałam tylko. Kiedy tu przyje żdżamy, jest zawsze środek nocy i szosa jest pusta. Czasem nienawidz ę nocy. Ścisn ąłem jej r ękę. Nie poruszyła palcami. Pu ściłem je, raz jeszcze spojrzałem na kartk ę, zło żyłem j ą i wsadziłem do kieszeni. – Cassie B. – powiedziałem. – Co oznacza to B? – Brooks – moje panie ńskie nazwisko. To rodzaj hołdu dla cioci Harriet. Jest niezbyt kobiece, jak sądz ę. Brooke z „e” na ko ńcu brzmiałoby lepiej, jak imi ę dziewczynki. Jak Brooke Shields. Ale chciałam uczci ć pami ęć cioci Harriet. – Rzuciła okiem w bok. – Co teraz robi ą, Cass? Zmywaj ą naczynia? – Ćinia. – Dobrze! Naczynia! Wstała. Ja te ż si ę podniosłem. – Masz jeszcze jakie ś pytania, zanim odejd ę? – Nie... Nie s ądz ę. – Wi ęc wst ąpi ę jutro. – Jasne. Świetnie. Cass? Doktor Delaware wychodzi. Powiesz pa, pa? Cassie podniosła oczy. W obu r ękach ściskała plastikowe laleczki. – Pa, pa, Cassie – powiedziałem. – Pa, pa. – Znakomicie! – pochwaliła Cindy. – Naprawd ę znakomicie! – Pa... pa. – Mała klasn ęła dło ńmi. Laleczki stukn ęły przy uderzeniu. Pa! Pa! Podszedłem do łó żka. Cassie spojrzała na mnie. Błyszcz ące oczy. Oboj ętny wyraz twarzy. Dotkn ąłem jej policzka. Był ciepły i śliski. – Pa! – Drobny paluszek nacisn ął moje rami ę, tylko przez chwil ę. Ranka po ukłuciu zagoiła si ę. – Pa, ślicznotko. – Pa! Vicki była w dy żurce piel ęgniarek. Po żegnałem si ę, ale nie odpowiedziała, wi ęc wpisałem swoj ą wizyt ę do karty, przeszedłem na pi ątk ę wschodni ą i zszedłem schodami na parter. Ze szpitala podjechałem na stacj ę benzynow ą na rogu Sunset i La Brea, sk ąd zadzwoniłem z automatu do Mila, do Parker Center. Linia była zaj ęta. Spróbowałem jeszcze dwa razy, z tym samym skutkiem, wykr ęciłem numer domowy Mila i wysłuchałem seksownego głosu siostry Ricka. Rozległ si ę pierwszy sygnał. Powiedziałem szybko: – Cze ść , panie Niebieski, nic pilnego, tylko kilka informacji, dzi ęki którym oszcz ędzisz mo że troch ę czasu. Tata nie był nigdy w wojsku, ale mama była – co powiesz na tak ą zamian ę? Nazwisko panie ńskie: Brooks. Słu żyła w Fort Jackson, w Południowej Karolinie. Zwolniona wcze śniej, z powodu wirusowego zapalenia płuc, jak twierdzi. Ale mówi ąc o tym zarumieniła si ę i troch ę zdenerwowała, wi ęc mo że to nie jest cała prawda. Mo że źle si ę zachowywała i wywalili j ą. Ma teraz dwadzie ścia sze ść lat, była w ostatniej klasie szkoły średniej, kiedy wst ąpiła do armii, to ci zaw ęż a przedział czasu, w jakim masz szuka ć. Wróciłem do samochodu i przez reszt ę drogi do domu rozmy ślałem o zapaleniu płuc, terapii oddechowej i małym chłopcu, nieruchomym i sinym w swym łó żeczku. Kiedy dotarłem do domu, brak mi było tchu. Przebrawszy si ę w szorty i koszulk ę z krótkim r ękawem, jeszcze raz przebiegiem w my ślach rozmow ę z Cindy. Ludzie pewnie my ślą, że oszalałam... Czasami mnie samej tak si ę wydaje. Poczucie winy? Zawoalowane wyznanie? Albo tylko mnie zwodzi? Ta ńczy walca. Była skłonna współpracowa ć z zapałem, dopóki nie zaproponowałem, by śmy wyszli z pokoju. „Nadopieku ńcza” matka z Munchhausenem? A mo że chodzi tylko o zrozumiały niepokój kobiety, która straciła jedno dziecko i wiele wycierpiała z nast ępnym? Przypomniałem sobie zdenerwowanie i zaskoczenie, jakie okazywała, kiedy powiedziałem, że planuj ę wizyt ę domow ą. Ma co ś do ukrycia? Czy było to tylko zdziwienie – uzasadniona reakcja poniewa ż lekarze nie składaj ą ju ż wizyt domowych? Inny czynnik ryzyka zwi ązany jest z postaci ą ciotki, piel ęgniarki. Kobiety, która jawiła si ę, nawet w pełnych miło ści wspomnieniach, jako surowa słu żbistka. Piel ęgniarka, która pracowała dla lekarza, ale i walczyła z nim. I dyskredytowała lekarzy. Kierowała Cindy ku słu żbie zdrowia, ale nie chciałaby dziewczyna została piel ęgniark ą. Czy oznaczało to dwuznaczny stosunek do lekarzy? Do hierarchicznej struktury słu żby zdrowia? Zaabsorbowanie chorobami i leczeniem? Czy wszystko to wpojono Cindy we wczesnej młodo ści? A do tego kwestia jej własnych chorób – grypy i zapalenia płuc, które pokrzy żowały plany zawodowe. Wszystko wyszło mi na dobre. Rumieniec, szarpanie za warkocz. Zwolnienie z wojska było stanowczo tematem dra żliwym. Podszedłem do kuchennego telefonu, wykr ęciłem kierunkowy 803 do Południowej Karoliny i poł ączyłem si ę z miejscow ą informacj ą. Okazało si ę, że Fort Jackson znajduje si ę w mie ście Columbia. Zanotowałem numer i zadzwoniłem. Odezwał si ę cedz ący słowa, kobiecy glos. Poprosiłem naczelnego oficera medycznego bazy. – Chce pan mówi ć z komendantem szpitala? – Tak, poprosz ę. – Chwileczk ę. Sekund ę pó źniej usłyszałem: – Biuro pułkownika Hedgeworth. – Tu doktor Delaware, z Los Angeles, w Kalifornii. Chciałbym mówi ć z pułkownikiem. – Jak pana nazwisko? – Delaware. – Podałem te ż tytuł i nazw ę szkoły medycznej gdzie pracowałem. – Pułkownik Hedgeworth nie ma w biurze. Zechce pan rozmawia ć z majorem Dunlapem? – Tak, oczywi ście. – Prosz ę zaczeka ć. Po kilku sygnałach usłyszałem w słuchawce, nast ępny cedz ący słowa głos, tym razem m ęski baryton: – Major Dunlap. – Majorze, tu doktor Alex Delaware, z L.A. – Powtórzyłem swoje dane. – Aha. W czym mog ę pomóc, doktorze? – Robimy takie badania pilotowe – regularno ści wybuchów epidemii wirusowych, szczególnie grypy i zapalenia plu ć – w środowiskach wzgl ędnie izolowanych, jak wi ęzienia, szkoły prywatne i bazy wojskowe. Porównujemy je z grupami kontrolnymi z populacji ogólnej. – Badania epidemiologiczne? – Robimy to na wydziale pediatrii. Jeste śmy ci ągle na etapie gromadzenia danych wst ępnych i Fort Jackson wypłyn ął jako potencjalny obiekt bada ń. – Aha – powiedział. Nast ąpiła długa pauza. – Dostali ście ju ż na to dotacj ę? – Jeszcze nie, tylko troch ę pieni ędzy na badania wst ępne. To czy zło żymy podanie o przyznanie funduszy, zale ży od wst ępnych wyników. Je żeli zło żymy ten projekt, b ędzie to praca zbiorowa – obiekty poddawane badaniom plus my. Pokryjemy wszystkie koszty dodatkowe, potrzebny nam tylko dost ęp do faktów i liczb. Zachichotał. – My wam damy statystyki, a wy umie ścicie nasze nazwiska na wszystkich artykułach, jakie napiszecie? – Cz ęś ciowo tak to wygl ąda, ale jeste śmy zawsze otwarci na sugestie naukowe. – Co to za szkoła medyczna? Powiedziałem mu. – Aha. – Znów śmiech. – Có ż, s ądz ę, że byłaby to całkiem kusz ąca propozycja, gdybym przejmował si ę jeszcze takimi sprawami. Ale tak, jasne, my ślę, że mo że pan zapisa ć nasze nazwiska, na razie – warunkowo, bez zobowi ąza ń. Zanim sfinalizujemy cokolwiek musz ę uzgodni ć to z pułkownik Hedgeworth. – A kiedy on wróci? Znów si ę roze śmiał. – Ona wróci za par ę dni. Niech mi pan poda swój numer. [W j ęzyku angielskim rzeczownik nie odmienia si ę przez rodzaje. Delaware dopiero w tym momencie dowiaduje si ę, że pułkownik jest kobiet ą.] Podałem mu swój telefon domowy, wyja śniaj ąc: – To prywatna linia, łatwiej się dodzwoni ć. – A jak brzmi pana nazwisko? – Delaware. – Jak nazwa stanu? – Dokładnie. – I jest pan z pediatrii? – Tak – odparłem. Praktycznie bior ąc było to prawd ą, ale miałem nadziej ę, że nie b ędzie si ę zbytnio zagł ębia ć i nie dowie si ę, że jestem wprawdzie klinicyst ą, ale nie wykładałem od lat. – Świetnie – powiedział. – Oddzwoni ę, jak tylko b ędę mógł. Je śli nie odezw ę si ę w ci ągu, powiedzmy, tygodnia – prosz ę zadzwoni ć. – To wystarczy, majorze. Dzi ęki. – Nie ma sprawy. – A tymczasem, byłbym zobowi ązany, gdyby zechciał mi pan udzieli ć paru informacji. – O co chodzi? – Czy przypomina pan sobie jakie ś epidemie grypy albo zapalenia plu ć u was w bazie w ci ągu ostatnich dziesi ęciu lat? – Dziesi ęciu lat? Hm. Nie jestem tu tak długo. Par ę lat temu mieli śmy du żo przypadków zapalenia opon mózgowych, ale to było bakteryjne. Paskudna sprawa. – Ograniczamy badania do wirusowych infekcji układu oddechowego. – No có ż – odparł – s ądz ę, że kto ś ma te informacje – prosz ę zaczeka ć. Min ęły dwie minuty. – Kapitan Katz, w czym mog ę pomóc? Powtórzyłem swoj ą pro śbę. – Tak starych danych nie b ędzie w komputerze – powiedział. – Mog ę do pana zadzwoni ć pó źniej? – Jasne. Dzi ęki. Kolejna wymiana numerów. Odło żyłem słuchawk ę, zawiedziony i przygn ębiony, Wiedziałem, że informacje były u kogo ś na twardym dysku czy dyskietce, dost ępne natychmiast, za naci śni ęciem wła ściwego guzika. Milo oddzwonił dopiero o czwartej. – Próbowałem dowiedzie ć si ę czego ś o Jonesach – powiedział. – Koroner ma w kartotece świadectwo zgonu pierwszego dziecka. Charlesa Lymana Jonesa Czwartego. Nic podejrzanego – Zespół Nagłej Śmierci Noworodków, stwierdzony przez twoj ą przyjaciółk ę Stephanie i po świadczony przez dr med. Rit ę Kohler. – Jest ordynatorem pediatrii ogólnej. Szefowa Stephanie. Była pierwotnie ich lekarzem, ale przebywała poza miastem, kiedy umarł Chad. – Aha. Có ż, wygl ąda na to, że wszystko odbyło si ę zgodnie z przepisami. Teraz, je śli chodzi o rodziców, oto, co znalazłem dot ąd. Mieszkaj ą w West Valley i płac ą podatek od nieruchomo ści w terminie – wysoki, bo maj ą wielki maj ątek. Pi ęć dziesi ąt parceli. – Pi ęć dziesi ąt? Gdzie? – Tam, gdzie mieszkaj ą – cały przyległy teren nale ży do nich. Nie źle jak na wykładowc ę college’u, co? – Wykładowca college’u z funduszem powierniczym. – Bez w ątpienia. Wygl ąda na to, że poza tym żyj ą całkiem zwyczajnie i skromnie. Charles Lyman Trzeci je ździ czterodrzwiowym volvo 240 rocznik 1985, dostał jeden mandat za przekroczenie szybko ści w zeszłym roku i dwa za niewła ściwe parkowanie, wszystko zapłacone. Cindy Brooks Jones je ździ furgonetk ą plymouth voyager i jest czysta jak świe żo spadły śnieg, je śli chodzi o wykroczenia. Tak samo twoja grubia ńska piel ęgniarka, je śli to jest Victoria June Bottomley, urodzona 24 kwietnia 1936, zamieszkała w Sun Valley. – To pewnie ona. – Jak na razie same aniołki. – Oczywi ście nie dostałe ś wiadomo ści ode mnie? – Nie. Gdzie i kiedy? – Około jedenastej. Zostawiłem u siostry Ricka. – Nie było żadnych pilnych wiadomo ści. – Bo zostawiłem po pierwszym sygnale – odparłem. – Szanuj ę zwyczaje twojej firmy. – Opowiedziałem mu o podejrzeniach, jakie obudziła we mnie rozmowa z Cindy i o telefonie do Południowej Karoliny. – Józio Detektyw – skomentował. – Nie mo żesz si ę opanowa ć. – Hej, s ądziłem, że przy twoich stawkach, wszystko, co mog ę zrobi ć sam b ędzie świetnym interesem. Chrz ąkn ął. – Ju ż to, że mnie znasz, to świetny interes. Zapalenie płuc, co? Wi ęc jak mówisz? Ma chore płuca, co krzy żuje jej plany, wi ęc rozpieprza płuca dzieciakowi na zasadzie – tej tam, projekcji? – Co ś w tym rodzaju. A na dobitk ę jest przeszkolona w terapiach oddechowych. – Wi ęc dlaczego zrezygnowała z dolegliwo ści oddechowych? Sk ąd kłopoty żoł ądkowe i konwulsje? – Nie wiem, ale fakty pozostaj ą: choroba płuc zniszczyła jej plany życiowe. I, lub zwróciła na ni ą uwag ę innych. – Wi ęc przeniosła to na dzieci, żeby jeszcze raz zwróci ć na siebie uwag ę? Albo oszalała na punkcie choroby i odbija to sobie na dzieciakach? – Jedno z dwojga. Albo jedno i drugie. Albo ani jedno, ani drugie. Sam nie wiem. Mo że zwyczajnie „rozdmuchuj ę” spraw ę – nie chciałem by ć zło śliwy. – A ta uwaga o zbzikowaniu. S ądzisz, że podejrzewa, i ż jest pod obserwacj ą? – To mo żliwe. Albo tylko droczy si ę ze mn ą. Jest zdenerwowana, ale któ ż by nie był, maj ąc dziecko, które bez przerwy choruje? Dlatego cała sprawa jest taka trudna – wszystko, co zaobserwuj ę, mo żna wyja śni ć na kilka ró żnych sposobów. Za to zwrócił moj ą uwag ę fakt, że opowiadaj ąc o wojsku, zaczerwieniła si ę i bawiła warkoczem. Zastanawiam si ę, czy ta historyjka z zapaleniem płuc nie miała ukry ć prawdziwej przyczyny zwolnienia – zaburze ń psychicznych albo czego ś innego, czego nie chciałaby ujawni ć. Mam nadziej ę, że wojsko b ędzie w stanie to potwierdzi ć, w jedn ą albo w drug ą stron ę. – Kiedy armia do ciebie oddzwoni? – Facet, z którym gadałem, nie zobowi ązywał si ę do niczego. Powiedział, że tak stare archiwa medyczne nie s ą skomputeryzowane. Czy wojskowe banki danych, do których włamuje si ę Charlie, mog ą zawiera ć dane medyczne? – Nie wiem, ale zapytam go. – Dzi ęki. – Jak si ę czuje mała? – Zupełnie zdrowa. Żadnych zaburze ń neurologicznych, które mogłyby powodowa ć napady padaczkowe. Stephanie chce j ą mie ć na obserwacji jeszcze dzie ń lub dwa. Mama mówi, że ch ętnie wróciłaby do domu, ale nie nalega – Panna Potulna, lekarz wie lepiej. Twierdzi te ż, że Cassie wi ęcej mówi, odkąd u niej byłem. Pewna jest, że to moja zasługa. – Lizuska? – Mamy z Munchhausenem robi ą to notorycznie – personel zwykle je uwielbia. – No có ż – odparł. – Korzystaj z tego, póki mo żesz. Jak wyci ągniesz na jaw jakie ś brudy tej pani, nie będzie ci si ę ju ż nigdy podlizywa ć. Rozdział dziewi ąty

Gdy odło żył słuchawk ę, zabrałem korespondencj ę, porann ą gazet ę i rachunki z całego miesi ąca do delikatesów w West L.A. Prawie cała sala była wypełniona – starzy ludzie przygarbieni nad talerzem zupy, młode mał żeństwa z małymi dzie ćmi. Dwóch mundurowych policjantów żartowało w gł ębi z wła ścicielem, a kopiaste kanapki le żały na stoliku obok ich radiotelefonów. Siadłem przy stoliku w rogu, na lewo od kontuaru, i zamówiłem kanapk ę z wędzonym indykiem, surówk ę z kapusty i wod ę mineraln ą. Dobre żarcie, ale my śli o szpitalu przeszkadzały mi w trawieniu. O dziewi ątej wieczorem postanowiłem wróci ć do szpitala z niezapowiedzian ą wizyt ą. Żeby zobaczy ć, jak to przyjmie żona Charlesa Lymana Jonesa Trzeciego. Była ciemna noc, cienie na Sunset zdawały si ę przesuwa ć w zwolnionym tempie, a na bulwarze wiało groz ą coraz bli żej lepszej cz ęś ci miasta. Po paru milach jazdy, w trakcie której mijałem postaci o zapadni ętych oczach, powłócz ące nogami ofiary torazyny i podejrzane motele, logo Western Peds w kształcie dziecka i jasno pod świetlona strzałka oznaczaj ąca ostry dy żur zapowiedziały go ścinn ą placówk ę. Parking był prawie zupełnie opustoszały. Małe bursztynowo żółte żarówki w drucianych osłonach zwisaj ące z betonowego sufitu rzucały skupione światło na co drugie miejsce. Na pozostałych panowała całkowita ciemno ść . Przypominało to paski zebry. Podchodz ąc do schodów, miałem wra żenie, że kto ś mnie obserwuje. Kiedy si ę obejrzałem, nie zauwa żyłem nikogo. Hol wej ściowy był tak że pusty. Lustra marmurowych posadzek nie odbijały niczego. Siedz ąca w okienku informacji kobieta stemplowała metodycznie jakie ś dokumenty. Operatorce pagerów płacono za obecno ść . Gło śno tykał zegar. W powietrzu unosił si ę zapach przylepca i słaba, ale wyra źna wo ń potu, świadcz ąca o prze żywanych tu stresach. Znów co ś, o czym zapomniałem: w nocy szpitale wygl ądaj ą inaczej. Było tu równie upiornie, co na ulicach. Pojechałem wind ą na pi ątk ę i przeszedłem przez oddział, przez nikogo niezauważony. Drzwi wi ększo ści pokojów były zamkni ęte, monotoni ę przerywały gdzieniegdzie odr ęczne wywieszki: „Izolacja Zapobiegawcza”, „Obserwacja Infekcji. Żadnych Odwiedzin...”Z nielicznych otwartych sal dochodziły dźwi ęki programów telewizyjnych i cykanie liczników kroplówek. Mijałem dzieci śpi ące i te, zahipnotyzowane światłem ekranów. Rodzice siedzieli sztywno, jakby byli z gipsu. Czekali. Tekowe drzwi Chappy Ward wessały mnie w martw ą cisz ę. Nikogo nie było przy biurku. Podszedłem do drzwi 505 i zastukałem cichutko. Brak odpowiedzi. Otworzyłem i zajrzałem do środka. Por ęcze łó żka były podniesione, Cassie spała chroniona nierdzewn ą stal ą. Cindy te ż spała na sofie, uło żona tak, by mie ć głow ę przy stopach dziecka. Jej wsuni ęta mi ędzy pr ęty r ęka dotykała prze ścieradła małej. Zamkn ąłem po cichu drzwi. – Śpi ą – powiedział jaki ś głos za moimi plecami. Odwróciłem si ę. Vicki Bottomley wpatrywała si ę we mnie z dło ńmi wspartymi o szerokie biodra. – Znowu podwójny dy żur? – zapytałem. Wywróciła oczami i zacz ęła si ę oddala ć. – Prosz ę zaczeka ć – powstrzymałem j ą. Ostro ść mego głosu zdziwiła nas oboje. Stan ęła i odwróciła si ę powoli. – Co takiego? – W czym problem, Vicki? – Nie ma żadnego problemu. – My ślę, że jest. – Ma pan prawo. – Znów zamierzała odej ść . – Prosz ę zaczeka ć. – Pustka korytarza zwielokrotniła sił ę mego głosu. A mo że naprawd ę byłem taki zły. – Mam prac ę do wykonania – odparła. – Ja równie ż, Vicki. Z tym samym pacjentem, nawiasem mówi ąc. Wyci ągn ęła r ękę w stron ę stela ża na karty. – Zapraszam. Podszedłem do niej. Niemal naparłem. Cofn ęła si ę. Post ąpiłem do przodu. – Nie wiem, w czym tkwi problem w twoim stosunku do mnie, ale proponuj ę, żeby śmy go rozwi ązali. – Nie mam z nikim żadnych problemów. – Och? Wi ęc to, co dot ąd widziałem, to twój stały urok osobisty? Jej pi ękne, niebieskie oczy zamrugały. Mimo że były suche, wytarła je pospiesznie. – Słuchaj – powiedziałem, cofaj ąc si ę o krok. – Nie chc ę wkracza ć w twoje sprawy osobiste. Ale od samego pocz ątku jeste ś do mnie wrogo nastawiona i chciałbym wiedzie ć, dlaczego. Wbiła we mnie wzrok. Otworzyła usta. Zamkn ęła je. – To nic – odparła. – Poprawi ę si ę – nie ma problemu, przyrzekam. W porz ądku? Wyci ągn ęła r ękę. Uj ąłem j ą. Podała mi ko ńce palców. Gdy wymienili śmy szybki u ścisk, odwróciła si ę i zacz ęła oddala ć. – Schodz ę na kaw ę. Zejdziesz ze mn ą? – zaproponowałem. Stan ęła, ale nie odwróciła si ę. – Nie mog ę. Dy żur. – Przynie ść ci fili żank ę? Teraz odwróciła si ę gwałtownie. – Czego pan chce! – Niczego – odparłem. – S ądziłem, że na podwójnym dy żurze dobrze ci zrobi troch ę kawy. – Czuj ę si ę świetnie. – Słyszałem, że jeste ś wspaniała. – Co pan ma my śli? – Doktor Eves bardzo ci ę ceni. Jako piel ęgniark ę. Tak samo Cindy. Obj ęła si ę ramionami, jakby chciała doda ć sobie pewno ści. – Robi ę, co do mnie nale ży. – Uwa żasz, że wchodz ę ci w drog ę? Uniosła ramiona. Zdawało si ę, że przygotowuje odpowied ź. Ale rzekła tylko: – Nie. Wszystko b ędzie dobrze. W porz ądku? – Vicki... – Przyrzekam – obiecała. – Prosz ę. Mog ę ju ż odej ść ? – Jasne – odparłem. – Przepraszam, je śli byłem zbyt natr ętny. Zacisn ęła wargi, odwróciła si ę na pi ęcie i wróciła do dy żurki. Przeszedłem do wind pi ątki wschodniej. Jedna była zablokowana na szóstym pi ętrze. Dwie pozostałe nadjechały równocze śnie. Ze środkowych drzwi wyszedł Chip Jones, z kubkiem kawy w ka żdej r ęce. Miał na sobie spłowiałe d żinsy, biały golf i pasuj ącą do spodni d żinsow ą kurtk ę. – Doktorze Delaware. – Profesorze. – Prosz ę. Roze śmiał si ę – i wyszedł na korytarz. – Jak si ę maj ą moje panie? – Obie śpi ą. – Bogu dzi ęki. Rozmawiałem z Cindy po południu, wydawała si ę wyczerpana. Przyniosłem to z dołu. – Uniósł jeden kubek – żeby j ą „podładowa ć”. Ale sen to co ś, czego naprawd ę potrzebuje. Ruszył w stron ę tekowych drzwi. Doł ączyłem do niego. – Trzymamy pana z dala od ogniska domowego, doktorze? Potrz ąsn ąłem głow ą. – Byłem ju ż i wróciłem. – Nie wiedziałem, że psychologowie maj ą taki rozkład zaj ęć . – Nie mamy, kiedy mo żemy tego unikn ąć . Uśmiechn ął si ę. – Skoro Cindy poszła spa ć tak wcze śnie, znaczy to, że mogła si ę odpr ęż yć, bo Cassie jest do ść zdrowa. A to dobrze. – Mówiła mi, że nigdy nie zostawia Cassie. – Nigdy. – Musi jej by ć ci ęż ko. – Ogromnie ci ęż ko. Pocz ątkowo usiłowałem j ą od tego odwie ść , ale kiedy po kilku wizytach zobaczyłem inne matki, zdałem sobie spraw ę, że to normalne. Uzasadnione, w gruncie rzeczy. To samoobrona. – Przed czym? – Przed pomyłkami. – Tak że Cindy o tym mówiła – powiedziałem. – Był pan tutaj świadkiem popełnienia wielu bł ędów w sztuce lekarskiej? – Jako rodzic, czy jako syn Chucka Jonesa? – A to nie to samo? Uśmiechn ął si ę nieznacznie. – Ja my ślę, że nie. Jako syn Chucka Jonesa uwa żam, że ten przybytek to pediatryczny raj i powiem to na najbli ższym spotkaniu z dziennikarzami, je śli mnie zapytaj ą. Jako rodzic widziałem ró żne rzeczy – nieuniknione ludzkie pomyłki. Podam panu przykład – co ś, co mn ą naprawd ę wstrz ąsn ęło. Par ę miesi ęcy temu gło śno było o tym na całym pi ątym pi ętrze. Przebywał tam taki chłopiec, chory na raka – dostawał jakie ś eksperymentalne lekarstwo, wi ęc pewnie i tak rokowania nie były pomy ślne. Ale nie w tym rzecz. Kto ś źle odczytał miejsce dziesi ętne i lek nie źle przedawkowano. Uszkodzenie mózgu, śpi ączka, cała afera. Wszyscy rodzice na pi ętrze słyszeli sygnał alarmowy, widzieli, jak wpada zespół reanimacyjny. Słyszeli, jak matka wzywa pomocy. My tak że – byłem w korytarzu. Rzeczywi ście słyszałem jej krzyk. Wzdrygn ął si ę. – Zobaczyłem j ą kilka dni potem, doktorze. Chłopiec był ci ągle pod respiratorem. Matka wygl ądała niczym ofiara obozu koncentracyjnego. Jak kto ś zgn ębiony i zdradzony. Wszystko z powodu miejsca dziesi ętnego. Có ż, takie rzeczy zdarzaj ą si ę zapewne przez cały czas, na mniejsz ą skal ę wypadki, których skutki mo żna załagodzi ć. Czy nawet takie, których nie wychwytuje si ę w pierwszej chwili. Trudno wi ęc wini ć rodziców za to, że chc ą mie ć wszystko na oku, prawda? – Owszem – odparłem. – Nie ma pan, zdaje si ę, wielkiego zaufania do tego szpitala? – Przeciwnie – zaprzeczył niecierpliwie. – Zanim zdecydowali śmy si ę, że Cassie b ędzie tu leczona, przeprowadzili śmy wywiad – bez wiedzy ojca. I wiem, że dla chorego dziecka to najlepsze miejsce w całym mie ście. Ale gdy w gr ę wchodzi pana dziecko, statystyki niewiele znacz ą, prawda? A ludzkie pomyłki s ą nieuniknione. Przytrzymałem mu drzwi do Chappy Ward, by mógł wnieść kaw ę. Przez szklane drzwi magazynku za dy żurk ą piel ęgniarek wida ć było przysadzist ą sylwetk ę Vicki. Ustawiała co ś wysoko na półce. Min ąwszy j ą, podeszli śmy do pokoju Cassie. Chip wsun ął do środka głow ę, cofn ął j ą i powiedział: – Ci ągle śpi ą. – Spojrzawszy na kubki, wyci ągn ął jeden w moj ą stron ę. Nie ma sensu marnowa ć złej kawy. – Nie, dzi ękuj ę – odparłem. Roze śmiał si ę cicho. – Przemawia przez pana do świadczenie, co? Zawsze była taka zła? – Zawsze. – Prosz ę spojrze ć na to – mamy tu „Exxon Valdez” w miniaturze. – Na czarnej powierzchni unosiła si ę tłusta t ęczowa plamka. Chip krzywi ąc si ę, podniósł do ust drugi kubek. – Mniam – przypomina mi czasy studenckie. Ale potrzebuj ę jej, żeby zachowa ć przytomno ść umysłu. – Długi dzie ń? – Przeciwnie – za krótki. W miar ę jak si ę starzejemy, wydaj ą si ę coraz krótsze, prawda? Krótsze i wypełnione prac ą. A do tego przejazdy samochodem tam i z powrotem mi ędzy szkol ą, domem i szpitalem. Nasze wspaniałe szosy – nadmiar ludzkich mo żliwo ści. – Do Valley Hills jedzie si ę Ventura Freeway – stwierdziłem. – Jest tam coraz gorzej. – Fatalnie. Kiedy szukali śmy domu, specjalnie wybrałem miejsce blisko pracy, by unikn ąć uci ąż liwych dojazdów. – Wzruszył ramionami. – Skrupulatnie obmy ślone plany. Czasem tkwi ę w korku, zderzak przy zderzaku, i mam wra żenie, że tak wła śnie wygląda piekło. Znów si ę roze śmiał i łykn ął kawy. – Za par ę dni do świadcz ę tego na własnej skórze – odwiedzaj ąc was w domu – powiedziałem. – Tak, Cindy wspominała o tym. Ach, a oto i panna Nightingale... Cze ść , Vicki. Znów zarywasz noc? Odwróciwszy si ę, ujrzałem, jak piel ęgniarka sunie ku nam, u śmiechaj ąc si ę. Czepek podrygiwał na jej głowie. – ... Bry wieczór, profesorze Jones. – Nabrała powietrza do płuc, jakby przygotowywała si ę do dźwigni ęcia ci ęż aru, po czym skin ęła mi głow ą. Chip podał jej nietkni ętą kawę. – Wypij to albo wylej. – Dzi ękuj ę, profesorze Jones. Ruchem głowy wskazał pokój Cassie. – Jak długo ju ż drzemi ą moje Śpi ące Królewny? – Cassie poło żyła si ę o ósmej, pani Jones o ósmej czterdzie ści pi ęć . Spojrzał na zegarek. – Vicki, mo żesz mi zrobi ć przysług ę? Odprowadz ę na dół doktora Delaware, mo że zjem co ś przy okazji. Ka ż mnie wezwa ć, je śli si ę zbudz ą. – Je śli pan sobie życzy, mog ę panu co ś przynie ść z dołu, profesorze. – Nie, dzi ękuj ę. Musz ę rozprostowa ć ko ści – korkomatyzm. Vicki cmokn ęła współczuj ąco. – Oczywi ście. Dam panu zna ć, je śli tylko która ś wstanie. Kiedy przeszli śmy na drug ą stron ę tekowych drzwi, przystan ął i zapytał: – Co pan s ądzi o tym, jak si ę nas traktuje? – Jak to traktuje? Ruszył dalej. – Pod wzgl ędem medycznym – ta ci ągła hospitalizacja. O ile mi wiadomo, nikt nie stara si ę postawi ć rozpoznania. Nikt nie bada jej pod wzgl ędem fizycznym. Wcale mi to nie przeszkadza – dzi ęki Bogu nie musi przechodzi ć przez te cholerne nakłuwania. Ale zaczyna dociera ć do mojej świadomo ści, że to tylko placebo. Załó żmy r ęce, przy ślijmy psychoterapeut ę – prosz ę nie bra ć tego do siebie osobi ście – i niech to, co si ę dzieje z Cassie, samo przejdzie. – Czuje si ę pan ura żony? – Nie tyle ura żony – no, mo że odrobin ę. Jakby śmy to sami wymy ślili. Prosz ę mi wierzy ć, nie jest tak. Wy tutaj nie widzieli ście tego co my – krwi, konwulsji. – Patrzył pan na to wszystko? – Nie na wszystko. To Cindy wstaje w nocy. Ja mam zwykle mocny sen. Ale dosy ć widziałem. Krew to argument, z którym nie sposób polemizowa ć. Wi ęc dlaczego nie robi si ę wi ęcej? – Nie mog ę odpowiada ć za innych – odparłem. – Ale podejrzewam, że tak naprawd ę nikt nie wie, co robi ć, a lekarze nie chc ą jej przeci ąż ać zabiegami. – Tak przypuszczałem – powiedział. – I o ile wiem, to jest wła śnie najlepsze podejście. Doktor Eves na pewno nie brak rozumu. Mo że objawy Cassie s ą – jak to si ę okre śla – samoograniczone? – Samoograniczaj ące si ę. – Samoograniczaj ące si ę. – U śmiechn ął si ę. – Lekarze upowszechniaj ą wi ęcej eufemizmów ni ż ktokolwiek inny... Prosz ę Boga, żeby to było co ś samoograniczaj ącego si ę. B ędę bardziej ni ż szcz ęś liwy, je śli Cassie w ko ńcu wróci do zdrowia, nawet gdyby jej choroba miała pozosta ć nierozwi ązan ą zagadk ą medycyny. Ale coraz trudniej teraz o nadziej ę. – Chip – powiedziałem. – Nie wezwano mnie dlatego, że kto ś zakłada psychosomatyczny charakter dolegliwo ści Cassie. Moje zadanie to pomóc jej znosi ć ból i niepokój. Zamierzam was odwiedzi ć, żeby nawi ąza ć z ni ą gł ębszy kontakt; łatwiej mi b ędzie jej pomóc, kiedy zajdzie taka potrzeba. – Jasne – zgodził si ę. – Rozumiem. Patrzył w sufit, postukuj ąc nog ą. Min ęło nas par ę piel ęgniarek. Machinalnie powiódł za nimi wzrokiem. – Chyba najtrudniej mi pogodzi ć si ę z irracjonalno ści ą całej sytuacji stwierdził. – To tak, jakby śmy dryfowali wszyscy w oceanie przypadkowych wydarze ń. Dlaczego, u diabla, ona choruje? Waln ął pi ęś ci ą w ścian ę. Czułem, że cokolwiek powiem, pogorszy tylko sytuacj ę, ale wiedziałem, że milczenie te ż niewiele pomo że. Drzwi windy rozsun ęły si ę i weszli śmy do środka. – Wkurzeni rodzice – rzucił, wciskaj ąc energicznie guzik DÓŁ. – Miłe zako ńczenie pa ńskiego dnia. – To moja praca. – Praca, co si ę zowie. – Gorsza od fizycznej. Uśmiechn ął si ę. Wskazałem kubek, który trzymał w ręce. – Pewnie ju ż wystygła. Mo że łykniemy obaj troch ę świe żej lury? Zastanowił si ę przez chwil ę. – Jasne, czemu nie? Kawiarenka była zamkni ęta, wi ęc ruszyli śmy korytarzem w stron ę saloniku lekarzy szpitalnych, za którym, obok szatni, znajdowało si ę kilka automatycznych dystrybutorów. Szczupła, młoda kobieta w chirurgicznym stroju odchodziła wła śnie od nich, maj ąc obie dłonie pełne batoników. Wzi ęli śmy po czarnej kawie, a Chip dokupił jeszcze dwa czekoladowe ciastka w foliowym opakowaniu. Obok w korytarzu była poczekalnia: pomara ńczowe, plastikowe krzesełka ustawiono w kształt litery L, na białym, niskim stole, le żały stare magazyny i opakowania po jedzeniu. Nieco dalej mie ściło si ę laboratorium patologii. Pomy ślałem o małym synku Chipa, zastanawiaj ąc si ę, czy Jones ma te same skojarzenia. Ale min ął drzwi jak gdyby nigdy nic i usiadł ziewaj ąc. Rozpakowawszy ciasteczka, umoczył jedno w kawie. – Zdrowa żywno ść – powiedział i zjadł nas ączony kawałek. Siedziałem bokiem do niego, popijaj ąc kaw ę. Była okropna, ale dziwnie pokrzepiaj ąca – jak nie świe ży oddech ukochanego wujka. – Wi ęc – odezwał si ę, maczaj ąc znów ciasteczko – opowiem panu o mojej córce. Ma wesołe usposobienie, du żo je, du żo śpi – maj ąc pi ęć tygodni przesypiała cały dzie ń. U innego dziecka cieszyłoby to, prawda? Ale po tym, co stało si ę z Chadem, byli śmy cholernie wystraszeni. Chcieli śmy, żeby była przytomna. Chodzili śmy do niej na zmian ę, żeby j ą budzi ć, biedul ę. To zadziwiaj ące, jaka jest silna – jak potrafi si ę opiera ć. Kto by pomy ślał, że szkrab mo że by ć takim twardzielem. – To wszystko wydaje mi si ę śmieszne – nawet dyskusja z psychologiem na jej temat. Na lito ść bosk ą, przecie ż to małe dziecko – jakie ona mo że mie ć nerwice? Cho ć po tym wszystkim mogłaby dosta ć kilka naraz, prawda? Cały ten stres. Czy trzeba b ędzie poddawa ć j ą psychoterapii przez reszt ę życia? – Nie. – Czy kto ś to badał? – Jest wiele prac – odparłem. – Dzieci przewlekle chore zwykle daj ą sobie rad ę lepiej ni ż przewiduj ą eksperci. – Zwykle? – Wi ększo ść , tak. – U śmiechn ął si ę. – Rozumiem. To nie fizyka. W porz ądku, pozwol ę sobie na chwilowy optymizm. Napr ęż ył si ę, potem rozlu źnił – świadomie, jakby uczono go medytacji. Opu ścił ramiona, pozwalaj ąc im kołysa ć si ę swobodnie, wyci ągn ął nogi. Odrzucił w tył głow ę i masował skronie. – Nie denerwuje to pana? – zapytał. – Wysłuchiwanie ludzi przez cały dzie ń? Konieczno ść potakiwania, współczucia i powtarzania, że wszystko z nimi w porz ądku? – Czasami – zgodziłem si ę. – Ale zwykle lepiej poznaje si ę ludzi, zaczyna si ę dostrzega ć ich człowiecze ństwo. – Tak, przypominaj ą si ę tu słowa – „Duch nigdy rzadszy światem nie kierował, lecz bóg przywary do cnót naszych miesza, aby ludzko ści nie zetrze ć w nas pi ętna”. Słowa – Willy Szekspir: podkre ślenie – moje. Wiem, że to brzmi pretensjonalnie, ale stary bard podnosi mnie na duchu – ma co ś na ka żdą okazj ę. Ciekawe, czy on bywał kiedy ś w szpitalach. – Mógł. Za jego życia miała miejsce epidemia czarnej śmierci. – To prawda... Có ż – poprawił si ę na krze śle i rozpakował drugie ciastko – cała zasługa po pana stronie, ja nie mógłbym tego robi ć. Musz ę mie ć co ś jasnego i porz ądnego, teoretycznego w ka żdym razie. – Nie s ądziłem, że socjologia to nauka ścisła. – W wi ększej cz ęś ci nie jest. Ale w badaniach dotycz ących instytucji mamy rozmaite eleganckie modele i wymierne hipotezy. Złudzenie precyzji. Oszukuj ę si ę regularnie. – Czym si ę pan zajmuje? Zarz ądzaniem przemysłem? Analiz ą systemów? Potrz ąsn ął głow ą. – Nie, to sprawa zastosowa ń. Jestem teoretykiem – tworz ę modele funkcjonowania grup i instytucji na poziomie strukturalnym, fenomenologi ą zaz ębiania si ę elementów. Siedz ę pod kloszem, ale bawi mnie to. Uczyłem si ę te ż pod kloszem. – A gdzie? – Studia w Yale, doktorat – University of Connecticut. Nie sko ńczyłem dysertacji, uprzytomniwszy sobie, że nauczanie poci ąga mnie bardziej ni ż praca naukowa. Wpatrywał si ę w pusty korytarz podziemi, obserwuj ąc przechodz ące z rzadka widmowe postaci w białych fartuchach. – Straszne – powiedział. – Co takiego? – To miejsce. – Ziewn ął, spojrzał na zegarek. – Pójd ę chyba na gór ę, zobaczy ć, co z moimi paniami. Dzi ękuj ę, że znalazł pan dla mnie czas. Podnie śli śmy si ę obaj. – Gdyby chciał pan kiedy ś ze mn ą rozmawia ć – powiedział – to jest mój telefon do pracy. Odstawił kubek, si ęgn ął do kieszeni na biodrze i wyci ągn ął srebrny hinduski zacisk do banknotów ozdobiony nieregularnym turkusem. Na zewn ątrz znajdował si ę banknot dwudziestodolarowy, w środku karty kredytowe i ró żne inne dokumenty. Wyj ąwszy cały plik, przejrzał go i znalazł biał ą słu żbow ą wizytówk ę. Poło żył j ą na stole i wydobywszy z innej kieszeni niebieskiego bica, zapisał co ś na niej i podał mi. Logo miało kształt rycz ącego tygrysa, wokół litery WVCC. Poni żej:

West Valley Community College Wydział Nauk Społecznych (818) 509-3476 Dwie linie na dole wypełnił wyra źnymi drukowanymi literami: CHIP JONES WEW. 23 59

– Je śli b ędę miał zaj ęcia – wyja śnił – poł ączy si ę pan z sekretariatem. Gdyby pan chciał mnie widzie ć w czasie wizyty u nas, prosz ę mnie uprzedzi ć dzie ń wcze śniej. Zanim zd ąż yłem odpowiedzie ć, szybkie, ci ęż kie kroki w odległym ko ńcu korytarza zmusiły nas obu do odwrócenia si ę. Jaka ś posta ć zbli żała si ę ku nam. Chód atlety, ciemna kurtka. Czarna, skórzana kurtka. Niebieskie spodnie i kapelusz. Jeden ze stra żników wypatruj ących w korytarzach pediatrycznego raju śladów zła? Podszedł bli żej. Murzyn z wąsikiem, o kwadratowej twarzy i żywym spojrzeniu. Spojrzawszy na jego odznak ę, zrozumiałem, że nie nale ży do ochrony. Policja Los Angeles. Trzy paski. Sierżant. – Wybaczcie, panowie – zagadn ął, mówi ąc cicho, ale obrzucaj ąc nas szybkim spojrzeniem. Nazwisko na identyfikatorze brzmiało PERKINS. – O co chodzi? – zapyta! Chip. Policjant odczytał moj ą plakietk ę. Chyba si ę zmieszał. – Jest pan lekarzem? Skin ąłem głow ą. – Jak długo byli ście panowie w tym korytarzu? – Pi ęć mo że dziesi ęć minut – odparł Chip. – Co ś nie w porz ądku? Spojrzenie Perkinsa przeniosło si ę na pier ś Chipa, potem na brod ę i kolczyk. – Pan te ż jest lekarzem? – Ojcem – wyja śniłem. – Odwiedza dziecko. – Ma pan plakietk ę odwiedzaj ącego? Chip wyj ął j ą i przytrzymał przed oczyma policjanta. Parkins przygryzł policzek i znów zwrócił si ę do mnie. Zalatywało od niego wod ą fryzjersk ą. – Czy który ś z panów zauwa żył co ś szczególnego? – Na przykład? – zapytał Chip. – Co ś niezwykłego, prosz ę pana. Kogo ś obcego. – Obcego – powtórzył Chip. – Kogo ś zdrowego, na przykład? Perkins zmru żył oczy. – Nie widzieli śmy niczego, sier żancie – odparłem. – Było tu spokojnie. A co takiego? – Dzi ękuj ę – rzucił Perkins i odszedł. Zauwa żyłem, że zwolnił na moment, mijaj ąc laboratorium patologii. Zeszli śmy schodami do holu wej ściowego. Zgromadzony po jego wschodniej stronie tłumek pracowników nocnej zmiany napierał na szklane drzwi prowadz ące na zewn ątrz. Ciemno ści po drugiej stronie szyby rozcinały pulsuj ące, wi śniowo-czerwone i białe, załamuj ące si ę w kaskady gwiazdek światła wozów policyjnych. – Co si ę dzieje? – zapytał Chip. Stoj ąca obok piel ęgniarka odpowiedziała nie odwracaj ąc głowy: – Napadni ęto kogo ś. Na parkingu. – Napadni ęto? Kto? Piel ęgniarka spojrzała na niego i zobaczywszy, że jest cywilem odeszła. Rozejrzałem si ę, szukaj ąc znajomej twarzy. Nikogo. Zbyt wiele lat upłyn ęło. Szczupły, blady sanitariusz z biał ą opask ą na platynowych włosach powiedział nosowym głosem: – Do ść ju ż tego. Chc ę tylko i ść do domu. Kto ś j ękn ął do wtóru. Przez hol przebiegły niewyra źne szepty. Po drugiej stronie szyby dostrzegłem posta ć w mundurze, blokuj ącą drzwi. Z zewn ątrz doleciały odgłosy prowadzonej przez radiotelefon rozmowy. Trwała tam gor ączkowa krz ątanina. Jaki ś samochód omiótł światłami wej ście, zakr ęcił i odjechał pełnym gazem. Zauwa żyłem napis: AMBULANS. Ale żadnych migaczy ani syreny. – Dlaczego nie wnie śli jej tutaj? – zapytał kto ś. – A kto powiedział, że to ona! – To zawsze jest ona – odparła jaka ś kobieta. – Słyszeli ście? Nie było wyjca – odezwał si ę kto ś. – Nic gro źnego. – Albo jest ju ż za pó źno – rzucił blondyn. Tłum zafalował jak żel na szalce Petriego. – Chciałem wyj ść od tylu, ale zablokowali drzwi – powiedział kto ś inny. – Załatwili mnie, cholera. – Jeden z nich mówił chyba, że to lekarz. – Kto? – Tylko tyle słyszałem. Pomruki. Szept. – Cudownie – powiedział Chip. Odwrócił si ę gwałtownie i pocz ął przepycha ć si ę przez tłum z powrotem do szpitala. Znikn ął, zanim zd ąż yłem si ę odezwa ć. Pi ęć minut potem szklane drzwi otworzono, a tłum przesun ął si ę do przodu. Sier żant Perkins w ślizn ął si ę do środka i wyci ągn ął przed siebie brunatn ą dło ń. Wygl ądał jak nauczyciel na zast ępstwie przed klas ą rozbrykanych licealistów. – Mog ę na chwil ę prosi ć o uwag ę? – Czekał, a ż zapanuje całkowite milczenie, potem przystał na wzgl ędn ą cisz ę. – Na waszym parkingu dokonano napadu. Chcemy, żeby ście wychodzili jedno po drugim i odpowiedzieli na par ę pyta ń. – Co to za napad? – Czy nic mu nie jest? – Kto to był? – Czy to był lekarz? – Na którym parkingu to si ę zdarzyło? Perkins znów zmru żył oczy. – Ludzie, załatwmy to jak najszybciej i będziecie mogli wszyscy pój ść do domu. – A mo że by ście nam powiedzieli, co si ę stało, żeby śmy si ę mogli zabezpieczy ć! – odezwał si ę męż czyzna z biał ą opask ą. Rozległy si ę pełne aprobaty pomruki. – Uspokójcie si ę – rzucił Perkins. – Nie, to wy si ę uspokójcie – odparł blondyn. – Potraficie tylko wypisywa ć na bulwarze mandaty za przebieganie przez jezdni ę. A potem, kiedy co ś si ę naprawd ę stanie, zadajecie pytania i znikacie, zostawiaj ąc nam cały bałagan. Perkins nie poruszył si ę ani nie odezwał. – Daj spokój, chłopie – odezwał si ę inny m ęż czyzna, czarny i przygarbiony, w piel ęgniarskim uniformie. – My te ż mamy swoje sprawy. Powiedz, co si ę stało. – Taak! Nozdrza Perkinsa rozd ęły si ę. Patrzył jeszcze przez chwil ę na ludzi, potem otworzył drzwi i wycofał si ę. Tłum w holu zawrzał gniewem. – Pies szeryfa – krzykn ął kto ś. – Pieprzeni mandaciarze. – Taa, banda palantów. – Szpital pakuje nas na drugą stron ę ulicy, a potem zatrzymuj ą nas, gdy chcemy zd ąż yć do pracy. Znów rozległ si ę pomruk aprobaty. Nikt ju ż nie rozmawiał o wydarzeniu na parkingu. Drzwi znów si ę otworzyły. Tym razem weszła policjantka – biała, młoda i ponura. – Słuchajcie wszyscy – powiedziała. – Je śli wyjdziecie jedno po drugim, funkcjonariusz sprawdzi wasze dokumenty i mo żecie i ść do domu. – Jo – rzucił Murzyn. – Witajcie w San Quentin. Co dalej? Rewizja osobista? Po kilku podobnych od żywkach tłum poruszył si ę i ucichł. Upłyn ęło dwadzie ścia minut, zanim wyszedłem. Policjant z notatnikiem przepisał moje nazwisko z plakietki, poprosił o jaki ś inny dokument i zanotował numer prawa jazdy. Tu ż przy wej ściu zaparkowano bezładnie sze ść wozów patrolowych, obok stał sedan bez oznacze ń. Na pochyłym podej ściu, w połowie drogi do pi ętrowego parkingu, gromadka ludzi rozprawiała o czymś. – Gdzie to si ę wydarzyło? – zapytałem policjanta. Zgi ętym palcem wskazał pi ętrowy parking. – Zostawiłem tam wóz. Uniósł brwi. – O której pan przyjechał? – Około dziewi ątej trzydzie ści. – Wieczorem? – Tak. – Na którym poziomie pan zaparkował? – Na drugim. Otworzył szeroko oczy. – Zauwa żył pan wtedy co ś niezwykłego – nikt si ę nie włóczył ani nie zachowywał podejrzanie? Przypomniawszy sobie, że wysiadaj ąc z wozu miałem wra żenie, i ż kto ś mnie obserwuje, odparłem: – Nie, ale o świetlenie było nierównomierne. – Jak to nierównomierne, prosz ę pana? – Nieregularne. Niektóre pasy były o świetlone, inne ciemne. Łatwo byłoby si ę komu ś ukry ć. – Spojrzał na mnie. Zacisn ął z ęby. Raz jeszcze rzucił okiem na moj ą plakietk ę i powiedział: – Mo że pan ju ż i ść , prosz ę pana. Ruszyłem dalej chodnikiem. Mijaj ąc grupk ę ludzi, rozpoznałem jednego z męż czyzn. Presley Huenengarth. Szef ochrony szpitala ćmił papierosa wpatruj ąc si ę w niebo, cho ć nie było na nim wida ć gwiazd. Facet w garniturze, ze złot ą tarcz ą w klapie, opowiadał co ś. Huenengarth zdawał si ę nie zwraca ć na to uwagi. Nasze spojrzenia spotkały si ę na chwil ę, ale nie zatrzymał wzroku. Rozgl ądał si ę, wydmuchuj ąc dym przez nos. Był niebywale spokojny, jak na człowieka, którego system zawiódł wła śnie na całej linii. Rozdział dziesi ąty

Środowe wydania gazet doniosły, że efektem napadu było zabójstwo. Ofiar ą, obrabowan ą i pobit ą na śmier ć, okazał si ę rzeczywi ście lekarz. Nazwisko, Laurence Ashmore nic mi nie mówiło. Miał czterdzie ści pi ęć lat, w Western Peds był dopiero od roku. Uderzono go od tylu i zabrano portfel, klucze i kart ę magnetyczn ą pozwalaj ącą wjecha ć na parking dla lekarzy. Niewymieniony z nazwiska rzecznik szpitala podkre ślił, że zmieniono wszystkie kody otwieraj ące wjazd na parking, ale przyznał, że jedyn ą przeszkod ą przy wej ściu tam pieszo, b ędzie ci ągle wysiłek niezb ędny do wspi ęcia si ę po schodach. Napastnik nieznany, żadnych poszlak. Odło żyłem gazet ę i przejrzałem szuflady biurka, a ż znalazłem list ę pracowników szpitala z fotografiami. Ale była wydana pi ęć lat wcze śniej, przed przybyciem Ashmore’a. Tu ż po ósmej znalazłem si ę znowu w szpitalu. Wjazd na parking dla lekarzy zablokowano metalow ą harmonijkow ą bramk ą, a samochody zaparkowane były ciasno obok siebie na kolistym podje ździe przed głównym wej ściem. Przed podjazdem ustawiono znak BRAK MIEJSC. Stra żnik ochrony wr ęczył mi powielaczow ą odbitk ę instrukcji opisuj ącej procedur ę niezb ędn ą do uzyskania nowej karty. – Gdzie mam zaparkowa ć do tego czasu? Wskazał le żą cy po drugiej stronie ulicy, po żłobiony koleinami parking dla piel ęgniarek i sanitariuszy. Cofn ąłem wóz, wjechałem w boczn ą uliczk ę, żeby podjecha ć z drugiej strony i znalazłem si ę na ko ńcu kolejki. Czekałem pi ętna ście minut. Nast ępne dziesi ęć zaj ęło mi znalezienie miejsca. Na skos przez bulwar pop ędziłem do głównego wej ścia. W holu stało dwóch stra żników zamiast jednego, poza tym nic nie wskazywało na to, że kilkaset stóp dalej odebrano komu ś życie. Wiedziałem, że śmier ć nie była tu niczym niezwykłym, ale wydawało mi si ę, że morderstwo zasługiwało na żywsz ą reakcj ę. Potem przyjrzałem si ę twarzom wchodz ących, wychodz ących i czekaj ących tam ludzi. Nie dostrzegłem na nich troski ani zgryzoty. Kieruj ąc si ę w stron ę tylnej klatki schodowej zauwa żyłem na kontuarze obok okienka informacji aktualn ą list ę pracowników. W lewym górnym rogu było zdj ęcie Laurence’a Ashmore’a. Specjalno ść – toksykologia. Je śli fotografi ę wykonano niedawno, wygl ądał młodo jak na czterdziestopi ęciolatka. Szczupła, powa żna twarz. Ciemne, niesforne włosy, w ąskie usta, okulary w rogowej oprawie. Woody Allen z niestrawno ści ą. Typ człowieka, z którym napastnik nie miał pewnie wi ększych kłopotów. Zastanowiłem si ę, czy rzeczywi ście trzeba go było zabi ć, żeby zabra ć portfel, potem uprzytomniłem sobie, jak idiotyczne było to pytanie. Zamierzałem wła śnie wjecha ć na pi ątk ę, gdy zwróciły moj ą uwag ę odgłosy dochodz ące z ko ńca korytarza. Zobaczyłem tam mnóstwo białych fartuchów. Lini ę mego spojrzenia przeci ęła grupa ludzi pędz ąca w kierunku windy do przewozu pacjentów. Dwóch sanitariuszy transportowało dziecko, jeden pchał łó żko, drugi dotrzymywał mu kroku, nios ąc butl ę kroplówki. W kobiecie rozpoznałem Stephanie. Były jeszcze dwie osoby w cywilnych ubraniach. Chip i Cindy. Poszedłem za nimi i dogoniłem w momencie, gdy wsiadali do windy. Ledwo wcisn ąłem si ę do środka i przysun ąłem ku Stephanie. Na mój widok lekko skrzywiła usta. Cindy trzymała Cassie za r ękę. Ona i Chip wygl ądali na przybitych, żadne nie podniosło wzroku. Jechali śmy w milczeniu. Gdy wysiedli śmy z windy, Chip wyci ągn ął do mnie r ękę, a ja u ścisn ąłem j ą krótko. Sanitariusze powie źli dziewczynk ę przez oddział i dalej za tekowe drzwi. W ci ągu paru chwil poło żono na łó żku jej bezwładne ciało, podł ączono kroplówk ę i uniesiono por ęcze boczne. – Karta Cassie le żała na wózku. Stephanie zabrała j ą i rzekła: – Dzi ękuj ę, chłopcy. – Sanitariusze wyszli. Chip i Cindy kr ęcili si ę niepewnie koło łó żka. Lampy w pokoju nie paliły si ę, a przez szpar ę mi ędzy zaci ągni ętymi zasłonami, ostrymi klinami wdzierało si ę do środka szare światło poranka. Twarz Cassie była obrzmiała, a mimo to wydawała si ę odwodniona – jak rozd ęta łupina. Cindy znów wzi ęła mał ą za r ękę. Chip pokr ęcił głow ą i obj ął ramieniem tali ę żony. – Doktor Bogner zajrzy tu jeszcze i ten szwedzki lekarz chyba te ż oznajmiła Stephanie. Oboje słabo skin ęli głowami. Stephanie dała mi znak. Wyszli śmy oboje na korytarz. – Znów napad padaczki? – zapytałem. – O czwartej rano. Byli śmy dot ąd na oddziale intensywnej opieki, pracuj ąc przy niej. – W jakim jest stanie? – Stabilnym. Jest w śpi ączce. Bogner próbuje wszystkich swoich sztuczek diagnostycznych, ale niewiele mu z tego wychodzi. – Czy była w niebezpiecze ństwie? – Nie było zagro żenia życia, ale sam wiesz, do jakich uszkodze ń mog ą prowadzi ć nawracaj ące napady drgawek. A je śli b ędzie si ę to nasila ć, musimy spodziewa ć si ę wielu nast ępnych. – Potarła oczy. – Kim jest ten szwedzki lekarz? – zapytałem. – Neuroradiolog nazwiskiem Torgeson, opublikował sporo prac o dzieci ęcej epilepsji. Ma wykłady na wydziale medycznym. Pomy ślałam, czemu nie? Podeszli śmy do pulpitu. Siedziała tam teraz młoda, ciemnowłosa piel ęgniarka. Stephanie wpisała co ś do karty i poleciła jej: – Wezwij mnie bezzwłocznie, je śli b ędą jakie ś zmiany. – Tak, pani doktor. Przeszli śmy w gł ąb korytarza. – Gdzie jest Vicki? – zapytałem. – Mam nadzieję, że odsypia w domu. Zeszła z dy żuru o siódmej, ale była na oddziale intensywnej opieki do jakiej ś siódmej trzydzie ści, trzymała Cassie za r ękę. Chciała zosta ć na kolejnym dy żurze, ale nalegałam, żeby poszła do domu – wygl ądała na całkiem wypran ą z sił. – Widziała te drgawki? Stephanie skin ęła głow ą. – Rejestratorka tak że. Cindy wcisn ęła guzik alarmu, a potem wybiegła z pokoju, wołaj ąc o pomoc. – Kiedy pokazał si ę Chip? – Jak tylko stan Cassie si ę unormował, Cindy zadzwoniła do domu i przyjechał natychmiast. Mogła by ć jaka ś czwarta trzydzie ści. – Pi ękna noc. – Có ż, przynajmniej mamy potwierdzenie napadów padaczki. Dzieciak stanowczo przeszedł grand mai. – Wi ęc teraz wszyscy ju ż wiedz ą, że Cindy nie zbzikowała. – Co masz na my śli? – Wczoraj powiedziała mi, że ludzie my ślą, i ż oszalała. – Dosłownie tak powiedziała! – Dokładnie. Chodziło jej o to, że tylko ona widzi, jak Cassie choruje, a dziecko zdrowieje, kiedy tylko przyjad ą do szpitala. Jakby kto ś podwa żał jej wiarygodno ść . Chyba była tylko sfrustrowana, ale mo że wie, że j ą podejrzewamy, i chciała sprawdzi ć moj ą reakcj ę. Albo po prostu si ę zgrywa. – Jak si ę zachowałe ś? – Mam nadziej ę, że byłem spokojny i dodawałem jej otuchy. – Hm – powiedziała, marszcz ąc brwi. – Najpierw martwi si ę o swoj ą wiarygodno ść , a potem nagle pojawiaj ą si ę u dziecka dolegliwo ści somatyczne? – Zbie żno ść czasowa jest doprawdy uderzaj ąca – przyznałem. – Kto prócz Cindy był z Cassie zeszłej nocy? – Nikt. Na stałe – nikt. My ślisz, że wsypała jej co ś? – Albo zacisn ęła nos. Albo ścisn ęła szyj ę – masuj ąc zatok ę szyjn ą. Natkn ąłem si ę na obie metody, wertuj ąc literatur ę na temat Munchhausena, a jestem pewien, że istnieje jeszcze kilka sztuczek, których nie udokumentowano. – Sztuczek nieobcych by ć mo że rehabilitantowi oddechowemu... Cholera. Wi ęc jak, u licha, mo żna wykry ć co ś podobnego? Ści ągn ęła z szyi stetoskop. Oplotła go wokół r ęki, potem rozwin ęła. Stan ąwszy przy ścianie, przycisn ęła do niej czoło i zamkn ęła oczy. – Zapiszesz jej co ś? – zapytałem. – Dolargan albo Luminal? – Nie mog ę. Je śli nie s ą to autentyczne zaburzenia, leki mog ą jej bardziej zaszkodzi ć ni ż pomóc. – Nie b ędą czego ś podejrzewa ć, je śli nie dasz jej leków? – Mo że... Powiem im prawd ę. Wyniki EEG nie rozstrzygaj ą, a chc ę odkry ć przyczyn ę ataków, zanim poddam dziecko leczeniu farmakologicznemu. Bogner poprze mnie w tym – w ściekł si ę, bo sam nie mo że nic wymy śli ć. – Tekowe drzwi otworzyły si ę, a do środka wpadł, trzepocz ąc połami białego fartucha i wysuwaj ąc podbródek George Plumb. Przytrzymał je m ęż czy źnie dobrze po sze ść dziesi ątce, ubranemu w granatowy garnitur w pr ąż ki. Nieznajomy był du żo ni ższy od Plumba – mógł mie ć pi ęć stóp i sze ść , siedem cali – kr ępy i łysy. Szedł szybko, kołysz ąc si ę na pał ąkowatych nogach, a jego ruchliwa twarz wygl ądała, jakby spadło na ni ą wiele bezpo średnich ciosów: nos był złamany, podbródek zdeformowany, brwi siwe, a małe oczka obramowane siateczk ą zmarszczek. Miał okulary w metalowej oprawie, białą koszul ę z wykładanym kołnierzem i szaroniebiesk ą jedwabn ą krawatk ę. Jego pantofle l śniły. Obaj podeszli prosto do nas. Ni ższy sprawiał wra żenie zaj ętego człowieka, nawet gdy stał w miejscu. – Doktor Eves – przedstawił Plumb. – I doktor... Delaware, prawda? Skin ąłem głow ą. Nieznajomy wyra źnie wył ączył si ę z prezentacji. Rozgl ądał si ę po oddziale – tym samym taksuj ącym spojrzeniem co Plumb dwa dni wcze śniej. – Jak si ę miewa nasza dziewczynka, doktor Eves? – zagadn ął Plumb. – Odpoczywa – odparła Stephanie, obserwuj ąc ni ższego. – Dzie ń dobry, panie Jones. Męż czyzna obrócił szybko łys ą głow ę. Spojrzał na Steph, potem na mnie, przypatruj ąc si ę uwa żnie. Jakby był krawcem, a ja bel ą sukna. – Co si ę dokładnie wydarzyło? – zapytał chropawym głosem. – Wczesnym rankiem Cassie miała napad padaczkowy – wyja śniła Stephanie. – Cholera – uderzył pi ęś ci ą o dło ń. – I ci ągle nie wiadomo, co jest przyczyn ą? – Obawiam si ę, że jeszcze nie. Poprzednim razem kiedy j ą przyj ęto, wykonali śmy wszystkie odpowiednie testy, ale powtarzamy je, doł ączył te ż do nas doktor Bogner. Lada chwila ma te ż przyby ć pewien profesor ze Szwecji, który jest tu na kontrakcie. Specjalizuje si ę w epilepsji dzieci ęcej. Cho ć kiedy rozmawiałam z nim przez telefon, stwierdził, że post ępujemy wła ściwie. – Cholera. – M ęż czyzna zwrócił na mnie otoczone zmarszczkami oczy. Energicznie wyci ągn ął r ękę. – Chuck Jones. – Alex Delaware. Wymienili śmy mocny i szybki u ścisk. Miał dło ń niczym raszpl ę. Odnosiło si ę wra żenie, że działa na przyspieszonych obrotach. – Chuck, doktor Delaware jest psychologiem. Jones zamrugał i spojrzał na mnie. – Doktor Delaware pracuje z Cassie – dodała Stephanie – by pomóc jej pozby ć si ę strachu przed zastrzykami. Jones mrukn ął co ś niezrozumiałego, a potem powiedział: – Zobaczymy, co tu jest grane. Musimy rozgry źć ten cholerny nonsens... Poszedł do pokoju Cassie. Plumb post ępował za nim jak szczeniak. Kiedy byli ju ż w środku, powtórzyłem: – Nonsens? – Chciałby ś mie ć takiego dziadka? – Na pewno uwielbia kolczyk Chipa. – Nie uwielbia natomiast psychoterapeutów. Po tym jak zlikwidowano psychiatri ę poszli śmy do niego cał ą paczk ą, żeby przywrócił jak ąś form ę opieki nad zdrowiem psychicznym. Równie dobrze mogliby śmy go prosi ć o nieoprocentowany kredyt. Plumb wystawił ci ę, mówi ąc Jonesowi, czym si ę zajmujesz. – Stare numery ludzi interesu? Dlaczego? – Kto wie? Uprzedzam ci ę tylko, żeby ś się miał na baczno ści. Oni graj ą według innych reguł. – Słuszne spostrze żenie – stwierdziłem. Spojrzała na zegarek. – Czas do poradni. Wyszli śmy z Chappy, kieruj ąc si ę ku windom. – Wi ęc co zrobimy, Alex? Zastanawiałem si ę, czy nie powiedzie ć jej, do czego namówiłem Mila, ale zdecydowałem, że lepiej nie miesza ć jej w to. – Z tego, co mi wiadomo, jedynym skutecznym sposobem jest złapa ć kogo ś na gor ącym uczynku albo doprowadzi ć do bezpo średniej konfrontacji, by wymusi ć przyznanie si ę. – Konfrontacji? Wyst ępuj ąc z konkretnym zarzutem? Skin ąłem głow ą. – W tym momencie nie mog ę tego zrobi ć, nie s ądzisz? – zapytała. – Ona ma teraz świadków autentycznego ataku padaczki, a ja poprosiłam o pomoc specjalistów. Kto wie, mo że moje podejrzenia s ą całkowicie bezpodstawne, a to jest rzeczywi ście rodzaj padaczki, sama nie wiem... Dostałam dzi ś rano list od Rity. Ekspres z Nowego Jorku – obchodzi galerie sztuki. „Jak post ępuje sprawa?” Czy „zbli żam si ę do ustalenia rozpoznania!” Mam wra żenie, że kto ś kontaktował si ę z ni ą za moimi plecami. – Plumb? – Aha. Pami ętasz, jak chciał si ę ze mn ą spotka ć? Odbyło si ę to wczoraj do rany mo żna go było przyło żyć. Opowiadał, jak bardzo ceni moje oddanie instytucji. Dawał do zrozumienia, że sytuacja finansowa jest parszywa, a będzie jeszcze gorsza, ale sugerował, że je śli nie zaczn ę rozrabia ć, mog ę dosta ć wy ższe stanowisko. – Rity. – Nie wyst ąpił z tym otwarcie, ale o to chodziło. Byłoby w jego stylu, zadzwoni ć potem do Rity, żeby podjudzi ć j ą przeciw mnie... Tak czy inaczej, to bez znaczenia. Co robi ć z Cassie? – Dlaczego nie poczekasz, co powie ten Torgeson? Jeśli uzna, że napady wywołano, b ędziesz miała wi ęcej argumentów na wypadek ewentualnej konfrontacji. – Konfrontacji, co? Nie mog ę czeka ć. Gdy zbli żali śmy si ę do poczekalni, podzieliłem się ze Stephanie spostrze żeniem, że zamordowanie Laurence’a Ashmore’a wywarło tak niewielkie wra żenie. – Co masz na my śli? – Nikt o tym nie rozmawia. – Owszem. Masz racj ę – to straszne, no nie? Zrobili śmy si ę tacy gruboskórni. Zaabsorbowani własnymi sprawami. Po kilku krokach dodała: – Tak naprawd ę nie znałam go – Ashmore’a. Trzymał si ę na uboczu typ odludka. Nie zjawiał si ę na posiedzeniach lekarskich, nie przyjmował zaprosze ń na przyj ęcia. – Jak zdobywał referencje, je śli był nietowarzyski? – Nie potrzebował ich – nie był klinicyst ą, ale stuprocentowym naukowcem. – Szczur laboratoryjny? – Oczka jak paciorki i te rzeczy. Ale słyszałam, że był dobry – znał si ę na toksykologii. Kiedy zacz ęto przywozi ć Cassie z zaburzeniami oddechowymi, poprosiłam, żeby przejrzał kart ę Chada. – Powiedziała ś mu dlaczego? – Że co ś podejrzewam? Nie. Chciałam, żeby zaj ął si ę tym bez żadnych uprzedze ń. Poprosiłam tylko, żeby poszukał czego ś nietypowego. Przyj ął to niech ętnie. Był wr ęcz ura żony – jakbym mu si ę narzucała. Par ę dni potem dostałam telefoniczn ą wiadomo ść , że nic nie znalazł. Jakby chciał mi powiedzie ć – nie zawracaj mi wi ęcej głowy. – Sk ąd brał pieni ądze? Dotacje? – Tak s ądz ę. – My ślałem, że szpital niech ętnie je przyjmował – nie chc ąc ponosi ć kosztów dodatkowych. – Nie wiem. Mo że sam je opłacał – odparła. Zmarszczyła brwi. – Bez wzgl ędu na jego zalety towarzyskie, to straszne, co si ę z nim stało. Były czasy, kiedy maj ąc na sobie biały fartuch albo stetoskop na szyi, mogłe ś si ę czu ć bezpiecznie, niezale żnie od tego, jak paskudnie było na ulicach. Teraz to si ę załamało. Czasem mam wra żenie, że wszystko si ę załamuje. Dotarli śmy do poradni. W przepełnionej poczekalni panował taki hałas, jakby pracował tam młot pneumatyczny. – Do ść tych j ęków. Nikt mnie do tego nie zmusza – podj ęła. – Nie miałabym natomiast nic przeciw paru dniom wolnego. – Dlaczego nie we źmiesz urlopu? – Mam dług hipoteczny. Kilka matek zamachało do niej, odpowiedziała na pozdrowienia. Wyszedłszy z poczekalni, skierowali śmy si ę do jej gabinetu. Jakaś piel ęgniarka powiedziała: – ... Dzie ń dobry, doktor Eves. Pani karnet jest pełen. Stephanie u śmiechn ęła si ę krzywo. Inna piel ęgniarka wr ęczyła jej stert ę kart. – Tobie tak że życz ę Wesołych Świ ąt, Joyce – powiedziała, a piel ęgniarka roze śmiała si ę i odeszła pospiesznie. – Do zobaczenia – rzuciłem. – Dobra. Dzi ęki. O, a propos, dowiedziałam si ę czego ś jeszcze o Vicki. Piel ęgniarka, z któr ą pracowałam kiedy ś na czwórce, powiedziała mi, że według niej, Vicki miała kłopoty rodzinne. M ąż alkoholik troch ę szorstko si ę z ni ą obchodził. Wi ęc mo że jest po prostu nieco rozgoryczona – ci ęta na facetów. Ci ągle ci miesza? – Nie. Prawd ę mówi ąc, mieli śmy nawet mał ą konfrontacj ę, po której zawarli śmy swego rodzaju rozejm. – To dobrze. – Mo że jest ci ęta na facetów – podj ąłem. – Ale nie na Chipa. – Chip to nie facet. To syn szefa. – Słusznie – odparłem. – Brutalny m ąż wyja śniałby, dlaczego ja tak jej działam na nerwy. Mogła zwróci ć si ę o pomoc do terapeuty, nic jej to nie dało, zacz ęła odczuwa ć niech ęć ... Oczywi ście powa żne kłopoty rodzinne mo że odreagowywa ć w inny sposób – staj ąc si ę bohaterk ą w pracy, żeby podnie ść samoocen ę. Jak sobie radziła w czasie ataku? – Jest kompetentna. Nie nazwałabym tego bohaterstwem. Uspokoiła Cindy, upewniła si ę, że Cassie nic nie grozi, potem zawołała mnie. Opanowana w ogniu walki, wszystko robi według podr ęcznika. – Podr ęcznikowa piel ęgniarka, podr ęcznikowy przypadek. – Ale sam wcze śniej powiedziałe ś, że nie mogła by ć w to zamieszana, skoro wszystkie poprzednie kryzysy zaczynały si ę w domu. – Oprócz tego. Nie, je śli mam by ć szczery, nie mog ę powiedzie ć, że naprawd ę j ą o co ś podejrzewam. Po prostu zwróciłem uwag ę na fakt, że maj ąc kłopoty w domu, przychodzi tutaj i błyszczy... Pewnie dlatego interesuj ę si ę ni ą, bo mi dokuczyła. – Zabawny przypadek, co? – Zawiła intryga, jak sama powiedziała ś. – Zawsze dotrzymuj ę obietnic. – Znów spojrzała na zegarek. Musz ę załatwi ć przedpołudniowe badania, potem pojecha ć do Century City i podrzuci ć tu Torgesona. Żeby mie ć pewno ść , że nie ugrz ęź nie z samochodem na parkingu. Gdzie ci ę umie ścili? – Po drugiej stronie ulicy, jak wszystkich innych. – Przykro mi. – Hola – powiedziałem, udaj ąc uraz ę. – Jedni w tym towarzystwie to światowe sławy, a inni parkuj ą po drugiej stronie ulicy. – Przez telefon facet robi wra żenie fajtłapy, ale to znakomito ść – pracował w Komitecie Nagrody Nobla. – As. – As pikowy. Zobaczmy, czy uda nam si ę zbi ć go z pantałyku. Zadzwoniłem z automatu do Mila i zostawiłem mu kolejn ą wiadomo ść po pierwszym sygnale: – Vicki Bottomley ma m ęż a, który pije, a mo że i bije j ą. To pewnie bez znaczenia, ale sprawd ź, prosz ę, je śli mo żesz, czy nie odnotowano nic w rejestrze wezwa ń do awantur rodzinnych, a je śli tak, podaj mi daty. Podr ęcznikowa piel ęgniarka... Podr ęcznikowy zespół Munchhausena per procura. Podr ęcznikowa śmier ć w kołysce. Śmier ć w kołysce analizowana przez zmarłego doktora Ashmore’a. Lekarza, który nie przyjmował pacjentów. To tylko fatalny zbieg okoliczno ści, bez w ątpienia. Wystarczy posiedzie ć dostatecznie długo w dowolnym szpitalu, a okropność stanie si ę normalno ści ą. Ale nie wiedz ąc, co dalej robi ć, postanowiłem, że sam przyjrz ę si ę karcie Chada. Archiwum szpitalne mie ściło si ę nadal na pierwszym pi ętrze podziemi. Zaczekałem w kolejce za kilkoma sekretarkami trzymaj ącymi kwity zapotrzebowa ń i lekarzem szpitalnym dzier żą cym laptopa, po to tylko, by si ę dowiedzie ć, że rejestr zmarłych pacjentów znajduje si ę ni żej, na drugim pi ętrze podziemi, w pomieszczeniu zwanym STN – „stan trwale nieaktywny”. Nazwa brzmiała tak, jakby wymy ślili j ą wojskowi. Na ścianie drugiego pi ętra, tu ż przy schodach, wisiał plan z czerwon ą strzałk ą JESTE Ś TUTAJ w lewym dolnym rogu. Przedstawiał rzut poziomy siatki korytarzy. Ściany wyło żono białymi kafelkami, a podłogi szarym linoleum w czarno-ró żowe trójk ąty. Drzwi były szare, tabliczki czerwone. W oświetlonym jarzeniówkami korytarzu unosił si ę kwa śny zapach laboratorium chemicznego. Pokój STN znajdował si ę w środku rysunku. Mały kwadracik. Na podstawie dwuwymiarowego planu trudno było oszacowa ć rzeczywist ą odległo ść na długim odcinku korytarza, który rozci ągał si ę przede mn ą. Zacz ąłem i ść , odczytuj ąc napisy na drzwiach. KOTŁOWNIA. MAGAZYN MEBLI. Szereg drzwi z napisem MAGAZYNEK. Mnóstwo innych bez żadnych oznacze ń. Korytarz skr ęcał w prawo. SPEKTROGRAFIA CHEMICZNA, ARCHIWUM ZDJ ĘĆ RTG. ARCHIWUM HISTOPATOLOGICZNE. Podwójne drzwi z napisem PROSEKTORIUM: NIEUPOWA ŻNIONYM WST ĘP ZABRONIONY. Przystan ąłem. Nie czuło si ę zapachu formaliny, nic nie wskazywało, co znajduje si ę po drugiej stronie. Tylko cisza, ostry, kwa śny zapach i chłód, którego przyczyn ą był zapewne nastawiony na nisk ą temperatur ę termostat. Odtworzyłem w wyobra źni plan. O ile pami ęć mnie nie myliła, żeby doj ść do STN nale żało skr ęci ć w prawo, potem w lewo i przej ść kawałek. Ruszyłem dalej. Uprzytomniłem sobie, że nie spotkałem nikogo, odk ąd zszedłem na dół. Zrobiło si ę zimno. Przyspieszyłem kroku, nabieraj ąc tempa szybkiego, beztroskiego marszu, kiedy drzwi po prawej stronie otworzyły si ę tak gwałtownie, że musiałem uskoczy ć, by unikn ąć uderzenia. Nie było na nich żadnej tabliczki. Wyłoniło si ę stamt ąd dwóch nios ących co ś pracowników obsługi technicznej w szarych kombinezonach roboczych. Komputer. PC, ale du ży – czarny i chyba drogi. Kiedy znikn ęli, pojawiło si ę jeszcze dwóch. I nast ępny komputer. Potem m ęż czyzna z zawini ętymi r ękawami, i węź lastymi bicepsami, nios ący drukark ę laserow ą. Na jej obudowie przyklejono kart ę katalogow ą o wymiarach pi ęć na osiem cali z nazwiskiem dr med. L. ASHMORE. Min ąwszy drzwi, ujrzałem stoj ącego w nich z pełnym nar ęczem wydruków Presleya Huenengartha. Za nim dostrzegłem gołe, be żowe ściany, metalowe meble w kolorze grafitowym i jeszcze kilka komputerów, cz ęś ciowo porozł ączanych. Wisz ący na haczyku biały fartuch był jedynym śladem tego, że badano tam substancj ę bardziej organiczn ą ni ż równania ró żniczkowe. Huenengarth utkwił we mnie spojrzenie. – Jestem doktor Delaware – powiedziałem. – Spotkaliśmy si ę par ę dni temu. Na pediatrii ogólnej. Skin ął nieznacznie głow ą. – To straszne, co si ę stało z doktorem Ashmorem – stwierdziłem. Znów skin ął głow ą, cofn ął si ę do pokoju i zamkn ął drzwi. Spojrzałem w gł ąb korytarza. Wynosz ący sprz ęt Ashmore’a pracownicy przywodzili na my śl rabusiów grobów. Perspektywa znalezienia si ę w pomieszczeniu pełnym akt osób zmarłych wydała mi si ę nagle czym ś miłym i zach ęcaj ącym. Rozdział jedenasty

Stan trwale nieaktywny – okazał si ę długim, w ąskim pokojem, wypełnionym rz ędami si ęgaj ących do sufitu metalowych półek, oddzielonych przej ściami szeroko ści człowieka. Półki zapełniały karty medyczne. Przy ka żdej była czarna przywieszka. Setki kolejnych przywieszek tworzyły faluj ące, szerokie na cal czarne linie, które zdawały si ę przecina ć dokumenty na pół. Przyst ępu do półek bronił wysoki do pasa pulpit. Siedziała za nim Azjatka po czterdziestce, czytaj ąca niewielkiego formatu gazet ę w jakim ś azjatyckim j ęzyku. Zaokr ąglone litery – tajskie albo laota ńskie, jak sądziłem. Zobaczywszy mnie, odło żyła j ą i uśmiechn ęła si ę, jakbym przynosił dobre nowiny. Poprosiłem o kart ę Charlesa Lymana Jonesa Czwartego. Wygl ądało na to, że nazwisko to nic jej nie mówi. Si ęgn ęła pod pulpit i wyj ęła formularz zapotrzebowania, wymiarów trzy na pi ęć cali. Wypełniłem go, a ona wzi ęła, odczytała „Jones”, u śmiechn ęła si ę znowu i weszła mi ędzy półki. Szukała przez chwil ę, chodz ąc wzdłu ż regałów, wyci ągaj ąc karty, unosz ąc wywieszki i rzucaj ąc okiem na formularz. Wróciła z pustymi r ękami. – Tu tego nie ma, doktorze. – Nie wie pani, gdzie mo że by ć? Wzruszyła ramionami. – Kto ś wzi ął. – Kto ś ju ż to po życzył? – Pewnie tak, doktorze. – Hm – powiedziałem, zastanawiaj ąc si ę, kogo zainteresowało świadectwo zgonu dwuletniego dziecka. – To bardzo wa żne – dla celów naukowych. Czy mógłbym jako ś skontaktowa ć si ę z tą osob ą? Zastanowiła si ę przez chwil ę, u śmiechn ęła i wyj ęła co ś jeszcze spod pulpitu. Pudełko po cygarach „El Producto”. Wewn ątrz było pi ęć plików zapotrzebowa ń spi ętych zaciskami. Rozło żyła je na pulpicie. Na wszystkich le żą cych na wierzchu formularzach widniały podpisy patologów. Odczytałem nazwiska pacjentów, ale nic nie świadczyło o tym, by zostały uporz ądkowane alfabetycznie czy w jaki ś inny sposób. Kobieta znów si ę u śmiechn ęła, powiedziała: „Prosz ę” i wróciła do lektury. Zdj ąłem zacisk z pierwszego pliku i przerzuciłem formularze. Wkrótce stało si ę jasne, że istniał jaki ś system. Zapotrzebowania uło żone były według daty zło żenia. Ka żdy plik odpowiadał okresowi jednego miesi ąca. Papierki uło żono w porz ądku chronologicznym. Pi ęć plików, gdy ż teraz był maj. Musiałem przejrze ć wszystkie po kolei bez żadnych ułatwie ń. A je żeli kart ę Chada Jonesa po życzono wcze śniej ni ż w styczniu, formularza w ogóle tam nie b ędzie. Zacz ąłem czyta ć nazwiska zmarłych dzieci, udaj ąc przed sob ą, że to tylko przypadkowe zbiory liter. Chwil ę potem znalazłem to, czego szukałem. W pliku z lutego. Kwit z dat ą 14 lutego, podpisany przez kogoś maj ącego okropny charakter pisma. Przyjrzawszy si ę zamazanemu gryzmołowi, odcyfrowałem w ko ńcu nazwisko jako Herbert. D. Kent Herbert, a mo że było to Dr Kent Herbert. Na formularzu było tylko nazwisko, data i szpitalny numer telefonu. Pozycji STANOWISKO/TYTUŁ, SPECJALNO ŚĆ , UZASADNIENIE ZAPOTRZEBOWANIA nie wypełniono. Przepisałem numer telefonu i podzi ękowałem kobiecie za pulpitem. – Wszystko w porz ądku? – zapytała. – Nie wie pani, kto to jest? Podeszła i przyjrzała si ę formularzowi. – Habert... nie. Pracuj ę tu tylko miesi ąc. – Znów si ę u śmiechn ęła. – To dobry szpital – dodała pogodnie. Zacz ąłem si ę zastanawia ć, czy ma poj ęcie, jakie akta ewidencjonuje. – Ma pani spis numerów szpitalnych? Wydawała si ę zmieszana. – Ksi ąż kę telefoniczn ą szpitala – taka mała, pomara ńczowa? – Aha. – Schyliła si ę i wyj ęła spis spod pulpitu. Nie było żadnych Herbertów w spisie personelu medycznego. W nast ępnej cz ęś ci, w śród pozostałego personelu, znalazłem Ronalda Herberta, okre ślonego jako zast ępc ę kierownika ds. zaopatrzenia. Ale telefon nie odpowiadał temu, który miałem na zapotrzebowaniu i trudno mi było sobie wyobrazi ć, by kto ś zajmuj ący si ę zaopatrzeniem w żywno ść miał si ę interesowa ć zespołem nagiej śmierci. Podzi ękowałem i wyszedłem. Zanim zd ąż yłem zamkn ąć drzwi, usłyszałem jeszcze: – Do zobaczenia, doktorze. Wracaj ąc przez podziemia, raz jeszcze przeszedłem obok pokoju Laurence’a Ashmore’a. Drzwi były wci ąż zamkni ęte, a kiedy przystan ąłem, żeby posłucha ć, wydało mi si ę, że z drugiej strony dobiegł mnie jaki ś d źwi ęk. Szedłem dalej, szukaj ąc telefonu, wreszcie dostrzegłem automat tu ż obok wind. Zanim do niego dotarłem, drzwi windy rozsun ęły si ę, a w środku stał, przygl ądaj ąc mi si ę, Presiey Huenengarth. Zawahał si ę, po czym wyszedł na korytarz. Stoj ąc do mnie plecami, wyj ął z kieszeni paczk ę „Winstonów” i nie spiesz ąc si ę, rozpiecz ętowywał pudełko. Drzwi windy zacz ęły si ę zasuwa ć. Przytrzymałem je grzbietem dłoni i wsiadłem. Ostatni ą rzecz ą, jak ą dostrzegłem, nim si ę zamkn ęły, było spokojne spojrzenie szefa ochrony, przesłoni ęte unosz ącym si ę w gór ę obłoczkiem dymu. Wjechawszy na pierwsze pi ętro, skorzystałem z wewn ętrznego telefonu obok radioterapii, żeby zadzwoni ć do D. Kenta Herberta. Odezwała si ę centrala szpitalna. – Western Pediatrics. – Wykr ęciłem numer dwadzie ścia pi ęć zero sze ść . – Momencik, zaraz pana poł ącz ę. – Po serii trzasków i mechanicznych czkni ęć usłyszałem. – Przykro mi, prosz ę pana, ten numer został wył ączony. – Od kiedy? – Nie wiem. – Nie orientuje si ę pani, czyj to był numer? – Nie prosz ę pana. Z kim chciał si ę pan poł ączy ć? – Z D. Kentem Herbertem. – Czy to lekarz? – Nie wiem. Pauza. – Chwileczk ę... Jedyny Herbert, jakiego mam w spisie, to Ronald, z zaopatrzenia. Mam pana poł ączy ć? – Czemu nie? Po pi ęciu sygnałach energiczny głos powiedział: – Ron Herbert. – Panie Herbert, tu archiwum, dzwoni ę w sprawie karty, któr ą pan po życzył. – Mo że pan powtórzy ć? – Karty choroby, któr ą wzi ął pan w lutym. – Musi pan mie ć złe nazwisko, kolego. To kawiarenka. – Nie po życzał pan karty 14 lutego tego roku? Roze śmiał si ę. – A po co, u licha, miałbym to robi ć? – Dzi ękuj ę panu. – Nie ma sprawy. Mam nadziej ę, że znajdzie pan to, czego szuka. Odło żyłem słuchawk ę, zszedłem schodami na parter i wkroczyłem mi ędzy tłum zgromadzony w holu wej ściowym. Przecisn ąwszy si ę mi ędzy stłoczonymi ciałami, skierowałem si ę ku kontuarowi informacji. Dostrzegłszy obok ramienia urz ędniczki spis telefonów przysun ąłem go do siebie. Urz ędniczka, Murzynka o farbowanych na jasno włosach, odpowiadała wła śnie na pytanie zadane [po angielsku] przez jakiego ś Latynosa. Oboje wygl ądali na zm ęczonych, a napi ęcie wisiało w powietrzu. Dostrzegłszy ksi ąż kę w moim r ęku, urz ędniczka popatrzyła na mnie z góry. Wzrok m ęż czyzny pod ąż ył za jej spojrzeniem. Kolejka za jego plecami zafalowała i zagrzmiała jak ogromny w ąż . – Nie mo że pan tego wzi ąć – oznajmiła urz ędniczka. Uśmiechn ąłem si ę, wskazałem na plakietk ę i powiedziałem: – Chciałem tylko po życzy ć na minutk ę. Przewróciła oczami i odparła: – Tylko na minutk ę, nie wi ęcej. Przesun ąłem si ę na skraj kontuaru, otworzyłem ksi ąż eczk ę na pierwszej stronie i pocz ąłem przebiega ć wzrokiem i palcem wskazuj ącym dług ą kolumn ę numerów na prawym brzegu ka żdej strony, szykuj ąc si ę na przejrzenie wszystkich od 1 do 2506. Ale poszczęś ciło mi si ę ju ż po kilku tuzinach. Ashmore, L.W. (toksyk.) 2506 Oddałem spis i podzi ękowałem urz ędniczce. Znów spojrzała na mnie, chwyciła ksi ąż kę i umie ściła w bezpiecznym miejscu. – Pół minuty – stwierdziłem. – Zwróci mi pani pieniądze? Wtedy ujrzałem twarze ludzi czekaj ących w kolejce i po żałowałem, że zrobiłem z siebie przem ądrzałego cwaniaka. Pojechałem na gór ę odwiedzi ć Cassie, ale na drzwiach była wywieszka NIE PRZESZKADZA Ć, a dy żurna piel ęgniarka powiedziała, że dziecko i Cindy śpi ą. Gdy wychodziłem ze szpitala, wyrwał mnie z rozmy śla ń czyj ś głos wołaj ący mnie po imieniu. Uniósłszy wzrok, dostrzegłem wysokiego w ąsatego m ęż czyzn ę zbli żaj ącego si ę od strony głównego wej ścia. Był dobrze po trzydziestce, miał biały fartuch, okulary bez oprawki i ubranie Ivy League. Wywoskowane, ekstrawaganckie w ąsiska przypominały czarne, stercz ące na bok uchwyty. One przede wszystkim rzucały si ę w oczy. Zamachał r ęką. Si ęgn ąwszy my ślą w przeszło ść , przywołałem z pami ęci nazwisko. Dan Kornblatt. Kardiolog. Były naczelny lekarz szpitalny kliniki uniwersyteckiej w San Francisco. Jego pierwszy rok w szpitalu był moim ostatnim. Nasza znajomo ść ograniczała si ę do udziału w konsyliach i zdawkowych pogaw ędkach o mie ście nad zatok ą – byłem kiedy ś stypendyst ą w Langley Porter, a Kornblatt z upodobaniem wyst ępował z tez ą, że na południe od Carmel nie istnieje cywilizacja. Zapami ętałem go jako człowieka, który odznaczał si ę nadmiarem inteligencji i brakiem taktu w kontaktach z kolegami i rodzicami, ale bardzo troszczył si ę o swoich małych pacjentów. Szło z nim jeszcze czworo lekarzy, dwie kobiety i dwu m ęż czyzn, wszyscy młodzi. Cała pi ątka poruszała si ę żwawo, wymachuj ąc energicznie ramionami, co mogło oznacza ć sprawno ść fizyczn ą albo zdecydowane zamiary. Gdy si ę zbli żyli, ujrzałem, że włosy Kornblatta posiwiały na skroniach, a na jego jastrz ębiej twarzy pojawiło si ę kilka zmarszczek. – Alex Delaware. Prosz ę, prosz ę. – Cze ść , Dan. – Czemu zawdzi ęczamy zaszczyt? – Jestem tu na konsultacji. – Naprawd ę? Praktyka prywatna? – Od kilku lat. – Gdzie? – West Side. – Ale ż oczywi ście. Byłe ś ostatnio w prawdziwym mie ście? – Ostatnio nie. – Ani ja. Od Bo żego Narodzenia dwa lata temu. Brak mi Tadich Grill, całej tej kultury prawdziwego miasta. Przedstawił nas sobie. Dwoje z obecnych było lekarzami szpitalnymi, jeden stypendyst ą na kardiologii, a druga kobieta – niska, smagła Arabka lekarzem ambulatoryjnym. Nast ąpiły obowi ązkowe uśmiechy i uściski r ąk. Wymieniono cztery nazwiska, które pu ściłem mimo uszu. – Alex był jednym z naszych czołowych psychologów – wyja śnił Kornblatt. – Kiedy ich jeszcze mieli śmy. – Zwrócił si ę do mnie. – Skoro o tym mowa, s ądziłem, że jeste ście tu verboten. Czy co ś si ę zmieniło pod tym wzgl ędem? Potrz ąsn ąłem głow ą. – To tylko konsultacja w sprawie jednego przypadku. – Aha. Wi ęc dok ąd zmierzasz? Do miasta? Przytakn ąłem. – Je śli ci nie pilno, mo że poszedłby ś z nami? Specjalne zebranie pracowników. Nale żysz ci ągle do personelu? Pewno tak, skoro jeste ś konsultantem. – Uniósł brwi. – Jak ci si ę udało unikn ąć krwawej ła źni na psychiatrii? – Drobne sprostowanie. Jestem na pediatrii, nie na psychiatrii. – Pediatria – to ciekawe. Niezłe wyj ście. – Odwrócił si ę do pozostałych: Widzicie, zawsze jest jakie ś wyj ście. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Żadne z nich nie przekroczyło trzydziestki. – Wi ęc jak, walisz z nami? – zapytał Kornblatt. – To wa żne zebranie o ile czujesz si ę dostatecznie zwi ązany ze szpitalem, by przejmowa ć si ę tym, co si ę tu dzieje. – Jasne – odrzekłem i ruszyłem z grup ą, id ąc obok niego. – Jaki b ędzie temat? – Rozkład i upadek Imperium Western Peds. Czego dowodzi zabójstwo Larry’ego Ashmore’a. Tak wła ściwie to zebranie dla uczczenia jego pami ęci. – Zmarszczył brwi. – Słyszałe ś, co si ę stało, prawda? Skin ąłem głow ą. – To straszne. – Symptomatyczne, Alex. – Dlaczego? – Dlatego, co si ę tu dzieje. Zwró ć uwag ę, w jaki sposób administracja załatwiła cał ą spraw ę. Zamordowano lekarza, a nikt si ę nawet nie zatroszczyłby rozesła ć okólnik w tej sprawie. Nie s ą tacy nie śmiali, gdy idzie o rozpowszechnianie ich dyrektyw. – Wiem – odparłem. – Czytałem jeden. Na drzwiach biblioteki. Wykrzywił twarz, poruszaj ąc gniewnie w ąsiskami. – Jakiej biblioteki? – To te ż widziałem. – Palanty – powiedział. – Ilekro ć chc ę co ś znale źć , musz ę jecha ć na wydział medyczny. Przeszli śmy przez hol i zbli żyli śmy do kolejek. Jedna z lekarek, dostrzegłszy czekającego pacjenta, rzuciła: „Zaraz do was wróc ę” i odł ączyła od grupy, by przywita ć si ę z dzieckiem. – Nie spó źnij si ę na zebranie – zawołał za ni ą Kornblatt, nie zwalniaj ąc kroku. Kiedy przedostali śmy si ę przez tłum, powiedział: – Nie ma biblioteki, nie ma psychiatrii, opłat dodatkowych na dotacje, wprowadzono całkowit ą blokad ę etatów. A teraz mówi si ę o dalszych ci ęciach na wszystkich specjalno ściach – hurtem. Entropia. Bydlaki zamierzaj ą chyba rozwali ć ten przybytek i sprzeda ć teren. – Nie ma na to popytu. – Nie, Alex, mówi ę serio. Nie zarabiamy pieni ędzy, a to s ą ludzie interesowni. Zalej ą wszystko betonem, podziel ą na działki parkingowe. – Có ż – powiedziałem – mogliby zacz ąć od wybetonowania tych po drugiej stronie ulicy. – Nie licz na to. Dla tych facetów jeste śmy peonami. Traktuj ą nas jak słu żbę. – Jak si ę dorwali do władzy? – Jones – nowy prezes – zarz ądzał funduszem inwestycyjnym szpitala. Przypuszczalnie zrobił naprawd ę dobr ą robot ę, wi ęc kiedy ci ęż kie czasy stały si ę jeszcze ci ęż sze, rada stwierdziła, że potrzebny im do świadczony finansista i wybrali jego. A on z kolei posłał na zielon ą trawk ę cał ą dawn ą administracj ę i sprowadził własn ą ekip ę. Przy drzwiach tak że kł ębił si ę tłum. Ludzie przest ępowali z nogi na nog ę, niecierpliwie kiwali głowami i niepotrzebnie pukali palcami w guziki. Dwie windy były zablokowane na wy ższych pi ętrach. Na drzwiach trzeciej naklejono kartk ę z napisem NIE DZIAŁA. – Naprzód, żołnierze – rzucił Kornblatt, wskazuj ąc klatk ę schodow ą i przyspieszaj ąc kroku niemal do biegu. Pierwszy zakr ęt przebyli wszyscy jednym skokiem z zapałem na ćpanych triathlonistów. Kiedy dotarli śmy na gór ę, Kornblatt podskakiwał jak bokser. – Do boju, dru żyno! – rzucił, otwieraj ąc jednym pchni ęciem drzwi. Audytorium było par ę kroków od schodów. Paru lekarzy spacerowało przy wej ściu, nad którym wisiał odr ęcznie wykonany transparent ZEBRANIE DLA UCZCZENIA PAMI ĘCI DRA ASHMORE’A. – Co si ę stało z Kentem Herbertem? – zapytałem. – Z kim? – zdziwił si ę Kornblatt. – Z Herbertem. Toksykologiem. Czy nie pracował z Ashmorem? – Nie s ądziłem, że ktokolwiek pracował z Ashmorem. Facet był samotnikiem, prawdziwym... Urwał. – Herbert? Nie, nie przypominam sobie. – Weszli śmy do wielkiej sali wykładowej w kształcie wycinka koła. Rz ędy pokrytych szar ą tkanin ą krzeseł schodziły stromo ku drewnianej katedrze. Za ni ą stała pokryta kurzem zielona tablica na kółkach. Tkanina wy ściełaj ąca siedzenia była brudna, a niektóre poduszki wystrz ępione. Sal ę wypełniał cichy, niejednostajny szmer sporadycznych rozmów. W audytorium znajdowało si ę przynajmniej pi ęć set krzeseł, ale co najwy żej siedemdziesi ąt było zaj ętych. Tak słaba frekwencja przywodziła na my śl przesiany rocznik studentów. Kornblatt i jego świta ruszyli w dół sali, wymieniaj ąc po drodze u ściski dłoni i pozdrawiaj ąc znajomych gestem r ęki. Zostałem z tylu i siadłem samotnie w najwy ższym rz ędzie. W wi ększo ści białych fartuchów – rozpoznałem pełnoetatowych pracowników. Ale gdzie byli prywatnie praktykuj ący lekarze? Za pó źno ich poinformowano czy woleli trzyma ć si ę z boku? W Western Peds zawsze panowały niesnaski mi ędzy personelem szpitalnym a lekarzami z „rzeczywistego świata”, ale jako ś udawało si ę osi ągn ąć stan niech ętnie tolerowanej symbiozy. Gdy rozejrzałem si ę uwa żniej, zauwa żyłem jeszcze jedno: prawie nie było siwych głów. Gdzie si ę podziali wszyscy starsi ludzie, których znalem? Zanim zd ąż yłem to przemy śle ć, na katedr ę wst ąpił m ęż czyzna trzymaj ący bezprzewodowy mikrofon i poprosił o cisz ę. Miał trzydzie ści pi ęć lat, łagodn ą, blad ą dzieci ęcą twarz i wielkie blond afro. Nieco po żółkły biały fartuch był na niego za du ży. Pod spodem miał czarn ą koszul ę i br ązowy, dzianinowy krawat. – Bardzo prosz ę – powiedział. Szmer zamarł. Odezwało si ę kilka beeperów, potem zapadła cisza. – Dzi ękuj ę wam wszystkim za przybycie. Czy kto ś mógłby zamknąć drzwi? Głowy odwróciły si ę. U świadomiwszy sobie, że siedz ę najbli żej wyj ścia, wstałem i zamkn ąłem drzwi. – Dobra – powiedział Afro. – Punkt pierwszy programu to uczczenie minut ą milczenia pami ęci naszego kolegi doktora Laurence’a Ashmore’a, prosiłbym wszystkich o powstanie... Wszyscy wstali. Spu ścili głowy. Upłyn ęła długa minuta. – Dobra – powtórzył mówca. – Prosz ę usi ąść . – Podszedł do tablicy, wzi ął kawałek kredy i napisał:

PORZ ĄDEK OBRAD 1. Uczczenie pami ęci dra Ashmore’a 2. 3. 4...?

Odst ąpił na bok i zapytał: – Czy kto ś chciałby powiedzie ć par ę słów o doktorze Ashmorze? Cisza. – Pozwólcie mi w takim razie pot ępi ć w imieniu nas wszystkich brutalno ść tego, co stało si ę z Larrym. I przekaza ć jego rodzinie wyrazy najgł ębszego współczucia. Zamiast kwiatów proponuj ę zebra ć pewn ą sum ę i ofiarowa ć na rzecz organizacji wskazanej przez rodzin ę. Albo przez nas samych, je śli uznacie, że zasi ęganie opinii rodziny w tej kwestii b ędzie dla niej zbyt bolesne. Mo żemy zdecydowa ć o tym teraz b ądź te ż pó źniej, zgodnie z waszym odczuciem. Czy kto ś chciałby co ś doda ć? Odezwała si ę krótko ostrzy żona kobieta z trzeciego rz ędu: – Mo że wybra ć Centrum Kontroli Zanieczyszcze ń? Był przecie ż toksykologiem. – Centrum Kontroli Zanieczyszcze ń – to niezły pomysł – stwierdził Afro. – Kto jest za? Uniosła si ę jedna r ęka w środku sali. – Dzi ęki, Barb. Jestem wzruszony. Czy kto ś zna rodzin ę? Żeby przekaza ć im nasz ą propozycj ę? Nikt nie odpowiedział. Spojrzał na kobiet ę, która wyst ąpiła z pomysłem. – Barb, zaj ęłaby ś si ę zbiórk ą pieni ędzy? Skin ęła głow ą. – Dobra. Ludzie, składajcie datki w gabinecie Barb Loman na reumatologii, a my dopilnujemy, żeby Centrum Kontroli Zanieczyszcze ń dostało pieni ądze jak najszybciej. Co ś jeszcze w zwi ązku z tą spraw ą? – Informacje – odezwał si ę kto ś. – Nie mamy żadnych. – Greg, mógłby ś wsta ć i wyja śni ć, o co chodzi? – poprosił Afro. Podniósł si ę kr ępy, brodaty m ęż czyzna w kraciastej koszuli i szerokim krawacie retro w kwiaty. Wydawało mi si ę, że pami ętam go, bez brody, jako lekarza szpitalnego. Włoskie nazwisko... – ... Chodzi mi o to, John, że co ś tu nie gra z ochron ą. To, co go spotkało, mogło sta ć si ę ka żdemu z nas, a poniewa ż idzie tu o nasze życie, nale ży nam si ę pełny dost ęp do informacji. Co si ę dokładnie wydarzyło, jak post ępuje śledztwo, a tak że, jakie środki mo żemy przedsi ęwzi ąć , żeby zapewni ć sobie bezpiecze ństwo. – Nic nie mo żemy! – wykrzykn ął z drugiej strony sali czarny m ęż czyzna w okularach. – O ile administracja nie zadba powa żnie o prawdziw ą ochron ę – nie ustawi stra żników przy ka żdym wje ździe na parking i przy ka żdej klatce schodowej przez cał ą dob ę. – To b ędzie kosztowa ć, Hank – odparł brodacz. – Powodzenia. Wstała jaka ś kobieta o popielatych włosach zwi ązanych w ko ński ogon. – Pieni ądze znalazłyby si ę, Greg – powiedziała. – Gdyby śmy podali dokładnie, czego chcemy. Nie potrzeba nam facetów w mundurach indaguj ących pacjentów na korytarzach. Potrzebujemy dokładnie tego, o czym ty i Hank wła śnie mówili ście: prawdziwej ochrony, ł ącznie z kursami samoobrony, karate, Mace, treningiem indywidualnym i tak dalej. Szczególnie personel żeński. Piel ęgniarki nara żone s ą na tego rodzaju niebezpiecze ństwa dzie ń w dzie ń, przechodz ąc przez parking po drugiej stronie ulicy. Zwłaszcza te z nocnego dy żuru – wiecie, że kilka z nich pobito i... – Wiem o t... – ... Odkryte parkingi w ogóle nie s ą zabezpieczone. Do świadczamy tego na własnej skórze. Przyjechałam dzi ś rano o pi ątej do nagłego przypadku i, wierzcie mi ludzie, bałam si ę. Musz ę te ż doda ć, że według mnie było powa żnym bł ędem zaproszenie na to zebranie tylko lekarzy. Nie czas na elitaryzm. Są te ż piel ęgniarki i personel pomocniczy, którzy cierpi ą tak samo jak my, pracuj ąc dla tych samych celów. Powinni śmy trzyma ć si ę razem, popiera ć si ę, a nie dzieli ć. Nikt si ę nie odezwał. Kobieta rozejrzała si ę po audytorium i usiadła. – Dzi ękuj ę, Elaine, masz całkowit ą racj ę – powiedział Afro. – Cho ć nie s ądz ę, by celowo starano si ę kogo ś wykluczy ć. – No, a czy zawiadomiono kogo ś prócz lekarzy? – zapytała kobieta z ko ńskim ogonem, wstawszy raz jeszcze. Afro u śmiechn ął si ę. – To jest zwołane ad hoc zebranie personelu lekarskiego, Elaine, jest wi ęc zupełnie naturalne, że lekarze... – John, nie s ądzisz, że reszt ę personelu te ż to obchodzi? – Oczywi ście – odrzekł Afro. – Ja... Kobiety z Western Peds s ą przera żone. Ludzie, zbud źcie si ę! Dajmy wszystkim mo żliwo ści działania. Je śli pami ętacie, ofiarami dwóch ostatnich napadów były kobiety i... – Tak, Elaine, pami ętam. Wszyscy pami ętamy. Zapewniam ci ę, że je śli planowane b ędą nast ępne zebrania – a jest dla mnie całkiem jasne, że s ą potrzebne – poczynione zostan ą konkretne wysiłki, żeby wiadomo ść dotarła do wszystkich. Elaine zastanawiała si ę, czy odpowiedzie ć, ale pokr ęciła głow ą i usiadła. Afro wrócił do tablicy, trzymaj ąc kred ę w wyci ągni ętej r ęce. – Mam wra żenie, że de facto przeszli śmy ju ż do kolejnego punktu, prawda? Bezpiecze ństwo personelu? Kilka osób przytakn ęło. Brak zwarto ści w grupie był niemal namacalny. Przypomniało mi to tak wiele innych zebra ń, sprzed lat. Dyskusje bez ko ńca, żadnych decyzji b ądź nieistotne... Afro odhaczył UCZCZENIE PAMI ĘCI DRA ASHMORE’A, wiersz ni żej zapisał OCHR. PERSONELU i zwrócił si ę w stron ę obecnych. – Dobra. Jakie ś sugestie poza stra żnikami i karate? – Taa – odparł łysy, śniady m ęż czyzna o pot ęż nych ramionach. Spluwy. Chichoty. Afro u śmiechn ął si ę lekko. – Dzi ękuj ę, Al. Czy tak załatwiali ście te rzeczy w Houston? – Ja my ślę, John. „S and W” w ka żdej lekarskiej torbie. To „Smith and Wesson”, dla wszystkich pacyfistów. Afro zrobił pistolet z kciuka i palca wskazuj ącego, skierował go w stronę Łysego i mrugn ął. – Co ś jeszcze, Al, poza zamian ą szpitala w obóz warowny? Wstał Dan Kornblatt. – Z przykro ści ą to mówi ę, ale mam wra żenie, że zaw ęż amy zagadnienie. Musimy odnie ść si ę do kwestii ogólniejszych. – Jak to, Dan? – Dotycz ących naszych celów – celów naszej instytucji. Afro wydawał si ę zakłopotany. – Wi ęc załatwili śmy ju ż punkt drugi? – Ja z pewno ści ą tak – odparł Kornblatt. – Brak bezpiecze ństwa to symptom powa żniejszych niedomaga ń. Afro odczekał chwil ę, po czym odhaczył OCHR. PERSONELU. – Jakich niedomaga ń, Dan? – Chronicznej apatii w ostatnim stadium – apatii usankcjonowanej instytucjonalnie. Rozejrzyj si ę tylko. John, ilu prywatnych lekarzy nale ży do personelu? Dwustu? Spójrz ilu z nich pofatygowało si ę dzisiaj, by wyrazi ć swe stanowisko. – Dan... – Czekaj, daj mi sko ńczy ć. Jest przyczyna, że przyszło ich tak niewielu. To ten sam powód, dla którego unikaj ą przysyłania tu swoich prywatnych pacjentów, je śli mog ą znale źć jak ąś inn ą w miar ę przyzwoit ą placówk ę. Z tego samego powodu tylu naszych najlepszych ludzi odeszło gdzie indziej. Przylgn ęła do nas etykietka placówki drugiej kategorii – instytucjonalnego nieudacznika. A miejscowa społeczno ść uwierzyła w to, poniewa ż sama rada nadzorcza i administracja odnosi si ę do szpitala z brakiem szacunku. A i my te ż. Pewien jestem, że wszyscy dosy ć znamy psychologi ę, żeby zrozumie ć, jaki wpływ na samoocen ę dziecka wywiera powtarzanie mu, że jest nieudacznikiem. Zaczyna w to wierzy ć. To samo odnosi si ę do... Drzwi otwarły si ę na o ście ż. Wszystkie głowy odwróciły si ę. George Plumb wszedł do środka i poprawił krawat – krwistoczerwony, kontrastuj ący z biał ą koszul ą i jasnoszar ą marynark ą z surowego jedwabiu. Jego buty stukały, kiedy schodził ku katedrze. Znalazłszy si ę na dole, stan ął obok Afro, jakby zajmował przeznaczone dla niego miejsce. – Dobry wieczór, panie i panowie – rozpocz ął. – Rozmawiali śmy wła śnie o instytucjonalnej apatii, George – powiedział Kornblatt. Plumb rzucił mu zamy ślone spojrzenie, wsparłszy brod ę na pi ęś ci. – Miałem wra żenie, że jest to spotkanie dla uczczenia pami ęci doktora Ashmore’a? – Było, ale odeszli śmy troch ę od tematu – odparł Afro. Plumb odwrócił si ę i przestudiował napisy na tablicy. – I to całkiem sporo, jak widz ę. Czy mógłbym wróci ć do tematu i powiedzie ć par ę słów o doktorze Ashmorze? Cisza. Potem przytakiwania. Kornblatt usiadł, wyra źnie zdegustowany. – Po pierwsze – podj ął Plumb. – Chciałbym w imieniu rady nadzorczej i administracyjnej przekaza ć wyrazy współczucia z powodu śmierci doktora Laurence’a Ashmore’a. Doktor Ashmore był znamienitym uczonym i jego brak da si ę gł ęboko odczu ć. Zamiast kwiatów, pani Ashmore życzyła sobie, żeby zebran ą sum ę przekaza ć na rzecz UNICEF-u. Wszystkie datki prosz ę składa ć w moim biurze. Po drugie, chciałbym pa ństwa zapewni ć, że sprawa przygotowania nowych kart parkingowych posun ęła si ę do przodu. Karty s ą gotowe i mo żna je odebra ć w biurze ochrony dzi ś i jutro, mi ędzy trzeci ą i pi ątą. Przepraszamy za wynikłe st ąd niedogodno ści. Pewien jednak jestem że wszyscy pa ństwo uznaj ą konieczno ść zmiany kart. Czy s ą jakie ś pytania? – A co z prawdziw ą ochron ą – jak stra żnicy na ka żdej klatce schodowej? – zapytał kr ępy brodacz imieniem Greg. Plumb u śmiechn ął si ę: – Wła śnie miałem do tego przej ść , doktorze Spironi. Tak, zarówno policja, jak i pracownicy ochrony szpitala informowali nas, że klatki schodowe stanowi ą problem, i cho ć koszty b ędą znaczne, jeste śmy przygotowani na wprowadzenie całodobowej stra ży, po jednym człowieku na zmian ę na ka żdym poziomie parkingu dla lekarzy, jak równie ż na ka żdym z trzech otwartych parkingów po drugiej stronie bulwaru. Ł ącznie daje to pi ętnastu ludzi na parkingach, co oznacza konieczno ść zatrudnienia przynajmniej jedenastu nowych stra żników oprócz czterech ju ż pracuj ących. Koszty, ł ącznie z zasiłkami i ubezpieczeniem, powinny wynie ść prawie czterysta tysi ęcy dolarów. – Czterysta! – wykrzykn ął Kornblatt, zrywaj ąc si ę z miejsca. – Prawie czterdzie ści tysi ęcy na jednego gliniarza? – Stra żnika, nie gliniarza, doktorze Kornblatt. Gliniarze kosztowaliby du żo, du żo wi ęcej. Jak powiedziałem, suma obejmuje zasiłki, ubezpieczenia, rekompensaty, wydatki zwi ązane z ekwipunkiem i zaopatrzeniem, i dodatkowe koszty specjalne, jak przeszkolenie wst ępne i przygotowanie do pracy na terenie szpitala. Firma, z któr ą podpisali śmy kontrakt cieszy si ę doskonał ą opini ą, a jej oferta obejmuje kursy samoobrony i przeszkolenie w dziedzinie zapobiegania przest ępstwom dla całego personelu. Administracja nie s ądziłaby oszcz ędzanie na tej sprawie było rzecz ą wła ściw ą, doktorze Kornblatt. Gdyby jednak miał pan ochot ę rozejrze ć si ę za firm ą proponuj ącą ceny konkurencyjne, zapraszamy. Prosz ę mie ć jednak na uwadze, że kwestia czasu ma tu istotne znaczenie – dla dobra ogółu chcemy mo żliwie szybko przywróci ć poczucie bezpiecze ństwa. Splótłszy palce na brzuchu, spojrzał na Kornblatta. – O ile nic si ę nie zmieniło, do moich obowi ązków nale ży leczenie dzieci, George – stwierdził kardiolog. – Dokładnie – odparł Plumb. Odwróciwszy si ę plecami do Kornblatta, rzucił: – S ą jeszcze jakie ś pytania? Zapadła cisza, na chwil ę równie dług ą, jak ta ku uczczeniu pami ęci Ashmore’a. Kornblatt wstał i powiedział: – Nie wiem jak inni, ale ja mam wra żenie, jakbym znalazł si ę tu przypadkowo. – Przypadkowo? – powtórzył Plumb. – Co pan ma na myśli, doktorze Kornblatt? – Mam na my śli, George, że miało to by ć zebranie lekarzy, a ty wszedłe ś i przej ąłe ś inicjatyw ę. Plumb potarł podbródek. Spojrzał na lekarzy. U śmiechn ął si ę. Pokr ęcił głow ą. – No có ż – powiedział. – Z pewno ści ą nie było to moj ą intencj ą. – By ć mo że, George, ale tak to wygląda. Plumb post ąpił naprzód, w kierunku pierwszego rz ędu. Postawił stop ę na siedzeniu pustego krzesła i wsparł łokie ć na zgi ętym kolanie. Z podbródkiem na dłoni przypominał „Myśliciela” Rodina. – Przypadkowi – powiedział. – Mog ę jedynie stwierdzi ć, że nie było to moj ą intencj ą. – George, Dan chciał... – wtr ącił Afro. – Nie potrzeba wyja śnie ń, doktorze Runge. Tragiczny incydent z doktorem Ashmore wszystkich nas wyprowadził z równowagi. Pozostaj ąc w tej samej pozie, zwrócił si ę ku Kornblattowi. – Musz ę powiedzie ć, doktorze, że jestem zdziwiony, słysz ąc takie sekciarskie wypowiedzi wła śnie z pana ust. O ile dobrze pami ętam, to przecie ż pan zgłosił w zeszłym miesi ącu propozycj ę okólnika, w którym wzywał pan do pogł ębienia kontaktów mi ędzy administracj ą a personelem medycznym. U żył pan, zdaje mi si ę, terminu „wzajemna inspiracja”? – Mówiłem o podejmowaniu decyzji, George. – I wła śnie ku temu zmierzam, doktorze Kornblatt. Ku wzajemnej inspiracji w kwestii podejmowania decyzji dotycz ących bezpiecze ństwa. W tym duchu ponownie przedstawiam panu – wszystkim pa ństwu – moj ą ofert ę. Wyst ąpcie z własn ą propozycj ą. Je śli oka że si ę równie wszechstronna co nasza, przy podobnych lub ni ższych kosztach, administracja i rada b ędą wi ęcej ni ż szcz ęś liwe, mog ąc przyj ąć j ą do wykonania. Mówi ę serio. Pewien jestem, że nie musz ę przypomina ć pa ństwu, jaka jest nasza sytuacja finansowa. Te czterysta tysi ęcy trzeba b ędzie sk ądś wzi ąć . – Ze środków przeznaczonych na opiek ę nad pacjentami, bez w ątpienia – stwierdził Kornblatt. Plumb u śmiechn ął si ę smutno. – Jak ju ż podkre ślałem w przeszło ści, redukcja sum przeznaczonych na opiek ę nad pacjentami to środek ostateczny – powiedział. – Ale z ka żdym miesi ącem nasza sytuacja finansowa pogarsza si ę. Nie jest to niczyja wina – takie s ą dzisiejsze realia. W gruncie rzeczy, mo że to i dobrze, że odbiegli śmy od kwestii zamordowania doktora Ashmore’a i rozmawiamy o tym na otwartym forum. Problemy dotycz ące finansów i bezpiecze ństwa zaz ębiaj ą si ę do pewnego stopnia – jedne i drugie powodowane s ą przez zjawiska demograficzne pozostaj ące poza nasz ą kontrol ą. – Miasto si ę oddala? – zapytał Spironi. – Niestety, doktorze, miasto ju ż si ę oddaliło. – Wi ęc co pan sugeruje? – zapytała Elaine, kobieta z ko ńskim ogonem. Zamkn ąć szpital? Plumb spojrzał na ni ą ostro. Wyprostował si ę, zdj ąwszy nog ę z krzesła, i westchn ął. – Sugeruj ę, doktor Eubanks, żeby śmy wszyscy byli świadomi, jak ci ęż kie s ą warunki obiektywne, które ograniczaj ą nas pod ka żdym wzgl ędem. Problemy specyficzne dla naszej placówki pogł ębiaj ą ju ż i tak trudn ą sytuacj ę słu żby zdrowia w tym mie ście, hrabstwie, stanie, a do pewnego stopnia w całym kraju. Proponuj ę, by śmy wszyscy działali w ramach mo żliwo ści wyznaczonych przez realia, a żeby utrzyma ć funkcjonowanie tej instytucji na pewnym poziomie. – Pewnym poziomie? – powtórzył Kornblatt. – To brzmi jak zapowied ź nowych ci ęć , George. Co dalej, nast ępny pogrom, jak na psychiatrii? Czy radykalna operacja na wszystkich specjalno ściach, jak wie ść głosi? – Doprawdy nie wydaje mi si ę – odrzekł Plumb – by był to wła ściwy moment, żeby wchodzi ć w tego rodzaju szczegóły. – Czemu nie? To otwarte forum. – Po prostu dlatego, że nie dysponujemy w tej chwili faktami. – Wi ęc nie zaprzecza pan, że b ędą wkrótce ci ęcia? – Nie, Danielu – odparł Plumb prostuj ąc si ę i zakładaj ąc r ęce na plecach. – Nie mógłbym zaprzeczy ć z czystym sumieniem. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, poniewa ż i jedno, i drugie byłoby nied źwiedzi ą przysług ą wy świadczon ą tak wam, jak i szpitalowi. Wzi ąłem udział w tym zebraniu, żeby odda ć hołd pami ęci doktora Ashmore’a i zademonstrowa ć – w imieniu własnym i instytucji – poparcie dla pi ęknej idei zwołania tego zgromadzenia. Nie byłem świadom politycznego charakteru spotkania, a gdybym wiedział, że przeszkadzam, zwin ąłbym żagle. Wi ęc wybaczcie mi pa ństwo teraz to naj ście – cho ć je śli mnie oczy nie myl ą, dostrzegam tu jeszcze kilku doktorów, nie b ędących lekarzami. – Rzucił mi szybkie spojrzenie. – Do widzenia. Zamachał lekko r ęką i ruszył w gór ę po schodach. – Georgie – doktorze Plumb? – zawołał Afro. Plumb zatrzymał si ę i odwrócił. – Tak, doktorze Runge? – My wszyscy – mówi ę to z przekonaniem, że wyra żam opini ę ogółu jeste śmy panu wdzi ęczni za przybycie. – Dzi ękuj ę, John. – By ć mo że, je żeli doprowadzi to do pogł ębienia kontaktów mi ędzy administracj ą a personelem medycznym, śmier ć doktora Ashmore’a b ędzie miała tak że pozytywne znaczenie. – Daj Bo że – odparł Plumb. – Daj Bo że. Rozdział dwunasty

Po odej ściu Plumba zebrani stracili werw ę. Cz ęść lekarzy pozostała, dyskutuj ąc w małych grupkach, ale wi ększo ść znikn ęła. Wychodz ąc z audytorium, ujrzałem zbli żaj ącą si ę korytarzem Stephanie. – Ju ż po wszystkim? – zapytała, przyspieszaj ąc kroku. – Co ś mnie zatrzymało. – Po wszystkim. Ale niewiele straciła ś. Nikt nie miał du żo do powiedzenia na temat Ashmore’a. Zaczęło si ę to przeistacza ć w sesj ę wyrzeka ń na administracj ę. A potem pojawił si ę Plumb i wytr ącił im bro ń z ręki, obiecuj ąc, że zrobi wszystko, czego żą daj ą. – Na przykład? – Skuteczniejsza ochrona. – Wyja śniłem jej wszystko szczegółowo, zrelacjonowałem wymian ę zda ń mi ędzy Plumbem a Danem Kornblattem. – Teraz co ś na weselsz ą nut ę – powiedziała. – Wygl ąda na to, że wreszcie wykryli śmy u Cassie jakie ś zaburzenia fizyczne. Spójrz na to. Si ęgn ęła do kieszeni i wyj ęła kartk ę papieru. U góry widniało nazwisko Cassie i jej szpitalny numer rejestracyjny. Poni żej kolumna cyfr. – Wyniki porannych analiz, prosto z laboratorium. Wskazała jedn ą z liczb. – Niski poziom cukru – hipoglikemia. Co mogłoby łatwo tłumaczy ć grand mai. Na EEG nie było zmian ogniskowych i bardzo niewiele, je żeli w ogóle, fal nieregularnych – Bogner twierdzi, że to jeden z tych wykresów, które dopuszczaj ą rozmaite interpretacje. Wiesz na pewno, że to si ę ci ągle zdarza u dzieci. Wi ęc gdyby śmy nie stwierdzili niskiego poziomu cukru, byliby śmy naprawd ę w kropce. Schowała kartk ę do kieszeni. – Poprzednie analizy nie wykazywały hipoglikemii, zgadza si ę? – zapytałem. – Nie, a sprawdzałam to za ka żdym razem. Kiedy dziecko ma napady padaczkowe, zawsze sprawdza si ę st ęż enie cukru i wapnia w surowicy. Laikowi hipoglikemia wydaje si ę drobnym schorzeniem, ale u małych dzieci mo że zrujnowa ć układ nerwowy. Po obu napadach poziom cukru u Cassie był normalny, ale pytałam Cindy, czy dawała jej co ś do picia, zanim przywiozła j ą na ostry dy żur, i powiedziała, że tak – sok albo wod ę mineraln ą. Rozs ądnie jest poda ć dziecku płyny, kiedy wydaje si ę odwodnione. Ale to, plus czas, jaki upłyn ął, zanim j ą przywieziono, mogło zaciemni ć wyniki analiz. Wi ęc w pewnym sensie dobrze si ę stało, że dostała napadu tu w szpitalu, tak że byli śmy w stanie zbada ć j ą tu ż potem. – A jak by ś tłumaczyła niski poziom cukru? Spojrzała ponuro. – Oto jest pytanie, Alex. Ostra hipoglikemia z napadami padaczkowymi zdarza si ę cz ęś ciej u niemowl ąt ni ż u małych dzieci. Wyst ępuje u wcze śniaków, dzieci diabetyczek, przy uszkodzeniach okołoporodowych – przy wszelkich zaburzeniach funkcjonowania trzustki. U starszych dzieci my śli si ę raczej o infekcji. Białe ciałka u Cassie s ą w normie, ale mo że obserwujemy tu efekty wtórne. Post ępuj ące uszkodzenie trzustki wywołane przebyt ą niegdy ś infekcj ą. Nie mog ę te ż wykluczy ć zaburze ń metabolicznych, cho ć sprawdzali śmy to, kiedy miała dolegliwo ści oddechowe. Mo że te ż chodzi ć o jakie ś rzadko spotykane zaburzenia w magazynowaniu glikogenu, na które nie mamy testu. Spojrzała w gł ąb korytarza, wypuszczaj ąc powietrze z płuc. – Inna mo żliwo ść to guz trzustki pobudzaj ący wydzielanie insuliny. Co nie byłoby dobr ą nowin ą. – Żadna z tych hipotez nie wygl ąda na dobr ą nowin ę. – Nie, ale przynajmniej b ędziemy wiedzie ć, z czym mamy do czynienia. – Powiedziała ś Chipowi i Cindy? – Powiedziałam im, że poziom cukru u Cassie jest za niski i prawdopodobnie nie chodzi o klasyczn ą epilepsj ę. Nie widz ę powodu, by wdawa ć si ę w szczegóły, skoro wci ąż szukamy po omacku, usiłuj ąc postawi ć rozpoznanie. – Jak zareagowali? – Oboje byli apatyczni – znu żeni. Jakby mówili: „Uderz mnie w drugi policzek”. Żadne z nich nie spało wiele tej nocy. On pojechał po prostu do pracy, a ona waln ęła si ę na tapczan. – A co z Cassie? – Ci ągle senna. Staramy si ę ustabilizowa ć u niej poziom cukru. Powinna wkrótce wydobrze ć. – A co macie dla niej w zanadrzu, znawczyni w dziedzinie analiz? – Nast ępne badania krwi, tomografi ę komputerow ą jelit. Mo że nawet konieczna b ędzie laparotomia, żeby przyjrze ć si ę bli żej jej trzustce. Ale do tego daleko. Wró ćmy do Torgesona. Przegl ąda kart ę choroby w moim gabinecie. Okazał si ę całkiem fajny, taki naturalny. – Czy przegl ąda te ż kart ę Chada? – Pytałam o ni ą, ale nie mogli znale źć . – Wiem – powiedziałem. Ja te ż jej szukałem – dla porównania. Wyci ągn ął j ą kto ś o nazwisku D. Kent Herbert – pracował dla Ashmore’a. – Herbert? – powtórzyła. – Pierwszy raz słysz ę. Do czego Ashmore miałby potrzebowa ć karty, skoro za pierwszym razem nawet si ę tym nie zainteresował? – Dobre pytanie. – Wy ślę za ni ą listy go ńcze. Tymczasem skoncentrujmy si ę na metabolizmie panny Cassie. Ruszyli śmy ku schodom. – Czy hipoglikemia tłumaczyłaby inne dolegliwo ści – trudno ści z oddychaniem, krwawe stolce? – Nie bezpo średnio, ale wszystkie zaburzenia mogły by ć objawami jakiej ś ogólnej infekcji czy rzadkiego zespołu. Bez przerwy dostajemy nowe materiały – ilekro ć odkrywa si ę nowy enzym, znajduj ą kogo ś, kto go nie ma. Albo mógłby to by ć atypowy przypadek czego ś, na co robili śmy testy, ale nie ujawniło si ę to przy badaniach krwi, z Bóg wie jakich powodów. Mówiła szybko, z ożywieniem. Zadowolona, że zmaga si ę ze znajomym przeciwnikiem. – Wci ąż chcesz, żebym brał w tym udział? – zapytałem. – Oczywi ście. Dlaczego pytasz? – Wygl ąda na to, że zrezygnowała ś z Munchhausena i sądzisz, że to autentyczna choroba. – Có ż – powiedziała – chciałabym, żeby to była autentyczna choroba. I uleczalna. Ale nawet je śli tak jest, mamy do czynienia ze schorzeniem chronicznym. Wi ęc mog ę skorzysta ć z pomocy, je śli nie masz nic przeciwko temu. – Zupełnie nic. – Wielkie dzi ęki. Zeszli śmy w dół po schodach. Pi ętro ni żej zapytałem: – Czy Cindy – albo ktokolwiek inny – mógłby wywoła ć hipoglikemi ę? – Pewnie. Daj ąc Cassie w nocy zastrzyk insuliny. My ślałam o tym. Ale wymagałoby to dłu ższego eksperymentowania z dawkami i sprawdzania po jakim czasie wyst ąpi atak. – Mnóstwo próbnych iniekcji? – Wykorzystuj ąc Cassie jako poduszk ę do kłucia. Mogłabym to przyj ąć , teoretycznie. Cindy sp ędza z córk ą du żo czasu. Ale bior ąc pod uwag ę reakcje dziecka na zastrzyki, czy nie nale żałoby spodziewa ć si ę, że Cassie dostawałaby szału na widok matki, gdyby ta j ą kłuła? A tylko mn ą zdaje si ę pogardza ć... W ka żdym razie, nie zauwa żyłam żadnych niezwykłych śladów po igle w trakcie badania fizykalnego. – Czy łatwo byłoby je znale źć , skoro dostawała tyle innych zastrzyków? – Niełatwo Alex, ale badania przeprowadzam bardzo uwa żnie. Skrupulatnie ogl ądam całe ciało dziecka. – Czy insulin ę mo żna poda ć inaczej ni ż drog ą iniekcji? – Potrz ąsn ęła głow ą, schodz ąc ci ągle na dół. – Istniej ą doustne substancje hipoglikemizuj ące, ale ich metabolity wyszłyby przy panelu toksykologicznym. Przypomniawszy sobie, że Cindy zwolniono z wojska z powodów zdrowotnych, zapytałem: – S ą jacy ś inni cukrzycy w rodzinie? – Kto ś dzieliłby si ę swoj ą insulin ą z Cassie? – Potrz ąsn ęła głow ą. – Na samym pocz ątku, kiedy badali śmy przemian ę materii u Cassie, sprawdzili śmy Chipa i Cindy. S ą w porz ądku. – Dobra – powiedziałem. – Powodzenia w poszukiwaniach. Przystan ęła i pocałowała mnie lekko w policzek. – Wdzi ęczna ci jestem za uwagi, Alex. Tak ekscytuj ą mnie zmagania z biochemi ą, że zaczynam traci ć umiej ętno ść wła ściwej oceny. Wróciwszy na pierwsze pi ętro, zapytałem stra żnika, gdzie mog ę znale źć dział kadr. Zlustrował mnie spojrzeniem i powiedział, że wła śnie na pierwszym pi ętrze. Okazało si ę, że jest dokładnie tam, gdzie zapami ętałem. Dwie kobiety siedziały przy maszynach do pisania, trzecia segregowała dokumenty. Ta urz ędniczka podeszła do mnie. Miała dobrze po pi ęć dziesi ątce, włosy koloru słomy i wąsk ą, ostr ą twarz. Poni żej plakietki identyfikacyjnej przypi ęła okr ągł ą odznak ę, wyra źnie domowej roboty, z fotografi ą wielkiego, kudłatego owczarka. Zapytałem o domowy adres Ashmore’a, wyja śniaj ąc, że pragn ę przesia ć wdowie po nim depesz ę kondolencyjn ą. – Och, tak, czy ż to nie straszne? Na co nam tu przyszło? – powiedziała głosem palacza i zajrzała do broszury formatu ksi ąż ki telefonicznej małego miasteczka. – Oto mamy, doktorze – North Whittier Drive, w Beverly Hills. – Odczytała adres w kwartale dziewi ęć setnym. North Beverly Hills – doskonała dzielnica. A kwartał nr 900 jest lepszy ni ż przy Sunset. Pierwszorz ędne miejsce. Ashmore musiał mie ć inne dochody ni ż dotacje na badania naukowe. Urz ędniczka westchn ęła. – Biedaczysko. Najlepszy dowód, że bezpiecze ństwa nie mo żna kupi ć. – Prawda? – Wła śnie. Wymienili śmy m ądre u śmiechy. – Ładny piesek – powiedziałem wskazuj ąc odznak ę. Rozpromieniła si ę. – To mój pupilek – mój czempion. Hoduj ę prawdziwe owczarki staroangielskie, ze wzgl ędu na temperament i zdolno ści. – To musi by ć prawdziwa przyjemno ść . – Wi ęcej ni ż przyjemno ść . Zwierz ęta daj ą, nie oczekuj ąc niczego w zamian. Du żo mo żna by si ę od nich nauczy ć. Skin ąłem głow ą. – Jeszcze jedno. Kto ś pracował razem z doktorem Ashmore – jaki ś D. Kent Herbert? Lekarze chcieliby go zawiadomi ć, że szpital utworzył fundusz dobroczynny dla uczczenia pami ęci doktora Ashmore’a, ale nikt nie ma z nim kontaktu. Wyznaczono mnie, żebym go znalazł, ale nie wiem nawet, czy jeszcze tu pracuje, wi ęc je śli ma pani jaki ś adres, byłbym bardzo zobowi ązany. – Herbert – powtórzyła. – Hm. My śli pan, że ju ż tu nie pracuje? – Sam nie wiem. S ądz ę, że był na li ście płac w styczniu czy lutym, je śli to pani pomo że. – Mo że. Herbert... zobaczymy. Podeszła do biurka i wzi ęła inn ą grub ą broszur ę z wisz ącej na ścianie półki. – Herbert, Herbert, Herbert... Mam tu dwie osoby, ale to chyba żadna z nich. Herbert, Ronald, z zaopatrzenia i Herbert, Dawn, z toksykologii. – Mo że to Dawn. Doktor Ashmore byl toksykologiem. Skrzywiła si ę. – Dawn jest kobiecym imieniem. S ądziłam, że szuka pan m ężczyzny. Wzruszyłem bezradnie ramionami. – To pewnie nieporozumienie – lekarz, który podał mi nazwisko nie znał osobi ście tego człowieka, wi ęc obaj przyj ęli śmy, że to m ęż czyzna. Przepraszam za dyskryminacj ę płci. – Och, niech pan si ę tym nie przejmuje – powiedziała. – Nie bawi ę si ę w takie rzeczy. – Czy ta Dawn ma drugie imi ę na k? Spojrzała na list ę. – Tak, rzeczywi ście. – Wi ęc o ni ą mi chodzi – powiedziałem. – Podano mi imi ę. D. Kent. Jakie miała stanowisko? – Hm, pi ęć , trzydzie ści trzy, A – spójrzmy... – Przewertowała jeszcze jedn ą ksi ąż kę. – Zdaje si ę, że laboranta, pierwszego stopnia. – Czy przypadkiem nie przeniosła si ę na inn ą specjalno ść ? Zajrzawszy do jeszcze jednego tomu, powiedziała. – Nie, chyba sko ńczyła prac ę. – Hm... Ma pani jej adres? – Nie, żadnego. Wyrzucamy akta personalne trzydzie ści dni po rozwi ązaniu umowy – mamy powa żne kłopoty lokalowe. – Kiedy dokładnie odeszła? – To mog ę panu powiedzie ć. – Przerzuciła kilka stron i wskazała palcem numer, który nic mi nie mówił. – Tutaj. Ma pan racj ę – że pracowała jeszcze w lutym. Ale to był jej ostatni miesi ąc – zło żyła wypowiedzenie pi ętnastego, z listy plac skre ślono j ą oficjalnie dwudziestego ósmego. – Pi ętnastego – powtórzyłem. Dzie ń po wyj ęciu karty Chada Jonesa. – Tak jest. Widzi pan to? Dwa, kreska, pi ętna ście? Zabawiłem jeszcze par ę minut, wysłuchuj ąc opowie ści o jej pieskach. Ale my ślałem ju ż o stworzeniach dwuno żnych. Kiedy wyje żdżałem z parkingu, była trzecia czterdzie ści pi ęć . Par ę metrów dalej policjant na motocyklu wypisywał piel ęgniarce mandat za nieprawidłowe przechodzenie przez jezdni ę. Piel ęgniarka była w ściekła, twarz policjanta nie wyra żała niczego. Ruch na Sunset zakłóciła kolizja czterech wozów i towarzysz ące jej zamieszanie, wywołane przez gapiów i ospałych funkcjonariuszy drogówki. Prawie godzin ę zaj ęło mi dotarcie do pustego, pełnego zieleni odcinka bulwaru przy Beverly Hills. Kryte dachówk ą pomniki ku czci swych wła ścicieli wznosiły si ę na szczytach pagórków poro śni ętych traw ą i powojem, ozdobione broni ącymi przyst ępu bramami, płachtami kryj ącymi korty tenisowe i nieodzownymi rz ędami niemieckich samochodów. Min ąłem zaro śni ętą chwastami parcel ę wielko ści stadionu, gdzie znajdowała si ę kiedy ś rezydencja Ardenów. Chwasty wyschły na siano, a wszystkie drzewa na posesji były martwe. Pałacyk w stylu śródziemnomorskim na krótki czas stal si ę zabawk ą dwudziestojednoletniego arabskiego szejka, póki nie podpalili go nieznani sprawcy. Mo że ich wra żliwo ść estetyczn ą raziła obrzydliwa, zielona farba czy krety ńskie pos ągi z zaczernionym owłosieniem łonowym albo chodziło o zwykł ą ksenofobi ę. Niezale żnie od przyczyn podpalenia, przez całe lata kr ąż yły plotki o podziale i odbudowie. Ale gwałtowny spadek cen na rynku nieruchomo ści zm ącił nieco optymizm tych prognoz. Kilka przecznic dalej ukazał si ę hotel Beverly Hills otoczony kawalkad ą białych kabrioletów. Ślub albo promocja nowego filmu. Zbli żaj ąc si ę do Whittier Drive, postanowiłem jecha ć dalej. Ale kiedy litery tablicy z nazw ą ulicy nabrały ostro ści, złapałem si ę na tym, że skr ęcam gwałtownie w prawo i jad ę powoli wysadzan ą drzewami ró żanymi alej ą. Dom Laurence’a Ashmore’a stał przy pierwszym skrzy żowaniu. Dwupi ętrowy budynek z piaskowca w stylu kolonialnym, na podwójnej parceli szerokiej na dobre dwie ście stóp. Był masywny i nienagannie utrzymany. Podjazd z cegły przecinał półkolem idealnie gładki trawnik. Ogród zaprojektowano oszcz ędnie, ale ze smakiem, z przewag ą azalii, kamelii i hawajskich paproci drzewiastych – styl kolonialny w tropikach. Płacz ące drzewo oliwne zacieniało połow ę murawy. Reszta sk ąpana była w sło ńcu. Po lewej stronie domu znajdowało si ę porte-cohere do ść długie, by osłoni ć kabriolet taki, jak te, które widziałem wła śnie przed hotelem. Sponad drewnianej bramy wyzierały wierzchołki drzew i płon ące czerwieni ą obłoki bugenwilli. Pierwszorz ędne. Nawet przy spadku cen, przynajmniej cztery miliony. Na kolistym podje ździe zaparkowano tylko jeden samochód. Biały olds cutlass, pi ęcio – lub sze ścioletni. Na sto jardów w obie strony kraw ęż nik był pusty. Żadnych przyodzianych w czer ń go ści ani bukietów na progu. Zasłoni ęte okna, ani śladu mieszka ńców. Tablica firmy ochroniarskiej zatkni ęta po śród idealnie przystrzy żonej trawy. Pojechałem dalej, zawróciłem, raz jeszcze min ąłem posesj ę i ruszyłem w stron ę domu. Były tylko zwykłe telefony z biura zlece ń; nic z Fort Jackson. Mimo to zadzwoniłem do bazy i poprosiłem kapitana Katza. Podszedł szybko do telefonu. Przypomniałem mu, kim jestem i wyraziłem nadziej ę, że nie przeszkadzam w obiedzie. – Nie, w porz ądku – odparł. – Wła śnie miałem do pana zadzwoni ć. Chyba znalazłem to, czego pan szuka. – Świetnie. – Sekund ę – o, jest. Epidemie grypy i zapalenia płuc w ci ągu ostatnich dziesi ęciu lat, tak? – Dokładnie. – No wi ęc, z tego, co mi wiadomo, mieli śmy tylko jedn ą powa żną epidemi ę grypy – wirus tajlandzki – w 1973 roku. Czyli wcze śniej, ni ż pana interesuje. – I nic potem? – Na to wygl ąda. I żadnego zapalenia płuc, kropka. To znaczy było na pewno wiele izolowanych przypadków grypy, ale nic, co mo żna by nazwa ć epidemi ą. A rejestrujemy te dane naprawd ę skrupulatnie. Jedyna choroba zaka źna, która zawsze sprawia nam kłopoty, to bakteryjne zapalenie opon mózgowych. Wie pan, jaka to ci ęż ka sprawa w środowiskach zamkni ętych. – Pewnie – odparłem. – Mieli ście epidemie zapalenia opon mózgowych? – Kilka. Ostatnia była dwa lata temu. Przedtem w 1983, 78 i 75 – wygl ąda prawie na zjawisko cykliczne, jakby si ę zastanowi ć. Mo że warto by to sprawdzi ć, zobaczy ć, czy nie da si ę odkry ć jakiej ś prawidłowo ści. – Jak powa żne były te zachorowania? – Oczywi ście widziałem tylko te przed dwoma laty: do ść powa żne żołnierze umierali. – A powikłania – uszkodzenie mózgu, zaburzenia padaczkopodobne? – Najprawdopodobniej. Nie mam tych danych pod r ęką, ale mog ę je zdoby ć. My śli pan o zmianie projektu? – Jeszcze nie – odparłem. – To tylko ciekawo ść . – Có ż – powiedział. – To dobra rzecz – ciekawo ść . Przynajmniej w świecie cywilów. Stephanie miała swoje ścisłe dane, a teraz ja miałem swoje. Cindy kłamała na temat zwolnienia z wojska. Mo że Laurence Ashmore te ż co ś znalazł. Zobaczywszy nazwisko Cassie na li ście przyj ęć i wypisów, zainteresował si ę spraw ą. Có ż innego mogło go skłoni ć do ponownego przejrzenia karty Chada Jonesa? Nigdy ju ż nie zdoła mi tego powiedzie ć, ale mo że zrobi to jego była asystentka. Zadzwoniłem do informacji centrali 213, 310 i 818, pytaj ąc o adres Dawn Herbert, ale nic nie wskórałem. Poszerzyłem obszar poszukiwa ń o centrale 805, 714 i 619 z tym samym rezultatem, potem zadzwoniłem do Mila do Parker Center. Odebrał i powiedział: – Słyszałem, że mieli ście zabójstwo wczoraj wieczorem. – Byłem w szpitalu, kiedy si ę to wydarzyło. – Opowiedziałem mu o pytaniach policjantów i scenie w holu wej ściowym. O tym, że opuszczaj ąc parking, miałem wra żenie, że kto ś mnie obserwuje. – Uwa żaj na siebie, zuchu. Dostałem wiadomo ść od ciebie, o męż usiu tej Bottomley, ale nie było żadnych wezwa ń do awantur rodzinnych na jej adres, a w kartotece policyjnej nie figuruje nikt, kto mógłby by ć jej m ęż em. Ale mieszka u niej jaki ś rozrabiaka. Reginald Douglas Bottomley, urodzony w 1970 roku. Więc mógłby to by ć jej syn albo jaki ś zabł ąkany siostrzeniec. – A co takiego nabroił? – Mnóstwo – lista jest do ść długa, by pokry ć ło że Abdul-Jabbara. Zastrze żony rejestr dotycz ący wykrocze ń z okresu niepełnoletno ści, potem kilka zatrzyma ń za jazd ę po pijanemu, przywłaszczenie, kradzie ż w sklepach, inne drobne kradzie że, włamania, rabunek, napad. Mnóstwo zatrzyma ń, kilka wyroków, krótkie pobyty w wi ęzieniu, głównie w County. Mam namiar na detektywa z komendy w Foothill, zobacz ę, co on wie. Jaki zwi ązek z dzieciakiem ma domowa sytuacja Bottomley? – Nie wiem – odparłem. – Szukam czynników stresuj ących, które mogłyby skłoni ć j ą do odreagowywania. Pewnie dlatego, że działała mi na nerwy. Oczywi ście, je śli Reggie zszedł na złe drogi, bo Vicki niedobrze go traktowała, to ju ż byłoby co ś. Tymczasem dostałem na pewno istotne informacje. Cindy Jones kłamała na temat zwolnienia z wojska. Rozmawiałem wła śnie z Fort Jackson. Nie mieli epidemii zapalenia płuc w 1983. – Ach tak? – Mogła mie ć zapalenie plu ć, ale nie było to w czasie epidemii. A podkre ślała, że to była epidemia. – To głupio kłama ć w takiej sprawie. – Gra Munchhausena – powiedziałem. – A mo że chciała co ś ukry ć. Pami ętasz, jak ci mówiłem, że zwolnienie z wojska wydaje si ę dla niej dra żliwym tematem – jak si ę rumieniła i szarpała warkocz? Oficer sanitarny bazy powiedział, że w 1983 roku miała miejsce epidemia – mniej wi ęcej wtedy, kiedy słu żyła Cindy. Ale było to bakteryjne zapalenie opon mózgowych. Które mo że prowadzi ć do napadów padaczkowych. A to si ę ł ączy z innym typem dolegliwo ści, na jakie cierpiała Cassie. Zeszłej nocy faktycznie miała grand mai. W szpitalu. – Pierwszy raz. – Owszem. Pierwszy raz, kiedy widział to kto ś poza Cindy. – Kto to był? – Bottomley i rejestratorka. A co ciekawsze, wczoraj Cindy opowiadała mi, że Cassie zawsze choruje w domu, a w szpitalu od razu zdrowieje. Wi ęc ludzie zaczynaj ą my śle ć, że matka oszalała. I oto mamy atak, par ę godzin pó źniej, przy świadkach, poparty wynikami analiz chemicznych. Testy laboratoryjne wykazały hipoglikemi ę i teraz Stephanie uwa ża, że dzieciak jest naprawd ę chory. Tylko że hipoglikemi ę mo żna wywoła ć środkami zmieniaj ącymi poziom cukru we krwi, jak zastrzyk z insuliny. Napomkn ąłem o tym Stephanie, ale nie wiem, czy to do niej dotarło. Strasznie si ę o żywiła, szukaj ąc rzadkich zaburze ń przemiany materii. – Ostre w tył zwrot – powiedział. – Trudno j ą za to wini ć. Po tylu miesi ącach pracy nad t ą spraw ą jest sfrustrowana i chciałaby zajmowa ć si ę medycyn ą, a nie uprawia ć zgadywanki psychologiczne. – A ty, odwrotnie... – Ja jestem czarnowidzem – zbyt długo si ę z tob ą zadawałem. – Taak – powiedział. – Rozumiem, do czego zmierzasz, je śli chodzi o zapalenie opon mózgowych, o ile rzeczywi ście na to chorowała mama. Padaczka dla ka żdego – jak matka, tak i córka. Ale na razie tego nie wiesz. A skoro ukrywa ten fakt, dlaczego sama wspomniała o zwolnieniu? Po co w ogóle mówiła, że była w wojsku? – A po co twój samooskar życiel zmy ślił swoj ą bajeczk ę? Je śli ma Munchhausena, zacznie dra żni ć mnie półprawdami. Milo, fajnie byłoby dobra ć si ę do dokumentów dotycz ących zwolnienia. Żeby dowiedzie ć si ę dokładnie, jak to z ni ą było w Południowej Karolinie. – Spróbuj ę, ale to potrwa. – Co ś jeszcze. Poszedłem dzisiaj po kart ę zgonu Chada Jonesa, ale nie było jej. Wzi ęła j ą w lutym laborantka Ashmore’a i nie oddała. – Ashmore’a? Tego, którego zabito? – Tego samego. Był toksykologiem. Stephanie prosiła go, by przejrzał kart ę pół roku temu, kiedy zacz ęła co ś podejrzewa ć u Cassie. Zrobił to niech ętnie – był naukowcem, nie zajmował si ę pacjentami. I powiedział jej, że nic nie znalazł. Wi ęc po co miałby wyci ąga ć znowu kart ę, o ile sam nie odkrył czego ś nowego w zwi ązku z Cassie? – Skoro nie zajmował si ę pacjentami, sk ąd w ogóle by si ę o niej dowiedział? – Przeczytał jej nazwisko na li ście przyj ęć i wypisów. Wychodz ą codziennie i dostaje je ka żdy lekarz. Widz ąc tam jej nazwisko raz za razem, mógł si ę w ko ńcu zainteresowa ć na tyle, by zbada ć powtórnie przyczyny śmierci jej brata. Asystentka nazywa si ę Dawn Herbert. Próbowałem j ą złapa ć, ale odeszła ze szpitala dzie ń po wyj ęciu karty. Znów zastanawiaj ący zbieg okoliczno ści. A teraz Ashmore nie żyje. Mo że wydaje ci si ę, że mam obsesj ę na punkcie spisku, ale czy to nie dziwne? Herbert mogłaby co ś wyja śni ć, ale jej adresu ani numeru telefonu nie maj ą nigdzie od Santa Barbara do San Diego. – Dawn Herbert – powiedział. – Jak Herbert Hoover. – Drugie imi ę Kent. Jak ksi ęstwo. – Fajno. Spróbuj ę pój ść tym tropem, zanim zejd ę z dy żuru. – Jestem zobowi ązany. – Oka ż to, daj ąc mi co ś do jedzenia. Masz w domu jak ąś przyzwoit ą wy żerk ę? – Przypuszczam... – A jeszcze lepiej, haute cuislnc. Sam wybior ę. Co ś pysznego, drogiego i na twój koszt. Zjawił si ę o ósmej, nios ąc białe pudełko. Na pokrywce był rysunek szczerz ącego z ęby w uśmiechu wyspiarza w spódniczce z trawy, kr ęcącego na palcu pot ęż nym dyskiem ciasta. – Pizza? – zdziwiłem si ę. – A co z haute i drogim? – Poczekaj, a ż zobaczysz rachunek. Zaniósł pudełko do kuchni, przeci ął ta śmę paznokciem, zdj ął pokrywk ę, wyj ął kawałek ciasta i zjadł go stoj ąc przy blacie. Potem wyci ągn ął nast ępny trójk ąt, wr ęczył go mnie, wzi ął jeszcze jeden dla siebie i siadł przy stole. Spojrzałem na trzymany w ręku kawałek. Równina stopionego sera usiana była grzybami, cebul ą, papryk ą, anchois, parówkami i mnóstwem innych rzeczy, których nie byłem w stanie zidentyfikowa ć. – Co to jest – ananas? – I mango. I kanadyjska szynka, i kiełbaski, i chorizo. Masz tu brachu, prawdziw ą pizz ę Pogo-Pogo ze Spring Street. Prawdziwie demokratyczna kuchnia – po trochu od ka żdej grupy etnicznej, lekcja gastronomicznej demokracji. Jadł i mówił z pełnymi ustami. – Mały Indonezyjczyk sprzedaje j ą prosto ze stoiska, niedaleko Center. Ludzie stoj ą w kolejce. – Ludzie stoj ą te ż w kolejce, żeby zapłaci ć kary za złe parkowanie. – Cz ęstuj si ę – zach ęcił i ugryzł jeszcze raz, przytrzymuj ąc drug ą r ęką ściekaj ący ser. Podszedłem do szafy, wyj ąłem kilka papierowych talerzyków i poło żyłem je na stole, obok serwetek. – O! Prawdziwa porcelana! – Otarł podbródek. – Co ś do picia? Wyj ąłem z lodówki dwie puszki coli. – Mo że by ć? – Je śli zimna. Sko ńczywszy drugi kawałek, otworzył puszk ę i napił si ę. Usiadłem i skosztowałem pizzy. – Niezła. – Milo zna si ę na wy żerce. – Żłopn ął jeszcze coli. – Wracaj ąc do twojej panny Dawn K. Herbert, ma czyste konto. Nast ępna dziewica. Si ęgn ął do kieszeni, wyci ągn ął kawałek papieru i podał mi. Napisano na nim na maszynie: Dawn Kent Herbert, DAT.UR. 13/12/63, 5 stóp i 5 cali, 170 funtów, br ązowe i br ązowe. Mazda Miata. Poni żej adres przy Lindblade Street, w Culver City. Podzi ękowałem i spytałem, czy słyszał co ś nowego o zabójstwie Ashmore’a. Potrz ąsn ął głow ą. – Uznano je za typowy hollywoodzki napad rabunkowy. – Odpowiedni facet do obrabowania. Był bogaty. – Opisałem dom przy North Whittier. – Nie wiedziałem, że badania naukowe s ą tak dobrze płatne – powiedział. – Nie s ą. Ashmore musiał mie ć jakie ś inne źródło dochodów. To by wyja śniało, dlaczego szpital zatrudnił go w czasie, gdy pozbywaj ą si ę lekarzy i niech ętnie odnosz ą do staraj ących si ę o dotacje na badania naukowe. Prawdopodobnie miał swoje własne fundusze. – Wkupił si ę? – Bywa. – Chciałbym ci ę o co ś zapyta ć – powiedział – Na temat twojej teorii, że Ashmore co ś zw ąchał. Cassie przywo żono i zabierano ze szpitala od urodzenia. Dlaczego miałby zacz ąć myszkowa ć dopiero w lutym? – Dobre pytanie – odparłem. – Zaczekaj sekund ę. Wyszedłem do biblioteki i przyniosłem swoje notatki dotycz ące historii choroby Cassie. Milo siadł przy stole, a ja obok niego, przerzucaj ąc stronice. – Tutaj mamy – powiedziałem. – 10 lutego. Cztery dni wcze śniej, ni ż Herbert wyj ęła kart ę Chada. Druga hospitalizacja Cassie z powodu dolegliwo ści żoł ądkowych. Rozpoznanie: zaburzenia gastryczne o nieznanej etiologii, mo żliwa posocznica – główny objaw to krwawa biegunka. Co mogło podsun ąć Ashmore’owi my śl o jakim ś specyficznym zatruciu. Mo że ciekawo ść zawodowa przemogła apati ę. – Nie wystarczyła mu rozmowa ze Stephanie. – To prawda. – Wi ęc mo że szukał i nic nie znalazł. – No to czemu nie oddał karty? – Bałagan w gospodarstwie. Herbert miała odda ć, ale nie zrobiła tego. Wiedziała, że odchodzi i w nosie miała wszystkie papierki. – Zapytam, kiedy j ą spotkam. – Taak. Kto wie, mo że we źmie ci ę na przeja żdżkę swoj ą miat ą. – Wrrrr, wrrrr – zawarczałem. – Co ś nowego o Reginaldzie Bottomley? – Jeszcze nie. Fordebrand – go ść z Foothili – jest na urlopie, wi ęc zostawiłem wiadomo ść facetowi, który go zast ępuje. Miejmy nadziej ę, że b ędzie skłonny do współpracy. Odstawił col ę. Napi ęcie żłobiło jego twarz i chyba znałem przyczyn ę. Zastanawiał si ę, czy tamten detektyw wiedział, kim on jest. Czy zechce mu odpowiedzie ć. – Dzi ęki – rzekłem. – Za wszystko. – De nada. – Potrz ąsn ął puszk ą. Pusta. Spojrzał na mnie, wsparłszy si ę łokciami o blat. – O co chodzi? – zapytałem. – Kiepsko wygl ądasz. Jeste ś przybity. – Pewnie że tak – tyle teoretyzowania, a Cassie wcale nie jest bezpieczniejsza. – Wiem, co masz na my śli – powiedział. – Najlepiej skupi ć si ę na problemie, nie da ć si ę znie ść za daleko. To ryzykowne przy sprawach, które kiepsko rokuj ą – Bóg jeden wie, ile ich miałem. Czujesz si ę bezsilny, zaczynasz wymachiwa ć w ściekle pi ęś ciami i ko ńczysz niewiele m ądrzejszy, za to, cholera, du żo starszy. Wyszedł tu ż po tym, a ja zadzwoniłem do pokoju Cassie w szpitalu. Min ęła dziewi ąta i bezpo średni dost ęp do pacjentów był niemo żliwy. Przedstawiwszy si ę telefonistce szpitalnej, uzyskałem poł ączenie. Odebrała Vicki. – Cze ść , tu doktor Delaware. – Och... czym mog ę słu żyć? – Wszystko dobrze? – Świetnie. – Jeste ś w pokój u Cassie? – Nie – tutaj. – W recepcji? – Tak. – Jak si ę czuje Cassie? – Świetnie. – Śpi? – Aha. – A Cindy? – Ona te ż. – Trudny dzie ń dla wszystkich? – Aha. – Czy doktor Eves była tam ostatnio? – Koło ósmej – chce pan dokładny czas? – Nie, dzi ękuj ę. Co ś nowego, w zwi ązku z hipoglikemi ą? – Musi pan o to zapyta ć doktor Eves. – Nie było nowych ataków? – Nie. – W porz ądku – powiedziałem. – Prosz ę powiedzie ć Cindy, że dzwoniłem. Wpadn ę jutro. Odło żyła słuchawk ę. Pomimo jej wrogo ści, miałem dziwne – niemal amoralne – poczucie siły. Bo ja wiedziałem o jej nieszcz ęś liwej przeszło ści, a ona nie była tego świadoma. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że wiedza ta wcale nie przybli żała mnie do prawdy. Za daleko – powiedział Milo. Siedziałem tak, czuj ąc, jak poczucie siły mnie opuszcza. Rozdział trzynasty

Nazajutrz zbudziło mnie jasne, wiosenne światło. Przebiegłem par ę mil, ignoruj ąc bóle w kolanach i koncentruj ąc my śli na wieczorze z Robin. Potem wzi ąłem prysznic, nakarmiłem rybki i przeczytałem gazetę, jedz ąc śniadanie. Nie było nic wi ęcej o zabójstwie Ashmore’a. Zadzwoniłem do informacji, żeby dowiedzie ć si ę, jaki numer odpowiada adresowi Dawn Herbert, który dostałem od Mila. W spisie go nie było, a żaden z dwóch Herbertów mieszkaj ących w Culver City nie znał nikogo o imieniu Dawn. Odło żyłem słuchawk ę, nie b ędąc pewny, czy miało to jakie ś znaczenie. Nawet gdybym j ą odnalazł, jak wytłumaczyłbym swoje pytania o kart ę Chada? Postanowiłem skupi ć si ę na pracy, która była moim zawodem. Ubrawszy si ę i wpi ąwszy w klap ę plakietk ę identyfikacyjn ą, wyjechałem z domu, skr ęciłem na wschód na Sunset i skierowałem si ę w stron ę Hollywood. W par ę minut znalazłem si ę na Beverly Hills i przejechałem, nie zwalniaj ąc, obok Whittier Drive. Co ś po przeciwnej stronie bulwaru przyci ągn ęło moj ą uwag ę: biały cutlass, nadje żdżaj ący od wschodu. Skr ęcił w Whittier i skierował si ę ku kwartałowi nr 900. Zawróciłem przy pierwszej przerwie w linii ci ągłej. Gdy zajechałem pod wielki dom w stylu kolonialnym, samochód był ju ż zaparkowany w tym samym miejscu, gdzie widziałem go poprzedniego dnia, a jaka ś Murzynka wysiadała z niego po stronie kierowcy. Była młoda – około trzydziestki – niska i szczupła. Miała na sobie szary, bawełniany golf, czarn ą spódnic ę do kostek i czarne pantofle na płaskich obcasach. W jednej r ęce trzymała torb ę od Bullocka; w drugiej br ązow ą skórzan ą torebk ę. Prawdopodobnie gosposia. Robiła w domu towarowym zakupy dla pogr ąż onej w żałobie wdowy po Ashmorze. Odwróciwszy si ę w stron ę domu, dostrzegła mnie. U śmiechn ąłem si ę. Rzuciła mi pytaj ące spojrzenie i ruszyła ku mnie niespiesznie, krótkim, lekkim krokiem. Gdy podeszła bli żej, zauwa żyłem, że jest bardzo ładna, jej skóra była tak ciemna, że niemal granatowa. Miała okr ągł ą twarz, zako ńczon ą kwadratowym podbródkiem, rysy pi ękne i wyraziste niczym nubijska maska. Wnikliwe spojrzenie jej wielkich oczu skupione było na mnie. – Dzie ń dobry. Jest pan ze szpitala? – miała angielski akcent, wysubtelniały w prywatnej szkole. – Owszem – odparłem zdziwiony i zaraz uprzytomniłem sobie, że patrzy na plakietk ę w mojej klapie. Zamrugała oczyma, potem otworzyła je szeroko. Jej tęczówki były w dwu odcieniach br ązu – maho ń w środku, orzechowe obrze ża. I ró żowe obwódki. Płakała. Jej usta dr żały lekko. – To miło, że pan przyszedł – powiedziała. – Alex Delaware – przedstawiłem si ę, wyci ągaj ąc r ękę przez okno po stronie kierowcy. Postawiła torb ę z zakupami na trawie i podała swoj ą dło ń – w ąsk ą, such ą, i bardzo chłodn ą. – Anna Ashmore. Nie spodziewałam si ę nikogo tak pr ędko. Czuj ąc si ę głupio z powodu przypuszcze ń, powiedziałem: – Nie znałem osobi ście doktora Ashmore’a, ale chciałbym wyrazi ć ubolewanie. Jej r ęka opadła. Gdzie ś w oddali rykn ęła kosiarka do trawy. – Nie ma żadnych oficjalnych uroczysto ści. M ąż nie był religijny. – Zwróciła si ę w stron ę domu. – Zechce pan wst ąpi ć? Wysoki na dwa pi ętra hol wej ściowy miał posadzk ę z czarnego marmuru i kremowe tynki. Kr ęcone marmurowe schody z pi ękn ą, mosi ęż ną balustrad ą prowadziły na pierwsze pi ętro. Na prawo obszerna żółta jadalnia l śniła od ciemnych secesyjnych mebli o płynnych kształtach, które polerowała prawdziwa gosposia. Ścian ę za schodami te ż wypełniały dzieła sztuki – współczesne malarstwo sąsiadowało z afryka ńskimi batikami. Szerokie foyer obok schodów wiodło ku przeszklonym drzwiom, za którymi rozci ągał si ę pejza ż przypominaj ący pocztówki z Kalifornii: zielony trawnik, bł ękitna woda basenu migocz ąca srebrzy ście w promieniach sło ńca, białe kabiny za poł ączon ą ozdobnymi kratami kolumnad ą, żywopłoty i kwietne rabaty w zmiennym cieniu drzew rzadkich gatunków. Bryzgi szkarłatu strzelaj ące ponad dachówki kabiny – to bugenwilla, któr ą widziałem z ulicy. Słu żą ca wyszła z jadalni i odebrała torb ę od pani Ashmore. Anna Ashmore podzi ękowała jej, po czym wskazała dłoni ą znajduj ący si ę z lewej strony salon, dwukrotnie obszerniejszy od jadalni, do którego schodziło si ę po dwóch stopniach. – Prosz ę – powiedziała schodz ąc, naciskaj ąc kontakt i zapalaj ąc w ten sposób kilka stoj ących lamp. W rogu umieszczono czarny fortepian. Wschodni ą ścian ę zajmowały prawie w cało ści wysokie okna o zamkni ętych okiennicach, wpuszczaj ących do środka w ąskie smugi światła. Podłog ę z żółtych desek pokrywały czarno-rdzawe perskie dywany. Biały kasetonowy sufit wie ńczył ściany o morelowych tynkach. Tu równie ż wisiały dzieła sztuki: ta sama kompozycja obrazów olejnych i tkanin. Wydało mi si ę, że ponad granitowym gzymsem kominka dostrzegam jakiego ś Hockneya. W pokoju panował chłód. Stoj ące tam meble wygl ądały jak prosto z Design Center. Kryte białym zamszem włoskie sofy, czarne krzesło Breuera, du że „post-neandertalskie” stoliki o nakrapianych kamiennych blatach i kilka mniejszych, z powyginanych, mosi ęż nych pr ętów, z blatami z barwionego niebiesko szkła. Jeden z kamiennych stolików stał na wprost najwi ększej sofy. Na jego środku umieszczono mis ę z drzewa ró żanego pełn ą jabłek i pomara ńcz. – Prosz ę – powtórzyła pani Ashmore, wi ęc usiadłem naprzeciw owoców. – Mog ę panu poda ć co ś do picia? – Nie, dzi ękuj ę. Usiadła dokładnie naprzeciw mnie, sztywna i milcz ąca. W czasie, jaki upłyn ął, odk ąd wszedłem do domu jej oczy zaszły łzami. – Przykro mi z powodu śmierci doktora Ashmore’a – powiedziałem. Wytarła palcem powieki i wyprostowała si ę jeszcze bardziej. – Dzi ękuj ę, że pan przyszedł. Cisza, jaka zapanowała w pokoju, sprawiła, że salon wydawał si ę jeszcze chłodniejszy. Anna znów otarła oczy i splotła palce. – Ma pani pi ękny dom – powiedziałem. Rozło żyła bezradnie r ęce. – Nie wiem, co z nim zrobi ę. – Długo tu pa ństwo mieszkali? – Tylko rok. Larry miał go na długo przedtem, ale nie mieszkali śmy tu razem. Kiedy przyjechali śmy do Kalifornii, Larry powiedział, że to b ędzie nasza siedziba. Wzruszyła ramionami, znów uniosła r ęce i opu ściła je na kolana. – Taki du ży, to naprawd ę śmieszne... Mieli śmy zamiar go sprzeda ć... Pokr ęciła głow ą. – Prosz ę – niech si ę pan cz ęstuje. Wzi ąłem z misy jabłko i ugryzłem. Patrzyła, jak jem i wyra źnie podnosiło j ą to na duchu. – Sk ąd pa ństwo przyjechali? – zapytałem. – Z Nowego Jorku. – Czy doktor Ashmore mieszkał kiedy ś przedtem w Los Angeles? – Nie, ale przyje żdżał tu w celach handlowych – nale żało do niego wiele domów. W całym kraju. To było jego... zaj ęcie. – Kupowanie nieruchomo ści? – Kupowanie i sprzedawanie. Inwestowanie. Przez krótki czas miał nawet dom we Francji. Bardzo stary – prawdziwe chateau. Kupił go jaki ś ksi ążę i opowiadał potem ka żdemu, że od wieków nale żał do jego rodziny. Larry śmiał si ę z tego – nie znosił pretensjonalno ści. Ale uwielbiał kupowa ć i sprzedawa ć. I wolno ść , jak ą mu to dawało. Mogłem to zrozumie ć, zdobywszy samemu pewn ą niezale żno ść materialn ą w czasie boomu na parcele w połowie lat siedemdziesi ątych. Ale ja działałem na du żo mniejsz ą skal ę. – Cała góra jest pusta – powiedziała. – Mieszka tu pani sama? – Owszem. Nie mamy dzieci. Prosz ę – mo że pomara ńcz ę. To z drzewa za domem, łatwo si ę obiera. Wzi ąłem owoc, obrałem ze skórki i zjadłem cz ąstk ę. Odgłosy żucia wydawały mi si ę ogłuszaj ące. – Nie mamy z Larrym wielu znajomych – powiedziała, u żywaj ąc czasu tera źniejszego, co nie dziwiło u świe żo upieczonej wdowy. Przypomniawszy sobie jej uwag ę o mojej niespodziewanie wczesnej wizycie, zapytałem. – Czy kto ś ze szpitala ma pani ą odwiedzi ć? Skin ęła głow ą. – Z upominkiem – certyfikatem darowizny na rzecz UNICEF-u. Maj ą to oprawi ć. Dzwonił wczoraj jaki ś m ęż czyzna, żeby zapyta ć, czy to w porz ądku – ofiarowanie na rzecz UNICEF-u. – Nazywał si ę Plumb? – Nie... Nie s ądz ę. Miał dłu ższe nazwisko – jakby niemieckie. – Huenengarth? – Tak, wła śnie tak. Był bardzo sympatyczny, tak miło wyra żał si ę o Larrym. Obrzuciła sufit roztargnionym spojrzeniem. – Na pewno nie chciałby si ę pan niczego napi ć? – Wystarczy szklanka wody. Skin ęła głow ą i wstała. – B ędziemy mie ć szcz ęś cie, je śli był człowiek od Sparklettsa. Woda w Beverly Hills jest okropna. Sole mineralne. Larry i ja nie pijemy jej. Kiedy wyszła, wstałem, by obejrze ć obrazy. To rzeczywi ście był Hockney. Akwarela przedstawiaj ąca martw ą natur ę, oprawiona w ramk ę z pleksiglasu. Tu ż obok niewielkie abstrakcyjne płótno, jak si ę okazało De Kooninga. Dzieła Jaspera Johnsa, studium w płaszczu k ąpielowym Jima Dine’a, pl ąsy satyra i nimfy na grafice Picassa. Mnóstwo innych, których nie potrafiłem zidentyfikowa ć, przemieszane z batikami w ziemistej tonacji. Odciski woskiem przedstawiały sceny plemienne i wzory geometryczne, które były prawdopodobnie talizmanami. Wróciła z pust ą szklank ą, butelk ą perrier i zło żon ą lnian ą serwetk ą na owalnej ł ąkowej tacy. – Przykro mi, nie ma wody ze źródła. Mam nadziej ę, że zadowoli to pana. – Oczywi ście. Dzi ękuj ę. Nalała mi wody i znów zaj ęła swoje miejsce. – Pi ękne dzieła sztuki – powiedziałem. – Larry kupił je w Nowym Jorku, kiedy pracował w Sloan-Kettering. – W instytucie raka? – Tak. Mieszkali śmy tam przez cztery lata. Larry bardzo interesował si ę rakiem – wzrostem cz ęstotliwo ści zachorowa ń. Prawidłowo ściami. Tym, jak zatruwa si ę środowisko. Martwił si ę o świat. Znów zamkn ęła oczy. Tam si ę pa ństwo poznali? – Nie. Spotkali śmy si ę w mojej ojczy źnie, w Sudanie. Pochodz ę z wioski na południu. Mój ojciec był jej naczelnikiem. Ucz ęszczałam do szkół w Kenii i Anglii, poniewa ż wielkie uniwersytety w Chartumie i Omdurmanie s ą islamskie, a członkowie mojej rodziny byli chrześcijanami. Południe zamieszkuj ą chrze ścijanie i animi ści – wie pan, co to takiego? – Starodawne wierzenia plemienne? – Tak. Prymitywne, ale silnie zakorzenione. To najbardziej denerwuje tych z północy. Chciano, żeby wszyscy przeszli na islam. Sto lat temu sprzedawano południowców jako niewolników, dzisiaj usiłuj ą zniewoli ć nas religi ą. Zacisn ęła r ęce. Poza tym pozostała nieporuszona. – Czy doktor Ashmore prowadził badania w Sudanie? Skin ęła głow ą. – Dla ONZ-tu. Badał prawidłowo ści w wyst ępowaniu chorób – to dlatego pan Huenengarth s ądził, że darowizna na rzecz UNICEF-u b ędzie najwła ściwsza. – Prawidłowo ści w wyst ępowaniu chorób – powtórzyłem. – Epidemiologia? Skin ęła głow ą. – Studiował toksykologi ę i medycyn ę środowiskow ą, ale zajmował si ę tym bardzo krótko. Jego prawdziw ą miło ści ą była matematyka, a przy epidemiologii mógł ł ączy ć matematyk ę z medycyn ą. W Sudanie badał tempo rozprzestrzeniania si ę zaka żeń bakteryjnych od wioski do wioski. Mój ojciec podziwiał jego prac ę, przydzielił mnie do pomocy przy pobieraniu krwi dzieciom – wła śnie wróciłam do domu sko ńczywszy szkoł ę piel ęgniarsk ą w Nairobi. – U śmiechn ęła si ę. – Zostałam pann ą od igieł – Larry nie lubił sprawia ć dzieciom bólu. Zaprzyja źnili śmy si ę. Wtedy przyszli muzułmanie. Zabili mego ojca, cał ą moj ą rodzin ę... Larry zabrał mnie ze sob ą samolotem ONZ-tu, do Nowego Jorku. Relacjonowała tragedi ę sucho i zdawkowo, jakby znieczuliły j ą doznane krzywdy. Zastanawiałem si ę, czy prze żyte cierpienia pomog ą jej pogodzi ć si ę ze śmierci ą m ęż a, kiedy ból odezwie si ę z cał ą moc ą, czy te ż pogorszy to sytuacj ę. – Dzieci z mojej wioski... – podj ęła – zmasakrowano je, kiedy przyszli ludzie z północy. ONZ nie robił nic, a Larry rozgniewał si ę i rozczarował do nich. Kiedy przyjechali śmy do Nowego Jorku, pisał listy, starał si ę skontaktowa ć z wy ższymi urz ędnikami. Nie chcieli go przyj ąć , co rozgniewało go jeszcze bardziej. Odwrócił si ę od świata. Wtedy zacz ęło si ę kupowanie. – Żeby poradzi ć sobie z gniewem? Żało śnie skin ęła głow ą. – Sztuka stała si ę dla niego swego rodzaju ucieczk ą, doktorze Delaware. Nazywał j ą szczytem ludzkich osi ągni ęć . Kiedy kupował co ś nowego, wieszał to na ścianie i wpatrywał si ę całymi godzinami; opowiadał o konieczno ści otaczania si ę rzeczami, które nie mog ą nas zrani ć. Rozejrzała si ę po pokoju i pokr ęciła głow ą. – Teraz zostałam z tym wszystkim, a wi ększo ść tych przedmiotów nie ma dla mnie wi ększego znaczenia. – Znów pokr ęciła głow ą. – Obrazy i wspomnienie jego gniewu – był człowiekiem pełnym gniewu. Nawet pieni ądze zarabiał z gniewem. Dostrzegła moje zakłopotanie. – Prosz ę mi wybaczy ć – odbiegam od tematu. Chodzi mi o to, w jaki sposób zaczynał. Grał w oczko, w ko ści – w inne gry hazardowe. Chocia ż mam wra żenie, że „grał” nie jest odpowiednim okre śleniem. Nie była to wła ściwie gra – oddawał si ę hazardowi całkowicie, nie robił przerw na sen czy posiłki. – Gdzie grywał? – Wsz ędzie. W Los Angeles, Atlantic City, Reno, Lak ę Tahoe. Zarobione tam pieni ądze inwestował w inne projekty – w akcje, papiery warto ściowe. – Machn ęła r ęką, wskazuj ąc pokój. – Czy zwykle wygrywał? – Prawie zawsze. – Miał jaki ś system? – Miał ich wiele. Tworzył je na komputerach. Był geniuszem matematycznym, doktorze Delaware. Jego systemy wymagały fenomenalnej pami ęci. Potrafił sumowa ć w pami ęci kolumny cyfr niczym ludzki komputer. Mój ojciec uwa żał go za czarownika. Kiedy pobierali śmy dzieciom krew, kazałam mu pokazywa ć im sztuczki z liczbami. Przygl ądały si ę, zdziwione, i nie czuły ukłu ć. Uśmiechn ęła si ę, zakrywaj ąc dłoni ą usta. – S ądził, że b ędzie to trwało wiecznie – powiedziała, podnosz ąc wzrok zarabianie kosztem domów gry. Ale zorientowali si ę i kazali mu wyj ść . Było to w Las Vegas. Poleciał do Reno, ale w tamtejszym kasynie ju ż wiedzieli. Larry był w ściekły. Par ę miesi ęcy pó źniej wrócił do pierwszego kasyna, w przebraniu i z brod ą starca. Zagrał o wy ższe stawki i wygrał jeszcze wi ęcej. Uśmiechała si ę przez chwil ę do tego wspomnienia. Rozmowa wyra źnie dobrze jej robiła. Pozwoliło mi to usprawiedliwi ć swoj ą obecno ść . – A potem – ci ągn ęła dalej – po prostu przestał. Gra ć. Powiedział, że znudziło go to. Zacz ął handlowa ć nieruchomo ściami... Był w tym taki dobry... Nie wiem, co z tym wszystkim pocz ąć . – Ma tu pani jak ąś rodzin ę? Potrz ąsn ęła głow ą i zło żyła dłonie. – Ani tu, ani nigdzie indziej. Rodzice Larry’ego też nie żyj ą. To takie... to ironia losu. Kiedy przyszli ci z północy, strzelali do kobiet i dzieci, Larry patrzył im prosto w twarz, krzyczał na nich, wyzywając straszliwie. Nie był du żym m ęż czyzn ą... Spotkał go pan kiedy ś? Potrz ąsn ąłem głow ą. – Był bardzo drobny. – Znów u śmiech. – Bardzo drobny – za plecami ojciec nazywał go małpk ą. Z sympati ą. Małpk ą, która uwa ża si ę za lwa. Cała wioska żartowała w ten sposób, ale Larry nie przejmował si ę. Mo że muzułmanie wierzyli, że on jest lwem. Nigdy go nie skrzywdzili. Pozwolili mu zabra ć mnie samolotem. Miesi ąc po naszym przyje ździe do Nowego Jorku obrabował mnie na ulicy narkoman. Byłam przera żona. Ale Larry nigdy nie bał si ę miasta. Żartowałam czasem, że to miasto bało si ę jego. Moja gro źna, mała małpka. A teraz... Pokr ęciła głow ą. Znów zakryła usta i odwróciła wzrok. Upłyn ęła dłu ższa chwila, nim si ę odezwałem. – Dlaczego przeprowadzili ście si ę pa ństwo do Los Angeles? – Larry był bardzo nieszcz ęś liwy w Sloan-Kettering. Zbyt wiele przepisów, zbyt wiele polityki. Powiedział, że powinni śmy przeprowadzi ć si ę do Kalifornii i zamieszka ć w tym domu – to był najlepszy z jego nabytków. S ądził, że byłoby głupio, gdyby kto ś cieszył si ę nim, podczas gdy my przebywamy w wynaj ętym mieszkaniu. Wi ęc usun ął lokatora – jakiego ś producenta filmowego, który nie płacił czynszu. – Dlaczego wybrał Western Peds? Zawahała si ę. – Niech pan si ę nie obrazi, doktorze, ale uwa żał że Western Peds to szpital w... stanie upadku. Problemy z pieni ędzmi. B ędąc niezale żnym finansowo, mógłby trzyma ć si ę z boku i zajmowa ć własnymi badaniami. – Jakie badania prowadził? – Te same, co zawsze, prawidłowo ści w wyst ępowaniu chorób. Niewiele o tym wiem – Larry nie lubił opowiada ć o swojej pracy. – Pokr ęciła głow ą. W ogóle niewiele mówił. Po Sudanie, pacjentach chorych na raka w Nowym Jorku, nie chciał mie ć do czynienia z konkretnymi lud źmi i ich cierpieniem. – Słyszałem, że trzymał si ę z boku. Uśmiechn ęła si ę tkliwie. – Uwielbiał samotno ść . Nie chciał nawet sekretarki. Mówił, że potrafi pisa ć szybciej i dokładniej na edytorze tekstu, wi ęc po co? – Miał asystentów, prawda? Jak Dawn Herbert. – Nie znam nazwisk, ale tak, od czasu do czasu zatrudniał doktorantów z uniwersytetu, lecz nigdy nie był z nich zadowolony. – Z uniwersytetu w Westwood? – Tak. Dotacja obejmowała pomoc laboratoryjn ą, a niektórymi badaniami nie musiał zajmowa ć si ę osobi ście. Ale nigdy nie był zadowolony z pracy innych. Prawd ę mówi ąc, doktorze, Larry nie lubił by ć od nikogo zale żny. Poleganie na sobie stało si ę jego religi ą. Po tym, jak obrabowano mnie w Nowym Jorku, nalegałby śmy oboje nauczyli si ę samoobrony. Mówił, że policja działa opieszale i niczym si ę nie przejmuje. Znalazł na dolnym Manhattanie starego Korea ńczyka, który uczył nas karate, kick-boxingu ró żnych technik. Przyszłam na dwie, trzy lekcje, potem zrezygnowałam. Wydawało si ę to nielogiczne – jak mogli śmy obroni ć si ę gołymi r ękami przed uzbrojonym w pistolet narkomanem? Ale Larry chodził dalej i ćwiczył co wieczór. Zdobył nawet pas. – Czarny? – Br ązowy. Larry twierdził, że br ązowy wystarczy, wszystko ponad to byłoby zarozumialstwem. Płakała cicho, ukrywszy twarz w dłoniach. Wzi ąłem serwetk ę z łąkowej tacy, i maj ąc j ą w pogotowiu stan ąłem obok krzesła Anny. Podniosła wzrok. Jej dło ń ścisn ęła moje palce niczym kleszcze, potem rozlu źniła uchwyt. Usiadłem z powrotem. – Poda ć panu co ś jeszcze? – zapytała. Potrz ąsn ąłem głow ą. – Czy mog ę pani w czym ś pomóc? – Nie, dzi ękuj ę. Ju ż sam fakt, że pan przyszedł, sprawił mi przyjemno ść nie mamy wielu znajomych. Raz jeszcze rozejrzała si ę po pokoju. – Czy przygotowania do pogrzebu s ą zako ńczone? – zapytałem. – Za po średnictwem adwokata Larry’ego... Widocznie Larry wszystko to zaplanował. Szczegóły – kolejno ść działa ń. S ą te ż zalecenia dla mnie. Nie wiedziałam o tym. O wszystko si ę zatroszczył... Nie jestem pewna, kiedy odb ędzie si ę pogrzeb. W takich... wypadkach, koroner. Tak głupio... Jej dło ń uniosła si ę do twarzy. Znów popłyn ęły łzy. – Straszne. Jestem dziecinna. – Manipulowała przy oczach serwetk ą. – To straszna strata, pani Ashmore. – To dla mnie nic nowego – powiedziała szybko. Jej głos stał si ę nagle twardy, pełen gniewu. Milczałem. – Có ż – powiedziała. – Powinnam chyba wróci ć do swoich zaj ęć . Wstałem. Odprowadziła mnie do drzwi. – Dzi ękuj ę, że pan przyszedł doktorze Delaware. – Je śli mógłbym co ś zrobi ć... – To bardzo uprzejmie, ale pewna jestem, że b ędę w stanie podoła ć bie żą cym obowi ązkom. Otworzyła drzwi. Powiedziałem do widzenia i drzwi zamkn ęły si ę za mn ą. Poszedłem wolno w stron ę seville’a. Odgłosy pracy w ogrodzie zamarły. Ulica była pi ękna i cicha. Rozdział czternasty

Kiedy wszedłem do pokoju 505W, oczy Cassie skierowały si ę na mnie, ale dziewczynka nie poruszyła si ę. Zasłony były zaci ągni ęte, a przez uchylone drzwi łazienki dobywało si ę żółte światło. Dojrzałem mokre ubrania wisz ące na rurze od prysznica. Por ęcze łó żka opuszczono, a w pokoju unosił si ę lepki zapach starych banda ży. Kroplówka z licznikiem ci ągle była podł ączona do lewego ramienia Cassie. Przejrzysty płyn z podwieszonej butli skapywał powoli przez rurk ę. Furkot kroplomierza wydawał si ę gło śniejszy. Pluszowe króliczki otaczały dziewczynk ę. Nie tkni ęta taca ze śniadaniem stała na stoliku. – Cze ść , kruszyno – powiedziałem. Uśmiechn ęła si ę lekko, zamkn ęła oczy i jęła kr ęci ć głow ą tam i z powrotem niczym niewidome dziecko. Cindy wyszła z łazienki i powiedziała: – Cze ść , doktorze Delaware. – Warkocz miała upi ęty na czubku głowy, a bluzk ę wypuszczon ą na spodnie. – Cze ść . Jak leci? – W porz ądku. Przysiadłem na brzegu łó żka Cassie. Cindy podeszła i stan ęła obok mnie. Nacisk mego ciała sprawił, że dziewczynka ponownie otworzyła oczy. U śmiechn ąłem si ę do niej, dotkn ąłem jej palców. Zaburczało jej w brzuchu i raz jeszcze zamkn ęła oczy. Usta miała wyschni ęte i sp ękane. Skrawek martwego naskórka zwieszał się z górnej wargi. Unosił si ę lekko za ka żdym oddechem. Uj ąłem jej woln ą r ękę. Nie opierała si ę. Jej skóra była ciepła, mi ękka i delikatna niczym jedwab. – Taka dobra dziewczynka – powiedziałem i zobaczyłem, jak jej oczy poruszaj ą si ę pod powiekami. – Miałyśmy ci ęż ką noc – rzekła Cindy. – Wiem. Przykro to słysze ć. – Spojrzałem na r ączk ę w mojej dłoni. Żadnych nowych ranek, ale mnóstwo starych. Paznokie ć kciuka był drobny, t ępo zako ńczony i niezbyt czysty. Nacisn ąłem delikatnie, i palec uniósł si ę, pozostał przez chwil ę wyprostowany, potem opadł dotykaj ąc mojej dłoni. Ponowiłem ucisk i wszystko powtórzyło si ę. Ale jej oczy pozostały zamkni ęte, a twarz rozlu źniła si ę. Po paru chwilach spała ju ż, oddychaj ąc w rytmie spadaj ących przez rurk ę kropli. Cindy pogładziła policzek córki. Jeden z królików spadł na podłog ę. Podniosła go i postawiła obok tacy ze śniadaniem. Taca była dalej ni ż si ę spodziewała i przy tym ruchu straciła równowag ę. Chwyciłem ją za łokie ć i podtrzymałem. Przez r ękaw bluzy wyczułem szczupłe, spręż yste rami ę. Pu ściłem, ale wsparła si ę przez moment na mojej dłoni. Dostrzegłem linie, jakie troski wyryły wokół jej oczu i ust, zobaczyłem zapowied ź zmarszczek, które pojawiaj ą si ę na staro ść . Nasze spojrzenia si ę spotkały. Patrzyła ze zdziwieniem i strachem. Odsun ęła si ę ode mnie i poszła usi ąść na tapczanie. – Co si ę tu działo? – zapytałem, chocia ż przejrzałem kart ę przed wej ściem. – Zastrzyki i badania – odparła. – Par ę ró żnych zdj ęć radiologicznych. Dopiero niedawno dostała obiad i nie mogła go zje ść . – Biedactwo. Przygryzła warg ę. – Doktor Eves mówi, że brak apetytu spowodowany jest niepokojem albo reakcj ą na izotopy, których używano do bada ń. – To si ę czasami zdarza – powiedziałem. – Szczególnie, kiedy robi si ę wiele bada ń i izotopy wbudowane s ą do organizmu. Skin ęła głow ą. – Jest bardzo zm ęczona. Chyba nie b ędzie pan mógł dzisiaj z ni ą rysowa ć. – Chyba nie. – Jest bardzo źle – tak j ą to wyczerpało. Nie zd ąż ył pan zastosowa ć swoich technik. – Jak znosiła zabiegi? – W gruncie rzeczy była tak zm ęczona – po grand mai – że zachowywała si ę raczej biernie. Spojrzała na łó żko, odwróciła szybko i podparła, kład ąc dłonie na sofie. Nasze spojrzenia znów si ę spotkały. Stłumiła ziewniecie i powiedziała: – Przepraszam. – Mog ę w czym ś pomóc? – Dzi ęki. Chyba w niczym. Zamkn ęła oczy. – Odpocznij troch ę – powiedziałem i ruszyłem ku drzwiom. – Doktorze Delaware? – Tak? – A ta wizyta domowa, o której rozmawiali śmy – zapytała. Ci ągle zamierza nas pan odwiedzi ć, kiedy wreszcie st ąd wyjdziemy? – Jasne. – To dobrze. Co ś w jej głosie – jaka ś ostro ść , której nigdy dot ąd nie dostrzegałem kazało mi stan ąć i poczeka ć. Ale powtórzyła tylko: „To dobrze” i odwróciła si ę zrezygnowana. Jakby chwila krytyczna nadeszła i min ęła. Kiedy zacz ęła bawi ć si ę warkoczem, wyszedłem. Ani śladu Vicki Bottomley, dy żurna piel ęgniarka nie była mi znana. Wpisawszy własne uwagi, przejrzałem powtórnie notatki Stephanie, neurologa i udzielaj ącego konsultacji endokrynologa – faceta nazwiskiem Alan Macauley, o zdecydowanym, zamaszystym charakterze pisma. Neurolog nie dopatrzył si ę żadnych nieprawidłowo ści w dwu kolejnych EEG i ust ąpił pola Macauleyowi, który stwierdził, że nic nie świadczy o jakichkolwiek zaburzeniach metabolicznych, cho ć wyniki testów laboratoryjnych były ci ągle poddawane analizie. Zgodnie z jego najlepsz ą wiedz ą, trzustka Cassie jest strukturalnie i biologicznie prawidłowa. Macauley sugerował dalsze testy genetyczne i badania dla wykluczenia nowotworu mózgu, oraz zalecał dalsz ą „intensywn ą konsultacj ę psychologiczn ą prowadzon ą przez doktora Delaware”. Nigdy go nie spotkałem, wi ęc zdziwiłem si ę, że wymienił mnie z nazwiska. Chc ąc si ę dowiedzie ć, co miał na my śli pisz ąc „intensywna” odszukałem w spisie telefonów szpitalnych jego numer i zadzwoniłem. – Macauley. – Doktorze Macauley, tu Alex Delaware – psycholog opiekuj ący si ę Cassie Jones. – Szcz ęś liwiec z pana. Widział j ą pan ostatnio? – Przed minut ą. – Jak si ę czuje? – Znu żona. – S ądz ę, że wyczerpał j ą atak. – Prawdopodobnie. – Jej matka mówiła, że nie jadła obiadu. – Jej matka, co?... Wi ęc, czym mog ę słu żyć. – Przeczytałem pana uwagi – o wsparciu psychologicznym. Zastanawiałem si ę, czy nie ma pan jakich ś sugestii. Długa pauza. – Gdzie pan teraz jest? – spytał. – W dy żurce piel ęgniarek w Chappy Ward. – Dobra, niech pan słucha. Za dwadzie ścia minut jestem w poradni dla cukrzyków. Mog ę tam by ć troch ę wcze śniej – powiedzmy o pi ątej. Mo że pan wpadnie? Trójka wschodnia. Zamachał, zobaczywszy, że si ę zbli żam, i uprzytomniłem sobie, i ż widziałem go dzie ń wcze śniej, na zebraniu ku czci Ashmore’a. Krzepki, śniady, łysy m ęż czyzna, który mówił o Teksasie, spluwach i Smith & Wessonie w ka żdej lekarskiej torbie. Na stoj ąco wydawał si ę jeszcze pot ęż niejszy, miał grube, przygarbione ramiona i ręce dokera. Ubrany był w biał ą koszulk ę polo, obcisłe d żinsy i kowbojskie buty ze strusiej skóry. Swoj ą plakietk ę przypi ął tu ż ponad logo przedstawiaj ącym d żokeja na koniu. W ręku trzymał stetoskop. Rozmawiaj ąc z tykowatym, siedemnastoletnim mniej wi ęcej chłopakiem, wykonywał drug ą r ęką gesty na śladuj ące nurkowanie i gwałtowne wzloty samolotu. Pi ętna ście minut przed planowanym otwarciem poradni poczekalnia endokrynologii zacz ęła si ę napełnia ć lud źmi. Na ścianach wisiały plakaty dotycz ące od żywiania. Na stole le żały sterty ksi ąż eczek dla dzieci i wy świechtanych magazynów, broszurki i torebki sztucznego słodzika. Macauley klepn ął chłopaka po plecach. Usłyszałem jak mówi: – Dobrze ci idzie – tak trzyma ć. Wiem, że szprycowanie si ę wyka ńcza wielkiego kudłacza, ale pozwalanie, by mamusia ci ę szprycowała, wyka ńcza jeszcze bardziej, no nie? Wi ęc nie daj jej do cholery wtr ąca ć si ę do swego życia i id ź si ę zabawi ć. – W porz ądku – odparł chłopak. Miał wydatny podbródek i nos. Wielkie, odstaj ące uszy, w ka żdym po trzy kółka ze złotego drutu. Mierzył dobrze ponad sze ść stóp, ale przy Macauleyu wydawał si ę mały. Cer ę miał tłust ą i żółtaw ą, usian ą pryszczami na policzkach i brodzie. Nowofalowa fryzura odznaczała si ę wi ększ ą ilo ści ą płaszczyzn i kątów ni ż erotyczny sen architekta. – Zabawi ę si ę – odparł kwa śno. – Hej, baw si ę chwacko, chłopie – rzekł Macauley – i do woli, pod warunkiem, że bez cukru. – Pierdol ę – stwierdził chłopak. – No, to jest w porz ądku, Kev. To mo żesz robi ć do oporu, pod warunkiem, że u żywasz prezerwatywy. Chłopak mimowolnie wyszczerzył z ęby w uśmiechu. Macauley klepn ął go jeszcze raz i powiedział: – Okay, zje żdżaj, spływaj, spadaj i precz mi z oczu. Musz ę si ę zaj ąć chorymi lud źmi. – Taa, jasne. – Chłopak wyci ągn ął paczk ę papierosów, wsadził jednego w usta, ale nie zapalił. – Hej, goł ąbku, twoje płuca to te ż czyja ś sprawa – dodał Macauley. Chłopak roze śmiał si ę i odszedł powłócz ąc nogami. Macauley podszedł do mnie: – Krn ąbrni młodzie ńcy z niestabiln ą cukrzyc ą. Pewien jestem, że po śmierci pójd ę do nieba, bo w piekle ju ż byłem. Wyci ągn ął ku mnie pot ęż ne rami ę. Dło ń miał wielk ą, ale u ścisk pow ści ągliwy. Przypominał baseta z niewielk ą domieszk ą bulteriera: gruby nos, pełne wargi, małe ciemne oczy o lekko obwisłych powiekach. Łysa czaszka i niezmienny jednodniowy zarost nadawały mu wygl ąd człowieka w średnim wieku, ale podejrzewałem, że miał jakie ś trzydzie ści pi ęć lat. – Al Macauley. – Alex Delaware. – Spotkanie Alów – powiedział. – Wiejmy st ąd, póki tubylcy nie zaczn ą si ę niepokoi ć. Przeprowadził mnie przez wahadłowe drzwi, dokładnie takie, jak w poradni Stephanie, i podobny rozgardiasz wywoływany przez rejestratorki, piel ęgniarki, lekarzy, dzwoni ące telefony i skrzypi ące długopisy do pokoju przyj ęć , ozdobionego tablic ą zawarto ści cukru w pokarmach wydan ą przez jeden z koncernów produkuj ący fast-food. Pi ęć grup pokarmów, ze szczególnym uwzgl ędnieniem hamburgerów i frytek. – W czym mog ę ci pomóc? – zapytał, siadaj ąc na stołku i kr ęcąc si ę na nim lekko tam i z powrotem. – Czy intuicja podpowiada ci co ś na temat Cassie? – Intuicja? To chyba twoja specjalno ść . – Byłoby tak w świecie doskonałym, Al. Niestety rzeczywisto ść odmawia współpracy. Parskn ął śmiechem i przejechał dłoni ą po głowie, przygładzaj ąc nieistniej ące włosy. Kto ś zostawił na stole gumowy młotek neurologiczny. Podniósł go i dotkn ął nim czubka kolana. – Zaleciłe ś intensywne wsparcie psychologiczne – powiedziałem – i wła śnie zastanawiałem si ę... – Czy jestem przewra żliwionym facetem, czy te ż sprawa wydała mi si ę podejrzana, zgadza si ę? Druga odpowied ź jest poprawna. Przeczytałem twoje notatki na karcie, wypytałem, co ś za jeden i dowiedziałem si ę, że jeste ś niezły. Wi ęc pomy ślałem, że wsadz ę swoje trzy grosze. – Podejrzana – powtórzyłem. – Co ś jak Munchhausen per procura? – Jak zwał, tak zwał – jestem specem od gruczołów, a nie psychoanalitykiem. Ale z metabolizmem dzieciaka wszystko gra, to mog ę ci powiedzie ć. – Pewien jeste ś? – Słuchaj, nie pierwszy raz zajmuj ę si ę tym przypadkiem – przebadałem j ą przed paroma miesi ącami, kiedy rzekomo miała krwiste stolce. Nikt naprawd ę nie widział ich na własne oczy, z wyj ątkiem mamy, a z tego, co mi wiadomo, czerwone plamki na pieluszce wcale o tym nie świadcz ą. W gr ę mógł wchodzi ć rumie ń pieluszkowy. A mój pierwszy przegl ąd był bardzo rygorystyczny. Wszystkie podr ęcznikowe testy endokrynologiczne i jeszcze par ę dodatkowych. – Byli świadkowie ostatniego ataku padaczki. – Wiem o tym – powiedział niecierpliwie. – Piel ęgniarka i rejestratorka. Niski poziom cukru tłumaczy to, fizjologicznie. Ale nie daje odpowiedzi na pytanie dlaczego. Nie ma u niej żadnych nieprawidłowo ści genetycznych czy metabolicznych, ani zaburze ń w gromadzeniu glikogenu, a jej trzustka funkcjonuje bez zarzutu. Poruszam si ę tu po dobrze znanym terenie, dorzucaj ąc tylko kilka eksperymentalnych testów, o których dowiedziałem się na wydziale medycyny – wyniki bada ń podstawowych, nad którymi ci ągle pracuj ą. Niewykluczone, że mamy do czynienia z najdokładniej przebadanym dwulatkiem na zachodniej półkuli. Chcesz zadzwoni ć do Guinessa? – A mo że to co ś idiopatycznego – rzadki wariant znanej choroby? Spojrzał na mnie, przełożył młotek z ręki do r ęki. – Wszystko jest mo żliwe. – Ale nie my ślisz, by tak było? – Na pewno nie my ślę, by co ś było nie w porz ądku z jej gruczołami. To zdrowy dzieciak, cierpi na hipoglikemi ę z innych powodów. – Kto ś jej co ś dał? Wyrzucił młotek w powietrze i złapał go dwoma palcami. Powtórzył ćwiczenie jeszcze par ę razy i powiedział: – A co ty my ślisz? – U śmiechn ął si ę. – Zawsze chciałem zada ć to pytanie jednemu z was. Ale mówi ąc powa żnie, tak, tak wła śnie uwa żam. To chyba logiczne, bior ąc pod uwag ę histori ę choroby? I ten zmarły brat. – Byłe ś konsultantem w jego przypadku? – Nie, niby dlaczego? Chodziło o układ oddechowy. Nie twierdz ę, że było w tym co ś podejrzanego – dzieci umieraj ą na zespół nagłej śmierci. Ale w tym przypadku to daje do my ślenia, prawda? Skin ąłem głow ą. – Kiedy usłyszałem o hipoglikemii, z miejsca przyszło mi na my śl zatrucie insulin ą. Ale Stephanie twierdziła, że na ciele Cassie nie było świe żych śladów nakłu ć. Wzruszył ramionami. – Mogły by ć. Nie przeprowadzałem kompletnego badania fizykalnego. Ale s ą ró żne subtelne sposoby wstrzykni ęć : u żyj bardzo cienkiej igły najcie ńszej. Wybierz miejsce, które łatwo przeoczy ć – fałdy skórne na po śladkach, kolanach, mi ędzy palcami, przy granicy włosów. Moi pacjenci wci ąż wymyślaj ą co ś nowego, a insulin ę wstrzykuje si ę pod skór ę. Takie drobne nakłucie goi si ę bardzo pr ędko. – Wspominałe ś Stephanie o swoich podejrzeniach? Skin ął głow ą. – Pewnie, że tak, ale ona uganiała si ę ci ągle za czym ś nieuchwytnym. Tak mi ędzy nami, nie wydawało mi si ę, by chciała tego słucha ć. Dla mnie osobi ście nie ma to znaczenia. To ju ż nie mój interes – ulatniam si ę i kwita. Opuszczam to miejsce, nawiasem mówi ąc. – Odchodzisz ze szpitala? – Ja my ślę. Jeszcze miesi ąc i zmykam na spokojne pastwiska. Potrzebuj ę czasu, jaki mi pozostał, żeby uporz ądkowa ć własne sprawy. B ędzie niezłe zamieszanie – mnóstwo w ściekłych rodziców. Ostatni ą rzecz ą, jakiej bym sobie życzył, jest babranie si ę w rodzinnych sprawach Chucka Jonesa, kiedy i tak w niczym nie mog ę pomóc. – Dlatego, że to jego rodzina? Potrz ąsn ął głow ą. – Fajnie byłoby powiedzie ć tak, to dlatego, to asekuranctwo. Ale w gruncie rzeczy idzie o sam ą spraw ę. Nawet gdyby była wnuczk ą kogo ś innego, to i tak mo żemy tylko gada ć na wiatr, bo nie mamy dowodów. Spójrz tylko na nas. Ty wiesz, co jest grane, ja wiem, co jest grane, Stephanie wiedziała, co jest grane, póki nie zapaliła si ę do hipoglikemii. Ale to, że wiemy nie ma znaczenia pod wzgl ędem prawnym, zgadza si ę? Bo nie mo żemy nic zrobi ć. Tego nie cierpi ę w sprawach dotycz ących maltretowania dzieci – kto ś oskar ża rodziców, oni zaprzeczaj ą, wychodz ą albo żą daj ą innego lekarza. A nawet gdyby ś mógł udowodni ć, co jest grane, czeka ci ę maglowanie przez prawników, wypełnianie papierków, lata w sądzie, szarganie w błocie twojego dobrego imienia. Tymczasem dziecko zdane jest na łask ę matki i ojca i nie mo żna nawet doprowadzi ć do ograniczenia praw rodzicielskich. – Wygl ąda na to, że miałe ś złe do świadczenia? – Moja żona jest pracownikiem opieki społecznej. Maj ą tyle roboty, że nawet spraw dzieci, którym połamano ko ści, nie uwa ża si ę ju ż za priorytetowe. Ale wsz ędzie jest tak samo – miałem taki przypadek w Teksasie, dzieciak z cukrzyc ą. Matka wstrzymywała si ę z podawaniem insuliny, to było prawdziwe piekło, utrzyma ć dzieciaka przy życiu. A ona była doskonał ą piel ęgniark ą. Z bloku operacyjnego. – A propos piel ęgniarek – powiedziałem – co my ślisz o piel ęgniarce, która opiekuje si ę Cassie? – A kto to taki? Ach, tak, Vicki. My ślę, że to kopni ęte babsko, ale w zasadzie dobra w tym, co robi. – Obwisłe powieki uniosły si ę. – Ona? Cholera, nigdy o tym nie pomy ślałem, ale to chyba nie trzyma si ę kupy, no nie? A ż do tego ostatniego ataku kłopoty zaczynały si ę w domu. – Vicki odwiedzała ich w domu, cho ć tylko par ę razy. Nie zdołałaby wywoła ć wszystkich tych dolegliwo ści. – A poza tym, zawsze chodzi o matk ę, prawda, przy Munchhausenie? A ta jest dziwna – przynajmniej dla takiego laika jak ja. – Jak to? – Nie wiem. Jest taka cholernie sympatyczna. Szczególnie bior ąc pod uwag ę nieudolno ść , z jak ą usiłujemy postawi ć diagnoz ę jej dziecku. Ja na jej miejscu wkurzyłbym si ę, domagał zdecydowanych działa ń. A ona wci ąż si ę u śmiecha. Za du żo si ę u śmiecha, jak na mój gust. „Dzie ń dobry, doktorze, jak si ę pan ma, doktorze?” Nigdy nie ufaj takim miłym u śmiechom, Al. Moja pierwsza żona była taka. Za tym szczerzeniem z ębów zawsze co ś si ę kryło pewnie potrafiłby ś wyja śni ć, jaka jest przyczyna, zgadza si ę? – Doskonały świat – powiedziałem, wzruszaj ąc ramionami. Roze śmiał si ę. – Niezły jeste ś. – A jakie wra żenie zrobił na tobie ojciec? – zapytałem. – Nigdy go nie spotkałem. A co? Te ż jest dziwny? – Nie powiedziałbym „dziwny”. Po prostu nie tak wyobra żałby ś sobie syna Chucka Jonesa. Broda, kolczyk w uchu. Nie żywi chyba specjalnego sentymentu do szpitala. – No cóż, przynajmniej ma co ś wspólnego z ojcem... Jak dla mnie to przegrana sprawa, a zm ęczyłem si ę ju ż przegrywaniem. Dlatego odbiłem piłeczk ę na twoje pole. A teraz mówisz mi, że nie wiesz, co robi ć. Niedobrze. Chwycił młotek, podrzucił go, złapał i zacz ął b ębni ć po stole. – Czy hipoglikemia mogła by ć przyczyn ą wcze śniejszych dolegliwo ści? zapytałem. – Mo że biegunki. Ale dziecko miało te ż gor ączk ę, wi ęc musiała by ć jaka ś infekcja. Je śli chodzi o zaburzenia oddechowe, to tak że prawdopodobne. Jak rozregulujesz metabolizm, wszystko jest mo żliwe. Wzi ął swój stetoskop i spojrzał na zegarek. – Mam robot ę. Niektóre z tamtych dzieci przyjmuj ę dzi ś po raz ostatni. Wstałem i podzi ękowałem mu. – Za co? W niczym nie pomogłem. Roze śmiał się: – Ja te ż tak si ę czuj ę, Al. – Blues konsultanta. Znasz histori ę o kogucie, który miał zbyt wybujały temperament i napastował kury w kurniku? Zachodził je od tyłu, wskakiwał na nie i w ogóle robił zamieszanie? Wi ęc farmer kazał go wykastrowa ć i mianował konsultantem. Teraz siedzi sobie na płocie, obserwuj ąc i udzielaj ąc rad innym kogutom. Usiłuj ąc przypomnie ć sobie, jak si ę wtedy czuł. Znów si ę roze śmiałem. Wyszli śmy z pokoju przyj ęć i wrócili śmy do poczekalni. Piel ęgniarka zbli żyła si ę do Macauleya i wr ęczyła mu bez słowa stert ę kart. Odchodz ąc, wygl ądała na zagniewan ą. – Tobie te ż życz ę dobrego dnia, kochanie – powiedział i zwrócił si ę do mnie: – Jestem śmierdz ącym dezerterem. Nast ępne par ę tygodni b ędzie dla mnie kar ą. Gdy dostrzegł panuj ące w poczekalni zamieszanie, jego psia twarz wydłu żyła si ę. – Czy spokojne pastwiska oznaczaj ą prywatn ą praktyk ę? – Praktyk ę grupow ą. W małym miasteczku w Kolorado, nie opodal Vail. Narty zim ą, ryby latem, przez reszt ę roku trzeba wynale źć sobie inne figle. – Nie wygl ąda to najgorzej. – Nie powinno. W grupie nie ma innego endokrynologa, wi ęc mo że raz na jaki ś czas b ędę miał okazj ę skorzysta ć ze swojej wiedzy. – Jak długo jeste ś w Western Peds? – Dwa lata. Półtora roku za długo. – Ze wzgl ędów finansowych? – Głównie, ale to nie wszystko. Przychodz ąc tu nie byłem Pollyann ą, wiedziałem, że praca w miejskim szpitalu to ustawiczna walka, by zwi ąza ć koniec z ko ńcem. To ich podej ście działa mi na nerwy. – Dziadzio Chuck? – I jego chłopcy. Zarz ądzaj ą tym szpitalem, jak zwykłym przedsi ębiorstwem. Je śli o nich chodzi, mogliby śmy produkowa ć gad żety. To wła śnie dra żni – ich brak zrozumienia. Nawet Cyganie wiedz ą, że źle si ę tu dzieje znasz naszych hollywoodzkich Cyganów. – Pewnie – odparłem. Wielkie białe cadillaki, po dwunastu ludzi w wozie, obozowiska na klatkach schodowych, handel wymienny. Wyszczerzył z ęby w uśmiechu. – Płacili mi jedzeniem, cz ęś ciami zamiennymi do mojego MG, star ą mandolin ą. W gruncie rzeczy bardziej si ę to opłaca ni ż przy opłacaniu rachunków z funduszy pa ństwowych. W ka żdym razie, jeden z moich cukrzyków jest Cyganem. Ma dziewi ęć lat, sukcesor linii królewskiej. Jego matka, przystojna, wykształcona kobieta, ma przed sob ą ze sto lat życia. Zwykle przychodziła tutaj cała w uśmiechach, kadziła mi, powtarzaj ąc, że Bóg stworzył mnie na lekarza. Tym razem była wyciszona, jakby co ś j ą zaniepokoiło. Chodziło tylko o rutynow ą kontrol ę – chłopak ma si ę dobrze, pod wzgl ędem medycznym. Zapytałem j ą wi ęc, w czym rzecz, a ona odparła: „To miejsce, doktorze Al Złe fluidy”. Patrzyła na mnie, mru żą c oczy, niby jaka ś wró żka sprzed domu towarowego. „Co pani ma na my śli”, zapytałem. Ale nie chciała wyja śni ć, dotkn ęła tylko mojej r ęki i powiedziała: „Lubi ę pana, doktorze Al, i Anton te ż pana lubi. Ale nie b ędziemy tu ju ż przychodzi ć. Złe fluidy”. Podniósł karty i przerzucił je do jednej r ęki. – Co za śmiało ść , prawda? – Mo że powinni śmy zasi ęgn ąć jej porady w sprawie Cassie? – zaproponowałem. Uśmiechn ął si ę. Napływali coraz to nowi pacjenci, cho ć nie było ju ż dla nich miejsca. Kilku pozdrowiło Ala, a on odpowiadał mrugni ęciem. Raz jeszcze podzi ękowałem, że znalazł dla mnie czas. – Szkoda, że nie b ędziemy mieli okazji pracowa ć razem – powiedział. – Powodzenia w Kolorado. – Pewnie – powiedział. – Je ździsz na nartach? – Nie. – Ja te ż nie... Odwrócił si ę w stron ę poczekalni, pokr ęcił głow ą. – Co za miejsce... Pierwotnie miałem zosta ć chirurgiem, kroi ć i sieka ć. Ale kiedy byłem na drugim roku medycyny, przypl ątała si ę cukrzyca. Żadnych dramatycznych symptomów, tylko nieznaczny spadek wagi, do którego nie przywi ązywałem znaczenia, bo kiepsko si ę wtedy od żywiałem. Dostałem zapa ści w trakcie ćwicze ń z anatomii, upadłem prosto na mego truposza. Było to tu ż przed Bo żym Narodzeniem. Wróciłem do domu, rodzina skwitowała spraw ę, podsuwaj ąc mi bez słowa pieczon ą szynk ę, a ja skwitowałem to, zakasuj ąc nogawki, kład ąc nogi na stół i odpychaj ąc j ą na oczach wszystkich. W ko ńcu doszedłem do wniosku, że czas zapomnie ć o skalpelach i zacz ąć my śle ć o ludziach. Wła śnie potrzeba pracy z dzie ćmi i ich rodzinami przyci ągn ęła mnie do tego przybytku. Ale kiedy przyszedłem, zrozumiałem, że to ju ż min ęło. Rzeczywi ście s ą tu złe fluidy. Ta cyga ńska dama wyczuła je w chwili, gdy przechodziła przez drzwi. Mo że zabrzmi to wariacko, ale jej słowa, u świadomiły mi pewne rzeczy, które przeczuwałem ju ż od pewnego czasu. Jasne, że w Kolorado b ędzie nudno – katar, kaszel i rumie ń pieluszkowy. A nie byłem tu na tyle długo, by zapracowa ć na emerytur ę, wi ęc finansowo te dwa lata s ą stracone. Ale przynajmniej nie będę siedział na płocie. Kukurykuu. Rozdział pi ętnasty

Robin zadzwoniła o siódmej, by powiedzie ć, że ju ż jest w drodze. Pół godziny pó źniej stała przed moimi drzwiami. Włosy, ści ągni ęte z tyłu i zaplecione w warkocz, podkre ślały rozkoszn ą lini ę kształtnego karku. Miała czarne kolczyki w kształcie kropli i opinaj ącą biodra bawełnian ą sukienk ę w zimnym, ró żowym kolorze. W obu r ękach trzymała torby chi ńskiego jedzenia na wynos. Kiedy mieszkali śmy razem, chi ńszczyzna była zapowiedzi ą obiadu w łó żku. W dawnych, dobrych czasach zaprowadziłbym j ą do sypialni, Joe Szarmancki. Ale dwuletnia rozł ąka i ci ągle niepewne pojednanie osłabiły moje naturalne odruchy. Odebrałem od niej torby, postawiłem na stole w jadalni i pocałowałem j ą lekko w usta. Otoczyła mnie ramieniem, przyci ągaj ąc moj ą głow ę i oddała pocałunek. Kiedy rozdzielili śmy si ę dla zaczerpni ęcia oddechu, zapytała: – Mam nadziej ę, że nigdzie nie wyjdziemy? – Prawie cały dzie ń byłem poza domem. – Ja te ż. Odwoziłam stealthy do hotelu chłopców. Chcieli, żebym została zabawi ć się. – Lepiej si ę znaj ą na kobietach ni ż na muzyce. Roze śmiała si ę, pocałowała mnie znowu i odsun ęła, dysz ąc przesadnie. – Do ść ju ż hormonów – powiedziała. – Na wszystko przyjdzie czas. Podgrzej ę to i urz ądzimy sobie domowy piknik. Zabrała jedzenie do kuchni. Zostałem z tyłu, patrz ąc, jak si ę porusza. Przez wszystkie te lata nigdy nie miałem tego dosy ć. Sukienka była w stylu „dziewczyna z rodeo” – mnóstwo skórzanych fr ędzli i staro świecki koronkowy kołnierzyk. Robin miała wysokie do kolan buty, które stukały gło śno o kuchenn ą podłog ę. Jej warkocz kołysał si ę, kiedy szła. Reszta te ż, ale złapałem si ę na tym, że patrz ę na warkocz. Był krótszy ni ż Cindy Jones i kasztanowy, a nie ciemnobr ązowy, ale znów przypomniał mi o szpitalu. Postawiła torby na blacie i ju ż chciała co ś powiedzie ć, ale u świadomiła sobie, że nie poszedłem za ni ą. Obejrzawszy si ę przez rami ę, zapytała: – Co ś nie tak, Alex? – Nie – skłamałem. – Podziwiam tylko. Jej dło ń pomkn ęła ku włosom, u świadomiłem sobie, że jest zdenerwowana. – Wygl ądasz wspaniale – powiedziałem. Obdarzyła mnie u śmiechem, na którego widok ścisn ęło mi si ę serce i wyci ągn ęła ramiona. Poszedłem do kuchni. – Trudna sprawa – stwierdziła pó źniej, usiłuj ąc robi ć na drutach za pomoc ą pałeczek do jedzenia i owłosienia na mojej klatce piersiowej. – Chodzi o to – odezwałem si ę – by ś okazała swe oddanie, robi ąc sweter dla mnie, a nie ze mnie. Roze śmiała si ę. – Zimne moo-goo. Có ż za smakowity pocz ęstunek. – W tym momencie wystarczyłby mokry piasek na grzance. – Pogładziłem j ą po twarzy. Przysun ęła si ę bli żej, odkładaj ąc pałeczki na nocny stolik. Nasze wilgotne od potu boki zetkn ęły si ę, plaskaj ąc niczym mokry plastik. Jej dło ń niczym szybowiec, przemkn ęła nad moj ą piersi ą, ledwo dotykaj ąc skóry. Podparłszy si ę ramieniem, Robin uderzyła nosem o mój nos, pocałowała mnie w brod ę. Włosy miała ci ągle zaplecione w warkocz. Kiedy kochali śmy si ę, trzymałem go, przepuszczaj ąc gładki splot mi ędzy palcami, i pu ściłem, trac ąc nad sob ą kontrol ę, z obawy by nim nie szarpn ąć . Kilka wij ących si ę pasemek wysun ęło si ę i łaskotało mnie po twarzy. Odgarn ąłem je i wtuliłem nos pod brod ę Robin. Uniosła głow ę. Pomasowała jeszcze moj ą pier ś, zatrzymała si ę, przyjrzała uwa żniej, i nawin ąwszy na palec pojedynczy włos powiedziała: – Hm. – Co? – Siwy – czy ż to nie pi ękne? – Czaruj ące. – Naprawd ę, Alex. Dojrzewasz. – Co to takiego, nowomodny eufemizm? – Prawda, doktorze. Czas to świnia, nie uznaje równo ści płci – kobiety starzej ą si ę, m ęż czy źni „nabieraj ą lat”. Nawet faceci, którzy w młodo ści nie byli wcale przystojni, prze żywaj ą drug ą młodo ść , o ile tylko nie opuszcz ą si ę zupełnie. Tacy jak ty, czaruj ący od pocz ątku, mog ą sta ć si ę naprawd ę fantastyczni. Zacz ąłem dysze ć. – Alex, mówi ę powa żnie. Nabierzesz m ądrego i surowego wygl ądu – jak kto ś, kto zna życie. – Mówi ą co ś o kłamliwej reklamie. Zlustrowała moje skronie, obracaj ąc delikatnie moj ą głow ę silnymi palcami i przeczesuj ąc mi włosy. – To idealne miejsce, żeby zacz ąć siwie ć – powiedziała mentorskim tonem. – Najwy ższy współczynnik klasy-i-mądro ści. Hm, nic, nic jeszcze nie widz ę, tylko ten maluch, na dole. – Znowu przeczesała paznokciem włosy na mojej piersi. – Niedobrze, że jeste ś ci ągle nieopierzonym młodzikiem. – Hej, dzidziu, zabawmy si ę. Opu ściła głow ę i zajrzała ni żej, pod koc. – No prosz ę – powiedziała – tam te ż dałoby si ę co ś rzec o młodzie ńczym nieopierzeniu. Przeszli śmy do salonu, żeby posłucha ć przyniesionych przez ni ą kaset. Nowy Warren Zevon rzucaj ący zimne światło na ciemn ą stron ę życia powie ść w miniaturze. Teksaski geniusz Eric Johnson, autor kompozycji muzycznych na gitar ę, które sprawiały, że miałem ochot ę spali ć swoje własne instrumenty. Lucinda Williams, młoda kobieta o pi ęknym zbolałym głosie i teksty jej piosenek płyn ące prosto z serca. Robin siedziała mi na kolanach, skulona, z głow ą na mojej piersi, oddychaj ąc płytko. Kiedy muzyka umilkła, zapytała: – Wszystko w porz ądku? – Jasne. A co? – Wydajesz si ę troch ę roztargniony. – Przepraszam, nie chciałem – odparłem, zastanawiając si ę, jak si ę tego domy śliła. Wyprostowała si ę i rozpu ściła warkocz. Zacz ęła rozdziela ć spl ątane pasma. Wzburzyła je, przywracaj ąc im naturaln ą falisto ść , i zapytała: – Jest co ś, o czym chciałby ś pomówi ć? – To naprawd ę nic takiego – odparłem. – Tylko praca – ci ęż ki przypadek. Chyba za bardzo si ę tym przejmuj ę. Spodziewałem si ę, że ta odpowied ź j ą zadowoli, ale zapytała z odrobin ą żalu w głosie: – Poufne, prawda? – Wzgl ędnie poufne – odparłem. – Jestem konsultantem, a ta sprawa mo że znale źć finał w sądzie. – Ach, to taka sprawa. Dotkn ęła mojej twarzy. Czekała. Opowiedziałem jej histori ę Cassie Jones, pomijaj ąc nazwiska i szczegóły, pozwalaj ące ustali ć, o kogo chodzi. Kiedy sko ńczyłem, zapytała: – I nic nie mo żna z tym zrobi ć? – Jestem otwarty na propozycje – stwierdziłem. – Poprosiłem Mila o sprawdzenie przeszło ści rodziców i piel ęgniarki, i staram si ę ich wszystkich zrozumie ć. Rzecz w tym, że nie ma śladu prawdziwych dowodów, tylko wnioski wynikaj ące z logicznego rozumowania, a to w sądzie na niewiele si ę przyda. Jak dot ąd podejrzenia budzi jedynie twierdzenie matki, że b ędąc w wojsku, padła ofiar ą epidemii grypy. Udało mi si ę dowiedzie ć, dzwoni ąc do bazy, że nie było żadnej epidemii. – Dlaczego miałaby kłama ć w takiej sprawie? – Mo że prawdziw ą przyczyn ą zwolnienia jest co ś, co chciałaby zatai ć. Albo, je żeli to munchhausenowski typ osobowo ści, po prostu lubi kłama ć. – Obrzydliwe – powiedziała. – Robi ć takie rzeczy własnemu dziecku. Jakiemukolwiek dziecku... A jak si ę czujesz z powrotem w szpitalu? – Prawd ę mówi ąc jestem przygn ębiony. Jakbym spotkał starego przyjaciela, który się stoczył. To teraz ponure miejsce, Rob. Niskie morale, dopływ gotówki słabszy ni ż zwykle, wielu ludzi odeszło – pami ętasz Raoula Melendez-Lyncha? – Specjalist ę od raka? – Aha. Szpital był dla niego domem. Obserwowałem go – kryzys za kryzysem, a on chodził jak zegarek. Nawet on odszedł – przyj ął propozycj ę pracy na Florydzie. Wygl ąda na to, że wszyscy starsi lekarze odeszli. Spotykam na korytarzach same nowe twarze. I młode. A mo że po prostu si ę starzej ę. – Dojrzewam – poprawiła. – Powtórz za mn ą: doj-rze-wam. – S ądziłem, że jestem nieopierzony. – Dojrzały i nieopierzony. To sekret twojego uroku. – A na domiar złego, przest ępczo ść uliczna coraz bardziej daje si ę we znaki. Piel ęgniarki pobite i obrabowane... Par ę dni temu było morderstwo na jednym z parkingów. Lekarz. – Wiem. Słyszałam o tym w radiu. Nie wiedziałam, że znów tam pracujesz, bo bym chyba oszalała. – Byłem tam tego wieczoru, kiedy to si ę wydarzyło. Jej palce zacisn ęły si ę na mojej dłoni, potem rozlu źniły. – Có ż, to pocieszaj ące... Tylko b ądź ostro żny, dobrze? A zreszt ą, czy fakt, że to mówi ę co ś zmienia? – Zmienia. Przyrzekam. Westchn ęła i oparła mi głow ę na ramieniu. Siedzieli śmy tak bez słowa. – B ędę ostro żny – powiedziałem. – Naprawd ę. Faceci w moim wieku nie mog ą sobie pozwoli ć na lekkomy ślno ść . – W porz ądku – rzekła. Chwil ę potem dodała: – Wi ęc dlatego jeste ś przygn ębiony. My ślałam, że to przeze mnie. – Przez ciebie? Dlaczego? Wzruszyła ramionami. – Wszystkie te zmiany – tyle si ę wydarzyło. – Nieprawda – powiedziałem. – Jeste ś jasnym punktem w moim życiu. Przysun ęła si ę i oparła dło ń na mojej piersi. – Jak to powiedziałe ś – że szpital jest ponurym miejscem? Szpitale zawsze robiły na mnie takie wra żenie. – Western Peds był inny, Rob. Był taki... t ętnił życiem. Wszystko chodziło jak w zegarku, niczym w cudownej maszynie ludzkiego organizmu. – Na pewno tak było, Alex – powiedziała cicho. – Ale kiedy pakuj ą ci ę tam na dobre, wtedy cho ćby nie wiem jak t ętnił życiem i zapewniał najlepsz ą opiek ę, zawsze staje si ę przybytkiem śmierci, prawda? Gdy słysz ę słowo szpital, przypomina mi si ę mój tata. Jak le ży tam, podziurawiony, oplatany rurkami i bezradny. Mama woła piel ęgniark ę za ka żdym razem, kiedy ojciec j ęknie, nikt si ę tym tak naprawd ę nie przejmuje... Fakt, że u was leczy si ę dzieci, pogarsza tylko spraw ę, jeśli o mnie chodzi. Bo có ż mo że by ć gorszego, ni ż cierpi ące dzieci? Nigdy nie rozumiałam, jak mogłe ś pracowa ć tam tak długo. – Człowiek zamyka si ę w skorupie – wyja śniłem. – Rób swoje i pozwalaj sobie na tylko tyle emocji, by ś mógł pomaga ć pacjentom. Jak w tej starej reklamie pasty do z ębów. Niewidzialna tarcza. – Mo że wła śnie to tak naprawd ę ci doskwiera; wracasz po tylu latach, ale ju ż bez tarczy. – Prawdopodobnie masz racj ę. – Ponuro to zabrzmiało. – Prawdziwy ze mnie psychoanalityk – powiedziała. – Nie, nie. Dobrze o tym porozmawia ć. Przytuliła si ę do mnie. – Cudownie, że tak uwa żasz, niezale żnie od tego, czy to prawda, czy nie. I ciesz ę si ę, że powiedziałe ś mi, co ci le ży na sercu. Nigdy nie mówiłe ś wiele o swojej pracy. Kilka razy próbowałam sama zacz ąć, ale zmieniałe ś temat, wi ęc wiedziałam, że nie odpowiada ci to i nie nalegałam. Rozumiem, że cz ęś ciowo były to sprawy poufne, ale naprawd ę Alex, nie byłam żą dna krwawych szczegółów. Pragn ęłam tylko wiedzie ć, czym si ę zajmujesz, żeby móc ci ę wspiera ć. S ądzę, że chciałe ś mi tego oszcz ędzi ć. – Mo żliwe, że tak – powiedziałem. – Ale prawd ę mówi ąc, nigdy nie podejrzewałem, że chcesz tego słucha ć. – A to dlaczego? – Zawsze wydawała ś si ę bardziej zainteresowana – jak by to powiedzie ć – k ątami i płaszczyznami. Uśmiechn ęła si ę lekko. – Tak, masz racj ę. Nigdy nie byłam uczuciowcem. Jedyna rzecz, co do której nie byłam pewna, czy mi si ę w tobie podoba, kiedy si ę spotkali śmy, to twój zawód. Wcale nie przeszkadzało mi to ugania ć si ę za tob ą bezwstydnie, ale dziwiłam si ę – że poci ąga mnie psychoterapeuta. Nie miałam zielonego poj ęcia o psychologii, nie miałam nawet z tego wykładów w college’u. Pewnie z powodu taty. Zawsze wygłaszał zło śliwe komentarze o kopni ętych psychiatrach i szurni ętych lekarzach. Powtarzał, że nie mo żna ufa ć człowiekowi, który nie pracuje własnymi r ękami. Ale kiedy poznałam ciebie i zobaczyłam, jak powa żnie traktujesz to, co robisz, zmi ękłam. Usiłowałam si ę czego ś nauczy ć – przeczytałam nawet kilka twoich ksi ąż ek psychologicznych. Wiedziałe ś o tym? Potrz ąsn ąłem głow ą. Uśmiechn ęła si ę. – W nocy, w bibliotece. Wymykałam si ę, kiedy ty spałe ś, a ja nie mogłam. „Schematy wzmocnienia”. „Teoria poznania”. Całkiem dziwne rzeczy dla kogo ś, kto dłubie w drewnie. – Nie wiedziałem o tym – powiedziałem zdziwiony. Wzruszyła ramionami. – Byłam... zakłopotana. Doprawdy nie wiem, dlaczego. Nie miałam zamiaru zosta ć ekspertem czy co ś takiego. Chciałam si ę do ciebie zbli żyć. Na pewno nie do ść jasno dawałam to do zrozumienia... nie do ść życzliwie. To znaczy, mam nadziej ę, że mo żemy robi ć tak dalej. Troch ę bardziej otwiera ć si ę przed sob ą. – Pewnie, że mo żemy – odparłem. – Nigdy nie s ądziłem, że nie jeste ś mi życzliwa, tylko... – Zaabsorbowana? Pochłoni ęta sob ą? Spojrzała na mnie, obdarzaj ąc kolejnym rozbrajaj ącym u śmiechem. Du że, białe górne siekacze. Lubiłem gładzi ć je j ęzykiem. – Maksymalnie skupiona – odrzekłem. – Jeste ś typem twórczym. Potrzebujesz intensywnej koncentracji. – Maksymalnie skupiona, co? – Stanowczo. Roze śmiała si ę. – Zdecydowanie działamy na siebie wzajemnie, doktorze Delaware. To pewnie chemia – feromony czy jak tam. – W samej rzeczy. W samej rzeczy. Oparła mi głow ę na piersi. Gładziłem j ą po włosach, my śląc o tym, jak chodziła do biblioteki czyta ć moje ksi ąż ki. – Spróbujemy jeszcze raz? – zapytałem. – Wrócisz do mnie? Zesztywniała cała. – Tak – odrzekła. – O Bo że, tak. Wyprostowała si ę, uj ęła dło ńmi moj ą twarz i pocałowała. Wgramoliła si ę na mnie, dosiadaj ąc okrakiem i ściskaj ąc dło ńmi moje barki. Przesun ąłem r ękoma po jej plecach, uj ąłem jej biodra i uniosłem si ę ku niej. Poł ączywszy si ę raz jeszcze, kołysali śmy si ę, milcz ący i skupieni. Potem poło żyła si ę na plecach, zdyszana. Ja te ż oddychałem z trudem, wi ęc upłyn ęła spora chwila, nim si ę uspokoiłem. Przekr ęciłem si ę na bok, obejmuj ąc j ą. Przycisnęła brzuch do mego, przylgn ęła do mnie cała. Pozostali śmy tak razem przez dłu ższ ą chwil ę. Kiedy zacz ęła si ę wierci ć, jak to zwykle czyniła, chc ąc si ę odsun ąć , nie pu ściłem jej. Rozdział szesnasty

Została na noc, a rano, jak zwykle, wstała wcze śnie. Niezwykłe natomiast było to, że zabawiła jeszcze przez godzin ę, popijaj ąc kaw ę i czytaj ąc gazet ę. Siedziała obok mnie przy stole, z ręką na moim kolanie, przegl ądaj ąc dział artystyczny, gdy ja przebiegałem wzrokiem wiadomo ści sportowe. Potem wyszli śmy nad staw i rzucali śmy rybkom pokarm. Upały zapanowały wcze śnie tej wiosny, przezwyci ęż aj ąc wpływ pr ądów oceanicznych, i w powietrzu czuło si ę nadchodz ące lato. Była sobota, ale miałem ochot ę popracowa ć. Robin stała tu ż obok mnie. Tulili śmy si ę do siebie, ale zacz ęła ju ż zdradza ć oznaki niepokoju: skurcze mi ęś ni, nerwowe spojrzenia, drobne przerwy w rozmowie, które mógł dostrzec tylko kochanek lub paranoik. – Czeka ci ę pracowity dzie ń? – Musz ę tylko nadrobi ć troch ę zaległo ści. A ty? – Tak samo. Mam zamiar wpa ść w ci ągu dnia do szpitala. Skin ęła głow ą, otoczyła mnie w pasie ramionami. Wrócili śmy, obj ęci, z powrotem do domu. Wzi ęła torebk ę i wyszli śmy do otwartego gara żu. Obok seville’a stał zaparkowany nowy samochód. Niebieski chevy pickup z białym pasem rajdowym wzdłu ż boku. Tymczasowa nalepka rejestracyjna nowego samochodu na przedniej szybie. – Ładny – orzekłem. – Kiedy go kupiła ś? – zapytałem. – Wczoraj. Toyota miała powa żne kłopoty z silnikiem, koszt naprawy oceniono na jeden do dwóch tysi ęcy, wi ęc pomy ślałam, że poradz ę sobie sama. Odprowadziłem j ą do wozu. – Tacie by si ę spodobał – powiedziała. – Uznawał zawsze tylko chevrolety – innych prawie nie używał. Prowadz ąc inny wóz cz ęsto miałam wra żenie, że zagl ąda mi przez rami ę, robi gniewne miny i opowiada o Iwo-jimie. Wsiadła, poło żyła torebk ę na siedzeniu obok i wystawiła przez okno twarz do pocałunku. – Mniam – rzekła. – Powtórzmy to wkrótce, ślicznotko. Jak ci na imi ę? Felix? Ajax? – Pan Przystojniak. – Jako żywo – odparła, odje żdżaj ąc ze śmiechem. Wezwałem przez pager Stephanie, odezwała si ę telefonistka, mówi ąc, że doktor Eves oddzwoni do mnie. Odło żyłem słuchawk ę, wyj ąłem plan miasta, żeby ustali ć poło żenie domu Dawn Herbert przy Lindblade Street. Wła śnie go zlokalizowałem, gdy zadzwonił telefon. – Steph? – Nie, Milo. Przeszkadzam w czym ś? – Czekam na telefon ze szpitala. – I oczywi ście nie masz automatu pozwalaj ącego drugiemu dzwoni ącemu wł ączy ć si ę w rozmow ę prowadzon ą z pierwszym? – Oczywi ście. Milo wydał z siebie długie, ko ńskie parskni ęcie, które telefon wzmocnił niemal do grzmotu. – A zmieniłe ś ju ż swoje lampy gazowe na magiczne druciki doktora Edisona? – Gdyby Bóg pragn ął stworzy ć człowieka jako istot ę elektryczn ą, wyposa żyłby go w baterie. Parskn ął śmiechem. – Jestem w Center. Zadzwo ń do mnie, jak tylko sko ńczysz ze Steph. Wył ączył si ę. Jeszcze dziesi ęć minut czekałem na telefon od Stephanie. – Dzie ń dobry, Alex – powiedziała. – Co si ę dzieje? – Wła śnie o to chciałem ci ę zapyta ć. – Nic nowego. Widziałam j ą godzin ę temu – odparła. – Lepiej si ę czuje przytomna, rze śka i wrzeszczy na mój widok. – A naj świe ższe wie ści na temat hipoglikemii? – Spece od metabolizmu mówi ą, że nie ma żadnych zaburze ń przemiany materii, przebadali jej trzustk ę na wszelkie sposoby – czysta jak łza – a mój szwedzki kolega i wszyscy inni wrócili do Munchhausena. Wi ęc chyba ja te ż musz ę si ę dostosowa ć. – Jak długo zamierzasz j ą zatrzyma ć? – Dwa albo trzy dni, a potem z powrotem do domu, jeżeli nic nowego si ę nie wydarzy. Wiem, że niebezpiecznie j ą wypuszcza ć, ale co mog ę zrobi ć, zmieni ć szpital w dom zast ępczy dla niej? Chyba że masz jakie ś sugestie. – Na razie żadnych. – Wiesz – powiedziała – naprawd ę zagalopowałam si ę z tym cukrem. My śląc, że to prawda. – Nie rób sobie wyrzutów. To wariacki przypadek. Jak Cindy i Chip znosz ą przeci ągaj ącą si ę niepewno ść ? – Widziałam tylko Cindy. Zwykła spokojna rezygnacja. Przypomniawszy sobie uwag ę Macauleya, zapytałem: – U śmiechy? – U śmiechy? Nie. Ach, masz na my śli te szerokie u śmiechy, którymi nas czasami obdarza? Nie. Nie dzi ś rano. Alex, jestem tym piekielnie zmartwiona. Na co skazuj ę Cassie, wypisuj ąc j ą ze szpitala? Nie posiadaj ąc balsamu, ofiarowałem plaster. – Przynajmniej zwolnienie jej da mi szans ę zło żenia wizyty domowej. – Mo że b ędąc tam pow ęszyłby ś troch ę, szukaj ąc jakich ś świe żych śladów? – Takich jak? – Igły w szufladach biurka, ampułki insuliny w lodówce. Żartuj ę – nie, wła ściwie nie całkiem żartuj ę. Aż tak blisko jestem konfrontacji z Cindy, niech si ę dzieje, co chce. Mog ę do tego doprowadzi ć, gdyby dziewczynka jeszcze raz zachorowała, a je śli w ściekn ą si ę i pójd ą gdzie indziej, b ędę przynajmniej wiedzie ć, że zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy. – Oo, kto ś mnie wzywa. – Neonatologia, to pewnie jeden z moich wcze śniaków. Musz ę i ść , Alex. Zadzwo ń, je śli dowiesz si ę czego ś, dobrze? Oddzwoniłem do Mila. – Robocze weekendy? – Ubiłem interes z Charliem. Soboty w zamian za pewien luz dla moich fuch. Co tam u starej Steph? – Odeszła od choroby somatycznej, wróciła do Munchhausena. Nikt nie potrafi znale źć organicznej przyczyny hipoglikemii. – Niedobrze – powiedział. – Tymczasem dostałem poufne dane o Reggiem Bottomley, złej latoro śli twojej piel ęgniarki. Facet nie żyje ju ż od paru lat. Nie wiedzie ć dlaczego jego nazwiska nie usuni ęto z rejestrów. Samobójstwo. – Tak. – Poszedł do łazienki, rozebrał si ę, siadł na klozecie, zapalił cracka, zbranzlował się i rozkwasił sobie łeb strzałem z pistoletu. Paskudna sprawa. Detektyw z Tujunga – dziewczyna o nazwisku Dunn – twierdzi, że kiedy to si ę stało, Vicki była w domu, ogl ądała telewizj ę w pokoju obok. – Jezu. – Taak. Mieli wła śnie jak ąś sprzeczk ę na temat rozwi ązłego trybu życia Reggiego. Reggie wycofał si ę, zabrał z szuflady swoje „zabawki” i bro ń, zaryglował w klopie i bubum. Mama usłyszała strzał, nie mogła otworzy ć drzwi, spróbowała tasakiem, te ż jej si ę nie udało. Sanitariusze zastali j ą, jak siedziała na podłodze płacz ąc i krzycz ąc, żeby zechciał wyj ść i porozmawia ć. Wywa żyli drzwi, a kiedy zobaczyli, jak chłopak wygl ąda, starali si ę jej nie dopu ści ć. Ale zd ąż yła rzuci ć okiem. To tłumaczyłoby jej kwa śny humor. – O rany – powiedziałem. – Co za przej ście. Czy jakie ś konflikty w rodzinie mogły przyczyni ć si ę do samobójstwa? – Dunn mówiła, że nie ma doniesie ń o zn ęcaniu si ę nad dzieckiem widziała to zasadniczo w kategoriach: dobra matka i fatalny syn. Zatrzymywała go wiele razy, znała dobrze. – A ojciec? – Zmarł, kiedy Reggie był mały. Ostro pił, jak sam mówiłe ś. Reggie wpadł w tarapaty ju ż od samego pocz ątku, palił narkotyki i pi ął si ę po drabinie środków farmakologicznych. Dunn okre śliła go jako małego, chudego przygłupa. Niezbyt inteligentny, przyswajał sobie wszystko, co najgorsze, nie potrafił utrzyma ć pracy. Jako przest ępca te ż nieudolny – wpadał za ka żdym razem, ale wygl ądał tak żało śnie, że sędziowie traktowali go zwykle ulgowo. Nie stosował przemocy prawie a ż do ko ńca – dostał wyrok za napad. A i to raczej drobna sprawa – bójka w barze, potraktował łeb jakiego ś innego palanta kijem bilardowym. Dunn mówiła, że słabł coraz bardziej z powodu narkotyków, było tylko kwesti ą czasu, kiedy sko ńczy jako przedwcze śnie muerto. Według niej matka miała świ ętą cierpliwo ść , robiła, co mogła. Koniec opowie ści. Mówi ci to co ś o Vicki jako ewentualnej podejrzanej? – Wła ściwie nie. W ka żdym razie dzi ęki. – Jaki b ędzie twój nast ępny krok? – S ądz ę, że z braku czego ś lepszego, wizyta u Dawn Herbert. Rozmawiałem wczoraj z żon ą Ashmore’a, mówiła, że zatrudniał doktorantów z uniwersytetu. Wi ęc mo że Herbert jest do ść wykształcona, żeby rozumie ć, czego Ashmore szukał w karcie Chada. – Z żon ą Ashmore’a? Co ś ty zrobił, zło żyłe ś wizyt ę kondolencyjn ą? – Owszem. Sympatyczna dama. Z tego Ashmore’a był całkiem ciekawy go ść . – Opowiedziałem mu o ich pobycie w Sudanie, systemach gry i inwestycjach. – Dwadzie ścia jeden, co? Musiał by ć dobry. – Żona twierdzi, że był geniuszem matematycznym – komputerowy czarownik. Do tego br ązowy pas kilku sztuk walki. Niezbyt łatwe zadanie dla rabusia. – Nie? Wiem, że sporo si ę tym zajmowałe ś i nigdy nie chciałem pozbawia ć ci ę złudze ń, ale widziałem ju ż wielu takich sztukmistrzów z przywieszk ą na palcu u nogi. Jedna rzecz to dojo, gdzie kłaniasz si ę, skaczesz i wrzeszczysz, jakby ci kto szpilk ę od kapelusza w tyłek wsadził. Ale na ulicy tu ju ż zupełnie inna historia. Nawiasem mówi ąc, dowiadywałem si ę o zabójstwo Ashmore’a w komendzie hollywoodzkiej, twierdz ą, że szans ę na wyja śnienie s ą niewielkie. Lepiej, żeby wdowa nie pokładała zbytnich nadziei w tym, że sprawiedliwo ści stanie si ę zado ść . – Wdowa jest ci ągle zbyt oszołomiona, żeby mie ć nadziej ę. – Taak... – Co? – No có ż – powiedział. – Wiele my ślałem o twojej sprawie – o psychologii tego całego Munchhausena – i mam wra żenie, że zapomnieli śmy o jednym potencjalnym podejrzanym. – O kim? – O twojej kumpelce Steph. – Stephanie? Dlaczego? – Kobieta, wykształcenie medyczne, lubi poddawa ć próbom autorytety, chce by ć w centrum wydarze ń. – Nigdy nie uwa żałem, żeby pragn ęła zwraca ć na siebie uwag ę. – A czy ż nie mówiłe ś mi, że w dawnych czasach była wielkim radykałem, przewodnicz ącą zwi ązku sta żystów lekarskich? – Pewnie, ale wydawała si ę szczera. Idealistyczna. – By ć mo że. Ale spójrz na to w ten sposób: w zwi ązku z opiek ą nad Cassie znalazła si ę w samym centrum wydarze ń, a im bardziej dziecko jest chore, tym bardziej błyszczy Stephanie. Odgrywa wybawczyni ę, wielk ą bohaterk ę, p ędzi na ostry dy żur, bierze na siebie odpowiedzialno ść . Fakt, że Cassie jest wnuczk ą grubej ryby, dodaje jeszcze smaczku, z tego punktu widzenia. A te jej nagłe zwroty dzi ś Munchhausen, jutro choroba trzustki, potem z powrotem Munchhausen. Nie ma w tym czego ś histerycznego! Twój przekl ęty walc? Przełkn ąłem to wszystko. – Mo że jest jaka ś przyczyna tego, że dzieciak dostaje świra, kiedy j ą widzi, Alex? – Ale te same argumenty, które przemawiaj ą na korzy ść Vicki, stosuj ą si ę i do niej – odparłem. – A ż do tego ostatniego ataku wszystkie kłopoty Cassie zaczynały si ę w domu. W jaki sposób Stephanie mogłaby by ć w to zamieszana? – Czy ona odwiedzała ich kiedy ś w domu? – Dawno – raz czy dwa, żeby zainstalowa ć monitor snu. – Dobra, a co powiesz na to? Pierwsze dolegliwo ści dziecka były rzeczywiste – krup czy co tam jeszcze. Steph przyj ęła ich, wtedy poczuła, że by ć lekarzem wnuczki prezesa rady nadzorczej to jest co ś. Wspaniała kariera sam mówiłe ś, że zamierza zosta ć ordynatorem oddziału. – Gdyby to było jej celem, wyleczenie Cassie stawiałoby j ą w o wiele lepszym świetle. – Rodzice nie zrezygnowali jeszcze z jej usług, prawda? – Nie. Uwa żaj ą, że jest świetna. – A widzisz. Uzale żnia ich od siebie i co ś tam kombinuje przy Cassie panu Bogu świeczk ę i diabłu ogarek. Sam mi powiedziałe ś, że mała zaczyna chorowa ć tu ż po wizytach u niej. A je śli to dlatego, że Stephanie co ś jej robi – podaje jakie ś środki farmakologiczne w czasie badania i odsyła do domu niczym medyczn ą bomb ę zegarow ą? – Có ż mogłaby zrobi ć, maj ąc Cindy w pokoju przyj ęć ? – Sk ąd wiesz, że ona tam była? – Bo nigdy nie zostawia Cassie samej. A niektóre z tych wizyt były u innych lekarzy – u specjalistów, nie u Stephanie. – A wiesz na pewno, że Stephanie nie widziała dziecka tego samego dnia co specjali ści? – Nie. S ądz ę, że mógłbym sprawdzi ć w karcie pacjenta. – Je śli to odnotowała. Mogła jako ś sprytnie przeprowadzi ć co ś takiego zajrze ć dziecku do gardła i jednocze śnie posmarowa ć czym ś spód j ęzyka. Tak czy inaczej, warto to przemy śle ć, no nie? – Pani doktor wysyła dziecko do domu z czym ś wi ęcej ni ż lizak? To wr ęcz nieprzyzwoite. – Bardziej ni ż matka zatruwaj ąca własn ą córk ę? Inna rzecz, która przychodzi do głowy jako potencjalny motyw, to zemsta: nienawidzi dziadka za to, co wyprawia w szpitalu, wi ęc m ści si ę na Cassie. – Wygl ąda na to, że wiele rozmy ślałe ś. – Widz ę wszystko w czarnych barwach, Alex. Za to mi płacili. Prawd ę mówi ąc, pobudziła mnie do tego rozmowa z Rickiem. Słyszał o Munchhausenie – dotycz ącym dorosłych. Twierdzi, że spotykał piel ęgniarki i lekarzy o takich skłonno ściach. Nieprzypadkowe pomyłki w dozowaniu leków, bohaterzy pędz ący, by uratowa ć sytuacj ę – niczym stra żacy-piromani. – Chip opowiadał o tym – powiedziałem. – Pomyłki lekarzy, źle wyliczone dawki. Mo że pod świadomie wyczuwa co ś podejrzanego u Stephanie... Wi ęc dlaczego mnie wezwała? Żeby igra ć ze mn ą? Nigdy tak ści śle nie współpracowali śmy. Nie mog ę a ż tyle dla niej znaczy ć, psychologicznie rzec bior ąc. – Wezwanie ciebie dowodzi, że sumiennie wykonuje swoje obowi ązki. A ty masz opini ę łebskiego faceta – to dla niej prawdziwe wyzwanie, je śli jest Munchie. Nadto trzyma z daleka wszystkich innych psychoterapeutów. – To prawda, ale sam nie wiem... Stephanie? – Nie ma potrzeby wałkowa ć tego bez ko ńca – to tylko teoria. Mog ę ci ich natworzy ć, ile zechcesz. – Mdło mi si ę od tego robi, ale zaczn ę przygl ąda ć si ę jej baczniej. Chyba powinienem uwa żać, co jej mówi ę, przesta ć my śle ć w kategoriach pracy zespołowej. – Czy ż nie jest tak zawsze? Samotny facet krocz ący własn ą drog ą. – Taa... A na razie, skoro mno żymy hipotezy, co powiesz na nast ępuj ącą: nie mo żemy ruszy ć z miejsca, bo ograniczamy si ę do teorii jednego łajdaka. A je śli mamy do czynienia z jak ąś zmow ą? – Kto? – Nasuwaj ą si ę przede wszystkim Cindy i Chip. Typowy m ąż z Munchhausenem to osoba bierna, o słabej woli. Co zupełnie nie pasuje do Chipa. To rzeczowy facet, bystry, uparty. Wi ęc je śli żona maltretuje Cassie, dlaczego nie jest tego świadomy? Ale mog ą to te ż by ć Cindy i Vicki... – Co? Jaka ś romantyczna przygoda? – Albo tylko wypaczona relacja matka-córka. Cindy odnajduje w Vicki swoj ą zmarł ą ciotk ę – te ż twarda piel ęgniarka. A Vicki, poniósłszy kl ęsk ę w wychowaniu własnego dziecka, gotowa jest traktowa ć Cindy jako córk ę. Ich patologiczne skłonno ści mog ą si ę jako ś dziwacznie uzupełnia ć. Do licha, a mo że robi ą to Cindy i Stephanie. I mo że to jest co ś romantycznego. Nic nie wiem o prywatnym życiu Stephanie. W dawnych czasach wygl ądało na to, że w ogóle go nie ma. – Skoro ju ż idziemy na całego, to mo że tata i Stephanie? – Jasne – odparłem. – Tata i lekarz, tata i piel ęgniarka – Vicki wyra źnie nadskakuje Chipowi. Piel ęgniarka i lekarz, et cetera. Adnauseum. E pluribus unum. Milo, a mo że to oni wszyscy. Munchhausen zbiorowy – pediatryczny Orient Express. Mo że połowa tego cholernego świata to psychopaci? – Zbyt ostro żny szacunek – odparł. – Prawdopodobnie. – Przydałby ci si ę urlop, doktorku. – Niemo żliwe – powiedziałem. – Zbyt wielu psychopatów, zbyt mało czasu. Dzi ęki za przypomnienie. Roze śmiał si ę. – Miło uprzyjemni ć ci dzie ń. Chciałby ś, żebym poszukał w rejestrach Stephanie? – Pewnie. A skoro ju ż zaczniesz wciska ć klawisze, to mo że i Ashmore’a? Umarłych nie pozw ą do sądu. – Zrobione. Kto ś jeszcze? Korzystaj z mego dobrego humoru i komputera Wydziału Policji Los Angeles. – To mo że ja? – To ju ż zrobiłem – odparł. – Przed laty, kiedy s ądziłem, że mo żemy zosta ć przyjaciółmi. Odbyłem przeja żdżkę do Culver City, żywi ąc nadziej ę, że Dawn Herbert sp ędza sobotni poranek w domu. W Oberland min ąłem miejsce, gdzie stał niegdy ś tandetny blok, w którym mieszkałem za czasów studiów i sta żu szpitalnego. Warsztat samochodowy obok był tam, gdzie przedtem, ale mój budynek wyburzono i zrobiono na jego miejscu parking dla u żywanych samochodów. Przy Washington Boulevard pojechałem na zachód do Sepulveda, potem na południe, a ż do pierwszego skrzy żowania za Culver. Skr ęciłem w lewo przy sklepie z rybami tropikalnymi, którego okna pokrywał rysunek raf koralowych, wyje żdżaj ąc w boczn ą uliczk ę, by odszuka ć adres, który Milo wydobył z rejestrów wydziału komunikacji. Lindblade upchane było pudełkowatymi, parterowymi bungalowami o wielospadowych dachach i trawnikach tylko na tyle du żych, by mo żna na nich zagra ć w klasy. Hojnie szafowano farb ą: kolorem miesi ąca był ma ślano-żółty. Wielkie chi ńskie wi ązy ocieniały ulic ę. Wi ększo ść domków była schludnie utrzymana, cho ć ogródki – tuje, wysmukl ę krzewy ró żane i inne ro śliny – wydawały si ę rozplanowane do ść przypadkowo. Okazało si ę, że dom, w którym mieszka Dawn Herbert, to bladoniebieskie pudełko na drugiej od skrzy żowania parceli. Na podje ździe stał stary, ciemnobr ązowy mikrobus volkswagena. Doln ą kraw ędź tylnej szyby oblepiały kalkomanie z podró ży. Br ązowa farba była ciemna niczym kakao w proszku. Męż czyzna i kobieta pracowali w ogródku przed domem. Towarzyszyły im dwa psy: wielki golden retriever i mały czarny kundelek z pretensjami do spaniela. Oboje mogli mie ć około czterdziestki. Ich blad ą skór ę pracowników biurowych zdobiły czerwone plamy świe żej opalenizny na barkach i ramionach. Mieli jasnobrązowe włosy si ęgaj ące ni żej ramion i okulary bez oprawek. Ubrani byli w kamizelki, szorty i gumowe sandały. Męż czyzna stał z no życami w ręku przy krzewie hortensji. Ści ęte kwiaty pi ętrzyły si ę u jego stóp niczym ró żowe runo. Był chudy i żylasty. Jego rozszerzone u dołu bokobrody si ęgały podbródka. Skórzane szelki podtrzymywały szorty. Na głowie miał ozdobion ą paciorkami przepask ę. Kobieta była bez stanika, a kiedy pełła, schylona na kolanach, jej piersi o widocznych br ązowych sutkach si ęgały niemal trawnika. Wydawała si ę tak samo wysoka, jak m ęż czyzna – pi ęć stóp i dziewi ęć , mo że dziesi ęć cali – ale ci ęż sza o dobre trzydzie ści funtów, rozmieszczone głównie na piersiach i udach. Odpowiadałoby to wzrostowi i wadze Dawn Herbert z prawa jazdy, ale była co najmniej dziesi ęć lat za stara ni ż kto ś urodzony w 1963. Podjechawszy bli żej, odniosłem niejasne wra żenie, że oboje wydaj ą mi si ę znajomi. Ale nie mogłem doj ść dlaczego. Zatrzymałem wóz i wył ączyłem silnik. Żadne z nich nie podniosło wzroku. Mniejszy pies zaci ął ujada ć, m ęż czyzna rzucił mu: „Le żeć, Homer” nie przerywaj ąc strzy żenia. Wywołało to istn ą eksplozj ę jazgotu. Podczas gdy kundelek testował, wytrzeszczaj ąc oczy, granice mo żliwo ści swoich strun głosowych, retriever przygl ądał mu si ę ubawiony. Kobieta przerwała pielenie, szukaj ąc źródła tej irytacji. Znalazłszy, utkwiła we mnie spojrzenie. Wysiadłem z wozu. Kundelek dotrzymał pola, ale przybrał postaw ę pełn ą uległo ści, z głow ą przy ziemi. – Cze ść , mały – rzekłem i pogłaskałem go. M ęż czyzna opu ścił no życe. Cała czwórka wpatrywała si ę teraz we mnie. – Dzie ń dobry – powiedziałem. Kobieta podniosła si ę. Jak na Dawn Herbert była tak że zbyt wysoka. Jej pulchna, rumiana twarz pasowałaby do wiejskiej stodoły. – Czym mog ę słu żyć? – zapytała. – Miała melodyjny głos i pewien byłem, że ju ż go gdzie ś słyszałem. Ale gdzie? – Szukam Dawn Herbert. Spojrzenie, jakie wymienili sprawiło, że poczułem si ę jak gliniarz. – Ach tak? – odezwał si ę m ęż czyzna. – Ju ż tu nie mieszka. – Nie wiecie pa ństwo, gdzie mieszka? Znów spojrzeli po sobie. Raczej boja źliwie ni ż ostro żnie. – To nic złego – wyja śniłem. – Jestem lekarzem, z Western Pediatrie Hospital – w Hollywood. Dawn pracowała tam i mo że posiada ć informacje o jednym z pacjentów. Podano mi tylko ten adres. Kobieta podeszła do m ęż czyzny. Wygl ądało to na odruch samoobrony, ale nie było jasne, kto kogo chroni. Męż czyzna strzepn ął woln ą r ęką płatki z szortów. Ko ścista szcz ęka była mocno zaci śni ęta. Sło ńce dosi ęgło te ż jego nosa, którego czubek si ę zaczerwienił. – Przyjechał pan taki kawał drogi tylko po informacje? – zapytał. – To skomplikowane – zacz ąłem, chc ąc zyska ć na czasie, by skleci ć jak ąś wiarygodn ą histori ę. – To wa żny przypadek – idzie o życie małego dziecka. Dawn po życzyła ze szpitala jego kart ę choroby i nie oddala jej. Normalnie poszedłbym do jej szefa. Lekarza nazwiskiem Ashmore. Ale on nie żyje. Napadni ęto go par ę dni temu na szpitalnym parkingu – mo że słyszeli pa ństwo o tym. Ich twarze przybrały nowy wyraz. Strach i zakłopotanie. Wiadomo ści wyra źnie ich zaskoczyły i nie wiedzieli, jak zareagowa ć. Wreszcie zdecydowali si ę na podejrzliwo ść , patrzyli na mnie, trzymaj ąc si ę za ręce. Retrieverowi nie spodobała si ę napi ęta atmosfera. Obejrzał si ę na swoich pa ństwa i pocz ął skomle ć. – Jethro – rzuciła kobieta i pies umilkł. Czarny kundel postawił uszy i warkn ął. – Spokój, Homer – powiedziała śpiewnym głosem, prawie nuc ąc. – Homer i Jethro – powtórzyłem. – Czy sami sobie akompaniuj ą, czy te ż u żywaj ą podkładu muzycznego? Ani śladu u śmiechu. Wtedy przypomniałem sobie wreszcie, gdzie ich widziałem. W sklepie Robin, w zeszłym roku. Naprawa sprz ętu. Gitara i mandolina, ta pierwsza w bardzo kiepskim stanie. Dwoje folkowców – wielka prawo ść , odrobina talentu i niewiele pieni ędzy. Robin wykonała robot ę wart ą pi ęć set dolców za kilka amatorskich albumów z nagraniami, talerz bułeczek domowego wypieku i siedemdziesi ąt pi ęć gotówk ą. Obserwowałem cał ą transakcj ę, sam niewidoczny, z sypialni na stryszku. Potem wysłuchali śmy z Robin kilku płyt. Przewa żnie klasyczne kawałki – ballady i reele, wykonane na modł ę tradycyjn ą i to wcale nie źle. – Jeste ście Bobby i Ben, prawda? To że rozpoznałem oboje, przełamało ich nieufno ść , ale znów wprawiło w zakłopotanie. – Robin Castagna jest moj ą przyjaciółk ą – wyja śniłem. – Ach tak? – zdziwił si ę m ęż czyzna. – Łatała wasz sprz ęt zeszłej zimy. Gibson A-cztery z pękni ęciem główki? – D-osiemna ście z rozlu źnionymi klamrami, wygi ętą szyjk ą, zepsutymi progami i pękni ętym mostkiem? Ktokolwiek piekł te bułeczki był naprawd ę dobry. – Kim pan jest’! – zapytała kobieta. – Dokładnie tym, za kogo si ę podałem. Zadzwo ńcie do Robin – jest teraz w sklepie. Zapytajcie j ą o Alexa Delaware. Albo, je śli nie chcecie si ę fatygowa ć, powiedzcie mi, prosz ę, gdzie mog ę znale źć Dawn Herbert? Nie zamierzam przysparza ć jej kłopotów, chc ę tylko odzyska ć kart ę. Nie odpowiadali. M ęż czyzna zahaczył kciukiem o szelk ę. – Id ź zadzwo ń – odezwała si ę do niego kobieta. Wszedł do domu. Ona pozostała na miejscu. Przygl ądała mi si ę i oddychała gł ęboko, a ż unosiły si ę jej piersi. Psy te ż mnie obserwowały. Nikt si ę nie odzywał. K ątem oka dostrzegłem ruch na zachodnim kra ńcu kwartału. Odwróciwszy si ę, zobaczyłem przyczep ę kempingow ą wyje żdżaj ącą z podjazdu i tocz ącą si ę w stron ę Sepulveda. Po drugiej stronie ulicy kto ś powiewał ameryka ńsk ą flag ą. Dalej starszy męż czyzna siedział rozparty na le żaku. Nie byłem pewien, ale miałem wra żenie, że on te ż mi si ę przygl ąda. Królowa balu w Culver City. Męż czyzna w szelkach wrócił par ę minut pó źniej, u śmiechaj ąc si ę, jakby napotkał Mesjasza. Niósł bladoniebieski talerz. Bułki i ciasteczka. Skin ął głow ą. Widz ąc to i obserwuj ąc jego u śmiech, kobieta rozlu źniła si ę. Psy zacz ęły macha ć ogonami. Czekałem, a ż kto ś poprosi mnie do ta ńca. – Zgadza si ę, Bob – m ęż czyzna zwrócił si ę do kobiety. – Ten chłopak to jej numer jeden. – Świat jest mały – powiedziała, u śmiechaj ąc si ę wreszcie. Przypomniał mi si ę jej głos śpiewaj ący z albumu, wysoki i czysty, lekko dr żą cy. Kiedy mówiła, te ż był miły. Mogłaby zarabia ć pieni ądze dostarczaj ąc „seksu przez telefon”. – Masz fantastyczn ą dziewczyn ę – powiedziała, przypatruj ąc mi si ę nadal. – Doceniasz to? – Ka żdego dnia. Przytakn ęła, podała mi r ękę, mówi ąc: – Bobby Murtaugh. To jest Ben. Przedstawiono ci ju ż tamte osoby. Nast ąpiła wymiana gestów powitalnych. Pogłaskałem psy, a Ben podsun ął talerz. Wszyscy troje wzi ęli śmy po bułeczce. Robiło to wra żenie plemiennego rytuału. Ale nawet żuj ąc, wygl ądali na zmartwionych. Bobby pierwsza sko ńczyła swoj ą bułeczk ę. Zjadła ciastko, potem nast ępne, żuj ąc non stop. Okruchy zebrały jej si ę na piersi. Strz ąsn ęła je i powiedziała: – Chod źmy do środka. Psy weszły z nami i pobiegły dalej, do kuchni. Chwil ę potem usłyszałem ich chłeptanie. W pokoju frontowym o płaskim suficie i zaci ągni ętych zasłonach panował półmrok. Pachniało tam cukrem i mokrymi psami. Brunatne ściany, niepoliturowana sosnowa podłoga, domowej roboty niewymiarowe regały na ksi ąż ki, kilka futerałów na instrumenty muzyczne w miejscu, gdzie mo żna by si ę spodziewa ć stolika do kawy. Na pulpicie w kącie sterta nut. Ci ęż kie meble z czasów wielkiego kryzysu – skarby z wyprzeda ży. Na ścianach zegar, który przestał chodzi ć o drugiej, oprawiony w ramk ę plakat gitar Martina za szkłem i kilka ulotek upami ętniaj ących festiwale Topanga Fiddle i Bajno Contest. – Usi ądź – powiedział Ben. Nim zd ąż yłem skorzysta ć z tej propozycji, oznajmił: – Przykro mi to mówi ć, przyjacielu, ale Dawn nie żyje. Kto ś j ą zabił. To dlatego tak si ę naje żyli śmy, kiedy wspomniałe ś o niej i tamtym morderstwie. Przykro mi. Spojrzał na talerz z bułeczkami i pokr ęcił głow ą. – Ci ągle nie mo żemy o tym zapomnie ć – powiedziała Bobby. – Si ądź mimo to. Je śli masz ochot ę. Opadła na zniszczon ą zielon ą sof ę. Ben siadł obok niej, opieraj ąc talerz na ko ścistym kolanie. Przysiadłem na wyplatanym krzesełku i zapytałem: – Kiedy to si ę stało? – Przed paroma miesi ącami – odparła Bobby. – W marcu. To był weekend – środek miesi ąca, dziesi ątego, jak s ądz ę. Nie, dziewi ątego. – Spojrzała na Bena. – Co ś takiego – potwierdził. – Jestem prawie pewna, że to było dziewi ątego, kochanie. Weekend w Sonoma, pami ętasz? Grali śmy dziewi ątego, a dziesi ątego wrócili śmy do L.A. – pami ętasz, jak było pó źno, poniewa ż mieli śmy kłopoty z wozem w San Simeon? To wtedy si ę zdarzyło, przynajmniej według niego – tego gliniarza. Dziewi ątego. To było dziewi ątego. – Tak, masz racj ę – potwierdził. Spojrzała na mnie. – Nie było nas w mie ście – grali śmy na festiwalu na północy. Mieli śmy kłopoty z wozem, utkn ęli śmy po drodze i wrócili śmy dopiero pó źnym wieczorem dziesi ątego – wła ściwie wczesnym rankiem jedenastego. W skrzynce na listy le żała wizytówka policjanta z numerem telefonu, pod który nale żało zadzwoni ć. Detektyw z wydziału zabójstw. Nie wiedzieli śmy, co zrobi ć i nie odezwali śmy si ę, ale on zadzwonił do nas. Wyja śnił, co si ę wydarzyło, i zadawał mnóstwo pyta ń. Nie mieli śmy mu nic do powiedzenia. Nast ępnego dnia przyszedł z kilkoma innymi facetami i przetrz ąsn ęli dom. Mieli nakaz i wszystko, ale byli w porz ądku. Spojrzała na Bena. – Nie najgorsi – przyznał. – Chcieli tylko przejrze ć jej rzeczy, zobaczy ć, czy nie natrafi ą na co ś, co miałoby zwi ązek ze spraw ą. Oczywi ście nie znale źli – i nic dziwnego. To nie zdarzyło si ę tutaj, powiedzieli nam od razu, że nie podejrzewaj ą nikogo z jej znajomych. – A to dlaczego? – On – ten detektyw – mówił, że to było... Zamkn ęła oczy i si ęgn ęła po ciasteczko. Udało jej si ę znale źć . Zjadła połow ę. – Według tego gliniarza, to robota jakiego ś chorego psycha – podj ął Ben. – Powiedział, że była naprawd ę... Pokr ęcił głow ą. – Pokiereszowana – podpowiedziała Bobby. – Nic tu nie znale źli – dodał Ben. Oboje wydawali si ę wstrz ąś ni ęci. – Wróci ć do domu i taka sprawa – powiedziałem. – O tak – rzekła Bobby. – Naprawd ę si ę przestraszyli śmy – przecie ż j ą znali śmy. – Si ęgn ęła po nast ępne ciastko, cho ć ci ągle trzymała w ręku połow ę pierwszego. – Była współlokatork ą? – Lokatork ą – odparła Bobby. – To nasz dom. – Powiedziała to ze zdziwieniem. – Mamy dodatkow ą sypialni ę, u żywali śmy jej jako studio, robili śmy domowe nagrania. Potem straciłam prac ę w ośrodku opieki nad dzie ćmi, wi ęc postanowili śmy odnaj ąć pokój za pieni ądze. Wywiesili śmy ogłoszenie na tablicy informacyjnej na uniwersytecie, s ądz ąc, że student mo że potrzebowa ć tylko pokoju. Dawn zadzwoniła pierwsza. – Dawno to było? – W lipcu. Zjadła oba ciastka. Ben poklepał j ą po udzie i ścisn ął je delikatnie. Jej mi ękkie ciało zmarszczyło si ę. Westchn ęła. – A to, co powiedziałe ś wcze śniej – zagadn ął. – O tej karcie choroby, któr ą wzi ęła. Czy było w tym co ś niewła ściwego? – Powinna była j ą zwróci ć. Spojrzeli po sobie. – Czy miała skłonno ści do przywłaszczania rzeczy? – No có ż – powiedział, czuj ąc si ę wyra źnie niezr ęcznie. – Nie od pocz ątku – wyja śniła Bobby. – Na pocz ątku była wzorow ą lokatork ą – sprz ątała po sobie, zajmowała si ę swoimi sprawami. W gruncie rzeczy rzadko j ą widywali śmy, poniewa ż w dzie ń pracowali śmy, a wieczorami wychodzili śmy czasem po śpiewa ć. A je śli nie, wcze śnie kładli śmy si ę spa ć. A ona przez cały czas przebywała poza domem – prawdziwa nocna sowa. Był to całkiem niezły układ. – Jedyny problem stanowiły jej nocne powroty – dodał Ben. – Bo Homer to czujny pies, wi ęc kiedy wracała, szczekał i budził nas. Ale przecie ż nie mogli śmy jej poucza ć, kiedy ma wychodzi ć i wraca ć do domu, prawda? Przewa żnie była w porz ądku. – Kiedy zacz ęła zabiera ć rzeczy? – To było pó źniej – wyja śnił. – Par ę miesi ęcy po wprowadzeniu si ę – podj ęła Bobby. – Na pocz ątku nie skojarzyli śmy tego. Chodziło o same drobiazgi – długopisy, kostki do gitary. Nie posiadamy nic warto ściowego, prócz instrumentów, a takie rzeczy si ę gubi ą, prawda? Wystarczy spojrze ć na te wszystkie skarpetki bez pary, no nie? Potem zacz ęło si ę to rzuca ć w oczy. Jakie ś kasety, opakowanie z sze ścioma puszkami piwa – które i tak by dostała, gdyby poprosiła. Nie oszcz ędzamy na jedzeniu, cho ć zgodnie z umow ą, sama miała sobie kupowa ć. Potem bi żuteria – kilka par moich kolczyków. I jedna z apaszek Bena, plus para staromodnych szelek, które zdobył w Seattle. Naprawd ę ładne, ci ęż kie, skórzane szelki, nie robi ą ju ż takich. Najbardziej zmartwiła mnie strata ostatniej rzeczy, któr ą wzi ęła. Była to stara, angielska broszka, któr ą odziedziczyłam po babce – granat oprawny w srebro. Kamie ń był sztuczny, ale miała warto ść pami ątkow ą. Zostawiłam j ą na komodzie i nast ępnego dnia znikn ęła. – Pytała ś j ą o to? – zagadn ąłem. – Nie oskar żyłam jej otwarcie, zapytałam tylko, czy nie widziała broszki. Albo kolczyków. „Nie”, powiedziała, zupełnie oboj ętnie. Ale wiedzieli śmy, że to musiała zrobi ć ona. No bo któ ż by inny? Była jedyn ą osob ą poza nami, która tu wchodziła, a zanim przyszła, rzeczy nie gin ęły. – To musiały by ć problemy emocjonalne – dodał Ben. – Kleptomania czy co ś w tym rodzaju. Za żadn ą z tych rzeczy nie mogła dosta ć wi ększych pieni ędzy. Zreszt ą nie potrzebowała ich. Miała kup ę ciuchów i całkiem nowy wóz. – Jaki? – Taki mały, ze spuszczanym dachem – chyba mazd ę. Kupiła go po Bo żym Narodzeniu, nie miała samochodu, kiedy zacz ęła u nas mieszka ć, bo wtedy zarz ądaliby śmy troch ę wi ęcej pieni ędzy. Brali śmy od niej tylko setk ę miesi ęcznie. S ądzili śmy, że to głoduj ąca studentka. – Stanowczo miała kłopoty z głow ą – powiedziała Bobby. – Cały ten skradziony przez ni ą chłam znalazłam w gara żu, schowany pod podłog ą z desek, w pudełku, razem z jej fotografi ą – jakby chciała zabezpieczy ć prawo własno ści, zgromadzi ć w dziupli jak wiewiórka czy co ś takiego. Prawd ę mówi ąc, była te ż zachłanna – wiem że nieładnie tak mówi ć, ale taka jest prawda. Dopiero pó źniej powi ązałam jedno z drugim. – W jakim sensie zachłanna? – Zagarniała najlepsze dla siebie. Na przykład je śli masz w zamra żalniku dwa litry leguminy waniliowej z czekolad ą, po powrocie okazuje si ę, że cała czekolada została wyjedzona i została tylko wanilia. A z miski czere śni znikn ęły wszystkie ciemniejsze. – Czy płaciła za pokój w terminie? – Mniej wi ęcej. Czasami spó źniała si ę tydzie ń czy dwa. Nigdy jej tego nie wypominali śmy i ostatecznie zawsze płaciła. – Ale atmosfera zacz ęła si ę zag ęszcza ć – dodał Ben. – Byli śmy ju ż bliscy poproszenia jej, żeby si ę wyprowadziła – podj ęła Bobby. – Przez par ę tygodni naradzali śmy si ę, jak to zrobi ć. Potem mieli śmy sesj ę muzyczn ą w Sonoma i byli śmy zaj ęci ćwiczeniami. A potem wrócili śmy do domu i... – Gdzie j ą zamordowano? – Gdzie ś w mieście. W klubie. – Nocnym klubie? Oboje skin ęli głowami. – Mam wra żenie, że był to jeden z tych lokali nowofalowych. Jak on si ę nazywał, Ben? Co ś india ńskiego, prawda? – Mayan – powiedział. – Moody Mayan. Albo co ś takiego. – U śmiechn ął si ę słabo. – Ten gliniarz pytał, czy byli śmy tam kiedy ś. Racja. – Czy Dawn była nowofalówk ą? – Nie od pocz ątku – odparła Bobby. – To znaczy, kiedy j ą poznali śmy, wygl ądała zupełnie porz ądnie. Niemal za porz ądnie – jak jaka ś skromnisia. Obawiali śmy si ę, że ona uzna nas za zbyt swobodnych. Potem zacz ęła si ę stopniowo opuszcza ć. Jednego nie mo żna jej odmówi ć, była inteligentna, to pewne. Ci ągle czytała podr ęczniki. Przygotowywała si ę do doktoratu. Biomatematyka czy co ś w tym stylu. Ale wieczorami zmieniała skór ę – odstawiała si ę przed wyj ściem. To miał na my śli Ben mówi ąc, że miała ciuchy punkowskie stroje, mnóstwo czerni. Wcierała we włosy łatwo zmywaln ą farb ę. I cały ten makija ż a la rodzina Addamsów – czasem smarowała czym ś włosy i stroszyła je. To przypominało kostium teatralny. Nazajutrz id ąc do pracy, wygl ądała znów zupełnie normalnie. Nie poznałby ś jej. – Czy rzeczywi ście zabito j ą w tym klubie? – Nie wiem – odparła. – Nie zwracali śmy uwagi na szczegóły, chcieli śmy tylko, żeby gliniarze zabrali st ąd jej rzeczy, żeby odci ąć się wreszcie od tego. – Pami ętacie nazwisko detektywa? – Gomez – odpowiedzieli unisono. – Ray Gomez – uzupełniła Bobby. – Był fanem Los Lobos i lubił styl doo-wop. Niezły go ść . Ben przytakn ął. Ich kolana napierały na siebie tak mocno, że a ż zbielały z napi ęcia. – Co za historia – powiedziała. – Czy to dziecko b ędzie cierpie ć dlatego, że Dawn ukradła kart ę? – Poradzimy sobie – odparłem. – Po prostu dobrze byłoby j ą mie ć. – To wstyd – stwierdził Ben. – Przykro mi, że nie mo żemy ci pomóc. Policja zabrała wszystkie jej rzeczy, ale nie widziałem tam żadnej karty choroby. Co prawda nie szukałem jej specjalnie. – A rzeczy, które ukradła? – Nie – powiedziała Bobby – tam te ż nie było żadnej karty. Gliniarze nie szukali zbyt skrupulatnie, skoro jej nie znale źli, co? Ale sprawdz ę, tak dla pewno ści – mo że jest za zakładk ą pudełka, czy ja wiem. Wyszła do kuchni i wróciła wkrótce z pudełkiem po butach i kawałkiem papieru. – Puste – a to jest zdj ęcie, które poło żyła na wierzchu. Jakby chciała potwierdzi ć prawo własno ści. Wzi ąłem fotografi ę. Jeden z tych poczwórnych autoportretów, jakie za ćwier ć dolara mo żna sobie zrobi ć w automacie na dworcu autobusowym. Cztery uj ęcia twarzy niegdy ś ładnej, teraz nalanej i zeszpeconej maluj ącym si ę na niej wyrazem nieufno ści. Proste, ciemne włosy, wielkie ciemne podkr ąż one oczy. Chciałem odda ć zdj ęcie. – Zatrzymaj je – powstrzymała mnie Bobby. – Nie chcę go. Raz jeszcze spojrzałem na fotografi ę, zanim schowałem j ą do kieszeni. Na wszystkich zdj ęciach ten sam wyraz twarzy, ponury i czujny. – Smutna – powiedziałem. – Tak – potwierdziła Bobby. – Prawie si ę nie u śmiechała. – Mo że – dodał Ben – zostawiła j ą w pokoju na uniwerku – to znaczy kart ę. – Wiecie, na jakim była wydziale? – Nie, ale miała telefon wewn ętrzny. Podała nam numer. Dwa-dwa-trzy-osiem, zgadza si ę? – My ślę, że tak – przytakn ęła Bobby. Wyj ąłem z teczki długopis i papier. Zapisałem numer. – Była na studiach doktoranckich? – Tak nam powiedziała, prosz ąc o pokój. Biomatematyka czy co ś takiego. – Czy wspominała kiedy ś, jak si ę nazywał jej profesor? – Podała nazwisko, gdyby śmy żą dali referencji – powiedziała Bobby ale prawd ę mówi ąc, nigdy tam nie dzwonili śmy. – U śmiechn ęła si ę przepraszaj ąco. – Było krucho z pieni ędzmi – rzekł Ben. – Chcieli śmy mie ć szybko lokatora, a ona wydawała si ę w porz ądku. – Jedyny szef, o jakim wspominała, to facet ze szpitala – ten, którego zabito. Ale nigdy nie wymieniała jego nazwiska. Ben skin ął głow ą. – Nie za bardzo go lubiła. – A to dlaczego? – Nie wiem. Nigdy nie wdawała si ę w szczegóły – mówiła tylko, że to dupek, strasznie gryma śny, i że zamierza odej ść . Tak te ż zrobiła, w lutym. – Czy dostała inn ą prac ę? – Nam o tym nie mówiła – stwierdziła Bobby. – Nie orientujecie si ę, sk ąd brała pieni ądze? – Nie, ale zawsze miała ich dosy ć. Ben u śmiechn ął si ę bole śnie. – Co? – zapytała Bobby. – Ona i jej szef. Nie znosiła go, a teraz s ą na tym samym wózku. L.A. dostało ich. Bobby wzdrygn ęła si ę i ugryzła bułeczk ę. Rozdział siedemnasty

Wiadomo ści o zamordowaniu Dawn Herbert i jej skłonno ściach do kradzie ży pobudziły mnie do my ślenia. Przyjmowałem, że wyj ęła kart ę Chada dla Laurence’a Ashmore’a. A co je śli zrobiła to z własnej inicjatywy, poniewa ż dowiedziała si ę czego ś obci ąż aj ącego rodzin ę Jonesów i zamierzała wyci ągn ąć z tego korzy ści? A teraz nie żyła. Podjechałem do sklepu z rybami, i kupiwszy torb ę pokarmu dla koi, spytałem, czy mog ę skorzysta ć z telefonu dla odbycia rozmowy miejscowej. Chłopak za kontuarem podumał chwil ę, spojrzał na sum ę w registratorze kasy i powiedział: „Tam, proszę” wskazuj ąc stary, czarny aparat na ścianie. Tu ż obok znajdowało si ę wielkie akwarium ze słon ą wod ą, w którym umieszczono małego rekinka plamistego. Kilka złotych rybek pluskało si ę przy powierzchni wody. Rekin sun ął spokojnie. Ślepia miał niebieskie i nieruchome, niemal tak pi ękne jak oczy Vicki Bottomley. Zadzwoniłem do Parker Center. M ęż czyzna, który odebrał, powiedział, że Milo jest nieobecny, a on nie wie, kiedy wróci. – Czy to Charlie? – zapytałem. – Nie. Trzask. Wykr ęciłem domowy numer Mila. Chłopak za kontuarem obserwował mnie. U śmiechn ąłem si ę i słuchaj ąc sygnałów, uniosłem palec wskazuj ący w ge ście oznaczaj ącym – jedn ą minut ę. Nami ętny głos wygłosił frazes reklamowy Niebieskich Dochodze ń. Wtedy powiedziałem: – Dawn Herbert została zamordowana w marcu. Prawdopodobnie dziewi ątego, gdzie ś w centrum, niedaleko klubu muzycznego dla punków. Detektyw śledczy nazywał si ę Ray Gomez. Za godzin ę powinienem by ć w szpitalu – ka ż mnie wezwa ć, gdyby ś chciał o tym porozmawia ć. Odło żywszy słuchawk ę, ruszyłem w stron ę wyj ścia. K ątem oka dostrzegłem gwałtowny ruch, odwróciłem si ę w stron ę akwarium. Obie złote rybki znikn ęły. Na hollywoodzkim odcinku Sunset panował weekendowy spokój. Banki i przedsi ębiorstwa rozrywkowe przed Hospital Row były pozamykane, tylko gdzieniegdzie snuli si ę chodnikiem włócz ędzy i rodziny biedaków. Ruch na jezdni był niewielki – głównie ludzie pracuj ący w weekendy i tury ści, którzy zapu ścili si ę zbyt daleko poza Vine. Do wjazdu na pi ętrowy parking dla lekarzy dotarłem w niecałe pół godziny. Znów był czynny. Mnóstwo wolnych miejsc. Przed pój ściem na oddział, wst ąpiłem do kawiarenki na kaw ę. Ko ńczyła si ę wła śnie godzina przeznaczona na lunch, ale sala była prawie pusta. W momencie gdy podszedłem, żeby zapłaci ć, Dan Kornblatt odbierał reszt ę od kasjera. Kardiolog trzymał plastikowy kubek z pokrywk ą. Kawa wyciekła z niego, spływaj ąc po ściankach stru żkami koloru błota. W ąsiska Kornblatta obwisły, wydawał si ę pochłoni ęty my ślami. Wrzucił reszt ę do kieszeni, a zobaczywszy mnie, skin ął krótko głow ą. – Cze ść , Dan. Co si ę dzieje? Mój u śmiech wyra źnie go zmartwił. – Czytałe ś porann ą gazet ę? – zapytał. – Prawd ę mówi ąc – odparłem – przejrzałem tylko. Spojrzał na mnie zezem, stanowczo poirytowany. Poczułem si ę, jakbym dał niewła ściw ą odpowied ź na egzaminie ustnym. – Có ż mog ę powiedzie ć – rzucił opryskliwie i odszedł. Zapłaciłem za kaw ę, zastanawiaj ąc si ę, co za informacja w prasie tak go zdenerwowała. Rozejrzałem si ę po kawiarence, szukaj ąc jakiej ś pozostawionej gazety, ale nie dostrzegłem żadnej. Wypiłem kaw ę paroma łykami, wyrzuciłem kubek i poszedłem do czytelni. Tym razem była zamkni ęta. Chappy Ward był opustoszały, drzwi do wszystkich sal z wyj ątkiem pokoju Cassie stały otworem. Wygaszone światła, łó żka bez po ścieli, wo ń fermentuj ącego siana pozostała po niedawnej dezodoryzacji. Męż czyzna w żółtym stroju personelu pomocniczego odkurzał korytarz. Z gło śników dobiegała jaka ś wiede ńska muzyka, powolna i przesłodzona. Vicki Bottomley siedziała w dy żurce piel ęgniarek, czytaj ąc kart ę choroby. Jej czepek był lekko przekrzywiony. – Hej, co ś nowego? – powiedziałem. Potrz ąsn ęła głow ą i podała mi kart ę, nie podnosz ąc wzroku. – Nie przeszkadzaj sobie, sko ńcz – zaproponowałem. – Sko ńczyłam. – Machn ęła kart ą. Wzi ąłem j ą, ale nie otwierałem. Oparłszy si ę o pulpit, zagadn ąłem: – Jak si ę dzi ś czuje Cassie? – Nieco lepiej. – Nadal na mnie nie patrzyła. – Kiedy si ę obudziła? – Około dziewi ątej. – Tata ju ż był? – Tam jest wszystko – odparła, wskazuj ąc na kart ę bez podnoszenia głowy. Otworzyłem j ą, przerzucaj ąc strony, a ż natrafiłem na zapisan ą tego ranka. Przeczytałem podsumowuj ąc uwagi Ala Macauleya i neurologa. Vicki zacz ęła wypełnia ć jaki ś formularz. – Ten ostatni atak Cassie – zagadn ąłem – wygl ąda na to, że był bardzo gwałtowny. – Nic, czego nie widziałabym przedtem. Odło żyłem kart ę, ale nie ruszyłem si ę. Wreszcie uniosła wzrok. Jej niebieskie oczy mrugały szybko. – Widziała ś wiele przypadków padaczki u dzieci? – zapytałem. – Wszystko widziałam. Pracowałam na onkologii. Opiekowałam si ę dzie ćmi z guzem mózgu. – Wzruszyła ramionami. – Ja te ż byłem na onkologii. Przed laty. Wsparcie psychospołeczne. – Aha. – Wróciła do formularza. – No có ż – powiedziałem – przynajmniej nie wygl ąda na to, by Cassie miała nowotwór. Brak odpowiedzi. – Doktor Eves wspominała, że zamierza wkrótce j ą wypisa ć. – Aha. – Pomy ślałem, że wpadn ę tam z wizyt ą. Jej długopis przyspieszył. – Była ś tam kiedy ś sama, prawda? Brak odpowiedzi. Powtórzyłem pytanie. Przestała pisa ć i podniosła wzrok. – A je śli tak, to co w tym złego? – Nic. Ja tylko... – Tylko gada pan ot tak sobie. Racja? – Odło żyła długopis i odsun ęła si ę w tył na krze śle. Uśmiechn ęła si ę zadowolona z siebie. – Albo mo że sprawdza mnie pan? Żeby dowiedzie ć si ę, czy poszłam tam i zrobiłam jej co ś? Odsun ęła si ę jeszcze bardziej do tyłu, nie spuszczaj ąc ze mnie wzroku i uśmiechaj ąc si ę ci ągle. – Dlaczego miałbym tak s ądzi ć? – zapytałem. – Bo znam wasz sposób my ślenia. – To było tylko proste pytanie, Vicki. – Taa, słusznie. Wła śnie o to szło, od samego pocz ątku. Całe te udawane gadu-gadu. Sprawdza mnie pan, żeby zobaczy ć czy jestem jak ta piel ęgniarka z New Jersey. – Co za piel ęgniarka? – Ta która zabijała dzieci. Napisali o tym ksi ąż kę i pokazywali w telewizji. – S ądzisz, że jeste ś podejrzewana? – A nie jestem? Przecie ż zawsze oskar ża si ę piel ęgniark ę. – A czy piel ęgniark ę z New Jersey oskar żono niesłusznie? Jej u śmiech niezauwa żalnie przeszedł w grymas. – Niedobrze mi si ę robi od tych gierek – powiedziała wstaj ąc i odsuwaj ąc krzesło. – Zawsze stosujecie te same gierki. – „Wy” to znaczy psycholodzy? Zało żyła r ęce na piersi i zamruczała co ś. Potem odwróciła si ę do mnie plecami. – Vicki? Brak odpowiedzi. – Idzie w tym wszystkim o to – wycedziłem, usiłuj ąc nie podnosi ć głosu żeby dowiedzie ć si ę, co u licha, dzieje si ę z Cassie. Udawała, że czyta tablic ę informacyjną przy wej ściu. – To tyle, je śli chodzi o nasz rozejm – rzekłem. – Niech pan si ę nie martwi – powiedziała, odwracaj ąc si ę szybko w moj ą stron ę. Jej podniesiony głos brzmiał jak ostre solo na fujarce na tle słodkiej melodii. – Niech pan si ę nie martwi – powtórzyła. – Nie b ędę panu wchodzi ć w drog ę. Chce pan czego ś, wystarczy poprosi ć. Bo pan jest lekarzem. A ja zrobi ę wszystko, żeby pomóc temu biednemu male ństwu – wbrew temu, co pan s ądzi, martwi ę si ę o ni ą, rozumie pan? Faktem jest, że mog ę nawet zej ść na dół przynie ść panu kaw ę, je śli to wywrze na panu wra żenie i pomo że skupi ć uwag ę na tym, co trzeba, czyli na niej. Nie jestem jedn ą z tych feministek, które uwa żaj ą, że przyniesie im ujm ę zrobienie czego ś wi ęcej ni ż podanie leków. Ale niech pan nie udaje mojego przyjaciela, w porz ądku? Róbmy oboje, co do nas nale ży, bez żadnego gadu-gadu i nie wchod źmy sobie w parad ę, w porz ądku? A odpowiadaj ąc na pana pytanie, byłam u nich w domu dokładnie dwa razy – par ę miesi ęcy temu. Wystarczy? Przeszła na drugi koniec dyżurki, znalazła inny formularz, podniosła go i zacz ęła czyta ć. Trzymała druk na odległo ść wyci ągni ętego ramienia, mru żą c oczy. Potrzebowała okularów do czytania. Na jej twarz powrócił u śmiech samozadowolenia. – Robisz jej co ś, Vicki? – zapytałem. Jej r ęce drgn ęły nerwowo, wypu ściła papier. Schyliła si ę po niego i spadł jej czepek. Skłoniwszy si ę raz jeszcze, podniosła go i wyprostowała si ę sztywno. U żywała du żo tuszu do rz ęs i kilka drobinek spadło na policzek poni żej oka. Nie ruszyłem si ę z miejsca. – Nie! – Jej szept był pełen ukrytej mocy. Słysz ąc kroki, oboje odwrócili śmy głowy. W holu pojawił si ę ci ągn ący odkurzacz pracownik obsługi. Latynos w średnim wieku, o starych oczach i małym w ąsiku. – Co ś jeszcze? – zapytał. – Nie – odparła Vicki. – Id ź ju ż. Spojrzał na ni ą, uniósłszy brwi, potem szarpn ął urz ądzeniem i poci ągn ął je w stron ę tekowych drzwi. Vicki obserwowała go z zaci śni ętymi pi ęś ciami. Kiedy odszedł, powiedziała: – To było straszne pytanie! Dlaczego musi pan mie ć takie okropne my śli – dlaczego ktokolwiek miałby jej co ś robi ć? Ona jest chora! – Wszystko to s ą objawy jakiego ś tajemniczego schorzenia? – Czemu nie – zapytała. – Czemu nie? To szpital. Jest wła śnie dla nich dla chorych dzieci. To wła śnie robi ą prawdziwi lekarze. Lecz ą chore dzieci. Nie przerywałem mego milczenia. Jej r ęce zacz ęły si ę unosi ć. Starała si ę je pohamowa ć, jak człowiek stawiaj ący opór hipnotyzerowi. Tam gdzie był przedtem czepek, sterczała teraz niczym kopuła czapa jej sztywnych włosów. – Prawdziwym lekarzom jako ś nie bardzo si ę powiodło, prawda? powiedziałem. Parskn ęła. – Gierki – powiedziała, znowu szeptem. – Zawsze prowadzicie gierki. – Wygl ąda na to, że wiele o nas wiesz. Wydała si ę zaskoczona. Poderwała dło ń do oczu. Tusz zacz ął jej spływa ć po twarzy, a kłykcie dłoni zabarwiły si ę na szaro, ale nie zwróciła na to uwagi, jej spojrzenie wbite było we mnie. Wytrzymałem je. Uśmiech samozadowolenia powrócił na jej twarz. – Czy życzy pan sobie czego ś jeszcze, prosz ę pana! – Wyj ęła spinki z włosów i umocowała z ich pomoc ą sztywny biały trójk ąt. – Opowiedziała ś Jonesom o swoich odczuciach w stosunku do terapeutów? – zapytałem. – Zachowuj ę swoje odczucia dla siebie. Jestem profesjonalistk ą. – Powiedziała ś im, że kto ś podejrzewa tu brudne machinacje? – Oczywi ście, że nie. Jak mówiłam, jestem profesjonalistk ą! – Profesjonalistk ą – powtórzyłem. – Po prostu nie znosisz terapeutów. Banda szarlatanów, którzy obiecuj ą pomoc, ale nie spełniaj ą oczekiwa ń. Poderwała głow ę do tylu. Czapa włosów podskoczyła, a ręka Vicki poderwała si ę, by je podtrzyma ć. – Nie zna mnie pan – powiedziała. – Nic pan o mnie nie wie. – To prawda – skłamałem. – I staje si ę to problemem dla Cassie. – To śmiesz... – Twoje zachowanie utrudnia opiek ę nad ni ą, Vicki. Nie dyskutujmy ju ż o tym tutaj. – Wskazałem pokój piel ęgniarek za dy żurk ą. Wzi ęła si ę pod boki. – Po co? – Na rozmow ę. – Nie ma pan prawa. – Prawd ę mówi ąc, mam. I tylko moja dobra wola sprawia, że ci ągle zajmujesz si ę tym przypadkiem. Doktor Eves podziwia twoje umiej ętno ści zawodowe, ale twoja postawa i jej działa na nerwy. – Zgoda. Podniosłem słuchawk ę telefonu. – Zadzwo ń do niej. Wzi ęła gł ęboki oddech. Dotkn ęła czepka. Oblizała wargi. – Czego pan ode mnie chce? – Zabrzmiało to prawie jak j ęk. – Nie tutaj – powiedziałem. – Tam w środku, Vicki. Prosz ę. Chciała zaprotestowa ć. Nie mogła wydoby ć z siebie głosu. Jej wargi dr żały. Przykryła usta dłoni ą. – Zostawmy to – powiedziała. – Przepraszam, w porz ądku? Oczy miała pełne łez. Przypomniawszy sobie, w jakim stanie widziała po raz ostatni swego syna, poczułem si ę jak gnida, ale potrz ąsn ąłem głow ą. – Ju ż żadnych scysji – powiedziała. – Obiecuj ę – tym razem mówi ę serio. Ma pan racj ę, nie powinnam była stroi ć fochów. To dlatego, że martwi ę si ę o ni ą, tak samo jak pan. Poprawi ę si ę. Przepraszam. To si ę wi ęcej nie powtórzy... – Vicki, prosz ę. – Wskazałem pokój piel ęgniarek. – ... Przysi ęgam. Niech mi pan pozwoli troch ę odsapn ąć . Nie ust ąpiłem. Ruszyła ku mnie z zaci śni ętymi pi ęś ciami, prawie gotowa uderzy ć. Potem opu ściła r ęce. Zrobiła gwałtowny zwrot i przeszła do pokoju. Poruszała si ę wolno, z opuszczonymi ramionami ledwo unosz ąc buty ponad dywan. Umeblowanie pomieszczenia składało si ę z pomara ńczowej le żanki, takiego ż krzesła i stolika do kawy. Stał na nim telefon, obok niewł ączona do kontaktu maszynka do kawy, której nie u żywano b ądź nie czyszczono przez dłu ższy czas. Na ścianie wisiały plakaty ze szczeniakiem i kotem. Poni żej nalepka z napisem PIEL ĘGNIARKI CZYNI Ą TO Z PEŁN Ą CZULEJ MIŁO ŚCI UWAG Ą. Zamkn ąłem drzwi i siadłem na le żance. – To śmierdz ąca sprawa – powiedziała bez przekonania. – Nie ma pan prawa – zadzwoni ę jednak do doktor Eves. Podniosłem słuchawk ę, poł ączyłem si ę z operatork ą pagerów i poprosiłem Stephanie. – Chwileczk ę – powiedziała Vicki. – Niech pan odło ży słuchawk ę. Odwołałem wezwanie i rozł ączyłem si ę. Postała chwil ę, przenosz ąc ci ęż ar ciała z pi ęt na palce i z powrotem, wreszcie opadła na krzesło, manipulując przy czepku, trzymaj ąc stopy płasko na podłodze. Zauwa żyłem co ś, czego nie dostrzegłem dot ąd: mał ą stokrotk ę namalowan ą lakierem do paznokci na jej nowej plakietce, tu ż ponad fotografi ą. Lakier zaczynał si ę ju ż łuszczy ć i kwiatek wygl ądał jak wystrz ępiony. Umie ściła r ęce na rozło żystym łonie. Miała wyraz twarzy skaza ńca. – Mam prac ę do wykonania – powiedziała. – Musz ę jeszcze zmieni ć po ściel i sprawdzi ć, czy kuchnia dostała wła ściwe zamówienie na obiad. – Piel ęgniarka z New Jersey – zagadn ąłem. – Sk ąd ci to przyszło do głowy? – Ci ągle o tym? Czekałem. – Nic wielkiego – wyja śniła. – Jak powiedziałam, była taka ksi ąż ka, przeczytałam j ą, to wszystko. Na ogół nie lubi ę czyta ć takich rzeczy, ale kto ś mi j ą dał, wi ęc przeczytałam. Wystarczy? Uśmiechała si ę, ale nagle jej oczy wypełniły si ę łzami. Manipulowała przy twarzy, usiłuj ąc osuszy ć je palcami. Rozejrzałem si ę po pokoju. Żadnych chusteczek. Moja chustka do nosa była czysta, wi ęc podałem j ą Vicki. Spojrzała na ni ą i udała, że nie dostrzega. Jej twarz pozostała mokra, spływający tusz wy żłobił w grubej warstwie makija żu czarne ślady jakby kocich pazurów. – Kto ci dał t ę ksi ąż kę? – zapytałem. Jej twarz st ęż ała z bólu. Czułem si ę, jakbym j ą uderzył. – To nie ma nic wspólnego z Cassie. Niech mi pan uwierzy. – Dobrze. A co konkretnie robiła ta piel ęgniarka? – Zatruwała dzieci – lidokain ą. Ale to nie była piel ęgniarka. Piel ęgniarki kochaj ą dzieci. Prawdziwe piel ęgniarki. – Przeniosła wzrok na napis na ścianie i rozpłakała si ę jeszcze bardziej. Kiedy przestała, znów wyci ągn ąłem ku niej chusteczk ę. Udawała, że jej nie widzi. – Czego pan ode mnie chce? – Troch ę porozmawia ć szczerze... – O czym? – O całej tej niech ęci, jak ą mnie darzysz... – Przeprosiłam za to. – Ja nie potrzebuj ę usprawiedliwie ń, Vicki. Nie chodzi tu o mój honor, nie musimy by ć kolegami – ucina ć sobie pogaw ędek. Ale musimy porozumiewa ć si ę dobrze na tyle, na ile wymaga tego opieka nad Cassie. A twoje zachowanie jest tu przeszkod ą. – Nie zgadz... – Jest, Vicki. I wiem, że nie chodzi o co ś, co powiedziałem czy zrobiłem, bo była ś wrogo nastawiona, nim zd ąż yłem otworzy ć usta. To oczywiste, że masz co ś przeciwko psychologom. Podejrzewam, że dlatego, bo zawiedli ci ę – albo źle potraktowali. – Co pan robi? Analizuje pan moj ą psychik ę? – Skoro trzeba. – To nie jest w porz ądku. – Je śli chcesz zajmowa ć si ę dalej tym przypadkiem, pomówmy otwarcie. Cała sprawa jest wystarczaj ąco trudna sama w sobie. Za ka żdym razem kiedy j ą tu przywo żą , Cassie jest coraz bardziej chora i nikt nie wie, co, u diabła, si ę z ni ą dzieje. Jeszcze kilka takich ataków jak ten, którego była ś świadkiem, i grozi jej powa żne uszkodzenie mózgu. Nie mo żemy pozwoli ć sobie na to, żeby rozpraszały nas jakie ś „interpersonalne” pierdoły. Jej warga zadr żała i wysun ęła si ę do przodu. – Nie ma potrzeby kl ąć – powiedziała. – Przepraszam. A poza moj ą niewyparzon ą g ębą, co masz przeciw mnie? – Nic. – Bujasz, Vicki. – Naprawd ę nie ma... – Nie lubisz psychoterapeutów – powiedziałem – i wyczuwam intuicyjnie, że masz ku temu powody. Poprawiła si ę na krze śle. – Czy żby? Skin ąłem głow ą. – Wielu jest złych terapeutów, szcz ęś liwych, że mog ą wzi ąć pieni ądze, nic dla ciebie nie robi ąc. Tak si ę składa, że nie jestem jednym z nich, ale nie spodziewam si ę, że w to uwierzysz, tylko dlatego, bo tak mówi ę. – Zacisn ęła usta. Rozlu źniła je. Pozostały zmarszczki ponad górn ą warg ą. Jej zm ęczona twarz była cała w plamach i smugach. Poczułem si ę jak Wielki Inkwizytor. – A z drugiej strony – podj ąłem – mo że tylko do mnie czujesz uraz ę współzawodnicz ąc o Cassie, chc ąc by ć szefem. – To zupełnie nie w tym rzecz! – Wi ęc w czym, Vicki? Nie odpowiedziała. Spojrzała na r ęce. Przygładziła paznokciem odgi ęty naskórek. Miała oboj ętny wyraz twarzy, ale łzy nie przestały płyn ąć . – Dlaczego nie pomówimy otwarcie, żeby mie ć to z głowy – zapytałem. Je śli nie ma to zwi ązku z Cassie, nie wyjdzie poza ten pokój. Poci ągn ęła nosem, ścisn ąwszy jego czubek palcami. Ci ągn ąłem dalej, łagodniejszym ju ż tonem: – Słuchaj, to nie musi by ć maraton. Nie zamierzam ujawnia ć twoich tajemnic. Chc ę tylko oczy ści ć atmosfer ę – wypracowa ć prawdziwy rozejm. – Nie wyjdzie poza ten pokój, co? – Na jej twarz powrócił u śmiech samozadowolenia. – Ju ż to kiedy ś słyszałam. Nasze spojrzenia spotkały si ę. Zamrugała oczami. Moje powieki ani drgn ęły. Nagle wyrzuciła w gór ę r ęce, krzy żuj ąc dłonie. Zerwawszy z głowy czepek, cisn ęła nim przed siebie. Wyl ądował na podłodze. Zamierzała wsta ć, ale wstrzymała si ę. – A niech pana szlag trafi! – wybuchn ęła. Jej głowa przypominała ptasie gniazdo. Zło żyłem chusteczk ę i poło żyłem j ą na kolanie. Porz ądny chłopiec z tego Inkwizytora. Obj ęła dło ńmi skronie. Wstałem i poło żyłem jej r ękę na ramieniu, pewien, że j ą odtr ąci. Ale nie zrobiła tego. – Przepraszam – powiedziałem. Zaszlochała i rozpocz ęła opowie ść . A ja musiałem ju ż tylko słucha ć. Opowiedziała tylko cz ęść . Rozdrapywała zabli źnione rany, walcz ąc jednocze śnie o to, żeby zachowa ć cho ć troch ę godno ści. Wyst ępny Reggie zmienił si ę w „żywego chłopca z problemami w nauce”. – Był do ść bystry, ale nie mógł znale źć czego ś, co by go zainteresowało, zawsze bł ądził gdzie ś my ślami. Chłopiec wyrósł na „niespokojnego” młodzie ńca, który „nie potrafił po prostu ustatkowa ć si ę”. Lata drobnych przest ępstw zredukowała do „pewnych kłopotów”. Znów si ę rozszlochała. Tym razem wzi ęła ode mnie chusteczk ę. Łkaj ąc, dobrn ęła do kulminacyjnego punktu swej historii, o którym opowiedziała szeptem: jej jedyne dziecko umiera w dziewi ętnastym roku życia, na skutek „wypadku”. Inkwizytor, uwolniony od konieczno ści dochowania tajemnicy, trzymał j ęzyk za z ębami. Milczała przez dłu ższ ą chwil ę, osuszaj ąc oczy i wycieraj ąc twarz, potem podj ęła opowie ść . Mąż alkoholik podniesiony został do rangi robotniczego bohatera. Zmarł w wieku trzydziestu o śmiu lat, jako ofiara „wysokiego poziomu cholesterolu”. – Dzi ęki Bogu mieli śmy własny dom – powiedziała. – Poza tym jedyn ą warto ściow ą rzecz ą, jak ą zostawił nam Jimmy, był stary motocykl „Harley-Davidson” – jedna z tych rajdowych maszyn. Zawsze co ś przy nim majstrował, robi ąc wokół zamieszanie. Sadzał Reggiego za sob ą i rozbijał si ę po okolicy. Nazywał maszyn ę swoim wieprzem. A ż do czwartego roku życia Reggie naprawd ę s ądził, że to jest wła śnie wieprz. Uśmiechała si ę. – To była pierwsza rzecz, jak ą sprzedałam – mówiła. – Nie chciałam, żeby Reggiemu wpadło do głowy, że to jego przyrodzone prawo wyj ść z domu i skr ęci ć sobie kark na drodze publicznej. Zawsze lubił szybko ść . Tak jak jego ojciec. Wi ęc sprzedałam motocykl jednemu z lekarzy z Foothill Generał, gdzie pracowałam, zanim urodził si ę Reggie. Po śmierci Jimmy’ego musiałam tam wróci ć. – Pediatria? – zapytałem. Potrz ąsn ęła głow ą. – Oddział ogólny – nie było tam pediatrii. Wolałabym pediatri ę, ale chciałam pracowa ć niedaleko od domu, żebym mogła by ć blisko Reggiego miał dziesi ęć lat, ale ci ągle nie bardzo dawał sobie sam rad ę. Chciałam by ć w domu, wtedy co i on. Wi ęc pracowałam nocami. Kładłam go spa ć o dziewi ątej, czekałam aż za śnie, ucinałam sobie godzinn ą drzemk ę i wychodziłam o dziesiątej czterdzie ści pi ęć , żeby zd ąż yć na dy żur na jedenast ą. Czekała na os ąd. Inkwizytor nie raczył si ę odezwa ć. – Był zupełnie sam – mówiła. – Ka żdej nocy. Ale s ądziłam, że skoro śpi, wszystko b ędzie z nim w porz ądku. Teraz nazwano by go „dzieckiem z kluczem na szyi”, ale wtedy nie mówiło si ę tak jeszcze. Nie było wyboru nie miałam nikogo do pomocy. Żadnej rodziny, a nie istniały jeszcze wtedy o środki dziennej opieki nad dzie ćmi. Mogłam tylko zamówi ć w agencji baby-sitterk ę na cał ą noc, ale żą dali tyle, ile sama zarabiałam. Musn ęła r ęką twarz. Spojrzała na plakat, stłumiła łzy. – Nigdy nie przestałam martwi ć si ę o tego chłopca. Ale kiedy dorósł, zarzucał mi, że nie dbałam o niego, mówił, że zostawiałam go, bo mnie nie obchodził. Miał nawet pretensje, że sprzedałam motor ojca – uznał to za podło ść , a nie objaw troski. – Samotne wychowywanie dziecka – powiedziałem i pokr ęciłem głow ą, maj ąc nadziej ę, że b ędzie to wygl ąda ć na oznak ę współczucia. – P ędziłam zawsze do domu o siódmej rano, maj ąc nadziej ę, że jeszcze śpi i będę mogła go obudzi ć udaj ąc, że byłam z nim przez cał ą noc. Na pocz ątku to skutkowało, ale wkrótce zorientował si ę i zacz ął chowa ć przede mn ą. Taka niby gra – zamykał si ę w łazience... – Zmi ęła chusteczk ę, a jej twarz przybrała straszny wyraz. – Ju ż dobrze – powiedziałem – nie musisz... – Nie ma pan dzieci. Nie rozumie pan, jak to jest. Kiedy był starszy miał kilkana ście lat – nie wracał na noc, czasem przez kilka dni, nigdy nie dzwonił. Kiedy zatrzymywałam go w domu, i tak si ę wymykał. Śmiał si ę tylko z ka żdej kary, jak ą usiłowałam stosowa ć. Kiedy starałam si ę porozmawia ć z nim, rzucał mi to w twarz. Że pracowałam, zostawiaj ąc go samego. Wet za wet: ty wychodziła ś – teraz ja wychodz ę. Nigdy mu... Pokr ęciła głow ą. – Nigdy mu nie pomogli – doko ńczyła. – Ani odrobiny... żaden z nich. Pana kumple, eksperci. Doradcy, specjali ści od dzieci trudnych, czy jak im tam. Ka żdy był ekspertem, tylko nie ja. Bo to ja stanowiłam problem, no nie? Wszyscy oni znakomicie potrafili oskar żać. Byli w tym rzeczywi ście dobrzy. Co prawda żaden z nich mu nie pomógł – nie potrafił si ę niczego nauczy ć w szkole. Z roku na rok było coraz gorzej, a oni wykr ęcali si ę sianem. Wreszcie zabrałam go do... jednego z was. Prywatny błazen. A ż z Encino. Wła ściwie nie bardzo mogłam sobie na to pozwoli ć. Rzuciła nazwisko, które nic mi nie mówiło. – Nigdy o nim nie słyszałem – stwierdziłem. – Wielkie biuro – ci ągn ęła. – Z widokiem na góry. I wszystkie te laleczki na półkach zamiast ksi ąż ek. Sze ść dziesi ąt dolców za godzin ę, wtedy to było sporo. Ci ągle jest... szczególnie, za całkowit ą strat ę czasu. Dwa lata mamienia, oto co dostałam. – Sk ąd go wytrzasn ęła ś? – Polecił mi go, gor ąco polecił, jeden z lekarzy z Foothill. Najpierw sama s ądziłam, że to bystry facet. Sp ędził z Reggiem par ę tygodni, nic mi nie mówi ąc, potem wezwał mnie na narad ę, wyja śnił, że Reggie ma powa żne problemy spowodowane sposobem, w jaki go wychowywałam. Stwierdził, że potrzeba długiego czasu, żeby to naprawi ć, ale on tego dokona. Je śli. Cała lista „Je śli”. Je śli nie b ędę wywierała żadnego nacisku na syna, żeby zachowywał si ę wła ściwie. Je śli b ędę go respektowa ć jako osob ę. Respektowa ć jego prywatno ść . Jak ą rol ę mam w tym odegra ć, zapytałam. Płaci ć rachunki i pilnowa ć swego nosa, odparł. Reggie miał wyrobi ć w sobie poczucie odpowiedzialno ści – tak długo, jak ja b ędę to robi ć za niego, nigdy si ę nie poprawi. Ale tego, co ja powiedziałam jemu o Reggiem nie potraktował jako rozmowy prywatnej. Dwa lata opłacałam tego oszusta, a sko ńczyło si ę na tym, że chłopak znienawidził mnie z powodu tego, co ten człowiek wbijał mu do głowy. Dopiero pó źniej dowiedziałam si ę, że powtarzał mu wszystko, co mówiłam. Rozdmuchał to i pogorszył tylko sytuacj ę. – Zło żyła ś za żalenie? – Dlaczego? To ja byłam głupia. Że wierzyłam. Chce pan wiedzie ć, jak głupia? Po tym... po tym jak Reggie... po tym jak sobie... po tym jak... zmarł – rok po tym, poszłam do innego. Z waszej paczki. Poniewa ż moja przeło żona uznała, że powinnam – co prawda nie płaciła za to. Nie dlatego, że źle wykonywałam swoje obowi ązki, bo pracowałam dobrze. Ale nie mogłam spa ć ani je ść , ani cieszy ć si ę życiem. Jakbym wcale nie żyła. Wi ęc poleciła mi kogo ś. S ądziłam, że mo że kobieta jest lepszym s ędzi ą charakterów... Ten trefni ś był z Beverly Hills. Sto dwadzie ścia za godzin ę. Inflacja, co? Nie żeby był wi ęcej wart. Cho ć na pocz ątku wygl ądał na jeszcze bardziej kompetentnego ni ż ten pierwszy. Spokojny. Uprzejmy. Prawdziwy d żentelmen. Przy tym sprawiał wra żenie, że rozumie. Czułam... rozmawiaj ąc z nim, czułam si ę lepiej. Na pocz ątku. Znów mogłam pracowa ć. Wtedy... Urwała, zacisn ąwszy usta. Odwróciła ode mnie wzrok i skierowała go na ściany, na podłog ę, na chusteczk ę w swoim r ęku. Wpatrywała si ę w wilgotny materiał ze zdziwieniem i odraz ą. Wypu ściła chustk ę, jakby była zawszona. – Prosz ę mi wybaczy ć – poprosiła. – Woda zatamowana. Skin ąłem głow ą. Cisn ęła mi chusteczk ę. Złapałem j ą. – Bob Baseballista – rzuciła odruchowo. Wybuchn ęła śmiechem. Stłumiła go. Poło żyłem chusteczk ę na stoliku. – Bob Baseballista? – Tak mówili śmy – wyja śniła tonem usprawiedliwienia. – Jimy, ja i Reggie. Kiedy Reggie był mały. Gdy kto ś zr ęcznie chwycił, nazywali śmy go Bobem Baseballist ą – głupie to było. – W mojej rodzinie mówili śmy „bior ę ci ę do zespołu”. – Taak, znam to. Siedzieli śmy w milczeniu, czekaj ąc na inicjatyw ę partnera, jak bokserzy w trzynastej rundzie. – To tyle. Moich tajemnic. Zadowolony? Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawk ę. – Czy to doktor Delaware? – zapytała telefonistka. – Słucham. – Jest telefon do pana od doktora Sturgisa. Wzywa pana ju ż od dziesi ęciu minut. Vicki wstała. Dałem znak, żeby zaczekała. – Prosz ę mu przekaza ć, że oddzwoni ę. Odło żyłem słuchawk ę. Vicki ci ągłe stała. – A ten drugi terapeuta – zapytałem. – Dopu ścił si ę wobec ciebie nadu życia, prawda? – Nadu życia? – Słowo to wyra źnie j ą rozbawiło. – Że co? Jak wobec jakiego ś dziecka? – To wła ściwie to samo, prawda? – powiedziałem. – Nadu żył zaufania? – Nadu żył zaufania, co? Mo że raczej gwizdał na nie? Ale to w porz ądku. Dostałam nauczk ę – wzmocniło mnie to. Teraz uwa żam, co mówi ę. – Przeciw niemu te ż nie wniosła ś za żalenia? – Sk ądże. Mówiłam ju ż, że jestem głupia. – Ja... – Pewnie – powiedziała. – Tego mi było trzeba, jego słowo przeciw memu – komu by uwierzyli? Jego prawnicy zaj ęliby si ę moj ą przeszło ści ą, odgrzebaliby wszystko – o Reggiem. Eksperci stwierdziliby, że kłamałam i byłam parszyw ą matk ą... – Łzy popłyn ęły jej z oczu. – Chciałam, żeby mój chłopak spoczywał w spokoju, rozumie pan? Mimo że... Uniosła r ęce, składaj ąc dłonie. – Mimo że co, Vicki? – Mimo, że on nigdy nie dał mi spokoju. – Jej głos nabrał wysokiego, granicz ącego z histeri ą tonu. – Oskar żał mnie a ż do ko ńca. Nigdy nie wyzbył si ę ju ż my śli, które ten pierwszy oszust wbił mu do głowy. To ja byłam zła. Ja nigdy o niego nie dbałam. Ja nie pozwalałam mu si ę uczy ć i odrabia ć lekcji. Ja nie kazałam mu chodzi ć do szkoły, bo guzik mnie to obchodziło. To przeze mnie opu ścił si ę i zacz ął ulega ć złym wpływom i... To była moja wina w stu procentach, w stu pi ęciu... Wybuchn ęła śmiechem, od którego zje żył mi si ę włos na karku. – Chce pan usłysze ć co ś poufnego – co ś takiego, czego wy bardzo lubicie słucha ć? To on dał mi ksi ąż kę o tej dziwce z New Jersey. To był jego prezent dla mnie na Dzie ń Matki, jasne? Zapakowana w pudełku ze wst ąż eczkami i słowem „mama” na wierzchu. Drukowanymi literami, bo nie potrafił pisa ć kursyw ą, nigdy si ę tego nie nauczył – nawet jego drukowane litery były ko ślawe, jak u pierwszoklasisty. Od lat nie dawał mi prezentów, odk ąd przestał opowiada ć w domu, co chciałby kupi ć. Ale oto przyniósł prezent, mał ą, elegancko zapakowan ą paczuszk ę, a w środku znajdowała si ę ta u żywana tania ksi ąż eczka o zmarłych dzieciach. Miałam zamiar j ą wyrzuci ć, ale jednak przeczytałam. Chciałam sprawdzi ć, czy czego ś nie przeoczyłam. Mo że starał si ę przekaza ć mi co ś, czego nie rozumiałam. Ale nie chodziło o nic takiego. To była czysta okropno ść . Ona była potworem, a nie prawdziw ą piel ęgniark ą. I jedno wiedziałam sama, do jednego doszłam bez pomocy ekspertów – że ona nie ma ze mn ą nic wspólnego, jasne? Ona i ja nale żały śmy do zupełnie ró żnych światów. Ja sprawiam, że dzieci czuj ą si ę lepiej. Jestem w tym dobra. I nigdy ich nie krzywdz ę, jasne? Nigdy. I będę im pomaga ć a ż do ko ńca życia. Rozdział osiemnasty

– Mog ę ju ż odej ść ? – zapytała. – Chciałabym umy ć twarz. Nie znajduj ąc powodu, by j ą zatrzymać, odparłem: – Oczywi ście. Poprawiła czepek. – Niech pan posłucha, do ść mam ju ż u żalania si ę, jasne? Najwa żniejsze, żeby Cassie wydobrzała. Nie żeby... – Zarumieniła si ę i ruszyła w stron ę drzwi. – Nie żebym mógł zrobi ć co ś po żytecznego na tym oddziale? – doko ńczyłem. – Nie żeby to było łatwe. To miałam na my śli. Je śli wła śnie panu uda si ę ustali ć rozpoznanie, czapki z głów. – A co s ądzisz o tym, że lekarze nie mog ą nic stwierdzi ć? Zatrzymała si ę z ręką na klamce. – Lekarze nie mog ą stwierdzi ć wielu rzeczy. Gdyby pacjenci wiedzieli, jak wiele polega na zgadywaniu, wtedy... – Urwała. – Je śli powiem wi ęcej, znów narobi ę sobie kłopotów. – Sk ąd ta pewno ść , że to co ś organicznego? – Bo có ż mogłoby by ć innego? Ci ludzie nie dokonuj ą nadu żyć wobec dzieci. Cindy jest jedn ą z najlepszych matek, jakie widziałam, a doktor Jones to d żentelmen w ka żdym calu. Nie daj ą odczu ć kim są, nie odgrywaj ą panów na prawo i lewo, prawda? Jak dla mnie, to ludzie z prawdziw ą klas ą. Niech pan idzie i sam zobaczy – kochaj ą t ę dziewczynk ę. To tylko kwestia czasu. – Zanim co? – Zanim kto ś dojdzie do tego, co jest nie w porz ądku. Spotykałam si ę z tym wiele razy. Lekarze nie mog ą nic wymy śli ć, wi ęc mówi ą o przyczynach psychosomatycznych. A potem bach, nagle kto ś znajduje co ś, czego przedtem nie szukano, i mamy now ą chorob ę. Nazywaj ą to post ępem medycyny. – A ty jak to nazywasz? Patrzyła na mnie bez ruchu. – Ja te ż nazywam to post ępem. Odeszła, a ja zostałem, rozmy ślaj ąc. Skłoniłem j ą do mówienia, ale czy dowiedziałem si ę czego ś? Wróciłem my ślami do okrutnego prezentu, jaki ofiarował jej syn. Czysta zło śliwo ść ? A mo że w ten sposób chciał jej co ś przekaza ć? Czy fakt, że powiedziała mi o tym jest cz ęś ci ą gry? Wyznała tylko to, co chciała, żebym wiedział? Dumałem przez chwil ę, ale nie doszedłem do niczego. Otrz ąsn ąłem si ę z rozmy śla ń i poszedłem do 505W. Cassie siedziała oparta na łó żku, ubrana w czerwon ą pi żam ę w kwiaty, z białym kołnierzykiem i mankietami. Miała malinowe policzki, a włosy zebrane w kucyk zwi ązany biał ą kokard ą. Odł ączona kroplówka stała w kącie niczym metalowy strach na wróble. Na jej statywie wisiały puste torebki po glukozie. Jedynym świadectwem tego, że dziurawiono Cassie żyły, był mały, okr ągły plaster na r ęku i żółta plamka betadyny poni żej. Dziewczynka śledziła mnie błyszcz ącymi oczyma. Cindy siedziała na łó żku obok niej, karmi ąc j ą ły żeczk ą płatkami zbo żowymi. Miała na sobie koszulk ę z napisem RATUJ OCEANY, bawełnian ą spódnic ę i sandały. Delfiny igrały na jej piersiach. Ona i Cassie były do siebie bardziej podobne ni ż kiedykolwiek. Gdy si ę zbli żyłem, Cassie otworzyła buzi ę pełn ą kleiku zbo żowego. Zbł ąkana drobina osiadła na jej górnej wardze. Cindy zdj ęła j ą. – Połknij, kochanie. Cze ść , doktorze Delaware. Nie spodziewały śmy si ę pana dzisiaj. Odło żyłem teczk ę i siadłem w nogach łó żka. Cassie wydawała si ę zawstydzona, ale nieprzestraszona. – A to dlaczego? – Jest weekend. – Wy jeste ście tutaj, wi ęc ja te ż przyszedłem. – To bardzo miło z pana strony. Spójrz, kruszyno, doktor Delaware przyjechał tak daleko, żeby odwiedzi ć ci ę w sobot ę. Cassie spojrzała na Cindy, potem na mnie, ci ągle niepewna. Zastanawiaj ąc si ę, jaki wpływ na psychik ę wywarł atak padaczki, zapytałem: – Jak leci? – Och, świetnie. Dotkn ąłem dłoni Cassie. Przez sekund ę pozostała nieruchoma, potem cofn ęła j ą powoli. Kiedy pogładziłem j ą po brodzie, spojrzała na moj ą r ękę. – Cze ść , Cassie – powiedziałem. Dalej patrzyła przed siebie nieruchomym wzrokiem. Troch ę mleka wyciekło jej z buzi. Cindy otarła jej usta i zamkn ęła delikatnie. Dziewczynka zacz ęła żuć. Potem rozchyliła wargi i powiedziała z buzi ą pełn ą kleiku: – Ćie ś. – Dobrze! – pochwaliła Cindy. – Cze ść ! Znakomicie, Cass! – Ćie ś. – Bardzo dobrze sprawiły śmy si ę dzi ś z jedzeniem, doktorze. Sok, owoce i krakersy na śniadanie. A potem miały śmy nasze śniadaniowe płatki na lunch. – Świetnie. – Naprawd ę świetnie. – Mówiła wzruszonym głosem. Przypomniawszy sobie przelotny moment napi ęcia w czasie naszej ostatniej rozmowy – wra żenie, że chce mi powiedzie ć co ś wa żnego – zapytałem: – Czy jest co ś, o czym chciałaby ś ze mn ą porozmawia ć? Dotkn ęła włosów Cassie. Mała zacz ęła bawi ć si ę jakim ś rysunkiem. – Nie, chyba nie. – Doktor Eves mówi, że wkrótce wracacie do domu. – Tak mówi. – Poprawiła Cassie kucyk. – Czekam na to z niecierpliwo ści ą. – Ja my ślę – odpadem. – Żadnych lekarzy przez pewien czas. Spojrzała na mnie. – Lekarze byli wspaniali. Wiem, że robili, co mogli. – Zetkn ęła ś si ę z najlepszymi – potwierdziłem. – Bognerem, Torgesonem, Macauleyem, Dawn Herbert. Brak reakcji. – Macie jakie ś plany po powrocie do domu? – Powrót do normalno ści. Zastanawiaj ąc si ę, co ma na my śli, powiedziałem: – Chciałbym odwiedzi ć was ju ż niedługo. – Och – oczywi ście. B ędzie pan mógł rysowa ć z Cassie przy jej stoliczku do zabawy. Na pewno znajdziemy dla pana odpowiedni stołek – prawda, Cass? – Tołep. – Dobrze! Stołek. – Tołep. – Znakomicie, Cass. Czy chcesz, żeby doktor Delaware rysował z tob ą przy twoim stoliczku? – Kiedy dziewczynka nie odpowiadała, Cindy powtórzyła: „Rysowa ć? Rysowa ć obrazki?” na śladuj ąc r ęką gesty kre ślenia. – Sob ą. – Tak, rysowa ć. Z doktorem Delaware. Cassie spojrzała na ni ą, na mnie. Potem skin ęła głow ą. A wreszcie u śmiechn ęła si ę. Zostałem jeszcze chwil ę, zabawiaj ąc j ą i wypatruj ąc oznak ponapadowych uszkodze ń układu nerwowego. Cassie wygl ądała normalnie, ale wiedziałem, że zmiany w mózgu mog ą by ć bardzo subtelne. Tysi ęczny ju ż chyba raz zastanawiałem si ę, co si ę dzieje w jej drobnym ciałku. Cindy była do ść przyjacielska, ale nie mogłem pozby ć si ę wra żenia, że jej entuzjazm dla moich usług rozwiał si ę. Siedziała na le żance i szczotkowała włosy przegl ądaj ąc „TV Guide”. Powietrze w szpitalu było chłodne i suche, włosy trzaskały za ka żdym poci ągni ęciem. Przez jedyne okno wpadało do pokoju północne światło, słomkowo żółty promie ń, który przebił si ę przez smog i rozprysn ął na bajkowym motywie tapety. Dolna kraw ędź promienia prze ślizgiwała si ę po długich ciemnych pasmach, nadaj ąc im metaliczny połysk. Wywołało to niesamowity efekt wizualny. Wygl ądała pi ęknie. Nigdy nie wydawała mi si ę poci ągaj ąca – zbyt byłem zaj ęty rozwa żaniami, czy nie jest potworem. Ale widz ąc j ą ozłocon ą w ten sposób, zdałem sobie spraw ę, jak mało zajmowała si ę swoim wygl ądem zewn ętrznym. Nie mogłem duma ć o tym dłu żej, bo drzwi otworzyły si ę i wszedł Chip, nios ąc kaw ę. Miał na sobie granatow ą bluz ę i sportowe buty. Włosy wygl ądały na świe żo umyte. W uchu iskrzył si ę brylant. Przywitał mnie z kumplowsk ą wylewno ści ą, ale w jego uprzejmych słowach pobrz ękiwały twardsze tony – opór podobnie jak u Cindy. Nasun ęło mi to my śl, że oboje rozmawiali na mój temat. Kiedy siadł pomi ędzy mn ą a Cassie, wstałem mówi ąc: – No, to do zobaczenia. Nikt nie zaprotestował, mimo że Cassie wci ąż patrzyła na mnie. U śmiechn ąłem si ę do niej. Przygl ądała si ę jeszcze przez chwil ę, potem skupiła uwag ę na rysunku. Zebrałem swoje rzeczy i ruszyłem ku drzwiom. – Na razie, doktorze Delaware – rzekła Cindy. – Na razie – zawtórował Chip. – Dzi ęki za wszystko. Spojrzałem ponad jego ramieniem na Cassie. Pomachałem jej. Uniosła r ączk ę, zginaj ąc palce. Kucyk znów był w nieładzie. Miałem ochot ę chwyci ć j ą i zabra ć ze sob ą do domu. – Pa, kruszyno. – Pa. Rozdział dziewi ętnasty

Musiałem oderwa ć si ę od szpitala. Czuj ąc si ę jak z ąbkuj ący szczeniak, który nie ma co gry źć , wyjechałem z parkingu i ruszyłem przez Hillhurst w stron ę restauracji na ko ńcu ulicy, o której dowiedziałem si ę kiedy ś od Mila, cho ć sam tam jeszcze nie byłem. Kontynentalne, tradycyjne potrawy, opatrzone autografami fotografie znakomito ści średniego kalibru, ciemna boazeria na ścianach przesycona zapachem nikotyny. Wywieszka w holu oznajmiała, że restauracja b ędzie nieczynna przez najbli ższe pół godziny, ale salka koktajlowa przyjmuje zamówienia na kanapki. Przy barze pracowała ubrana w smoking kobieta w średnim wieku o nieprawdopodobnie czerwonych włosach. Kilku ostro pij ących m ęż czyzn siedziało na wy ściełanej kanapie w kształcie podkowy, żuj ąc kostki lodu, pogryzaj ąc solone orzeszki i po świ ęcaj ąc reszt ę uwagi scenie po ścigu samochodów na ekranie. Telewizor umieszczony był na podwieszonej pod sufitem półce. Przypomniał mi ten, który widziałem wła śnie w pokoju Cassie. Szpital... zdominował moje my śli, tak jak przed laty. Rozlu źniłem krawat, usiadłem i zamówiłem firmow ą kanapk ę i piwo. Kiedy barmanka odwróciła si ę, żeby to przygotowa ć, poszedłem do automatu w ko ńcu sali i zadzwoniłem do Parker Center. – Archiwa – odezwał si ę Milo. – Doktor Sturgis? – No prosz ę, czy ż to nie doktor Włóczykij? Taa, uznałem, że posłu żenie si ę tytułem to najlepszy sposób, by skłoni ć ich tam do działania. – Gdyby tylko tak było – odparłem. – Przepraszam za opó źnienie, ale byłem zaj ęty z Vicki Bottomley, a potem z Cassie i jej rodzicami. – Co ś nowego? – Niewiele, tylko Jonesowie wydali si ę troch ę ozi ębli. – Mo że czuj ą si ę zagro żeni. Nie zachowujesz dystansu. – Niby czym. Co do Vicki, odegrali śmy mał ą psychodramę – usiłowałem oczy ści ć atmosfer ę, troch ę ją przycisn ąłem. Zarzuciła mi, że podejrzewam j ą, i ż krzywdzi Cassie. Wi ęc zapytałem, czy rzeczywi ście to robi, wtedy eksplodowała. Sko ńczyło si ę na tym, że opowiedziała mi wybielon ą wersj ę historii swego syna, dodawszy co ś, o czym nie wiedziałem: Reggie ofiarował jej ksi ąż kę jako prezent na Dzie ń Matki. Autentyczna opowie ść o piel ęgniarce z New Jersey, która mordowała dzieci. – Ładny prezent. S ądzisz, że chciała ci co ś przekaza ć? – Sam nie wiem. Mo że powinienem powiedzie ć Stephanie, żeby odsun ęła j ą od sprawy i zobaczy ć, co si ę stanie. O ile mo żna ufa ć Stephanie. Tymczasem mamy t ę Dawn Herbert. Nie do ść , że j ą zamordowano, to jeszcze była kleptomank ą. Przedstawiłem mu swoj ą hipotez ę o szanta żu. – Co o tym s ądzisz? – Aha... tak – powiedział odchrz ąkuj ąc – to na pewno dobre pytanie, prosz ę pana, ale te informacje nie s ą aktualnie dost ępne w naszej bazie danych. – Nie mo żesz rozmawia ć? – Tak jest, prosz ę pana. Bezzwłocznie, prosz ę pana. – Chwil ę pó źniej dodał ściszonym głosem: „Góra” robi obchód, jaki ś zjazd szyszek policyjnych w czasie weekendu. Schodz ę z dy żuru za pi ęć minut. Co powiesz na pó źny lunch albo wczesny obiad – powiedzmy za pół godziny? – Zacz ąłem bez ciebie – oznajmiłem. – Co za typ. Gdzie jeste ś? Powiedziałem mu. – Dobrze – odparł, ci ągle niezbyt gło śno. – Zamów dla mnie grochówk ę na ko ści od szynki i pier ś kurcz ęcia z farszem kukurydzianym, podwójnym. – Na razie robi ą tylko kanapki. – Zanim tam dojad ę, zaczn ą podawa ć solidniejsze dania. Powiedz, że to dla mnie. Zapami ętałe ś zamówienie? – Zupa, ko ść , kurcz ę, podwójny farsz. – Jak kiedy ś wznowi ą „Trzydzie ści dziewi ęć kroków”, mo żesz gra ć Pana Mózgowicza. Niech zgraj ą czasy, żeby nic nie wystygło. Do tego ciemne beczkowe. Irlandzkie – b ędą wiedzie ć, o co chodzi. Wróciwszy do sali, przekazałem barmance zamówienie Mila i poprosiłem, żeby podali mi kanapk ę, dopiero kiedy przyjdzie. Skin ęła głow ą, zadzwoniła do kuchni, po czym podała mi piwo i talerzyk migdałów. Zapytałem, czy nie ma gazety. – Przykro mi – odparła, spogl ądaj ąc na stałych bywalców. – Nikt tu nie czyta. Niech pan sprawdzi w automacie obok wej ścia. Gdy wyszedłem na Hillhurst, o ślepiło mnie sło ńce. Wzdłu ż chodnika stały cztery automatyczne dystrybutory gazet. Trzy były puste, a jeden zdemolowany i pokryty graffiti. Ostatni był wypełniony po brzegi pisemkami obiecuj ącymi BEZPIECZNY SEKS, LUBIE ŻNE DZIEWCZYNKI I SPRO ŚNE IGRASZKI. Wróciłem do baru. Zmieniono kanał – szedł teraz klasyczny western. Kwadratowe szcz ęki, osowiałe psiny i długie uj ęcia wyschni ętych lasostepów. Bywalcy wpatrywali si ę zauroczeni w ekran. Zupełnie jakby nie kr ęcono tego tu ż za wzgórzem, w Burbank. Milo pojawił si ę trzydzie ści sze ść minut pó źniej. Machn ął na mnie, przechodz ąc obok baru w stron ę sali restauracyjnej. Zabrałem swoje piwo i pospieszyłem za nim. Kurtk ę miał przewieszon ą przez rami ę, a koniec krawata zatkni ęty za pasek, który rozci ągał si ę pod ci ęż arem brzucha. Kilku moczymordów uniosło wzrok, obserwuj ąc go apatycznie, lecz wci ąż czujnie. Nie zwracał na to uwagi. Ale pewien byłem, że cieszyłby si ę, wiedz ąc, jak bardzo jeszcze czu ć go było gliniarzem. W głównej sali jadalnej nie było nikogo oprócz pomocnika kelnera, który czy ścił dywan w kącie ręczn ą maszynk ą. Ukazał si ę starszy, żylasty kelner ameryka ński gotyk na diecie głodowej – nios ący mi ękkie obwarzanki, piwo dla Mila i talerzyk czerwonych papryczek i nadziewanych oliwek. – Jemu te ż, Irv – rzucił Milo. – Oczywi ście, panie Sturgis. Kiedy kelner oddalił si ę, Milo dotkn ął mojej szklanki z piwem i powiedział: – Zamienisz to na ciemne beczkowe, chłopcze. Ze zm ęczonego wyrazu twoich oczy wnosz ę, że zasłu żyłe ś sobie na to. – O rety, tatku, dzi ęki. A mog ę wzi ąć rowerek bez bocznych kółek? Wyszczerzył z ęby w uśmiechu, obci ągn ął krawat, rozlu źnił całkowicie w ęzeł i zdj ął go z szyi. Przeci ągaj ąc r ęką po twarzy, rozsiadł si ę wygodnie przy stoliku i parskn ął. – Jak si ę dowiedziałe ś o zamordowaniu Herbert? – zapytał. – Od jej byłych gospodarzy. – Stre ściłem rozmow ę z Bobby i Benem Murtaugh. – Budzili zaufanie? Przytakn ąłem. – Wci ąż s ą wstrz ąś ni ęci. – No có ż – powiedział. – Nie ma nic nowego na temat tej sprawy. Jest w rejestrze komendy głównej jako sprawa otwarta. Ogólnie robi wra żenie dzieła sadystycznego psycha. Bardzo mało dowodów rzeczowych. – Znów niskie prawdopodobie ństwo wykrycia? – Aha. Przy takich wariactwach mo żna tylko liczy ć na to, że bydlak zrobi to jeszcze raz i wpadnie. Paskudna sprawa, na dobitk ę. Uderzono j ą w głow ę, poder żni ęto gardło i wepchni ęto do pochwy jaki ś drewniany przedmiot – koroner znalazł drzazgi. To wła ściwie wszystkie dowody. Zdarzyło si ę to nie opodal klubu dla punków działaj ącego w budynku hurtowni odzie żowej w Union District. Niedaleko Convention Center. – Moody Mayan – dodałem. – Od kogo to usłyszałe ś? – Od Murtaughów. – Maj ą racj ę tylko w połowie – powiedział. – To było w Mayan Mortgage. Zamkn ęli interes par ę tygodni pó źniej. – Z powodu morderstwa? – Sk ądże, do diabła. To tylko nakr ęciłoby interes. Alex, to jest świat nocnych łaz ęgów. Rozpieszczone dzieci z Brentwood i Beverly Hills zakładaj ą łachy z Rocky Horror Shaw i odstawiaj ą brak zdrowego rozs ądku. Krew i flaki – cudze – s ą wła śnie tym, czego szukaj ą. – Pasuje do tego, co Murtaughowie opowiadali o Herbert. W dzie ń doktorantka, ale wieczorami robiła si ę na punka. U żywała farby do włosów, któr ą mo żna zmy ć nazajutrz. – Kalejdoskop L.A. – stwierdził. – Nic nie jest tym, na co wygl ąda... W ka żdym razie zamkn ęli lokal prawdopodobnie dlatego, że ferajna łatwo si ę nudzi – cała radocha w tym, żeby przenosi ć si ę z miejsca na miejsce. Metafora samego życia, co? Udałem, że wkładam sobie palec do gardła. Roze śmiał si ę. – Znasz tamten klub? – zapytałem. – Nie, ale wszystkie s ą takie same – przeno śne wyposa żenie, brak zezwolenia na korzystanie z lokalu, brak licencji na wyszynk alkoholi. Czasami zajmuj ą jaki ś opuszczony budynek, nie kłopocz ąc si ę konieczno ści ą opłacenia czynszu. Zanim wła ściciel połapie si ę, co jest grane, albo wydział przeciwpo żarowy zacznie si ę stara ć o zamkniecie lokalu, ju ż ich nie ma. Có ż to szkodzi, że par ę setek błaznów upiecze si ę żywcem. Uniósł szklank ę i umoczył górn ą warg ę w pianie. Otarł j ą i powiedział: – Według ludzi z komendy głównej, jeden z barmanów widział, jak Herbert wychodzi z klubu z jakim ś facetem tu ż przed drug ą rano. Poznał j ą, bo ta ńczyła w klubie, a była jedn ą z niewielu t ęgich dziewczyn, które wpuszczali. Ale nie potrafił powiedzie ć nic dokładniejszego, poza tym, że facet wygl ądał normalnie i był starszy do niej. Koroner stwierdził, że śmier ć nast ąpiła miedzy drug ą a czwart ą, wi ęc pasowałoby to do czasu podanego przez barmana. Koroner znalazł te ż w jej organizmie kokain ę i alkohol. – Du żo? – Do ść , by przy ćmi ć jej rozs ądek. O ile w ogóle co ś takiego posiadała w co nale ży w ątpi ć, bior ąc pod uwag ę fakt, że włóczyła si ę po Union District pó źną noc ą, zupełnie sama. – Gospodarze mówili, że była inteligentna – przygotowywała doktorat z biomatematyki. – Taa. Có ż, s ą inteligentni i inteligentni. Samego zabójstwa dokonano w bocznej uliczce, par ę przecznic od klubu. W tej jej małej mazdzie. Kluczyki były ci ągle w stacyjce. – Zabito j ą w samochodzie? – Na siedzeniu kierowcy, s ądz ąc po sposobie, w jaki rozprysn ęła si ę krew. Potem osun ęła si ę na oba siedzenia. Ciało zostało znalezione tu ż po wschodzie sło ńca przez robotników id ących na rann ą zmian ę do hurtowni. Krew przeciekła przez podłog ę na ulic ę. Po pochyło ści jezdni spłyn ęła na kraw ęż nik i do kału ży. To kału ża zwróciła ich uwag ę. Kelner przyniósł moje piwo, miseczk ę ostryg i zup ę dla Mila. Zaczekał, a ż ten skosztuje. – Doskonała, Irv – rzekł Milo, a stary skin ął głow ą i oddalił si ę. Milo zjadł jeszcze kilka ły żek, oblizał wargi i powiedział przez unosz ącą si ę z talerza par ę: – Ruchomy dach mazdy był podniesiony, ale na brzegu nie stwierdzono śladów krwi, wi ęc koroner jest przekonany, że kiedy to si ę zdarzyło, dach le żał opuszczony. Rozpryski wskazuj ą, że ten, kto to zrobił znajdował si ę na ulicy, po stronie kierowcy. Stał nad dziewczyn ą, mo że jakie ś pół metra z tyłu. Uderzył j ą w głow ę. S ądz ąc z uszkodze ń czaszki, cios musiał pozbawi ć j ą przytomno ści albo nawet zabi ć. Potem przeci ął jej t ętnic ę szyjn ą i tchawic ę ostrym narz ędziem. Załatwiwszy si ę z tym, zgwałcił j ą drewnianym przedmiotem, wi ęc mo że mamy do czynienia z nekrofilem. – Wygl ąda to na żą dz ę niszczenia – stwierdziłem. – Jaka ś mania. – Albo sumienno ść – odparł, łykaj ąc zup ę. – Miał na tyle zimnej krwi, żeby podnie ść dach. – Czy widziano, by ta ńczyła z kim ś w klubie? – Nie ma nic o tym w archiwach. Barman zauwa żył jej wyj ście tylko dlatego, że zrobił sobie przerw ę na papierosa, stał na zewn ątrz. – Nie brano go pod uwag ę jako podejrzanego? – Nie. Powiem ci jedno, dupek, który to zrobił, przyszedł przygotowany – pomy śl o tych wszystkich narz ędziach. Alex, to zwierz ę. Obserwuje klub, kr ęcąc si ę po okolicy, poniewa ż wie, że mo żna tam spotka ć wiele kobiet. Czeka, a ż dostrze że dokładnie to, czego szuka. Samotny cel, by ć mo że pewien typ urody, albo po prostu postanowił, że wła śnie dzi ś jest ta noc. A na dodatek samochód stoi w spokojnej, ciemnej uliczce. Z opuszczonym dachem. To tak, jakby Dawn mówiła: „Serdecznie zapraszam do napa ści”. – Brzmi rozs ądnie – powiedziałem, czuj ąc, że robi mi si ę niedobrze. – Doktorantka, co? Szkoda, że przer żnęła egzamin z podstaw logiki. Nie chc ę obwinia ć ofiary, Alex, ale dodaj narkotyki i alkohol do jej sposobu bycia, a nie sprawia ona wra żenia damy o rozwini ętym instynkcie samozachowawczym. Co ukradła? Kiedy mu opowiedziałem, przełkn ął jeszcze troch ę zupy, wydłubał ły żeczk ą szpik z ko ści i zjadł go równie ż. – Murtaughowie mówili, że miała kup ę forsy nawet po tym, jak rzuciła prac ę – dodałem. – A wła śnie dodałe ś do jej bud żetu wydatki na kokain ę. Wi ęc szanta ż pasowałby, prawda? Uderzył j ą fakt, że jedno dziecko Jonesów zmarło, a drugie wci ąż wraca do szpitala z niewyja śnionymi objawami. Kradnie dokument b ędący dowodem i stara si ę go wykorzysta ć, a teraz nie żyje. Tak samo, jak Ashmore. Odstawił niespiesznie szklank ę. – Daleka droga, Alex, od ści ągni ęcia paru drobiazgów do zastawienia sieci na grube ryby. A bior ąc pod uwag ę fakty, nie ma powodu podejrzewa ć, że nie zar żnął jej jaki ś pomyleniec. Co si ę tyczy pieni ędzy, to wci ąż nie wiemy, czy nie pomagała jej rodzina. W takim układzie koka mogła by ć źródłem dochodów, nie wydatków, a dziewczyna – tak że dealerk ą. – Gdyby dostawała pieni ądze z domu, po co miałaby wynajmowa ć tani pokoik u Murtaughów? – Żeby móc si ę szlaja ć. Wiemy, że lubiła odgrywa ć komedie – całe to punkowanie. A kradzie że, które popełniła u swoich gospodarzy, były irracjonalne, a nie dla zysku. S ą to wła śnie rzeczy, które łatwo wychodz ą na jaw. Alex, na mnie ona robi wra żenie osoby rozstrojonej. Nie jest to typ człowieka, który potrafiłby wymy śli ć i zrealizowa ć wysokiej klasy plan szanta żu. – Nikt nie powiedział, że była w tym dobra. Zobacz, w jaki sposób sko ńczyła. Rozejrzał si ę po pustej sali, jakby nagle zainteresował si ę, czy nikt nie podsłuchuje. Opró żnił szklank ę piwa, potem wzi ął ły żeczk ę i zacz ął popycha ć ni ą ko ść wokół talerza, niczym dziecko bawi ące si ę łódeczk ą w małym zielonym basenie portowym. – Sposób, w jaki sko ńczyła – odezwał si ę wreszcie. – Wi ęc kto j ą zabił? Tata? Mama? Dziadek? – Powiedziałbym raczej, że wynaj ęty pomocnik. Tacy ludzie nie wykonuj ą osobi ście brudnej roboty. – Wynaj ęty, żeby pokraja ć j ą i zgwałci ć drewnianym przedmiotem? – Wynaj ęty, żeby upozorowa ć robot ę psycha, która nigdy nie zostanie wyja śniona, o ile się nie powtórzy. Do licha, mo że Ashmore te ż był w to wpl ątany i temu samemu facetowi zapłacono, żeby dokonał pozorowanego rabunku. – Masz fantazj ę – powiedział. – Siedzisz tam z tymi lud źmi, gaw ędzisz sobie, bawi ąc si ę z ich dzieckiem i wymy ślasz to wszystko? – S ądzisz, że moja hipoteza jest pozbawiona podstaw? Zjadł jeszcze troch ę zupy, zanim odpowiedział. – Słuchaj, Alex, znam ci ę wystarczaj ąco długo, żeby doceni ć twój sposób my ślenia. S ądz ę jednak, że w tej kwestii opierasz si ę wył ącznie na grze wyobra źni. – Mo żliwe – odparłem. – Ale z pewno ści ą jest to lepsze ni ż rozmy ślanie o Cassie i wszystkim, czego dla niej nie robimy. Podano pozostałe dania. Obserwowałem, jak Milo kraje kurczaka. Dzielił mi ęso, nie spiesz ąc si ę i wykazywał przy tym wi ęcej rozwagi i umiej ętno ści chirurgicznych ni ż zdarzyło mi si ę dot ąd widzie ć. – Pozorowany psychopatyczny mord na Herbert – powiedział. – Pozorowany napad rabunkowy na Ashmore’a. – Był szefem Herbert. Posiadał komputery i sprawdzał pod wzgl ędem toksykologicznym Chada Jonesa. Uzasadnione byłoby przypuszczenie, że wiedział o wszystkim, co robiła Herbert. A nawet je śli nie, morderca Dawn mógł si ę zaj ąć tak że nim, tak na wszelki wypadek. – Dlaczego miałby miesza ć si ę w szanta ż? On był niezale żny materialnie. – Inwestował w nieruchomo ści – powiedziałem – a ceny spadaj ą. A je śli spłukał si ę do czysta? A mo że nie rzucił hazardu, jak s ądzi jego żona. Stracił wiele przy stole i potrzebował gotówki. Bogaci go ście mog ą zbiednie ć, racja? Kalejdoskop L.A. – Gdyby Ashmore miał takie zamiary – to tylko hipoteza – dlaczego chciałby wzi ąć Herbert na wspólniczk ę? – Kto mówi, że chciał? Sama mogła si ę czego ś dowiedzie ć – wpadły jej w ręce jego dane z komputera i postanowiła pokombinowa ć troch ę na własn ą r ękę. Nic nie odrzekł. Wytarł wargi serwetk ą, chocia ż nie jadł jeszcze kurczaka. – Jednak że jest pewien problem – ci ągn ąłem. – Ashmore’a zabito dwa miesi ące po Herbert. Je żeli te zabójstwa s ą powi ązane, dlaczego czekali tak długo z wyeliminowaniem go? Zab ębnił palcami po stole. – No có ż... Spójrzmy na to inaczej, pocz ątkowo Ashmore nie wiedział, do czego zmierza Herbert, ale dowiedział si ę pó źniej. Na podstawie danych, które ona umie ściła w komputerze. I albo usiłował to wykorzysta ć, albo powiedział o nich niewła ściwej osobie. – Wiesz co, to by si ę wi ązało z czym ś, co widziałem owego dnia. Huenengarth – szef ochrony – przenosił komputery Ashmore’a nazajutrz po morderstwie. Wtedy s ądziłem, że zabiera sprz ęt Ashmore’a, ale mo że Huenengarthowi zale żało na tym, co było w komputerach. Na informacjach. On pracuje dla Plumba – wi ęc praktycznie dla Chucka Jonesa. Milo, to prawdziwy fagas tej kliki. Nadto, jego nazwisko wypłyn ęło w czasie mojej wczorajszej rozmowy z pani ą Ashmore. To on dzwonił ze szpitala, żeby zło żyć wyrazy współczucia. Załatwiał te ż certyfikat UNICEF-u i tabliczk ę. Dziwne zaj ęcie jak na szefa ochrony, nie powiedziałby ś? Chyba że jego prawdziwym zamiarem było dowiedzie ć si ę, czy Ashmore miał w domu komputer, a je śli tak, wydoby ć go stamt ąd. Milo spojrzał na swój talerz. Wreszcie zacz ął jeść . Szybko, automatycznie, bez wyra źnej przyjemno ści. Wiedziałem, jak wiele znaczy dla niego jedzenie, i czułem si ę podle, że zepsułem mu obiad. – Intryguj ące – powiedział – ale to ci ągle jedno wielkie „Je śli”. – Masz racj ę – odparłem. – Dajmy temu spokój. Odło żył widelec. – W całym tym rozumowaniu tkwi jeden podstawowy szkopuł. Je śli dziadek wiedział, że junior i/lub pani Juniorowa zabili Chada i zale żało mu na zatuszowaniu sprawy na tyle, by zapłaci ć szanta żyście i wynaj ąć morderc ę, dlaczego miałby pozwoli ć odda ć Cassie do tego samego szpitala? – Mo że nie wiedział, dopóki Herbert i/lub Ashmore nie przycisn ęli go. – Je śli nawet. Dlaczego nie wysła ć Cassie na leczenie gdzie indziej? Po co nara żać si ę na kontakty z tymi samymi lekarzami, którzy zajmowali si ę Chadem i ryzykowa ć, że dojd ą do tych samych wniosków, co szanta żyści? Takie post ępowanie rodziny byłoby uzasadnione. Z Cassie nie jest wcale lepiej – sam mówiłe ś, że Jones Junior wspominał o pomyłkach lekarskich. Nikt by ich nie winił za to, że zmienili zdanie. Mo żna twierdzi ć, że rodzice krzywdzili dziecko, a dziadek osłania ich tak dalece, i ż kazał zlikwidowa ć szanta żyst ę. Ale gdyby wiedział, że zatruwano Cassie, czy nie zechciałby wkroczy ć i powstrzyma ć ich? – Mo że nie jest wcale lepszy od nich – zasugerowałem. – Rodzina psychów? – Jak s ądzisz, od kogo si ę zacz ęło? – Sam nie wiem... – Mo że Chuck był brutalnym ojcem i od niego przej ął to Chip. Sposób, w jaki rozwala szpital, z pewno ści ą nie czyni z niego Pana Goł ębie Serce. – Pazerno ść finansisty to jedno, Alex. Patrze ć, jak kto ś niszczy zdrowie twojej wnuczki, doprowadzaj ąc j ą a ż do ataków epileptycznych, to co ś zupełnie innego. – Tak – odparłem – pewnie to wszystko jest gr ą wyobra źni – zagalopowałem si ę. Mo że by ś zacz ął je ść ? Twoje dziobanie działa mi na nerwy. Uśmiechn ął si ę na mój u żytek i uj ął widelec. Obaj udawali śmy, że jeste śmy pochłoni ęci jedzeniem. – Huenengarth – powiedział. – Nie wydaje si ę, by mogło by ć zbyt wielu ludzi o tym nazwisku w rejestrach. Jak ma na imi ę? – Presley. Uśmiechn ął si ę. – Jeszcze lepiej. Skoro o tym mowa, sprawdziłem Ashmore’a i Steph. On jest czysty, je śli nie liczy ć kilku mandatów drogowych, których nie omieszkał ui ści ć przed śmierci ą. Ona była czysta przez długi czas, ale par ę lat temu została zatrzymana za jazd ę... – Po pijanemu? – Aha. Spowodowała kolizj ę, żadnych ofiar. Pierwsze wykroczenie, dostała wyrok z zawieszeniem. Skierowali j ą pewnie do AA albo do poradni. – Wi ęc mo że dlatego si ę zmieniła? – Jak to – zmieniła? – Schudła, zacz ęła si ę malowa ć, modnie ubiera ć. Image młodej profesjonalistki. Ma w pokoju szykown ą maszynk ę do kawy. Prawdziwe espresso. – Mo żliwe – powiedział. – Wyleczeni alkoholicy pij ą du żo mocnej kawy – zamiast alkoholu. My śląc o jego przelotnych flirtach z butelk ą, zapytałem: – S ądzisz, że ma to znaczenie? – Co, tamto zatrzymanie? Natkn ąłe ś si ę na jakie ś dowody, że ci ągle zagl ąda do kieliszka? – Nie, ale nie szukałem ich. – S ą jakie ś wyra źne zwi ązki mi ędzy alkoholizmem a Munchhausenem? – Nie. Ale przy jakichkolwiek problemach, picie pogarsza tylko sytuacj ę. A je śli miała typowe prze życia warunkuj ące Munchhausena – przemoc, kazirodztwo, choroby – mógłbym zrozumie ć, że zagl ąda do kieliszka. Wzruszył ramionami. – Sam sobie odpowiedziałe ś na pytanie. Znaczy to przynajmniej tyle, że jest co ś, o czym chciałaby zapomnie ć. Co czyni j ą podobn ą do wi ększo ści z nas. Rozdział dwudziesty

Kiedy wyszli śmy z restauracji, Milo powiedział: – Spróbuj ę dowiedzie ć si ę wszystkiego, czego si ę da, o Dawn Herbert, cho ć nie bior ę za to odpowiedzialno ści. Jaki b ędzie twój nast ępny krok? – Wizyta domowa. Mo że widz ąc ich w naturalnym otoczeniu doznam jakiego ś ol śnienia. – To brzmi rozs ądnie. Do licha, b ędąc tam, mógłby ś troch ę pomyszkowa ć – masz doskonał ą okazj ę. – Dokładnie to samo powiedziała Stephanie. Sugerowała, żebym pow ęszył troch ę w ich apteczce. Pół żartem. – Czemu nie? Wam, psychoanalitykom, płac ą za to, żeby ście szperali i grzebali. Nie potrzebujesz nawet nakazu rewizji. Wracaj ąc do siebie, zatrzymałem si ę przed domem Ashmore’a – chc ąc dowiedzie ć si ę czego ś o Huenengarcie i zobaczy ć, jak si ę miewa wdowa. Na drzwiach frontowych wisiał żałobny wieniec. Nikt nie odpowiadał na dzwonek. Wróciłem do samochodu, wł ączyłem stereo i udało mi si ę jako ś nie my śle ć przez cał ą drog ę o śmierci i chorobach. Po przyje ździe do domu poł ączyłem si ę z biurem zlece ń. Robin zostawiła kartk ę, że wróci koło szóstej. Porann ą gazet ę poło żyła, jak zawsze starannie zło żon ą, na stole w jadalni. Przypomniawszy sobie opryskliw ą uwag ę Kornblatta w kawiarence, przerzuciłem stronice, żeby dowiedzie ć si ę, co go tak wzburzyło. Nie znalazłem niczego na pocz ątku numeru ani w wiadomo ściach lokalnych, ale co ś rzuciło mi si ę w oczy na drugiej stronie działu ekonomicznego. Nigdy nie czytam wiadomo ści ze świata finansów, ale nawet gdybym je przegl ądał, mógłbym to przeoczy ć. Krótka notatka w dolnym rogu, obok kursów wymiany walut. Nagłówek brzmiał: SŁU ŻBA ZDROWIA W SEKTORZE PRYWATNYM: ZANIK OPTYMIZMU. Sens artykułu sprowadzał si ę do tego, że szpitalnictwo prywatne, uwa żane niegdy ś na Wall Street za niezwykle dochodowy interes, okazało si ę by ć wszystkim, tylko nie tym. Twierdzenie to poparto przykładami zbankrutowanych szpitali i organizacji zajmuj ących si ę opiek ą medyczn ą oraz wywiadami z bonzami finansjery. Jednym z nich był George Plumb, były kierownik ekonomiczny w MGS Healthcare Consultants w Pittsburghu, obecnie pełni ący t ę sam ą funkcj ę w Western Pediatrie Medical Center w Los Angeles. ... Firma, która zaopatrywała bibliotek ę w przestarzały system komputerowy – BIO-DAT – te ż była z Pittsburgha. Ręka r ękę myje? Czytałem dalej. Utyskiwania bonzów koncentrowały si ę na ingerencjach rz ądu i „ograniczaj ącym rynek” cenniku opłat za usługi, ale wspominano tak że o trudno ściach dotycz ących współpracy z towarzystwami ubezpieczeniowymi, zawrotnych cenach nowych technologii, żą daniach płacowych lekarzy i piel ęgniarek oraz o tym, że koszty leczenia wykraczaj ą poza statystyki. „Jeden chory na AIDS mo że nas kosztowa ć miliony” żalił si ę administrator ze Wschodniego Wybrze ża. „I wci ąż nie widzimy światła w ko ńcu tunelu. To choroba, o której nikt nie słyszał, kiedy układano plany. Reguły zmieniły si ę w trakcie gry.” Zarz ądzaj ący raz po raz przytaczali przykład epidemii AIDS, jakby choroba była brzydkim figlem wymy ślonym po to, by wyprowadzi ć w pole ekspertów towarzystw ubezpieczeniowych. Specjalny przyczynek Plumba w tej litanii narzeka ń dotyczył szpitali miejskich i trudno ści w ich prowadzeniu, wywołanych przez „niekorzystn ą sytuacj ę demograficzn ą i problemy społeczne rejonu wpływaj ące na funkcjonowanie samej instytucji. Dodajmy do tego post ępuj ące w szybkim tempie niszczenie obiektu i kurcz ące si ę dochody, i płac ący pacjent oraz kieruj ący go lekarz nie s ą skłonni zawiera ć kontraktu”. Zapytany o rozwi ązanie, Plumb sugerował, że formuła przyszło ści to „decentralizacja – zast ąpienie wielkich szpitali miejskich małymi, łatwymi do zarządzania jednostkami opieki zdrowotnej, ulokowanymi strategicznie w rejonach podmiejskich wykazuj ących tendencj ę do rozwoju”. „Jednak że”, przestrzegał, „planowanie przedsi ęwzi ęć na tak ą skal ę musi by ć poprzedzone starann ą analiz ą ekonomiczn ą. Nie nale ży te ż zapomina ć o innych aspektach, niedotycz ących finansów. Wiele szacownych instytucji inspiruje silne poczucie lojalno ści u osób, w których pami ęci zachowały si ę wspomnienia dawnych, dobrych czasów”. Nasuwało si ę nieodparte wra żenie, że jest to sonda – sprawdzenie reakcji opinii publicznej, zanim zaproponuje si ę radykaln ą operacj ę: wystawienie „obiektu” na sprzeda ż i przeniesienie si ę na pastwiska podmiejskie. A przyparty do muru Plumb mógł zawsze ustosunkowa ć si ę do swego komentarza jako bezstronnej analizy eksperta. Uwaga Kornblatta o wyprzedawaniu nieruchomo ści szpitala brzmiała w tym kontek ście raczej jak światły domysł, a nie paranoja. Oczywi ście Plumb był tylko rzecznikiem. Przemawiał w imieniu człowieka, którego wła śnie zaproponowałem jako potencjalnego inspiratora morderstwa i pomocnika w zn ęcaniu si ę nad dzieckiem. Przypomniałem sobie, co mówiła Stephanie o przeszłości Chucka Jonesa. Nim został prezesem rady Western Peds, zarz ądzał funduszem inwestycyjnym szpitala. Któ ż mógł wiedzie ć lepiej, ile wynosi dokładna warto ść aktywów Western Peds – nie wył ączaj ąc terenu – ni ż człowiek, który prowadził rachunki? Wyobraziłem sobie jego, Plumba i siwych bli źniaków, Robertsa i Novaka, przygarbionych nad zaple śniał ą ksi ęgą rachunkow ą niczym drapie żniki z komiksu. Czy żby żałosna sytuacja finansowa szpitala spowodowana była czym ś wi ęcej ni ż niepomy ślne trendy demograficzne i kurcz ące si ę dochody? Czy żby Jones obdzierał Western Peds z pieni ędzy, doprowadzaj ąc do kryzysu i planował teraz ukrycie strat dzi ęki błyskotliwej sprzeda ży nieruchomo ści? I dodawał zniewag ę do krzywd, bior ąc tłust ą prowizj ę za t ę transakcj ę? Strategicznie zlokalizowane w rejonach podmiejskich, wykazuj ących tendencj ę do rozwoju. Jak te pi ęć dziesi ąt parceli, które Chip posiadał w West Valley? Ręka r ękę myje... Ale żeby to przeprowadzi ć, trzeba było zachowywa ć pozory; Jones i spółka wykazywali niezachwian ą lojalno ść wobec miejskiego dinozaura, dopóki nie wyda ostatniego tchnienia. Przerwanie leczenia wnuczki prezesa nie pasowałoby do tego obrazu. Tymczasem jednak, mo żna było podj ąć kroki, żeby przyspieszy ć śmier ć dinozaura. Zamyka ć programy kliniczne. Zniech ęca ć do bada ń naukowych. Zamrozi ć płace i utrzymywa ć zatrudnienie na zbyt niskim poziomie. Skłoni ć starszych lekarzy do odej ścia, zast ępuj ąc ich niedo świadczonymi, żeby prywatni lekarze stracili zaufanie do szpitala i przestali kierowa ć do ń swoich płac ących pacjentów. Potem kiedy mo żliwo ść ratunku nie b ędzie ju ż wchodzi ć w gr ę, wygłosi ć nami ętne przemówienie o nierozwi ązalnych kwestiach społecznych i konieczno ści nieustraszonego marszu ku przyszło ści. Zniszczy ć szpital, żeby go uratowa ć. Gdyby Jonesowi i jego sługusom udało si ę to przeprowadzi ć, objawiliby si ę jako wizjonerzy maj ący odwag ę i przezorno ść , by podnie ść z nędzy chyl ący si ę ku upadkowi przytułek i zast ąpi ć go placówkami opieki zdrowotnej dla wy ższej klasy średniej. Nie było to pozbawione swego rodzaju wyst ępnego pi ękna. Męż czyzna o wąskich wargach planuj ący wojn ę na wyczerpanie przy pomocy wykresów, zestawie ń bilansowych i komputerowych wydruków. Wydruki... Huenengarth konfiskuj ący komputery Ashmore’a. Czy żby szło tu o informacje niemaj ące nic wspólnego z Zespołem Nagłej Śmierci Noworodków czy zatruwaniem dzieci? Ashmore nie interesował si ę opiek ą nad chorymi, ale bardzo poci ągał go świat finansjery. Czy żby wpadł na trop machinacji Jonesa i Plumba podsłuchał co ś w podziemiach albo włamał si ę do niewła ściwej bazy danych? Usiłował wykorzysta ć te wiadomo ści i zapłacił za to? Daleka droga, powiedziałby Milo. Przypomniałem sobie krótki moment, w którym zdołałem dostrzec pokój Ashmore’a, nim Huenengarth zamkn ął drzwi. Jakie ż badania toksykologiczne mo żna prowadzi ć bez probówek czy mikroskopów? Ashmore zainteresował si ę księgami rachunkowymi i przypłacił to życiem... A co z Dawn Herbert? Dlaczego wyj ęła kart ę zmarłego dziecka? Dlaczego zamordowano j ą dwa miesi ące przed Ashmorem? Niezale żne scenariusze? Jaka ś zmowa? Daleka droga... A je śli nawet cokolwiek z tego było prawd ą, co u licha miało to wspólnego z męczarniami Cassie Jones? Zadzwoniłem do szpitala i poprosiłem pokój 505W. Nikt nie odbierał. Wykr ęciwszy numer jeszcze raz, za żą dałem poł ączenia z dy żurk ą piel ęgniarek Chappy Ward. Piel ęgniarka, która podniosła słuchawk ę, mówiła z hiszpa ńskim akcentem. Poinformowała mnie, że pa ństwo Jones byli poza oddziałem, na spacerze. – Co ś nowego? – zapytałem. – Je śli chodzi o jej stan? – Nie jestem pewna – musi pan spyta ć lekarki prowadz ącej. To chyba doktor... – Eves. – Tak, racja. Pracuj ę tu tymczasowo, nie znam dobrze tego przypadku. Odło żywszy słuchawk ę, spojrzałem przez kuchenne okno na korony drzew szarzej ące w zachodz ącym, cytrynowym sło ńcu. Podumałem jeszcze nad aspektem finansowym. Pomy ślałem o kim ś, kto mógłby podszkoli ć mnie w tym wzgl ędzie. O Lou Cestare, niegdy ś złotym młodzie ńcu giełdy, dzi ś ustatkowanym weteranie Czarnego Poniedziałku. Krach zaskoczył go kompletnie i ci ągle jeszcze nie udało mu si ę usun ąć skaz z własnej reputacji. Ale dla mnie pozostawał najlepszy. Przed laty oszcz ędziłem troch ę gotówki, pracuj ąc po osiemdziesi ąt godzin w tygodniu i niewiele wydaj ąc. Lou zapewnił mi niezale żno ść materialn ą, inwestuj ąc te pieni ądze w nieruchomo ści w gwałtownie rozwijaj ącym si ę rejonie nadbrze żnym, sprzedaj ąc je z niezłym zyskiem i lokuj ąc wszystko w pewnych papierach warto ściowych i wolnych od podatku obligacjach. Unikał ryzykownych przedsi ęwzi ęć , gdy ż wiedział, że zajmuj ąc si ę psychologi ą, nigdy nie stan ę si ę bogaty, wi ęc nie mog ę sobie pozwoli ć na powa żniejsze straty. Zyski z tych inwestycji napływały ci ągle, powoli i równomiernie, dokładaj ąc si ę do moich dochodów z konsultacji s ądowych. Nigdy nie b ędzie mnie sta ć na kupno płócien francuskich impresjonistów, ale je śli żyłbym na umiarkowanej stopie, to pewnie nie musiałbym pracowa ć, kiedy nie b ędę miał na to ochoty. Lou natomiast był bardzo bogatym człowiekiem, nawet po stracie wi ększo ści swoich aktywów i niemal wszystkich klientów. Czas swój dzielił mi ędzy łajb ę na Południowym Pacyfiku a posiadło ść w Willamette Valley. Zadzwoniłem do Oregonu i porozmawiałem z jego żon ą. Miała pogodny jak zawsze głos, zastanawiałem si ę, czy to siła charakteru czy umiej ętno ść zachowania pozorów. Odbyli śmy mał ą pogaw ędk ę, a potem powiedziała mi, że Lou jest w stanie Waszyngton, na wycieczce z synem koło Mount Rainier, i nie spodziewała si ę go wcze śniej ni ż nast ępnego dnia wieczorem lub w poniedziałek rano. Przekazałem moj ą list ę zamówie ń. Niewiele jej to mówiło, ale wiedziałem, że nigdy nie rozmawiaj ą z Lou o pieni ądzach. Podzi ękowałem jej, życz ąc wszystkiego najlepszego, i odło żyłem słuchawk ę. Potem wypiłem kolejn ą fili żank ę kawy i czekałem a ż przyjdzie Robin i pomo że mi zapomnie ć o prze życiach dnia. Rozdział dwudziesty pierwszy

Niosła dwie walizki i wygl ądała na zadowolon ą. Trzecia została w jej nowym wozie. Przyniósłszy ją, obserwowałem, jak rozpakowuje i wiesza ubrania, wypełniaj ąc miejsce w szafie ściennej, które pozostawało puste przez ponad dwa lata. Siadła na łó żku, u śmiechaj ąc si ę: – No, jestem. Pie ścili śmy si ę troch ę, przygl ądali śmy rybkom, a potem pojechali śmy na baranin ę z rusztu do zacisznego lokalu w Brentwood, gdzie byli śmy najmłodszymi go ść mi. Reszt ę wieczoru po powrocie do domu sp ędzili śmy słuchaj ąc muzyki, czytaj ąc i graj ąc w remika. Było romantycznie, troch ę geriatrycznie, ale bardzo dobrze. Nazajutrz poszli śmy na spacer w dolin ę, udawali śmy obserwatorów ptaków i wymy ślali śmy nazwy dla skrzydlatych osobników, które udało nam si ę dostrzec. Niedzielny lunch składał si ę z hamburgerów i mro żonej herbaty podanych na tarasie. Kiedy pozmywali śmy naczynia, Robin pogr ąż yła si ę w rozwi ązywaniu niedzielnej krzy żówki, gryz ąc ołówek i marszcz ąc cz ęsto brwi. Ja wyci ągn ąłem si ę na szezlongu, udaj ąc, że odpoczywam. Tu ż po drugiej po południu odło żyła krzy żówk ę mówi ąc: – Dosy ć. Zbyt wiele francuskich słów. Poło żyła si ę obok mnie. Chłon ęli śmy ciepło sło ńca, a ż dostrzegłem, że zaczyna si ę wierci ć. Nachyliłem si ę i pocałowałem j ą w czoło. – Uhmm... mog ę co ś dla ciebie zrobi ć? – zapytała. – Nie, dzi ęki. – Na pewno? – Aha. Staraj ąc si ę zasn ąć , zrobiła si ę jeszcze bardziej niespokojna. – Chciałbym dzi ś w ci ągu dnia zajrze ć do szpitala – powiedziałem. – Och, jasne... Skoro ci ę nie b ędzie, te ż mogłabym wpa ść do sklepu, zaj ąć si ę paroma drobiazgami. W pokoju Cassie nie było nikogo. Łó żko bez po ścieli, zasłony zaci ągni ęte. Na dywanie widniały podłu żne ślady pozostawione przez odkurzacz. Łazienka była goła i zdezynfekowana, sedes owini ęty paskiem papieru higienicznego. Gdy wychodziłem z pokoju, kto ś powiedział: – Chwileczk ę. Znalazłem si ę tu ż przed stra żnikiem ochrony. Gładka, trójk ątna twarz, zaci ęte wargi, okulary w czarnej oprawie. Ten sam zuch, który zatrzymał mnie pierwszego dnia, żą daj ąc nowej plakietki. Stał w progu, blokuj ąc drzwi. Wydawał si ę gotów do ataku. – Przepraszam – powiedziałem. Ani drgn ął. Dziel ący nas dystans był tak niewielki, że ledwo zdołałem spojrze ć w dół, by odczyta ć nazwisko na jego plakietce. Syfoester, A.D. On spojrzał na moj ą i cofn ął si ę o krok. Cz ęś ciowy odwrót, ale nie na tyle, żeby mnie przepu ści ć. – Widzi pan, mam now ą – rzekłem. – Pi ękna i lśni ąca, w kolorze. A teraz, czy mógłby pan łaskawie zej ść mi z drogi i pozwolił i ść , zaj ąć si ę moimi sprawami? Spojrzał par ę razy w dół i w gór ę, porównuj ąc moj ą twarz z fotografi ą. Odst ępuj ąc na bok, powiedział: – Ten oddział jest zamkni ęty. – To widz ę. Na jak długo? – A ż go otworz ą. Min ąwszy stra żnika, ruszyłem w stron ę tekowych drzwi. – Szuka pan czego ś konkretnego? – zapytał. Przystan ąłem i odwróciłem si ę znów twarz ą do niego. Jedna r ęka spoczywała na kaburze pistoletu, w drugiej trzymał pałk ę. Tłumi ąc impuls, by warkn ąć na niego, powiedziałem: – Odst ąp, przyjacielu. Przyszedłem odwiedzi ć pacjenta. Kiedy ś leczono ich tutaj. Korzystaj ąc z telefonu na oddziale otwartym, zadzwoniłem do izby przyj ęć . Potwierdzono tam, że Cassie wypisano przed godzin ą. Zszedłem schodami na pierwsze pi ętro, gdzie kupiłem wodnist ą col ę z automatu. Nios ąc j ą przez hol wej ściowy, napotkałem George’a Plumba i Charlesa Jonesa, Juniora. Szli, śmiej ąc si ę, ra źnym krokiem, który sprawiał, że krótkie, pał ąkowate nogi Jonesa uginały si ę rytmicznie. Nie bardzo przypominał zatroskanego dziadka. Dochodzili wła śnie do drzwi, kiedy si ę pojawiłem. Jones dostrzegł mnie i jego usta znieruchomiały. Par ę sekund potem to samo stało si ę ze stopami. Plumb tak że si ę zatrzymał, pozostaj ąc nieco w tyle za swoim szefem. Cer ę miał bardziej ró żow ą ni ż zwykle. – Doktorze Delaware – powiedział Jones. Jego chropawy głos sprawił, że zabrzmiało to jak ostrzegawcze warkni ęcie. – Panie Jones. – Ma pan chwilk ę czasu, doktorze? – Jasne – odparłem, nie spodziewaj ąc si ę pytania. Rzucaj ąc okiem na Plumba, powiedział: – Złapi ę ci ę pó źniej, George. Plumb skin ął głow ą i odmaszerował, machaj ąc ramionami. – Jak si ę ma moja wnuczka? – zapytał Jones, gdy zostali śmy sami. – Ostatni raz, kiedy j ą widziałem, wygl ądała lepiej. – To dobrze. To dobrze. Wła śnie id ę j ą odwiedzi ć. – Wypisano j ą. Jego siwe brwi zje żyły si ę nierównomiernie, ka żdy wieche ć stalowych włosków skierowany był pod innym k ątem. Poni żej brwi widniały wybrzuszenia tkanki bliznowatej. Oczy zw ęziły mu si ę. Po raz pierwszy zauwa żyłem, że s ą wodnisto-br ązowe. – Ach tak? Kiedy? – Godzin ę temu. – Cholera. – Ścisn ął złamany nos, poruszaj ąc koniuszkiem na boki. Wpadłem specjalnie, żeby j ą odwiedzi ć, bo nie miałem okazji zrobi ć tego wczoraj – przekl ęte zebrania przez cały dzie ń. Wie pan, to moja jedyna wnuczka. Śliczne male ństwo, prawda? – Owszem. Dobrze by było, gdyby wyzdrowiała. Wpatrywał si ę we mnie. Wsadził r ęce do kieszeni, stukn ął pantoflem o marmurow ą posadzk ę. Echo rozeszło si ę po prawie pustym holu. Powtórzył to. Jego postawa straciła dotychczasow ą sztywno ść , ale wyprostował si ę szybko. Powieki wodnistych oczu opadły. – Znajd źmy jakie ś miejsce, żeby pogada ć – rzucił i pognał przez hol, odzyskawszy pewno ść siebie. Solidnie zbudowany, tryskaj ący energi ą człowieczek, zachowuj ący si ę tak, jakby pewno ść siebie była zakodowana w jego genach. Pobrz ękiwał w rytm kroków. – Nie utrzymuj ę tu biura – oznajmił. – Przy wszystkich tych problemach finansowych i braku miejsca, ostatni ą rzecz ą, na jakiej mi zale ży, jest to, by uwa żano, że jestem niekonsekwentny. Gdy przechodzili śmy koło wind, jedna z nich wła śnie si ę zatrzymała. Szcz ęś cie magnata. Wkroczył bez wahania do środka, jakby zarezerwował przejazd i wcisn ął guzik podziemia. – Mo że w jadalni? – zaproponował, kiedy zje żdżali śmy w dół. – Jest zamkni ęta. – Wiem o tym – odparł. – Bo to ja skróciłem godziny otwarcia. Winda stan ęła. Jones wyszedł i ruszył ku zamkni ętym drzwiom kawiarenki. Wydobył z kieszeni spodni p ęk kluczy – brz ękadło – przesun ął po nich kciukiem i wybrał jeden. – Zrobili śmy wcze śniej przegl ąd dotycz ący wykorzystania pomieszcze ń. Wykazał on, że prawie nikt nie bywa tu o tej porze dnia. Przekr ęcił klucz w zamku i otworzył drzwi. – Przywilej zarz ądzaj ącego – skomentował. – Niezbyt to demokratyczne, ale w takim miejscu demokracja na nic si ę nie zda. Wszedłem do środka. W pokoju panowały egipskie ciemno ści. Zacz ąłem obmacywa ć ścian ę, szukaj ąc kontaktu, za to on podszedł do niego bez wahania i przycisn ął. Cz ęść pod świetlanych jarzeniówkami tafli z matowego szkl ą zadrgała i rozbłysła jasno. Wskazał stolik w środku sali. Usiadłem, a on poszedł za kontuar, nalał do kubka wody z kranu i wrzucił plasterek cytryny. Potem wydobył co ś spod kontuaru – kawałek ciasta – i poło żył na talerzyku. Poruszał si ę szybko i pewnie, jakby był we własnej kuchni. Wrócił do mnie, zjadł k ęs, wypił łyczek i sapn ął z ukontentowaniem. – Ona powinna by ć zdrowa, do cholery – stwierdził. – Doprawdy nie rozumiem, dlaczego, u diabła, nie jest, a nikt nie mo że udzieli ć mi rzeczowych wyja śnie ń. – Rozmawiał pan z doktor Eves? – Z Eves, z innymi, z nimi wszystkimi. Wygl ąda na to, że nikt nic nie wie. Ma pan ju ż jakie ś propozycje? – Obawiam si ę, że nie. Pochylił si ę do przodu. – Jednego nie rozumiem. Po co pana wezwano? Prosz ę nie bra ć tego do siebie – nie pojmuj ę po prostu, do czego tu potrzebny psycholog. – Naprawd ę nie mog ę o tym rozmawia ć, panie Jones. – Chuck. „Pan Jones” to piosenka tego kudłatego go ścia, jak mu tam Boba Dylana? – U śmiechn ął si ę lekko. – Dziwi si ę pan, że to znam, co? To pana epoka, nie moja. Ale to dowcip rodzinny. Z dawnych czasów. Kiedy Chip był w szkole średniej. Zawsze na mnie naje żdżał. Spierał si ę o wszystko. Wszystko wygl ądało o, tak. Zgi ął palce, zahaczył je, a potem starał si ę rozerwa ć, jakby przywarły do siebie. – To były czasy – powiedział, u śmiechaj ąc si ę nagle. – Był moim jedynym synem, ale buntował si ę za pół tuzina. Ilekro ć usiłowałem skłoni ć go, by co ś zrobił, nie chciał, stawał d ęba i wierzgał, mówi ąc, że zachowuj ę si ę dokładnie jak w piosence tego Dylana Thomasa, o facecie, który nie wie, co jest grane – panu Jonesie. Puszczał to na cały regulator. Nigdy nie wsłuchiwałem si ę w słowa, ale poj ąłem, w czym rzecz. Dzisiaj on i ja jeste śmy najlepszymi przyjaciółmi. Żartujemy sobie z tamtych dni. Uśmiechn ąłem si ę, my śląc o przyja źni scementowanej przez transakcje nieruchomo ściami. – To solidny chłopak – powiedział. – Kolczyk i włosy s ą tylko elementem image’u – wie pan, że jest profesorem college’u, prawda? Przytakn ąłem. – Dzieciaki, które uczy, uwielbiaj ą takie rzeczy. Jest znakomitym nauczycielem, dostaje nagrody. – Ach tak? – Mnóstwo. Nigdy pan nie usłyszy, by chełpił si ę własnymi zasługami. Zawsze był taki. Skromny. Sam musiałem go chwali ć. Zdobywał nagrody ju ż b ędąc studentem. Poszedł do Yale. Zawsze miał do tego smykałk ę, do nauczania. Uczył mniej zdolnych chłopaków ze swojej korporacji, pomagał im przej ść na nast ępny rok. Dawał te ż korepetycje dzieciakom ze szkoły średniej – dostał rekomendacj ę. To przyrodzony dar, jak wszystko inne. Dłonie miał ci ągle zł ączone, jak dwa s ękate, grube uchwyty. Rozł ączył je, rozpostarł dłonie na blacie. Zł ączył palce. Poskrobał fornir. – Wydaje si ę, że jest pan z niego bardzo dumny. – Z cał ą pewno ści ą tak. Cindy tak że. Urocza dziewczyna, bezpretensjonalna. Stworzyli co ś trwałego – dowodem jest Cassie. Wiem, że nie mog ę by ć obiektywny, ale dziewczynka jest czaruj ąca, pi ękna i bystra. Na dobitk ę ma miłe usposobienie. – Niepo śledni wyczyn – przyznałem. – Skoro tak. Jego oczy bł ądziły przez moment. Zamkn ął je. Otworzył. – Wie pan, że stracili śmy poprzednie dziecko, prawda? Pi ękny chłopczyk – śmier ć w kołysce. Ci ągle nie wiadomo, dlaczego tak si ę dzieje. Potrz ąsn ąłem głow ą. – To było piekło na ziemi, doktorze. Grom z jasnego nieba – jednego dnia jest tutaj, nast ępnego... Nie rozumiem tylko, dlaczego nikt nie mo że mi wyja śni ć, co jest nie w porz ądku z tym dzieckiem. – Tak naprawd ę nikt tego nie wie, panie Chuck. Machn ął na to r ęką. – Wci ąż nie rozumiem, dlaczego pan jest w to wmieszany. Prosz ę nie bra ć tego do siebie. Wiem, że słyszał pan rozmaite horrory o tym, dlaczego zlikwidowano psychiatri ę. Ale w rzeczywisto ści nie ma to nic wspólnego z tym, czy uznaj ę potrzeb ę opieki nad zdrowiem psychicznym. Oczywi ście, akceptuj ę j ą – dlaczego miałbym si ę sprzeciwia ć? S ą ludzie, którzy potrzebuj ą pomocy. Ale faktem jest, że maminsynki, które prowadziły psychiatri ę, nie miały poj ęcia, jak uło żyć bud żet i trzyma ć si ę go, nie wspominaj ąc ju ż o fachowym wykonywaniu własnej roboty. Z wypowiedzi innych lekarzy wynikało jasno, że byli niekompetentni. Oczywi ście, jak dzi ś posłucha ć ludzi, okazuje si ę, że pracowali tam sami geniusze – zniszczyli śmy kwitn ący o środek psychiatryczny. Wywrócił oczyma. – Wszystko jedno. Miejmy nadziej ę, że pewnego dnia b ędziemy w stanie stworzy ć dobr ą, solidn ą klinik ę psychiatryczn ą. Sprowadzi ć paru czołowych specjalistów. Pracował pan tutaj, prawda? – Przed laty. Potrz ąsn ąłem głow ą. – Dlaczego pan odszedł? – Z ró żnych przyczyn. – Niezale żno ść sektora prywatnego? B ądź swoim własnym szefem? – Cz ęś ciowo. – Wi ęc mo że po powrocie potrafi pan by ć obiektywny i zrozumie ć, co mam na my śli. Mówi ąc o potrzebie efektywno ści. I realistycznego spojrzenia. Zasadniczo, widz ę, że lekarze z sektora prywatnego rozumiej ą to. Bo prowadzenie prywatnej praktyki to biznes. Tylko ci, którzy żyj ą z... Ale niewa żne. Wró ćmy do tego, co mówiłem o pana zaanga żowaniu w spraw ę mojej wnuczki. Nikt nie ma chyba czelno ści twierdzi ć, że ma problemy z głow ą, prawda? – Doprawdy, panie Chuck, nie mog ę wdawa ć si ę w szczegóły. – Dlaczego nie, u diabła? – To poufne informacje. – Chip i Cindy nie maj ą przede mn ą tajemnic. – Musiałbym usłysze ć to od nich. Takie jest prawo. – Twardziel z pana, co? – Nieszczególny. – U śmiechn ąłem si ę. Odpowiedział równie ż u śmiechem. Znów zł ączył dłonie. Napił si ę gor ącej wody. – W porz ądku. To pana biznes i powinien pan trzyma ć si ę swoich reguł. B ędę musiał dosta ć od nich jakie ś zezwolenie na pi śmie. – Chyba tak. Uśmiechn ął si ę szeroko. Z ęby miał nierówne i br ązowe. – A tymczasem, czy ja mam prawo rozmawia ć z panem? – Jasne. Zatrzymał wzrok na mojej twarzy, studiuj ąc j ą z zainteresowaniem i równocze śnie sceptycyzmem, jakby była raportem kwartalnym. – Zakładam, że nikt na serio nie s ądzi, i ż dolegliwo ści Cassie maj ą charakter psychiczny, bo to byłoby po prostu śmieszne. Przerwał. Obrzucił mnie szacuj ącym spojrzeniem. Liczył na jaki ś gest sugeruj ący odpowied ź? Postarałem si ę pozosta ć bez ruchu. – Có ż – odezwał si ę – jedyny inny pomysł, jaki mi przychodzi do głowy, żeby wytłumaczy ć pana udział w tej sprawie, to fakt, że ktoś s ądzi, i ż co ś jest nie w porz ądku z Chipem lub Cindy. To śmieszne. Poprawił si ę na siedzeniu. Obserwował mnie dalej. Na jego twarzy pojawił si ę wyraz triumfu. Byłem pewien, że nawet nie mrugn ąłem. Zastanawiałem si ę, czy dostrzegł co ś, czy tylko blefował. – Psychologów wzywa si ę nie tylko po to, żeby analizowali, panie Chuck – wyja śniłem. – Pomagamy te ż ludziom znosi ć stresy. – Jako płatni przyjaciele, co? – Znów poruszał nosem, wstał i uśmiechn ął si ę. – No có ż, wi ęc b ądź pan dobrym przyjacielem. To dobre dzieci. Wszyscy troje. Rozdział dwudziesty drugi

Odje żdżałem, usiłuj ąc odgadn ąć , co chciał w rozmowie ze mn ą osi ągn ąć , i czy mu si ę to udało. Zamierzał przedstawi ć si ę jako zatroskany dziadek? Chip i Cindy nie maj ą przede mn ą tajemnic. Tym niemniej Chip i Cindy nie zadali sobie trudu, żeby poinformowa ć go, i ż Cassie została wypisana. Uprzytomniłem sobie, że w czasie moich kontaktów z nimi obojgiem, nie wspomnieli o ojcu ani razu. Zwarty wewn ętrznie człowieczek, dla którego wszystko było interesem nawet w ci ągu kilku minut, jakie sp ędzili śmy razem, mieszał sprawy rodzinne z problemami szpitala. Nie stracił ani chwili na dyskusj ę, nigdy nie starał si ę skłoni ć mnie do zmiany zdania. Zamiast tego wolał kierowa ć rozmow ą. Nawet wybór miejsca spotkania był wykalkulowany. Jadalnia, któr ą zamkn ął i traktował teraz jak własn ą kuchni ę. Przygotowywał przek ąski dla siebie, ale nie dla mnie. Wymachiwał p ękiem kluczy, daj ąc mi do zrozumienia, i ż mo że otworzy ć ka żde drzwi w szpitalu. Chełpił si ę tym, ale sugerował, że jest zbyt prawy, by zagarnia ć dla siebie powierzchni ę biurow ą. Sprowokował rozmow ę na temat mojej domniemanej wrogo ści do człowieka, który złupił psychiatri ę, a potem starał si ę mnie ułagodzi ć proponuj ąc łapówk ę na tyle subtelnie, żeby wygl ądało to na przypadkowo rzucon ą uwag ę. Miejmy nadziej ę, że pewnego dnia b ędziemy w stanie utworzy ć dobr ą, solidn ą klinik ę psychiatryczn ą. Sprowadzi ć paru czołowych specjalistów... Nie miałby pan ochoty wróci ć? Kiedy wysun ąłem obiekcje, wycofał si ę natychmiast. Sympatyzował z moim rozs ądnym podej ściem, a nast ępnie posłu żył si ę nim dla poparcia własnego punktu widzenia. Będąc hodowc ą świ ń, nauczyłby si ę kwicze ć jak one. Musiałem zatem przyj ąć , że cho ć spotkanie nasze było przypadkowe, to gdyby śmy nie wpadli na siebie w najbli ższym czasie, zaaran żowałby je. Nie przejmował si ę tym, co my śli o nim taka płotka jak ja. Chyba że dotyczyło to Cassie, Chipa i Cindy. Chciał wybada ć, czego dowiedziałem si ę o jego rodzinie. A zatem było co ś do ukrycia, a on nie wiedział, czy to wy śledziłem. Przypomniało mi si ę strapienie Cindy: ludzie musz ą my śle ć, że oszalałam. Czy prze żyła w przeszło ści jakie ś załamanie nerwowe? Cała rodzina obawiała si ę bada ń psychologicznych? A je śli tak, to czy istnieje lepsze miejsce, by unikn ąć dokładnej kontroli, ni ż szpital bez oddziału psychiatrii? Kolejny powód, żeby nie przenosi ć Cassie. A wtedy Stephanie zepsuła wszystko, sprowadzaj ąc niezale żnego psychologa. Przypomniałem sobie zdziwienie Plumba, kiedy powiedziała mu, kim jestem. Teraz jego szef sprawdził mnie osobi ście. Kieruj ąc rozmow ą. Maluj ąc w ró żnych barwach wizerunek Chipa i Cindy. Głównie Chipa – uprzytomniłem sobie, jak mało wypowiedzi po świ ęcił Cindy. Ojcowska duma? Czy odwrócenie mojej uwagi od synowej, poniewa ż im mniej zostanie o niej powiedziane, tym lepiej. Zatrzymałem si ę na czerwonym świetle na rogu Sunset i La Brea. Moje r ęce zaci śni ęte były na kierownicy. Przebyłem kilka mil, nie zdaj ąc sobie z tego sprawy. Wróciłem do domu w podłym nastroju i wdzi ęczny byłem Robin, że jej tam nie ma, by go ze mn ą dzieli ć. Telefonistka z biura zlece ń poinformowała mnie: – Nic, doktorze Delaware. Czy ż to nie miłe? – Ja my ślę. – Po życzyli śmy sobie wzajemnie przyjemnego dnia. Niezdolny wyzby ć si ę my śli o Ashmorze i Dawn Herbert, pojechałem na uniwersytet. Skr ęciwszy na campus od północy, posuwałem si ę na południe a ż do Medical Center. W korytarzu wiod ącym do Biblioteki Biomedycznej wystawiono now ą ekspozycj ę na temat historii leczenia pijawkami – średniowieczne ryciny i woskowe modele pacjentów, na których biesiadowały gumowe paso żyty. Czytelnia główna miała by ć otwarta jeszcze przez dwie godziny. Jedyna bibliotekarka, przystojna blondyna, siedziała przy kontuarze informacji. Przejrzałem „Index Medicus”, szukaj ąc artykułów Ashmore’a i Herbert i napotkałem cztery, jego autorstwa, wszystkie opublikowane w ci ągu ostatnich dziesi ęciu lat. Najwcze śniejszy ukazał si ę w biuletynie Światowej Organizacji Zdrowia podsumowanie jego pracy nad chorobami zaka źnymi w południowym Sudanie, podkre ślaj ące trudno ści prowadzenia bada ń naukowych na terenie rozdartym wojn ą domow ą. Styl był chłodny, ale mi ędzy wierszami wyczuwało si ę gniew. Trzy pozostałe teksty opublikowano w czasopismach biomatematycznych. Pierwszy, dotowany przez Narodowy Instytut Zdrowia, zawierał uwagi Ashmore’a na temat katastrofy na Love Canal. Drugi, finansowany z funduszy federalnych, był przegl ądem zastosowa ń matematyki w naukach biologicznych. Konkluzja Ashmore’a: „Istniej ą kłamstwa, cholerne kłamstwa i statystyka”. Ostatnie doniesienie było prac ą, o której mówiła pani Ashmore: analiza zale żno ści mi ędzy kumulacj ą pestycydów w glebie a cz ęstotliwo ści ą wyst ępowania białaczki, guzów mózgu oraz raka w ątroby i układu limfatycznego u dzieci. Rezultaty nie były oszałamiaj ące – istniała nieznaczna zale żno ść mi ędzy chemikaliami a chorobami, ale nie była ona znacz ąca pod wzgl ędem statystycznym. Lecz Ashmore stwierdził, że je śli uda si ę dzi ęki temu uratowa ć cho ć jedno życie, wysiłek opłacił si ę. To nieco płaczliwe usprawiedliwianie samego siebie nie pasowało do tekstu naukowego. Sprawdziłem, kto finansował studium: Instytut Bada ń Chemicznych Ferrisa Dixona z Norfolk w Wirginii. Dotacja nr 37959. Wygl ądało to na fasad ę jakiego ś koncernu, cho ć reprezentowany przez Ashmore’a punkt widzenia nie czynił z niego prawdopodobnego obiektu hojno ści przemysłu chemicznego. Ciekaw byłem, czy brak dalszych publikacji wynikał z faktu, że instytut cofn ął dotacj ę. A je śli tak, to kto płacił za niego w Western Peds? Poszedłem do bibliotekarki i zapytałem, czy nie ma zestawienia dotacji na cele naukowe pochodz ących od prywatnych agencji. – Jasne – odparła. – Nauki biologiczne czy fizyka? Nie b ędąc pewnym, jak zakwalifikowano prace Ashmore’a, powiedziałem: – Jedne i drugie. Wstała i ruszyła ra źno w stron ę regałów z ksi ęgozbiorem podr ęcznym. Bez wahania podeszła do środkowej szafki działu i zdj ęła z półki dwa grube woluminy w mi ękkich okładkach. – Prosz ę bardzo – to ostatnie tomy. Wszystkie wcze śniejsze ni ż z tego roku s ą oprawione, o tu. Je śli chce pan badania finansowane z funduszy federalnych, stoj ą tam, na prawo. Podzi ękowałem jej, przeniosłem ksi ąż ki do stolika i przeczytałem tytuły na okładkach. KATALOG PRYWATNIE FINANSOWANYCH BADA Ń NAUKOWYCH: TOM I: NAUKI MEDYCZNE I BIOLOGICZNE. Ditto, TOM II: NAUKI TECHNICZNE, MATEMATYCZNE, FIZYKA. Otworzywszy pierwszy tom, odszukałem ko ńcow ą cz ęść „Dotowani”. Nazwisko Ashmore’a pojawiło si ę po środku kolumny na a, z odsyłaczem do cz ęś ci „Dotuj ący”. Odnalazłem odpowiedni ą stron ę. INSTYTUT BADA Ń CHEMICZNYCH FERRISA DIXONA NORFOLK, WIRGINIA W bie żą cym roku akademickim instytut finansował tylko dwa programy badawcze: Nr 37959: Ashmore, Laurence Allan. Western Pediatrie Medical Center, Los Angeles, Kalifornia. Toksyczno ść gleby jako czynnik w etiologii nowotworów u dzieci: kontynuacja bada ń. 973,652,75 dol., trzy lata. Nr 37960: Zimberg, Walter William. University of Maryland, , Maryland. Statystyka nieparametryczna a korelacje Pearsona w predykcji naukowej: badawcza, heurystyczna i predykatywna warto ść determinacji a priori dystrybucji próbek. 124,731,00 dol., trzy lata. Drugi tytuł brzmiał całkiem imponuj ąco, ale Ferris Dixon wyra źnie nie płacił od słowa. Ashmore dostał prawie dziewi ęć dziesi ąt procent sumy ich dotacji. Niemal milion dolarów na trzy lata. Kupa szmalu, jak na jednoosobowy program, który był w zasadzie modyfikacj ą poprzednich bada ń. Ciekawe, co zrobiło takie wra żenie na facetach z Ferrisa Dixona. Ale była niedziela i nawet sk ąpcy odpoczywali. Wróciwszy do domu, przebrałem si ę w lu źne ubranie i szwendałem udaj ąc, że fakt, i ż jest weekend, ma dla mnie jakie ś znaczenie. O szóstej, nie mog ąc si ę ju ż dłu żej oszukiwa ć, zadzwoniłem do Jonesów. W chwili gdy usłyszałem w słuchawce sygnał, otwarły si ę drzwi frontowe i weszła Robin. Machn ęła na przywitanie r ęką, przystan ęła w kuchni, by pocałowa ć mnie w policzek, i przeszła do sypialni. Gdy znikn ęła mi z oczu, odezwał si ę głos Cindy. – Halo. – Cze ść . Tu Alex Delaware. – Oo, cze ść . Jak pan si ę ma, doktorze. – Świetnie. A ty? – Och... całkiem nie źle. – Wydawała si ę zdenerwowana. – Coś nie w porz ądku, Cindy? – Nie... Um, mógłby pan sekundk ę zaczeka ć? Zasłoniła słuchawk ę i kiedy znowu dotarł do mnie jej głos, był stłumiony, a słowa, które wypowiadała, niezrozumiałe. Ale zdołałem usłysze ć, że kto ś inny jej odpowiadał – s ądz ąc z niskich tonów, pewnie Chip. – Przepraszam – powiedziała. – Wła śnie si ę zadomawiamy. Wydało mi si ę, że słysz ę Cassie – śpi teraz. Stanowczo była zdenerwowana. – Zm ęczona jazd ą? – zapytałem. – Um... to i zmiana otoczenia. Zjadła wspaniały obiad, z deserem, a potem przysn ęła. Dzieli mnie od niej tylko hol. Nastawiam uszu... rozumie pan. – Jasne – odparłem. – Drzwi z jej pokoju do łazienki zostawiam otwarte – łazienka przylega do naszej sypialni – a w środku zapalon ą lampk ę nocn ą. W ten sposób mog ę mie ć j ą ci ągle na oku. – Kiedy w takim razie sama śpisz? – Och, daj ę sobie rad ę. Jak jestem zm ęczona, drzemi ę razem z ni ą. Sp ędzaj ąc wspólnie tyle czasu, funkcjonujemy w tym samym rytmie. – Czy zmieniacie si ę z Chipem? – Nie, nie mogłabym tego robi ć – jego rozkład zaj ęć w tym semestrze jest bardzo przeładowany. Odwiedzi nas pan wkrótce? – Mo że jutro? – Jutro? Jasne. – Um... mo że po południu – około czwartej? Maj ąc na uwadze zatory na drodze nr 101, zapytałem: – A nie mo że by ć wcze śniej? – Um, dobrze – o trzeciej trzydzieści? – My ślałem, Cindy, że nawet jeszcze wcze śniej, o drugiej? – Och, pewnie... Mam troch ę rzeczy do zrobienia – odpowiada panu druga trzydzie ści? – Fajno. – Świetnie, doktorze Delaware. Czekamy na pana. Przeszedłem do sypialni, my śląc o tym, że w domu wydawała si ę o wiele bardziej zdenerwowana ni ż w szpitalu. Co ś w najbli ższym otoczeniu oddziałuje na ni ą – wzmagaj ąc niepokój i prowokuj ąc do machinacji munchhausenowskich? Chocia ż, nawet gdyby była niewinna jak dziecko, wydawało si ę logiczne, że dom mo że mieć w sobie dla niej co ś upiornego. Stanowił źródło cierpienia. Robin wsuwała si ę w obcisł ą czarn ą sukienk ę, której nigdy dot ąd nie widziałem. Zapi ąłem jej zamek błyskawiczny, wtuliłem policzek w ciepłe miejsce między łopatkami i wreszcie zdołałem doko ńczy ć t ę operacj ę. Pojechali śmy w gór ę Glen, do włoskiej restauracji w centrum handlowym, tu ż przed Mulholland. Nie maj ąc rezerwacji, musieli śmy zaczeka ć w barze. Tego wieczoru znale źli śmy si ę tu wśród rozszalałych samotników, mnóstwa opalonych ciał i erotycznych aluzji. Bawili śmy si ę w milczeniu, zadowoleni, że nie nale żymy do tego świata. Zacz ąłem naprawd ę wierzy ć w odnowienie naszego zwi ązku – przyjemny temat do rozmy śla ń. Pół godziny pó źniej siedzieli śmy przy stoliku w rogu, składaj ąc kelnerowi zamówienie, zanim zd ąż ył umkn ąć . Sp ędzili śmy spokojn ą godzin ę, jedz ąc ciel ęcin ę i popijaj ąc wino; wrócili śmy do domu, wyskoczyli śmy z ubra ń i wskoczyli śmy prosto do łó żka. Mimo wina, nasze zespolenie było szybkie, zwinne, niemal żartobliwe. Potem Robin napu ściła wody do wanny, weszła sama i zawołała mnie bym jej towarzyszył. Miałem wła śnie to zrobi ć, gdy zadzwonił telefon. – Doktorze Delaware, tu Janie z biura zlece ń. Dzwoni Chip Jones. – Dzi ęki. Poł ącz go, prosz ę. – Doktor Delaware? – Cze ść , o co chodzi? – Nic takiego – to znaczy, żadnych kłopotów ze zdrowiem, dzi ęki Bogu. Mam nadziej ę, że nie dzwoni ę zbyt pó źno? – Ale ż sk ądże. – Wła śnie telefonowała Cindy, mówiła, że wpadnie pan jutro po południu. Chciałem sprawdzi ć, czy będę tam panu potrzebny. – Pana wkład, Chip, b ędzie zawsze mile widziany. – Hmm. – B ędą jakie ś problemy? – Obawiam si ę, że tak. Mam zaj ęcia o pierwszej trzydzie ści, zaraz potem spotkanie z moimi studentami. Nic specjalnego – rutynowy dy żur – ale przy zbli żaj ących si ę egzaminach ko ńcowych poziom paniki studentów wzrasta w zastraszaj ącym tempie. – Nie ma sprawy – odparłem. – Spotkamy si ę nast ępnym razem. – Doskonale – a gdyby przyszło panu do głowy co ś, o co chciałby mnie pan zapyta ć, prosz ę zadzwoni ć. Dałem panu numer do pracy, prawda? – Tak, zgadza si ę. – Doskonale. A wi ęc załatwione. Odło żyłem słuchawk ę, nie wiedzie ć czemu zaniepokojony jego telefonem. Robin zawołała z łazienki, wi ęc poszedłem tam. Światło było przy ćmione, siedziała po szyj ę w pianie, z głow ą wspart ą o brzeg wanny. Kilka gronek baniek mydlanych zatrzymało si ę na jej upi ętych włosach, l śni ąc niczym klejnoty. Oczy miała zamkni ęte i nie otworzyła ich, gdy wszedłem. Osłaniaj ąc piersi powiedziała: – O, dr żę cała – to chyba nie Norman Bates. – Norman wolał prysznice. – Och. Racja. Wi ęc to jego zadumany brat. – Jego bezsilny brat – Merman. Roze śmiała si ę. Wyci ągn ąłem si ę, tak że zamykaj ąc oczy. Oparła nogi na moich. Zanurzyłem si ę, czuj ąc przyjemne ciepło. Masowałem palce jej stóp, staraj ąc si ę rozlu źni ć. Ale pozostałem spi ęty, my śląc wci ąż o niedawnej rozmowie z Chipem. Wła śnie telefonowała Cindy, mówiła, że wpadnie pan jutro po południu. Znaczy to, że nie było go w domu, kiedy dzwoniłem. Nie był m ęż czyzn ą, do którego, jak słyszałem, zwracała si ę Cindy. Zdenerwowanie... – O co chodzi? – zapytała Robin. – Całe barki masz napi ęte. Powiedziałem jej. – Mo że chcesz si ę w tym doszuka ć zbyt wiele, Alex. Pewnie odwiedził j ą krewny – ojciec albo brat. – Nie ma ani jednego, ani drugiego. – Wi ęc brat cioteczny albo wuj. Lub kto ś z usług technicznych – hydraulik, elektryk, kto ś taki. – Spróbuj złapa ć którego ś z tych facetów w niedzielne popołudnie odparłem. – S ą bogaci. Bogaci dostaj ą to, co chc ą wtedy, kiedy chc ą. – Taak, mo że to tylko tyle... Tym niemniej wydawało mi si ę, że była zdenerwowana. Jakbym j ą zaskoczył. – Dobra, załó żmy, że si ę zabawia. Ju ż j ą podejrzewasz o zatruwanie dziecka. W porównaniu z tym, cudzołóstwo jest tylko drobnym wykroczeniem. – Zabawia si ę pierwszego dnia po powrocie ze szpitala? – M ęż uś nie widział nic złego w tym, że wyfrun ął do pracy pierwszego dnia, co? Je śli zwykle tak post ępuje, Cindy jest pewnie samotn ą dam ą, Alex. Nie daje jej tego, czego potrzebuje, wi ęc znajduje to gdzie indziej. Tak czy inaczej, czy cudzołóstwo wi ąż e si ę jako ś z całym tym Munchhausenem? – Wszystko, co sprawia, że osoba przejawiaj ąca takie tendencje, czuje si ę bezradna, mo że mie ć wpływ. Ale nie tylko o to idzie, Robin. Je śli Cindy ma romans, mogłoby to dostarczy ć motywu. Pozby ć si ę m ęż usia i dzieciaków, odzyska ć swobod ę, żeby żyć z kochankiem. – S ą łatwiejsze sposoby uwolnienia si ę od rodziny. – Mówimy o osobie chorej. – Naprawd ę chorej. – Nie płac ą mi za zajmowanie si ę zdrowymi głowami. Przechyliła si ę i dotkn ęła mojej twarzy. – To ci ę rzeczywi ście gn ębi. – Pewnie, że tak. Cassie jest taka bezbronna, a wszyscy j ą zawiedli. – Robisz, co w twojej mocy. – Chyba tak. Le żeli śmy w wodzie. Starałem si ę zrelaksowa ć, ale sko ńczyło si ę na tym, że miałem rozlu źnione mi ęś nie i spi ęty umysł. Piana zebrała si ę wokół ramion Robin, niczym gronostajowa etola. Wygl ądała ślicznie i powiedziałem jej to. – Ale ż z ciebie pochlebca, Mer – rzekła. Ale jej u śmiech był szeroki i serdeczny. Przynajmniej sprawiłem, że kto ś poczuł si ę dobrze. Wróciwszy do łó żka, zabrali śmy si ę za niedzieln ą gazet ę. Tym razem czytałem uwa żniej, szukaj ąc czego ś na temat Western Peds albo Laurence’a Ashmore’a, ale nic nie znalazłem. O dziesi ątej czterdzie ści pi ęć zadzwonił telefon. Odebrała Robin: – Cze ść , Milo. Powiedział co ś, co j ą roz śmieszyło. – Absolutnie – odparła i oddawszy mi słuchawk ę, wróciła do swojej krzy żówki. – Miło znów j ą słysze ć – stwierdził. – Wykazałe ś si ę wreszcie dobrym gustem. – Jego głos brzmiał wyra źnie, ale dobiegał jakby z oddali. – Gdzie jeste ś? – W zaułku na tyłach sklepu z artykułami skórzanymi. Czyham na drobnych złodziejaszków, jak na razie nic. Przeszkadzam w czym ś? – Zakłócasz szcz ęś cie rodzinne – odrzekłem, gładz ąc Robin po ramieniu. Była pochłoni ęta krzy żówk ą, z ołówkiem w ustach, ale jej dło ń uniosła si ę, szukaj ąc mojej i spletli śmy palce. – Miło to usłysze ć, o jakie szczęś cie by nie chodziło – rzekł Milo. Mam dla ciebie par ę rzeczy. Po pierwsze, twój pan Huenengarth jest ciekaw ą postaci ą. Wa żne prawo jazdy i numer ubezpieczenia społecznego, ale adres na dokumencie odpowiada skrzynce pocztowej w Tarzana, a przy tym facet nie ma numeru telefonu, konta w banku ani nie figuruje w urz ędzie podatkowym. Nie ma go te ż w rejestrach hrabstwa. Nie odnotowano go w archiwach wojskowych ani na listach wyborców. Jak człowiek, który wyszedł z pudła po wieloletnim wyroku – kto ś, kto nie głosował ani nie płacił podatków. Chocia ż nie figuruje w kartotece policyjnej czy w zestawieniach zwolnionych warunkowo, wi ęc mo że to by ć jakie ś przekłamanie w komputerze albo te ż sfuszerowałem co ś pod wzgl ędem technicznym. Poprosz ę jutro Charliego, żeby sam spróbował. – Szpitalne widmo – powiedziałem. – Czuj ę si ę o wiele lepiej, wiedz ąc, że jest szefem ochrony. Robin rzuciła mi krótkie spojrzenie, potem spu ściła wzrok. – Taa – rzekł Milo. – Zdziwiłby ś si ę, słysz ąc, ilu dziwnych typów załapuje si ę do agencji ochroniarskich – pomyle ńcy, którzy próbowali dosta ć si ę do policji, ale nie przeszli testów psychologicznych. Tymczasem trzymaj si ę od niego z dala, póki nie znajd ę czego ś wi ęcej. Druga sprawa: węszyłem troch ę po aktach Herbert i planuj ę mał ą nocn ą wycieczk ę do centrum – żeby pogada ć z tym świadkiem, barmanem. – Ma co ś nowego do powiedzenia? – Nie, ale jak na mój gust, Gomez i jego partner nie przyło żyli si ę nale życie. Go ść był wielokrotnie notowany za narkotyki, wi ęc uznali go za niepewnego świadka. Tote ż szybko wypu ścili faceta, nie przycisn ąwszy dostatecznie. Postarałem si ę o numer telefonu, rozmawiałem z jego dziewczyn ą. Dowiedziałem si ę, że dostał prac ę w innym klubie nie opodal, w Newton. Pomy ślałem, że pójd ę z nim pogada ć i mo że chciałby ś zabra ć si ę ze mn ą. Ale widz ę, że masz ciekawsze rzeczy do roboty. Robin podniosła wzrok. U świadomiłem sobie, że moje palce zacisn ęły si ę na jej dłoni i zwolniłem uścisk. – Kiedy wychodzisz? – zapytałem. – Za jak ąś godzin ę. Zamierzam załatwi ć to po północy, bo wtedy zabawa dopiero si ę zaczyna. Chciałbym go złapa ć, kiedy b ędzie w swoim żywiole, ale zanim zrobi si ę zbyt gor ąco. W ka żdym razie ciesz si ę swoim szcz ęś ciem. – Czekaj. Mam par ę rzeczy dla ciebie. Jeste ś teraz wolny? – Pewnie. Nie ma w tym zaułku nikogo prócz nas. O co chodzi? – Dziadek Chuck złapał mnie dzisiaj za frak, kiedy wychodziłem ze szpitala. Opowiedział mi, jaka to z nich jedna wielka, szcz ęś liwa rodzinka broni ąc w dyskusji honoru rodu. Na koniec ofiarował mi stanowisko. Wyci ągn ąłem st ąd wniosek, że powinienem by ć grzeczny i nie grzeba ć w tym za gł ęboko. – Niezbyt subtelne. – W rzeczywisto ści udało mu si ę to zrobi ć nader subtelnie. Nawet gdyby nas nagrano, nie mo żna by go było przyszpili ć. Cho ć propozycja nie jest chyba wiele warta, bo nie wygląda na to, by posada w Western Peds mogła zapewni ć stabilizacj ę. Opowiedziałem mu o wywiadzie Plumba w gazecie i mojej hipotezie na temat intryg finansowych, która skłoniła mnie do przyjrzenia si ę uwa żniej pracy naukowej Laurence’a Ashmore’a. Gdy doszedłem do Instytutu Ferrisa Dixona, Robin odło żyła krzy żówk ę i słuchała w skupieniu. – Wirginia – powtórzył Milo. – Byłem tam par ę razy na cholernie nudnych seminariach szkoleniowych. Ładny stan, ale wszystko tam pachnie mi władzami federalnymi. – Instytut jest na li ście prywatnych agencji. Wygl ąda to na fasad ę jakiej ś korporacji. – Na co była dotacja? – Pestycydy w glebie, Ashmore analizował swoje stare wyniki. O wiele za du żo forsy za co ś takiego, Milo. Pomy ślałem, że zadzwoni ę jutro rano do instytutu, zobacz ę, czego jeszcze mo żna si ę dowiedzie ć. Spróbuj ę te ż powtórnie skontaktowa ć si ę z pani ą Ashmore. Zapytam, czy Tajemniczy Pan Huenengarth zajrzał do niej. – Jak mówiłem, Alex, b ądź ostro żny. – Nie martw si ę, nie zbli żę si ę bardziej ni ż na odległo ść kabla telefonicznego. Po południu b ędę robił to, czego mnie uczono w szkole, u Chipa i Cindy. Którzy by ć mo że nie ciesz ą si ę szcz ęś ciem rodzinnym. Zrelacjonowałem mu swoje podejrzenia, nie pomijaj ąc zastrze żeń Robin. – Co o tym my ślisz? – My ślę, że któ ż, u licha, to wie. Mo że przeciekał jej kran, a mo że jest ona Messalin ą z San Fernando Valley. Powiem ci jedno, je śli robi skoki w bok, jest przy tym bardzo nieostro żna, nie uwa żasz? Pozwala ć ci usłysze ć głos kochasia. – Mo że nie miała takiego zamiaru – zaskoczyłem j ą znienacka. Wydawała si ę nieswoja – prawie natychmiast zasłoniła słuchawk ę. Praktycznie zdołałem usłysze ć tylko kilka niskich tonów. A je śli to osobowo ść munchhausenowska, igranie z jakim ś innym niebezpiecze ństwem byłoby w jej gu ście. – Kilka niskich tonów, co? Pewien jeste ś, że to nie telewizor? – Nie, rozmawiała z kim ś. Cindy co ś mówiła, a facet jej odpowiedział. Uznałem, że to Chip. Gdyby nie zadzwonił do mnie pó źniej, nigdy bym si ę nie dowiedział, że tak nie było. – Hmm – mrukn ął. – Wi ęc có ż to oznacza? Dla sprawy Cassie? Powtórzyłem mu swoj ą teori ę na temat motywacji. – Nie zapominaj, że Chip to dziany go ść – powiedział – to cholerna podnieta. – Ale i piekielne powikłania rodzinne, je śli sprawa wyjdzie na jaw i sko ńczy si ę skandalicznym rozwodem. Mo że Chuck stara się trzyma ć mnie z dala wła śnie od tego. Mówił, że Chip i Cindy stworzyli co ś trwałego nazwał Cindy urocz ą dziewczyn ą. Cho ć ona nie wygl ąda na dziewczyn ę, któr ą facet o jego pozycji chciałby mie ć za jedyn ą synow ą. Z drugiej strony, s ądz ąc po jego z ębach, sam pi ął si ę z trudem w gór ę. Wi ęc mo że nie jest snobem. – Po jego z ębach? – S ą krzywe i przebarwione. Nikt nie bulił za aparat ortodontyczny dla niego. W ogóle jest dosy ć szorstki w obej ściu. – Człowiek, który wybił si ę o własnych siłach – rzekł. – Mo że za to samo respektuje Cindy. – Kto wie? Znalazłe ś co ś, dlaczego odeszła z wojska? – Jeszcze nie. Musz ę w tej sprawie przycisn ąć Charliego... Dobra, skontaktuj ę si ę z tob ą jutro. – Je śli dowiesz si ę czego ś od barmana, zadzwo ń od razu do mnie. W moim głosie czuło si ę napi ęcie. Znów napr ęż yłem barki. Robin dotkn ęła ich i zapytała: – Co jest? Odwróciłem si ę ku niej, zasłoniwszy słuchawk ę. – Wpadł na trop czego ś, co mo że, ale nie musi, wi ąza ć si ę ze spraw ą. – I zadzwonił, żeby zabra ć ci ę ze sob ą? – Tak, ale... – I chcesz i ść ? – Nie, ja... – Czy to co ś niebezpiecznego? – Nie, tylko przepytanie świadka. Popchn ęła mnie delikatnie. – Id ź. – Robin, to nie jest konieczne. Roze śmiała si ę. – Jednak id ź. – Nie potrzebuj ę. Tak jest miło. – Szcz ęś cie rodzinne? – Szcz ęś cie do kwadratu. – Otoczyłem j ą ramieniem. Pocałowała je i odsun ęła. – Id ź, Alex. Nie chc ę le żeć tu, słuchaj ąc, jak si ę rzucasz na łó żku. – Nie b ędę. – Wiem, że b ędziesz. – Wolisz samotno ść . – Nie b ędę samotna. Nie duchem. Nie z tym, co si ę teraz zacz ęło miedzy nami. Rozdział dwudziesty trzeci

Otuliłem j ą w łó żku i poszedłem do salonu zaczeka ć na Mila. Zapukał cicho tu ż przed północ ą. Niósł sztywny neseser wielko ści dyplomatki, miał na sobie koszulk ę polo, sztruksowe spodnie i wiatrówk ę. Wszystko czarne. Parodia szpanera z L.A. – Chcesz rozpłyn ąć si ę w mroku, Zorro? – We źmiemy twój wóz. Nie chc ę zabiera ć tam porsche. Wyprowadziłem seville’a. Milo umie ścił neseser w baga żniku i siadł na przednim siedzeniu obok kierowcy. – Lecimy. Zgodnie z jego wskazówkami skr ęciłem w Sunset na zachód, potem na południe w 405 ulic ę, gdzie wmieszałem si ę mi ędzy turkocz ące ci ęż arówki i sun ący ku lotnisku sznur czerwonych świateł. Na skrzy żowaniu z szos ą na Santa Monica skr ęciłem w stron ę L.A. i ruszyłem na wschód pasmem szybkiego ruchu. Nigdy nie widziałem, by autostrada była tak pusta. Jej kontur rozmywał si ę w ciepłej, wilgotnej mgiełce niby na obrazie impresjonisty. Milo opu ścił okno, i palił długie, cienkie cygaro, wydmuchując dym na miasto. Sprawiał wra żenie zm ęczonego, jakby wygadał si ę ju ż przez telefon. Ja tak że czułem znu żenie, wi ęc żaden z nas nie odzywał si ę słowem. Koło La Brea dognał nas gło śny, niski sportowy wóz, rykn ął, błysn ął światłami i min ął prawie setk ą [mil]. Milo wyprostował si ę gwałtownie na siedzeniu odruch policjanta – i obserwował, jak tamten znika, potem usadowił si ę wygodnie, patrz ąc przez przedni ą szyb ę. Pod ąż yłem za jego spojrzeniem ku górze; przesłoni ęty pasmami chmur i pękaty, lecz niepełny ksi ęż yc barwy ko ści słoniowej hu śtał się nad nami niby ogromne jo-jo – ko ść słoniowa upstrzona c ętkami śniedzi koloru ple śniowego sera. – Trzecia kwadra – stwierdziłem. – Raczej siedem ósmych. Znaczy to, że prawie wszyscy pomyle ńcy s ą na mie ście. Zosta ń na dziesi ątce do rozwidlenia i zjed ź na Santa Fe. Niskim, mrukliwym głosem udzielał mi kolejnych wskazówek, prowadz ąc nas ku rozległej, spokojnej dzielnicy odlewni, składów i hurtowni. Żadnych świateł ulicznych, żadnego ruchu, jedyne pojazdy, jakie dostrzegłem, stały za wi ęziennymi siatkami z drutem kolczastym. Kiedy oddalili śmy si ę od oceanu, mgiełka podniosła si ę i widoczne na tle nieba kontury centralnej cz ęś ci miasta nabrały ostro ści. Ale tutaj ledwo mogłem rozpozna ć kształty majacz ące na matowo-czarnym tle przedmie ścia. Cisza robiła ponure wra żenie, przygn ębiała. Tak jakby energia L.A. wyczerpała si ę na jego geograficznych granicach. Kieruj ąc si ę wskazówkami Mila, brałem krótkie i ostre zakr ęty na pasach asfaltu. Trudno było powiedzie ć, czy to ulice, czy zaułki – stanowiły labirynt, w którym nie zdołałbym odnale źć z pami ęci drogi powrotnej. Cygaro Mila zgasło, ale w samochodzie unosił si ę zapach tytoniu. Cho ć wpadaj ący do środka wietrzyk był przyjemnie ciepły, Milo zacz ął podnosi ć okno. Nim sko ńczył, zrozumiałem, dlaczego: nowa wo ń wyparła przypominaj ący smród palonych szmat zapach taniego tytoniu. Słodka i gorzka zarazem, metaliczna, ale zgniła. Przes ączała si ę przez szyby. Tak jak i łomot – głuchy i rezonuj ący, niby klaskanie olbrzymich stalowych łap – skrobi ący gdzie ś w oddali cisz ę nocy. – Fabryki konserw – wyja śnił. – Wschodnie L.A., a ż po Vernon, ale d źwi ęk niesie si ę daleko. Kiedy zaczynałem słu żbę, je ździłem tam na nocne patrole. Czasem szlachtowali w nocy wieprze. Słycha ć było, jak kwicz ą, łomocz ą o co ś i brz ęcz ą ła ńcuchami. My ślę, że dzisiaj daj ą im środki uspokajaj ące... Tutaj, skr ęć w prawo, potem od razu w lewo. Podjed ź do nast ępnej przecznicy i zaparkuj, gdzie si ę da. Labirynt ko ńczył si ę w ąskim, prostym odcinkiem ogrodzonym z obu stron. Żadnych chodników. Zielska wyrzynały si ę przez szpary w asfalcie niczym włosy na brodawce. Po obu stronach jezdni stały rz ędy samochodów, zaparkowanych tu ż przy ogrodzeniu. Wjechałem w pierwsze wolne miejsce, jakie dostrzegłem, tu ż za starym BMW z nalepk ą K-ROQ na szybie i wysok ą stert ą śmieci na podłodze z tyłu. Wysiedli śmy z seville’a. Powietrze ochłodziło si ę, ale zapach rze źni pozostał – teraz lekko powiewało smrodem, a nie cuchn ęło nieustannie. Prawdopodobnie zmieniał si ę kierunek wiatru, cho ć nie mogłem tego wyczu ć. Mechaniczne skrobanie ucichło, zast ąpione muzyk ą – elfimi piskami organów elektronicznych, gł ębokimi basami i średnimi tonami, wydawanymi zapewne przez gitary. Czy była perkusja, tego tak że nie mogłem rozró żni ć. – Czas na ubaw – rzekłem. – Jaki jest taniec tygodnia? – Bandycka lambada – odparł Milo. – Przysu ń si ę ostro żnie do partnera i przetrz ąś nij mu/jej kieszenie. – Wbił r ęce we własne kieszenie i powlókł si ę naprzód. Ruszyli śmy wzdłu ż ulicy. Ko ńczyła si ę ślepo przed wysokim, pozbawionym okien budynkiem. Poci ągni ęte blad ą farb ą ceglane ściany w czerwonym świetle kilku lamp wydawały si ę ró żowe. Dwa pi ętra – trzy kolejne poziomy ustawione jeden na drugim w coraz mniejsze sze ściany. Płaski dach, stalowe drzwi, umieszczone niesymetrycznie pod do ść przypadkowym szeregiem zabitych okien. Plątanina drabinek przeciwpo żarowych otulała fasad ę niby żeliwny bluszcz. Gdy podeszli śmy bli żej, zobaczyłem ogromne, wyblakłe litery wymalowane ponad ramp ą: BAKER – POTA Ż I NAWOZY SZTUCZNE S.A. Muzyka stała si ę gło śniejsza. Ci ęż ka, powolna klawiszowa solówka. Mi ędzy jej d źwi ękami mo żna było usłysze ć głosy. Gdy zbli żyli śmy si ę, dostrzegłem naprzeciw jednych drzwi szereg ludzi wygi ęty na kształt litery S – długa na pi ęć dziesi ąt stóp mrówcza kolumna tarasuj ąca ulic ę. Zacz ęli śmy i ść wzdłu ż kolejki. Twarze odwracały si ę kolejno w nasz ą stron ę, niczym o żywione kostki domina. Obowi ązuj ącym uniformem były czarne łachy, obowi ązuj ącą mask ą – wyd ęte ponuro wargi. Papierosy legalne i inne – mrukni ęcia, powłóczenia nogami, szydercze u śmiechy, tu i ówdzie skurcz amfetaminowy. Błyski gołego ciała, bledszego ni ż światło ksi ęż yca. Wulgarna uwaga z odpowiednim gestem, czyj ś śmiech. Rozpi ęto ść wieku od osiemnastu do dwudziestu pi ęciu lat, z punktem ci ęż ko ści przesuni ętym ku dolnej granicy. Usłyszałem za plecami kocie warkni ęcie, potem znów śmiech. Pota ńcówka w piekle. Wej ście, które tak przyci ągało tłumek, zamykały prostok ątne, metalowe drzwi rdzawego koloru blokowane opuszczanym skoblem. Naprzeciw nich stał rosły m ęż czyzna w czarnym golfie bez r ękawów, bermudach w kwiaty i wysokich, sznurowanych butach. Miał nieco ponad dwadzie ścia lat, senne spojrzenie, st ęż ałe rysy, i cer ę, która byłaby rumiana i bez czerwonej żarówki nad jego głow ą. G ąszcz czarnych włosów na czubku głowy obramowany był po bokach wystrzy żonymi strzałkami gołej skóry. Zauwa żyłem kilka rzadkich, niewygolonych plamek – pokryte puszkiem łaty, jakby chłopak wracał do siebie po chemioterapii. Ale był zwalisty, t ęgiej budowy ciała. Włosy splótł ści śle w tyle głowy w tłusty warkocz, który przerzucił sobie przez bark. Rami ę, tak jak i drugie, upstrzone było tr ądzikiem. Wysypka posterydowa wyja śniało to utrat ę włosów. Małolaty na pocz ątku kolejki mówiły co ś do niego. Nie odpowiadał, nie zauwa żył naszego nadej ścia albo wolał je ignorowa ć. Milo podszedł i rzekł: – ... Bry wieczór, mistrzu. Bramkarz patrzył wci ąż w inn ą stron ę. Milo powtórzył pozdrowienie. Chłopak szarpn ął głow ą i warkn ął. Gdyby nie jego gabaryty, byłoby to nawet śmieszne. Ludzie na przodzie kolejki byli pod wra żeniem. – Jo, kung-fu – rzucił kto ś. Bramkarz u śmiechn ął si ę, spogl ądaj ąc w bok, strzelił kostkami palców i ziewn ął. Milo wykonał szybki ruch, staj ąc tu ż przy nim i wciskaj ąc mu odznak ę policyjn ą w mi ęsist ą twarz. Nie widziałem, kiedy wyci ągn ął j ą z kieszeni. Bramkarz znów warkn ął, lecz poza tym zachowywał si ę ulegle. Obejrzałem si ę przez rami ę. Dziewczyna o włosach koloru ciemnej krwi wysun ęła w moim kierunku j ęzyk, poruszaj ąc nim szybko. Chłopak, który pie ścił jej piersi, splun ął i pstrykn ął palcami, bym spływał. Milo poruszał odznak ą tam i z powrotem przed twarz ą bramkarza. Ten wodził za ni ą oczyma jak zahipnotyzowany. Milo przytrzymał j ą nieruchomo. Bramkarz odczytał mozolnie. Kto ś zakl ął. Kto ś inny zawył jak wilk. To chwyciło i wkrótce ulica rozbrzmiewała głosami jak z Jacka Londona. – Otwieraj Spike – rzekł Milo – albo zaczniemy sprawdza ć dokumenty. Wilczy chór zabrzmiał gło śniej, zagłuszaj ąc niemal muzyk ę. Bramkarz tarł nerwowo czoło, przetrawiaj ąc sytuacj ę. Przykro było na to patrze ć. Wreszcie roze śmiał si ę i si ęgn ął za siebie. Milo chwycił go za nadgarstek, ledwo obejmuj ąc przegub chłopaka wielkimi palcami: – Spokojnie. – Otwieram, człowieku – wyja śnił bramkarz. – Klucz. – Jego głos był nienaturalnie niski, jak na ta śmie odtwarzanej w zwolnionym tempie, a mimo to j ękliwy. Milo cofn ął si ę, daj ąc mu troch ę miejsca, i patrzył na r ęce chłopaka. Ten wyci ągn ął klucz z kieszeni szortów, otworzył blokad ę i podniósł sztab ę. Drzwi uchyliły si ę na cal. Gor ąco, światło i hałas buchn ęły przez nie na zewn ątrz. Wilcze stado natarło. Bramkarz skoczył do przodu, szczerz ąc z ęby i ustawiaj ąc otwarte dłonie tak, jak według niego, zrobiłby karateka. Tłumek zatrzymał si ę i cofn ął, ale rozległo si ę kilka protestów. Bramkarz podniósł r ęce wysoko w gór ę i zamachał nimi jak kot. Płyn ące z góry światło zabarwiło na czerwono jego t ęczówki. Pachy miał wygolone. Ł ącznie z pryszczami. – Do tyłu kurwa! – rykn ął. Wilczki zamarły. – Imponuj ące, Spike – rzucił Milo. Spojrzenie bramkarza utkwione było w kolejce. Opadła mu dolna warga. Zdyszał si ę i spocił. Przez uchylone drzwi ci ągle wylewały si ę d źwi ęki. Milo oparł r ękę na skoblu. Zawias skrzypn ął, przyci ągaj ąc uwag ę bramkarza, który zwrócił si ę ku Milo. – Pierdol go – odezwał si ę jaki ś głos z tyłu. – Wchodzimy teraz do środka, Spike – rzekł Milo. – Uspokój tych dupków. Bramkarz zamkn ął usta, oddychaj ąc gło śno przez nos. W jednej z dziurek pojawił si ę b ąbel smarków. – Nie jestem Spike – powiedział. – Tylko James. Milo u śmiechn ął si ę. – Dobra. Odwalasz dobr ą robot ę, James. Pracowałe ś kiedy w Mayan Mortgage? Bramkarz otarł nos ramieniem i spytał: – H ę? Kojarzył w skupieniu. – Niewa żne. Bramkarz wydał si ę ura żony. – Co ś powiedział, człowieku? Tak powa żnie. – Powiedziałem, James, że masz przed sob ą świetlan ą przyszło ść . Jak ta zabawa si ę sko ńczy, zawsze mo żesz startowa ć na wiceprezydenta. Sala była przestronna, jaskrawo o świetlona w kilku punktach, ale przewa żnie mroczna. Miała betonow ą podłog ę, a ściany, te które mogłem dostrzec, z pomalowanej cegły. Z sufitu wyrastała sie ć przewodów, kół, przekładni i rurek, pozrywana miejscami, jakby poszarpał j ą jaki ś szaleniec. Na lewo był bar – drewniane drzwi na kozłach naprzeciw metalowej półki zastawionej butelkami. Obok pół tuzina białych mich pełnych lodu. L śni ące, porcelanowe michy. Uniesione pokrywy. Muszle klozetowe. Dwóch ludzi obsługiwało non stop tłumek spragnionych małolatów, nalewaj ąc, psikaj ąc i zaczerpuj ąc kostek z toalet. Nie było żadnych kranów; tylko woda sodowa i zwykła z butelek. Reszt ę pomieszczenia przeznaczono na ta ńce. Żadna granica nie oddzielała tłumu przy barze od ciasno stłoczonych ciał wij ących si ę i miotaj ących niczym wyrzucone na pla żę ryby. Z bliska muzyka wydawała si ę jeszcze gorsz ą kakafoni ą d źwi ęków. Ale była do ść gło śna, by poruszy ć sejsmografy w Cal Techu. Tworz ący j ą geniusze stali z tyłu, na prowizorycznej estradzie. Pi ęciu opi ętych w trykoty osobników o zapadłych policzkach, którzy mogliby, gdyby wygl ądali nieco zdrowiej, uchodzi ć za ćpunów. Wielkie jak domki kempingowe gło śniki Marshall Stacks tworzyły za ich plecami czarn ą, filcow ą ścian ę. Na bębnie basowym widniał napis ODPADKI. Na tylnej ścianie, wysoko ponad wzmacniaczami, znajdował si ę jeszcze jeden szyld BAKER. NAWOZY SZTUCZNE przesłoni ęty cz ęś ciowo wisz ącym uko śnie, odr ęcznie wypisanym transparentem. WITAJCIE W SRACZU. Towarzysz ące malowidło było jeszcze bardziej urokliwe. – Oryginalne – rzekłem, do ść gło śno, by poczu ć jak wibruje mi podniebienie, ale jednak niedosłyszalnie. Milo musiał odczyta ć ruch moich warg, bo wyszczerzył z ęby i pokr ęcił głow ą. Nast ępnie pochylił si ę i zacz ął przedziera ć przez tłum tancerzy w stron ę baru. Dałem nura za nim. Do frontu pij ących dotarli śmy wygnieceni, ale cali i zdrowi. Obok kwadratowych skrawków papieru toaletowego udaj ących serwetki stały talerzyki orzeszków ziemnych w łupinach. Kontuaru dawno nie wycierano. Podłoga była mokra i sp ękana, tam gdzie nie pokrywała jej warstwa skorupek. Milo zdołał przepcha ć si ę za bar. Obaj barmani byli chudzi, ciemni i brodaci. Mieli na sobie szare podkoszulki bez r ękawów i białe, workowate spodnie od pi żamy. Ten obok Mila był łysy. Drugi wygl ądał jak Raszpunka w przebraniu. Milo podszedł do Łysego. Barman wyrzucił w jego kierunku r ękę obronnym gestem, drug ą nalewaj ąc jolt col ę do szklanki wypełnionej w jednej czwartej rumem. Milo chwycił go za nadgarstek, który wykr ęcił krótkim, ostrym szarpni ęciem – zbyt słabym, by spowodowa ć uraz, ale barman rozwarł szeroko oczy i usta, i odstawił puszk ę z col ą, usiłuj ąc si ę wyrwa ć. Milo przytrzymał go, powtarzaj ąc numer z odznak ą, tyle że dyskretniej, demonstruj ąc j ą pod takim kątem, by ukry ć przed spojrzeniami pij ących. Z tłumu wysun ęła si ę jaka ś r ęka, chwytaj ąc rum z col ą. Kilka innych dłoni zacz ęło plaska ć o blat, a usta otworzyły si ę w bezgło śnych okrzykach. Łysy obrzucił Mila przera żonym spojrzeniem. Milo powiedział mu co ś do ucha. Łysy odpowiedział. Milo mówił dalej. Łysy wskazał koleg ę. Milo zwolnił uchwyt. Łysy podszedł do Raszpunki. Naradzali si ę. Raszpunka skin ął głow ą i Łysy wrócił do Mila, wyra źnie zrezygnowany. Ruszyłem za nimi w wędrówk ę przez i wokół parkietu, poc ąc si ę i młóc ąc pi ęś ciami. Powolny marsz – chwilami balet, momentami karczowanie d żungli. Wreszcie znale źli śmy si ę w ko ńcu sali, poza wzmacniaczami zespołu i kł ębowiskiem kabli elektrycznych, i wyszli śmy przez drewniane drzwi z napisem TOALETY. Po drugiej stronie zobaczyli śmy długi, zimny korytarz, którego betonowa podłoga usiana była kawałkami papieru i obrzydliwymi, półpłynnymi bajorkami. Kilka parek obmacywało si ę w cieniu. Paru samotników siedziało na podłodze, ze zwieszonymi nisko głowami. Wonie marihuany i wymiocin walczyły o dominacj ę nad zmysłem w ęchu. Hałas zmniejszył si ę do poziomu ryku startuj ącego odrzutowca. Min ęli śmy drzwi z wymalowanymi przy u życiu szablonu napisami STACZE i KUCACZKI, przest ępowali śmy przez czyje ś nogi, staraj ąc si ę omija ć śmieci. Łysy był w tym niezły, poruszał si ę lekkim, tanecznym krokiem, powiewaj ąc nogawkami pi żamy. Na ko ńcu korytarza znajdowały si ę jeszcze jedne drzwi, z zardzewiałego metalu, podobne do tych, których strzegł bramkarz. – Wyjdziemy, okay? – zapytał Łysy piskliwym głosem. – Co tam jest, Robercie? Barman wzruszył ramionami i podrapał si ę po brodzie. – Tyły. – Mógł mie ć równie dobrze trzydzie ści pi ęć , co czterdzie ści pi ęć lat. Broda, wła ściwie tylko rzadkie kłaczki, nie zasłaniała twarzy, któr ą lepiej byłoby zasłoni ć; drobnej, szczurzej, nikczemnej i ponurej. Milo pchn ął drzwi i wyjrzał na zewn ątrz, przytrzymuj ąc barmana za rami ę. Wyszli śmy we trzech na mały, ogrodzony parking. Stała tam dwutonowa ci ęż arówka i trzy samochody. Wsz ędzie le żały śmieci, w stertach wysokich gdzieniegdzie na stop ę, rozwłóczone przez wiatr. Ponad ogrodzeniem wisiał okr ągły ksi ęż yc. Milo zaprowadził Łysego na wzgl ędnie czyste miejsce na środku parkingu, z dala od samochodów. – To jest Robert Gabray – powiedział do mnie. – Miksolog ekstraordynaryjny. – Zwrócił si ę do barmana. – Masz szybkie r ęce, Robercie. Barman zafalował palcami. – Musz ę pracowa ć. – Stara etyka protestancka? Głupia mina. – Lubisz pracowa ć, Robercie? – Musz ę. Oni wszystko widz ą. – Jacy oni? – Wła ściciele. – Obserwuj ą ci ę tam? – Nie. Ale ściany maj ą oczy. – Prawie jak CIA. Barman nie odpowiedział. – Kto ci płaci pensj ę? – Tacy faceci. – Jacy faceci? – Wła ściciele budynku. – Jakie nazwisko jest na czekach, które dostajesz? – Nie ma czeków. – Wypłata gotówk ą? Barman skin ął głow ą. – Zalegasz z podatkami federalnymi? Gabray skrzy żował r ęce, rozcieraj ąc ramiona. – No, a co mam robi ć? – Powiniene ś to wiedzie ć lepiej ode mnie, prawda Robercie? – Banda Arabusów, ci wła ściciele. – Nazwiska. – Fahrizad, Nahrizhad, Sralizad, co ś takiego. – Raczej Ira ńczycy, nie Arabowie. – Co ś takiego. – Jak długo tu pracujesz? – Par ę miesi ęcy. Milo potrz ąsn ął głow ą. – Nie, Robercie, nie s ądz ę. Spróbujesz jeszcze raz? – Co? – Gabray wydawał si ę zakłopotany. – Pomy śl dobrze, gdzie byłe ś naprawd ę par ę miesi ęcy temu. Gabray znów roztarł ramiona. – Zimno ci, Robercie? – W porz ądku... Dobra, no par ę tygodni. – Aha – rzekł Milo – to ju ż lepiej. – Co ś takiego. – Tygodnie, miesi ące, to dla ciebie wszystko jedno? Gabray nie odpowiedział. – Wydawało ci si ę tylko, że to miesi ące? – Co ś takiego. – Czas szybko płynie, gdy si ę dobrze bawisz? – Co ś takiego. – Dwa tygodnie – rzekł Milo. – To ju ż brzmi rozs ądniej. Pewnie to zamierzałe ś powiedzie ć. Nie chciałby ś utrudnia ć mi życia – po prostu si ę pomyliłe ś, racja? – No. – Zapomniałe ś o tym, że dwa miesi ące temu nigdzie nie pracowałe ś, poniewa ż siedziałe ś wtedy w areszcie w County za jak ąś pieprzon ą wycieczk ę z narkotykami. Barman wzruszył ramionami. – Doprawdy błyskotliwe, Robercie, przeje żdżać na czerwonym świetle z tym brykietem w baga żniku samochodu. – To nie był mój towar. – Aha. – To prawda, człowieku. – Wiozłe ś haj dla kogo ś innego? – No. – Jeste ś grzecznym facetem, co? Prawdziwy zuch. Męż czyzna wzruszył ramionami. Znów roztarł barki. Uniósł jedno rami ę i podrapał si ę po gołej skórze na czubku głowy. – Świerzbi ci ę, Robercie? – Nic mi nie jest, człowieku. – Na pewno nie jeste ś na głodzie? – W porz ądku, człowieku. Milo zerkn ął na mnie. – Robert równie dobrze miesza proszki co płyny. Taki chemik amator, nie mam racji? Gabray znów wzruszył ramionami. – Masz robot ę w dzie ń, Robercie? Potrz ąsn ął głow ą. – Czy twój kurator wie, że tu pracujesz? – Niby dlaczego nie miałbym? Milo przysun ął si ę bli żej, u śmiechaj ąc si ę wyrozumiale. – Poniewa ż jako notoryczny bracz, drobny przest ępca powiniene ś unika ć złych wpływów, a ci ludzie tam w środku nie wygl ądaj ą zbyt korzystnie. Gabray cmokn ął i wbił wzrok w ziemi ę. – Kto panu powiedział, że tu jestem? – Oszcz ędź sobie pyta ń – rzekł Milo. – To ta kurwa, co? – Która kurwa? – Wie pan. – Czy żby? – Musi pan... wiedział pan, że tu jestem. – Gniewasz si ę na ni ą. – Nie. – Wcale nie? – Nie jestem wkurzony. – A co zrobisz? – Nic. – Zem ścisz si ę? – Mog ę zapali ć? – spytał Gabray. – Zapłaciła za ciebie kaucj ę. Jak dla mnie to ona jest zuchem. – O żeni ę si ę z ni ą. Mog ę zapali ć? – Pewnie, jeste ś wolnym człowiekiem. Przynajmniej do procesu. Bo kurwa wpłaciła za ciebie kaucj ę. Gabray wyci ągn ął z kieszeni spodni paczk ę koolów. Milo pospieszył z zapałk ą. – Robercie, pomówmy o tym, gdzie byłe ś trzy miesi ące temu. Gabray zaci ągn ął si ę i rzucił jeszcze jedno niepewne spojrzenie. – Na miesi ąc przed tym, jak ci ę zatrzymano, Robercie. W marcu. – O co chodzi? – O Mayan Mortgage. Gabray zaci ągn ął si ę i spojrzał w niebo. – Pami ętasz to? – Co takiego? – To. Milo wysun ął co ś z kieszeni koszuli. Minilatark ę i kolorow ą fotografi ę. Przytrzymał zdj ęcie przed oczyma Gabraya, o świetlaj ąc je. Stan ąłem za Gabrayem i spojrzałem ponad jego ramieniem. Ta sama twarz, co na zdj ęciu migawkowym, które dali mi Murtaughowie. Poni żej linii włosów. Powy żej, czaszka została tak spłaszczona, że nie mogłaby pomie ści ć mózgu. To, co zostało z włosów przypominało matow ą, czerwono-czarn ą chmur ę. Skóra miała barw ę skorupki jajka. Czarno-czerwony naszyjnik otaczał gardło. Oczy przypominały dwa purpurowe bakła żany. Gabray spojrzał, zaci ągn ął si ę i zapytał: – Wi ęc? – Pami ętasz j ą? – A powinienem? – Nazywała si ę Dawn Herbert. Załatwiono j ą niedaleko Mayan, mówiłe ś detektywom, że widziałe ś j ą z jakim ś facetem. Gabray strz ąsn ął popiół i uśmiechn ął si ę. – Więc o to chodzi? Taa, powiedziałem im to. Tak mi si ę wydaje. – Wydaje ci si ę? – Człowieku, to było dawno temu. – Trzy miesi ące. – To dawno, człowieku. Milo przysun ął si ę do niego, spogl ądaj ąc z góry na ni ższego od siebie m ęż czyzn ę. – Pomo żesz mi w tym? Tak czy nie? – Wymachiwał fotografi ą zamordowanej. – Co si ę stało z tamtymi gliniarzami? Jeden z nich był chyba ćpunem. – Odeszli na przedterminow ą emerytur ę. Gabray roze śmiał si ę. – Dok ąd? Do Tia Wanna? – Opowiedz mi. – Nic nie wiem. – Widziałe ś j ą z facetem. Męż czyzna wzruszył ramionami. – Robercie, czy żby ś skłamał tym biednym, ci ęż ko pracuj ącym detektywom? – Ja? Nigdy. – U śmiechn ął si ę. Pr ędzej bym skonał. – Opowiedz mi to, co im mówiłe ś. – Nie zapisali tego? – Opowiedz mi jednak. – To było dawno temu. – Trzy miesi ące. – To dawno, człowieku. – Pewnie. Całe dziewi ęć dziesi ąt dni, ale pomy śl o tym: twoje konto za byle trawk ę mog ą ci ę zapakowa ć na czas dwa, trzy razy dłu ższy. Pomy śl o tych trzystu zimnych dniach – sporo miałe ś tej trawy w baga żniku. Gabray spojrzał na fotografi ę, odwrócił głow ę i zaci ągn ął si ę. – Nie była moja. Trawa. Milo zacz ął si ę śmia ć. – To ma by ć twoja obrona? Gabray zmarszczył brwi, ścisn ął papierosa i wci ągn ął dym. – Mówi pan, że mo że mi pan pomóc? – Zale ży, od tego co mi powiesz. – Widziałem j ą. – Z facetem? Przytakn ął. – Opowiedz mi wszystko. – To tyle. – Opowiedz mi to jak bajk ę. Dawno, dawno temu. Gabray zachichotał. – Taa, pewnie. Dawno, dawno temu... widziałem j ą z facetem. Koniec. – W klubie? – Przed. – Gdzie przed? – Co ś jak... przecznic ę dalej. – To był jedyny raz, kiedy j ą widziałe ś? Gabray medytował przez chwil ę. – Mo że widziałem j ą jeszcze raz, w środku. – Była stałym go ściem? – Co ś takiego. Milo westchn ął i poklepał barmana po ramieniu. – Robercie, Robercie, Robercie. Gabray wzdrygał si ę za ka żdym razem, kiedy Milo wymieniał jego imi ę. – Co? – To niedługa bajka. Gabray zdusił papierosa i wyci ągn ął nast ępnego. Zaczekał, a ż Milo poda mu ogie ń, a gdy to nie nast ąpiło, wyj ął pudełko zapałek i obsłu żył si ę sam. – Widziałem j ą mo że jeszcze jeden raz – powiedział. – To tyle. Pracowałem tam tylko par ę tygodni. – Nie potrafisz utrzyma ć pracy, Robercie? – Lubi ę by ć w ruchu, człowieku. – Włóczykij z ciebie. – Co ś takiego. – Dwa razy w ci ągu paru tygodni – powiedział Milo. – Wygl ąda na to, że lubiła ten lokal. – Pierdolone bubki – rzucił Gabray z nagl ą pasj ą. – Wszystkie te bogate pieprzone palanty, przychodz ą odstawia ć ludzi z pół światka, a potem zmywaj ą si ę na Rodeo Drive. – Dawn Herbert wygl ądała na bogat ą dziwk ę? – Wszyscy s ą tacy sami, człowieku. – Rozmawiałe ś z ni ą kiedy? Zobaczyłem popłoch w oczach barmana. – Niee. Jak powiedziałem, widziałem j ą raz, mo że dwa. Tylko tyle. Gówno o niej wiedziałem – nie miałem nic wspólnego z ni ą, i nic wspólnego z tamtym. – Wskazał fotografie. – Jeste ś tego pewien? – Całkiem pewien. Całkowicie całkiem pewien, człowieku. To nie moja sprawa. – Opowiedz mi o tym, jak j ą widziałe ś z facetem. – Ja powiedziałem, dawno, dawno temu pracowałem tam, i dawno, dawno temu wyszedłem na papierosa i zobaczyłem ich. Zapami ętałem j ą tylko z powodu faceta. Nie był jednym z nich. – Jednym z nich? – Jednym z tych pierdolonych bubków. Ona tak, ale nie on. On si ę wyró żniał. – Czym si ę wyró żniał? – Normalny. – Biznesmen? – Nie. – Wi ęc kto? Gabray wzruszył ramionami. – Miał garnitur, Robercie? Gabray zaci ągn ął si ę gł ęboko i zamy ślił. – Nie. Co ś jak pan – Sears Roebuck, kurtk ę w tym stylu. – Przeci ągn ął dło ńmi wokół pasa. – Wiatrówk ę? – Taa. – Jakiego koloru? – Nie wiem – ciemn ą. To było dawno... – Temu – doko ńczył Milo. – Co jeszcze miał na sobie? – Spodnie, buty, co ś takiego. Wygl ądał jak pan. – U śmiechn ął si ę i zaci ągn ął papierosem. – Dlaczego? – Nie wiem. – T ęgi? – Taa. – W moim wieku? – Taa. – Mojego wzrostu? – Taa. – Takie same włosy? – Taa. – Masz dwa kutasy? – T... Co? – Do ść tego gówna, Robercie. Jakie miał włosy? – Krótkie. – Łysawy czy ostrzy żony? Gabray zmarszczył brwi, dotykaj ąc własnej łysej kopuły. – Miał włosy – powiedział niech ętnie. – Broda albo w ąsy? – Nie wiem. Był daleko. – Ale nie przypominasz sobie zarostu? – Nie. – Ile miał lat? – Nie wiem – pi ęć dziesi ąt, czterdzie ści, co ś takiego. – Ty masz dwadzie ścia dziewi ęć , a on był wiele starszy od ciebie? – Osiem. W przyszłym miesi ącu b ędę miał dwadzie ścia dziewi ęć . – Wszystkiego najlepszego. Był starszy od ciebie? – Du żo starszy. – Do ść stary, by by ć twoim ojcem? – Mo że. – Mo że? – Nie – nie tak stary. Czterdzie ści, czterdzie ści pi ęć . – Kolor włosów? – Nie wiem – br ązowe. – Mo że czy na pewno? – Prawdopodobnie. – Jasno – czy ciemnobrązowe? – Nie wiem. Była noc. – Jakiego koloru były jej włosy? – Ma pan tam zdj ęcie. Milo przystawił mu fotografi ę do twarzy. – Tak wygl ądała, kiedy j ą widziałe ś? Gabray cofn ął si ę i oblizał wargi. – Aha – to było... jej włosy były inne. – Pewnie, że tak – rzucił Milo. – Rosły na nietkni ętej czaszce. – Tak – nie – pomy ślałem o kolorze. Wie pan, były żółte. Dosłownie żółte – jak jajecznica. Wida ć to było przy świetle. – Była o świetlona? – Chyba... taak. Oboje stali – pod latarni ą. Tylko przez sekund ę, nim mnie usłyszeli i odeszli od siebie. – Nie wspominałe ś tamtym detektywom o żadnym świetle. – Bo nie pytali. Milo opu ścił fotografi ę. Garbay zaci ągn ął si ę i uciekł spojrzeniem w bok. – A co pani Herbert i ten zwyczajnie wygl ądaj ący facet robili pod latarni ą? – Rozmawiali. – Nie miał blond włosów? – Powiedziałem panu, ona miała. Wida ć to było, człowieku – były jak... banany. – Gabray zachichotał. – A on miał br ązowe? – Tak. Hej, je śli to takie wa żne, dlaczego pan nie zapisuje? – Co jeszcze pami ętasz, Robercie, w zwi ązku z tym facetem? – Tylko tyle. – Średni wiek, ciemna wiatrówka, ciemne włosy. Nie za wiele masz do zaoferowania, Robercie. – Mówi ę, co widziałem, człowieku. Milo odwrócił si ę do niego tyłem i spojrzał na mnie. – Có ż, próbowali śmy mu pomóc. – Ma pan kogo ś? Milo ci ągle stał tyłem. – Co masz na my śli, Robercie? – Kogo ś w pace, człowieku. Ja panu co ś powiem, a potem jaki ś cacu ś wyjdzie za jak ąś Mirand ą czy co ś i przyjdzie mnie szuka ć, rozumie pan? – Nie powiedziałe ś mi wiele, Robercie. – Ma pan kogo ś w pace? Milo obrócił si ę powoli twarz ą ku niemu. – Mam ciebie, Robercie. Chcesz mnie wykiwa ć, zatajaj ąc dowody, na dobitk ę do tego brykietu w baga żniku. Wygl ąda mi to na minimum sze ść miesi ęcy – trafisz na niewła ściwego s ędziego, mo że by ć nawet mowa o roku. Gabray wyci ągn ął przed siebie r ęce. – Ej, nie chc ę tylko, żeby kto ś wyszedł i szukał mnie. Ten facet był... – Kim? Gabray milczał. – Kim był ten facet, Robercie? – Kryminalist ą – w porz ądku? Wygl ądał na grubszy kaliber. Recydywa. – Widziałe ś to z tak daleka? – Pewne rzeczy si ę widzi, no nie? Sposób, w jaki si ę trzymał. Sam nie wiem. Miał takie buty – wielkie i brzydkie, jak te, co dostaje si ę w pudle. – Widziałe ś jego buty? – Nie z bliska – pod latarni ą. Ale były wielkie – widziałem przedtem takie buty. Czego pan chcesz ode mnie – staram si ę pomóc. – Dobrze, Robercie, nie martw si ę. Nie ma nikogo w areszcie. – A je śli? – zapytał Gabray. – A je śli co? – Ja panu powiem i dlatego pan go zatrzyma? Sk ąd pan wie, że nie wyjdzie i nie zacznie mnie szuka ć? Milo znów uniósł fotografi ę. – Spójrz, co zrobił, Robercie. Jak s ądzisz? Pozwolimy mu spacerowa ć? – To dla mnie nic nie znaczy, człowieku. Nie wierz ę w sprawiedliwo ść . – Ach tak? – Tak. Ci ągle widz ę w kinie jak go ście robi ą ró żne łajdactwa i chodz ą na wolności. Milo cmokn ął. – Do czego to dochodzi na tym świecie? Słuchaj geniuszu, znajdziemy go, nie b ędzie spacerował. Jak mi powiesz co ś, co pomo że go znale źć , te ż b ędziesz wolny. I zasłu żony. Do licha, Robercie, po tych wszystkich pochwałach, b ędziesz mógł skrewi ć jeszcze par ę razy i odpłyn ąć w sin ą dal. Gabray zaci ągn ął si ę, stukn ął nog ą i zmarszczył brwi. – Co takiego, Robercie? – My ślę. – Aha. – Do mnie Milo powiedział: – Nie przeszkadzajmy. – Jego twarz – odezwał si ę barman. – Widziałem j ą. Ale tylko przez mgnienie oka. – Ach tak? Był w ściekły czy co ś takiego? – Nie, tylko mówił do niej. – A co ona robiła? – Słuchała. Widz ąc ich pomy ślałem: ta punkowa cipa słucha Pana Porz ądniaka. – Pana Recydywy. – Taa. A jednak nie pasował do otoczenia – o tej porze spotyka si ę tam tylko świrów, ćpunów i czarnuchów. I gliniarzy – z pocz ątku uznałem, że to glina. Potem pomy ślałem, że wygl ąda jak kryminalista. Niewielka ró żnica. – Co jej mówił? – Nie słyszałem tego, człowieku! To było... – Trzymał co ś? – Co na przykład? – Cokolwiek. – To znaczy co ś, czym mógłby j ą zrani ć? Nic nie widziałem. My śli pan, że to on j ą załatwił? – Jak ą miał twarz? – Regularn ą... uh, jakby... kwadratow ą. – Gabray wetkn ął sobie papierosa w usta i nakre ślił dło ńmi nierówny czworok ąt. – Regularna twarz. – Kolor skóry? – Był biały. – Blady, śniady – raczej ciemny? – Nie wiem, po prostu biały facet. – Taki sam jak ona? – Ona miała makija ż – ten biały szajs, który uwielbiaj ą. On był ciemniejszy. Zwyczajnie biały. Normalny. – Kolor oczu? – Człowieku, za daleko byłem. – Jak daleko? – Nie wiem. Pół przecznicy. – Ale widziałe ś jego buty? – Mo że to było bli żej... Ich widziałem. Ale nie widziałem koloru oczu. – Był wysoki? – Wy ższy od niej. – Wy ższy od ciebie? – Uh... mo że. Niedu żo. – Ile masz wzrostu? – Pi ęć stóp i dziesi ęć cali. – Wi ęc ile on miał, pi ęć stóp i jedena ście cali, sze ść stóp? – Chyba tak. – Mocno zbudowany? – Tak, ale niegruby, wie pan. – Gdybym wiedział, nie pytałbym ciebie. – Mocny – du ży – wie pan – jak od pracy fizycznej. Na powietrzu. – Muskularny. – Tak. – Poznałby ś go, gdyby ś go znowu zobaczył? – A co? – W oczach Gabraya znów błysn ęła panika. – Ma pan kogo ś? – Nie. Poznałby ś go, gdyby ś zobaczył zdj ęcie? – Taa, pewnie – rzucił impertynencko. – Mam dobr ą pami ęć . Niech mi pan go ustawi w szeregu, poznam od razu. Niech mnie pan dobrze traktuje. – Robercie, próbujesz mnie pop ędza ć? Gabray u śmiechn ął si ę i wzruszył ramionami. – Dbam o interesy. – No có ż – rzekł Milo – zajmijmy si ę nimi teraz. Przeprowadzili śmy Gabraya przez znajduj ący si ę na tyłach parking, wypełniony gruzem rów przy wschodniej stronie budynku i wydostali śmy si ę na ulic ę. Kolejka przy drzwiach frontowych niewiele si ę skurczyła. Tym razem bramkarz zauwa żył nas, kiedy go mijali śmy. – Jo, pierdolni ęty King-Kongu – rzucił pod nosem Gabray. – Czy znajomy pani Herbert był taki du ży, jak James? – spytał Milo. Gabray roze śmiał si ę. – Nie – niemo żliwe. Ten to nie człowiek. Dostali go z jakiego ś pieprzonego zoo. Milo popychał go naprzód, przepytuj ąc przez cał ą drog ę do samochodu, ale nie wyci ągn ął ju ż nic wi ęcej. – Ładna gablota – stwierdził Gabray, kiedy stan ęli śmy przy seville’u. Zarekwirował go pan czy co? – Ci ęż ka praca, Robercie. To ta stara etyka protestancka. – Jestem katolikiem, człowieku. W ka żdym razie byłem. Wszystkie te religie jedno gówno warte. – Zamknij si ę, Robercie – uci ął Milo i otworzył baga żnik. Wydobył neseser, umie ścił Gabraya na tylnym siedzeniu i sam usiadł obok niego, nie zamykaj ąc drzwi, żeby było ja śniej. Stałem na zewn ątrz, przygl ądaj ąc si ę, jak otwiera walizeczk ę. W środku była ksi ąż ka z napisem IDENTIKIT na okładce. Milo pokazywał Gabrayowi przezroczyste arkusiki z rysunkami cz ęś ci twarzy, a Gabray wybierał niektóre z nich i układał razem. Kiedy sko ńczył, spojrzało na nas dobroduszne oblicze w typie kaukaskim. Twarz jak z elementarza. Czyjego ś taty. Milo przyjrzał jej si ę, umocował fragmenty, zapisał co ś. Nast ępnie kazał Gabrayowi oznaczy ć żółtym flamastrem pewne miejsca na planie. Zadawszy jeszcze par ę pyta ń, wysiadł. Gabray poszedł w jego ślady. Mimo ciepłego wiaterku, gołe ramiona barmana pokryły si ę g ęsi ą skórk ą. – W porz ądku? – zapytał. – Chwilowo, Robercie. Pewien jestem, że nie musz ę ci tego mówi ć, a jednak to zrobi ę: nie zmieniaj miejsca zamieszkania. Zosta ń tam, gdzie mog ę ci ę złapa ć. – Nie ma sprawy. – Gabray zbierał si ę do odej ścia. Milo zablokował mu drog ę wyprostowanym ramieniem. – A tymczasem, zabieram si ę za pisanie listów. Pierwszy do twojego kuratora, o tym że pracowałe ś tu, nic nie mówi ąc. Drugi do pana Fahrizada i jego kolesiów, że zakablowałe ś ich i dlatego wydział przeciwpo żarowy zamyka lokal. A trzeci do urz ędu skarbowego, informuj ący, że przez Bóg wie jak długo inkasowałe ś gotówk ę, nie składaj ąc deklaracji podatkowych. Gabray zgi ął si ę w pasie, jakby chwycił go skurcz. – Och, człowieku... – Plus raport do prokuratora, na temat twojej przygody z traw ą, donosz ący, że byłe ś nieskłonny do współpracy i oporny, wi ęc mało jest szans na ugod ę. Nie lubi ę pisa ć listów, Robercie. To psuje mi humor. A je śli będę musiał traci ć czas na szukanie ci ę, humor zepsuje mi si ę jeszcze bardziej i osobi ście dor ęcz ę wszystkie. Je śli b ędziesz grzeczny, podr ę je. Comprende? – Au, człowieku, to nieładnie. Byłem szcze... – Nie ma sprawy, je śli b ędziesz grzeczny, Robercie. – Tak, tak, pewnie. – B ędziesz? – Tak, tak. Mog ę teraz i ść ? Musz ę pracowa ć. – Słuchasz mnie, Robercie? – Słucham. Zosta ć na miejscu. By ć pieprzonym skautem. Nie kombinowa ć, nie blagowa ć. W porz ądku? Mog ę i ść ? – Jeszcze jedno, Robercie. Twoja dama. – Taak? – zapytał Gabray twardym tonem, świadcz ącym, że potrafi by ć czym ś wi ęcej ni ż skaml ącym nieudacznikiem. – Co z ni ą?. – Odeszła. Wyfrun ęła z klatki. Nie my śl nawet o tym, by j ą ściga ć. A zwłaszcza, by zrobi ć jej co ś za to, że ze mn ą rozmawiała. Bo i tak ci ę znajd ę. Ju ż nic ci do niej. Gabray rozwarł szeroko oczy. – Odeszła? Co to... co pan ma na my śli? – Odeszła. Miała do ść , Robercie. – O chol... – Pakowała si ę, kiedy z ni ą rozmawiałem. Była wstrz ąś ni ęta twoim podej ściem do życia rodzinnego. Gabray nic nie powiedział. – Do ść ju ż miała łomotów, Robercie. Gabray rzucił papierosa i zdeptał go mocno. – Ona kłamie – rzekł. – Pierdolona kurwa. – Załatwiła ci kaucj ę. – Była mi co ś winna. Ci ągle jest. – Daj sobie z tym spokój, Robercie. Pomy śl o listach. – Tak – odparł Gabray, stukaj ąc nog ą. – Co ś takiego. Wisi mi to. Mam wła ściwy stosunek do życia. Rozdział dwudziesty czwarty

Kiedy wydostali śmy si ę z labiryntu z powrotem na San Pedro, Milo wł ączył minilatark ę i przyjrzał si ę portretowi pami ęciowemu. – S ądzisz, że mo żna mu zaufa ć? – Nie za bardzo. Lecz je śli, co mało prawdopodobne, pojawi si ę kiedy ś prawdziwy podejrzany, ten rysunek mo że pomóc. Zatrzymawszy si ę na czerwonych światłach, rzuciłem okiem na układank ę. – Niezbyt charakterystyczna twarz. – Owszem. Przechyliłem si ę i przyjrzałem uwa żniej. – Mógłby to by ć Huenengarth, gdyby nie w ąsik. – Ach tak? – Huenengarth jest młodszy ni ż facet, którego opisał Gabray – ma około trzydziestu pi ęciu lat – i nieco pełniejsz ą twarz. Ale jest mocno zbudowany i podobnie ostrzy żony. W ąsik mógł sobie zapu ści ć od marca, a nawet je śli nie, jest niewielki – trudno by go było dojrze ć z daleka. A sam mówiłe ś, że mógłby by ć eks-wi ęź niem. – Hmm. Światła zmieniły si ę na zielone, wi ęc ruszyłem w kierunku szosy. Zachichotał. – Co? – My ślałem tylko. Nawet gdybym rzeczywi ście doszedł do czego ś w sprawie Herbert, byłby to dopiero pocz ątek moich kłopotów. Grzebanie w jej aktach. Działanie na terytorium komendy głównej. Oferowanie Gabrayowi ochrony, do czego nie byłem upowa żniony, a w wydziale jestem tylko cholernym urz ędasem. – Rozwi ązanie sprawy zabójstwa nie zrobiłoby wra żenia na wydziale? – Nie takie jak przekroczenie uprawnie ń odpowiadaj ących memu stanowisku – ale, cholera, przypuszczam, że jako ś si ę wykr ęcę, je śli do tego dojdzie. Dam prezent Gomezowi i Wickerowi – niech im przypadnie sława i nadzieja na pół złotej gwiazdy. Mo że trzeba b ędzie po drodze sprzeda ć Gabraya... Do licha, nie jest niewini ątkiem – pieprze go. Je śli jego informacje oka żą si ę prawdziwe, nic mu nie będzie. Zamkn ął zestaw rysopisów pami ęciowych i poło żył go na podłodze. – Popatrz tylko – rzekł – mówi ę jak jaki ś cholerny polityk. Wjechałem na podjazd na drog ę publiczn ą. Wszystkie pasy były puste i szosa wygl ądała jak ogromna wst ęga zbronowanej ziemi. – Wyeliminowanie z gry paru łajdaków powinno by ć wystarczaj ącą satysfakcj ą, no nie? Wy to nazywacie wewn ętrzn ą motywacj ą. – Pewnie – odparłem. Czy ń dobro dla samego dobra, a Świ ęty Mikołaj nie zapomni o tobie. Dotarli śmy pod mój dom tu ż po trzeciej. Milo odjechał swoim porsche, a ja w ślizgn ąłem si ę do łó żka, usiłuj ąc nie robi ć hałasu. Mimo to Robin obudziła si ę i si ęgn ęła po moj ą r ękę. Usn ęli śmy, splótłszy palce. Wstała i znikn ęła nim otworzyłem oczy. Gor ąca angielska bułeczka i sok stały na moim miejscu przy kuchennym stole. Załatwiłem si ę z nimi, planuj ąc zaj ęcia dnia. Popołudnie u Jonesów. Przedpołudnie przy telefonie. Ale telefon zadzwonił, zanim zd ąż yłem do niego podej ść . – Alex – odezwał si ę Lou Cestare – co za ciekawe pytania. Chcesz wej ść w bankowo ść inwestycyjn ą. – Jeszcze nie. Jak si ę udała wycieczka? – Długa. Obawiałem si ę, że mój malec b ędzie zm ęczony, ale uparł si ę, żeby odstawia ć Edmunda Hillary’ego. Dlaczego chcesz si ę czego ś dowiedzie ć o Chucku Jonesie? – Jest prezesem rady nadzorczej szpitala, w którym kiedy ś pracowałem. Zarz ądza te ż jego aktywami. Ci ągle nale żę do personelu, czuj ę bluesa do tego miejsca. Finansowo sprawy nie stoj ą tam najlepiej, chodz ą słuchy, że Jones doprowadza szpital do ruiny, by go zlikwidowa ć i sprzeda ć teren. – To nie jego styl. – Znasz go? – Spotkałem go par ę razy na przyj ęciach. Szybkie witam-do-widzenia nie pami ętałby mnie. Ale wiem, jaki jest jego styl. – A jaki jest? – Budowa ć, nie niszczy ć. Alex, to jeden z najlepszych menad żerów finansowych. Nie zwracaj ąc uwagi na to, co robi ą inni, szuka solidnych firm po zni żonych cenach. Prawdziwych okazji – wykupów akcji, o jakich wszyscy marz ą. Ale on znajduje je lepiej ni ż ktokolwiek inny. – Jak? – Potrafi wła ściwie oceni ć, czy interesy przedsi ębiorstwa id ą dobrze. A to znaczy, że si ęga dalej ni ż raporty kwartalne. Jak raz wyszpera zani żone akcje, które maj ą skoczy ć w gór ę, kupuje je, czeka, sprzedaje, powtarza cał ą operacj ę. Ma idealne wyczucie chwili. – Czy szperaj ąc, korzysta z informacji pochodz ących od pracowników firmy? Pauza. – Wczesna godzina, a tobie ju ż takie świ ństwa w głowie? – Wi ęc korzysta. – Alex, cała ta sprawa handlu wewn ętrznymi informacjami została rozdmuchana do nieproporcjonalnych rozmiarów. Jak dla mnie, nikt nie zaproponował nawet trafnej definicji. – Daj spokój, Lou. – A ty masz tak ą? – Pewnie – odparłem. – Korzystanie z danych niedostępnych dla przeci ętnego człowieka przy podejmowaniu decyzji o kupnie i sprzeda ży. – Dobra, wi ęc co powiesz o inwestorze, który stawia obiad z winem pracownikowi zajmuj ącemu kluczowe stanowisko, żeby dowiedzie ć si ę, czy firma sprawnie funkcjonuje? O kim ś, kto nie szcz ędz ąc czasu, wgryza si ę w szczegóły działania przedsi ębiorstwa? Czy to przekupstwo czy po prostu sumienno ść ? – Je śli w gr ę wchodzi łapówka, to przekupstwo. – Co, obiad z winem? A czy reporter schlebiaj ący komu ś, kto jest źródłem informacji robi co ś innego? Albo policjant o śmielaj ący świadka p ączkiem i fili żank ą kawy? Nie znam żadnego prawa, które uznawałoby wspólne spo życie obiadu przez ludzi interesu za czyn nielegalny. Teoretycznie ka żdy mo że tak zrobi ć, je śli zechce wło żyć w to wysiłek. Ale nikomu, Alex, si ę nie chce. W tym rzecz. Nawet profesjonalni doradcy inwestycyjni polegaj ą zwykle na grafach, wykresach i liczbach, które podaje im firma. Wielu z nich nie zadaje sobie nawet trudu, żeby odwiedzi ć przedsi ębiorstwo, które analizuj ą. – S ądz ę, że wszystko zale ży od tego, czego inwestor dowiaduje si ę w czasie obiadu z winem. – Dokładnie. Je śli pracownik powie mu, że kto ś wysunie powa żną ofert ę przej ęcia interesu tego a tego dnia, b ędzie to nielegalne. Ale je śli ten sam pracownik poinformuje go, że sytuacja finansowa przedsi ębiorstwa dojrzała do tego, żeby je przej ąć , s ą to dopuszczone prawem dane. Linia graniczna jest bardzo cienka – rozumiesz, o co mi chodzi? Chuck Jones odrabia tylko lekcje, to wszystko. To gracz grubszego kalibru. – Jakie ma przygotowanie? – Nie s ądz ę nawet, by chodził do college’u. Sam si ę wydobył z biedy. Mam wra żenie, że jako chłopak podkuwał konie czy co ś takiego. Nie przemawia ci to do wyobra źni? Go ść wyszedł z Czarnego Poniedziałku jak bohater, poniewa ż sprzedał swoje akcje par ę miesi ęcy przed krachem i przerzucił si ę na metale i weksle skarbowe. Mimo że jego akcje szły w gór ę. Gdyby kto ś si ę o tym dowiedział, pomy śleliby, że facet dostał uwi ądu. Ale kiedy rynek si ę załamał, był w stanie łowi ć ryby w mętnej wodzie, obkupił si ę i zbił fortun ę raz jeszcze. – Dlaczego nikt o tym nie wiedział? – Uwielbia tajemnice – na tym opiera si ę jego strategia. Nieustannie kupuje i sprzedaje, unika zakupu pakietów akcji, trzyma si ę z dala od skomputeryzowanych transakcji. Ja sam dowiedziałem si ę o tym dopiero wiele miesi ęcy pó źniej. – W jaki sposób? – Pogłoski – informacje dotarły do nas wszystkich po czasie, gdy lizali śmy ju ż rany. – Jak mu si ę udało przewidzie ć krach? – Intuicja. Najlepsi gracze to potrafi ą. To poł ączenie ogromnej bazy danych i swego rodzaju percepcji ponadzmysłowej, któr ą zdobywa si ę, bior ąc udział w grze przez długi czas. Niegdy ś s ądziłem, że to mam, ale wyleczyłem si ę ze złudze ń – nic si ę nie stało. Życie zaczynało mnie nudzi ć, a odbudowa jest ciekawsza ni ż dryfowanie po gł ębokiej wodzie. Ale Chuck Jones ma to. Nie twierdz ę, że czasem nie przegrywa. Ka żdemu si ę zdarza. Ale o wiele cz ęś ciej wygrywa. – Czym si ę teraz zajmuje? – Nie wiem – jak powiedziałem, ścisła dyskrecja to jego styl. Inwestuje tylko we własnym imieniu, wi ęc nie musi liczy ć si ę ze wspólnikami. W ątpi ę jednak, by zajmował si ę powa żnie nieruchomo ściami. – A to dlaczego? – Dlatego że nieruchomo ści to teraz żaden interes. Nie mówi ę o takich ludziach jak ty, którzy kupili co ś przed laty i pragn ą mie ć stałe źródło dochodów. Ale dla zawodowców goni ących za szybkim zyskiem, ju ż po balu, przynajmniej na razie. Sam pozbyłem si ę ich jaki ś czas temu, wracaj ąc do akcji. Jones jest bystrzejszy, wi ęc koniec ko ńców doszedł do tego przede mn ą. – Jego syn jest wła ścicielem sporego szmatu ziemi w Valley. – A kto powiedział, że m ądro ść si ę dziedziczy? – Syn jest profesorem college’u. Nie s ądz ę, by sta ć go było na zakup pi ęć dziesi ęciu parceli dla siebie. – Najprawdopodobniej jest to jego fundusz powierniczy – sam nie wiem. Ci ągle jednak musiałby ś mnie przekona ć, że Chuck wchodzi na serio na rynek nieruchomo ści. Teren, na którym mie ści si ę szpital le ży w Hollywood, prawda? – Par ę akrów – wyja śniłem. – Zakupione dawno temu – szpital ma siedemdziesi ąt lat – wi ęc zapewne wszystko jest spłacone. Nawet przy spadku cen, sprzeda ż byłaby czystym zyskiem. – Pewnie, że tak, Alex. Ale dla samego szpitala. A co miałby z tego Jones? – Prowizj ę od transakcji. – O ilu wła ściwie akrach mówimy i gdzie to dokładnie jest? – Około pi ęciu. – Podałem mu adres Western Peds. – Dobra, wi ęc jest to dziesi ęć , pi ętna ście milionów – powiedzmy nawet, że dwadzie ścia, bo to zwarty teren. To do ść zawy żony rachunek, poniewa ż trudno pozby ć si ę tak du żego kawałka, wi ęc mo że trzeba by było podzieli ć go na mniejsze parcele. A to mogłoby troch ę potrwa ć – rozpocz ęłyby si ę spory o przynale żno ść do strefy, rozprawy, zezwolenia, przewałki zwi ązane z ochron ą środowiska. Najwi ększy kawałek, jaki Chuck mógłby dla siebie wykroi ć, nie robi ąc zamieszania, to dwadzie ścia pi ęć procent – dziesi ęć wydaje si ę bardziej prawdopodobne. To oznacza dwa do pi ęciu milionów do jego kieszeni... Nie, nie wyobra żam sobie, żeby uganiał si ę za takimi pieni ędzmi. – A je śli jest w tym co ś wi ęcej? – zaoponowałem. – A je śli planuje nie tylko zamkni ęcie szpitala, ale zamierza tak że otworzy ć nowy na terenach syna? – Tak nagle miałby zaj ąć si ę szpitalnictwem? W ątpi ę, Alex. Bez obrazy, ale opieka zdrowotna to te ż żaden interes. Szpitale poszły na dno tak samo szybko, jak oszcz ędno ści i po życzki. – Wiem, ale mo że Jones s ądzi, że tak czy inaczej zrobi dobry interes, płyn ąc pod pr ąd. Sam wła śnie powiedziałe ś, że nie przejmuje si ę tym, co robi ą inni. – Alex, wszystko jest mo żliwe, ale znów musiałby ś mi tego dowie ść . Dlaczego zebrało ci si ę na takie teoretyzowanie? Opowiedziałem mu o komentarzach Plumba w gazecie. – Aha, drugie nazwisko z twojej listy. O nim nigdy nie słyszałem, wi ęc poszukałem go we wszystkich dost ępnych informatorach. Wyłania si ę z tego obraz typowego korporacyjnego trutnia: studia ekonomiczne, doktorat, kolejne posady w zarz ądach, pi ęcie si ę po szczeblach drabiny. Pierwsza praca w firmie pa ństwowej zajmuj ącej si ę rachunkowo ści ą – Smothers and Crimp. Potem przeszedł do zarz ądu, gdzie ś indziej. – Gdzie? – Poczekaj – zapisałem to... Ju ż mam. Plumb, George Haversford. Urodzony w ‘34; żonaty z Mary Ann Champlin, ‘58; dwoje dzieci, bla bla bla... Skończył studia w ‘60, doktorat z zarz ądzania; Smothers and Crimp, 1960 do ‘63, odszedł jako wspólnik. Kontroler, Hardfast Steel wPittsburghu, ‘63 do ‘65; kontroler i członek zarz ądu ds. operacji finansowych Readilite Manufacturing, Reading, Pennsylwania, ‘65 do ‘68; awans o szczebel wy żej na dyrektora ekonomicznego w towarzystwie o nazwie Baxter Consulting, pozostawał tam do ‘71; ‘71 do ‘74 w Advent Menagement Specialists; potem sam zało żył Plumb Group, ‘74 do ‘77; wrócił do świata korporacji w ‘78 w Vantage Health Planning, dyrektor ekonomiczny do ‘81... – Facet cz ęsto zmienia miejsce. – Niezupełnie, Alex. Zmiana miejsca co par ę lat, żeby podnie ść sobie poprzeczk ę to normalny bieg rzeczy w świecie finansów. To jeden z głównych powodów, dlaczego wypadłem z tego tak szybko. To piekło dla rodziny pompuj ące wód ę żony, cale w uśmiechach i dzieci, które łamią prawo dla zabawy... Na czym sko ńczyłem? Vantage Health do ‘81; wygl ąda na to, że potem zacz ął si ę specjalizowa ć w sprawach medycznych. Arthur-McClennan Diagnostics przez trzy lata, Neodyne Biologicals przez kolejne trzy, potem MGS Healthcare Consultants – ta firma w Pittsburghu, o któr ą mnie pytałe ś. – Czego si ę o niej dowiedziałe ś? – Stowarzyszenie małych i średnich szpitali specjalizuj ące si ę w placówkach dora źnej pomocy w małych i średnich miastach północnych stanów. Zało żone przez grup ę lekarzy w ‘82, upa ństwowione w ‘85, wprowadzono do obrotu akcje, ale stały kiepsko; zreprywatyzowane rok pó źniej – wykupione przez syndykat i zamkni ęte. – Dlaczego syndykat miałby je wykupi ć, żeby potem zlikwidowa ć? – Z wielu powodów. Mo że zorientowali si ę, że zakup był bł ędem i starali si ę zminimalizowa ć straty. A mo że chodziło im raczej o zasoby przedsi ębiorstwa ni ż o nie same. – Jakie zasoby? – Sprz ęt, fundusz inwestycyjny, fundusz emerytalny. Inna firma, o któr ą pytałe ś – BIO-DAT – była pierwotnie podporz ądkowana MGS. Jednostka ds. analizy danych. Przed wykupem sprzedano j ą innemu koncernowi Northern Holdings, z Missoula, w Montanie – i nadal funkcjonuje. – To pa ństwowa firma? – Prywatna. – A inne przedsi ębiorstwa, dla których pracował Płumb? Znasz które ś z nich? – Żadnego. – Czy które ś z nich jest pa ństwowe? – Jedn ą sekund ę, ju ż ci mówi ę... Mam na to przygotowany program w komputerze. Zaraz b ędę miał na ekranie list ę. Chcesz, bym si ę cofn ął a ż do rachunkowo ści – Smothers i co ś tam? – Je śli masz czas. – Wi ęcej ni ż zwykle. Zaczekaj sekundk ę. Czekałem, słuchaj ąc trzaskania klawiszy. – Gotowe – powiedział – teraz sprawdzimy ich notowania. Piip. – Nic na nowojorskiej. Piip. – Nie ma notowa ń Amexa żadnej z nich. Sprawd źmy Nasda ą... Piip. Piip. Piip. Piip. – Nie ma notowa ń, Alex. Sprawdz ę list ę prywatnych holdingów. Piip. – Nie wygl ąda na to, Alex. – W jego głosie wyczułem lekkie zdenerwowanie. – Chcesz powiedzie ć, że żadna z nich nie funkcjonuje? – Na to wygl ąda. – Nie wydaje ci si ę to niezwykłe? – No có ż – powiedział – bardzo du ży odsetek interesów upada lub jest zamykany, ale ten cały Plumb wygl ąda na zwiastuna śmierci. – Lou, Chuck Jones zatrudnił go do prowadzenia szpitala. Nie zmieniłby ś swojej oceny jego intencji? – My ślisz, że to destruktor, co? – A co si ę stało z innymi przedsi ębiorstwami, z którymi zwi ązany był Plumb? – Trudno to stwierdzi ć – to wszystko były małe firmy, a skoro stanowiły własno ść prywatn ą, nikt nie przej ął na giełdzie ich akcji, w gazetach specjalistycznych b ędą co najwy żej drobne wzmianki. – A w prasie lokalnej? – Je śli chodziło o miasteczko powstałe wokół przedsi ębiorstwa i wielu ludzi straciło prace, mo że. Ale trzeba mie ć szcz ęś cie, żeby to wy śledzi ć. – Dobra, dzi ęki. – Alex, czy to naprawd ę wa żne? – Nie wiem. – Do diabła, mnie b ędzie o wiele łatwiej to wytropi ć, bo znam t ę d żungl ę – powiedział. – Pozwól mi zabawi ć si ę w Tarzana i pobuszowa ć po niej. Gdy odło żył słuchawk ę, poł ączyłem si ę z informacj ą stanu Wirginia, gdzie podano mi numer Instytutu Bada ń Chemicznych Ferrisa Dixona. Odezwał si ę sympatyczny kobiecy głos: – Ferris Dixon, dzie ń dobry, czym mog ę słu żyć? – Tu doktor Schweitzer z Western Pediatrie Medical Center w Los Angeles. Jestem współpracownikiem doktora Laurence’a Ashmore’a. – Jedn ą sekund ę, prosz ę. Długa pauza. Muzyka. Hollywood Strings grali „Every Breath You Take” The Police. Głos odezwał si ę znowu: – Tak, doktorze Schweitzer, czym mog ę słu żyć? – Wasz instytut finansuje badania doktora Ashmore’a. – Tak? – Zastanawiałem si ę tylko, czy wiecie, że zmarł. – Och, to okropne – powiedziała, nie sprawiała jednak wra żenia zdziwionej. – Ale obawiam si ę, że osoba, która mogłaby panu pomóc, jest nieobecna. Nie prosiłem o pomoc, ale pu ściłem to mimo uszu. – A kto to taki? – Nie jestem zupełnie pewna, doktorze. Musiałabym sprawdzi ć. – Mogłaby pani? – Oczywi ście, doktorze, ale to mo że troch ę potrwa ć. Mo że poda mi pan swój numer, a ja oddzwoni ę. – B ędę si ę troch ę kr ęcił. Mo że ja do pa ństwa zadzwoni ę? – Naturalnie, doktorze. Życz ę miłego... – Przepraszam pani ą – przerwałem. – Skoro ju ż rozmawiamy, czy mogłaby pani udzieli ć mi paru informacji o waszym instytucie? Ze wzgl ędu na moje własne badania? – Co chciałby pan wiedzie ć, doktorze Schweitzer? – Jakie programy najch ętniej dotujecie? – To pytanie natury technicznej, prosz ę pana – odparła. – Obawiam si ę, że w tym tak że nie jestem w stanie panu pomóc. – Czy mogliby ście przesła ć mi jak ąś broszur ę informacyjn ą? List ę uprzednio dotowanych bada ń? – Niestety nie – jeste śmy do ść młod ą agencj ą. – Doprawdy? Jak młod ą? – Momencik, prosz ę. Kolejna długa przerwa. Jeszcze chwila muzyki w tle, potem moja rozmówczyni wróciła. – Przepraszam, że trwało to tak długo, doktorze. Obawiam si ę, że nie mog ę dłu żej z panem rozmawia ć – mam na linii kilka innych telefonów. Prosz ę zadzwoni ć do nas raz jeszcze i poda ć wszystkie swoje pytania. Pewna jestem, że wła ściwa osoba b ędzie w stanie panu pomóc. – Wła ściwa osoba – powtórzyłem. – Wła śnie – powiedziała z nagł ą wesoło ści ą. – Życz ę miłego dnia, doktorze. Trzask. Zadzwoniłem ponownie. Linia była zaj ęta. Poprosiłem telefonistk ę o poł ączenie z przerwaniem dotychczasowej rozmowy i czekałem, a ż znowu si ę odezwała. – Przykro mi, prosz ę pana, ta linia jest zepsuta. Siedziałem tam, a w uszach rozbrzmiewał mi sympatyczny głos. Spokojny... dobrze wy ćwiczony sposób mówienia. Uderzyło mnie nagle jedno z użytych przez ni ą słów. „Jeste śmy do ść młod ą agencj ą”. Dziwny sposób okre ślania prywatnej fundacji. „Wirginia... wszystko tam pachnie mi władzami federalnymi”. Ponownie wykr ęciłem numer. Słuchawka ci ągle była podniesiona. Odnalazłem w notatkach drugie studium fundowane przez instytut. Zimberg, Walter William. University of Maryland, Baltimore. Jaki ś temat dotycz ący statystyki w badaniach naukowych. Wydział medyczny? Matematyka? Zdrowie publiczne? Dowiedziawszy si ę o numer uniwersytetu, zadzwoniłem. Żadnego Zimberga na li ście pracowników wydziału medycznego. To samo na matematyce. Na wydziale zdrowia publicznego odebrał m ęż czyzna. – Z profesorem Zimbergiem, prosz ę. – Zimbergiem? Nie ma tu takiego. – Przepraszam – powiedziałem – musiałem dosta ć bł ędne informacje. Ma pan mo że pod r ęką list ę pracowników? – Moment... Mam tu profesora Waltera Zimberga, ale on jest na wydziale ekonomii. – Mógłby pan poł ączy ć mnie z jego gabinetem? Trzask. I kobiecy głos: – Ekonomia. – Z profesorem Zimbergiem, prosz ę. – Prosz ę zaczeka ć. Trzask. Inny kobiecy głos. – Gabinet profesora Zimberga. – Z profesorem Zimbergiem, prosz ę. – Obawiam si ę, że nie ma go w mie ście, prosz ę pana. Strzeliłem w ciemno: – Czy jest w Waszyngtonie? – Um... Przepraszam, a kto mówi? – Profesor Schweitzer, dawny kolega. Czy Wal... profesor Zimberg jest na zje ździe? – Na jakim zje ździe, prosz ę pana? – Krajowego Stowarzyszenia Biostatystyków – w Capital Hilton? Słyszałem, że miał przedstawi ć jakie ś nowe dane na temat statystyki nieparametrycznej. To studium dotowane przez Instytut Ferrisa Dixona. – Ob... Profesor powinien niedługo dzwoni ć, prosz ę pana. Mo że poda mi pan swój numer i poprosz ę, żeby oddzwonił. – To bardzo uprzejmie z pani strony – odparłem – ale wkrótce sam wskakuj ę w samolot. Dlatego nie jestem na zje ździe. Czy profesor napisał przed wyjazdem streszczenie artykułu? Co ś, co mógłbym przeczyta ć, kiedy wróc ę? – Musiałby pan porozmawia ć o tym z profesorem. – Kiedy spodziewaj ą si ę pa ństwo jego powrotu? – Prawd ę mówi ąc – odparła – profesor jest na rocznym urlopie na prac ę badawcz ą. – Żartuje pani? Nie słyszałem o tym... No có ż, nale żało mu si ę, prawda? Dok ąd pojechał? – W ró żne miejsca, profesorze... – Schweitzer. – W ró żne miejsca, profesorze Schweitzer. Ale jak powiedziałam, cz ęsto do nas dzwoni. Mo że poda mi pan swój numer, a poprosz ę, żeby oddzwonił do pana. Powtórzyła, niemal słowo w słowo, to, co mówiła dosłownie przed minut ą. Dokładnie to samo przed pi ęcioma minutami powiedział inny przyjazny kobiecy głos, przemawiaj ący z szacownych murów Instytutu Bada ń Chemicznych Ferrisa Dixona. Rozdział dwudziesty pi ąty

Do diabla z Aleksandrem Grahamem Bellem. Pojechałem z powrotem do pewnych szacownych korytarzy, które mogłem zobaczy ć i dotkn ąć . Koło budynku administracji uniwersytetu znalazłem jeden wolny parkometr. Poszedłem do biura rejestracji i poprosiłem hindusk ą urz ędniczk ę w brzoskwiniowym sari o odszukanie danych Dawn Kent Herbert. – Przykro mi, prosz ę pana, nie udost ępniamy danych personalnych. Błysn ąłem swoj ą kart ą pracownika klinicznego szkoły medycznej z drugiego ko ńca miasta. – Nie żą dam żadnych informacji o sprawach osobistych – chciałbym tylko wiedzie ć, na jakim jest wydziale. Ma to zwi ązek z prac ą. Weryfikacja wykształcenia. Urz ędniczka przeczytała kart ę, poprosiła o powtórzenie nazwiska Herbert i odeszła. Wróciła chwil ę pó źniej. – Jest odnotowana jako doktorantka na Wydziale Zdrowia Publicznego, prosz ę pana. Ale nie ma jej ju ż na li ście. Wiedziałem, że zdrowie publiczne jest w gmachu nauk sanitarnych, ale nigdy tam nie byłem. Wrzuciwszy do licznika jeszcze par ę monet, ruszyłem na południe campusu, mijaj ąc po drodze budynek psychologii, gdzie nauczyłem si ę tresowa ć szczury i słucha ć trzecim uchem. Przeci ąłem czworok ątny dziedziniec gmachu nauk ścisłych. Do Centrum wszedłem od zachodu, obok wydziału stomatologii. Długi korytarz prowadz ący do zdrowia publicznego rozpoczynał si ę niedaleki kawałek od biblioteki, gdzie niedawno studiowałem karier ę akademick ą Ashmore’a. Na ścianach po obu stronach wisiały grupowe fotografie wszystkich roczników, jakie wypuściła szkoła medyczna. Świe żo upieczeni doktorzy wygl ądali jak nastolatki. Białe fartuchy kł ębi ące si ę w korytarzach były tak samo młode. Gdy dotarłem na wydział zdrowia publicznego, na korytarzu uspokoiło si ę. Jaka ś kobieta wychodziła z głównego biura. Przytrzymałem jej drzwi i wszedłem. Kolejny pulpit, kolejna urz ędniczka pracuj ąca w ciasnym pomieszczeniu. Ta była czarna i bardzo młoda, miała prostowane, barwione henn ą włosy, a jej u śmiech wydawał si ę szczery. Ubrana była w puchaty, cytrynowo żółty sweter z wyhaftowan ą na nim żółto-ró żow ą papug ą. Ptak te ż si ę u śmiechał. – Jestem doktor Delaware z Western Pediatrie Hospital. Jedna z waszych doktorantek pracowała u nas w szpitalu, chciałbym wiedzie ć, kto jest jej opiekunem naukowym. – Och, oczywi ście. Jej nazwisko, prosz ę. – Dawn Herbert. Brak reakcji. – Na jakim jest kierunku? – Zdrowia publicznego. Uśmiech poszerzył si ę. – To jest Wydział Zdrowia Publicznego, doktorze. Mamy kilka kierunków. I odr ębny zespół pracowników na ka żdym. Wzi ęła broszur ę ze stosiku obok mego łokcia, otworzyła j ą i wskazała spis tre ści. KIERUNKI WYDZIAŁU BIOSTATYSTYKA HIGIENA SPOŁECZNA HIGIENA ŚRODOWISKOWA IN ŻYNIERIA ŚRODOWISKOWA EPIDEMIOLOGIA SYSTEMY SŁU ŻBY ZDROWIA Pomy ślawszy o tym, jakiego rodzaju prace prowadził Ashmore, odparłem: – Biostatystyka albo epidemiologia. Podeszła do kartoteki i wyj ęła oprawiony w niebiesk ą tkanin ę skoroszyt o lu źnych kartkach. Na grzbiecie widniał napis BIOSTAT. – Tak, to tutaj. Jest na kursie doktoranckim z biostatystyki, a jej opiekunem jest pani doktor Yanosh. – Gdzie mog ę znale źć doktor Yanosh? – Pi ętro ni żej – pokój B trzysta czterdzie ści pi ęć . Chce pan, żebym zadzwoniła i sprawdziła, czy jest u siebie? – Poprosz ę. Podniosła słuchawk ę i wcisn ęła numer wewn ętrzny. – Doktor Yanosh? Dzie ń dobry, tu Merilee. Jest tu lekarz z jakiego ś szpitala, chciałby pomówi ć z pani ą o jednej z pani studentek... Dawn Herbert... Och... Jasne. – Zmarszczyła brwi. – Jak pana nazwisko? – Delaware. Z Western Pediatrie Medical Center. Powtórzyła to do słuchawki. – Tak, oczywi ście, doktor Yanosh... Doktorze Delaware, mogłabym zobaczy ć jaki ś dokument? Karta pracownika znów ujrzała światło dzienne. – Tak, ma, doktor Yanosh. – Przeliterowala moje nazwisko. – Dobrze pani doktor, powiem mu. Rozł ączywszy si ę, powiedziała: – Nie ma zbyt wiele czasu, ale mo że si ę zaraz z panem spotka ć. Wydawała si ę zagniewana. Kiedy otwierałem drzwi, zapytała: – Została zamordowana? – Niestety tak. – To naprawd ę okropne. Winda była obok biura, tu ż za mroczn ą sal ą wykładow ą. Zjechałem pi ętro ni żej. B-345 był par ę drzwi na lewo. Zamkni ęty na klucz. Wsuwana tabliczka informowała dr ALICE YANOS. Zapukałem. Mi ędzy pierwszym a drugim stukni ęciem usłyszałem głos: – Chwileczk ę. Zastukały obcasy. Drzwi otworzyły si ę. Kobieta około pi ęć dziesi ątki powiedziała: – Doktorze Delaware. Wyci ągn ąłem r ękę. Uj ęła j ą, potrz ąsaj ąc szybkim ruchem i pu ściła. Była nisk ą, pulchn ą blondynk ą, uczesan ą w gładki kok i fachowo umalowana. Miała czerwono-biał ą, szyt ą na miar ę sukienk ę, czerwone pantofle, odpowiedniego koloru paznokcie i złot ą bi żuteri ę. Jej drobna twarz była poci ągaj ąca, przypominała sympatyczny pyszczek wiewiórki. W młodo ści mogła by ć najładniejsz ą dziewczyn ą w szkole. – Prosz ę wej ść . – Europejski akcent. Wkroczyłem do pokoju. Zostawiła drzwi otwarte i weszła za mn ą. Gabinet był nieskazitelnie czysty, oszcz ędnie umeblowany, pachn ący perfumami i obwieszony plakatami z wystaw sztuki w chromowanych ramach. Miro, Albers, Stella i jeden upami ętniaj ący wystaw ę Gwathmey-Siegela w Boston Museum. Na okr ągłym szklanym stoliku le żało pudełko czekoladek. Obok gał ązka mi ęty. Na ustawionym prostopadle do biurka stole komputer i drukarka, jedno i drugie osłoni ęte zapinanym na zamek błyskawiczny pokrowcem. Na drukarce elegancka torebka z czerwonej skóry. Typowo uczelniane metalowe biurko upi ększone było uło żon ą uko śnie koronkow ą serwet ą, terminarzem w kwiaty i fotografiami rodziny. Wielkiej rodziny. M ąż wyglądaj ący jak Albert Einstein i pi ątka przystojnych dzieci w wieku studenckim. Siadła obok czekoladek, krzy żuj ąc nogi w kostkach. Zwróciłem si ę ku niej. Łydki miała szczupłe jak baletnica. – Jest pan lekarzem? – Psychologiem. – A co pana ł ączy z pani ą Herbert? – Mam konsultacje w szpitalu w sprawie pewnego przypadku. Dawn zabrała kart ę choroby brata pacjentki i nie oddala. S ądziłem, że mo że zostawiła j ą tutaj. – Nazwisko tej pacjentki? Kiedy zawahałem si ę, powiedziała: – Nie mog ę odpowiedzie ć na pana pytanie, nie wiedz ąc, czego mam szuka ć. – Jones. – Charles Lyman Jones Czwarty? – Ma j ą pani? – zapytałem zaskoczony. – Nie. Ale jest pan drug ą osob ą, która przyszła jej szuka ć. Czy w gr ę wchodz ą jakie ś kwestie genetyczne, dlatego to takie pilne? Porównanie tkanek rodze ństwa, czy co ś takiego? – To skomplikowany przypadek – odparłem. Rozł ączyła nogi. – Pierwsza osoba tak że nie udzieliła mi dostatecznych wyja śnie ń. – Kto to był? Obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem i poprawiła się na krze śle. – Pan wybaczy, doktorze, ale byłabym wdzi ęczna, mog ąc zobaczy ć dokument, który pokazywał pan przed chwil ą na górze Merilee. Ju ż trzeci raz w ci ągu pół godziny okazałem swoj ą kart ę pracownika, wzmacniaj ąc efekt now ą plakietk ą szpitaln ą z kolorowym zdj ęciem. Zało żywszy połówkowe okulary w złotej oprawce, sprawdziła nie spiesz ąc si ę oba dokumenty. Plakietka szpitalna na dłu żej przyci ągn ęła jej uwag ę. – Tamten m ęż czyzna te ż miał tak ą – rzekła, unosz ąc j ą do góry. Twierdził, że jest odpowiedzialny za ochron ę szpitala. – Nazywał si ę Huenengarth? Skin ęła głow ą. – Wygl ąda na to, że obaj panowie dublujecie swoje działania. – Kiedy tu był? – W poprzedni czwartek. Czy Western Peds oferuje tego rodzaju osobiste usługi wszystkim pacjentom? – Jak powiedziałem, to skomplikowany przypadek. Uśmiechn ęła si ę. – Pod wzgl ędem medycznym czy socjo-kulturowym? – Przykro mi, nie mog ę wchodzi ć w szczegóły – odparłem. – Tajemnica psychoterapii? Przytakn ąłem. – No có ż, oczywi ście respektuj ę to, doktorze Delaware, Pan Huenengarth u żył innego sformułowania, że zastrzec sobie dyskrecj ę. „Informacja zastrze żona”. Pomy ślałam, że to brzmi jak z opowie ści sensacyjnej, co te ż powiedziałam. Nie rozbawiło go to. Raczej ponury typ. – Dała mu pani kart ę? – Nie, doktorze, poniewa ż jej nie mam. Dawn nie zostawiła tu żadnych kart medycznych. Przepraszam, że wprowadziłam pana w bł ąd, ale całe to zainteresowanie, jakim ostatnio si ę j ą obdarza, nauczyło mnie ostro żno ści. To i morderstwo, oczywi ście. Kiedy policja przyszła tu, wypytuj ąc o ni ą, osobi ście opró żniłam jej schowek. Znalazłam tam tylko podr ęczniki i dyskietki komputerowe z wynikami bada ń do dysertacji. – Odczytała pani dyskietki? – Czy to pytanie wi ąż e si ę z pana skomplikowanym przypadkiem? – To mo żliwe. – Mo żliwe – powtórzyła. – Có ż, przynajmniej nie jest pan tak nachalny jak pan Huenengarth. Starał si ę wymusi ć na mnie ich zwrot. Zdj ęła okulary, wstała oddaj ąc mi plakietk ę i zamkn ęła drzwi. Usiadłszy z powrotem, zapytała: – Czy Dawn Herbert była zamieszana w jak ąś brudn ą afer ę? – Mogła by ć. – Pan Huenengarth okazał si ę nieco bardziej wymowny od pana, doktorze. Prosto z mostu oświadczył, że Dawn ukradła t ę kart ę. Poinformował, że jest moim obowi ązkiem dopilnowa ć, żeby j ą zwrócono – do ść władczym tonem. Musiałam poprosi ć go, żeby opu ścił pokój. – Nie jest to Pan Czaruj ący. – Delikatnie mówi ąc – zachowuje si ę jak ci z KGB. Bardziej przypominał policjanta ni ż prawdziwi funkcjonariusze, którzy prowadzili śledztwo w sprawie zabójstwa Dawn. Oni byli nie do ść nachalni. Kilka szablonowych pyta ń i do widzenia – oceniam ich na trzy z minusem. Parę tygodni potem zadzwoniłam, żeby dowiedzie ć si ę, jak posuwa si ę śledztwo, ale nikt nie odbierał telefonu. Zostawiłam wiadomo ść na automatycznej sekretarce, ale nie oddzwoniono do mnie ani razu. – O co pytali? – Jakich miała przyjaciół, czy zadawała si ę z kryminalistami, czy u żywała narkotyków. Niestety nie umiałam odpowiedzie ć na żadne z nich. Cho ć była moj ą studentk ą, przez cztery lata, dosłownie nic o niej nie wiedziałam. Opiekował si ę pan kiedykolwiek doktorantami? – Par ę razy. – Wi ęc wie pan, jak to bywa. Z jednymi studentami jest si ę naprawd ę blisko, innych prawie si ę nie zauwa ża. Niestety Dawn nale żała do tych ostatnich. Nie żeby nie była inteligentna. Miała niezwykle uzdolnienia matematyczne. To dlatego na pocz ątku j ą zaakceptowałam, chocia ż miałam zastrze żenia co do jej motywacji. Zawsze szukam kobiet, którym niestraszne s ą liczby, a ona miała prawdziwy talent do matematyki. Ale nigdy... nie zbli żyły śmy si ę. – A co było nie w porz ądku z jej motywacj ą? – Nie miała żadnej. Zawsze wydawało mi si ę, że trafiła na studia doktoranckie, id ąc po linii najmniejszego oporu. Składała podanie do szkoły medycznej, ale odrzucono j ą. Próbowała dalej, nawet po tym, jak przyj ęto j ą tutaj – naprawd ę przegrana sprawa, poniewa ż jej stopnie z przedmiotów niematematycznych nie były bardzo dobre, a wyniki egzaminów ko ńcowych znacznie poni żej średniej. Ale oceny z matematyki miała tak wysokie, że mimo to zdecydowałam si ę j ą przyj ąć . Posun ęłam si ę nawet tak daleko, że załatwiłam jej stypendium. Zeszłej jesieni musiałam go jej odebra ć. To wtedy znalazła prac ę w pana szpitalu. – Mierne wyniki? – Mierny post ęp w pracy nad dysertacj ą. Zaliczyła zaj ęcia z dostatecznymi wynikami, przedstawiła projekt pracy, który wygl ądał obiecuj ąco, rzuciła go, przedstawiła nast ępny, te ż go rzuciła et cetera. Wreszcie zaproponowała temat, który przypadł jej do gustu. I wtedy jakby utkn ęła. Zupełnie nie mogła ruszy ć z miejsca. Wie pan jak to jest – studenci albo ko ńcz ą migiem albo ślimacz ą si ę z tym latami. Potrafiłam pomóc wielu maruderom, starałam si ę pomóc i Dawn. Ale odrzucała moje rady. Nie zjawiała si ę na umówione spotkania, wykr ęcała, powtarzała, że sama da sobie rad ę, potrzebuje tylko wi ęcej czasu. Miałam wra żenie, że moje słowa nie docieraj ą do niej. Przemy śliwałam ju ż, czy nie usun ąć jej ze studiów. A wtedy j ą... Potarła czubkiem palca krwistoczerwony paznokie ć. – Podejrzewam, że nie ma to teraz wi ększego znaczenia. Mo że czekoladk ę? – Nie, dzi ękuj ę. Spojrzała na czekoladki. Zamkn ęła pudełko. – Prosz ę uzna ć t ę krótk ą mow ę – powiedziała – za pogł ębion ą odpowied ź na pana pytanie o jej dyskietki. Tak, odczytałam je, ale nie było tam nic znacz ącego. Niczego nie przygotowała do dysertacji. Nawiasem mówi ąc, nie chciało mi si ę nawet zajrze ć do nich, nim nie pojawił si ę tu ten pana Huenengarth – odło żyłam je i zapomniałam o tym zupełnie. Tak mnie wzburzyła jej śmier ć. Ju ż samo przeszukiwanie schowka było wystarczaj ąco upiorne. Ale on przywi ązywał tak ą wag ę do tego, żeby je dosta ć, że odczytałam dyskietki, gdy tylko sobie poszedł. Było gorzej ni ż s ądziłam. Wszystko, co stworzyła, mimo moich wielu zach ęt, to kolejne przeformułowania własnych hipotez oraz tablica liczb losowych. – Tablica liczb losowych? – Do wyznaczania próbek losowych. Z pewno ści ą wie pan, jak to si ę robi. Skin ąłem głow ą. – Generuje si ę zbiór liczb losowych przy pomocy komputera b ądź innymi technikami, potem u żywa si ę ich do losowania osobników z całej populacji. Je śli w tablicy mamy pi ęć , dwadzie ścia trzy, siedem; wybieramy pi ątego, dwudziestego trzeciego i siódmego człowieka z listy. – Dokładnie. Tablica Dawn była ogromna – tysi ące liczb. Strona za stron ą wygenerowane na sprz ęcie wydziałowym. Có ż za bezmy ślne trwonienie czasu komputera. Nie była nawet gotowa do wyselekcjonowania próbki. Nie sformułowała nawet jasno podstawowej metodologii. – Jaki był temat jej pracy? – Prognozowanie wyst ępowania zachorowa ń na raka w zale żno ści od regionu. Tylko na tyle dokładnie to sformułowała. Odczytywanie dyskietek było doprawdy przygn ębiaj ące. Nawet te króciutkie fragmenty, które napisała, okazały si ę zupełnie nie do przyj ęcia. Chaotyczne, nie uporz ądkowane. Zastanawiałam si ę, czy rzeczywi ście nie u żywała narkotyków. – Czy jeszcze co ś na to wskazywało? – Przypuszczam, że nierzetelno ść mogła by ć tego objawem. I czasami wydawała si ę pobudzona – wr ęcz maniakalnie. Gdy starała si ę przekona ć mnie – albo siebie – że czyni post ępy. Ale wiem, że nie brała pochodnych amfetaminy. Bardzo przytyła przez ostatnie cztery lata – co najmniej czterdzie ści funtów. Kiedy zaczynała tu studiowa ć, była całkiem ładna. – Mogła by ć kokaina – zasugerowałem. – Tak, tak przypuszczam, ale widziałam podobne rzeczy u studentek, które nic nie brały. Stresy zwi ązane ze studiami doktoranckimi ka żdego mog ą doprowadzi ć do chwilowego szale ństwa. – To prawda – potwierdziłem. Pogładziła paznokcie, spojrzała na fotografi ę rodziny. – Wiadomo ść o tym, że została zamordowana, zupełnie zmieniła mój stosunek do niej. Przedtem byłam wr ęcz w ściekła na Dawn. Ale słysz ąc o jej śmierci – o tym, w jakim stanie została znaleziona... có ż, po prostu żal mi si ę jej zrobiło. Policja powiedziała, że była ubrana jak jaka ś punk-rockerka. Uświadomiło mi to, że prowadziła te ż inne życie, które przede mn ą ukrywała. Była po prostu jedn ą z tych osób, dla których świat idei nigdy nie stanie si ę czym ś istotnym. – Czy jej brak motywacji mógł by ć spowodowany posiadaniem niezale żnych źródeł dochodów? – Och, nie – odparła. – Była biedna. Kiedy j ą przyj ęłam, błagała o stypendium, twierdziła, że bez niego nie mo że rozpocz ąć studiów. Pomy ślałem o beztroskim stosunku do pieni ędzy, jaki przejawiała u Murtaughów. O nowym wozie, w którym zgin ęła. – A jej rodzina? – zapytałem. – O ile pami ętam, miała matk ę – alkoholiczk ę. Ale policjanci mówili, że nie zdołali znale źć nikogo, kto mógłby odebra ć ciało. Urz ądzili śmy tu w szkole zbiórk ę, żeby j ą pochowa ć. – To smutne. – Niezwykle. – Z jakich stron pochodziła? – zapytałem. – Gdzie ś ze wschodu. Nie, nie była bogat ą dziewczyn ą, doktorze Delaware. Jej brak energii miał inne przyczyny. – Jak zareagowała na cofni ęcie stypendium? – W ogóle nie zareagowała. Spodziewałam si ę gniewu, łez, czegokolwiek – miałam nadziej ę, że oczy ści to atmosfer ę i dojdziemy do porozumienia. Ale nawet nie próbowała skontaktowa ć si ę ze mn ą. Koniec ko ńców to ja zadzwoniłam do niej, pytaj ąc, jak zamierza zarobi ć na utrzymanie. Powiedziała mi o swojej pracy w pana szpitalu, zachowywała si ę tak, jakby było to bardzo presti żowe zaj ęcie – wr ęcz zadzierała nosa. Cho ć ten pana Huenengarth twierdził, że robiła niewiele wi ęcej ni ż mycie butelek. W laboratorium Ashmore’a nie było żadnych butelek. Milczałem. Spojrzała na zegarek, potem na torebk ę. Przez chwil ę s ądziłem, że zaraz wstanie. Ale zamiast tego przysun ęła si ę z krzesłem i utkwiła we mnie gor ące i nieruchome spojrzenie swych orzechowych oczu. Żarliwa dociekliwo ść . Wiewiórka szukaj ąca zapasu żoł ędzi. – Po co te wszystkie pytania, doktorze? O co panu rzeczywi ście chodzi? – Doprawdy nie mog ę poda ć szczegółów, poniewa ż jest to sprawa poufna – odparłem. – Wiem, że to nie wydaje si ę fair. Nie odzywała si ę przez moment. Potem rzekła: – Ona była złodziejk ą. Te podr ęczniki w jej schowku zostały skradzione drugiej studentce. Znalazłam te ż inne rzeczy. Czyj ś sweter. Złoty długopis, który nale żał do mnie. Wi ęc nie zdziwiłabym si ę, gdyby była zamieszana w jak ąś brudn ą afer ę. – Mogła by ć. – W co ś, co mogło doprowadzi ć do jej zamordowania? – To prawdopodobne. – A jaki jest pana udział w tym wszystkim doktorze? – W gr ę wchodzi dobro mojej pacjentki. – Siostry Charlesa Jonesa? Skin ąłem głow ą, zdziwiony, że Huenengarth wyjawił a ż tyle. – Podejrzewacie jak ąś form ę zn ęcania si ę nad dzieckiem? – zapytała. Co ś, o czym dowiedziała si ę Dawn i próbowała to wykorzysta ć? Kryj ąc zdumienie, wzruszyłem ramionami, kład ąc palec na ustach. Uśmiechn ęła si ę: – Nie jestem Sherlockiem Holmesem, doktorze Delaware. Ale wizyta pana Huenengartha bardzo mnie zaciekawiła – wszystkie te naciski. Zbyt długo zajmowałam si ę systemami opieki zdrowotnej, by uwierzy ć, że kto ś posun ąłby swoje wysiłki tak daleko dla przeci ętnego pacjenta. Poprosiłam wi ęc m ęż a, żeby wypytał o chłopca nazwiskiem Jones. Jest chirurgiem naczyniowym, ma pewne przywileje w Western Peds, cho ć nie operował tam od lat. Tote ż wiem, kim s ą Jonesowie i jaki jest udział dziadka w zamieszaniu panuj ącym w szpitalu. Wiem te ż, że chłopiec zmarł na Zespół Nagłej Śmierci Noworodków, a drugie dziecko ci ągle choruje. Chodz ą ró żne słuchy. Skojarzmy to z faktem, że Dawn ukradła kart ę pierwszego dziecka i zamiast studenckiego ubóstwa zacz ęła przejawia ć niejak ą nonszalancj ę w kwestiach finansowych, dodajmy dwie niezale żne wizyty fachowców szukaj ących osobi ście tej karty; dalej nie trzeba ju ż by ć detektywem. – Mimo to jestem pod wra żeniem. – Czy pan i pan Heunengarth działacie przeciwko sobie? – Nie działamy razem. – A pan po czyjej jest stronie? – Dziewczynki. – Kto płaci pana honoraria? – Oficjalnie, rodzice. – Nie widzi pan w tym sprzeczno ści interesów? – Je żeli oka że si ę, że tak jest, nie przedło żę rachunku. Obserwowała mnie przez par ę chwil. – Wierz ę, że pan mówi serio. A teraz prosz ę mi powiedzie ć, czy posiadanie tych dyskietek mo że narazi ć na niebezpiecze ństwo mnie? – W ątpi ę, ale nie jestem w stanie tego wykluczy ć. – Niezbyt pocieszaj ąca odpowied ź. – Nie chc ę wprowadza ć pani w bł ąd. – Doceniam to. Prze żyłam inwazj ę sowieckich czołgów w Budapeszcie w 56 roku i mój instynkt samozachowawczy pozostał od tego czasu wyostrzony. Jak pan s ądzi, dlaczego te dyskietki mog ą by ć takie wa żne? – Mog ą zawiera ć jakie ś zakodowane informacje – odparłem – wmieszane w tablic ę liczb losowych. – Przyzna ć musz ę, że pomy ślałam o tym samym – doprawdy nie było żadnego logicznego uzasadnienia, żeby generowała t ę tablic ę na tak wczesnym etapie bada ń. Przejrzałam j ą, spróbowałam kilku podstawowych programów, ale nie wyszły na jaw żadne oczywiste algorytmy. Ma pan jakie ś umiej ętno ści kryptograficzne? – Żadnych. – Ja te ż nie, cho ć istniej ą dobre programy dekoduj ące, tak że nie trzeba ju ż by ć fachowcem. Mo że zaj ęliby śmy si ę tym od razu, zobaczymy, czy poł ączenie naszych umiej ętno ści da jakie ś rezultaty. Potem oddam panu dyskietki i będę je miała z głowy. Wy ślę te ż listy do Huenengartha i policji, i kopi ę do mego dziekana, stwierdzaj ąc, że przekazałam panu dyskietki i nie interesuj ę si ę nimi. – Mo że tylko do policji? Mog ę pani poda ć nazwisko detektywa? – Nie. – Cofn ęła si ę do biurka, wzi ęła torebk ę i otworzyła zatrzask. Wyj ąwszy mały kluczyk, wsun ęła go w zamek górnej szuflady biurka. – Zwykle nie zamykam na klucz – wyja śniła. – Ten człowiek sprawił, że poczułam si ę jakbym wróciła na W ęgry. Wysun ęła lewą szuflad ę na dokumenty i zajrzała. Zmarszczyła brwi. Wło żyła do środka dło ń, przebiegła ni ą po szufladzie, ale wyj ęła pust ą. – Nie ma – stwierdziła, podnosz ąc wzrok. – To ciekawe. Rozdział dwudziesty szósty

Przeszli śmy oboje do biura wydziału, gdzie Yanos poprosiła Merilee o wyj ęcie akt Dawn Herbert. Składała si ę na nie karta katalogowa pi ęć na osiem cali. – Czy to ju ż wszystko? – zapytała pani doktor marszcz ąc brwi. – Oddajemy teraz stare dokumenty do powtórnego wykorzystania, doktor Yanos, nie pami ęta pani? – Ach, tak. Jak że polityczniejsoprawnie... – Odczytali śmy kart ę: u góry widniał czerwony stempel SKRE ŚLONA Z LISTY STUDENTÓW. Poni żej cztery wiersze pismem maszynowym: Herbert, D.K. Próg: dokt., Bio-St. Dat. ur.: 13/12/63 M. ur.: Poughkeepsie, N.Y. mgr, mat., Poughkeepsie Coli. – Nie za wiele – powiedziałem. Yanos u śmiechn ęła si ę chłodno i oddala kart ę Merilee. – Mam teraz seminarium, doktorze Delaware, zechce pan wybaczy ć. Wyszła z biura. Merilee trzymała kart ę w ręku, wygl ądaj ąc, jakby stała się mimowolnie świadkiem kłótni mał żeńskiej. – Życz ę miłego dnia – powiedziała, po czym odwróciła si ę do mnie plecami. Wsiadłszy do samochodu, starałem si ę rozsupła ć w ęzły, które w mojej głowie zadzierzgn ęła rodzina Jonesów. Dziadek Chuck robi co ś szpitalowi. Chip i/lub Cindy robi ą co ś swojemu dziecku. Ashmore i/lub Herbert dowiaduj ą si ę o cz ęś ci sprawy lub o wszystkim. Dane Ashmore’a zostaj ą skonfiskowane przez Huenengartha. Dane Herbert skradzione przez Huenengartha. Herbert zamordowana najprawdopodobniej przez człowieka, który przypomina Huenengartha. Scenariusz szanta żu oczywisty nawet dla postronnego obserwatora jak Yanos. Lecz je żeli Ashmore i Herbert planowali co ś we dwójk ę, dlaczego ona umarła pierwsza? I dlaczego Huenengarth zwlekał tak długo z odszukaniem jej dyskietek, skoro zaj ął si ę komputerami Ashmore’a dzie ń po jego śmierci? Chyba że dowiedział si ę o danych Herbert dopiero po przejrzeniu materiałów Ashmore’a. Rozmy ślałem nad tym przez chwil ę i doszedłem do nast ępuj ącej, prawdopodobnej chronologii wydarze ń. Herbert pierwsza zaczyna podejrzewa ć istnienie zwi ązku mi ędzy śmierci ą Chada Jonesa i chorobami Cassie – studentka wyprzedza nauczyciela, poniewa ż trudno o lekarza, który mniej by si ę przejmował pacjentami. Wyci ągn ęła kart ę Chada, utwierdziła się w swoich podejrzeniach, wprowadziła dane dotycz ące tych odkry ć – zakodowane pod postaci ą liczb losowych – do uczelnianego komputera. Zapisuje je na dyskietce, któr ą ukrywa w schowku na uczelni, i zaczyna szanta żowa ć rodzin ę Jonesów. Ale przedtem robi kopi ę zapisu i wprowadza j ą do komputerów Ashmore’a bez jego wiedzy. Dwa miesi ące po jej zamordowaniu Ashmore odnalazł zapis i także starał si ę go wykorzysta ć. Chciwy, pomimo milionowej dotacji. Przyszły mi na my śl pieni ądze Ferrisa Dixona. O wiele za du żo na to, co miał robi ć Ashmore. Dlaczego obiektem szczodro ści fundacji chemicznej stał si ę człowiek, który krytykował przedsi ębiorstwa chemiczne? Fundacji, o której nikt prawie nic nie wiedział, dotuj ącej pono ć badanie przyrodnicze, cho ć jej jedynym pozostałym podopiecznym był ekonomista. Nieuchwytny profesor Zimberg... sekretarki w jego biurze i u Ferrisa Dixona mówiły to samo. Swego rodzaju gra... Walc. By ć mo że Ashmore i Herbert działali na ró żnych płaszczyznach. On napierał na Chucka Jonesa, poniewa ż wpadł na trop afery finansowej. Ona starała si ę wydoi ć Chipa i Cindy, dowiedziawszy si ę o maltretowaniu dziecka. Dwoje szanta żystów działaj ących z jednego laboratorium? Zatrzymałem si ę nad tym dłu żej. Pieni ądze i śmier ć, dolary i nauka. Nie byłem w stanie tego poł ączy ć. Czerwona chor ągiewka parkometru z napisem DOPŁATA wyskoczyła niczym grzanka. Spojrzałem na zegarek. Tu ż po południu. Ponad dwie godziny do umówionego spotkania z Cassie i jej mam ą. Dlaczego by nie odwiedzi ć w tym czasie taty? Z automatu w budynku administracji zadzwoniłem do West Valley Community College i dowiedziałem si ę, jak tam dojecha ć. Czterdzie ści pi ęć minut jazdy, je śli ruch b ędzie niewielki. Opu ściwszy campus, ruszyłem na północ, skr ęciłem na zachód w Sunset i dotarłem do szosy 405. Na rozje ździe przeskoczyłem na Ventura Freeway, dojechałem do zachodniego ko ńca Valley i zboczyłem w Topanga Canyon Boulevard. Przeja żdżka w kierunku północnym ukazała mi przekrój poprzeczny dzielnic handlowych: luksusowe centra, świadcz ące, że model gospodarki wielopoziomowej wci ąż funkcjonuje bez zarzutu; obskurne witryny drobnych interesów, które nigdy nie wierzyły w powodzenie; w ąskie deptaki prowizorycznych straganów bez żadnej podbudowy ideologicznej. Powy żej Nordhoff sklepy ust ąpiły miejsca dzielnicom mieszkalnym. Rozpo ścierał si ę przede mn ą pochyły teren pełen luksusowych apartamentów i rezydencji, kompleksów kondominiów o ścianach ozdobionych optymistycznymi hasłami. Kilka gajów cytrusowych i farm oparło si ę post ępowi. Zmieszane aromaty nawozu, ropy naftowej i li ści drzewek cytrynowych nie do ko ńca tłumiły zapach rozgrzanego sło ńcem kurzu, przywodz ący na my śl wo ń przypalonej kolacji. Dotarłem do przeł ęczy Santa Susanna, ale szosa była zamkni ęta bez wyra źnej przyczyny i zablokowana barierami. Pojechałem dalej do ko ńca Topanga, gdzie pl ątanina wiaduktów drogowych sterczała wysoko na tle gór. Obok na prawo grupa eleganckich pa ń p ędziła krótkim galopem na pi ęknych wierzchowcach. Niektóre z amazonek odziane były w stroje do polowania na lisy, wszystkie wygl ądały na zadowolone. Wewn ątrz betonowego precla znalazłem podjazd na szos ę 118, przez kilka minut posuwałem si ę ni ą na zachód i skr ęciłem przy nowo wybudowanym wyje ździe z napisem COLLGE ROAD. West Valley CC. był pół mili dalej – jedyny obiekt w zasi ęgu wzroku. W niczym nie przypominał campusu, który niedawno opu ściłem. Cało ść zapowiadał ogromny, prawie pusty parking. Dalej znajdował si ę szereg parterowych, prefabrykowanych domków i barakowozów, rozmieszczonych bezładnie na dziesi ęcioakrowej mozaice betonu i gołej ziemi. Niektóre posadzone na prób ę ro śliny wi ędły. Lu źne grupki studentów spacerowały po wylanych betonem ście żkach. Wysiadłem z samochodu i skierowałem si ę w stron ę najbli ższego barakowozu. Południowe sło ńce rzucało na Valley blask o ślepiaj ący niczym cynfolia. Wi ększo ść studentów przechadzała si ę samotnie. W upalnym powietrzu rozlegały si ę d źwi ęki niewielu rozmów. Po serii chybionych prób, udało mi si ę znale źć kogo ś, kto był w stanie powiedzie ć, gdzie jest socjologia. Budynki 3A do 3F. Biuro wydziału mie ściło si ę w 3A. Sekretarka, szczupła blondynka, robiła wra żenie świe żo upieczonej absolwentki szkoły średniej. Wydała si ę przestraszona, kiedy zapytałem, gdzie jest pokój profesora Jonesa, ale odpowiedziała: – Dwa budynki dalej, w trzy - c. Ziemia mi ędzy budynkami była sp ękana i po żłobiona bruzdami. Tak twarda i wyschni ęta, że nie pozostał na niej cho ćby jeden odcisk buta. Daleko było temu miejscu do Ivy League. Pokój Chipa Jonesa okazał si ę jednym z sze ściu w małym, otynkowanym na ró żowo budyneczku. Drzwi zamkni ęto na klucz, a na kartce informuj ącej o godzinach urz ędowania dopisano: ZAWSZE KTO PIERWSZY, TEN LEPSZY

Wszystkie inne pokoje równie ż były zamkni ęte. Wróciłem i zapytałem sekretark ę, czy profesor Jones jest w campusie. Zajrzawszy do rozkładu zajęć , odparła: – Och, tak. Wykłada socjologi ę w pi ęć - j. – Kiedy sko ńcz ą si ę te zaj ęcia? – Za godzin ę – to dwugodzinne seminarium, od dwunastej do drugiej. – Czy maj ą przerw ę w połowie? – Nie wiem. Odwróciła si ę do mnie plecami. – Przepraszam – powiedziałem, zdołałem skłoni ć j ą, by wyja śniła, gdzie jest 5J i poszedłem tam. Był to barakowóz, jeden z trzech stoj ących na zachodnim kra ńcu campusu, nad brzegiem płytkiego parowu. Mimo upału Chip Jones prowadził zaj ęcia na dworze, siedz ąc na jednej z nielicznych tu połaci trawy, skryty cz ęś ciowo w cieniu młodego d ębu, naprzeciw mniej wi ęcej dziesi ęcioosobowej grupy studentów, zło żonej, z dwoma wyj ątkami, z samych kobiet. M ęż czy źni usiedli z tyłu, dziewczyny otaczały Jonesa ścisłym półkolem. Przystan ąłem sto stóp od nich. Jego twarz zwrócona była bokiem do mnie, a ramiona poruszały si ę. Miał na sobie biał ą koszulk ę polo i dżinsy. Pozycja siedz ąca nie przeszkadzała mu o żywia ć wykładu mnóstwem gestów. Gdy zmieniał poło żenie ciała, głowy studentów zwracały si ę ku niemu, a długie kobiece włosy falowały. Uprzytomniłem sobie, że nie mam mu nic do powiedzenia – ani powodu, żeby tu przebywa ć – wi ęc odwróciłem si ę i chciałem odej ść . Wtedy usłyszałem okrzyk, obejrzałem si ę przez rami ę i zobaczyłem, jak macha do mnie. Powiedział co ś grupie, zerwał si ę z ziemi i pop ędził ku mnie krótkimi susami. Zaczekałem, a kiedy si ę zbli żył, sprawiał wra żenie przestraszonego. – Pomy ślałem sobie, że to pan. Czy wszystko w porz ądku? – W jak najlepszym – odparłem. – Nie miałem zamiaru pana niepokoi ć. Pomy ślałem tylko, że wpadn ę tu nim pojad ę do pa ństwa do domu. – Och – jasne. – Odetchn ął gło śno. – No, ul żyło mi. Szkoda, że nie uprzedził mnie pan o przyje ździe, mógłbym wskaza ć stosowniejsz ą por ę na rozmow ę. Jak na razie, mam dwugodzinne seminarium do drugiej – zapraszam do udziału, ale nie wyobra żam sobie, by chciał pan słucha ć o strukturze organizacji. A potem jest zebranie wykładowców do trzeciej i nast ępne zaj ęcia. – Ma pan wypełniony dzie ń. Uśmiechn ął si ę. – Tak jest zawsze. – U śmiech znikn ął. – W rzeczywisto ści to Cindy ma ci ęż ką prac ę. Ja mog ę uciec. Pogładził si ę po brodzie. Tego dnia miał kolczyk z malutkim szafirem, roz żarzonym sło ńcem. Jego nagie ramiona były opalone, żylaste i pozbawione owłosienia. – Czy chciał pan ze mn ą porozmawia ć o czym ś konkretnym? – zapytał. Mog ę im zrobi ć przerw ę na par ę minut. – Nie, wła ściwie nie. – Rozejrzałem si ę po pustej przestrzeni wokół. – Yale to to nie jest – stwierdził, jakby czytaj ąc w moich my ślach. Ci ągle im powtarzam, że par ę drzew wiele by zmieniło. Ale lubi ę by ć pionierem – budowa ć co ś od podstaw. Cała ta okolica to najszybciej rozwijaj ący si ę rejon w kotlinie L.A. Prosz ę wróci ć za par ę lat, a będzie tu roi ć si ę od ludzi. – Mimo spadku cen? Zmarszczył brwi, szarpi ąc nerwowo brod ę i powiedział: – Tak, tak my ślę. Ekspansja populacji mo że posuwa ć si ę tylko w jednym kierunku. – U śmiechn ął si ę. – A przynajmniej tak mi mówi ą moi znajomi demografowie. Odwrócił si ę w stron ę studentów, którzy patrzyli na nas i uniósł r ękę. – Wie pan, jak st ąd dojecha ć do naszego domu? – Mniej wi ęcej. – Powiem panu dokładnie. Niech pan wróci na szos ę – sto osiemnast ą i zboczy przy siódmym wyje ździe. Potem ju ż nie sposób nie trafi ć. – Świetnie. Nie zatrzymuj ę pana – powiedziałem. Spojrzał na mnie, ale my ślami zdawał si ę by ć gdzie indziej. – Dzi ęki – rzekł. Znów zerkn ął za siebie. – Tylko to trzyma mnie przy zdrowych zmysłach – daj ąc złudzenie wolno ści. Na pewno rozumie pan, co mam na my śli. – Doskonale. – No có ż – oznajmił. – Powinienem ju ż wraca ć. Pozdrowienia dla moich pa ń. Rozdział dwudziesty siódmy

Dojazd do ich domu nie powinien zaj ąć wi ęcej ni ż pi ętna ście minut, pozostawało wi ęc jeszcze czterdzie ści pi ęć do umówionego spotkania z Cassie o drugiej trzydzie ści. Przypomniawszy sobie dziwny opór Cindy, gdy proponowałem wcze śniejsz ą por ę spotkania, postanowiłem uda ć si ę tam od razu. Post ąpi ć dla odmiany tak, jak mnie było wygodniej. Z ka żdym kolejnym wyjazdem ze sto osiemnastki, zagł ębiałem si ę coraz bardziej w pustkowie br ązowych wzgórz, o lasach przetrzebionych pi ęcioletnią posuch ą. Siódmy, z napisem WEST VIEW, wyprowadził mnie na łagodnie skr ęcaj ącą gliniast ą drog ę, ocienion ą masywem góry. Po paru minutach glin ę zast ąpił podwójny pas świe żego asfaltu, a co pi ęć dziesi ąt stóp zacz ęły si ę pojawia ć czerwone chor ągiewki na wysokich metalowych słupkach. Na zakr ęcie stała żółta koparka. Nie było żadnych innych pojazdów w zasi ęgu wzroku. Przed oczyma miałem tylko wypalone zbocze i bł ękitne niebo. Słupki chor ągiewek migały niczym pr ęty wi ęziennych cel. Asfalt ko ńczył si ę kwadratowym, szerokim na sto stóp, placykiem, wyłożonym cegł ą i ocienionym drzewkami oliwnymi. Wysoka, metalowa brama była otwarta na o ście ż. Na wielkiej drewnianej tablicy na lewo od wjazdu, wypisano czerwonymi drukowanymi literami KOLONIA WEST V1EW. Poni żej legendy artystyczna wizja rozwijaj ącego si ę osiedla mieszkaniowego, odmalowana była pastelowymi barwami na tle przesadnie zielonych szczytów górskich. Podjechałem na tyle blisko tablicy, by móc odczyta ć napisy. Harmonogram umieszczony poni żej malunku wymieniał sze ść etapów budowy, ka żdy po „dwadzie ścia do stu działek o powierzchni od pół do pi ęciu akrów, z wykonanym na zamówienie domkiem”. Zgodnie z wykazem dat, pierwsze trzy etapy powinny ju ż by ć zako ńczone. Zajrzawszy przez bram ę, dostrzegłem rzadko rozrzucone dachy domków i mnóstwo br ązu. Uwagi Chipa sprzed kilku minut o wzro ście populacji wygl ądały troch ę na pobo żne życzenia. Min ąwszy pust ą wartowni ę, na której oknach pozostały jeszcze krzy żuj ące si ę pasy ta śmy ochronnej, wjechałem na kompletnie opustoszały parking obramowany krzewami żółtej gazanii. Wyjazd prowadził na szerok ą, pust ą ulic ę, nosz ącą nazw ę Se ąuoia Lane. Chodniki były tak nowe, że wygl ądały jakby wymyto je do biało ści. Po lewej stronie wznosiła si ę poro śni ęta bluszczem skarpa. Nieco dalej, na prawo, stały pierwsze domy; cztery du że, jasne budowle, wyposa żone w okna o oryginalnych kształtach, ale niew ątpliwie poło żone na odludziu. Imitowały styl Tudorów, hacjendy, Regencji oraz rancza Ponderosa, przed ka żdym rozci ągał si ę trawnik darniowy, poprzecinany grz ądkami kaktusów i znów gazanie. Na tyłach domu w stylu Tudorów płachta przykrywała kort tenisowy: za otwartymi parkingami pozostałych migotała zielononiebieska woda basenów. Wywieszki na drzwiach ka żdego budynku informowały: WZÓR. Mała tablica na trawniku Regencji podawała godziny urz ędowania oraz numer telefonu spółki handlu nieruchomo ściami w Agoura. Znów czerwone chor ągiewki. Drzwi wszystkich czterech domków były zamkni ęte, a okna brudne. Szedłem dalej, szukaj ąc Dunbar Court. Wszystkie boczne uliczki nosiły nazw ę „Court” – krótkie, szerokie, ko ńcz ące si ę ślepo pasy odchodz ące ku wschodowi od Se ąuoia. Tylko par ę samochodów stało przy kraw ęż nikach i na podjazdach. Na środku na wpół zwi ędłego trawnika dostrzegłem le żą cy płasko rower, w ąż ogrodniczy rozpostarty niby śpi ący gad – ale żadnych ludzi. Dał si ę słysze ć świst krótkich powiewów wiaterku, które nie łagodziły jednak upału. Dunbar okazał si ę szóstym z kolei „Courtem”. Dom Jonesów stał naprzeciw ślepego ko ńca uliczki. Było to obszerne, parterowe ranczo, biały stiuk ozdobiony star ą cegł ą. Na środku frontowego dziedzi ńca stało koło furgonu, oparte o uginaj ącą si ę pod jego ci ęż arem młod ą brzózk ę. Wzdłu ż frontowej ściany ci ągn ęły si ę grz ądki kwiatów. Okna l śniły. Na tle majacz ących w tyle gór, dom wygl ądał niczym dzieci ęca zabawka. W powietrzu unosił si ę aromat kwietnych pyłków. Na podje ździe parkowała szaroniebieska furgonetka plymouth voyager. Br ązowy pickup z platform ą pełn ą gumowych w ęż y, siatek i plastikowych butelek stał z wł ączonym silnikiem na podje ździe sąsiedniego domku. Napis na drzwiach informował OBSŁUGA BASENÓW VALLEYBRITE. W chwili gdy podchodziłem do kraw ęż nika, pickup ruszył z miejsca. Zobaczywszy mnie, kierowca przyhamował. Machn ąłem, żeby jechał dalej. Młody m ęż czyzna bez koszuli, z włosami zwi ązanymi w ko ński ogon, przyjrzał mi si ę, wychyliwszy głow ę przez okno. Potem nagle wyszczerzył z ęby w uśmiechu, unosz ąc zaci śni ętą pi ęść z wyprostowanym ku górze kciukiem – w szybkim ge ście kole żeństwa. Zwiesiwszy przez okno br ązowe rami ę, wycofał wóz i odjechał. Podszedłem do frontowych drzwi. Nim zd ąż yłem zapuka ć, Cindy otworzyła, odgarniaj ąc włosy z twarzy i spogl ądaj ąc na swego swatcha. – Cze ść – powiedziała zduszonym głosem, jakby ledwo mogła złapa ć oddech. – Cze ść – u śmiechn ąłem si ę. – Ruch był mniejszy ni ż si ę spodziewałem. – Och... jasne. Prosz ę wej ść . – Włosy miała rozpuszczone, ale wci ąż sfalowane od splotu warkocza. Ubrana była w czarn ą podkoszulk ę i bardzo krótkie białe szorty. Nogi miała gładkie i blade, odrobin ę za chude, ale kształtne, a wąskie stopy były bose. R ękawki podkoszulka, wszyte wysoko i uko śnie, odsłaniały szczupłe ramiona i cz ęść barków. Dolny brzeg bluzki ledwo si ęgał pasa. Otworzywszy drzwi, skuliła si ę i obj ęła ramionami, jakby czuła si ę niezr ęcznie. Chyba dlatego, że pokazała wi ęcej nagiego ciała ni ż zamierzała. Gdy wszedłem do środka, zamkn ęła za mn ą drzwi, ostro żnie, by nie trzasn ęły. Skromny hol wej ściowy ko ńczył si ę wysok ą na dziesi ęć stóp ścian ą pokryt ą tapet ą w cyjankowo-niebieski rzucik i obwieszon ą przynajmniej tuzinem oprawionych w ramki fotografii. Cindy, Chip i Cassie, upozowani i w naturalnych uj ęciach i par ę zdj ęć ładnego, ciemnowłosego dziecka w niebieskim ubranku. Uśmiechni ęty chłopczyk. Odwróciłem od niego wzrok i zatrzymałem spojrzenie na powi ększonej fotografii Cindy i starszej kobiety. Cindy wygl ądała na osiemna ście lat. Ubrana była w biał ą bluzk ę odsłaniaj ącą brzuch i obcisłe d żinsy, wpuszczone w białe botki, a jej rozwiane na wietrze włosy przypominały szeroki wachlarz. Starsza pani była chuda, żylasta, ale szeroka w biodrach. Miała na sobie trykotow ą bluzk ę bez r ękawów w czerwono-białe paski, białe elastyczne spodnie i białe pantofle. Jej szpakowate włosy były krótko przyci ęte, a wargi tak cienkie, że prawie niewidoczne. Obie nosiły ciemne okulary i uśmiechały si ę. U śmiech starszej pani mówił: „ Żadnych głupstw”. W tle wida ć było maszty łodzi i szarozielon ą wod ę. – To jest moja ciocia Harriet – wyja śniła Cindy. Przypomniawszy sobie, że wychowała si ę w Ventura, zapytałem: – Gdzie to jest, w Oxnard Harbor? – Aha. Channel Islands. Chodziły śmy tam na lunch, kiedy miała dzie ń wolny... – Znów zerkn ęła na zegarek. – Cassie jeszcze śpi. O tej porze odbywa zwykle drzemk ę. – Szybko wróciła do dawnych przyzwyczaje ń – powiedziałem. – To dobrze. – To dobra dziewczynka... S ądz ę, że wkrótce si ę zbudzi. Znów wydawała si ę zdenerwowana. – Mog ę panu poda ć co ś do picia? – zapytała, odsuwaj ąc si ę od ściany z fotografiami. – W lodówce jest mro żona herbata. – Jasne, dzi ęki. Poszedłem za ni ą przez obszerny salon, którego trzy ściany zajmowały si ęgaj ące sufitu mahoniowe regały na ksi ąż ki, a umeblowanie stanowiły pokryte skór ą koloru byczej krwi tapczany i fotele klubowe, wygl ądaj ące jak nowe. Półki wypełniały ksi ąż ki w twardych okładkach. Jeden z foteli przykryty był afga ńskim kobiercem. Czwarta ściana, o dwóch zasłoni ętych kotarami oknach, wyklejona była tapet ą w czarnozielon ą krat ę, która pogł ębiała jeszcze panuj ący w pokoju półmrok, nadaj ąc mu klubowy, wyra źnie m ęski charakter. Dominacja Chipa? Czy brak zainteresowania Cindy wystrojem wn ętrza? Pozostałem nieco w tyle, obserwuj ąc, jak jej gołe stopy zagł ębiaj ą si ę w br ązowym, pluszowym dywanie. Na szortach trawa pozostawiła z jednej strony zielony ślad. Cindy szła sztywno, z ramionami przyci śni ętymi do boków. Jadalnia, pokryta tapetą w br ązowy rzucik, prowadziła do wyło żonej białymi kafelkami i dębem kuchni, do ść du żej, by pomie ści ć prosty, sosnowy stół i cztery krzesła. Chromowane urz ądzenia kuchenne l śniły czysto ści ą. Przeszklone szafki ukazywały starannie ustawione stosy ceramicznych naczy ń i uporz ądkowane według wielko ści szkło stołowe. Na suszarce nie umieszczono żadnych naczy ń, blaty równie ż były puste. Okno ponad zlewem, pełni ące rol ę cieplarni, pełne było malowanych glinianych doniczek z letnimi kwiatami i ziołami. Wi ększe okno na lewo wychodziło na ogród za domem. Wyło żone płytami patio, prostok ątny basen przykryty niebieskim plastikiem, ogrodzone barierk ą z kutego żelaza. Dalej długi pas doskonale utrzymanej trawy, na którym stała tylko hu śtawka dzieci ęca i inne sprz ęty do zabawy, ograniczony żywopłotem z drzewek pomara ńczowych rosn ących szpalerem przy wysokim na sze ść stóp murze z brykietów żużlowych. Za murem wisiały niczym draperie wszechobecne góry. Odległe o par ę mil, a mo że jardów. Usiłowałem oceni ć dystans, ale nie byłem w stanie. Trawa przeobraziła si ę w pas startowy do wieczno ści. – Prosz ę, niech pan si ądzie – powiedziała Cindy. Poło żyła przede mn ą na stole plecion ą podkładk ę, a na niej postawiła wysok ą szklank ę mro żonej herbaty. – To mieszanka – mam nadziej ę, że b ędzie smakowa ć. – Nim zd ąż yłem odpowiedzie ć, wróciła do lodówki i dotkn ęła drzwi. – Świetna – powiedziałem wypiwszy łyk. Wzi ęła ściereczk ę i wytarła ni ą i tak czyste kafelki, unikaj ąc mego wzroku. Wypiłem jeszcze troch ę, zaczekałem, a ż spojrzy na mnie i uśmiechn ąłem si ę do niej. Odpowiedziała szybkim, napi ętym u śmiechem, miałem wra żenie, że jej policzki zarumieniły si ę. Obci ągn ęła koszulk ę i przyciskaj ąc do siebie uda, przetarła jeszcze blat, spłukała ściereczk ę, wy żę ła i zło żyła. Trzymała j ą w obu dłoniach, jakby nie była pewna, co z ni ą dalej zrobi ć. – Tak – powiedziała. Spojrzałem na góry. – Pi ękny dzie ń. Przytakn ęła i przekrzywiaj ąc głow ę, rzuciła spojrzenie w dół. Zawiesiła ściereczk ę na kranie. Z umieszczonej na drewnianym wałku rolki oderwała kwadratowy kawałek papierowego r ęcznika i zacz ęła wyciera ć kurek. Miała wilgotne r ęce. Natr ęctwo Lady Makbet czy tylko sposób rozładowania napi ęcia? Przygl ądałem si ę, jak czy ści dalej. Znów zerkn ęła w dół, a mój wzrok pod ąż ył za tym spojrzeniem. Na jej piersi. Sutki rysowały si ę ostro poprzez cienk ą bawełnian ą tkanin ę czarnej koszulki, drobne, ale nabrzmiałe. Kiedy podniosła wzrok, patrzyłem gdzie indziej. – Wkrótce powinna si ę obudzi ć – powiedziała. – Zwykle sypia od pierwszej do drugiej. – Przepraszam, że przyjechałem tak wcze śnie. – Och nie, w porz ądku. Nic w zasadzie nie robiłam. Wytarła do sucha kurek i umie ściła papierowy r ęcznik w koszu na śmiecie pod zlewem. – Póki czekamy – odezwałem si ę – nie masz jakich ś pyta ń dotycz ących rozwoju Cassie? Albo czego ś innego? – Um... wła ściwie nie. – Zagryzła warg ę, poleruj ąc kran. – Chciałabym tylko... by kto ś mi powiedział, co si ę dzieje – nie, żebym oczekiwała tego od pana. Skin ąłem głow ą, ale nie zauwa żyła tego, wygl ądaj ąc przez cieplarniane okno. – Nagle pochyliła si ę nad zlewem, staj ąc na palcach, żeby poprawi ć jedn ą z ro ślin. Stała tyłem do mnie, zobaczyłem, jak jej koszulka unosi si ę, odsłaniaj ąc kilka cali szczupłej talii i rysuj ący si ę pod skór ą jeden z kr ęgów. Gdy manipulowała przy oknie, jej długie włosy poruszały si ę jak ko ński ogon. Wypr ęż enie ciała sprawiło, że mi ęś nie łydek przesun ęły si ę w gór ę, a uda napi ęły. Poprawiła ro ślin ę, potem inn ą, wypr ęż yła si ę jeszcze bardziej, przestawiaj ąc co ś. Jedna z doniczek z sadzonkami spadła i roztrzaskała si ę, uderzywszy o krawędź zlewu, obsypuj ąc podłog ę ziemi ą. W mgnieniu oka znalazła si ę na czworakach, zgarniaj ąc i zbieraj ąc. Wilgotne grudki przylgn ęły do jej r ąk, poplamiły szorty. Wstałem, lecz nim zd ąż yłem jej pomóc, skoczyła na równe nogi, pobiegła do magazynku i przyniosła szczotk ę. Zamiatała ostrymi, gniewnymi ruchami. Oderwałem kawałek papieru z rolki i podałem jej, kiedy przestała sprz ąta ć. Policzki jej teraz płon ęły, oczy miała wilgotne. Wzi ęła r ęcznik, nie patrz ąc na mnie. Wytarłszy r ęce powiedziała: – Przepraszam – musz ę si ę przebra ć. Wyszła z kuchni bocznymi drzwiami. Wykorzystałem czas, kiedy jej nie było, i pokr ęciłem si ę po pomieszczeniu, otwieraj ąc drzwi i szuflady i czuj ąc si ę jak debil. W kredensach nie stało nic podejrzanego; sprz ęt kuchenny i półprodukty żywno ściowe. Wyjrzawszy przez drzwi, którymi wyszła, znalazłem tam mał ą łazienk ę i korytarzyk gospodarczy, sprawdziłem jedno i drugie. Pralka i suszarka, szafki zapchane detergentami i proszkami, zmi ękczaczami i wybielaczami – skarbnica produktów, dzięki którym świat ma si ę sta ć l śni ący i wonny. Wi ększo ść z nich toksyczna, ale có ż z tego? Słysz ąc kroki, pospieszyłem z powrotem do stołu. Wróciła ubrana w lu źną żółt ą bluzk ę, workowate dżinsy i sandały – jej szpitalny uniform. Włosy miała lu źno splecione, a twarz wygl ądała, jakby j ą wyszorowała. – Przepraszam. Co za gafa – powiedziała. Podeszła do lodówki. Teraz nie zauwa żyłem żadnych nie kontrolowanych porusze ń w okolicy jej piersi, sutki ju ż si ę nie odznaczały. – Jeszcze mro żonej herbaty? – Nie, dzi ęki. Wyj ęła puszk ę pepsi, otworzyła i siadła naprzeciw mnie. – Przyjemnie si ę panu jechało? – Bardzo przyjemnie. – Nie jest źle, kiedy nie ma du żego ruchu. – Owszem. – Zapomniałam panu powiedzie ć, że zamkn ęli przeł ęcz, by poszerzy ć drog ę... Mówiła dalej. O pogodzie i pracy w ogródku, marszcząc czoło. Usilnie starała si ę wygl ąda ć zwyczajnie. Ale wydawała si ę obca we własnym domu. Mówiła sztywno, jakby powtarzała wyuczone zdania, nie ufaj ąc jednocze śnie własnej pami ęci. Pejza ż za wielkim oknem był nieruchomy jak śmier ć. Dlaczego tu mieszkali? Dlaczego jedyny syn Chucka Jonesa wybrał pozamiejsk ą izolacj ę we własnym, kulawo rozwijaj ącym si ę osiedlu domków jednorodzinnych, skoro sta ć go było na to, żeby mieszka ć, gdzie tylko zechce? Blisko ść dwuletniego college’u niczego nie wyja śniała. W zachodnim kra ńcu Valley mnóstwo było wspaniałych rancz, zamieszkałych przez członków country clubów. A hipisowski styl życia był ci ągle popularny w Topanga Canyon. Swego rodzaju rebelia? Drobna manifestacja ze strony Chipa – chciał by ć cz ęś cią społeczno ści, jak ą zamierzał stworzy ć? To wła śnie pomysł, którego mógł si ę chwyci ć buntownik, żeby stłumi ć wyrzuty sumienia z powodu ogromnych zysków. Cho ć, s ądz ąc po wygl ądzie otoczenia, droga do zysków była daleka. Inny scenariusz tak że pasował: sadystyczni rodzice cz ęsto skrywaj ą swe rodziny przed w ścibskimi spojrzeniami potencjalnych wybawców. Dotarł do mojej świadomo ści głos Cindy. Opowiadała o zmywarce do naczy ń, wyrzucaj ąc z siebie nerwowy potok słów. Mówiła, że rzadko jej u żywa, bo woli zmy ć naczynia r ękawic ą i spłuka ć gor ącą wod ą, wtedy obsychaj ą błyskawicznie. O żywiła si ę, jakby nie rozmawiała z nikim przez bardzo długi czas. Najprawdopodobniej tak było. Nie mogłem sobie wyobrazi ć, by Chip siadywał tak, słuchaj ąc jej paplaniny o zaj ęciach domowych. Ciekaw byłem, jak wiele z ksi ąż ek w salonie nale ży do niej. Ciekaw byłem, co ci dwoje mieli ze sob ą wspólnego. Kiedy przerwała dla nabrania oddechu, wtr ąciłem: – To naprawd ę ładny dom. Ni w pi ęć ni w dziesi ęć , ale o żywiła si ę. Obdarzyła mnie promiennym u śmiechem; oczy miała pociemniałe, a wargi wilgotne. Zdałem sobie spraw ę, jak pi ęknie mogła wygl ąda ć, kiedy była szcz ęś liwa. – Chciałby pan zobaczy ć reszt ę? – zaproponowała. – Pewnie. Wrócili śmy do jadalni. Wyci ągała z szafki ślubne srebra, pokazuj ąc je sztuka po sztuce. Potem kolej przyszła na salon pełen ksi ąż ek, gdzie opowiadała mi, jak trudno było znale źć dobrych stolarzy, żeby zrobi ć regały z litego drewna, żadnej tam sklejki. – Sklejka wydziela truj ące substancje a my chcemy mie ć dom tak zdrowy, jak to mo żliwe. Udawałem, że słucham, lustruj ąc grzbiety ksi ąż ek. Dzieła naukowe: socjologia, psychologia, nauki polityczne. Troch ę powie ści, ale nic nowszego ni ż Hemingway. Pomi ędzy tomami rozmieszczono certyfikaty i dowody uznania. Mosi ęż na płytka na jednym z nich nosiła inskrypcj ę: serdeczne podzi ękowania dla PANA CL. JONESA III OD CZŁONKÓW KOŁA NAUKOWEGO SZKOŁY ŚREDNIEJ W LOURDES. POKAZAŁ NAM PAN, ŻE NAUCZANIE I UCZENIE SI Ę MOG Ą I ŚĆ W PARZE Z PRZYJA ŹNI Ą. Datowane Sprzed dziesi ęciu lat. Tu ż poni żej zwój ofiarowany przez Zespół Korepetytorów z Yale – CHARLESOWI „CHIPOWI” JONESOWI ZA OFIARN Ą PRAC Ę NA RZECZ DZIECI Z WOLNEJ KLINIKI W NEW HAVEN. Na wy ższej półce jeszcze jedna nagroda za prac ę dydaktyczn ą, od korporacji studenckiej z Yale. Dwie plastikowe plakietki, przyznane przez College of Arts and Sciences, University of Connecticut w Storrs, po świadczaj ące biegło ść Chipa w nauczaniu studentów. Pan Chuck nie kłamał. Jeszcze kilka świe ższych dowodów uznania od West Valley Junior College: dyplom za nauczanie studentów kursu podstawowego Wydziału Socjologii, plakietka z młoteczkiem przewodnicz ącego od Rady Studentów z podzi ękowaniem prof. Cl. Jonesowi za współprac ę w charakterze opiekuna, fotografia grupowa Chipa i około pi ęć dziesi ęciu u śmiechni ętych dziewcz ąt o błyszcz ących policzkach, członki ń żeńskiej korporacji, na boisku sportowym; on i dziewczęta mieli czerwone podkoszulki ozdobione greckimi literami. Zdj ęcie opatrzone było podpisami: „Najlepszego, Wendy”, „Dzi ęki, psorze Jones – Debra”, „U ściski, Kristie”, Chip przykucn ął na linii bazowej, obejmuj ąc ramionami dwie dziewczyny, promieniej ący, wygl ądał niczym maskotka dru żyny. Cindy ma ci ęż ką prac ę. Ja mog ę uciec. Zastanawiałem si ę, jaka to zmiana zaszła w zachowaniu Cindy. U świadomiłem sobie, że przestała mówi ć i odwróciwszy si ę ku niej zobaczyłem, jak patrzy na mnie. – Jest świetnym nauczycielem – odezwała si ę. – Chciałby pan obejrze ć jego gabinet? Znów wy ściełane meble, zapchane regały, triumfy Chipa uwiecznione w br ązie, drewnie i plastiku, plus szerokoekranowy telewizor, zestaw stereo i stojak pełen uporz ądkowanych alfabetycznie kompaktów muzyki klasycznej i jazzowej. Ten sam klubowy nastrój. Jedyny fragment ściany niezastawiony półkami pokryty był równie ż tapet ą w krat ę – niebiesko-czerwon ą. Wisiały tam dwa dyplomy Chipa. Poni żej dwie akwarele, umieszczone tak nisko, że musiałem przykl ękn ąć , aby im si ę przyjrze ć. Śnieg, nagie drzewa i szopy z surowego drewna. Rama pierwszej opatrzona tabliczk ą zima w nowej Anglii. Druga, tu ż ponad listw ą podłogow ą, zatytułowana była czas puszczania soków. Bez podpisu. Obrazy klasy malowanek dla turystów, wykonane przez kogo ś, kto uwielbiał rodzin ę Wyethów, ale nie posiadał talentu. – Namalowała je pani Jones – mama Chipa – wyja śniła Cindy. – Mieszkała na wschodzie? – zapytałem. Skin ęła głow ą. – Przed laty, kiedy był chłopcem. Oho, chyba słysz ę Cassie. Uniosła palec wskazuj ący, jakby sprawdzała kierunek wiatru. Od strony jednego z regałów rozlegało si ę kwilenie. D źwi ęk był jakby mechaniczny i dobiegał z oddali. Odwróciłem si ę i zlokalizowałem jego źródło; małe, br ązowe pudełeczko stoj ące na górnej półce. Przeno śny interkop. – Wł ączam to, kiedy śpi – wyja śniła. Pudełko znowu zapłakało. Wyszli śmy z pokoju i przez wyło żony niebieskim dywanem hol przeszli śmy do frontowej sypialni, któr ą przekształcono w gabinet Chipa. Drzwi były otwarte. Przybita do nich drewniana tabliczka oznajmiała: óczony p ży pracy. Było to kolejne surowe wn ętrze, pełne ksi ąż ek. Dalej znajdowała si ę ciemnoniebieska główna sypialnia z zamkni ętymi drzwiami, prowadz ącymi, jak przypuszczałem, do przechodniej łazienki o której wspominała Cindy. Pokój Cassie był w ko ńcu korytarza – obszerne naro żne pomieszczenie z tęczow ą tapet ą i białymi bawełnianymi firankami w tęczowy wzorek. Cassie, ubrana w ró żow ą koszulk ę nocn ą, siedziała z zaci śni ętymi pi ąstkami na łó żeczku z baldachimem, popłakuj ąc bez przekonania. Pokój pachniał dzieci ęcym potem. Cindy podniosła j ą i przytuliła. Głowa Cassie opierała si ę na jej ramieniu. Dziewczynka spojrzała na mnie, zamkn ęła oczy, główka jej opadła. Cindy mruczała co ś pieszczotliwie. Buzia dziecka rozlu źniła si ę, usta otwarły. Oddech stał si ę rytmiczny. Cindy kołysała j ą. Rozejrzałem si ę po pokoju. Dwoje drzwi na południowej ścianie. Dwa okna. Kalkomanie – króliczki i kaczki – na meblach. Obok łó żeczka bujany fotel z wiklinowym oparciem. Gry w pudełkach, zabawki i do ść ksi ąż ek, by zapewni ć lektur ę do poduszki na rok. Po środku trzy krzesełka wokół okr ągłego stoliczka. Na stoliku stosik papierów, nowe pudełko kredek, trzy zatemperowane ołówki, gumka i kawałek tektury od koszuli z odr ęcznym napisem witamy doktora Delaware. Pluszowe króliki – tuzin z okładem – siedziały na podłodze, oparte o ścian ę, ustawione precyzyjnie niczym kadeci w czasie przegl ądu. Cindy usiadła w bujaku, trzymaj ąc dziewczynk ę na r ękach. Cassie przywarła do niej, niczym masło do chleba. Nie zauwa żyłem ani śladu napi ęcia w drobnym ciałku. Cindy bujała si ę, przymkn ąwszy oczy, głaszcz ąc córk ę po plecach i przygładzaj ąc wilgotne od snu kosmyki włosów. Cassie wzi ęła gł ęboki oddech, wypu ściła powietrze i wtuliła główk ę pod brod ę matki, popiskuj ąc z ukontentowania. Siadłem na podłodze ze skrzy żowanymi nogami – w psychoanalitycznym lotosie – obserwuj ąc, rozwa żaj ąc, podejrzewaj ąc i wyobra żaj ąc sobie wszystko, co najgorsze i wi ęcej. Po paru minutach poczułem ból w stawach, podniosłem si ę i przeci ągn ąłem. Spojrzenie Cindy pod ąż ało za mn ą. Wymienili śmy u śmiechy. Przycisn ęła policzek do główki dziecka i wzruszyła ramionami. – Nie ma po śpiechu – szepn ąłem i zacz ąłem przechadza ć si ę po pokoju. Przebiegałem dło ńmi po powierzchniach mebli bez jednego pyłku, przegl ądałem zawarto ść skrzynki z zabawkami, staraj ąc si ę, by nie wygl ądało to na zbytnie w ścibstwo. Dobre rzeczy. Wła ściwe rzeczy. Ka żda gra i zabawka bezpieczna, dobrana do wieku i pouczaj ąca. Kątem oka dostrzegłem co ś białego. Wystaj ące z ęby jednego z królików. W przy ćmionym świetle dziecinnego pokoju szeroki u śmiech stworzonka i jego kompanów wydawał si ę zło śliwy – szyderczy. Przypomniałem sobie te u śmiechy ze szpitalnego pokoju Cassie i naszła mnie szale ńcza my śl. Toksyczne zabawki. Przypadkowe zatrucie. Czytałem o takim przypadku w czasopi śmie po świ ęconym zdrowiu dziecka – pluszowe zwierz ątka z Korei wypchane, jak si ę okazało, włóknami odpadowymi z fabryki chemicznej. Delaware rozwi ązuje zagadk ę i wszyscy rozchodz ą si ę uszcz ęś liwieni do domów. Wzi ąwszy najbli ższego królika – żółtego – nacisn ąłem brzuszek, sprawdzaj ąc elastyczno ść mocnej pianki. Podniosłem zabawk ę do nosa, ale nic nie poczułem. Nalepka informowała wyprodukowano na Tajwanie z nieszkodliwych i niepalnych materiałów. Poni żej widniał stempelek zatwierdzaj ący jednego z magazynów rodzinnych. Co ś było na szwie – dwa zatrzaski. Klapka, któr ą mo żna otworzy ć. Poci ągn ąłem. Odgłos zwrócił uwag ę Cindy. Uniosła brwi. Podłubałem w środku, ale nic nie znalazłem. Zapi ąłem zatrzaski i odło żyłem zabawk ę. – Alergie, prawda? – zapytała, podnosz ąc głos nieco powy żej szeptu. Na materiał wypełniaj ący – te ż o tym my ślałam. Ale doktor Eves kazała przebada ć Cassie, nie jest na nic uczulona. Mimo to, przez pewien czas prałam te króliki codziennie. Prałam wszystkie jej zabawki tekstylne i po ściel w najdelikatniejszym płynie. Skin ąłem głow ą. – Ści ągali śmy te ż wykładzin ę podłogow ą, żeby sprawdzi ć, czy nie ma ple śni w podkładzie albo czego ś w kleju. Chip słyszał, że ludzie chorowali w niektórych gmachach biurowych – nazywano je „niezdrowymi budynkami”. Sprowadzili śmy fachowców, żeby przeczy ści ć przewody wentylacyjne, a Chip kazał zbada ć farb ę, czy nie ma w niej ołowiu albo jakich ś chemikaliów. W jej podniesionym głosie znów mo żna było wyczu ć zdenerwowanie, Cassie poruszyła si ę niespokojnie. Cindy ukołysała j ą. – Ci ągle uwa żam – szepn ęła. – Cały czas – odk ąd... od pocz ątku. Przykryła usta dłoni ą. Odj ęła j ą i plasn ęła o kolano, biała skóra zaró żowiła si ę. Oczy Cassie otworzyły si ę nagle. Cindy bujała si ę mocniej, szybciej. Staraj ąc si ę zachowa ć spokój. – Najpierw jedno, teraz drugie – szepn ęła – gło śno, niemal sycz ąc. Mo że po prostu nie jestem stworzona, by by ć matk ą! Podszedłem i poło żyłem jej dło ń na ramieniu. Wy ślizgn ęła si ę spod niej, zerwała z fotela i wepchn ęła mi dziecko w ręce. Łzy płyn ęły jej z oczu, r ęce trz ęsły si ę. – Wła śnie tak! Tak! Sama nie wiem, co robi ę. Żadna ze mnie matka! Cassie zacz ęła kwili ć, potem dławi ć si ę. Cindy znów wepchn ęła mi mał ą, a kiedy j ą wzi ąłem, przebiegła przez pokój. Obejmowałem dziewczynk ę w pasie. Odchyliła si ę w tył. Płacz ąc i odpychaj ąc mnie. Usiłowałem j ą uspokoi ć. Nie pozwoliła na to. Cindy gwałtownym ruchem otworzyła drzwi, ukazuj ąc niebieskie kafelki. Wbiegła do łazienki, zatrzaskuj ąc za sob ą drzwi. Usłyszałem, jak zbiera jej si ę na wymioty, potem szum wody spłukuj ącej toalet ę. Cassie wiła si ę, kopała i krzyczała coraz gło śniej. Chwyciłem j ą mocno wpół, poklepuj ąc po plecach. – Ju ż dobrze, kochanie. Mama zaraz wróci. Ju ż dobrze. Wykr ęcała si ę jeszcze gwałtowniej, bij ąc mnie pi ąstkami po twarzy i wyrzucaj ąc z siebie kocie wrzaski. Starałem si ę pocieszy ć j ą, usiłowałem obj ąć . Szarpn ęła si ę i sp ąsowiała, odrzuciła w tył główk ę i wrzasn ęła, nieomal wy ślizguj ąc mi si ę z rąk. – Mama zaraz wróci, Cass... Drzwi łazienki otwarły si ę, wybiegła z nich Cindy, ocieraj ąc oczy. Spodziewałem si ę, że wyrwie mi Cassie, ale wyci ągn ęła tylko r ęce i poprzez wrzaski dziecka rzekła z egzaltacj ą: „Prosz ę”, patrz ąc na mnie tak, jakby oczekiwała, że nie oddam jej córki. Podałem jej Cassie. Porwawszy dziewczynk ę w ramiona, j ęła kr ąż yć szybko po pokoju. Przemierzała go długimi, energicznymi krokami, od których dr żały jej szczupłe uda, mrucz ąc Cassie co ś, czego nie mogłem usłysze ć. Dwa tuziny okr ąż eń i płacz Cassie przycichł. Jeszcze tuzin i uspokoiła si ę. Cindy chodziła dalej, ale mijaj ąc mnie rzuciła: – Przepraszam – naprawd ę przepraszam. Przepraszam. Oczy i policzki miała mokre. – Nic nie szkodzi – powiedziałem. Mój głos sprawił, że Cassie znów si ę rozbeczała. Cindy zacz ęła kr ąż yć szybciej, powtarzaj ąc: – Moja, moja, moja. Podszedłem do stoliczka i usadowiłem si ę, najlepiej jak mogłem, na jednym z krzesełek. Powitalna tekturka wygl ądała mi teraz na jaki ś niesmaczny dowcip. Po paru chwilach płacz Cassie przeszedł w sapni ęcia i poszlochiwania. Potem umilkła i zobaczyłem, że ma zamkni ęte oczy. Cindy wróciła na bujak i zacz ęła szepta ć chropawym głosem: – Bardzo, bardzo, bardzo przepraszam. Tak mi... To było... Bo że, jestem potworn ą matk ą! Ledwo było j ą słycha ć, ale udr ęka w jej głosie sprawiła, że Cassie otwarła oczy. Dziewczynka wpatrywała si ę w matk ę, kwil ąc. – Nie, nie, male ństwo, ju ż dobrze. Przepraszam – ju ż dobrze. Do mnie powiedziała z egzaltacj ą: – Jestem potworna. Cassie znów si ę rozpłakała. – Nie, nie, ju ż dobrze, kochanie. Jestem dobra. Je śli chcesz, bym była dobra, b ędę dobra. Jestem dobr ą mam ą, tak, jestem tak – tak, kochanie, ju ż wszystko w porz ądku. Dobrze? U śmiechn ęła si ę do dziecka z przymusem. Cassie wyci ągn ęła r ączkę, dotykaj ąc policzka Cindy. – Och, jeste ś tak ą dobr ą, mał ą dziewczynk ą – mówiła Cindy łami ącym si ę głosem. – Jeste ś taka dobra dla mamusi. Jeste ś taka, taka dobra! – Ma ma. – Mama ci ę kocha. – Ma ma. – Jeste ś taka dobra dla mamy. Cassie Brooks Jones to najlepsza, najukocha ńsza dziewczynka. – Ma ma. Mamama. – Mama tak bardzo ci ę kocha. Mama tak bardzo ci ę kocha. – Cindy spojrzała na mnie. Potem na stolik. – Mama ci ę kocha – powiedziała do ucha małej. – A doktor Delaware jest bardzo dobrym przyjacielem, kochanie. Tutaj, widzisz? Odwróciła jej główk ę w moj ą stron ę. Ponownie spróbowałem u śmiechu, maj ąc nadziej ę, że wygl ądam lepiej ni ż si ę czułem. Cassie potrz ąsn ęła gwałtownie głow ą, mówi ąc: – Niee! – Pami ętasz, kochanie, to nasz przyjaciel? Wszystkie te piękne obrazki, które narysował dla ciebie w szpita... – Niee! – Zwierz ątka... – Niee niee! – Daj spokój, kochanie, nie ma si ę czego ba ć... – Niee! – Dobrze, dobrze. Ju ż dobrze, Cass. Podniosłem si ę. – Wychodzi pan? – zapytała Cindy z panik ą w głosie. Wskazałem łazienk ę. – Mo żna? – Och. Jasne. Jest te ż jedna obok holu. – Ta wystarczy. – Jasne... Tymczasem spróbuj ę j ą uspokoi ć... Bardzo, bardzo przepraszam. Zamkn ąłem na zasuwk ę drzwi, którymi wszedłem i te drugie, prowadz ące do głównej sypialni, spu ściłem wod ę i odetchn ąłem gł ęboko. Woda była równie bł ękitna co kafelki. Wpatrywałem si ę bezmy ślnie w niewielki lazurowy wir. Odkr ęciwszy kran, umyłem i wysuszyłem twarz, spogl ądaj ąc mimochodem na swoje odbicie w lustrze. Wydałem si ę sobie okropny i postarzały od nieustannej podejrzliwo ści. Spróbowałem kilku uśmiechów, decyduj ąc si ę wreszcie na ten, który nie przypominał grymasu handlarza u żywanymi samochodami. Lustro stanowiły drzwi apteczki. Zatrzask nie do sforsowania przez dziecko. Otworzyłem. Cztery półki. Pu ściwszy wod ę szerokim strumieniem, przetrz ąsn ąłem je szybko, zaczynaj ąc od góry. Aspiryna, tylenol, żyletki, krem do golenia. M ęska woda kolo ńska, dezodorant, pumeks. Małe, żółte pudełko kapsułek z żelem plemnikobójczym. Woda utleniona, tubka ma ści rozpuszczaj ącej woskowin ę uszn ą, płyn do opalania. Zamkn ąłem szafk ę. Zakr ęciwszy wod ę, usłyszałem przez drzwi, jak Cindy mówi co ś ciepłym, macierzy ńskim głosem. Póki nie wepchn ęła mi Cassie, dziewczynka akceptowała mnie. Mo że nie jestem stworzona, by by ć matk ą... Jestem potworn ą matk ą. Nerwy odmawiaj ą jej posłusze ństwa? Czy te ż stara si ę sabotowa ć moj ą wizyt ę? Rozmasowałem oczy. Nast ępna szafka pod umywalk ą. Nast ępny zatrzask nie do sforsowania przez dziecko. Jacy troskliwi rodzice, zdzieraj ą wykładziny, pior ą zabawki... Cindy gruchała co ś do córki. Przykl ękn ąłem cichutko, zwolniłem zatrzask i otworzyłem drzwi. Pod w ęż em rury odpływowej le żały pudełka r ęczników higienicznych i zapakowane w foli ę rolki papieru toaletowego. Za nimi dwie butelki zielonego płynu mi ętowego do płukania ust i pojemnik aerozolu. Sprawdziłem. Pachn ący sosn ą środek dezynfekcyjny. Kiedy odstawiałem go na miejsce, przewrócił si ę, wi ęc wysun ąłem gwałtownie r ęką, usiłuj ąc pochwyci ć pojemnik, by stłumi ć hałas. Udało mi si ę, ale grzbietem dłoni uderzyłem o jaki ś przedmiot o ostrych rogach, stoj ący z prawej strony. Wyci ągn ąłem go, odsun ąwszy na bok rolki papieru. Białe, tekturowe pudełko, jakie ś pi ęć na pi ęć cali, z wydrukowanym na wierzchu logo – czerwon ą strzałk ą – ponad stylizowanym czerwonym napisem HOLOWAY MEDICAL CORP. Powy żej nalepka ze złotej folii w kształcie strzałki: PRÓBKA: OFIAROWANIE: Ralphowi Benedictowi, dr. med. Pudełko spi ęte było klamerk ą z tworzywa sztucznego. Rozpi ąłem j ą i podniosłem pokrywk ę. Ukazał si ę br ązowy prostok ąt karbowanego papieru. Pod spodem był rz ądek białych, plastikowych cylindrów wielko ści długopisu, uło żonych w warstwie styropianowych granulek. Do ka żdego z nich przymocowano gumk ą zło żony kawałek zadrukowanego papieru. Wydobyłem jeden z cylindrów. Lekki jak piórko, nieomal nierzeczywisty. Dolny koniec otaczał kalibrowy pier ście ń: Na czubku był otworek otoczony gwintem, na drugim ko ńcu kapturek, który obracał si ę, ale nie dawał zdj ąć . Czarne litery na zbiorniczku: INSUJECT. Wyj ąłem druk. Ulotka producenta, wydrukowana pi ęć lat temu. Główne biuro Holloway Medical mie ściło si ę w San Francisco. Pierwszy paragraf informował: „INSUJECT (TM) to ultralekki zestaw do podskórnego podawania insuliny ludzkiej lub świ ńskiej oczyszczonej w dawkach od 1 do 3 jednostek. INSUJECT winien by ć stosowany ł ącznie z innymi składnikami zestawu Holloway INSU-EASE (TM), mianowicie jednorazowymi igłami INSUJECT i nabojami INSUFILL (TM)”. Drugi paragraf uwydatniał zalety handlowe zestawu: łatwo ść przenoszenia, ultra cienk ą igł ę minimalizuj ącą ból i ryzyko wrzodów podskórnych, zwi ększon ą „łatwo ść podawania i precyzj ę kalibrowania dawki”. Szereg uj ętych w kwadratowe ramki rysunków ilustrował umocowanie igły, ładowanie naboju do cylindra i wła ściwy sposób wstrzykiwania insuliny pod skór ę. Łatwo ść podawania. Ukłucie ultra cienk ą igł ą pozostawiłoby miniaturow ą rank ę, dokładnie jak to opisał Al Macauley. Gdyby miejsce ukłucia było zasłoni ęte, ślad mógłby pozosta ć niezauwa żony. Obmacałem wn ętrze pudełka, szukaj ąc igieł. Znalazłem tylko cylindry. Wsuni ęcie r ąk w zakamarki szafki nie ujawniło niczego nowego. Najprawdopodobniej było tam do ść chłodno, by przechowywa ć insulin ę, ale mo że kto ś jest wybredny. Czy naboje Insufill mogły le żeć w kuchni, na jednej z półek chromowanej lodówki? Wstawszy, umie ściłem pudełko na blacie, a ulotk ę w kieszeni. Woda przestała wła śnie ciurka ć do miski klozetowej. Odchrz ąkn ąłem, kaszln ąłem spłukałem muszl ę jeszcze raz, rozgl ądaj ąc si ę po łazience w poszukiwaniu innego schowka. Jedynym mo żliwym miejscem, jakie mogłem dostrzec, była spłuczka. Zajrzałem do środka, unosz ąc pokryw ę. Tylko instalacja i ustrojstwo do barwienia wody. Ultra cienka igła... Łazienka była idealn ą skrytk ą – strategicznie ulokowana mi ędzy głównym apartamentem a pokojem dziecinnym. Idealna do przygotowania zastrzyku w środku nocy. Zamkn ąć drzwi do głównej sypialni, wydoby ć zestaw spod umywalki, zło żyć go i wej ść na palcach do pokoju Cassie. Ukłuta dziewczynka mogła obudzi ć si ę przestraszona, prawdopodobnie zacz ęłaby płaka ć, ale nie wiedziałaby, co si ę stało. Ani ktokolwiek inny. Łzy w środku nocy były czym ś normalnym u dziecka w tym wieku. Szczególnie takiego, które cz ęsto chorowało. Czy ciemno ści skryłyby twarz dzier żą cego igł ę? Za drzwiami dziecinnego pokoju Cindy przemawiała czułym głosem. Ale mo że istniało alternatywne wytłumaczenie: cylindry potrzebne były jej. Albo Chipowi. Nie – Stephanie przebadawszy ich oboje stwierdziła, że nie cierpi ą na żadne schorzenia metaboliczne. Spojrzałem na drzwi głównej sypialni, potem na zegarek. Spędziłem trzy minuty w tym wyło żonym niebieskimi kafelkami lochu, ale czułem si ę, jakbym był tu cały weekend. Odblokowawszy drzwi, kocim ruchem przest ąpiłem próg sypialni, dzi ękuj ąc Bogu, że gruba, g ęsto tkana wykładzina tłumi moje kroki. W pokoju panował półmrok, rolety były opuszczone. Umeblowanie stanowiło i ście królewskie ło że i niezgrabne meble w stylu wiktoria ńskim. Na jednym z nocnych stolików pi ętrzył si ę wysoki stos ksi ąż ek. Na nim umieszczono telefon. Nieco dalej, na mosi ęż no-drewnianym wieszaku wisiała para dżinsów. Na drugim stoliku stała lampa Tiffany’ego i kubek po kawie. Kapy z łó żka były zdj ęte, ale porz ądnie zło żone. W pokoju unosił si ę sosnowy zapach środka dezynfekuj ącego, który znalazłem w łazience. Mnóstwo środków dezynfekuj ących. Dlaczego? Przy ścianie naprzeciw łó żka stała podwójna komoda. Otworzyłem górn ą szuflad ę. Staniki, majtki, po ńczochy, pakiecik torebek substancji o zapachu kwiatowym. Obmacawszy wn ętrze szuflady, zamkn ąłem j ą i zaj ąłem si ę nast ępn ą, poni żej, zastanawiaj ąc si ę, jaką frajd ę dawały Dawn Herbert drobne kradzie że. Dziewi ęć szuflad. Ubrania, par ę aparatów fotograficznych, rolki filmów oraz lornetka. Po drugiej stronie pokoju był szafa ścienna. Znów ubrania, rakiety tenisowe, pudełka piłek, składana maszyna do wiosłowania, torby na ubrania i walizki, jeszcze troch ę ksi ąż ek – wszystkie o socjologii. Ksi ąż ka telefoniczna, żarówki, mapy podró żne, nakolanniki. Nast ępne pudełko żelu plemnikobójczego. Puste. Przeszukiwałem kieszenie ubra ń. Znalazłem tylko strz ępki tkanin. By ć może ciemne k ąty szafy kryły co ś jeszcze, ale zabawiłem tam zbyt długo. Zamkn ąwszy drzwi, wślizgn ąłem si ę na powrót do łazienki. Woda w toalecie przestała bulgota ć, a głos Cindy umilkł. Czy moja przeci ągaj ąca si ę nieobecno ść obudziła jej podejrzenia? Odchrz ąkn ąłem, odkr ęciłem wod ę, usłyszałem głos Cassie – chyba jaki ś sprzeciw – a potem Cindy znów zacz ęła pieszczotliwie przemawia ć do dziecka. Odsun ąwszy uchwyt przytrzymuj ący papier toaletowy, wyj ąłem star ą rolk ę i wrzuciłem do szafki. Odpakowałem now ą i wsun ąłem j ą na miejsce poprzedniej. Nadruk reklamowy na opakowaniu obiecywał delikatno ść . Zabrawszy białe pudełko, pchn ąłem drzwi do pokoju Cassie, przystrajaj ąc twarz w uśmiech, od którego bolały mnie z ęby. Rozdział dwudziesty ósmy

Siedziały przy stoliku, z kredkami w ręku. Niektóre kartki papieru pokryte były kolorowymi gryzmołami. Widz ąc mnie, Cassie chwyciła matk ę za rami ę i zacz ęła kwili ć. – W porz ądku, kochanie. Doktor Delaware jest naszym przyjacielem Cindy zmru żyła oczy, dostrzegłszy niesione przeze mnie pudełko. Podszedłem bli żej i pokazałem je. Spojrzała na pudełko, potem na mnie. Przyjrzałem si ę jej, wypatruj ąc oznak poczucia winy. Tylko konfuzja. – Szukałem papieru toaletowego – wyja śniłem – i natkn ąłem si ę na to. Pochyliła si ę, by odczyta ć napis na złotej nalepce. Cassie przygl ądała si ę jej, potem wzi ęła kredk ę i rzuciła. Kiedy i to nie zwróciło na ni ą uwagi matki, zacz ęła znów popłakiwa ć. – Ćśś , dziecino. – Cindy jeszcze bardziej zmru żyła oczy. Wci ąż wydawała si ę zakłopotana. – Dziwne. Cassie wyci ągn ęła w gór ę r ęce, pokrzykuj ąc: – Uh uh uh! Cindy przyci ągn ęła j ą do siebie, mówi ąc: – Jak dawno ich nie widziałam. – Nie miałem zamiaru w ścibia ć nosa w nie swoje sprawy – tłumaczyłem – ale wiem, że Holloway produkuje rzeczy dla cukrzyków, wi ęc zainteresowałem si ę, widz ąc naklejk ę – przyszedł mi na my śl wysoki poziom cukru u Cassie. Czy ty albo Chip macie cukrzyc ę? – Och, nie – odparła. – To nale żało do cioci Harriet. Gdzie pan je znalazł? – Pod umywalk ą. – Dziwne. Nie, Cass, to jest do rysowania, nie do rzucania. – Wzi ęła czerwon ą kredk ę i narysowała ni ą zygzakowat ą lini ę. Cassie śledziła jej ruch, potem zanurzyła głow ę w bluzce matki. – Rety, ju ż tak strasznie dawno ich nie widziałam. Zabrałam rzeczy z jej domu, ale s ądziłam, że wyrzuciłam wszystkie leki. – Czy doktor Benedict był jej lekarzem? – I szefem. Pobujała delikatnie Cassie. Dziewczynka zerkn ęła spod jej ramienia i zacz ęła szturcha ć matk ę pod brod ą. Cindy roze śmiała si ę, mówi ąc: – Łaskoczesz mnie... Czy ż to nie dziwne, tyle czasu pod umywalk ą? U śmiechn ęła si ę ze skr ępowaniem. – Chyba wynika z tego, że nie jestem za dobr ą gospodyni ą. Przepraszam, że musiał pan szuka ć papieru – zwykle zauwa żam, kiedy rolka si ę ko ńczy. – Żaden problem – rzekłem, u świadamiaj ąc sobie, że na pudełku nie ma kurzu. Wyj ąwszy cylinder, zakr ęciłem nim mi ędzy palcami. – Łóbek – odezwała si ę Cassie. – Nie, kochanie, to nie jest ołówek. – Cindy nie okazała żadnego niepokoju. – To tylko... taka rzecz. Cassie wyci ągn ęła r ączk ę. Podałem jej cylinder. Cindy rozwarła szeroko oczy. Dziewczynka wło żyła przedmiot do buzi, skrzywiła si ę i przyło żyła go do papieru, próbuj ąc rysowa ć. – Widzisz, Cass, mówiłam ci. Masz, je śli chcesz rysowa ć, u żyj tego. Cassie zignorowała zaoferowan ą kredk ę, patrz ąc ci ągle na cylinder. Wreszcie rzuciła go na stół i zacz ęła kr ęci ć si ę niespokojnie. – Chod ź, kruszyno, porysujemy z doktorem Delaware. Mała zakwiliła, słysz ąc moje nazwisko. – Cassie Brooks, doktor Delaware przyjechał a ż tutaj, żeby si ę z tob ą bawi ć, rysowa ć zwierz ątka – hipcie, kangury. Pami ętasz kangury? Cassie kwiliła coraz gło śniej. – Cicho, kochanie – rzekła Cindy, ale bez przekonania. – Nie, nie łam kredek, kochanie. Nie mo żesz – daj spokój, Cass. – Uh uh uh. – Dziewczynka usiłowała zej ść z kolan matki. Cindy spojrzała na mnie. Nie udzieliłem żadnej rady. – Powinnam j ą pu ści ć? – Pewnie – odparłem. – Nie chc ę, by kojarzyła mnie z ograniczeniem wolno ści. Dziewczynka, puszczona przez matk ę, wpełzła pod stolik. – Rysowały śmy troch ę, czekaj ąc na pana – powiedziała Cindy. – S ądz ę, że ma ju ż do ść . Schyliła si ę, zagl ądaj ąc pod stół. – Zm ęczyła ś si ę rysowaniem, Cass? Chcesz robi ć co ś innego? Cassie zignorowała j ą, skubi ąc włókna dywanu. Cindy westchn ęła. – Naprawd ę przepraszam – za przedtem. Ja... to tylko... Ale zrobiłam scen ę, co? Naprawd ę przeholowałam – sama nie wiem, co mnie naszło. – Czasem spi ętrzy si ę tyle kłopotów – powiedziałem, przekładaj ąc pudełko Insuject z ręki do r ęki. Trzymaj ąc je na widoku, wypatrywałem oznak zdenerwowania. – Tak, ale zrobiłam scen ę przed panem i Cassie. – Tak czy inaczej, mo że wa żniejsze jest dla mnie i dla ciebie, żeby śmy porozmawiali. – Jasne – odparła, dotykaj ąc warkocza i rzucaj ąc spojrzenie pod stół. Mogłabym skorzysta ć z pana pomocy, prawda? Mo że by ś teraz wyszła, panno Cass? Brak odpowiedzi. – Mógłbym prosi ć o jeszcze jedn ą mro żon ą herbat ę? – zapytałem. – Och, jasne, to żaden kłopot. Cass, idziemy z doktorem Delaware do kuchni. Podeszli śmy z Cindy do drzwi pokoju dziecinnego. W chwili, gdy stan ęli śmy na progu, dziewczynka wypełzła spod stołu, podniosła si ę niepewnie i podbiegła do matki z wyci ągni ętymi ramionami. Ta wzi ęła ją na r ęce i poniosła dalej, oparłszy na biodrze. Pod ąż yłem za nimi, trzymaj ąc białe pudełko. W kuchni Cindy otworzyła jedn ą r ęką lodówk ę i si ęgn ęła po dzbanek. Ale nim zdołała go wyj ąć , Cassie zsun ęła si ę i matka musiała podtrzyma ć j ą dwiema r ękami. – Lepiej zajmij si ę ni ą – zaproponowałem kład ąc pudełko na kuchennym stole i chwytaj ąc dzbanek. – Niech panu przynajmniej podam szklank ę. – Podeszła do otwartych szafek po drugiej stronie kuchni. Ledwo odwróciła si ę do mnie plecami, z obł ędem w oku dokonałem błyskawicznej inspekcji wzrokowej zawarto ści lodówki. Przedmiotem o najbardziej zbli żonych do leku wła ściwo ściach była tu tubka bezcholesterolowej margaryny. Masło le żało w swej przegródce, inny pojemnik, oznaczony napisem SER, zawierał paczk ę krojonego Americana. Wyj ąwszy dzbanek, zamkn ąłem drzwiczki. Cindy stawiała szklank ę na wyplatanej podkładce. Napełniłem j ą do połowy i napiłem si ę. Zabolało mnie gardło. Herbata wydawała si ę słodsza ni ż przedtem – niemal nienaturalnie. A mo że było to tylko złudzenie wywołane przez nurtuj ące mnie my śli o cukrze. Cassie obserwowała mnie z przenikliw ą dzieci ęcą podejrzliwo ści ą. Mój u śmiech wywołał u niej zmarszczenie brwi. Zastanawiaj ąc si ę, czy zdołam odzyska ć jej zaufanie, odstawiłem szklank ę. – Poda ć panu co ś jeszcze? – zapytała. – Nie, dzi ęki. Lepiej ju ż pójd ę. Prosz ę. – Podałem jej pudełko. – Och, nie potrzebuj ę tego – odparła. – Mo że przyda si ę komu ś w szpitalu. S ą bardzo drogie – to dlatego doktor Ralph dawał nam próbki. Nam. – To miło z twojej strony. – Zabrałem pudełko. – Có ż – powiedziała – my na pewno nie mo żemy ich wykorzysta ć. Pokr ęciła głow ą. – To dziwne, że pan je znalazł – budz ą wspomnienia. Kąciki jej ust opadły. Widz ąc to, Cassie szarpn ęła si ę z okrzykiem: „Uh”. Cindy wygi ęła wyd ęte wargi w szerokim, nagłym u śmiechu. – Cze ść , kruszyno. Dziewczynka dziabn ęła j ą r ączk ą w usta. Cindy pocałowała jej paluszki. – Tak, mama ci ę kocha. A teraz odprowadzimy doktora Delaware. Kiedy doszli śmy do drzwi wej ściowych, przystan ąłem, by spojrze ć na fotografie, u świadomiwszy sobie, że nie ma tam zdj ęć rodziców Chipa. Moje spojrzenie znów padło na uj ęcie Cindy i jej ciotki. – Spacerowały śmy owego dnia – wyja śniła cichym głosem. – Wzdłu ż basenu portowego. Cz ęsto za żywała spacerów. Długich, z powodu cukrzycy – ruch pomagał jej panowa ć nad chorob ą. – Udawało jej si ę skutecznie nad ni ą zapanowa ć? – O tak – to nie to j ą... pokonało. To był U-D-A-R. Była wyj ątkowo opanowana – bardzo uwa żała na to, co je. Kiedy mieszkałam z ni ą, nie pozwalała mi na żadne cukierki czy słodycze. Tote ż nie nabrałam do nich zamiłowania i nie mamy tego wiele w domu. Pocałowała Cassie w policzek. – Tak sobie my ślę, że je śli nie przyzwyczai si ę do nich teraz, to mo że nie b ędzie ich jej brakowa ć pó źniej. Odwróciłem si ę od fotografii. – Robimy wszystko – stwierdziła – żeby była zdrowa. Bez zdrowia nie ma... niczego. Prawda? Słyszy si ę takie rzeczy w młodo ści, ale dopiero pó źniej zaczyna si ę w to wierzy ć. Jej oczy były pełne udr ęki. Cassie zakołysała się, wydaj ąc nieartykułowane d źwi ęki. – To prawda – potwierdziłem. – Mo że spotkaliby śmy si ę jutro, u was w domu. – Jasne. – Kiedy b ędzie ci najwygodniej? – A czy bez... N-I-E-J? – Bez, je śli to mo żliwe. – Wi ęc najlepiej wtedy, kiedy śpi. Zwykle odbywa drzemkę mi ędzy pierwsz ą a drug ą lub drug ą trzydzie ści, a potem kładzie si ę na noc o siódmej czy ósmej. Mo że o ósmej, dla pewno ści? Je śli to nie będzie za pó źno dla pana. – Doskonale, o ósmej. – Chip chyba te ż ju ż wróci do domu – tak b ędzie lepiej, nie s ądzi pan? – Niew ątpliwie – zgodziłem si ę. – Wi ęc do zobaczenia. Dotkn ęła mego ramienia. – Dzi ęki za wszystko i bardzo przepraszam. Wiem, że pomo że nam pan przez to przej ść . Wróciwszy na Topanga, podjechałem do pierwszej stacji benzynowej i zadzwoniłem z automatu do Mila, do pracy. – Trafiłe ś w dziesi ątk ę – stwierdził. – Wła śnie sko ńczyłem rozmow ę z Fort Jackson. Wygl ąda na to, że mała Cindy była naprawd ę chora. I to w 83 roku. Tyle, że nie na zapalenie płuc ani opon mózgowych. Na rze żą czke. Wyb ębnili j ą z tego powodu – ze statusem wej ściowym. Znaczy to, że odsłu żyła mniej ni ż sto osiemdziesi ąt dni i chcieli si ę jej pozby ć, kiedy jeszcze nie byli zobowi ązani płaci ć zasiłków. – Tylko z powodu trypra? – Trypra i tego, co do niego doprowadziło. Wygl ąda na to, że w czasie czterech miesi ęcy pobytu ustanowiła swego rodzaju rekord promiskuityzmu. Tote ż je śli robi m ęż usia w konia, znaczy to tylko, że jest konsekwentna. – Promiskuityzm – powtórzyłem. – Wła śnie sko ńczyłem wizyt ę domow ą, po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygl ąda, gdy chce by ć seksowna. Przyjechałem wcze śniej, świadomie – ciekaw byłem dlaczego nie chciała mnie tam widzie ć przed wpół do trzeciej. Rozpu ściła włosy. Dosłownie. Ubrana była w krótkie szorty i podkoszulek, bez stanika. – Odstawiła si ę dla ciebie? – Nie. Wyra źnie czuła si ę niezr ęcznie. Par ę minut potem wysypała troch ę ziemi na ubranie, wybiegła przebra ć si ę i wróciła w starych łachach. – Mo że min ąłe ś si ę z amantem. – Mo żliwe. Powiedziała, że miedzy pierwsz ą a drug ą Cassie odbywa drzemk ę, a Chip ma tego dnia zaj ęcia od dwunastej do drugiej, czy ż mo żna znale źć lepsz ą por ę na romans? A w sypialni czu ć było środek dezynfekcyjny. – Chciała ukry ć miłosne wonie – zasugerował. – Nie widziałe ś nikogo? Mijałe ś jakie ś odje żdżaj ące wozy? – Tylko czy ściciela basenów ruszaj ącego z podjazdu s ąsiedniego domu. O cholera, nie s ądzisz chyba? – Pewnie, że tak. – Roze śmiał si ę. – Zawsze czarno widz ę. – Znów śmiech. – Czy ściciel basenów. To ż to typowe zagro żenie dla spokoju rodziny. – Był u sąsiadów, nie u niej. – Wi ęc co z tego? To nic niezwykłego dla tych facetów załatwi ć kilka basenów w jednym kwartale – tak daleko za miastem, mógł obskoczy ć cał ą t ę cholern ą okolic ę. Wiele jest dróg. Czy Jonesowie maj ą basen? – Tak, ale był przykryty. – Przyjrzałe ś si ę Panu Chlorowi? – Młody, ogorzały, ko ński ogon. Na wozie napisane było Obsługa Basenów ValleyBrite, przez I-T-E. – Widział, gdzie si ę zatrzymujesz? – Owszem. Przyhamował, wyjrzał przez okno, potem wyszczerzył z ęby, unosz ąc kciuk. – Przyjacielski, co? Nawet je śli wła śnie j ą przerypał, nie musi by ć jedynym. W armii nie zachowywała si ę jak mniszka. – Jak si ę o tym dowiedziałe ś? – Łatwe to nie było. Wojsko ukrywa swoje materiały dla zasady. Charlie stracił wiele czasu, staraj ąc si ę dotrze ć do ich danych, ale nie udało mu si ę. Koniec ko ńców, schowałem dum ę do kieszeni i zadzwoniłem do pułkownika – tylko dla ciebie, zuchu. – Jestem wielce zobowi ązany. – Taak... Dupek si ę nie nadymał, trzeba mu to przyzna ć. Poł ączył mnie z miejsca z zastrze żonym wojskowym numerem w Waszyngtonie. Jakie ś archiwum. Nie mieli szczegółów – tylko nazwisko, stopie ń, numer ewidencyjny i decyzj ę o zwolnieniu, ale szcz ęś ciem trafiłem na oficera archiwist ę, który słu żył w Wietnamie w tym samym czasie co ja, i przekonałem go, żeby zadzwonił do Południowej Karoliny i znalazł mi kogo ś do pogadania. Wytrzasn ął pani ą kapitan, która była kapralem, kiedy Cindy zaczynała słu żbę. Doskonale j ą pami ętała. Wygl ąda na to, że przygody naszej dziewuszki były na ustach całych koszar. – To baza tylko dla kobiet – wtr ąciłem. – Czy w gr ę wchodzi promiskuityzm lesbijski? – Sk ądże. Szlajała si ę po mie ście – balowała na przepustkach w miejscowych barach. Sko ńczyło si ę to, według pani kapitan, kiedy Cindy spikn ęła si ę z paczk ą nastolatków, a jeden z nich okazał si ę by ć synem lokalnej grubej fiszy. Złapał od niej trypra. Burmistrz zło żył wizyt ę komendantowi bazy i do widzenia. Brudna historyjka, co? Ma to jakie ś znaczenie przy Munchhausenie? – Promiskuityzm nie jest elementem obrazu choroby, ale je śli uzna ć go za inn ą form ę zwracania na siebie uwagi, to s ądz ę, że mogłoby pasowa ć. Pacjenci z Munchhausenem cz ęsto informuj ą o stosunkach kazirodczych we wczesnej młodo ści, a promiskuityzm mógłby by ć jedn ą z metod odreagowania. Zdecydowanie pasuje tu wczesne zetkni ęcie z powa żnymi dolegliwo ściami, a przebycie choroby wenerycznej stało si ę którym ś z rz ędu. Ciotka, która j ą wychowała, była diabetyczk ą. – Bałagan z cukrem. Interesuj ące. – Czekaj, jest jeszcze co ś. – Opowiedziałem mu, jak znalazłem insujecty i pokazałem je Cindy. – S ądziłem, że może to doprowadzi ć do konfrontacji, na któr ą czekamy. Ale nie okazywała niepokoju czy poczucia winy. Tylko zdziwienie, sk ąd si ę wzi ęły pod umywalk ą. Wyja śniła, że nale żały do jej ciotki – s ądziła, że pozbyła si ę ich, opró żniaj ąc dom po jej śmierci. Ale na pudełku nie było kurzu, wi ęc jest to zapewne kolejne kłamstwo. – Jak dawno temu zmarła ta ciotka? – Cztery lata. Doktor, któremu przesłano próbki, był lekarzem i jej szefem. – Nazwisko? – Ralph Benedict. A niech to szlag, jak dla mnie, to on jest tym tajemniczym kochankiem. Któ ż lepiej od lekarza potrafiłby pozorowa ć choroby? A wiemy, że Cindy leci na starszych facetów – jednego po ślubiła. – Na młodszych te ż. – Taa. Ale wygl ąda to sensownie, co – przyjaciel lekarz? Benedict mógłby dostarcza ć jej leków i utensyliów. I poucza ć j ą, jak wywoływa ć choroby. – A motywy faceta? – Prawdziwa miło ść . W jego oczach dzieci s ą przeszkod ą, chce si ę ich pozby ć, by mie ć Cindy dla siebie. Mo że z cz ęś ci ą pieni ędzy Chipa na dodatek. Jako doktor medycyny wiedziałby, jak to załatwi ć. Potrafiłby zachowa ć ostro żno ść . Bo śmier ć dwójki dzieci w tej samej rodzinie, jednego tu ż po drugim, to rzecz podejrzana, lecz gdyby przyczyny były odmienne i niebudz ące zastrze żeń lekarzy, mogłoby si ę uda ć. – Ralph Benedict – powiedział. – Sprawdz ę w izbie lekarskiej. – Cindy wychowała si ę w Ventura. On mo że tam ci ągle mieszka ć. – Jak si ę nazywa firma, która wysyłała te cylindry? – Holloway Medical z San Francisco. – Zobaczymy, co jeszcze mu wysyłali i kiedy. Cylindry – takie puste rurki? – S ą cz ęś ci ą zestawu. – Opisałem mu system Insuject. – Żadnych igieł czy leków pod umywalk ą? – Żadnych, igły i ampułki insuliny s ą oddzielnie. – Zrelacjonowałem mu swoje poszukiwania w sypialni i lodówce. – Ale mogły by ć gdziekolwiek indziej w ich domu. S ą teraz jakie ś szans ę na załatwienie nakazu rewizji? – Z powodu rurek? W ątpliwe. Gdyby były z igłami i załadowane insulin ą, mo że. Dowodziłyby premedytacji, cho ć Cindy mogłaby dalej utrzymywa ć, że to rzeczy, które pozostały po jej ciotce. – Nie wtedy, gdyby insulina była świe ża. Nie jestem pewny, jaki dokładnie jest okres przydatno ści insuliny, ale na pewno nie cztery lata. – Taa. Wi ęc znajd ź mi świe żą insulin ę, a zło żę wizyt ę s ędziemu. Jak na razie, nie ma dowodów przest ępstwa. – Nawet przy niskim poziomie cukru u Cassie? – Nawet. Przykro mi. Ciekawe, dlaczego zostawiła to tak pod umywalk ą. – Najprawdopodobniej nie wyobra żała sobie, że kto ś tam zajrzy. Pudełko wetkni ęto w kąt – trzeba by było specjalnie grzeba ć, żeby je znale źć . – I zupełnie nie wkurzyła si ę, że szperałe ś jej w klopie? – Nawet je śli tak, nie okazała tego po sobie. Wymy śliłem opowiastk ę, że sko ńczył mi si ę papier toaletowy, wi ęc zajrzałem pod umywalk ę, szukaj ąc nowej rolki. Przepraszała, że nie jest lepsz ą gospodyni ą. – Skora, by ka żdego zadowoli ć, co? Chłopcy w Południowej Karolinie z pewno ści ą z tego korzystali. – Albo wodzi ludzi za nos, udaj ąc t ępą i pozbawion ą inicjatywy. Wychodz ąc z jej domu, nie miałem wra żenia, że panuj ę nad sytuacj ą. – Ty stary klozetowy detektywie. Wygl ąda na to, że szykujesz si ę do brygady obyczajowej. – Nadam si ę. To był czysty surrealizm. Nie, żebym zrobił wiele dobrego jako terapeuta. Opowiedziałem mu, jak Cindy wcisn ęła mi córk ę i jak ą panik ę dziecka to wywołało. – Do tego czasu nawi ązywałem z Cassie coraz lepszy kontakt. Teraz, Milo, wszystko diabli wzi ęli. Nie mog ę oprze ć si ę w ątpliwo ściom, czy Cindy nie sabotuje świadomie mojej działalno ści. – Prowadzi w walcu, co? – Powiedziała mi co ś, co sugeruje, że panowanie nad sytuacj ą jest dla niej spraw ą pierwszorz ędnej wagi. Kiedy była dzieckiem, ciotka nie pozwalała jej je ść żadnych słodyczy, mimo że jej trzustka była w całkowitym porz ądku. Daleko st ąd do Munchhausena, ale jest w tym cie ń patologii – nie pozwala ć zdrowemu dziecku zje ść od czasu do czasu lodów. – Ciotka dokonywała projekcji własnej choroby na nią? – Wła śnie. A kto wie, czy ciotka nie przenosiła na ni ą innych aspektów choroby – jak zastrzyki. Nie insuliny, ale mo że jakich ś witamin. Strzelam tylko w ciemno. Cindy powiedziała mi te ż, że ogranicza dziecku słodycze. Pozornie wygl ąda to na troskliw ą opiek ę. Uzasadnione przywi ązywanie wagi do kwestii zdrowotnych przez kogo ś, kto stracił ju ż jedno dziecko. Ale mo że w zwi ązku z tym cukrem odchodz ą jakie ś niesamowite numery. – Grzechy matek – wtr ącił. – Ciotka pełniła w jej życiu funkcj ę matki. A spójrz, jakiego wzorca dostarczyła: profesjonalny pracownik słu żby zdrowia, cierpi ący na chroniczn ą chorob ę i panuj ący nad ni ą – Cindy mówiła o tym z dum ą. Mogła skojarzy ć w dzieci ństwie kobieco ść – macierzy ństwo – z chorob ą i sztywno ści ą emocjonaln ą: dotkni ęta cukrzyc ą, panuje nad ni ą. Nie dziwi wi ęc, że tu ż po szkole Cindy wybrała wojsko – z jednego zhierarchizowanego świata do drugiego. Kiedy to si ę nie powiodło, nast ępnym krokiem było technikum terapii oddechowych. Poniewa ż ciocia Harriet powiedziała, że to dobry zawód. Kontrola i choroba – ten motyw ci ągle si ę powtarza. – Wspominała kiedykolwiek, dlaczego nie sko ńczyła technikum? – Nie. A co ci przyszło do głowy – znów promiskuityzm? – Gł ęboko wierz ę w powtarzaj ące si ę wzorce zachowa ń. Co robiła potem? – Była w dwuletnim college’u. Gdzie poznała Chipa. Zrezygnowała z nauki, wyszła za m ąż . Od razu zaszła w ci ążę – kolejna zasadnicza zmiana, która mogła wywoła ć u niej wra żenie, że nie panuje nad sytuacj ą. Dzi ęki mał żeństwu znalazła si ę wyżej w hierarchii społecznej, ale wyl ądowała w odludnym miejscu. Opisałem mu Dunbar Court i otaczaj ący teren. – Milo, to powolna śmier ć dla kogo ś, kto jest spragniony uwagi. Zało żę si ę, że kiedy Chip wraca do domu, sytuacja niewiele si ę zmienia. Pochłania go życie akademickie – jest wielk ą ryb ą w małym stawie. Wpadłem do tego college’u, zanim odwiedziłem j ą w domu. Udało mi si ę zobaczy ć, jak Chip prowadzi zaj ęcia. Guru na trawie, uczniowie u jego stóp. To świat, do którego ona nie nale ży. Mieszkanie jest tego odzwierciedleniem – pokój za pokojem wypełniaj ą jego nagrody, m ęskie meble. Cindy nie odcisn ęła pi ętna nawet na charakterze własnego domu. – Wi ęc odciska pi ętno na swoim dziecku. – U żywaj ąc znajomych środków, które pami ęta z własnego dzieci ństwa. Insuliny, igieł. Innych trucizn – manipuluj ąc tym, co spo żywa Cassie w ten sam sposób, w jaki ciotka kontrolowała j ą. – A co Chadem? – Mo że naprawd ę zmarł na Zespół Nagłej Śmierci Noworodków – kolejna traumatyczna choroba w życiu Cindy – i to do świadczenie, stało si ę kropl ą, która przelała czar ę. Albo mo że udusiła go. – S ądzisz, że wystraszy j ą odkrycie cylindrów? – To wydawałoby si ę logiczne, ale przy grze o dominacj ę, jak ą jest Munchhausen, podejrzewam, że skutek mo że by ć wr ęcz odwrotny – podniesie stawk ę, usiłuj ąc sprosta ć wyzwaniu i przechytrzy ć mnie. Wi ęc prawdopodobnie sytuacja Cassie stała si ę przez to jeszcze gro źniejsza – niech mnie szlag, je śli wiem jak jest. – Nie zadr ęczaj si ę. Gdzie s ą teraz te cylindry? – Tutaj. W samochodzie. Mógłby ś kaza ć sprawdzi ć odciski palców. – Pewnie, ale odciski Chipa czy Cindy niczego by nie dowodziły – jedno z nich schowało to przed laty. – A brak kurzu? – Czysta szafka. Albo strz ąsn ąłe ś kurz, je śli jaki ś był, wyjmuj ąc pudełko. Mówi ę teraz jak obro ńca, chocia ż daleko nam do tego, by sprawi ć, żeby kto ś go potrzebował. A je śli ten cały Benedict dotykał pudełka, nic dziwnego. Cylindry wysłano najpierw do niego. – Skoro ciotka nie żyje, nie ma powodów, by dawał je Cindy. – Te ż prawda. Gdyby śmy zdołali wykaza ć, że wysłano je po śmierci ciotki, to by było co ś. S ą na tym jakie ś numery serii? Albo faktura? – Ju ż sprawdzam... żadnej faktury. Ale s ą numery serii. A ulotka producenta pochodzi sprzed pi ęciu lat. – Dobrze. Podaj mi te numery, rozpracuj ę to. A tymczasem s ądz ę, że najlepsze, co mo żesz zrobi ć, to pom ąci ć jej w głowie. Odpłaci ć pi ęknym za nadobne. – Jak? – Wyci ągnij j ą na spotkanie, bez dzieciaka... – To ju ż umówione na jutro wieczór. Chip te ż b ędzie. – Nawet lepiej. Postaw jej zarzuty, prosto z mostu. Oznajmij, że s ądzisz, i ż kto ś wywołuje u Cassie choroby i że wiesz, jak. Wyci ągnij cylinder, i oświadcz, że nie wierzysz w te bzdury o rzeczach ciotki. Chcesz wykorzysta ć okazj ę, blefuj na całego: powiedz, że rozmawiałe ś z prokuratorem okr ęgowym, który gotów jest wnie ść oskar żenie o usiłowanie zabójstwa. A potem módl si ę, żeby p ękła. – A je śli tego nie zrobi? – Odsun ą ci ę od sprawy, ale przynajmniej b ędzie wiedzie ć, że kto ś ma na ni ą haka. Nie rozumiem, Alex, co mo żesz osi ągn ąć , czekaj ąc dłu żej. – A co ze Stephanie? Wtajemnicza ć j ą? Skre ślamy j ą z listy podejrzanych? – Jak ju ż mówili śmy, mogłaby okaza ć si ę sekretn ą kochank ą Cindy, ale nic na to nie wskazuje. A gdyby była zamieszana, po co Cindy kombinowałaby z Benedictem? Stephanie jako lekarz – mogłaby załatwi ć to samo co on. Wszystko mo żliwe, ale o ile jestem w stanie powiedzie ć, Cindy od pocz ątku prezentowała si ę nie źle, a wygl ąda coraz lepiej. – Skoro Stephanie nie jest ju ż zawieszona – powiedziałem – powinienem da ć jej zna ć – jest lekarzem prowadz ącym. Uciekanie się do tak mocnych środków bez jej wiedzy byłoby chyba nieetyczne. – Dlaczego nie miałby ś po prostu wysondowa ć jej i sprawdzi ć, jak zareaguje? Powiedz o cylindrach i zobacz, co z tym zrobi. Je śli uznasz, że jest w porz ądku, zabierz j ą ze sob ą, by pogra ć z Cindy w ciuciubabk ę. W ilo ści siła. – Pogra ć w ciuciubabk ę? Zapowiada si ę dobra zabawa. – Nie licz na to. Gdybym mógł, zrobiłbym to za ciebie. – Dzi ęki. Za wszystko. – Co ś jeszcze? Uprzytomniłem sobie, że dzi ęki Insujectom wyleciała mi z głowy wizyta w gabinecie doktor Yanos. – Mnóstwo – odparłem i opowiedziałem mu, jak Huenengarth ubiegł mnie w sprawie dyskietek komputerowych Dawn Herbert. Potem dorzuciłem relacje z telefonów do Ferrisa Dixona i profesora W.W. Zimberga oraz moje najnowsze koncepcje na temat szanta żu planowanego przez Herbert i Ashmore’a. – Zawiła intryga, Alex – by ć mo że cz ęść z tego jest nawet prawd ą. Ale nie pozwól, żeby odci ągn ęło to twoj ą uwag ę od Cassie. Jeszcze sprawdzam Huenengartha. Ci ągle nic, ale działam dalej. Gdzie mog ę ci ę złapa ć, gdyby co ś z tego wyszło? – Jak tylko sko ńczymy, dzwoni ę do Stephanie. Je śli b ędzie w swoim gabinecie, pojad ę do szpitala. Je śli nie, zastaniesz mnie w domu. – W porz ądku. Mo że spotkamy si ę pó źniej wieczorem i wymieramy kłopotami. Ósma pasuje? – Znakomicie. Jeszcze raz dzi ęki. – Nie dzi ękuj mi. Daleko nam wci ąż do zadowolenia w zwi ązku z tą spraw ą. Rozdział dwudziesty dziewi ąty

Doktor Eves wyszła. Zaraz j ą wezw ę – poinformowała recepcjonistka z pediatrii ogólnej. Czekałem, obserwuj ąc przez m ętne szyby budki telefonicznej kurz i ruch uliczny. Znów ukazały si ę amazonki, galopuj ące boczn ą uliczk ą: musiały zatoczy ć kr ąg. Szczupłe nogi w bryczesach, zaci śni ęte wokół l śni ących boków. Mnóstwo u śmiechów. Najprawdopodobniej wracały do klubu na zimne drinki i pogaw ędki. Pomy ślałem o tym, jak wiele było zaj ęć , przy których Cindy Jones mogłaby sp ędza ć czas. Gdy konie znikn ęły, recepcjonistka znów si ę odezwała: – Nie odpowiada, doktorze. Chciałby pan zostawi ć wiadomo ść ? – Nie orientuje si ę pani, kiedy wróci? – Wiem, że wróci na zebranie o pi ątej – niech pan spróbuje złapa ć j ą tu ż przed pi ątą. Do tej pory pozostały prawie dwie godziny. Jechałem przez Topanga, my śląc o tym, ile szkody mo żna przez ten czas wyrz ądzi ć dziecku. Sun ąłem na południe w stron ę wjazdu na szos ę. Było na niej tak ciasno, że musiałem przyhamowa ć. Wcisn ąłem wóz w posuwaj ącą si ę w ślimaczym tempie kolumn ę samochodów i powlokłem na wschód. Paskudna jazda do Hollywood. Jednak w nocy ambulans przemkn ąłby z łatwo ści ą. Na parking dla lekarzy wjechałem tu ż przed czwart ą. Wpi ąwszy w klap ę plakietk ę, udałem si ę do holu wej ściowego, sk ąd wezwałem Stephanie. Niepokój, który opanował mnie jeszcze tydzie ń temu, min ął. W jego miejsce pojawiło si ę mobilizuj ące uczucie gniewu. Ile ż si ę mo że zmieni ć w ci ągu siedmiu dni... Brak odpowiedzi. Zadzwoniłem jeszcze raz do jej pokoju. Usłyszałem t ę sam ą rejestratork ę i tę sam ą odpowied ź, przekazan ą nieco zirytowanym tonem. Przeszedłem do poradni pediatrii ogólnej. Na korytarzu mijałem pacjentów, piel ęgniarki i lekarzy, nie zwracaj ąc na nich uwagi. Pokój Stephanie był zamkni ęty. Napisałem na kartce, by do mnie zadzwoniła i wła śnie schyliłem si ę, żeby wsun ąć papier pod drzwi, gdy jaki ś suchy, kobiecy głos zapytał: – Czym mog ę panu słu żyć? Wyprostowałem si ę. Patrzyła na mnie kobieta dobrze po sze ść dziesi ątce. Ubrana była w najbielszy z białych fartuchów, jakie kiedykolwiek widziałem, wło żony na czarn ą sukienk ę i zapi ęty na guziki. Miała ciemno opalon ą, pokryt ą zmarszczkami twarz o ści ągni ętych rysach pod hełmem prostych, białych włosów. Widz ąc jej postaw ę, marines, poprawiliby swoj ą. Zobaczywszy moj ą plakietk ę, powiedziała: – Och, pan wybaczy, doktorze. – Miała akcent Marleny Dietrich, z londy ńsk ą naleciało ści ą. Jej oczy były małe, zielononiebieskie i elektryzuj ąco czujne. W kieszonce na piersi nosiła złoty długopis, na szyi cienki, złoty ła ńcuszek, na którym dyndała pojedyncza perła, tkwi ąca w złotym gniazdku niczym opalizuj ące jajeczko. – Doktor Kohler – powiedziałem. – Jestem Alex Delaware. Uścisn ęli śmy sobie r ęce. Odczytała moj ą plakietk ę. Zmieszanie nie pasowało do niej. – Nale żałem kiedy ś do personelu – wyja śniłem. – Współpracowali śmy kiedy ś nad kilkoma przypadkami. Chorób Crohna. Adaptacja po osteotomii. – Ach, oczywi ście. – Jej ciepły u śmiech zneutralizował kłamstwo. Zawsze miała go na ustach, nawet wtedy, gdy obcinała sta żyst ę za bł ędne rozpoznanie. Wdzi ęk zaszczepiony w dzieci ństwie, sp ędzonym wśród wy ższych sfer Pragi i przerwanym przez Hitlera, a następnie od świe żony dzi ęki mał żeństwu ze Słynnym Dyrygentem. Pami ętałem, jak ofiarowała si ę skorzysta ć ze swych koneksji, żeby załatwi ć fundusze dla szpitala. I jak rada odrzuciła propozycj ę, nazywaj ąc ten sposób zdobywania pieni ędzy „ordynarnym”. – Szuka pan Stephanie? – zapytała. – Musz ę pomówi ć z ni ą o jednej z pacjentek. Uśmiech pozostał na jej twarzy, ale oczy zlodowaciały. – Tak si ę składa, że sama jej szukam. Według grafiku powinna znajdowa ć si ę tutaj. Ale przypuszczam, że przyszły ordynator musi by ć zaj ęty. Udałem zaskoczenie. – Och, tak – potwierdziła. – Ci, którzy wiedz ą lepiej, utrzymuj ą, że grozi jej awans. Uśmiech poszerzył si ę i stał drapie żny. – Có ż, życz ę jej wszystkiego najlepszego... cho ć mam nadziej ę, że nauczy si ę nieco lepiej antycypowa ć wydarzenia. Jeden z jej nastoletnich pacjentów zjawił si ę wła śnie bez zapowiedzi i robi scen ę w poczekalni. A Stephanie wyszła, nie zgłaszaj ąc tego. – To do niej niepodobne – stwierdziłem. – Doprawdy? Ostatnio, to stało si ę do niej podobne. Mo że wydaje jej si ę, że ju ż awansowała. Mijała nas piel ęgniarka. – Juanita? – zagadn ęła j ą Kohler. – Tak, doktor Kohler? – Czy widziała ś Stephanie? – Chyba wyszła. – Ze szpitala? – Tak mi si ę wydaje, pani doktor. Miała ze sob ą torebk ę. – Dzi ękuj ę, Juanito. Kiedy piel ęgniarka odeszła, Kohler wyci ągn ęła z kieszeni komplet kluczy. – Prosz ę – powiedziała i otworzyła, wcisn ąwszy jeden z nich w zamek pokoju Stephanie. Ledwie uj ąłem klamk ę, wyszarpn ęła gwałtownie klucz i odeszła. Ekspres był wył ączony, ale napełniona do połowy fili żanka stała na biurku, obok stetoskopu Stephanie. Świe ży zapach palonej kawy tłumił ostr ą wo ń spirytusu, s ącz ącą si ę z pokoi przyj ęć . Na biurku le żała te ż sterta kart i notatnik reklamowy firmy farmaceutycznej. Wsuwaj ąc pod niego moj ą kartk ę, dostrzegłem zapiski na pierwszej stronie. Dawki leków, tytuły artykułów w czasopismach, numery telefonów szpitalnych. Poni żej samotna notatka, nabazgrana pospiesznie, ledwo czytelna. B, Brwsrs, 4 Browsers – miejsce, gdzie kupiła oprawnego w skór ę Byrona. Widziałem t ę ksi ąż kę, wysoko na półce. B jak Byron? Kupi ć nast ępnego? Czy spotka ć si ę z kim ś w ksi ęgarni? Je śli miało to by ć dzisiaj, wła śnie tam si ę teraz znajdowała. Dziwna schadzka, jak na środek gor ącego dnia. Niepodobne do niej. Do niedawna, je śli wierzy ć Kohler. Jaka ś romantyczna historia, któr ą wolała utrzymywa ć w tajemnicy przed plotkarskim młynem szpitala? Albo po prostu szukała samotno ści – chwili spokoju w śród poezji i jej zapachu ple śni. Bóg świadkiem, że nale żała jej si ę chwila samotno ści. Niedobrze, że musiałem j ą zakłóci ć. Szpital od Los Feliz i Hollywood dzieliło tylko pół mili, ale ruch został sparali żowany i dotarcie tam zaj ęło mi dziesi ęć minut. Ksi ęgarnia była po zachodniej stronie ulicy, fasada nic si ę nie zmieniła przez dziesi ęć lat: kremowy szyld z wypisanymi gotykiem czarnymi literami informuj ącymi: ANTYKWARIUSZ KSI ĘGARZA nad zapylonymi oknami. Min ąłem sklep powoli, szukaj ąc miejsca na zaparkowanie. Za drugim okr ąż eniem dostrzegłem starego pontiaca z wł ączonymi światłami cofania i poczekałem, a ż bardzo drobna i bardzo leciwa staruszka zwolni miejsce przy kraw ęż niku. Ledwo zaparkowałem, kto ś pojawił si ę w drzwiach ksi ęgarni. Presley Huenengarth. Nawet z takiej odległo ści jego w ąsik był ledwo widoczny. Zni żyłem si ę w fotelu. Poprawił krawat, wyj ął ciemne okulary i zało żył je, rzucaj ąc szybkie spojrzenia w obie strony. Zsun ąłem si ę jeszcze ni żej, przekonany, że mnie nie dostrzegł. Znowu dotkn ął krawata, po czym ruszył na południe. Na rogu skr ęcił w prawo i znikn ął mi z oczu. Usiadłem normalnie. Zbieg okoliczno ści? Nie niósł żadnej ksi ąż ki. Lecz trudno mi było uwierzy ć, że to z nim zamierzała spotka ć si ę Stephanie. Dlaczego miałaby go nazywa ć „B”? Nie lubiła Huenengartha, twierdziła, że jest upiorny. Przekonała mnie, że jest upiorny. A jednak jego szefowie popierali j ą. Czy żby pozowała na buntowniczk ę, brataj ąc się z wrogiem? Wszystko to dla awansu zawodowego? Alex, widzisz mnie jako ordynatora? Ka żdy lekarz, z którym rozmawiałem, twierdził, że odchodzi, ale ona my ślała o awansie. Wrogo ść Rity Kohler zapowiadała, że obj ęcie tego stanowiska przez doktor Eves nie odbędzie si ę w sposób bezkrwawy. Czy żby Stephanie miała zosta ć nagrodzona za dobre zachowanie – za to, że leczyła wnuczk ę prezesa, nie robi ąc szumu? Przypomniałem sobie, że nie była obecna na spotkaniu ku czci Ashmore’a. Zjawiła si ę pó źniej, twierdz ąc, że co ś j ą zatrzymało. Mo że to i prawda, ale za dawnych czasów znalazłaby sposób, żeby przyj ść . Sama stałaby na podium. Rozmy ślałem nad tym, siedz ąc w wozie, staraj ąc si ę wytłumaczy ć wszystko inaczej. Wtedy ze sklepu wyszła Stephanie i zrozumiałem, że to niemo żliwe. Uśmiechała si ę z zadowolenia. Ona te ż nie niosła ksi ąż ek. Spojrzała na boki zupełnie tak samo jak Huenengarth. Wielkie projekty doktor Eves. Szczur wskakuj ący do ton ącego okr ętu? Pojechałem tam, maj ąc zamiar pokaza ć jej naboje Insuject. Gotów zbada ć jej reakcj ę, uzna ć, że jest niewinna i wł ączy ć j ą do maj ącej si ę odby ć nast ępnego wieczoru konfrontacji z Cindy Jones. Teraz nie wiedziałem, czego si ę po niej spodziewa ć. Pierwotne podejrzenia Mila dotycz ące Stephanie wydawały si ę znajdowa ć solidne potwierdzenie w faktach. Co ś było nie w porz ądku – co ś si ę sko ńczyło. Znów zni żyłem głow ę. Zacz ęła i ść . W tym samym kierunku co on. Podeszła do rogu, spojrzała w prawo. Tam gdzie on poszedł. Zwlekała przez chwil ę. U śmiechaj ąc si ę wci ąż . Wreszcie przeszła na drug ą stron ę ulicy i ruszyła dalej. Zaczekałem, a ż zniknie mi z oczu, po czym odjechałem. Ledwo zwolniłem miejsce, kto ś je zaj ął. Pierwszy raz owego dnia poczułem, że zrobiłem co ś po żytecznego. Wróciwszy do domu tu ż przed pi ątą, zastałem wiadomo ść od Robin, że ma zamiar pracowa ć do pó źna, chyba że b ędę miał inne projekty. Miałem ich wiele, ale żaden nie wi ązał si ę z przyjemno ściami. Zadzwoniłem do niej i zostawiłem na automatycznej sekretarce wiadomo ść , że j ą kocham i te ż b ędę pracowa ć. Jednak że mówi ąc to, u świadomiłem sobie, że nie wiem, nad czym. Telefonowałem do Parker Center. Odezwał si ę wysoki, nosowy m ęski głos. – Archiwa. – Z detektywem Sturgisem, prosz ę. – Nie ma go tutaj. – Kiedy wróci? – Kto mówi? – Alex Delaware. Przyjaciel. Powtórzył moje nazwisko, wymawiaj ąc je tak, jakby była to nazwa choroby i dodał: – Zupełnie nie mam poj ęcia, panie Delaware. – Nie wie pan, czy wyszedł na dobre? – Tego te ż bym nie wiedział. – Czy to Charlie? Pauza. Chrz ąkni ęcie. – Tu Charles Flannery. Czy my si ę znamy? – Nie, ale Milo mówił mi, jak wiele go pan nauczył. Dłu ższa pauza, par ę chrz ąkni ęć . – Jak to ładnie z jego strony. Je śli interesuje pana rozkład zaj ęć pa ńskiego przyjaciela, proponuj ę, żeby zadzwonił pan do biura zast ępcy szefa. – Dlaczego oni mieliby to wiedzie ć? – Poniewa ż on tam jest, panie Delaware. Od pół godziny. I prosz ę nie pyta ć dlaczego, bo ja nie wiem. Nikt mi nic nie mówi. Biuro zast ępcy szefa. Milo znów w opałach. Miałem nadziej ę, że nie z powodu czego ś, co zrobił dla mnie. Rozmy ślałem nad tym, gdy oddzwoniła Robin. – Cze ść , jak si ę miewa dziewczynka? – Potrafiłem ju ż ustali ć, co si ę z ni ą dzieje, ale obawiam si ę, że mogłoby to pogorszy ć jej sytuacj ę. – Jak to? Wyja śniłem. – Powiedziałe ś ju ż o tym Milo? – zapytała. – Wła śnie usiłowałem si ę z nim skontaktowa ć, ale wezwano go do biura zast ępcy szefa. Kombinował troch ę dla mnie na wydziałowym komputerze. Mam nadziej ę, że mu to nie zaszkodzi. – Och – powiedziała. – No có ż, potrafi sobie poradzi ć – dowiódł tego. – Co za afera – podj ąłem. – Robin, ta sprawa budzi zbyt wiele wspomnie ń. Wszystkie te lata w szpitalu – osiemdziesi ęciogodzinny tydzie ń pracy i całe to cierpienie, które musisz przetrawić. Tyle paskudztwa, któremu nie mo żna zaradzi ć. Lekarze te ż nie zawsze działali skutecznie, ale przynajmniej mieli swoje pigułki i skalpele. Mnie pozostawały tylko słowa, kiwni ęcia głow ą, znacz ące pauzy i troch ę wymy ślnych technik behawioralnych, które rzadko kiedy miałem okazj ę zastosowa ć. Pół dnia sp ędziłem, chodz ąc po oddziale i czuj ąc si ę jak baletnica, której przeszkadza r ąbek u spódnicy. Nic nie powiedziała. – Tak, wiem – ci ągn ąłem. – U żalanie si ę nad sob ą jest nudne. – Alex, nie mo żesz wykarmi ć całego świata własn ą piersi ą. – To raczej co ś dla ciebie. – Mówi ę serio. Jeste ś chłop na schwał, ale czasami mam wra żenie, że zachowujesz si ę jak sfrustrowana matka – chciałby ś wszystkich nakarmi ć. O wszystko si ę zatroszczy ć. Nie zawsze jest to złe – popatrz, ilu ludziom pomogłe ś. Nie wył ączaj ąc Mila, ale... – Mila? – Pewnie. Spójrz, z czym musi si ę boryka ć. Glina i gej, w wydziale, gdzie zaprzecza si ę, że co ś podobnego mo że mie ć miejsce. Oficjalnie, on w ogóle nie istnieje. Pomyśl o jego wyobcowaniu, dzie ń w dzie ń. Pewnie, że ma Ricka, ale to zupełnie inny świat. Przyja źń z tob ą jest dla niego zwrotnikiem – łączy go z reszt ą świata. – Robin, nie jestem jego przyjacielem z miłosierdzia. To nie ma nic wspólnego z moimi pogl ądami. Po prostu lubi ę go jako człowieka. – Wła śnie. On wie, na czym polega ta przyja źń – powiedział mi kiedy ś, że zaj ęło mu pół roku przyzwyczajenie si ę do tego, że ma normalnego przyjaciela. Kogo ś, kto traktuje go zwyczajnie. Mówił, że nie miał nikogo takiego odk ąd był w college’u. Jest ci te ż wdzi ęczny, że nie odstawiasz przy nim terapeuty. To dlatego wysila si ę dla ciebie. A je śli wpadł z tego powodu w kabał ę, da sobie rad ę. Bóg świadkiem, że dawał sobie rad ę w gorszych opałach. Uf, musz ę wył ączy ć pił ę. To cała gł ębia, na jak ą mnie dzisiaj sta ć. – Kiedy tak zm ądrzała ś? – Zawsze taka byłam, K ędziorku. Miej tylko oczy szeroko otwarte. Kiedy zostałem znów sam, miałem ochot ę wyskoczy ć ze skóry. Poł ączyłem si ę z biurem zlece ń. Zostawiono cztery wiadomo ści: jaki ś prawnik prosił o konsultacj ę w zwi ązku ze spraw ą o opiek ę nad dzieckiem, kto ś z tytułem magistra zarz ądzania oferował pomoc w organizowaniu mojej praktyki, stowarzyszenie psychologiczne hrabstwa chciało wiedzie ć, czy zamierzam wzi ąć udział w przyszłomiesi ęcznym spotkaniu, a je śli tak, to czy życz ę sobie ryb ę czy kurczaka. Ostatnia pochodziła od Lou Cestare, który dawał zna ć, że nie znalazł nic nowego o byłych pracodawcach George’a Plumba, ale b ędzie dalej próbowa ć. Raz jeszcze zadzwoniłem do Mila, na wypadek gdyby, cho ć było to mało prawdopodobne, wrócił ju ż z biura zast ępcy szefa. Usłyszawszy głos Charłesa Flannery’ego, odło żyłem słuchawk ę. Do czego zmierzała Stephanie, spotykaj ąc si ę z Huenengarthem? Pospolite karierowiczostwo, czy j ą te ż kto ś przyciska – przypominaj ąc, że kiedy ś została aresztowana za jazd ę w stanie nietrze źwym. A mo że jej popijanie nie nale żało do zamierzchłej przeszło ści. A je śli wci ąż nie panowała nad nałogiem, i oni to wykorzystywali? Wykorzystywali, robi ąc z niej ordynatora oddziału? Nie wydawało si ę to sensowne, ale mo że było. Je śli miałem racj ę podejrzewaj ąc, że Chuck Jones chce zlikwidowa ć szpital, zatrudnienie ordynatora o nadwer ęż onej woli znakomicie by pasowało. Szczur pn ący si ę na pokład ton ącego statku... Przyszedł mi na my śl kto ś, kto wyskoczył. Co koniec ko ńców skłoniło Melendez-Lyncha do odej ścia? Nie wiedziałem, czy zechce ze mn ą rozmawia ć. Na nasze ostatnie kontakty, przed wielu laty, rzuciło cie ń jego upokorzenie – bardzo powa żna sprawa, uchybienie etyce zawodowej z jego strony, o którym dowiedziałem si ę przypadkowo. Ale có ż miałem do stracenia? Informacja w Miami miała na niego tylko jeden namiar. Our Lady of Mercy Hospital. Na Florydzie była ósma trzydzie ści wieczorem. Nie zastan ę ju ż jego sekretarki, ale je śli Raoul nie przeszedł transplantacji osobowo ści, powinien ci ągle pracowa ć. Wykr ęciłem numer. Nagrany na ta śmę, kulturalny kobiecy głos poinformował mnie, że poł ączyłem si ę z biurem naczelnego lekarza, które jest obecnie nieczynne, i podał kilka numerów kodowych, z których pomoc ą mo żna było przywoła ć doktora Melendez-Lyncha. Wybrawszy numer WEZWANIE NATYCHMIASTOWE, czekałem na odpowiedź, zastanawiaj ąc si ę, kiedy automatyczne sekretarki zaczn ą dzwoni ć jedna do drugiej, eliminuj ąc w ten sposób bałagan wprowadzony przez czynnik ludzki. – Doktor Melendez-Lynch – odezwał si ę wci ąż znajomy głos. – Raoul? Tu Alex Delaware. – Ahlex? Żartujesz. Jak si ę masz? – Świetnie, Raoul. A ty? – Jestem o wiele za gruby i zbyt zaj ęty, ale poza tym znakomicie. – ...Co za niespodzianka. Jeste ś tu, w Miami? – Nie, wci ąż w L.A. – Aa... No to mów, jak sp ędziłe ś ostatnie par ę lat? – Tak samo jak poprzednie. – Podjąłe ś ponownie praktyk ę? – Krótkoterminowe konsultacje. – Krótkoterminowe... ci ągle samotnie, co? – Niezupełnie. A co u ciebie? – Te ż niewiele si ę zmieniło, Alex. Robimy ró żne pasjonuj ące rzeczy. Teraz zaawansowane studia nad udziałem przepuszczalno ści błony komórkowej w powstawaniu raka, par ę bada ń pilotowych eksperymentalnych leków. No to mów, czemu zawdzi ęczam zaszczyt rozmowy z tob ą? – Mam do ciebie pytanie – odparłem – ale osobiste, nie zawodowe, wi ęc je śli nie zechcesz odpowiedzie ć, po prostu mi to oznajmij. – Osobiste? – Dotyczy twego odej ścia. – Co chcesz wiedzie ć? – Dlaczego to zrobiłe ś. – A dlaczego, je śli wolno spyta ć, tak ci ę nagle zaciekawiła moja motywacja? – Poniewa ż wróciłem do Western Peds, konsultuj ąc pewien przypadek. Zrobiło si ę tu naprawdę smutno, Raoul. Niskie morale, ludzie odchodz ą ludzie, których nigdy bym o to nie pos ądzał. Ciebie znam najlepiej, dlatego dzwoni ę. – Tak, to sprawa osobista – rzekł. – Ale mog ę odpowiedzie ć. – Roze śmiał si ę. – Alex, odpowied ź jest bardzo prosta. Odszedłem, poniewa ż mnie nie chciano. – Nowa administracja? – Tak. Wizygoci. Wybór, jaki mi zostawili, był prosty. Odejd ź albo sko ńcz si ę zawodowo. Tu szło o przetrwanie. Wbrew temu, co ka żdy ci powie, to nie była kwestia zarobków. Nikt nigdy nie pracował w Western Peds dla pieni ędzy – sam o tym wiesz. Cho ć z pieni ędzmi te ż si ę zrobiło krucho, kiedy Wizygoci przej ęli kontrol ę. Zamro żenie płac, blokada etatów, redukcja personelu biurowego, postawa totalnej arogancji w stosunku do lekarzy – jakby śmy byli ich słu żą cymi. Wsadzili nas nawet do barakowozów, na ulic ę. Jak bezdomnych. Mogłem tolerowa ć to wszystko, bo miałem prac ę. Badania naukowe. Lecz kiedy te si ę sko ńczyły, po prostu nie istniał powód, żeby tam pozostawa ć. – Przerwali ci badania? – Nie wprost. Jednak że na pocz ątku ubiegłego roku akademickiego rada ogłosiła now ą polityk ę: z powodu trudno ści finansowych szpital nie b ędzie partycypowa ć w pokrywaniu kosztów dodatkowych bada ń fundowanych. Wiesz, jak pracuje rz ąd – przy tak wielu dotacjach to, czy dadz ą ci jakieś pieni ądze, zale ży od wkładu finansowego instytucji macierzystej. Niektóre prywatne fundacje tak że kład ą teraz „na to nacisk. Wszystkie moje pieni ądze pochodziły z funduszy federalnych. Zasada – żadnych dopłat – zniweczyła całkowicie moje projekty. Próbowałem argumentowa ć, wyłem, krzyczałem, wskazywałem na liczby i fakty – co starali śmy si ę osi ągn ąć naszymi badaniami; szło o raka u dzieci, na Boga. Bezskutecznie. Wi ęc poleciałem do Waszyngtonu, porozmawia ć z rz ądowymi Wizygotami, staraj ąc si ę ich przekona ć, żeby zawiesili te przepisy. Te ż na pró żno. Nasza życzliwa i uprzejma r ączka, co? Żaden z nich nie funkcjonuje na ludzkim poziomie. Wi ęc jakie miałe ś opcje, Alex? Pozosta ć jako przeuczony technik, zaprzepaszczaj ąc pi ętna ście lat pracy? – Pi ętna ście lat – powtórzyłem. – Musiało ci by ć ci ęż ko. – Nie było to łatwe, ale okazało si ę fantastyczn ą decyzj ą. Tutaj, w Mercy, zasiadam w radzie jako członek z prawem głosu. Te ż mamy kup ę idiotów, ale mog ę ich ignorowa ć. A na dodatek moje drugie dziecko – Amelia – studiuje w szkole medycznej w Miami i mieszka ze mn ą. Z mojego kondominium wida ć ocean, a kiedy mam rzadk ą okazj ę odwiedzi ć Little Havana, czuj ę si ę jakbym znów był małym chłopcem. Alex, to przypominało operacj ę. Proces był bolesny, ale rezultaty s ą tego warte. – Zrobili głupstwo, pozwalaj ąc ci odej ść . – Oczywi ście, że tak. Po pi ętnastu latach nawet złotego zegarka. Roze śmiał si ę. – To nie s ą ludzie, którzy maj ą w estymie lekarzy. Dla nich licz ą si ę tylko pieni ądze. – Jones i Plumb? – I ta para włócz ących si ę za nimi psów – Novak i kto ś tam. Mo że i są ksi ęgowymi, ale przypominaj ą mi zbirów Fidela. Alex, posłuchaj mojej rady: nie anga żuj si ę tam za bardzo. Mo że przyjechałby ś do Miami, mógłby ś wykorzysta ć swoje umiej ętno ści tam, gdzie potrafi ą to doceni ć? Załatwiliby śmy do spółki dotacj ę. AIDS to teraz sprawa o kluczowym znaczeniu – tyle nieszcz ęść . Dwie trzecie naszych pacjentów z hemofili ą dostało zaka żon ą krew. Przydałby ś si ę tutaj, Alex. – Dzi ęki za zaproszenie, Raoul. – Mówi ę szczerze. Pami ętam, ile dobrego zrobili śmy razem. – Ja te ż. – Alex, pomy śl o tym. – Dobra. – Ale oczywi ście nie zrobisz tego? Obaj wybuchn ęli śmy śmiechem. – Mog ę zada ć ci jeszcze jedno pytanie? – zapytałem. – Te ż osobiste? – Nie. Co wiesz o Instytucie Bada ń Chemicznych Ferrisa Dixona? – Nigdy o nim nie słyszałem. A dlaczego? – Dotowali lekarza w Western Peds. Ł ącznie z kosztami dodatkowymi. – Doprawdy? A co to za jeden? – Toksykolog nazwiskiem Laurence Ashmore. Prowadził badania epidemiologiczne nowotworów u dzieci. – Ashmore... o nim te ż nigdy nie słyszałem. Co to za badania epidemiologiczne? – Pestycydy a cz ęstotliwo ść wyst ępowania nowotworów zło śliwych. Głównie teorie, zabawy z liczbami. Parskn ął śmiechem. – Ile dał mu ten instytut? – Prawie milion dolarów. Cisza. – Że co? – To prawda – potwierdziłem. – Plus koszty dodatkowe! – Sporo, co? – To absurd. Jak si ę nazywa ten instytut? – Ferris Dixon. Dotowali jeszcze jeden program, znacznie skromniejszy. Ekonomisty nazwiskiem Zimberg. – Plus koszty dodatkowe... Hmm, b ędę musiał to sprawdzi ć. Dzi ękuj ę za informacje, Alex. I pomy śl o mojej propozycji. Tu te ż świeci sło ńce. Rozdział trzydziesty

Nie maj ąc wiadomo ści od Mila, zw ątpiłem, czy przyjdzie na nasze spotkanie o ósmej. Kiedy nie zjawił si ę do dwadzie ścia po, pomy ślałem, że co ś, co zatrzymało go w Parker Center, nie pozwoliło mu przyj ść . Ale o ósmej trzydzie ści siedem odezwał si ę dzwonek, a gdy otworzyłem drzwi, okazało si ę, że to on. Za nim stał kto ś jeszcze. Presley Huenengarth. Jego twarz unosiła si ę ponad ramieniem Mila niczym zło śliwy ksi ęż yc. Usta miał małe jak niemowl ę. Zobaczywszy wyraz moich oczu, Milo mrugn ął uspokajaj ąco, poło żył mi r ękę na ramieniu i wszedł do środka. Heunengarth zawahał si ę przez chwil ę, zanim post ąpił za nim. R ęce zwisały mu swobodnie. Żadnej broni. Żadnej plakietki na marynarce; ani śladu przymusu. Mogliby we dwójk ę stanowi ć zespół gliniarzy. – Niech pan si ę czuje jak u siebie – rzucił Milo i przeszedł do kuchni. Huenengarth stał ci ągle w wej ściu. Dłonie miał grube i pokryte plamkami, a oczy rozbiegane. Drzwi nadal były otwarte. Nie poruszył si ę, kiedy je zamkn ąłem. Przeszedłem do salonu. Nie słyszałem go, ale wiedziałem, że idzie za mn ą. Zaczekał, a ż usi ądę na pokrytej skór ą sofie, rozpi ął marynark ę i opadł na fotel. Jego brzuch uwydatniał si ę ponad paskiem, napinaj ąc biał ą popelin ę koszuli. W ogóle miał szerok ą i mocn ą sylwetk ę. Nabrzmiała ponad kołnierzykiem szyja była ró żowa niczym kwiat wi śni. T ętnice pulsowały pod skór ą, szybko i jednostajnie. Słyszałem, jak Milo krz ąta si ę po kuchni. – Ładne miejsce – odezwał si ę Huenengarth. – A jaki widok? Wtedy po raz pierwszy usłyszałem jego głos. Średniowysoki, raczej ostry, ze środkowozachodnim akcentem. Przez telefon Huenengarth zrobiłby wra żenie kogo ś znacznie drobniejszego. Nic nie odpowiedziałem. Poło żył obie r ęce na kolanach i rozejrzał si ę jeszcze troch ę po pokoju. Z kuchni znów dobiegły hałasy. Odwróciwszy si ę w tamt ą stron ę, powiedział: – Je śli o mnie chodzi, prywatne życie człowieka to jego sprawa osobista. Nic mnie nie obchodzi, kim jest, o ile nie przeszkadza to w jego pracy. Nawiasem mówi ąc, mog ę mu pomóc. – Świetnie. Zechce mi pan powiedzie ć, kim pan jest? – Sturgis twierdzi, że umie pan dochowa ć tajemnicy. Niewielu to potrafi. – Szczególnie w Waszyngtonie? Beznami ętne spojrzenie. – Czy te ż w Norfolk, w Wirginii? Wyd ął wargi, nadaj ąc swym ustom opryskliwy wyraz. W ąsik ponad nimi wygl ądał prawie jak popielata plamka. Uszy o niewidocznych płatkach ciasno przylegały do głowy, przechodz ąc gładko w byczy kark. Mimo pory roku miał ci ęż ki garnitur z wełny czesankowej. Spodnie z mankietami, czarne podzelowane półbuty, niebieski długopis w kieszonce na piersi. Pot wyst ąpił mu tu ż poni żej linii włosów. – Usiłował mnie pan śledzi ć – powiedział. – Ale tak naprawd ę nie ma pan poj ęcia, co jest grane. – Zabawne, to ja czułem si ę śledzony. Potrz ąsn ął głow ą. Spojrzał surowo. Jakby był nauczycielem, na którego pytanie źle odpowiedziałem. – Wi ęc prosz ę mnie o świeci ć – powiedziałem. – Musi si ę pan zobowi ąza ć do całkowitej dyskrecji. – Dotycz ącej? – Wszystkiego, co panu powiem. – To do ść mało precyzyjne. – Taki jest mój warunek. – Czy to ma co ś wspólnego z Cassie Jones? Zacz ął b ębni ć palcami po kolanach. – Nie bezpo średnio. – Ale po średnio. Nie odpowiedział. – Żą da pan ode mnie zobowi ązania – stwierdziłem – ale nie ust ąpi pan ani na jot ę. Na pewno pracuje pan dla rz ądu. Milczenie. Zlustrował dese ń mego perskiego dywanu. – Je śli to wystawi na szwank zdrowie Cassie – podj ąłem – nie mog ę si ę do niczego zobowi ąza ć. – Nie ma pan racji – rzekł, raz jeszcze potrz ąsaj ąc głow ą. – Gdyby naprawd ę troszczył si ę pan o ni ą, nie przeszkadzałby mi pan. – A to dlaczego? – Jej tak że mog ę pomóc. – Uczynny z pana go ść , nie mo żna powiedzie ć. Wzruszył ramionami. – Je śli jest pan w stanie zapobiec krzywdzeniu jej, dlaczego pan tego nie zrobił? Przestawszy b ębni ć, zł ączył palce wskazuj ące. – Nie powiedziałem, że jestem wszechwiedz ący. Ale mog ę by ć pomocny. Pan sam niewiele jak na razie osi ągn ął, prawda? Nim zd ąż yłem odpowiedzie ć, podniósł si ę, ruszaj ąc w stron ę kuchni. Wrócił z Milem, który niósł trzy fili żanki kawy. Bior ąc jedn ą dla siebie, Milo postawił dwie pozostałe na stoliku i usadowił si ę na drugim ko ńcu sofy. Nasze spojrzenia si ę spotkały. Skin ął nieznacznie głow ą. Jakby si ę usprawiedliwiał. Huenengarth usiadł znowu, ale na innym fotelu ni ż ten, z którego wła śnie si ę podniósł. Ani on, ani ja nie ruszyli śmy kawy. – Na zdrowie – rzucił Milo i napił si ę. – Co teraz? – zapytałem. – Taak – rzekł Milo. – Za bardzo czaruj ący to on nie jest, ale by ć mo że potrafi zrobi ć to, co proponuje. Huenengarth wlepił w niego wzrok, odwróciwszy głow ę. Milo łykn ął kawy, zało żył nog ę na nog ę. – Przyszedłe ś tu z własnej, nieprzymuszonej woli co? – zapytałem. – No có ż, wszystko jest wzgl ędne – odparł Milo. Zwrócił si ę do Huenengartha: – Niech pan przestanie zgrywa ć młodszego śledczego z FBI i rzuci mu troch ę informacji. Huenengarth patrzył na niego jeszcze przez chwil ę. Odwrócił si ę ku mnie. Spojrzał na swoj ą kaw ę. Dotkn ął w ąsika. – Ta pana teoria – rozpocz ął – o tym że Charles Jones i George Plumb rujnuj ą szpital – z kim pan j ą omawiał, jak dot ąd? – To nie jest moja teoria. Cały personel uwa ża, że administracja wyka ńcza t ę placówk ę. – Cały personel nie posun ął si ę tak daleko, jak pan. Z kim pan jeszcze rozmawiał, prócz Louisa B. Cestare? Ukryłem zaskoczenie i strach. – Lou nie jest w to zaanga żowany. Huenengarth u śmiechn ął si ę półg ębkiem. – Tak si ę nieszcz ęś liwie składa, doktorze, że jest. Człowiek o jego pozycji i takich powi ązaniach w świecie finansów – mógł mi przysporzy ć prawdziwych problemów. Szcz ęś liwie okazał si ę skłonny do współpracy. Robi to dokładnie w tej chwili. Konferuje z jednym z moich kolegów w Oregon. Mój kolega twierdzi, że posiadło ść pana Cestare jest nader urocza. Teraz naprawd ę si ę u śmiechn ął. – Głowa do góry, doktorze, śruby do mia żdżenia palców wyci ągamy tylko w ostatecznych wypadkach. Milo odstawił kaw ę. – Mo że tak przeszedłby pan do rzeczy, zuchu? Uśmiech Huenengartha znikn ął. M ęż czyzna wyprostował si ę na krze śle, spogl ądaj ąc na Mila. Wpatrywał si ę w milczeniu. Milo zerkn ął z niesmakiem i napił si ę kawy. Huenengarth odczekał chwil ę, po czym zwrócił si ę do mnie. – Czy rozmawiał pan o tym jeszcze z kim ś, oprócz Cestare? Nie licz ąc pana przyjaciółki, pani – um – Castagna. Głowa do góry, doktorze. Z tego, co o niej wiem, nie jest osob ą mog ącą by ć źródłem przecieków do „The Wall Street Journal”. – Czego pan chce, do cholery? – zapytałem. – Nazwisk wszystkich, z którymi podzielił si ę pan swoimi fantazjami. Szczególnie osób zwi ązanych ze światem biznesu albo maj ących powody, by żywi ć uraz ę do Jonesa czy Plumba. Spojrzałem na Mila. Kiwn ął głow ą, cho ć nie wydawał si ę uszcz ęś liwiony. – Jeszcze jedna osoba – dodałem. – Lekarz, który pracował kiedy ś w Western Peds. Teraz mieszka na Florydzie. Ale nie powiedziałem mu niczego, czego sam by nie wiedział, i nie wdawali śmy si ę w szczegóły... – Doktor Lynch – uzupełnił Huenengarth. Zakl ąłem. – Co pan robił, podsłuchiwał moje rozmowy? – Nie, to nie było konieczne. Rozmawiamy z doktorem Lynchem od czasu do czasu. Odbyli śmy mał ą pogaw ędk ę. – To on doniósł panu? – Nie odbiegajmy od tematu, doktorze Delaware. Najwa żniejsze, że pan powiedział mnie, że pan z nim rozmawiał. To dobrze. Szczero ść godna podziwu. Podoba mi si ę te ż sposób, w jaki si ę pan z tym zmagał. Dylematy moralne nie s ą dla pana bez znaczenia – niecz ęsto spotykam si ę z tak ą postaw ą. Tote ż ufam panu teraz bardziej, ni ż kiedy wchodziłem do tego pokoju, i tak jest lepiej dla nas. – Rety, jestem wzruszony – odrzekłem. – A co dostanę w nagrod ę? Poznam pana prawdziwe nazwisko? – Współprac ę. Mo że b ędziemy w stanie pomóc sobie wzajemnie. I Cassie Jones. – Jak pan jej mo że pomóc? Zało żył r ęce na pot ęż nej piersi. – Ta pana teoria – teoria całego personelu – jest bardzo poci ągaj ąca. Jako jednogodzinny reporta ż w telewizji. Żarłoczni kapitali ści wysysaj ą życiodajn ą krew z ukochanej instytucji; wkraczaj ą uczciwi faceci i robi ą z tym porz ądek; przerwa na reklam ę. – A kim s ą tutaj uczciwi faceci? Przyło żył dło ń do piersi. – Czuj ę si ę dotkni ęty, doktorze. – Sk ąd pan jest, z FBI? – Inny zestaw liter – nic to panu nie powie. Wró ćmy do pana teorii: poci ągaj ąca, ale fałszywa. Przypomina pan sobie pierwsz ą reakcj ę Cestare, kiedy pan mu j ą przedstawił? – Powiedział, że to nieprawdopodobne. – Dlaczego? – Poniewa ż Chuck Jones to twórca, a nie destruktor. – Aha. – Ale potem przyjrzał si ę karierze zawodowej Plumba i stwierdził, że spółki, z którymi był zwi ązany, maj ą skłonno ści do szybkiego upadania. Wi ęc mo że Jones zmienił styl i zamierza ci ąć i pali ć. – To Plumb jest człowiekiem, który wycina i pali – wyja śnił. – Przez długi czas trudnił si ę podprowadzaniem spółek na odstrzał, bior ąc potem tłuste prowizje od wykupuj ącego. Ale były to firmy bazuj ące na aktywach, dla których warto je było ograbi ć. Có ż miałoby by ć nagrod ą za zniszczenie niedochodowej, deficytowej instytucji, jak ą jest Western Pediatrics? Gdzie ż s ą aktywa, doktorze? – Teren na którym stoi szpital, na pocz ątek. – Teren. – Znów potrz ąś ni ęcie głow ą, z towarzysz ącym mu przecz ącym ruchem uniesionego w gór ę palca. Facet zdecydowanie miał w sobie co ś z belfra. – Nawiasem mówi ąc, ziemia jest własno ści ą miasta i została wydzier żawiona szpitalowi na dziewi ęć dziesi ąt dziewi ęć lat. Na życzenie szpitala kontrakt mo że by ć przedłu żony na kolejne dziewi ęć dziesi ąt dziewi ęć lat, a opłata wynosi dolara rocznie. Jest to w archiwach pa ństwowych mo że pan sprawdzi ć w biurze asesora, tak jak ja. – Nie siedzi pan tu dlatego, że Jones i jego gang to same niewini ątka powiedziałem. – O co im chodzi? Wychylił si ę do przodu na krze śle. – Prosz ę pomy śle ć o aktywach wymienialnych, doktorze. Solidny zapas wysokowarto ściowych akcji i obligacji pozostaj ących do dyspozycji Chucka Jonesa. – Fundusz inwestycyjny szpitala – Jones nim zarz ądza. Co on robi, zgarnia zyski? Jeszcze jedno potrz ąś ni ęcie głową. – Dobry strzał, ale nie wygrał pan cygara, doktorze. Cho ć to te ż uzasadnione przypuszczenie. Ale jak si ę okazuje, fundusz inwestycyjny szpitala to śmieszna suma. Trzydzie ści lat czerpania z niego, żeby zbilansowa ć bud żet bie żą cy ogołociło go do szcz ętu. Prawd ę mówi ąc, Chuck Jones nawet go troch ę podreperował – jest zmy ślnym inwestorem. Ale rosn ące koszty ci ągle go uszczuplaj ą. Nigdy nie b ędzie tego tyle, by warto było kombinowa ć – przynajmniej nie na poziomie Jonesa. – A jaki jest jego poziom? – O śmiocyfrowy. Pierwsza liga manipulacji finansowych. Fisk i Gould sprawdzaliby, ile maj ą palców, wymieniwszy u ścisk dłoni z Chuckiem Jonesem. Cieszy si ę opini ą finansowego cudotwórcy, uratował nawet po drodze kilka spółek. Ale to grabie że s ą motorem tego wszystkiego. Ten człowiek zniszczył wi ęcej przedsi ębiorstw ni ż bolszewicy. – Wi ęc on tak że wycina i pali, o ile stawka jest do ść wysoka. Huenengarth spojrzał w sufit. – Dlaczego nikt o tym nie wie? – zapytałem. Przesun ął si ę jeszcze troch ę w przód. Ju ż prawie nie dotykał krzesła. – Wkrótce si ę dowiedz ą – powiedział cicho. – Szedłem jego tropem przez cztery i pół roku, i bliski jestem ko ńca. Nikt mi tego nie spieprzy dlatego wymagam całkowitej dyskrecji. Nie pozwol ę si ę odci ągn ąć od celu. Rozumie pan? Ró żowy kolor jego szyi pogł ębił si ę, przechodz ąc w barw ę pomidorow ą. Huenengarth wsun ął palce za kołnierzyk, rozlu źnił krawat i rozpi ął guzik. – On jest dyskretny – podj ął. – Wspaniale si ę maskuje. Ale pobij ę go w jego własnej grze. – Maskuje si ę – jak? – Przy pomocy parawanów widmowych korporacji i holdingów, fałszywych syndykatów, zagranicznych kont bankowych. Dosłownie setek kont handlowych, funkcjonuj ących jednocze śnie. Nadto posiada bataliony takich lokai jak Plumb, Roberts czy Novak, z których wi ększo ść zna tylko niewielki wycinek ogólnego obrazu. Jest to zasłona na tyle skuteczna, że nawet tacy ludzie, jak pan Cestare, nie mog ą jej przenikn ąć . Ale kiedy runie, to runie z hukiem, doktorze, obiecuj ę panu. Popełniał bł ędy, a ja miałem go na oku. – Wi ęc co chce zagarn ąć w Western Peds? – Naprawd ę nie musi pan zna ć szczegółów. Podniósłszy fili żank ę, wypił łyk kawy. Wróciłem w my ślach do mojej rozmowy z Lou. Dlaczego syndykat miałby je wykupi ć, żeby potem zlikwidowa ć? Z wielu powodów... Mo że chodziło im raczej o zasoby przedsi ębiorstwa ni ż o nie same. Jakie zasoby? Wyposa żenie, fundusz inwestycyjny, fundusz emerytalny... – Fundusz emerytalny lekarzy – strzeliłem. – Jones te ż nim zarz ądza, prawda? Odstawił fili żank ę. – Statut szpitala mówi, że on jest za niego odpowiedzialny. – Co z nim zrobił? Zmienił w prywatn ą skarbonk ę? – Huenengarth nic nie powiedział. – Cholera – rzucił Milo. – Co ś w tym rodzaju – stwierdził Huenengarth, marszcz ąc brwi. – Fundusz emerytalny ma osiem cyfr? – zapytałem. – Dobre osiem. – No nie, jak to mo żliwe? – Troch ę szcz ęś cia, doktorze, troch ę zr ęczno ści, ale głównie po prostu upływ czasu. Liczył pan kiedy ś, jaka suma b ędzie na koncie po siedemdziesi ęciu latach, je śli wpłaci pan na nie tysi ąc dolarów na pi ęć procent? Niech pan kiedy ś spróbuje. Fundusz emerytalny lekarzy to narastaj ąca przez siedemdziesi ąt lat warto ść pewnych akcji giełdowych i obligacji, które rosły w cen ę dziesi ęcio-, dwudziesto-, pi ęć dziesi ęcio-, i stukrotnie; a przedsi ębiorstwa ł ączyły i dzieliły dziesiątki razy, wypłacaj ąc dywidendy, które inwestowano ponownie w fundusz. Od drugiej wojny światowej akcje systematycznie id ą w gór ę. Fundusz pełen jest takich pereł jak akcje IBM nabyte po dwa dolary za sztuk ę, czy Xeroxa po dolarze. A w przeciwie ństwie do komercyjnego funduszu inwestycyjnego prawie nic nie wypływa. Przepisy funduszu mówi ą, że nie wolno czerpa ć z niego na bie żą ce wydatki szpitalne, wi ęc jedyny odpływ kapitału to wypłaty dla lekarzy, którzy przeszli na emeryturę. A to tylko w ąska stru żka, poniewa ż zarz ądzenia minimalizuj ą świadczenia ka żdemu, kto odchodzi wcze śniej ni ż po dwudziestu pi ęciu latach. – Struktura ubezpieczeniowa – powiedziałem, przypomniawszy sobie słowa Ala Macauleya o tym, że nie zapracował na emerytur ę. Kiwn ął z entuzjazmem głową. Student zaczynał wreszcie chwyta ć. – Nazywa si ę to zasad ą frakcjonowania, doktorze. Wi ększo ść funduszy emerytalnych jest w ten sposób urz ądzona – ma to premiowa ć lojalno ść . Kiedy siedemdziesi ąt lat temu szkoła medyczna zgodziła si ę wnie ść wkład do funduszu, zastrzegła, że lekarze, którzy odejd ą przed upływem pi ęciu lat, nie dostan ą ani grosza. To samo dotyczy ka żdego, kto odejdzie po dowolnym czasie, lecz b ędzie pracowa ć dalej jako lekarz, otrzymuj ąc porównywaln ą pensj ę. Lekarze s ą bardzo poszukiwani, więc te dwie grupy obejmuj ą ponad osiemdziesi ąt procent przypadków. Z pozostałych jedenastu procent bardzo niewielu lekarzy odpracowuje całe dwadzie ścia pi ęć lat i kwalifikuje si ę do pełnej emerytury. Ale pieni ądze wpłacone na fundusz za ka żdego lekarza, jaki kiedykolwiek pracował w szpitalu, pozostaj ą w nim, procentuj ąc. – Kto jeszcze wnosi wkład, poza szkoł ą medyczn ą? – Nale żał pan do personelu. Nie czytał pan przepisów o zasiłkach? – Fundusz nie obejmował psychologów. – Tak, ma pan racj ę. Zastrze żono go tylko dla doktorów medycyny... Niech pan poczytuje to za szcz ęś cie, że jest pan doktorem psychologii. – Kto wnosi wkład? – powtórzyłem pytanie. – Szpital dorzuca reszt ę. – Lekarze nic nie płac ą? – Ani grosza. Dlatego zgodzili si ę na tak surowe przepisy. Ale było to bardzo krótkowzroczne. Dla wi ększo ści z nich fundusz jest bezu żyteczny. – Ukartowana sytuacja – powiedziałem – daj ąca Jonesowi do dyspozycji o śmiocyfrow ą skarbonk ę – dlatego tak utrudnia życie personelowi. Nie chce zniszczy ć szpitala – chce go utrzymywa ć w stanie żałosnej wegetacji, żeby żaden lekarz nie pozostał zbyt długo. Utrzyma ć fluktuacj ę kadr na wysokim poziomie – personel odchodzi przed upływem pi ęciu lat, albo kiedy s ą jeszcze do ść młodzi, żeby dosta ć podobne posady. Fundusz obrasta w dywidendy, a on nie musi nic wypłaca ć i jest w stanie zgarnia ć nadwy żki. Przytakiwał z pasj ą. – To gwałt zbiorowy, doktorze. Dzieje si ę tak w całym kraju. W USA jest ponad dziewi ęć set tysi ęcy korporacyjnych funduszy emerytalnych. Dwa biliony dolarów trzymane w depozycie dla osiemdziesi ęciu milionów pracowników. Kiedy ostatnia zwy żka cen na rynku zaowocowała miliardami dolarów nadwy żki, korporacje skłoniły Kongres do rozlu źnienia przepisów reguluj ących sposoby ich wykorzystania. Pieni ądze te uznaje si ę obecnie raczej za aktywa spółki, ni ż za własno ść pracowników. Tylko w ubiegłym roku sze ść dziesi ąt najwi ększych korporacji USA miało sze ść dziesi ąt miliardów dolarów do swobodnego u żytku. Niektóre spółki zacz ęły kupowa ć polisy ubezpieczeniowe, by móc korzysta ć z samego kapitału. To wła śnie nap ędzało cz ęś ciowo całe szale ństwo wykupowania firm – statut funduszu emerytalnego jest jedn ą z pierwszych instytucji, jakie sprawdzaj ą łupie żcy, wybieraj ąc sobie cel. Rozwi ązuj ą spółk ę, korzystaj ą z nadwy żki, żeby zakupi ć nast ępn ą, któr ą te ż rozwi ązuj ą. I tak dalej, i tak dalej. Ludzie s ą wyrzucani z pracy – jest bardzo źle. – Bogac ą si ę, korzystaj ąc z cudzych pieni ędzy. – Nie produkuj ąc żadnych dóbr ani usług. Co wi ęcej, kiedy zaczyna si ę my śle ć o czym ś jako o swojej własno ści, łatwiej nagina ć przepisy. Nielegalne manipulacje funduszami emerytalnymi mno żą si ę jak grzyby po deszczu sprzeniewierzenia, pobieranie prywatnych po życzek z kapitału funduszów, podpisywanie kontraktów na zarz ądzanie funduszem z kolesiami, którzy odpalaj ą za to cz ęść pieni ędzy, pobieraj ąc jednocze śnie horrendalne wynagrodzenia – to udział przest ępczo ści zorganizowanej. Na Alasce mieli śmy przypadek, że gang opró żnił kas ę zwi ązkow ą i robotnicy stracili wszystko co do grosza. Spółki zmieniały te ż przepisy w trakcie gry, przechodz ąc na system udziałów stałych. Emeryt, zamiast wpłat miesi ęcznych, otrzymuje jednorazowo cał ą sum ę, wyliczon ą na podstawie przewidywanego okresu jego życia, a spółka kupuje sobie w ten sposób stabilno ść finansow ą. Jest to zgodne z prawem, jak na razie, ale godzi w podstawow ą ide ę funduszu emerytalnego – zabezpieczenia finansowego pracowników na staro ść . Przeci ętny robotnik nie ma poj ęcia, jak inwestowa ć. Zaledwie pi ęć procent w ogóle to robi. Wi ększo ść wypłacanych okoliczno ściowo zasiłków zostaje roztrwoniona na rozmaite wydatki i pracownik zostaje bez grosza przy duszy. – Nadwy żki – powiedziałem. – Wzrost kursów akcji. A co si ę dzieje, kiedy rozwój gospodarczy zostaje przyhamowany, tak jak teraz? – Je śli spółka idzie na dno, a aktywa rozgrabiono, pracownicy mog ą odbiera ć pieni ądze w dowolnym prywatnym towarzystwie ubezpieczeniowym. Istnieje te ż fundusz federalny – PBGC Korporacja Gwarancji Zasiłków Emerytalnych. Ale podobnie jak FDIC czy FSLIC, jest powa żnie niedoinwestowany. Je śli zbyt wiele spółek z obrabowanym funduszem emerytalnym zacznie upada ć, b ędziemy mieli kryzys, przy którym wcze śniejsze sprawy tego typu to małe piwo. Lecz nawet gdy PBGC funkcjonuje, mo że potrwa ć lata zanim emeryt zainkasuje pieni ądze. Najwi ęcej do stracenia maj ą najstarsi i schorowani pracownicy – ci lojalni, którzy po świecili życie dla spółki. Czekaj ąc, żyj ą z zasiłków pomocy społecznej. I umieraj ą. Cała twarz mu poczerwieniała, a dłonie zacisn ął w wielkie, plamiste pi ęś ci. – Czy fundusz lekarski jest zagro żony? – zapytałem. – Jeszcze nie. Jak ju ż panu powiedział pan Cestare, Jones przewidział nadej ście Czarnego Poniedziałku i uzyskał w ten sposób gigantyczne zyski. Rada nadzorcza szpitala uwielbia go. – Napycha sobie skarbonk ę, któr ą w przyszło ści ograbi? – Nie, ju ż j ą ograbia. Wrzucaj ąc do środka dolary, wysypuje je jednocze śnie. – I jak uchodzi mu to na sucho? – Jest jedyn ą osob ą, która kontroluje ka żdą transakcj ę – ma obraz cało ści. Korzysta te ż z funduszu, robi ąc własne zakupy. Umieszcza w nim akcje, mieszaj ąc rachunki funduszu i własne – nieustannie obraca pieni ędzmi. Gra nimi. Kupuje i sprzedaje pod dziesi ątkami fałszywych nazwisk, które zmienia codziennie. To setki transakcji dziennie. – Dostaje du że prowizje? – Du że. Na dobitk ę, wskutek tego niewiarygodnie trudno i ść jego tropem. – Ale robił to pan? Kiwn ął głow ą, maj ąc ci ągle na twarzy rumieniec my śliwego tropi ącego zwierzyn ę. – Zabrało mi to cztery i pół roku, a ż wreszcie dobrałem si ę do jego banków danych, i jak dot ąd, on o tym nie wie. Nie ma powodów, by podejrzewa ć, że jest pod obserwacj ą, poniewa ż w normalnych warunkach rz ąd nie zwraca uwagi na niedochodowe fundusze emerytalne. Gdyby nie popełnił paru bł ędów, przy załatwianiu niektórych korporacji, znalazłby si ę z powrotem w domu, w powierniczym raju. – Jakie to bł ędy? – Niewa żne – warkn ął Huenengarth. Utkwiłem w nim spojrzenie. Uśmiechn ął si ę z przymusem i wyci ągn ął przed siebie r ękę. – Rzecz w tym, że jego pancerz wreszcie p ękł, a ja go podwa żam – jestem niezmiernie bliski roztrzaskania go. To przełomowy moment, doktorze. Dlatego dostaj ę szału, kiedy kto ś zaczyna mnie śledzi ć. Rozumie pan? Zadowolony pan teraz? – Wła ściwie nie. Zesztywniał. – W czym problem? – W dwóch morderstwach, na pocz ątek. Dlaczego Laurence Ashmore i Dawn Herbert zgin ęli? – Ashmore – powtórzył kr ęcąc głow ą. – Z Ashmore’a był dziwny go ść . Lekarz, który znał si ę na ekonomii i posiadł umiej ętno ści techniczne, by swoj ą wiedz ę wykorzysta ć. Wzbogacił si ę i jak wi ększo ść ludzi bogatych uwierzył, że jest m ądrzejszy ni ż wszyscy inni. Tak m ądry, że nie musi płaci ć podatków. Przez pewien czas uchodziło mu to na sucho, a ż wreszcie fiskus go dopadł. Groziło mu wieloletnie wi ęzienie. Wi ęc mu pomogłem. – Jed ź na zachód, młody oszu ście – powiedziałem. – To on si ę dla pana włamał do danych Jonesa, prawda? Idealny łom – doktor medycyny, który nie przyjmuje pacjentów. Jego tytuł był autentyczny? – W stu procentach. – Załatwił mu pan posad ę z milionem dolarów dotacji, plus koszty dodatkowe. Zasadniczo to szpitalowi zapłacono za zatrudnienie go. Uśmiechn ął si ę z zadowoleniem. – Chciwo ść . To zawsze skutkuje. – Jest pan z urz ędu skarbowego? Potrz ąsn ął głow ą, nie przestaj ąc si ę u śmiecha ć. – W rzadkich wypadkach jedna macka popiera drug ą. – Co pan zrobił? Zło żył pan tam zamówienie? Dajcie mi lekarza w tarapatach podatkowych, który zna si ę te ż na komputerach – i oni je zrealizowali? – Nie było to a ż tak proste. Wyszukanie kogo ś takiego jak Ashmore zaj ęło wiele czasu. A fakt, że go znalazłem, stał si ę jednym z czynników, które pomogły przekona ć... moich zwierzchników, by sfinansowali projekt. – Pana zwierzchników – powtórzyłem. – Instytut Badań Chemicznych Ferrisa Dixona – FDICR. A co oznacza R? – Rabunek. To typ poczucia humoru Ashmore’a – dla niego wszystko było gr ą. Tak naprawd ę to chciał czego ś bardziej dosłownego. Ale przekonałem go, by był raczej subtelny. – A kim jest profesor Walter William Zimberg? Pana szefem? Innym hackerem? – Nikim – odparł. – Dosłownie. – Nie istnieje? – Nie jako rzeczywista osoba. – Munchhausenowiec – mrukn ął Milo. Huenengarth rzucił mu ostre spojrzenie. – Ma biuro w University of Maryland. Rozmawiałem z jego sekretark ą powiedziałem. Uniósł fili żank ę, popijał przez dłu ższ ą chwil ę. – Dlaczego było takie wa żne, żeby Ashmore pracował w szpitalu? zapytałem. – Poniewa ż tam jest główny terminal Jonesa. Chciałem, żeby miał bezpo średni dost ęp do jego hardeware’u i software’u. – Jones wykorzystuje szpital jako centrum prowadzenia operacji finansowych? Powiedział mi, że nie ma tam biura. – Praktycznie bior ąc, to prawda. Nie znajdzie pan jego nazwiska na żadnych drzwiach. Ale sprz ęt jest ukryty w cz ęś ci pomieszcze ń, które odebrał lekarzom. – Na drugim pi ętrze podziemi? – Powiedzmy tylko – ukryty gł ęboko. Tam, gdzie trudno go znale źć . Jako szef ochrony upewniłem się co do tego. – Żeby dosta ć si ę tam osobi ście musiał pan podj ąć nie lada wyzwanie. Żadnej odpowiedzi. – Do tej pory mi pan nie wyja śnił – przypomniałem. – Dlaczego Ashmore zgin ął? – Nie wiem. Jeszcze. – Co on zrobił? – zapytałem. – Wymanewrował pana? Wykorzystał to, czego dowiedział si ę od pana, żeby wydusi ć od Chucka Jonesa pieni ądze? Oblizał wargi. – To mo żliwe. Dane, które uzyskał s ą ci ągle analizowane. – Przez kogo? – Przez ludzi. – A co z Dawn Herbert? Ona te ż brała w tym udział? – Nie wiem, jak ą gr ę prowadziła – odparł. – Nie wiem, czy w ogóle jak ąś prowadziła. Jego frustracja wydawała si ę rzeczywista. – Wi ęc dlaczego szukał pan jej dyskietek komputerowych? – spytałem. – Poniewa ż interesował si ę nimi Ashmore. Kiedy zabrali śmy si ę za odczytywanie jego zapisków, wypłyn ęło jej nazwisko. – W jakim kontek ście? – W swojej szyfrowej notacji oznaczył Herbert jako kogo ś, kogo trzeba traktowa ć powa żnie. Nazwał ją „ujemn ą liczb ą całkowit ą” – to jego termin na okre ślenie kogo ś podejrzanego. Ale ona ju ż nie żyła. – Co jeszcze o niej mówił? – Tylko to uzyskali śmy, jak dot ąd. Wszystko zapisywał szyfrem – systemem szyfrów. Rozwikłanie tego wymaga czasu. – Był pana człowiekiem – powiedziałem. – Nie zostawił panu kluczy? – Tylko niektóre. – Okr ągłe oczy zw ęziły si ę pod wpływem gniewu. – Wi ęc ukradł pan jej dyskietki? – Nie ukradłem, wszedłem w posiadanie. Nale żały do mnie. Sporz ądziła zapisy, pracuj ąc dla Ashmore’a, a Ashmore pracował dla mnie, wi ęc prawnie s ą moj ą własno ści ą. Dwa ostatnie słowa wyrzucił z siebie gwałtownie, jak małe dziecko zazdrosne o now ą zabawk ę. – Dla pana nie jest to tylko prac ą, prawda? – zapytałem. Jego spojrzenie przebiegło po pokoju, po czym wróciło do mnie. – Jest dokładnie tym. Tak si ę składa, że kocham moj ą prac ę. – Wi ęc nie ma pan poj ęcia, dlaczego zamordowano Herbert? Wzruszył ramionami. – Policja twierdzi, że to zabójstwo na tle seksualnym. – A pan s ądzi, że tak było? – Nie jestem policjantem. – Nie? – powtórzyłem, a wyraz jego oczu skłonił mnie, by dr ąż yć dalej. – Zało żę si ę, że był pan czym ś w rodzaju gliniarza, zanim wrócił pan do szkoły. Zanim nauczył si ę pan przemawia ć jak profesor szkoły biznesu. Znów rzucił gwałtowne spojrzenie, ostre i szybkie jak błysk klingi. – Co to jest? Darmowa psychoanaliza? – Zarz ądzanie biznesem – ci ągn ąłem. – Albo mo że ekonomia. – Jestem skromnym urz ędnikiem pa ństwowym, doktorze. Moj ą pensj ę opłaca si ę z pana podatków. – Skromny urz ędnik pa ństwowy z fałszywym nazwiskiem i ponad milionem dolarów pozorowanej dotacji – powiedziałem. – Zimberg to pan, prawda? Ale to prawdopodobnie tak że nie jest pana prawdziwe nazwisko. Co oznacza „B” w notatniku Stephanie? Popatrzył na mnie, wstał i obszedł wkoło pokój. Dotkn ął ramy obrazu. Włosy na czubku głowy miał przerzedzone. – Cztery i pół roku – powiedziałem. Wiele pan dał za to, żeby go złapa ć. Nie odpowiedział, ale mi ęś nie jego szyi napr ęż yły si ę. – Jaki jest udział Stephanie w tym wszystkim? – zapytałem. – Poza prawdziw ą miło ści ą. Odwrócił si ę w moj ą stron ę i znów si ę zaczerwienił. Tym razem nie z gniewu – lecz zakłopotania. Nastolatek przyłapany na pieszczotach. – Dlaczego jej pan o to nie zapyta? – powiedział cicho. Była w samochodzie, ciemnym buicku regalu, zaparkowanym przy moim podje ździe, tu ż za żywopłotem, tak że nie mo żna go było dostrzec z tarasu. Punkcik świetlny miotał si ę w jego wn ętrzu niczym schwytany w pułapk ę robaczek świ ętoja ński. Minilatarka. Stephanie czytała przy niej, siedz ąc na przednim siedzeniu pasa żera. Okno po jej stronie było otwarte. Na szyi miała ciasny złoty ła ńcuszek, odbijaj ący światło gwiazd i była uperfumowana. – Dobry wieczór – powiedziałem. Podniosła wzrok, zamkn ęła ksi ąż kę i otworzyła drzwi. W momencie gdy pstrykn ął wył ącznik minilatarki, zapaliło si ę światło w samochodzie o świetlaj ąc j ą niczym solistk ę na scenie. Sukienk ę miała krótsz ą ni ż zwykle. Powa żna randka, pomy ślałem. Jej beeper le żał na desce rozdzielczej. Przesun ęła si ę na fotel kierowcy. Usiadłem na miejscu, które wła śnie opu ściła. Winyl był ciepły. Kiedy w samochodzie znów zapadła ciemno ść , Stephanie rzekła: – Przepraszam, że ci nie powiedziałam, ale on wymaga dyskrecji. – Jak do niego mówisz, Pres czy Wally? Zagryzła warg ę. – Bili. – Jak Walter William. Zmarszczyła brwi. – To jego przezwisko – przyjaciele tak go nazywaj ą. – Mnie tego nie powiedział. Widocznie nie jestem jego przyjacielem. Spojrzała przez przedni ą szyb ę, uj ąwszy kierownic ę. – Słuchaj, wiem, że troch ę wprowadziłam ci ę w bł ąd, ale to sprawa osobista. To, co robi ę z moim prywatnym życiem, zupełnie ci ę nie dotyczy, zgoda? – Troch ę wprowadziła ś mnie w bł ąd? Pan Widmowy to twój numer jeden. Czy jest co ś jeszcze, czego mi o tym nie powiedziała ś? – Nie ma – niczego, co wi ązałoby si ę ze spraw ą. – Czy żby? On twierdzi, że mo że pomóc Cassie. Wi ęc dlaczego nie skłoniła ś go wcze śniej do wyst ąpienia z tą propozycj ą? Oparła r ęce na kierownicy. – Cholera – powiedziała. A chwil ę pó źniej: – To skomplikowana sprawa. – Ja my ślę. – Słuchaj – rzuciła prawie krzycz ąc. – Powiedziałam ci, że jest widmowy, bo takie chce robi ć wra żenie, jasne? To istotne by uwa żano go za łajdaka, który wykonuje swoj ą robot ę. Alex, to, co on robi jest bardzo wa żne. Równie wa żne, jak medycyna. Rozpracowywał to przez długi czas. – Cztery i pół roku – uzupełniłem. – Słyszałem ju ż wszystko o tym szlachetnym dochodzeniu. Czy zrobienie ci ę ordynatorem oddziału stanowi cz ęść tego mistrzowskiego planu? Spojrzała mi w twarz: – Na to nie musz ę odpowiada ć. Zasługuj ę na ten awans. Na lito ść bosk ą, przecie ż Rita to dinozaur. Ju ż od lat jedzie na dobrej opinii. Opowiem ci pewn ą histori ę: par ę miesi ęcy temu robili śmy obchód na pi ątce wschodniej. W dy żurce piel ęgniarek kto ś jadł hamburgera od McDonalda i zostawił opakowanie na biurku – wiesz takie styropianowe pudełko na wynos? Z wytłoczonymi na nim lukami? Rita podnosi je i pyta, co to jest. Wszyscy s ądzili, że żartuje. Potem zdali śmy sobie spraw ę, że nie. McDonalda, Alex. Do tego stopnia nie kojarzy. Jak mo że orientowa ć si ę w całym naszym kołowrocie z pacjentami? – Có ż to ma wspólnego z Cassie? Stephanie przycisn ęła do siebie ksi ąż kę niczym napier śnik. Moje przywykłe do ciemno ści oczy odczytały tytuł. „Pediatria przypadków nagłych”. – Lektura rozrywkowa? – zapytałem. – Czy przygotowanie do awansu? – A niech ci ę szlag! – Chwyciła za klamk ę. Pu ściła j ą. Opadła na fotel. Pewnie, że byłoby dla niego lepiej, gdybym została ordynatorem – im wi ęcej przyjaciół umie ści w pobli żu nich, tym wi ększe ma szans ę na przechwycenie informacji pomocnych, by ich przyszpili ć. Wi ęc có ż w tym złego? Je śli ich nie dopadnie, ju ż niedługo w ogóle nie b ędzie szpitala. – Przyjaciół? – powtórzyłem. – Pewna jeste ś, że rozumie, co to znaczy? Laurence Ashmore te ż dla niego pracował, a Huenengarth wyra ża si ę o nim niezbyt sympatycznie. – Ashmore był frajerem – oble śnym małym tumanem. – S ądziłem, że nie znała ś go za dobrze. – Nie znałam – nie musiałam. Mówiłam ci, jak mnie potraktował – jaki był zblazowany, kiedy potrzebowałam jego pomocy. – Kto wpadł na pomysł, by da ć mu do przejrzenia kart ę Chada? Ty? Czy Bili? Żeby wygrzeba ć jeszcze troch ę brudów z życia Jonesów? – Có ż to za ró żnica? – Miło by było wiedzie ć, czy uprawiamy tu medycyn ę czy polityk ę. – Alex, có ż to za ró żnica? Có ż to za cholerna ró żnica! Licz ą si ę rezultaty. Tak, on jest moim przyjacielem. Tak, bardzo mi pomógł, wi ęc chc ę mu si ę odwdzi ęczy ć, to prawda! Có ż w tym złego! Nasze cele dadz ą si ę pogodzi ć! – Wi ęc czemu nie pomóc Cassie? – Sam zacz ąłem krzycze ć. – Pewien jestem, że oboje rozmawiali ście o niej. Po co nara żać j ą na cho ćby jeszcze jedn ą sekund ę cierpienia, skoro Pan Uczynny mo że poło żyć mu kres? Skuliła si ę cała. Opierała si ę plecami o drzwi kierowcy. – Czego u diabła, wymagasz ode mnie? Doskonało ści? Có ż, przykro mi, nie sta ć mnie na to. Próbowałam – to najkrótsza droga do nieszcz ęś cia. Wi ęc odwal si ę, jasne? Jasne? Wybuchn ęła płaczem. – Zapomnij o tym – stwierdziłem. – My ślmy o Cassie. – Ja to robi ę – powiedziała słabo. – Wierz mi, Alex, my ślę o niej zawsze my ślałam. Nie byli śmy w stanie nic zrobi ć, poniewa ż nie wiedzieli śmy – musieli śmy mie ć pewno ść . Dlatego wezwałam ciebie. Bili sprzeciwiał si ę, ale nalegałam. I postawiłam na swoim – naprawd ę. Milczałem nadal. – Potrzebowałam twojej pomocy, żeby si ę dowiedzie ć – tłumaczyła. Żeby wiedzie ć na pewno, że Cindy jej to robi. Wtedy Bili mógłby wkroczy ć. W tym momencie byliby śmy w stanie wyst ąpi ć z zarzutami. – Wtedy? – powtórzyłem. – Czy po prostu czekała ś, a ż Bili da znak? A ż przeprowadzi swój plan do ko ńca i gotów b ędzie zgarn ąć cał ą rodzin ę? – Nie! On... Chcieli śmy tylko zrobi ć to w sposób... skuteczny. Gdyby śmy wyskoczyli ni z gruszki ni z pietruszki z oskar żeniem, nie byłoby to... – Strategicznie uzasadnione? – Skuteczne! Ani etyczne – nie byłoby to wła ściwe. A gdyby okazała si ę niewinna? – Co ś somatycznego? Co ś z metabolizmem? – Dlaczego nie! Jestem lekarzem, do cholery, nie Bogiem. Sk ąd, u diabła, mogłam wiedzie ć? Z tego, że Chuck to kawał padalca, nie wynika, że z Cindy jest tak samo! Nie byłam pewna, do cholery! Dotarcie do sedna tej sprawy to robota dla ciebie – dlatego ci ę poprosiłam o pomoc. – Dzi ęki za referencj ę. – Alex – rzekła żało śnie – dlaczego sprawiasz mi tym tyle bólu. Wiesz, jakim jestem lekarzem. Poci ągn ęła nosem i potarła oczy. – Odk ąd mnie wezwała ś – powiedziałem – czuj ę si ę, jakbym biegał w labiryncie. – Ja te ż. S ądzisz, że tak łatwo mi spotyka ć si ę z tymi bubkami i udawa ć, że jestem ich popychadłem? Plumb uwa ża, że jego r ęka została stworzona po to, by spoczywa ć na moim kolanie. Skrzywiła si ę, obci ągaj ąc sukienk ę. – My ślisz, że tak łatwo mi mija ć Billa w korytarzu, id ąc w grupie lekarzy i słucha ć, co o nim mówi ą? Alex, wiem, że nie jest twoim ideałem sympatycznego faceta, ale nie znasz go w gruncie rzeczy. On jest dobry. Pomógł mi. Spojrzała przez okno po stronie kierowcy. – Miałam problem... Nie musisz zna ć szczegółów. Och, do diabła, czemu nie? Miałam kłopoty z piciem, jasne? – Jasne. Odwróciła si ę szybko. – Nie jeste ś zaskoczony? Dałam to po sobie pozna ć – zachowywałam si ę nienormalnie? – Nie, ale to si ę zdarza tak że porz ądnym ludziom. – Nigdy nie dałam tego po sobie pozna ć? – Niezupełnie jeste ś typem ślini ącej si ę pijaczki. – Nie. – Roze śmiała si ę. – Raczej pijaczk ą przysypiaj ącą, tak jak moja mama – stara dobra genetyka. Znów si ę roze śmiała. Zacisn ęła dłonie na kierownicy. – A teraz mój tata – ci ągn ęła. – Masz tu gniewnego pijaczka. A mój brat, Tom, był pijaczkiem wielkopa ńskim. Dowcipny, czaruj ący. – Wszyscy byli wniebowzi ęci, kiedy on wypił o kilka za wiele. Zajmował si ę wzornictwem przemysłowym, był du żo inteligentniejszy ode mnie. Artysta, twórca. Zmarł dwa lata temu na marsko ść w ątroby. Miał trzydzie ści osiem lat. Wzruszyła ramionami. – Nie od razu zostałam alkoholiczk ą – zawsze byłam przekornym dzieckiem. A ż w ko ńcu, w czasie praktyki szpitalnej, postanowiłam nawi ąza ć do tradycji rodzinnej. Bibki w dni wolne Alex, byłam w tym naprawd ę dobra. Potrafiłam pozbiera ć si ę w sam ą por ę, żeby wygl ąda ć cacy na obchodzie. Ale potem zacz ęłam si ę obsuwa ć. Pl ątałam si ę w wyborze wła ściwego momentu. Wybór wła ściwego momentu to delikatna sprawa dla zakonspirowanego moczymordy... Par ę lat temu zatrzymano mnie za prowadzenie w stanie nietrze źwym. Spowodowałam wypadek. Czy ż to nie uroczy obrazek? Alex, a gdybym kogo ś zabiła? Zabiła dziecko. Pediatra robi z dzieciaka mokr ą plam ę – có ż za nagłówek. Znów płakała. Ocierała sobie oczy tak mocno, że wygl ądało to jakby si ę biła. – Cholera, do ść tego u żalania si ę nad sob ą – moi kolesie z AA zawsze obje żdżali mnie za to. Chodziłam tam przez rok. Potem zerwałam z tym brak czasu, a przy tym radziłam sobie jako ś, no nie? A w zeszłym roku, przy wszystkich stresach – ró żne sprawy osobiste nie wypaliły – znów zacz ęłam. Znasz te małe buteleczki, jakich u żywaj ą w samolotach? Zabrałam sobie kilka, wracaj ąc do domu z kongresu AMA. Tylko kieliszeczek, do poduszki. Potem jeszcze kilka... potem zacz ęłam zabiera ć małpki do pracy. Na t ę upojn ą chwilk ę w ko ńcu dnia. Ale panowałam nad sob ą, zawsze uwa żałam, żeby zabra ć puste w torebce i nie zostawia ć śladów. Widzisz, jaka ze mnie konspiratorka? Nie domy ślałe ś si ę tego a ż dot ąd, prawda? Ciebie te ż nabrałam, co? O, kurwa! Waln ęła w kierownic ę, potem oparła na niej głow ę. – W porz ądku – rzekłem. – Zapomnij o tym. – Pewnie, że tak. Jest w porz ądku, jest świetnie, fantastycznie, wr ęcz cudownie... Pewnej nocy – naprawd ę kurewskiej nocy, mnóstwo chorych dzieciaków – obciągn ęłam cał ą bateri ę małpek i straciłam przytomno ść siedz ąc za biurkiem. Bili robił obchód szpitala i znalazł mnie o trzeciej nad ranem, zwymiotowałam na karty choroby. Kiedy zobaczyłam, jak stoi nade mn ą, my ślałam, że umr ę. Ale on podniósł mnie, oczy ścił i odwiózł do domu zaopiekował si ę mn ą, Alex. Nikt nigdy tego dla mnie nie zrobił. To ja zawsze opiekowałam si ę matk ą, bo zawsze była... Je ździła czołem po kierownicy. – To dzi ęki niemu wzi ęłam si ę jako ś w gar ść . Zauwa żyłe ś, jak schudłam? A moje włosy? – Wygl ądasz świetnie. – Nauczyłam si ę odpowiednio ubiera ć. Bo ostatecznie to si ę liczyło. Bili kupił maszynk ę do kawy. On rozumiał, bo jego rodzina te ż była... Jego ojciec był naprawd ę pijakiem. Weekendowy moczymorda, ale utrzymał prac ę w tej samej fabryce przez dwadzie ścia pi ęć lat. Potem przedsi ębiorstwo przej ęto i zlikwidowano, a on stracił prac ę i okazało si ę, że fundusz emerytalny został ograbiony. Kompletnie ogołocony. Jego ojciec zapił si ę na śmier ć nie mog ąc znale źć innej pracy. Zmarł we własnym łó żku. Bili był wtedy w szkole średniej. Znalazł go, wróciwszy do domu z treningu piłki no żnej. Wiesz ju ż, dlaczego rozumie? Dlaczego musi robi ć to, co robi? – Jasne – odparłem, zastanawiaj ąc si ę, ile z tej historii było prawd ą. My śląc o pami ęciowym portrecie męż czyzny, którego widziano, jak niknie w mroku w towarzystwie Dawn Herbert. – Swoj ą matk ę te ż z tego wyci ągn ął – kontynuowała. – Ma wrodzon ą zdolno ść rozwi ązywania problemów. Dlatego został policjantem, dlatego zadał sobie trud, żeby podj ąć na nowo nauk ę i nauczy ć si ę finansów. Alex, on ma doktorat. Zaj ęło mu to dziesi ęć lat, poniewa ż pracował jednocześnie. – Uniosła głow ę, ukazuj ąc zmieniony u śmiechem profil. – Ale nie próbuj mówi ć do niego per doktorze. – Kim jest Presley Huenengarth? Zawahała si ę. – Kolejna tajemnica pa ństwowa? – zapytałem. – To... Dobra, powiem ci, poniewa ż chc ę, by ś mi ufał. A nie jest to nic wielkiego. Presley był jego przyjacielem z dzieci ństwa. Małym chłopcem, który zmarł na raka mózgu, maj ąc osiem lat. Bili posłu żył si ę jego nazwiskiem, bo było to bezpieczne – w rejestrach znajdował si ę tylko akt urodzenia, a obaj urodzili si ę w tym samym roku, wi ęc idealnie pasowało. Mówiła z zapartym tchem – podekscytowana – i zrozumiałem, że „Bili” i jego świat ofiarowali jej wi ęcej ni ż tylko pomoc. – Alex, prosz ę ci ę – powiedziała – nie mogliby śmy po prostu zapomnie ć o tym wszystkim i pracować razem? Wiem o strzykawkach do insuliny – twój przyjaciel powiedział o tym Billowi. Widzisz, on mu ufa. Poł ączmy nasze siły i przyłapmy j ą. Bili nam pomo że. – Jak? – Nie wiem, ale pomo że. Zobaczysz. Zawiesiła swój beeper przy pasku i wrócili śmy we dwójk ę do domu. Milo wci ąż siedział na kanapie. Huenengarth /Zimberg/ Bili stal w kącie, po drugiej stronie pokoju, przegl ądaj ąc ilustrowany magazyn. – Cze ść , chłopcy – rzuciła Stephanie przesadnie świergotliwym głosem. Huenengarth zło żył magazyn, uj ął j ą za łokie ć i posadził w fotelu. Przysun ąwszy obok drugi, usiadł sam. Steph nie spuszczała z niego oczu. Wykonał ruch r ęką, jakby chciał jej dotkn ąć , ale zamiast tego rozpi ął marynark ę. – Gdzie s ą dyskietki Dawn Herbert? – zapytałem. – I niech mi pan nie mówi, że to nie ma zwi ązku, bo zało żę si ę, że ma. Herbert mogła wpa ść na trop tego, co Ashmore robił dla pana, albo i nie, lecz jestem całkiem pewien, że nabrała jakich ś podejrze ń dotycz ących dzieci Jonesów. Nawiasem mówi ąc, znalazł pan kart ę Chada? – Jeszcze nie. – A co z dyskietkami? – Wysłałem je do analizy. – Czy ludzie, którzy si ę tym zajmuj ą, wiedz ą przynajmniej, z czym maj ą do czynienia? Że jest to tablica liczb losowych? Skin ął głow ą. – Najprawdopodobniej jest to szyfr podstawieniowy – nie powinien stanowi ć wi ększego problemu. – Nie odcyfrowali ście jeszcze wszystkich kodów Ashmore’a. Sk ąd ta pewno ść , że lepiej wam pójdzie z Herbert? Spojrzał na Stephanie i znów u śmiechn ął si ę półg ębkiem. – Podoba mi si ę ten facet. Odpowiedziała nerwowym u śmiechem. – Ma chłop racj ę – wtr ącił Milo. – Ashmore to szczególny przypadek – wyja śnił Huenengarth. – Prawdziwy maniak łamigłówek. Wysoki iloraz inteligencji. – Herbert nie? – Nie, s ądz ąc z tego, czego si ę o niej dowiedziałem. – To znaczy? – Sam pan to wie – odparł. – Pewien talent do matematyki, ale zasadniczo była kleptomank ą i miernot ą – ćpunka i rozbitek życiowy. Stephanie wzdrygała si ę, przy ka żdym rzucanym przez niego rzeczowniku. Zauwa żył to, odwrócił si ę i dotkn ął na chwil ę jej dłoni. – Je śli na dyskietkach pojawi się co ś, co pana dotyczy – zapewnił – mo że pan by ć spokojny, dam zna ć. – Musimy to wiedzie ć teraz. Posiadane przez Herbert informacje mogłyby posłu żyć nam za wskazówki. – Odwróciłem si ę do Mila. – Opowiedziałe ś mu o naszym przyjacielu barmanie? Milo kiwn ął głow ą. – Wszystko? – Niech pan si ę nie sili na subtelno ści – wtr ącił si ę Huenengarth. Widziałem arcydzieło, które wykreował wasz nagrzany barman, ale nie, to nie ja. Nie szatkuj ę kobiet. – O czym wy mówicie? – zapytała Stephanie. – O głupocie – odpowiedział jej. – Maj ą rysopis podejrzanego o morderstwo – człowieka, który zamordował, albo i nie, t ę cał ą Herbert – i dostrzegli w nim niejakie podobie ństwo do ni żej podpisanego. Przyło żyła dło ń do ust. Roze śmiał si ę. – Nawet niezbyt du że, Steph. A ż tak szczupły byłem ostatni raz w szkole średniej. – Zwrócił si ę do mnie: – Mo żemy teraz zaj ąć si ę prac ą? – Nigdy nie przestałem si ę ni ą zajmowa ć – odrzekłem. – Ma pan jakie ś informacje o Vicki Bottomley? Huenengarth machn ął r ęką na Mila. – Niech pan mu powie. – Sprawdzali śmy, czy nie dzwoniono z jej domu do Jonesów albo pokoju Chipa w college’u. – My? – wtr ącił Huenengarth. – On – poprawił si ę Milo. – Nakaz federalny. Za tydzie ń wyro śnie mu para cholernych skrzydełek. – Znale źli ście co ś? – zapytałem. Milo potrz ąsn ął głową. – Żadnych telefonów. I nikt z sąsiadów Bottomley nie widział tam Cindy ani Chipa, wi ęc je śli maj ą jakie ś powi ązania, cholernie dobrze si ę kryj ą. Moja intuicja podpowiada, że ona nie ma z tym nic wspólnego. Z pewno ści ą nie jest główn ą trucicielk ą. Jak już przyjdzie co do czego, przekonamy si ę, czy pasuje do łamigłówki. – Wi ęc dok ąd teraz zmierzamy? Milo spojrzał na Huenengartha. Huenengarth popatrzył na mnie i wskazał r ęką na sof ę. – Siedziałem przez cały dzie ń – powiedziałem. Zmarszczył brwi, dotykaj ąc krawata. Spojrzał po wszystkich obecnych. – Jeszcze troch ę tego federalnego kr ęcenia i nie ma mnie tu – rzucił Milo. – Dobra – rzekł Huenengarth. – Po pierwsze, musz ę ponowi ć moje żą danie całkowitej dyskrecji – i całkowitego współdziałania ze strony obu panów. Żadnych improwizacji. Mówi ę serio. – W zamian za co? – zapytałem. – Za wsparcie techniczne, które najprawdopodobniej wystarczy, żeby zatrzyma ć Cindy. Poniewa ż mam nakazy federalne na Chucka Jonesa, a wystarczy dwuminutowa rozmowa telefoniczna, bym mógł wł ączy ć do sprawy Juniora i wszystko, co do niego nale ży. Mam na my śli urz ądzenia rejestruj ące audio i wideo, w domu, w pracy – jak pójd ą gra ć w kr ęgle, załatwi ę kogo ś, kto b ędzie ich dyskretnie obserwował. Zostawcie mnie samego na dwie godziny w ich domu, a nafaszeruj ę go cude ńkami do podgl ądania, o jakich wam si ę nie śniło. Mam kamer ę, któr ą umieszcza si ę w telewizorze tak, że kiedy oni patrz ą w ekran, ona patrzy na nich. Mog ę przetrz ąsn ąć dom w poszukiwaniu insuliny czy innego gówna, którego szukacie, tak że oni si ę o tym nie dowiedz ą. Jedyne, co musicie zrobi ć, to nie puszcza ć pary z ust. – Trzeba obserwowa ć pokój Cassie – powiedziałem. – I łazienk ę, która ł ączy go z główn ą sypialni ą. – S ą kafelki w łazience? – Kafelki i jedno okno. – Żaden problem – je śli nie mam jakich ś zabawek pod r ęką, pode ślą mi je w dwadzie ścia cztery godziny. – Dolary podatników ci ęż ko pracuj ą – wtr ącił Milo. Huenengarth zmarszczył brwi. – Czasami tak. Ciekaw byłem, czy wie, na czym polega dowcip. Stephanie to nie interesowało, wyraz jej twarzy wskazywał, że poruszał si ę po niepewnym gruncie. – Mam zaplanowane spotkanie z Jonesami w ich domu jutro wieczorem – powiedziałem. – Spróbuj ę umówi ć si ę z nimi w szpitalu. Zd ąż y pan przygotowa ć swój sprz ęt do tego czasu? – Prawdopodobnie. Je śli nie, to niewiele pó źniej – dzie ń czy dwa. Ale czy mo że mi pan zagwarantowa ć, że nikogo nie b ędzie w domu? Gotów jestem, by przyskrzyni ć tat ę. Nie mog ę sobie pozwoli ć na żadne wpadki. – Mo że by ś zadzwoniła do Chipa i Cindy, prosz ąc o spotkanie? zwróciłem si ę do Stephanie. – Powiedz, że co ś wyszło w wynikach analiz i chciałaby ś zbada ć Cassie i pogada ć z nimi. Skoro ju ż tam przyjd ą, zadbaj o to, żeby zostali dłu żej. – Świetnie – zgodziła si ę. – Ka żę im zaczeka ć, powiem, że wyniki si ę zawieruszyły czy co ś w tym stylu. – Kamera, akcja – rzucił Huenengarth. – W jaki sposób mo że pan rozszerzy ć nakaz tak że na Chipa? – spytałem go. – Czy jest zamieszany w transakcje finansowe ojca? Brak odpowiedzi. – S ądziłem, że mamy by ć szczerzy – powiedziałem. – To te ż niezła kreatura – orzekł zirytowany. – Te jego pi ęć dziesi ąt parceli? Czy to rzeczywi ście jeden z interesów Chucka? Potrz ąsn ął głow ą. – Handel działkami to gówniany interes – Chuck jest za m ądry. Junior to nieudacznik, niezdolny utrzyma ć przy sobie dolara. Przepu ścił ju ż całkiem sporo tatusiowych. – Na co jeszcze wydaje poza ziemi ą? – zapytałem. – Jego styl życia jest całkiem przeci ętny. – Jasne, pozornie. Ale to tylko cz ęść image’u: Pan Samodzielny. To fasada. Ten trzeciorzędny college, w którym wykłada, płaci mu dwadzie ścia cztery tysi ące dolarów rocznie – my śli pan, że mo żna za to kupi ć dom w Watts, nie wspominaj ąc ju ż o całym tym szmacie ziemi? Zreszt ą teren nie jest jego własno ści ą. – A czyj ą? – Banku, który finansował transakcj ę. – Pozbawienie prawa wykupu? – W ka żdej chwili. – Radosny u śmiech. – Tata kupił teren po okazyjnej cenie, wiele lat temu. Dał go Juniorowi, z my ślą o tym, by sprzedał go we wła ściwym czasie i wzbogacił si ę samodzielnie. Powiedział mu nawet, kiedy nadszedł wła ściwy czas, ale Chip go nie posłuchał. Uśmiechn ął si ę promiennie jak facet, który wygrał los na loterii. – Nie pierwszy raz, zreszt ą. Jeszcze b ędąc w Yale, Junior zało żył własny interes: konkurencja z Cliff Notes, bo on potrafi to lepiej. Tata sfinansował go, wyło żył co ś koło stu tysi ęcy. Poszły w błoto, bo nie do ść , że był to narwany pomysł, to Junior przestał si ę nim interesowa ć. To dla niego typowe. Nie potrafi doprowadzi ć niczego do ko ńca. Par ę lat pó źniej, b ędąc na studiach doktoranckich, postanowił zosta ć wydawc ą – wystartował z magazynem socjologicznym dla laików. Znów ćwier ć miliona, forsa tatusia. Były te ż inne przedsi ęwzi ęcia, wszystkie poszły tym samym torem. Według moich oblicze ń przepu ścił co ś około miliona, nie licz ąc ziemi. To niewiele, wedle standardów ojca, ale mam wra żenie, że nawet półgłówek mógłby zrobi ć co ś sensownego, maj ąc taki kapitał wyj ściowy, prawda? Lecz nie Junior. On jest zbyt twórczy. – A co poszło źle z tą ziemi ą? – Nic, ale jest recesja i ceny gruntów spadły. Zamiast ograniczy ć straty, sprzedaj ąc parcele, Junior postanowił rozpocz ąć budow ę. Ojciec odmówił sfinansowania, wiedz ąc, że to niedorzeczne, wi ęc Chip wzi ął po życzk ę z banku, podaj ąc Chucka jako gwaranta. Potem przestał si ę tym interesowa ć, jak zwykle, a budowla ńcy spostrzegli, że trafiła im si ę prawdziwa gratka i zacz ęli go skuba ć. Te domy to zupełna tandeta. – Sze ść faz – powiedziałem, przypomniawszy sobie projekt architektoniczny. – Nie całkiem zako ńczonych. – S ą co najwy żej w połowie pierwszego etapu. Zaplanowane było całe miasto. Prywatne przedsi ęwzi ęcia Juniora. – Roze śmiał si ę. – Gdyby pan widział projekt, który napisał, żeby przesła ć go ojcu. Niczym praca semestralna – sny o pot ędze. Bank, bez w ątpienia, przed podj ęciem działa ń zwróci si ę najpierw do ojca. A tata mo że wpłaci swój udział. Poniewa ż kocha Juniora, opowiada ka żdemu, kto zechce słucha ć, jaki to uczony z jego chłoptasia – jeszcze jeden dowcip. Junior zmieniał przedmiot studiów w college’u kilka razy. Nie sko ńczył doktoratu – jak zwykle zniech ęcenie. – Jedyna rzecz, której si ę trzyma, to nauczanie – powiedziałem. – I wygl ąda na to, że jest w tym niezły – zdobył wiele nagród. Huenengarth potrz ąsn ął głow ą, wysuwaj ąc mi ędzy drobnymi wargami czubek j ęzyka. – No. Struktura organizacji, nowoczesne techniki zarz ądzania. Opowiadamy o marksizmie i rock and rollu. To błazen. Mam nagrania jego wykładów, zajmuje si ę głównie podburzaniem studentów. Mnóstwo retoryki antykapitalistycznej, pi ętnowanie korupcji w sferach przemysłowych. Nie trzeba by ć Freudem, żeby to sobie wytłumaczy ć, prawda? Lubi dra żni ć starego – nawet mał żeństwo jest cz ęś ci ą tego programu, nie powiedziałby pan? – Dlaczego? – No nie, doktorze. Pan Milo powiedział mi, czego si ę pan dowiedział o jej karierze wojskowej. Przecie ż ta kobieta to dziwka. Wyrzutek. Na dobitk ę tego, co robi ze swoim dzieckiem. Chyba nie tak ą żon ę mógł sobie staruszek wymarzy ć dla syna. Wyszczerzył z ęby w uśmiechu. Znów był szkarłatny i pocił si ę obficie. Prawie unosił si ę na krze śle, rozprawiaj ąc z lubo ści ą i gniewem. Jego nienawi ść była zjadliwa, nieomal namacalna. Stephanie czuła to, a po jej oczach poznałem, że jest poruszona. – A matka Chipa? – zapytałem. – Jak umarła? Wzruszył ramionami. – Samobójstwo. Proszki nasenne. Cała rodzina jest popieprzona. Cho ć trudno mi j ą wini ć. Nie s ądz ę, by życie z Chuckiem było usłane ró żami. Słyn ął z tego, że lubił si ę zabawia ć – lubił mie ć je w stadkach po trzy, cztery; młode, piersiaste, blondyny o śladowej inteligencji. – Chciałby pan dosta ć ich wszystkich, prawda? – zapytałem. – Nie s ą mi do niczego potrzebni – odparował szybko. Potem wstał, przeszedł par ę kroków, odwrócił si ę do nas plecami i przeci ągn ął. – No wi ęc – powiedział. – Pomy ślmy o jutrze. Wyci ągacie ich z domu, wtedy my wkraczamy. – Świetnie, Bili – powiedziała Stephanie. Odezwał si ę jej beeper. Odpi ęła go od paska i odczytała wy świetlony numer. – Alex, gdzie masz telefon? Zaprowadziłem j ą do kuchni i pokr ęciłem w pobli żu, kiedy wciskała numer. – Tu doktor Eves. Wła śnie dostałam... Co?... Kiedy?... Dobra, daj mi dy żurnego lekarza... Jim? Tu Stephanie. Co si ę dzieje? Tak, tak, to nie pierwszy raz. Wszystko jest w karcie... Bezwzgl ędnie, trzymaj ją pod kroplówk ą. Wygl ąda na to, że robisz wszystko jak nale ży, ale przygotuj mi panel toksykologiczny, natychmiast. Dopilnuj, żeby sprawdzono metabolity hipoglikemizuj ące. Sprawd ź te ż na całym ciele, czy nie śladów po igle, ale po cichu, jasne? To wa żne, Jim. Prosz ę... Dzi ęki. I trzymaj j ą w całkowitej izolacji. Niech nikt nie wchodzi... zwłaszcza oni... Co?... W korytarzu, na zewn ątrz. Odsu ń zasłony, żeby mogli j ą widzie ć, ale niech nikt nie wchodzi do środka... Nie interesuje mnie to... Wiem. Niech b ędzie na moj ą odpowiedzialno ść , Jim. Co?... Nie. Trzymaj j ą na oddziale intensywnej opieki. Nawet je śli stan si ę poprawi... Nie obchodzi mnie to, Jim. Znajd ź gdzie ś łó żko. To podstawowa sprawa. Co?... Tak, b ędę... Dobra. Dzi ęki. Jestem zobowi ązana. Odło żyła słuchawk ę. Twarz jej zbielała, oddychała szybko. – Znowu – powiedziała. Spojrzała obok mnie. Chwyciła si ę za głow ę. – Znów – powtórzyła. – Tym razem jest nieprzytomna. Rozdział trzydziesty pierwszy

Cicha noc na Chappy Ward. Nie brak wolnych pokoi. Ten znajdował si ę dwie sale przed 505W, gdzie le żała Cassie. Chłodny, czysty zapach szpitala. Obrazy, które ogl ądałem na ekranie telewizora, były czarno-białe, małe i rozmyte; zminiaturyzowana rzeczywisto ść w kapsułce. Chłód, czysto ść i zastarzała wo ń leków – cho ć przez długi czas nikt nie przebywał w tym pokoju. Sp ędziłem tam wi ększo ść dnia i cały wieczór. Gł ęboka noc... Drzwi były zaryglowane. Panuj ącą w pokoju ciemno ść przecinał tylko okr ągły snop żółtego światła rzucanego przez stoj ącą w kącie lamp ę. Za podwójnymi zasłonami kryło si ę Hollywood. Siedziałem na pomara ńczowym krze śle, odizolowany niczym pacjent. Ledwie było słycha ć s ącz ącą si ę z korytarza muzyk ę. Męż czyzna u żywaj ący nazwiska Huenengarth siedział po drugiej stronie pokoju, wci śni ęty w takie samo krzesełko, podsuni ęte do pustego łó żka. Na kolanach miał mały, czarny radiotelefon. Na łó żku pozostał goły materac. Stos papierów oparty był pochyło o wsyp ę. Dokumenty rządowe. Ten, który wła śnie czytał Huenengarth, zajmował jego uwag ę przez ponad godzin ę. W dole strony widniał rz ąd cyfr i gwiazdek, i jakie ś słowo, które wygl ądało mi na AKTUALNY. Lecz nie mogłem by ć pewny, gdy ż dzieliła nas zbyt du ża odległo ść , a obaj nie chcieli śmy tego zmienia ć. Ja te ż miałem co czyta ć: wyniki najnowszych bada ń Cassie i niedawno uko ńczony artykuł, który wcisn ął mi Huenengarth. Pi ęć stron maszynopisu na temat defraudacji zwi ązanych z funduszami emerytalnymi, autorstwa profesora W.W. Zimberga, napisany suchym żargonem prawniczym, z mnóstwem słów wykre ślonych grubym, czarnym mazakiem. Przeniosłem spojrzenie na ekran. Żadnego ruchu, tylko powolne kapanie roztworu glukozy w plastikowej rurce. Zlustrowałem mały, bezbarwny świat od kra ńca do kra ńca. Tysi ęczny ju ż raz... Po ściel, barierki łó żka, ciemna plama włosów i pyzaty policzek. Wloty, wyloty i przepusty kroplomierza... Raczej wyczułem ni ż dostrzegłem poruszenie w pokoju. Huenengarth wyj ął długopis i wykre ślił co ś. Według dokumentów, które pokazał Milowi w biurze zast ępcy szefa policji, w noc, kiedy zar żni ęto Dawn Herbert w jej małym samochodzie, Huenengarth był w Waszyngtonie, D.C. Jad ąc ze mn ą do szpitala tu ż przed wschodem sło ńca, Milo powiedział mi, że potwierdził to. – Dla kogo wła ściwie on pracuje? – zapytałem. – Nie znam szczegółów, ale jest to jaka ś utajniona jednostka specjalna, najprawdopodobniej na usługach Departamentu Skarbu. – Tajny agent? My ślisz, że zna naszego przyjaciela pułkownika? – Sam si ę nad tym zastanawiałem. Cholernie szybko dowiedział si ę, że bawi ę si ę w gry komputerowe. Jak wyszli śmy z biura zast ępcy, rzuciłem przy nim nazwisko pułkownika, nie zareagował, ale nie zdziwiłbym si ę, gdyby obaj chadzali na te same przyj ęcia. Alex, powiem ci jedno – dupek jest czym ś wi ęcej niż zwykłym agentem, to facet z jajami. – Z jajami i z motywacj ą – dodałem. – Cztery i pół roku, żeby pom ści ć ojca. Jak s ądzisz, sk ąd wytrzasn ął ten milionowy bud żet? – Kto wie? Wlazł w dup ę komu trzeba, komu trzeba podstawił nog ę. A mo że po prostu była to kwestia zwrócenia si ę do odpowiedniej osoby. W ka żdym razie łebski z niego go ść . – I dobry aktor – tak podej ść Jonesa i Plumba. – Tote ż pewnego dnia wystartuje na prezydenta. Wiedziałe ś, że przekroczyłe ś szybko ść o dwadzie ścia mil? – Je śli nale ży mi się mandat, mo żesz mi wypisa ć, dobra? Skoro znów jeste ś prawdziwym policjantem. – Taa. – Jak to załatwiłe ś? – Niczego nie załatwiałem. Kiedy wszedłem do zast ępcy, Huenengarth ju ż tam był. Staje naprzeciw mnie i pyta prosto z mostu, dlaczego go śledziłem. Zastanawiam si ę przez chwil ę i mówi ę prawd ę, bo jaki mam wybór? Stara ć si ę wykr ęci ć sianem i dosta ć upomnienie za niewła ściwe wykorzystanie czasu i sprz ętu wydziałowego? Wtedy on zadaje mi mnóstwo pyta ń na temat rodziny Jonesów. W tym czasie zast ępca siedzi za biurkiem, słowem si ę nie odzywa i my ślę sobie, teraz to ju ż zacznij my śle ć o prywatnej inicjatywie. Ale ledwo sko ńczyłem, Huenengarth dzi ękuje mi za współprac ę, mówi, że to wstyd, by przy takim wzro ście przest ępczo ści facet z moim do świadczeniem siedział przed monitorem, zamiast prowadzi ć dochodzenia. Zast ępca wygl ąda, jakby wła śnie wessał przez słomk ę świ ńskie gówno, ale siedzi cicho. Huenengarth pyta, czy mog ę by ć przedzielony do jego sprawy taki maria ż policji Los Angeles z federalnymi. Zast ępca wije si ę, ale mówi jasne, wydział i tak planował przywróci ć mnie do czynnej słu żby. Heunengarth i ja wychodzimy wspólnie z biura, a ledwo zostajemy sami, mówi, że nie ma nic przeciwko mnie osobi ście, ale sprawa Jonesa jest bliska zako ńczenia i lepiej, żebym nie wchodził mu w drog ę, kiedy składa si ę do morderczego pchni ęcia. – Morderczego pchni ęcia, co? – Subtelna dusza, nie owija w bawełn ę... Po czym zaproponował: „Mo że ubijemy interes. Nie wpierdalaj mi si ę, a ja ci pomog ę”. Potem przyznał, że dowiedział si ę o Cassie od Stephanie, lecz nic nie zrobił, poniewa ż nie było dostatecznych dowodów, ale mo że teraz ju ż s ą. – Dlaczego tak nagle? – Prawdopodobnie dlatego, że jest ju ż do ść bliski przyskrzynienia dziadka i nie miałby nic przeciw zniszczeniu całej rodziny. Wcale bym si ę nie zdziwił, gdyby w jakim ś sensie cieszył si ę, widz ąc cierpienia Cassie – kl ątwa rodziny Jonesów. Alex, on ich serdecznie nienawidzi... Z drugiej strony, có ż by śmy bez niego pocz ęli? Wi ęc wykorzystajmy go do cna, zobaczymy, co z tego wyniknie. Do twarzy mi w tym? – Wystrzałowo. – Taak. Zrób mi zdj ęcie. Kiedy to si ę sko ńczy. Poruszenie na ekranie. Znowu nic. Zesztywniał mi kark. Zmieniłem pozycj ę, nie spuszczaj ąc ekranu z oczu. Huenengarth dalej odrabiał lekcje. Ju ż od wielu godzin nie zwracał uwagi na to, co robi ę. Czas upływał okrutnie powoli. Znów ruch. Pociemniał jeden z rogów. Prawy górny. Potem nic, przez długi czas. Wtedy... – Hej! – rzuciłem. Huenengarth zerkn ął znad swojej broszury. Znudzony. Cie ń powi ększył si ę. Rozja śnił. Przeobraził w kształt. Biały i rozmyty. Rozgwiazda... ludzka r ęka. Trzymała co ś mi ędzy kciukiem a palcem wskazuj ącym. Huenengarth poprawił si ę na krze śle. – Ju ż! – przynagliłem. – To jest to! Uśmiechn ął si ę. Ręka na ekranie wysun ęła si ę do przodu. Urosła. Wielka i biała... – No ju ż! – rzuciłem. Huenengarth odło żył swój artykuł. Ręka wykonała szybki ruch... jakby wciskała co ś. Huenengarth wyra źnie delektował si ę obrazem. Spojrzał na mnie, jakbym przerwał mu fantastyczny sen. Przedmiot trzymany mi ędzy palcami zagł ębiał si ę w czym ś. Uśmiech Huenengartha pod w ąsikiem poszerzył si ę. – A niech ci ę szlag – powiedziałem. Podniósł mały, czarny radiotelefon i przyło żył go do ust. – Do biegu – powiedział. Ręka była teraz przy kroplomierzu, wciskaj ąc trzymany mi ędzy palcami przedmiot w zatkany gumk ą wlot. Przedmiot o ostrym ko ńcu. Biały cylinder, podobny do długopisu. Supercienka igła. Dźgn ął, jak ptak wydziobuj ący z dziury robaka. Zanurzył si ę. – Start – powiedział do radiotelefonu Huenengarth. Dopiero pó źniej uprzytomniłem sobie, że opu ścił „gotowy”. Rozdział trzydziesty drugi

Ruszył ku drzwiom, ale odsun ąłem zasuwk ę i wydostałem si ę pierwszy. Opłaciły si ę wreszcie wszystkie lata joggingu i suchej zaprawy. Drzwi do 505W były ju ż otwarte na o ście ż. Cassie le żała na łó żku na plecach, oddychaj ąc ustami. Drzemka ponapadowa. Była przykryta po szyj ę. Skr ęcona rurka kroplówki wystawała spod koca. Cindy spała równie ż, le żą c płasko na brzuchu, jedna r ęka zwisała poza brzeg łó żka. Milo stał obok statywu kroplówki, w workowatym, zielonym stroju chirurgicznym. Do koszuli przypi ętą miał szpitaln ą plakietk ę identyfikacyjn ą. M.B. Sturgis, dr med. Jego mina na fotografii była pos ępna i skwaszona. Na prawdziwej twarzy malował si ę natomiast stoicyzm policjanta. Jedn ą pot ęż ną dło ń zacisn ął na nadgarstku Chipa Jonesa. Drug ą wykr ęcał mu rami ę za plecami. Chip krzyczał z bólu. Nie zwracaj ąc na to uwagi, Milo pouczał go o przysługuj ących mu prawach. Chip ubrany był w strój do joggingu barwy wielbł ądziej sier ści i br ązowe, zamszowe sportowe buty ze sko śnymi, skórzanymi paskami. Plecy miał wygi ęte w uścisku Mila a lśni ące, szeroko otwarte oczy oszalałe z przera żenia. Widz ąc ten strach, miałem ochot ę go zabi ć. Podbiegłem do łó żka, by sprawdzi ć kroplomierz. Zamkni ęty – zalepiony klejem. Pomysł Stephanie. Ani kropla zawarto ści cylindra nie dostała si ę do krwiobiegu Cassie. Oryginalne, ale i ryzykowne: jeszcze par ę sekund i Chip poczułby opór strzykawki. I wiedziałby. Milo zało żył mu teraz kajdanki. Chip zacz ął krzycze ć, potem przestał. Huenengarth oblizał wargi i powiedział: – Spieprzyłe ś Junior. – Nie widziałem, jak wchodził. Chip wbił w niego wzrok. Usta miał wci ąż otwarte. Broda mu dr żała. Upu ścił co ś na podłog ę. Biały cylinder z cienkim, ostrym ko ńcem, który potoczył si ę po podłodze, a potem zatrzymał. Chip uniósł stop ę, staraj ąc si ę go rozdepta ć. Milo szarpn ął nim do tyłu. Huenengarth zało żył r ękawiczk ę chirurgiczn ą i podniósł cylinder. Zamachał nim Chipowi przed twarz ą. Chip wydał cichy j ęk, na który Huenengarth odpowiedział masturbacyjnym gestem. Podszedłem do Cindy i tr ąciłem j ą lekko. Przewróciła si ę na bok, ale spała dalej. Potrz ąś ni ęcie za ramiona te ż jej nie przebudziło. Szarpn ąłem mocniej, wypowiadaj ąc jej imi ę. Nic. Na podłodze, obok jej zwisaj ącego ramienia, stała fili żanka. Do połowy napełniona kaw ą. – Czym j ą u śpiłe ś? – spytałem Chipa. Nie odpowiedział. Powtórzyłem pytanie, a on spojrzał na podłog ę. Tego wieczoru miał kolczyk ze szmaragdem. – Co jej dałe ś? – zapytałem, wykr ęcaj ąc numer centrali. Wyd ął wargi. Zgłosiła si ę operatorka pagerów. Wezwałem zespól reanimacyjny. Chip przygl ądał si ę z szeroko rozwartymi oczyma. Huenengarth znów podszedł ku niemu. Milo uspokoił go spojrzeniem i rzekł: – Je śli grozi jej niebezpiecze ństwo, a ty nic nie powiesz, pogorszysz tylko swoje poło żenie. Chip odchrz ąkn ął, jakby przygotowywał si ę do zło żenia wa żnego o świadczenia. Ale nic nie powiedział. Podszedłem do łó żka Cassie. – Dobra – rzekł Milo – idziemy do wi ęzienia. – Pchn ął Chipa naprzód. Niech laboratorium to rozgryzie. – Prawdopodobnie diazepam, czyli valium – odezwał si ę Chip. – Ale ja jej tego nie dałem. – Ile? – zapytałem. – Czterdzie ści miligramów to jej zwykła dawka. Milo spojrzał na mnie. – Chyba nie jest śmiertelna – stwierdziłem. – Ale to du żo dla kogo ś o tej wadze. – Niezupełnie – wtr ącił si ę Chip. – Jest przyzwyczajona. – Ja my ślę – powiedziałem, splataj ąc palce, by utrzyma ć r ęce w spokoju. – Nie b ądźcie głupi – rzekł Chip. – Przeszukajcie mnie – zobaczymy, czy znajdziecie jakie ś proszki. – Nic nie masz, bo wszystko dałe ś jej – odezwał si ę Huenengarth. Chip zdołał si ę roze śmia ć, cho ć w jego oczach czaił si ę strach. – No ju ż, szukajcie. Huenengarth obszukał go, wywrócił mu kieszenie, ale znalazł tylko portfel i klucze. Chip spojrzał na niego, odrzucił włosy z oczu i uśmiechn ął si ę. – Co ś śmiesznego, Junior? – Popełniacie powa żny bł ąd – powiedział. – Gdybym sam nie był ofiar ą, naprawd ę żałowałbym was. – Ach tak? – u śmiechn ął si ę Huenengarth. – Zdecydowanie tak. – Panowie, obecny tu Junior uwa ża, że to zabawne. – Najechał na Chipa: – Co ty sobie, kurwa, wyobra żasz? S ądzisz, że jeden z adwokatów tatusia wyci ągnie ci ę z tego? Mamy ci ę na wideo, jak usiłujesz zabi ć własnego dzieciaka – wszystko od załadowania igły do wbicia jej. Chcesz zgadn ąć , gdzie jest kamera? Chip u śmiechał si ę dalej, ale w jego oczach zabłysła panika. Mrugał, rozgl ądał si ę, przebiegał spojrzeniem pokój. Nagle zamkn ął oczy i zwiesił głow ę na piersi, mrucz ąc co ś. – Co takiego? – spytał Huenengarth – Co ś powiedział? – Dyskusja zamkni ęta. Huenengarth zbli żył si ę do niego. – Usiłowanie zabójstwa nie jaki ś tam gówniany Rozdział Jedenasty. Trzeba by ć naprawd ę skurwielem, żeby zrobi ć co ś takiego własnemu dziecku. Chip nie podniósł głowy. – No có ż – rzekł Huenengarth – zawsze mo żesz zało żyć jaki ś nowy interes – Cliff Notesy dla prawników z pudła. Te wielkie capy z wi ęzienia dla długoterminowych zakochaj ą si ę w twoim edukowanym zadku. Chip nie poruszył si ę. Rozlu źnił mi ęś nie – niczym podczas medytacji i Milo musiał podtrzyma ć go sił ą. Od strony łó żka dobiegł jaki ś d źwi ęk. Cassie zmieniła pozycj ę. Chip spojrzał na ni ą. Znów si ę poruszyła, ale spała nadal. Jego twarz przybrała przera żaj ący wyraz – rozczarowania, że nie doko ńczył dzieła. Do ść nienawi ści, żeby rozp ęta ć wojn ę. Wszyscy trzej to widzieli śmy. Pokój wydał si ę nagle bardzo ciasny. Huenengarth poczerwieniał i nad ął si ę jak ropucha. – Sto lat w wi ęzieniu, wypierdku – wyszeptał. Potem wyszedł. Kiedy drzwi si ę zamkn ęły, Chip zachichotał, ale nie brzmiało to naturalnie. Milo pchn ął go w stron ę drzwi. Wyszli tu ż przed nadej ściem Stephanie z zespołem reanimacyjnym. Rozdział trzydziesty trzeci

Przygl ądałem si ę śpi ącej Cassie. Stephanie wyszła z zespołem, ale wróciła jakie ś pół godziny pó źniej. – Jak si ę czuje Cindy? – zapytałem. – Pewnie potwornie b ędzie j ą bole ć głowa, ale prze żyje. – Mo że potrzebowa ć odtrucia – powiedziałem, zni żaj ąc głos do szeptu. Twierdził, że jest przyzwyczajona, cho ć zaprzeczał, jakoby jej co ś podał mocno podkre ślał, że nie ma przy sobie żadnych proszków. Ale pewien jestem, że wrzucił je do kawy, i robił to wiele razy przedtem. Ilekro ć go tu widziałem, miał ze sob ą kubek. Pokr ęciła głow ą, siadła na łó żku i zdj ęła z szyi stetoskop. Ogrzawszy kr ąż ek oddechem, przyło żyła go do piersi Cassie i osłuchała j ą. Kiedy sko ńczyła, zapytałem: – S ą jakie ś leki w organizmie Cassie? – Nie, ma tylko niski poziom cukru. – Mówiła słabym szeptem. Uj ęła woln ą r ękę dziecka i zbadała tętno. – Wyra źne i regularne. – Pu ściła j ą. Siedziała tak przez chwil ę, potem otuliła Cassie po ściel ą i dotkn ęła mi ękkiego policzka. Zasłony były odsuni ęte. Zobaczyłem, jak spogl ąda w noc zm ęczonymi oczyma. – To nie ma sensu – powiedziała. – Dlaczego u żył insuliny tu ż po tym, jak znalazłe ś strzykawki? Chyba że Cindy nie powiedziała mu. Czy żby zachowywali w stosunku do siebie a ż taki dystans? – Pewien jestem, że mu powiedziała, i wła śnie dlatego posłu żył si ę nimi. Umie ścił pudełko pod umywalk ą po to, bym je znalazł. Zadzwonił specjalnie, by upewni ć si ę, że przyjd ę i przekonam si ę, że nie ma go w tym czasie w domu. Zgrywał zatroskanego tatusia, ale tak naprawd ę chciał tylko ustali ć dokładny czas. Poniewa ż wiedział, że musimy teraz podejrzewa ć Munchhausena i miał nadziej ę, że szperaj ąc, znajd ę cylindry i zaczn ę pos ądza ć Cindy, dokładnie tak, jak to si ę stało. Có ż bardziej logicznego: strzykawki nale żały do jej ciotki. Cindy zajmowała si ę domem, wi ęc najprawdopodobniej ona je schowała. I była matk ą – to od pocz ątku stawiało j ą w niekorzystnym poło żeniu. Przy naszym pierwszym spotkaniu podkre ślał, że w ich mał żeństwie wyst ępuje tradycyjny podział ról – wychowanie dzieci, to jej domena. – Wskazywał j ą palcem od samego pocz ątku. – Pokr ęciła głow ą z niedowierzaniem. – To takie... wyre żyserowane. – Drobiazgowo. A gdybym nie znalazł cylindrów w czasie wczorajszej wizyty, miałby jeszcze wiele innych okazji, żeby j ą wystawi ć. – Co za potwór – powiedziała. – Diabeł w dresach. Obj ęła si ę ramionami. – Jak du żą dawk ę załadował do Insujectu? – zapytałem. Spojrzawszy na Cassie, zni żyła głos do szeptu. – Wi ększ ą ni ż było trzeba. – Wi ęc tej nocy miał nast ąpi ć finał – powiedziałem. – Cassie dostaje śmiertelnego ataku, Cindy drzemie tu ż obok, wszystkie podejrzenia padaj ą na ni ą. Gdyby śmy go nie złapali, pewnie wło żyłby igł ę do jej torebki albo gdzie ś indziej, tak by j ą oskar żono. A valium w jej organizmie, sugeruj ące prób ę samobójstwa, dopełniłoby obrazu winy. Wyrzuty sumienia po zabiciu własnego dziecka lub po prostu brak równowagi psychicznej. Stephanie potarła oczy. Wsparła głow ę na dłoni. – Co za nieprawdopodobny kutas... Jak si ę tu dostał, nie przechodz ąc obok ochrony? – Twój przyjaciel Bili powiedział, że nie wszedł do szpitala frontowym wej ściem, wi ęc zapewne od tylu, u żywaj ąc jednego z kluczy ojca. Mo że przez ramp ę wyładunkow ą. O tej porze nikogo tam nie ma. W korytarzu s ą kamery wiemy, że poszedł na gór ę schodami i zaczekał z wej ściem na Chappy Ward, a ż piel ęgniarka z pi ątki wschodniej udała si ę do pokoju na zapleczu. Najprawdopodobniej zrobił to samo, kiedy Cassie miała swój pierwszy atak w szpitalu. Próba generalna. W ślizgn ął si ę pó źną noc ą, by wstrzykn ąć tylko tyle insuliny, ile potrzeba, by wywoła ć opó źnion ą reakcj ę, po czym odjechał do domu w Valley, gdzie zaczekał na telefon od Cindy i wrócił na ostry dy żur, podtrzymywa ć j ą na duchu. Fakt, że Chappy jest prawie zawsze opustoszały, ułatwił mu tylko wej ście i wyj ście bez zwracania na siebie uwagi. – A ja przez cały ten czas miałam obsesj ę na punkcie Cindy. Błyskotliwie, Eves. – Ja równie ż wzi ąłem j ą na cel. My wszyscy. Idealnie pasowała do obrazu zespołu Munchhausena. Niska samoocena, swobodny sposób bycia, kontakty z powa żnymi chorobami w młodym wieku, przeszkolenie medyczne. Natkn ął si ę pewnie na opis choroby w trakcie lektur, dostrzegł podobie ństwo i zdał sobie spraw ę, że ma okazj ę pozby ć si ę jej. To dlatego nie przeniósł Cassie do innego szpitala. Chciał da ć nam troch ę czasu na nabranie podejrze ń. Urabiał nas jak publiczno ść – tak jak urabia swoich studentów. Stehp, on jest ekshibicjonist ą. Ale nigdy tego nie dostrzegli śmy, poniewa ż podr ęczniki mówi ą, że zawsze dotyczy to kobiety. Cisza. – To on zabił Chada, prawda? – zapytała. – To bardzo prawdopodobne. – Alex, dlaczego? Dlaczego posłu żył si ę własnymi dzie ćmi, żeby pozby ć si ę Cindy? – Nie wiem, ale powiem ci jedno. On nienawidzi Cassie. Nim go zabrali, rzucił jej spojrzenie, które było naprawd ę niepokojące. Czysta wzgarda. Je śli kamera to złapała, a jest to do przyj ęcia w sądzie, prokurator nie b ędzie potrzebował niczego wi ęcej. Kr ęcąc głow ą, wróciła do łó żeczka Cassie, i pogładziła j ą po włosach. – Biedne male ństwo. Biedne niewinne male ństwo. Siedziałem tam, nie chc ąc my śle ć, nic robi ć, mówi ć ani czu ć. Trio pluszowych królików siedziało na podłodze u mych stóp. Podniosłem jednego. Przeło żyłem go z ręki do r ęki. Wyczułem co ś twardego w brzuszku. Otworzywszy klapk ę, pogrzebałem w piance, podobnie jak niegdy ś w pokoju Cassie. Tym razem znalazłem co ś wsuni ętego w zagł ębienie w kroku. Wyj ąłem. Zawini ątko. Około cala średnicy. Papier higieniczny sklejony ta śmą celofanow ą. Rozwin ąłem. Cztery pastylki. Bladoniebieskie, z sercowatym naci ęciem. – Valium – stwierdziła Stephanie. – Oto i nasz tajny schowek. – Zawin ąłem pakiecik i odło żyłem go dla Mila. – Tak bardzo podkre ślał, że nie ma przy sobie żadnych leków. Dla niego wszystko jest gr ą. – To Vicki kupiła te króliczki – powiedziała Stephanie. – To Vicki zainteresowała nimi Cassie. – B ędą jeszcze z ni ą rozmawia ć – rzekłem. – To zbyt niesamowite – stwierdziła. – Takich rzeczy nie ucz ą w szko... Od strony łó żka dobiegł piskliwy d źwi ęk. Powieki Cassie zadrgały kurczowo, po czym mała otworzyła oczy. Jej usteczka wygi ęły si ę ku dołowi. Zamrugała znowu. – Ju ż dobrze, dziecino – powiedziała Stephanie. Wargi dziecka poruszyły si ę, wydaj ąc wreszcie d źwi ęk. – Eee. – Ju ż dobrze, kochanie. Wszystko b ędzie w porz ądku. Teraz ju ż b ędziesz zdrowa. – Eeee. Znów mruganie. Dreszcz. Cassie usiłowała si ę poruszy ć, nie mog ąc, rozpłakała si ę. Zacisn ęła powieki. Zmarszczyła podbródek. Stephanie przytuliła j ą i ukołysała. Dziewczynka usiłowała wykr ęci ć si ę od tych pieszczot. Przypomniało mi si ę, jak walczyła ze mn ą w swojej sypialni. Reakcja na niepokój matki? Czy skojarzenie z innym m ęż czyzn ą, który przychodził spowity w mrok, by robi ć jej krzywd ę? Ale w takim razie, czemu nie wpadała w panik ę, ilekro ć widziała Chipa? Dlaczego z tak ą ochot ą pozwoliła wzi ąć si ę na r ęce, kiedy widziałem ich razem po raz pierwszy? – Eee... – Ćśś , dziecino. – E...e e...e. – Śpij ju ż, kochanie, Śpij ju ż. Ledwo dosłyszalne. – E... – Ćśś . – E... Zamkni ęte oczy. Ciche pochrapywania. Stephanie przytrzymała j ą jeszcze przez par ę chwil, potem wysunęła r ęce. – Musi to by ć magiczne dotkni ęcie – rzekła smutno. Zawiesiwszy stetoskop na szyi, wyszła z pokoju. Rozdział trzydziesty czwarty

Wkrótce potem zjawiły si ę piel ęgniarki i policjantka. Podałem tej drugiej pakiecik z pastylkami i powlokłem si ę niczym lunatyk w stron ę tekowych drzwi. Na pi ątce wschodniej ludzie chodzili i rozmawiali, ale widziałem ich jak przez mgł ę. Zjechałem wind ą do podziemia. Kawiarenka była zamkni ęta. Zastanawiaj ąc si ę, czy Chip miał klucz tak że i do niej, kupiłem kaw ę w automatycznym dystrybutorze, znalazłem automat telefoniczny i popijaj ąc, poprosiłem informacj ę o numer Jennifer Leavitt. Nic. Nim telefonista zd ąż ył przerwa ć poł ączenie, kazałem mu sprawdzi ć wszystkich Leavittów w okr ęgu Fairfax. Podał mi dwa numery. Jeden z nich zdawał si ę przypomina ć majacz ący mi w pami ęci telefon domowy rodziców Jennifer. Mój zegarek wskazywał dziewi ątą trzydzie ści. Wiedziałem, że pan Leavitt chodzi spa ć wcze śnie, żeby zd ąż yć do piekarni na pi ątą rano. Wystukałem numer, maj ąc nadziej ę, że nie jest jeszcze zbyt pó źno. – Halo. – Pani Leavitt? Tu doktor Delaware. – Jak si ę pan miewa, doktorze? – Dobrze, a pani? – Doskonale. – Nie dzwoni ę zbyt pó źno? – Och, nie. Ogl ądamy wła śnie telewizj ę. Ale Jenny tu nie mieszka. Ma teraz własne mieszkanie – moja córka, pani doktor, bardzo samodzielna. – Pewnie jest pani z niej dumna? – A dlaczego nie miałabym by ć? Zawsze byłam z niej dumna. Poda ć panu jej nowy numer? – Poprosz ę. – Chwileczk ę... Mieszka w Westwood Village, tu ż obok uniwerku. Z kole żank ą, mił ą dziewczyn ą... O jest. Je śli jej pan nie zastanie, b ędzie na pewno w swoim gabinecie – ma te ż własny gabinet. – Chichot. – To świetnie. – Zanotowałem numer. – Gabinet – powtórzyła. – Wie pan, wychowywa ć takie dziecko, to przywilej... Brak mi jej. Jak na mój gust w domu jest za spokojnie. – Ja my ślę. – Bardzo pan jej pomógł, doktorze Delaware. College w jej wieku to nie takie proste – to pan powinien by ć dumny z siebie. Nikt nie odbierał w mieszkaniu Jennifer. Ale po pierwszym sygnale podniosła słuchawk ę w swoim gabinecie. – Leavitt. – Jennifer, tu Alex Delaware. – Cze ść , Alex. Rozwikłałe ś swego Munchhausena per procura? – Wiem, kto – odparłem. – Ale nie jest jeszcze jasne, dlaczego. Okazało si ę, że to ojciec. – No prosz ę, to co ś nowego – powiedziała. Wi ęc nie zawsze musi by ć matka. – Liczył na to, że zrobimy takie zało żenie. Wystawił j ą. – Có ż za makiawelizm. – Ma si ę za intelektualist ę. Jest profesorem. – Tutaj? – Nie, w dwuletnim college’u. Ale powa żniejsze studia prowadzi na uniwerku, dlatego do ciebie dzwoni ę. Zało żę si ę, że bardzo interesował si ę Munchhausenem, żeby spreparowa ć podr ęcznikowy przypadek. Jego pierwsze dziecko zmarło na Zespół Nagłej Śmierci Noworodków. Kolejny podr ęcznikowy przypadek, wi ęc zastanawiam si ę, czy tego te ż nie upozorował. – Och, nie – to ż to makabra. – Przyszedł mi do głowy ten system SAP – powiedziałem. – Czy mo żna by si ę tego jako ś dowiedzie ć, je żeli ma konto pracownicze? – Biblioteka prowadzi rejestr wszystkich u żytkowników, żeby wystawia ć rachunki. – Czy na rachunkach wyszczególnione s ą artykuły, z których korzystano? – Bezwzgl ędnie. Która godzina? Dziewi ąta czterdzie ści siedem. Biblioteka jest czynna do dziesi ątej. Mogłabym tam zadzwoni ć i sprawdzi ć, czy nie pracuje teraz kto ś ze znajomych. Podaj mi nazwisko tego skurwiela. – Jones. Charles L. Socjologia. West Valley Community College. – Jest. Przeł ącz ę ci ę teraz na oczekiwanie i zadzwoni ę do nich przez inn ą lini ę. Podaj mi swój numer, na wypadek, gdyby nas rozł ączono. Po pi ęciu minutach wł ączyła si ę z powrotem. – Voila, Alex. Debil zostawił wspaniały trop na papierze. Wyci ągn ął z systemu wszystko, co dotyczyło trzech tematów – Munchhausen, nagła śmier ć noworodków i struktura socjologiczna szpitali. Plus par ę odr ębnych artykułów na dwa inne tematy: toksyczno ść diazepamu oraz – gotów jeste ś? – fantazje kobiet zwi ązane z wielko ści ą m ęskiego członka. Wszystko tu jest: nazwiska, daty, dokładna godzina. Załatwi ę ci jutro wydruk. – Fantastycznie. Jestem ci naprawd ę wdzi ęczy, Jennifer. – Jeszcze jedno – dodała. – On nie był jedynym u żytkownikiem konta. Na niektórych zapotrzebowaniach jest inny podpis – jaka ś Kristie Kirkash. Znasz kogo ś takiego? – Nie – odparłem – ale nie zdziwiłbym si ę, gdyby była to młoda i ładna studentka Chipa. Mo że nawet gra w damskiej dru żynie softballu. – Brudne sprawki pana psora? Jak s ądzisz? – Ma swoje przyzwyczajenia. Rozdział trzydziesty pi ąty

Był upalny poranek i Valley przypominała patelni ę. Wielki furgon wywrócił si ę na szosie, zasypuj ąc wszystkie pasy ruchu jajkami. Nawet pobocze było zatarasowane. Milo kl ął, póki policjant z patrolu drogowego nie zapewnił nam wolnego przejazdu mi ędzy samochodami, machaj ąc na innych kierowców. Do college’u dotarli śmy dziesi ęć minut po zaplanowanym czasie. Zd ąż yli śmy na zaj ęcia w chwili, gdy wchodzili tam ostatni studenci. – Cholera – rzekł Milo. – Udało si ę. – Weszli śmy po schodach do barakowozu. Zostałem w drzwiach, a on podszedł do tablicy. Sala była niewielka – pół barakowozu, oddzielone harmonijkow ą ściank ą i wyposa żone w stół konferencyjny i tuzin składanych krzeseł. Dziesi ęć z nich było zaj ętych. Osiem kobiet, dwu m ęż czyzna. Jedna z kobiet miała około sze ść dziesi ątki, reszt ę stanowiły dziewcz ęta. Obaj m ęż czy źni wygl ądali na czterdziestolatków. Jeden był biały, miał jasnobr ązowe włosy bez śladu łysiny, drugi był brodatym Latynosem. Biały rzucił krótkie spojrzenie, po czym pogr ąż ył si ę w lekturze ksi ąż ki. Milo uj ął wska źnik i postukał nim lekko w tablic ę. – Pan Jones nie mógł dzisiaj przyj ść . Moje nazwisko Sturgis, zast ępuj ę go. Wszystkie oczy, z wyj ątkiem czytaj ącego, zwróciły si ę ku niemu. Jedna z dziewcz ąt zapytała z lekkim napi ęciem w głosie: – Czy wszystko z nim w porz ądku? – Miała bardzo długie, ciemne i wij ące si ę włosy, i poci ągł ą, ładn ą twarz. Nosiła dyndaj ące kolczyki zrobione z lawendowo-białych plastikowych kuleczek na nylonowej żyłce. Jej czarna, kloszowa bluzka na rami ączkach uwydatniała obfity biust i gładkie, opalone ramiona. Zbyt niebieski tusz do powiek, zbyt blada szminka, jednego i drugiego zbyt du żo. Mimo to wygl ądała lepiej ni ż na fotografii w rejestrze studentów. – Niezupełnie, Kristie – odrzekł Milo. Otwarła usta. Wszyscy inni spojrzeli na ni ą. – Hej, co jest grane? – rzuciła chwytaj ąc torebk ę. Milo si ęgn ął do kieszeni i wyci ągn ął odznak ę policyjn ą. – Ty mi to powiedz, Kristie. Zmartwiała. Pozostali zbaranieli. M ęż czyzna czytaj ący ksi ąż kę przesuwał wzrokiem ponad jej stronicami. Powolnym ruchem. Zobaczyłem, jak Milo spojrzał na niego, a potem na podłog ę. Buty. Czarne, znoszone półbuty o zaokr ąglonych czubach. Nie pasowały do jedwabnej koszuli i szykownych d żinsów. Oczy Mila zw ęziły si ę. M ęż czyzna utkwił we mnie spojrzenie, potem skrył si ę za uniesion ą wy żej ksi ąż ką. „Teorie organizacji”. Kristie wybuchn ęła płaczem. Pozostali studenci znieruchomieli jak pos ągi. – Jo, Joe! Rewizja osobista! – krzykn ął Milo. Czytaj ący odruchowo podniósł wzrok. Tylko na sekund ę, ale to wystarczyło. Łagodna twarz. Z daleka dobry tatu ś. Widoczne z bliska szczegóły psuły ten ojcowski wygl ąd: jednodniowy zarost, dzioby na policzkach, blizna wzdłu ż czoła. Tatua ż na r ęku. I pot – warstwa potu, l śni ąca jak świe ży lakier. Wstał. Patrzył twardo, mru żą c oczy. Miał ogromne dłonie, grube przedramiona. Więcej tatua ży, niebieskozielone, gadzie, prymitywne. Wzi ął swoje ksi ąż ki i wyszedł zza stołu, nie podnosz ąc głowy. – Hej, daj spokój, zosta ń – rzucił mu Milo. – Łatwo u mnie zaliczy ć. Męż czyzna zatrzymał si ę, przysiadł, a potem cisn ął ksi ąż kami w Mila i pędem rzucił si ę ku drzwiom. Zast ąpiłem mu drog ę, osłaniaj ąc si ę wysuni ętymi przed siebie w podwójnym bloku ramionami. Staranował mnie barkiem. Impet pchn ął mnie na drzwi, które otworzyły si ę na o ście ż. Upadłem plecami na beton, l ąduj ąc twardo i czuj ąc jak chrupn ęła mi ko ść ogonowa. Wyci ągn ąwszy obie r ęce, chwyciłem jedwabn ą tkanin ę. Stał nade mn ą, szarpi ąc, uderzaj ąc pi ęś ciami i pryskaj ąc potem. Milo odci ągn ął go, zadał dwa błyskawiczne ciosy w twarz i żoł ądek, i rzucił na ścian ę domku. Męż czyzna szamotał si ę. Milo grzmotn ął go pi ęś ci ą w nerk ę, porz ądnie, i zało żył kajdanki, gdy tamten osun ął si ę z jękiem na kolana. Potem przydusił go do ziemi, przydeptuj ąc krzy ż. Przeszukanie ujawniło plik banknotów, nó ż spr ęż ynowy z czarn ą r ączk ą, fiolk ę pigułek i tani plastikowy portfel z tłoczonym napisem RENO: PARK NEVADA. Milo wyci ągn ął z portfela trzy prawa jazdy. – Prosz ę, prosz ę, co tu mamy? Sobran przecinek Karl przez K. Sebring przecinek Carl przez C, i... Ramsey przecinek Clark Edward. Które jest prawdziwe, goł ąbeczku, a mo że cierpisz na rozszczepienie osobowo ści. Męż czyzna nic nie odrzekł. Milo tr ącił nog ą jeden z jego czarnych butów. – Stare, dobre wi ęzienne chodaki. Hrabstwa czy stanowe? Brak odpowiedzi. – Przydałyby ci si ę nowe obcasy, geniuszu. Mi ęś nie pleców le żą cego poruszyły si ę pod koszul ą. Milo zwrócił si ę do mnie: – Znajd ź jaki ś telefon i zadzwo ń na posterunek Devonshire. Powiedz, że mamy podejrzanego o zabójstwo dokonane w Central Division i podaj im imi ę i nazwisko Dawn Herbert. – Gówno prawda – wyrzucił le żą cy. Jego głos był niski i matowy. Jedna z dziewcz ąt wyszła na schody. Dwadzie ścia, dwadzie ścia jeden lat, obci ęte na pazia blond włosy, biała sukienka bez r ękawów. Twarz Mary Pickford. – Kristie jest bardzo zmartwiona – powiedziała nie śmiałym głosem. – Powiedz jej, że b ędę tam za chwil ę – polecił Milo. – Um... jasne. Co zrobił Karl? – Niedbale odrobił prac ę domow ą – odparł Milo. Le żą cy warkn ął, a dziewczyna spojrzała zaskoczona. – Zamknij si ę – rzucił Milo, nie zdejmuj ąc mu kolana z pleców. Blondynka chwyciła za framug ę. – W porz ądku – nie ma si ę o co martwi ć – powiedział Milo, łagodniejszym ju ż głosem. – Wejd ź do środka i zaczekaj. – To nie jest żaden eksperyment, czy co ś takiego, prawda? – Eksperyment? – Odgrywanie ról. Rozumie pan? Profesor Jones lubi posługiwa ć si ę nimi, żeby pobudzi ć nasz ą świadomo ść . – Ja my ślę. Nie, panienko, to rzeczywisto ść . Socjologia w działaniu. Patrz uwa żnie – b ędzie to na egzaminie ko ńcowym. Rozdział trzydziesty szósty

Kopert ę dostarczono przez posła ńca o siódmej wieczorem, tu ż przed powrotem Robin do domu. Odło żyłem j ą na bok, chc ąc sp ędzi ć z dziewczyn ą normalny wieczór. Gdy poszła spa ć, udałem si ę z kopert ą do biblioteki. Zapaliłem wszystkie światła i pogr ąż yłem si ę w lekturze. ZAPIS PRZESŁUCHANIA DR nr 102-789 793 DR nr 64458 990 DR nr 135-935 827 Miejsce: WI ĘŹ . OKR. w L.A., BLOK: ŚCISŁEGO NADZORU Data/Czas: 1/6/89, 19.30 Podejrzany: JONES, CHARLES LYMAN III, WAG. ŚRED., 6 stóp 3 cale, BR ĄZ. NIEB. WIEK: 38 Obro ńca: MEC. TOKARIK, ANTHONY M. LAPD: STURGIS MILO B. nr 15994, WLA (PRZYDZIAŁ SPEC.) MARTINEZ STEPHEN, nr 26782, DEVSHR. det. sturgis: Rozpoczynamy sesj ę audio-wideo numer dwa z podejrzanym Charlesem Lymanem Jonesem Trzecim. Podejrzany został poinformowany o przysługuj ących mu prawach podczas aresztowania za usiłowanie zabójstwa. Pouczenie zostało powtórzone w czasie poprzedniej sesji, nagranej 1 czerwca 1989, o godz. 11.00, i zapisanej o godz. 14.00 tego samego dnia. Wy żej wymienion ą sesj ę przerwano na życzenie doradcy podejrzanego mec. Anthony’ego Tokarika. Obecna sesja jest wznowieniem przesłuchania na życzenie mec. Tokarika. Panie mecenasie, czy mam go pouczy ć raz jeszcze, czy te ż drugie pouczenie obowi ązuje w trakcie tej sesji? mec. tokarik: Obowi ązuje, o ile profesor Jones nie za żą da powtórzenia. Chip, chcesz, żeby ci ę jeszcze raz pouczono? pan jones: Nie. Tamto wystarczy. mec. tokarik: Prosz ę dalej. det. sturgis: Dobry wieczór, Chip. mec. tokarik: Wolałbym, detektywie, żeby zwracał si ę pan do mojego klienta z wi ększym szacunkiem. det. sturgis: Mo że by ć per „profesorze”? mec. tokarik: Tak. Jednak że, je śli to dla pana zbyt uci ąż liwe, wystarczy forma „panie Jones”. det. sturgis: Mówił pan do niego Chip. mec. tokarik: Jestem jego adwokatem. det. sturgis: Aha... dobra... jasne. Ha, mógłbym mu nawet mówi ć „doktorze”, ale nigdy nie sko ńczył doktoratu, prawda, Chip – panie Jones? Że co? Nie słysz ę. pan jones: (niezrozumiale). det. sturgis: Musi pan mówi ć gło śniej, panie Jones. Pomruki nie wystarcz ą. mec. tokarik: Do ść tego, detektywie. O ile nie zmieni pan tonu wypowiedzi, za żą dam natychmiastowego przerwania przesłuchania. det. sturgis: Jak pan sobie życzy – pana strata. My ślałem tylko, że mo że chcecie wysłucha ć czego ś na temat dowodów, jakie zebrali śmy przeciw staremu Chipowi. O przepraszam, panu Jonesowi. mec. tokarik: Mog ę wyci ągn ąć wszystko, co macie, od prokuratora okr ęgowego, detektywie. det. sturgis: Świetnie. Niech pan czeka do procesu. Chod źmy, Steve. det. martinez: Pewnie. pan jones: Chwileczk ę (niezrozumiale). mec. tokarik: Czekaj, Chip (niezrozumiale). Chciałbym si ę naradzi ć na osobno ści z moim klientem, je śli pan pozwoli. det. sturgis: Je śli nie potrwa to zbyt długo. Pocz ątek nagr. 19.39 Koniec nagr. 19.51 mec. tokarik: Prosz ę dalej. Poka żcie, co tam macie. det. sturgis: Taa, jasne, tylko czy pan Jones zechce odpowiada ć na pytania, czy te ż b ędzie to jednostronne przedstawienie? mec. tokarik: Zastrzegam, że mój klient ma prawo odmówi ć odpowiedzi na pytania. Prosz ę kontynuowa ć, je śli pan sobie tego życzy, detektywie. det. sturgis: Co o tym s ądzisz, Steve? det. martinez: Sam nie wiem. mec. tokarik: Wasza decyzja, panowie? det. sturgis: Taa, dobra... No wi ęc, Chip – panie Jones – ciesz ę si ę, że znalazł pan sobie tak drogiego adwokata, jak pan mecenas Tokarik, bo na pewno b ędzie pan... mec. tokarik: Stanowczo ujmuje pan rzecz w niewła ściwy sposób. Moje honoraria nie maj ą zwi ązku z... det. sturgis: Co my tu robimy, mecenasie, przesłuchujemy podejrzanego, czy krytykujemy mój styl mówienia? mec. tokarik: Stanowczo wnosz ę sprzeciw przeciw pana... det. sturgis: Mo że pan si ę sprzeciwia ć, ile pan chce. To nie s ąd. mec. tokarik: Raz jeszcze domagam si ę rozmowy z moim klientem. det. sturgis: Nie ma rady. Ko ńczmy to, Steve. det. martinez: Ja my ślę. pan jones: Chwileczk ę. Siadajcie. det. sturgis: Chcesz mi rozkazywa ć, Junior? mec. tokarik: Wnosz ę sprzeciw... det. sturgis: Chod ź, Steve, spływamy st ąd. pan jones: Chwileczk ę! mec. tokarik: Chip, to jest... pan jones: Zamknij si ę! mec. tokarik: Chip... pan jones: Zamknij si ę! det. sturgis: Oho, nie mog ę kontynuowa ć przy takich tarciach mi ędzy panami. Potem wniesiecie za żalenie, że nie reprezentował go wybrany przez niego adwokat? Nie da rady. mec. tokarik: Niech pan nie zgrywa przede mn ą prawnika, detektywie. pan jones: Zamknij si ę, do cholery, Tony! To wszystko jest niedorzeczne! det. sturgis: Co takiego, profesorze Jones? pan jones: Cała ta pana domniemana sprawa. det. sturgis: Nie usiłował pan wstrzykn ąć insuliny swojej córce, Cassandrze Brooks? pan jones: Oczywi ście, że nie. Znalazłem igł ę w torebce Cindy, zaniepokoiłem si ę, gdy ż potwierdziło to moje podejrzenia i chciałem sprawdzi ć, czy ona ju ż... mec. tokarik: Chip... pan jones:...Wstrzykn ęła to do kroplówki Cassie. Przesta ń tak na mnie spogl ąda ć, Tony – tu idzie o moj ą przyszło ść . Chc ę wysłucha ć co za nonsensy przygotowali przeciw mnie, by móc wyja śni ć to raz na zawsze. det. sturgis: Nonsensy? mec. tokarik: Chip... det. sturgis: Nie b ędę kontynuował skoro... pan jones: To mój wybrany adwokat, w porz ądku? Prosz ę dalej. det. sturgis: Jest pan pewien? pan jones: (niezrozumiałe). det. sturgis: Prosz ę mówi ć prosto do tego mikrofonu. pan jones: Ko ńczmy to. Chc ę st ąd wyj ść jak najszybciej. det. sturgis: Tak, prosz ę pana, oczywi ście prosz ę pana. mec.tokarik: Detekt... pan jones: Zamknij si ę, Tony. det. sturois: Wszyscy gotowi? Dobra. Po pierwsze, mamy pana na wideo, jak usiłuje pan wstrzykn ąć insulin ę do... pan jones: Nieprawda. Powiedziałem ju ż panu, o co chodziło. Chciałem tylko zobaczy ć, do czego zmierza Cindy. det. sturgis: Jak powiedziałem, mamy pana na wideo, jak usiłuje pan wstrzykn ąć insulin ę do kroplówki pana córki. Plus zapisy z kamer wideo przy wej ściu do Western Peds Medical Center, dowodz ące, że nie wszedł pan do budynku frontowym wej ściem. Jeden z pana kluczy okazał si ę kluczem uniwersalnym do zamków w szpitalu. U żywał go pan zapewne, by zakrada ć si ę przez... mec. tokarik: Wnosz ę sprze... pan jones: Tony. mec. tokarik: Domagam si ę krótkiej narady z moim... pan jones: Przesta ń, Tony. Nie jestem jednym z twoich krety ńskich socjopatów. Niech pan ko ńczy t ę bajeczk ę, detektywie. I ma pan racj ę, u żywałem jednego z kluczy ojca. No i co? Ilekro ć tam id ę, unikam frontowego wej ścia. Nie chc ę rzuca ć si ę w oczy. Czy dyskrecja jest zbrodni ą? det. sturgis: Id źmy dalej. Kupił pan dwa kubki kawy w automacie szpitalnym, i poszedł schodami na pi ąte pi ętro. Tam te ż pana sfilmowali śmy. W korytarzu, jak zagl ąda pan przez uchylone drzwi mi ędzy pi ątk ą wschodni ą i Chappy Ward, trzymaj ąc kaw ę. S ądz ę, że czekał pan a ż dy żurna piel ęgniarka przejdzie do pokoju na zapleczu. Potem idzie pan do sali 505W, gdzie pozostawał pan przez pi ęć minut, dopóki tam nie wszedłem i nie zobaczyłem, jak wsadza pan igł ę do kroplówki córki. Teraz poka żemy panu wszystkie te nagrania, dobrze? pan jones: Wydaje si ę to całkiem zbyteczne, ale jak pan sobie życzy. det. sturgis: Kamera, akcja. Pocz ątek nagr. 20.22 Koniec nagr. 21.10 det. sturgis: Dobrze. Jakie ś uwagi? pan jones: Arcydzieło to to nie jest. det. sturgis: Nie. S ądziłem, że było w tym wiele verite. pan jones: Jest pan fanem cinetna v ćrite, detektywie? det. sturgis: Wła ściwie nie, panie Jones. Zbyt mi to przypomina prac ę. pan jones: Ha, a to dobre. mec. tokarik: To ma by ć to? Pana wszystkie dowody? det. sturgis: Wszystkie? Sk ądże. Dobra, wi ęc mamy pana, jak pan wsadza t ę igł ę. pan jones: Powiedziałem panu, o co chodzi – chciałem to zbada ć. Sprawdzałem wlot kroplówki, żeby si ę przekona ć czy Cindy ju ż wstrzykn ęła insulin ę Cassie. det. Sturgis: Po co? pan jones: Po co? Żeby chroni ć moje dziecko. det. sturgis: Dlaczego podejrzewał pan, że żona krzywdzi Cassie? pan jones: Okoliczno ści. Informacje, jakie posiadałem. det. sturgis: Informacje. pan jones: Dokładnie. det. sturgis: Chce mi pan powiedzie ć o nich co ś wi ęcej? pan jones: Jej osobowo ść – rzeczy, które dostrzegłem. Zachowywała si ę dziwnie – wykr ętnie. I wygl ądało na to, że Cassie zawsze zaczyna chorowa ć, gdy przebywa z matk ą. det. sturgis: Dobra... Mamy te ż ślad po ukłuciu pod pach ą Cassie. pan jones: Nie w ątpi ę w to, ale to nie ja go zrobiłem. det. sturgis: Aha... A valium, które wrzucił pan żonie do kawy? pan jones: Wyja śniłem to na miejscu, detektywie. Ja jej go nie dałem. Brała to na uspokojenie, prosz ę pami ęta ć. Była naprawd ę zdenerwowana – za żywała proszki od pewnego czasu. Je śli zaprzecza, kłamie. det. sturgis: Rzeczywi ście zaprzecza. Twierdzi, że nie wiedziała, i ż podaje jej pan leki. pan jones: Kłamie jak zwykłe – w tym rzecz. Obwiniacie mnie tylko na podstawie tego, co ona mówi, to budowanie sylogizmu opartego na całkowicie fałszywych przesłankach. Rozumie pan, co mam na my śli? det. sturgis: Jasne, psorze. Tabletki valium znaleziono w zabawce Cassie w pluszowym króliczku. pan jones: A widzi pan. Sk ąd mógłbym o tym wiedzie ć? det. sturgis: Pana żona twierdzi, że kupił pan Cassie kilka takich królików. pan jones: Kupowałem Cassie rozmaite zabawki. Inni te ż dawali jej króliki. Piel ęgniarka nazwiskiem Bottomley – bardzo podejrzana osoba. Dlaczego pan tego nie sprawdzi, mo że ona jest w to zamieszana. det. sturgis: Dlaczego miałaby by ć? pan jones: Ona i Cindy bardzo si ę ze sob ą zbli żyły – zawsze uwa żałem że za bardzo. Chciałem, żeby ją przeniesiono, ale Cindy nie zgodziła si ę. Niech pan sprawdzi Vicki – jest dziwna, prosz ę mi wierzy ć. det. sturgis: Zrobili śmy to. Ani wykrywacz kłamstwa ani żadne inne testy tego nie wykazały. pan jones: Test wykrywaczem kłamstwa nie mo że by ć dowodem w sądzie. det. sturgis: Spróbuje si ę pan mu podda ć. mec. tokarik: Chip, nie... pan jones: Nie widz ę ku temu powodów. Cała ta sprawa jest niedorzeczna. det. sturgis: Id źmy dalej. Czy ma pan recept ę na valium, które znale źli śmy w pana gabinecie w college’u? pan jones: ( śmiech) Nie. Czy to przest ępstwo? det. sturgis: Prawd ę mówi ąc, tak. Sk ąd pan je ma? pan jones: Sk ądś tam – nie pami ętam. det. sturgis: Od jednego ze studentów? pan jones: Oczywi ście, że nie. det. sturgis: Od studentki nazwiskiem Kristie Marie Kirkash? pan jones: Och – absolutnie nie. Mo że dostałem to kiedy ś wcze śniej. det. sturgis: Dla siebie? pan jones: Pewnie. Ju ż od lat żyłem w stresie. Tak, teraz sobie przypominam, tak wła śnie było. Kto ś mi to po życzył – kolega z wydziału. det. sturgis: Jak si ę nazywa ten kolega? pan jones: Nie pami ętam. To nie miało znaczenia. Valium kupuje si ę dzi ś w cukierni. Przyznaj ę si ę, że miałem je bez recepty, w porz ądku? det. sturgis: W porz ądku. mec. tokarik: Co pan przed chwil ą wyj ął z teczki, detektywie? det. sturgis: Co ś do nagrania. Odczytam to zaraz na głos... mec. tokarik: Chc ę najpierw dosta ć kopi ę. Dwie kopie – dla mnie i profesora Jonesa. det. sturgis: Słuszna uwaga. Zrobimy ksero, jak tylko tu sko ńczymy. mec. tokarik: Nie, chc ę to mie ć jednocze śnie z pana... pan jones: Przesta ń przeszkadza ć, Tony. Niech czyta, co tam ma. Chc ę wyj ść st ąd dzisiaj. mec. tokarik: Chip, twoje natychmiastowe zwolnienie to dla mnie sprawa najwa żniejsza, ale ja... pan jones: Cicho, Tony. Niech pan czyta, detektywie. mec. tokarik: Absolutnie nie. Nie podoba mi si ę to... pan jones: Świetnie. Niech pan czyta, detektywie. det. sturgis: Co, uzgodnione? Na pewno? Dobra. Jest to transkrypcja zapisu zakodowanej dyskietki komputerowej, firmy 3M, DS, DD, RH, dwustronnej, podwójna g ęsto ść , Q Mark. Oznaczonej dalej numerem ewidencyjnym FBI 1333355678345 kreska 452948. Dyskietka została rozszyfrowana przez sekcj ę kryptografii Narodowego Laboratorium Kryminalistyki FBI w Waszyngtonie, D.C., i przesłana do Komendy Policji w Los Angeles dzi ś rano, o 6.45, poczt ą rz ądow ą. Kiedy ju ż zaczn ę, doczytam to do ko ńca w cało ści, nawet je śli zechce pan, mecenasie, opu ści ć ten pokój wraz z pa ńskim klientem. Żeby było jasne, że przedstawiono panom ten dowód, a panowie odmówili wysłuchania. Czy to zrozumiałe? mec. tokarik: Wykorzystamy w pełni nasze prawa bez uprzedze ń. pan jones: Niech pan czyta, detektywie. Zaintrygował mnie pan. det. sturgis: Ju ż czytam:

Koduj ę ten tekst, żeby si ę zabezpieczy ć, ale kod nie jest skomplikowany, tylko prosta zamiana liter na liczby, z kilkoma przestawieniami, wi ęc powinien pan sobie z tym poradzi ć, Ashmore. A je żeli co ś mi si ę stanie, b ędzie pan miał troch ę zabawy. Charles Lyman Jones Trzeci, znany te ż jako Chip, to potwór. Pracował w mojej szkole średniej jako korepetytor-wolontariusz, wykorzystał mnie seksualnie i emocjonalnie. Było to dziesi ęć lat temu. Miałam siedemna ście lat, byłam w ostatniej klasie i uczyłam si ę matematyki według rozszerzonego programu, ale potrzebowałam pomocy w angielskim i naukach społecznych, bo mnie to nudziło. On miał wtedy dwadzie ścia osiem lat i był doktorantem. Uwiódł mnie i uprawiali śmy seks wielokrotnie w ci ągu sze ściu miesi ęcy, w jego mieszkaniu i w szkole, robi ąc te ż rzeczy, które mnie osobi ście wydawały si ę odra żaj ące. Cz ęsto był impotentem i robił mi okropne rzeczy, żeby si ę podnieci ć. W ko ńcu on powiedział, że si ę ze mn ą o żeni. Nigdy si ę nie pobrali śmy, mieszkali śmy tylko razem w melinie koło University of Connecticut, w Storrs. Potem wszystko zacz ęło si ę psu ć. 1. Nie powiedział o mnie swojej rodzinie. Utrzymywał w mie ście inne mieszkanie i szedł tam, ilekro ć odwiedzał go ojciec. 2. Zacz ął si ę zachowywa ć jak prawdziwy szaleniec. Robił mi ró żne rzeczy – sypał proszki do napojów i robił zastrzyki, kiedy spałam. Z pocz ątku nie byłam pewna, co si ę dzieje, budziłam si ę obolała, z dziwnymi śladami na ciele. Mówił, że mam anemi ę, a te ślady to wybroczyny – p ękni ęcia naczy ń włosowatych spowodowane ci ążą . Twierdził, że był na wst ępnym kursie medycyny w Yale, wierzyłam mu. Pewnej nocy zbudziłam si ę i przyłapałam go, gdy usiłował wstrzykn ąć mi co ś br ązowego i ohydnego – teraz pewna jestem, że były to odchody. Widocznie nie dał mi wystarczaj ącej dawki, żebym zasn ęła, albo zacz ęłam si ę przyzwyczaja ć i potrzeba było wi ęcej, żebym straciła przytomno ść . Wyja śniał, że zastrzyk jest dla mego dobra – jaki ś witaminowy środek wzmacniaj ący. Byłam młoda i uwierzyłam we wszystkie jego kłamstwa. Potem stało si ę to zbyt okropne, wi ęc wyprowadziłam si ę i chciałam zamieszka ć u matki, ale była przez cały czas pijana i nie chciała mnie przyj ąć . My ślę, że j ą przekupił, bo wła śnie wtedy sprawiła sobie mnóstwo nowych ubra ń. Wi ęc wróciłam do niego. W miar ę rozwoju ci ąż y stawał si ę coraz bardziej podły i zło śliwy. Raz dostał niemal ataku histerii, powiedział, że dziecko zepsuje wszystko mi ędzy nami, wi ęc trzeba si ę go pozby ć. Potem twierdził wr ęcz, że to nie jego dziecko, było to po prostu śmieszne, poniewa ż kiedy go poznałam, byłam dziewic ą i nigdy nie zabawiałam si ę z innymi. W ko ńcu poroniłam pod wpływem stresu, jakiemu mnie poddawał. Ale to te ż go nie zadowoliło. Zakradał si ę do mnie, kiedy spałam, krzyczał mi do ucha, a czasami kłuł mnie. Dostawałam gor ączki i strasznych migren, miałam halucynacje słuchowe i zawroty głowy. Przez pewien czas wydawało mi si ę, że oszalej ę. Wreszcie opu ściłam Storrs i wróciłam do Poughkeepsie. Pojechał za mn ą i mieli śmy w ściekł ą kłótni ę w Victor Waryas Park. Dał mi czek na dziesi ęć tysi ęcy dolarów i powiedział, żebym znikn ęła z jego życia. Wtedy była to dla mnie spora suma, wi ęc zgodziłam si ę. Byłam zbyt przybita i wym ęczona, żeby pracowa ć, wi ęc wyszłam na ulic ę, gdzie mnie okradziono i sko ńczyłam jako żona Willie Kenta, Murzyna, który dorabiał czasem jako alfons. Trwało to jakie ś sze ść miesi ęcy. Potem poszłam na odtrucie, zdałam egzaminy i dostałam si ę do college’u. Specjalizowałam si ę w matematyce i informatyce i szło mi naprawd ę nie źle, ale wtedy uwiódł mnie inny nauczyciel, Ross M. Herbert, i nasze mał żeństwo trwało przez dwa lata. Nie był potworem jak Chip Jones, ale okazał si ę nudny i niechlujny, wi ęc rozwiodłam si ę z nim i rzuciłam college po trzech latach. Dostałam robot ę przy komputerach, ale była mało twórcza, wi ęc postanowiłam zosta ć lekarzem i wróciłam do szkoły na wst ępny kurs medycyny. Musiałam dorabia ć wieczorami, nie miałam do ść czasu na nauk ę. Dlatego moje oceny za testy i egzaminy nie były tak dobre jak powinny, ale z matematyki miałam tylko pi ątki. Wreszcie sko ńczyłam i zło żyłam papiery do kilku szkół medycznych, ale nie dostałam si ę. Pracowałam przez rok jako laborantka, zdałam jeszcze raz ko ńcowe egzaminy i poszło mi lepiej. Znów zło żyłam papiery, ale nie przyj ęto mnie z braku miejsc. Próbowałam si ę te ż dosta ć na jaki ś wydział zdrowia publicznego, żeby zdoby ć stopie ń naukowy w dziedzinie pokrewnej. Najlepszy, na jaki zgodzono si ę mnie przyj ąć był w Los Angeles, wi ęc przyjechałam tutaj. Ci ągn ęłam to jako ś przez cztery lata, składaj ąc podania na wydział medyczny. Kiedy ś, czytaj ąc gazet ę, zobaczyłam artykuł o Charlesie Lymanie Jonesie, Jr., i uświadomiłam sobie, że to jego ojciec. To wtedy zrozumiałam, jacy to bogaci ludzie i jak mnie wykorzystano. Postanowiłam wydusi ć co ś z tego, co mi si ę nale żało. Próbowałam skontaktowa ć si ę z jego ojcem, ale nie udało mi si ę dodzwoni ć, pisałam nawet listy, ale nie odpowiedział. Wi ęc poszukałam adresu Chipa w archiwum miejskim. Dowiedziałam si ę, że mieszka w Valley. Pojechałam zobaczy ć, jak wygl ąda jego dom. Zrobiłam to w nocy, żeby nikt mnie nie spostrzegł. Byłam tam par ę razy, zobaczyłam te ż jego żon ę. Najbardziej rozzło ściło mnie to, jak bardzo jest do mnie podobna, do mnie zanim przytyłam. Jego córeczka była naprawd ę ładna, chłopak te ż, współczułam im obojgu. Nie chciałam ich skrzywdzi ć – żony i dziewczynki – ale czułam, że powinnam je ostrzec przed tym, co je czeka. I nale żało mi si ę co ś od niego. Wracałam tam par ę razy, namy ślaj ąc si ę, co zrobi ć. Pewnej nocy zobaczyłam, jak ambulans zatrzymuje si ę przed ich domem. Tu ż potem Chip wyjechał swoim volvo, a ja ruszyłam jego śladem, w pewnej odległo ści, a ż do Western Pediatrie Medical Center. Szłam tu ż za nim i usłyszałam na ostrym dy żurze, jak pyta o swoj ą córk ę, Cassie. Nazajutrz wróciłam tam, do archiwum medycznego, mając na sobie biały fartuch laboratoryjny, i przedstawiłam si ę jako doktor Herbert. Było to bardzo łatwe, żadnej ochrony. Dopiero pó źniej docisn ęli śrub ę. Wracaj ąc do córki: nie było jej karty choroby, ale natrafiłam na tak ą, do której wpisano wszystkie inne hospitalizacje małej, wi ęc zrozumiałam, że to znów jego sztuczki. Biedne male ństwo. Wła śnie to mnie pobudziło do działania – nie chodziło tylko o pieni ądze. Ashmore, mo że pan w to wierzy ć lub nie, ale taka jest prawda. Kiedy zobaczyłam t ę kart ę dziewczynki, zrozumiałam, że musz ę go dopa ść . Wi ęc poszłam do działu kadr i zło żyłam podanie o prac ę. Zadzwonili po trzech tygodniach, proponując mi pół etatu. U pana, Ashmore. Gówniana robota, ale mogłam niepostrze żenie obserwowa ć Chipa. W ko ńcu zdobyłam kart ę Cassie i dowiedziałam si ę o wszystkim, co jej robił. Przeczytałam tam te ż, że mieli chłopca, który umarł. Wi ęc wyszukałam jego kart ę i okazało si ę, że zmarł na zespół nagłej śmierci. Wi ęc Chip w ko ńcu kogo ś zamordował. Nast ępnym razem kiedy zobaczyłam nazwisko Cassie na li ście przyj ęć i zwolnie ń, rozgl ądałam si ę za nim, wreszcie zobaczyłam go, poszłam za nim na parking i powiedziałam: „Co za niespodzianka”. Był w ściekły, na pocz ątku udawał, że mnie nie zna. Potem chciał mnie speszy ć, mówi ąc, że bardzo przytyłam. Wypaliłam mu prostu z mostu, że wiem, do czego zmierza, i że lepiej b ędzie, je żeli przestanie. I że je śli nie da mi miliona dolarów, pójd ę na policj ę. Zacz ął wrzeszcze ć, twierdził, że nie chce nikogo skrzywdzi ć – tak jak mówił, kiedy byli śmy razem. Ale tym razem to nie podziałało. „Nie ze mn ą te numery”, powiedziałam. Wtedy obiecał, że zapłaci mi dziesi ęć tysi ęcy dolarów, a je śli dam mu troch ę czasu, spróbuje doło żyć wi ęcej, ale niech nie licz ę na milion – nie ma a ż tyłu pieni ędzy. Pi ęć dziesi ąt zaliczki, powiedziałam, w ko ńcu stan ęło na dwudziestu siedmiu pi ęć set. Nast ępnego dnia spotkali śmy si ę w Barnsdale Park w Hollywood, dał mi pieni ądze gotówk ą. Ostrzegłam go, że lepiej b ędzie je śli doło ży jeszcze co najmniej dwie ście tysi ęcy do ko ńca miesi ąca. Znów zacz ął krzycze ć i obiecał, że zrobi, co b ędzie mógł. Potem prosił mnie o przebaczenie. Odeszłam. Pieni ądze wydałam na nowy samochód, bo mój stary był zepsuty, a w L.A. bez dobrego wozu jeste ś niczym. Kart ę Chada Jonesa zostawiłam w skrytce na lotnisku – LAX, United Airlines, numer 5632 – a nast ępnego dnia odeszłam ze szpitala. Teraz czekam do ko ńca miesi ąca, a to zapisuj ę, żeby mie ć dodatkowe zabezpieczenie. Chc ę by ć bogata i chc ę by ć lekarzem. Nale ży mi si ę to. Ale na wypadek, gdyby spróbował wycofa ć si ę z umowy, co wieczór zamykam t ę dyskietk ę na klucz w szufladzie, a rano zabieram j ą. Jeszcze jedna kopia jest w moim schowku w szkole. Je żeli pan to czyta, musiałam wpa ść w tarapaty, ale có ż. Nie mam innego wyj ścia. 7 marca, 1989 Dawn Ros ę Rockwell Kent Herbert det. sturgis: To było to. mec. tokarik: Spodziewa si ę pan, że jeste śmy pod wra żeniem? Rozszyfrowany hokus-pokus? Wie pan, że to żaden dowód. det. sturgis: Skoro pan tak uwa ża. mec. tokarik: Chod ź Chip, zbierajmy si ę st ąd – Chip? pan jones: Aha. det. sturgis: Na pewno chc ą panowie i ść ? To nie wszystko. mec. tokarik: Wysłuchali śmy ju ż dosy ć. det. sturgis: Jak pan sobie życzy, mecenasie. Ale niech pan oszcz ędzi sobie fatygi i nie prosi o zwolnienie za kaucj ą. Prokurator okr ęgowy wnosi oskar żenie o morderstwo pierwszego stopnia, jak to si ę u nas mówi. mec. tokarik: Morderstwo pierwszego stopnia! To oburzaj ące. A kto ma by ć ofiar ą? det. sturgis: Down Herbert. mec. tokarik: Morderstwo pierwszego stopnia? Na podstawie tej bajeczki. det. sturgis: Na podstawie zezna ń świadka, mecenasie. Zezna ń wspólnika. Szacownego obywatela Karla Sobrana. Studenci garn ą si ę do pana, co profesorze? mec. tokarik: Kto? det. sturgis: Niech pan spyta psora. mec. tokarik: Pytam pana, detektywie. det. sturgis: Karl Edward Sobran. Mamy wiatrówk ę ze śladami krwi i zeznania oskar żaj ące pana klienta. A jego rekomendacje s ą bez zarzutu. Dyplom z przemocy interpersonalnej z Soledad, studia podyplomowe w wielu instytucjach. Pana klient wynajął go, żeby zabił pani ą Herbert, pozoruj ąc zbrodni ę na tle seksualnym. Niewielki problem, bo Sobran lubi u żywa ć przemocy w stosunku do kobiet – siedział za gwałt i napad. Ostatni płatny urlop przyznano mu za kradzie ż, sp ędził go w Ventura County Jail. To tam wła śnie spotkał go obecny tu profesor Chip. Ochotnicze nauczanie – był to projekt grupowy realizowany przez jego studentów socjologii. Sobran dostał pi ątk ę. Stary Chip wysłał list zalecaj ący zwolnienie warunkowe, nazywaj ąc Sobrana dobrym materiałem na studenta i obiecuj ąc, że we źmie go pod swoje skrzydła. Sobran wyszedł na wolno ść i zapisał si ę do West Valley Community College jako student socjologii. A to, co zrobił Dawn – co to było, psorze? Badania terenowe? mec. tokarik: Nigdy nie słyszałem czego ś równie śmiesznego. det. sturgis: Prokurator okr ęgowy nie podziela pa ńskiego zdania. mec. tokarik: Prokurator ma motywacj ę czysto polityczn ą. Gdyby mój klient był jakimkolwiek innym Jonesem, nie siedzieliby śmy nawet tutaj. det. sturgis: Dobra... życz ę miłego dnia. Steve? det. martinez: No to na razie. mec. tokarik: Zakodowane dyskietki, rzekome świadectwo skazanego zbrodniarza – to absurd. det. sturgis: Niech pan spyta swego klienta, czy to absurd. mec. tokarik: Nie mam najmniejszego zamiaru. Idziemy, Chip. Chod ź. pan jones: Załatwisz mi zwolnienie za kaucj ą, Tony? mec. tokarik: Nie miejsce tu, żeby... pan jones: Chc ę st ąd wyj ść , Tony. Mam tyle rzeczy do załatwienia. Prace do oceny. mec. tokarik: Oczywi ście, Chip. Ale to mo że... det. sturgis: Nigdzie nie pójdzie, dobrze pan o tym wie, mecenasie. Niech pan b ędzie wobec niego uczciwy. pan jones: Chc ę wyj ść . Przygn ębia mnie to miejsce. Nie mog ę si ę skoncentrowa ć. mec. tokarik: Rozumiem, Chip, ale... pan jones: Żadnych ale, Tony. Chc ę wyj ść . Al’exterier. WYJ ŚĆ . mec. tokarik: Oczywi ście, Chip. Wiesz, że zrobi ę wszystko, co... pan jones: Chc ę wyj ść , Tony. Jestem dobrym człowiekiem. To zupełnie jak z Kafki. det. sturgis: Dobrym człowiekiem, co? Kłamca, sadysta, morderca... Taa, je śli nie liczy ć tych technicznych szczegółów, jeste ś prawie świ ętym, Junior. pan jones: Jestem dobrym człowiekiem. det. sturois: Powiedz to swojej córce. pan jones: Ona nie jest moj ą córk ą. mec. tokarik: Chip... det. sturgis: Cassie nie jest pana córk ą? pan jones: Nie w ścisłym tego słowa znaczeniu, detektywie. Zreszt ą to bez znaczenia – nie skrzywdziłbym żadnego dziecka. det. sturgis: Ona nie jest pana? pan jones: Nie. Cho ć wychowałem j ą, jak własne dziecko. Cała odpowiedzialno ść , żadnych praw własno ści. det. martinez: Wi ęc czyj ą jest córk ą? pan jones: Kto wie? Jej matka to nałogowa puszczalska, ugania si ę za ka żdym... w spodniach. Bóg raczy wiedzie ć, kto jest ojcem. Na pewno nie ja. det. sturgis: Terminem ,Jej. matka” okre śla pan swoj ą żon ę? Cindy Brooks Jones. pan jones: Żon ę tylko z nazwy. mec. tokarik: Chip... panjones: To barakuda, detektywie. Nie daj si ę pan zwie ść pozorom niewinno ści. To prawdziwy drapie żnik. Gdy mnie ju ż dopadła, wróciła do pierwotnej postaci. det. sturgis: Do jakiej postaci? mec. tokarik: Wzywam do natychmiastowego zako ńczenia tej sesji. Odpowiada pan prawnie za wszelkie dalsze pytania, detektywie. det. sturgis: Przykro mi, Chip. Twój prawny pies gończy mówi – g ęba na kłódk ę. pan jones: B ędę mówił z kim chc ę i kiedy chc ę, Tony. mec. tokarik: Na lito ść bosk ą, Chip... pan jones: Zamknij si ę, Tony. Robisz si ę nudny. det. sturuis: Lepiej go słuchaj, profesorze. To ekspert. mec. tokarik: Wła śnie. Sesja sko ńczona. det. sturgis: Jak by nie mówić. pan jones: Przesta ńcie traktowa ć mnie jak dziecko – wy wszyscy. To mnie zapakowano do tej cholernej nory. To moje prawa s ą ograniczone. Co mam zrobi ć, żeby st ąd wyj ść , detektywie? mec. tokarik: Chip, na tym etapie nic nie mo żna zrobi ć... pan jones: Wi ęc nie jeste ś mi potrzebny. Czuj si ę zwolniony. mec.tokarik: Chip... pan jones: Najlepiej zamknij si ę i pozwól mi zebra ć my śli, dobra? mec. tokarik: Chip, nie mog ę z czystym sumieniem... pan jones: Ty nie masz sumienia, Tony. Jeste ś prawnikiem. I rzekł bard: „Zabijmy wszelkich prawników”.’ Jasne? Wi ęc przesta ń... dobra... Słuchajcie, jeste ście gliniarzami – znacie ludzi z marginesu, wiecie, jak l żą . Taka jest Cindy. Kłamie instynktownie – to nawyk, którego nie sposób wykorzeni ć. Zwodziła mnie tak długo, bo j ą kochałem – „Kiedy przysi ęga, i ż z prawdy jest cała, wierz ę jej ch ętnie, cho ć wiem, że kłamie”.” To Szekspir – u Szekspira znale źć mo żna wszystko. Na czym sko ńczyłem?... mec. tokarik: Chip, dla swego własnego dobra... pan jones: Ona jest zadziwiaj ąca, detektywie. Mogłaby oczarowa ć głaz. Podaje mi obiad, u śmiecha si ę, pyta, jak min ął dzie ń – a jeszcze przed godzin ą r żnęła si ę w mał żeńskim ło żu z czy ścicielem basenów. Z czy ścicielem basenów, na lito ść bosk ą. To ż to miejska legenda. Ale ona to prze żyła. det. sturgis: Czy terminem „czy ściciel basenów” okre śla pan Grega Worleya z Obsługi Basenów ValleyBrite? pan jones: Jego, innych – có ż to za ró żnica? Stolarze, hydraulicy, cokolwiek w dżinsach i z pasem na narz ędzia. To żaden problem wezwa ć do nas rzemie ślnika – och, nie. Nasz dom to Disneyland dla ka żdego koguta z naszego miasta ubranego w robocz ą bluz ę. To choroba, detektywie. Ona nie mo że si ę powstrzyma ć. W porz ądku, b ądźmy racjonalni. Mog ę to zrozumie ć. Nie kontrolowane pop ędy. Ale ona zniszczyła mnie przy okazji. To ja byłem ofiar ą. mec. tokarik: (niezrozumiałe). det. sturgis: Co takiego, mecenasie? mec.tokarik: Odnotowuj ę mój sprzeciw przeciw całej tej sesji. pan jones: Zapomnij na chwil ę o sobie, Tony. To ja jestem ofiar ą – nie wykorzystuj mnie przez egoizm. Na tym w ogóle polega mój problem ludzie staraj ą si ę mnie wykorzysta ć, bo wiedz ą, że jestem taki naiwny. det. sturgis: Dawn Herbert te ż to robiła? pan jones: Bezwzgl ędnie. Ten nonsens, który pan odczytał, to czysta fantazja. Była lekomank ą, kiedy ją poznałem. Starałem si ę jej pomóc, a ona odpłaciła mi paranoj ą. det. sturgis: A Kristie Kirkash? pan jones: (niezrozumiałe). det. sturuis: Co takiego, psorze? Pan jones: Kristie to moja studentka. A co? Czy twierdzi, że jest kim ś wi ęcej? det. sturgis: Rzeczywi ście tak twierdzi. pan jones: Wi ęc kłamie – jeszcze jeden. det. sturgis: Co jeszcze jeden? pan jones: Drapie żnik. Niech mi pan wierzy, jest nad wiek dojrzała. Pewnie je poci ągam. Co si ę tyczy Kristie, to złapałem j ą na ści ąganiu w czasie testu i chciałem nauczy ć j ą post ępowa ć etycznie. Dam panu rad ę, niech pan nie bierze za dobr ą monet ę nic z tego, co mówi. det. sturgis: Twierdzi, że wynaj ęła dla pana skrytk ę pocztow ą w Agoura Hills. Masz gdzie ś pod r ęką numer, Steve? det. martinez: Mailboxes Plus, Agoura, skrytka numer 1498. pan jones: To na potrzeby bada ń naukowych. det. sturgis: Jakich bada ń? pan jones: Rozwa żałem taki projekt: studium pornografii – powracaj ące obrazy w przeorganizowanym społecze ństwie – jako forma rytuału. Naturalnie nie chciałem, żeby wysyłano mi materiały do domu czy do college’u wpisaliby mnie na list ę zbocze ńców, nie chciałem żeby zalała mnie fala plugastwa. Tote ż Kristie wynaj ęła dla mnie skrytk ę pocztow ą. det. sturgis: A dlaczego nie zrobił pan tego sam? pan jones: Nie miałem czasu, a Kristie tam mieszka, wi ęc tak było wygodniej. det. sturgis: A z jakich powodów wynaj ął pan skrytk ę pod nazwiskiem dr med. Ralf Benedict? To lekarz, który nie żyje od dwu i pół lat, tak si ę składa, że leczył ciotk ę pana żony na cukrzyc ę. mec. tokarik: Nie odpowiadaj na to pytanie. det. sturgis: Z jakich powodów, posłu żywszy si ę nazwiskiem dra med. Ralpha Benedicta i numerem jego licencji, kazał pan wysyła ć sprz ęt medyczny na adres tej skrytki? mec. tokarik: Nie odpowiadaj. det. sturgis: Z jakich powodów kazał pan przysła ć sobie insulin ę i zestawy Insuject do jej wstrzykiwania, jak ten, z którym zastali śmy pana w pokoju szpitalnym pana córki, na adres tej skrytki, na nazwisko dr med. Ralph Benedict? mec. tokarik: Nie odpowiadaj. pan jones: To śmieszne. Cindy te ż wiedziała o skrytce. Dałem jej zapasowy klucz. Musiała go wykorzystywa ć do tego celu. det. sturgis: Twierdzi, że tego nie robiła. pan jones: Kłamie. det. sturgis: Dobra, je śli nawet, to dlaczego pan u żywał nazwiska Benedicta, żeby załatwi ć skrytk ę? Przecie ż to pan wypełniał formularz podania. mec. tokarik: Nie odpowiadaj. pan jones: Ja chc ę – chc ę oczy ści ć si ę z zarzutów, Tony. Mówi ąc szczerze, nie potrafi ę na to odpowiedzie ć, detektywie. Musiałem zrobi ć to pod świadomie. Prawdopodobnie Cindy wymieniła nazwisko Benedicta – tak, pewien jestem, że tak. Jak pan powiedział, był lekarzem jej ciotki, wiele o nim opowiadała, utkwiło mi to w pami ęci – wi ęc kiedy potrzebowałem nazwiska, żeby wynaj ąć skrytk ę, po prostu przyszło mi ono do głowy. det. sturgis: Ale dlaczego w ogóle u żywał pan przybranego nazwiska? pan jones: Ju ż to wyja śniłem. Ze wzgl ędu na pornografi ę – niektóre przesłane mi materiały były naprawd ę obrzydliwe. det. sturgis: Pana żona twierdzi, że nic nie wiedziała o skrytce. pan jones: Oczywi ście, że wiedziała. Kłamie. Naprawd ę detektywie, to kwestia punktu widzenia – trzeba zobaczy ć wszystko w innym świetle, mie ć świe że spojrzenie. det. sturgis: Aha. mec. tokarik: A co pan teraz wyjmuje? det. sturgis: My ślę, że to oczywiste. Mask ę. mec. tokarik: Nie dostrzegam... pan jones: To nic takiego. Pochodzi z zabawy karnawałowej Delta Psi. Przebrali mnie za czarownic ę. Zatrzymałem t ę mask ę na pami ątk ę. det. sturgis: Zatrzymała j ą Kristie Kirkash. Dał jej pan j ą w zeszłym tygodniu i kazał przechowa ć. pan jones: Wi ęc? det. sturgis: Wi ęc s ądz ę, że zakładał pan j ą, robi ąc zastrzyki Cassie. Żeby wygl ąda ć jak kobieta – jak zła wied źma. mec. tokarik: To śmieszne. pan jones: W tym punkcie zgadzam si ę z tob ą, Tony. det. sturgis: Pami ątka, co? Dlaczego dał pan j ą Kristie? pan jones: Nale ży do Delta Psi. S ądziłem, że korporacja chciałaby j ą mie ć. det. sturgis: Zdumiewaj ąca troskliwo ść . pan jones: Jestem ich opiekunem. Có ż to za... det. sturgis: Studenci garn ą si ę do pana, prawda? W ten sposób poznał pan swoj ą żon ę, tak? Była pana studentk ą. pan jones: Nic w tym niezwykłego – w zwi ązku wykładowca-studentka... det. sturgis: Có ż takiego? pan jones: Cz ęsto... czasami przeradza si ę to w za żyło ść . det. sturgis: Pomagał jej pan, co? Swojej żonie? pan jones: Prawd ę mówi ąc, tak. Ale była beznadziejna – niezbyt inteligentna. det. sturgis: A jednak pan si ę z ni ą o żenił? Jak do tego doszło? Taki błyskotliwy facet jak pan. Pan jones: Byłem ni ą oczarowany – „ta wiosna miło ści”.’ det. sturgis: Spotkali ście si ę na wiosn ę? pan jones: To cytat. det. sturgis: Z Szekspira? pan jones: Rzeczywi ście tak. Byłem bardzo zakochany i wykorzystano mnie. Mam romantyczn ą natur ę. To moja bet ę noire. det. sturgis: A Karl Sobran? Te ż pana wykorzystał? pan jones: Z Karlem to inna para kaloszy – w stosunku do niego, o ironio, nie byłem naiwny. Wiedziałem, kim jest, od pocz ątku, ale s ądziłem, że mógłbym pomóc mu pohamowa ć pop ędy. det. sturgis: A kim według pana jest? pan jones: Typowym antyspołecznym socjopat ą. Ale wbrew obiegowym opiniom nie s ą to jednostki pozbawione sumienia. Po prostu zawieszaj ą jego funkcjonowanie dla własnej wygody – niech pan poczyta Samenowa. Naprawd ę powinien pan, jako funkcjonariusz policji. Na czym sko ńczyłem? Aha, Karl. Karl jest bardzo bystry. Miałem nadziej ę, że uda mi si ę sprawi ć, by spo żytkował sw ą inteligencj ę w sposób twórczy. det. strugis: Na przykład dokonuj ąc płatnego morderstwa? mec. tokarik: Nie odpowiadaj. pan jones: Przesta ń mnie poucza ć, Tony. To śmieszne. Oczywi ście, że nie. Czy Karl tak powiedział? det. strugis: A sk ąd mógłbym si ę o tym dowiedzie ć, psorze? pan jones: To zabawne. Ale to socjopat ą – niech pan o tym nie zapomina. Urodzony kłamca. W najgorszym razie zawiniłem, nie doceniaj ąc go nie zdaj ąc sobie sprawy, jak bardzo jest niebezpieczny. Cho ć nie szanowałem Dawn jako człowieka, byłem przera żony, gdy usłyszałem, że j ą zamordowano. Gdybym wiedział, nigdy nie napisałbym tego listu z pro śbą o zwolnienie warunkowe Karla. Nigdy bym... det. strugis: Nigdy bym – co? pan jones: Nie mówiłbym niepotrzebnych rzeczy Karlowi. det. sturgis: O Dawn? mec. tokarik: Nie odpowiadaj. pan jones: Znów mnie pouczasz – to bardzo m ęcz ące, Tony. Tak, o niej, a tak że o wielu innych rzeczach. Obawiam si ę, że rzuciłem jakie ś niepotrzebne uwagi o Dawn, które Karl zrozumiał w zupełnie opaczny sposób. det. sturgis: Jakiego rodzaju uwagi? Pan jones: Och nie. Nie mog ę uwierzy ć, że on rzeczywi ście... – O tym, że mnie dr ęczyła. Źle to zrozumiał. Bo że, có ż za straszliwe nieporozumienie! det. sturgis: Utrzymuje pan, że źle zrozumiał pana uwagi i zabił j ą na własn ą r ękę? pan jones: Niech mi pan wierzy, detektywie, na sam ą my śl o tym robi mi si ę niedobrze. Ale to nieunikniona konkluzja. det. sturgis: A co konkretnie powiedział pan Sobranowi o Dawn? pan jones: Że to kobieta z mojej przeszło ści, która mi si ę naprzykrza. det. sturgis: Tylko tyle? pan jones: Tylko tyle. det. sturgis: Do niczego pan nie namawiał? Żeby j ą zabił albo skrzywdził? pan jones: Absolutnie nie. det. sturgis: Ale były pieni ądze, psorze. Dwa tysi ące dolarów, które Sobran umieścił na swoim koncie w dzie ń po morderstwie. Ich cz ęść miał w kieszeni, kiedy go aresztowałem. Twierdzi, że dostał je od pana. pan jones: To nie problem. Pomagałem Karlowi przez długi czas, żeby mógł stan ąć na własnych nogach i nie musiał wraca ć do dawnego stylu życia. det. sturgis: Dwa tysi ące dolarów? pan jones: Czasami bywam rozrzutny. To ryzyko zwi ązane z zawodem. det. sturgis: Profesora socjologii? pan jones: Kogo ś, kto wychował si ę w bogatej rodzinie – wie pan, to mo że by ć prawdziwe przekle ństwo. Toteż zawsze starałem si ę wie ść swoje własne życie, jakby te pieni ądze w ogóle nie istniały. Żyć w sposób bezpretensjonalny – trzyma ć si ę z dala od potencjalnych źródeł rozkładu moralnego. det. sturgis: Jak handel nieruchomo ściami? pan jones: Inwestowałem dla nich – dla Cindy i dzieciaków. Chciałem zabezpieczy ć im stabilizacj ę materialn ą, bo praca wykładowcy z pewno ści ą jej nie zapewnia. To było jeszcze zanim zorientowałem si ę, co ona robi. det. sturgis: Słowem „robi” okre śla pan jej życie seksualne? pan jones: Wła śnie. Zadawała si ę ze wszystkim, co przeszło przez próg. Te dzieci nie były moje, a jednak zajmowałem si ę nimi. Jestem zbyt lito ściwy to co ś, nad czym musz ę popracowa ć. det. sturgis: Aha... Czy Chad był pana synem? pan jones: Żadn ą miar ą. det. sturgis: Sk ąd pan to wie? pan jones: Wystarczyło na niego spojrze ć. Wypisz wymaluj blacharz, który pracował w sąsiedztwie. Wierna kopia – idealny klon. det. sturgis: To dlatego pan go zabił? pan jones: Niech pan nie b ędzie nudny, detektywie. Chad zmarł na Zespół Nagłej Śmierci Noworodków. det. sturgis: Sk ąd ta pewno ść ? pan jones: Podr ęcznikowy przypadek. Czytałem troch ę o tym – o zespole nagłej śmierci – po zgonie chłopaka. Starałem si ę zrozumie ć – przegry źć przez to. Prze żyłem straszny okres. To nie była moja krew, ale mimo to kochałem go. det. sturgis: Dobra id źmy dalej. Pana matka. Dlaczego pan j ą zabił? mec. tokarik: Wnosz ę sprzeciw! pan jones: Ty pierdolony... ret. sturgis: Widzi pan, ja te ż troch ę postudiowałem... pan jones: Ty tłusty, pier... mec. tokarik: Wnosz ę sprzeciw! Wnosz ę stanowczy sprzeciw ko... det. sturgis:... staraj ąc si ę zrozumie ć pana, psorze. Rozmawiałem z lud źmi o pana mamie. Zdziwiłby si ę pan, jak ka żdy ch ętnie opowiada, gdy si ę komu ś noga powinie... pan jones: Jest pan głupcem. Jest pan psychotykiem i... kapitalnym głupcem i ignorantem. Nie powinienem był obna żać mojej duszy przed kim ś takim... mec. tokarik: Chip... det. sturgis: Wszyscy s ą zgodni co do jednego; pana staruszka była hipochondryczk ą. Zdrowa jak ko ń, ale przekonana o swojej śmiertelnej chorobie. Jedna z osób, z którymi rozmawiałem, twierdziła, że jej sypialnia wygl ądała niczym pokój szpitalny – że wła ściwie miała nawet szpitalne łó żko. Z małym stoliczkiem. A wsz ędzie wokół le żały te pastylki i syropy. Tak że igły. Mnóstwo igieł. Sama sobie robiła zastrzyki, czy kazała panu? pan jones: O Bo że... mec tokarik: We ź moj ą chusteczk ę, Chip. Detektywie, żą dam, żeby pan zaprzestał zadawania pyta ń w ten sposób. det. sturgis: Jasne. Pa. pan jones: To ona robiła zastrzyki! Sobie i mnie – dr ęczyła mnie! Zastrzyki z witaminy B12 dwa razy dziennie. Zastrzyki z białek. Zastrzyki antyhistaminowe, chocia ż nie miałem żadnej alergii! Zrobiła sobie z mego tyłka jak ąś cholern ą poduszk ę na igły! Antybiotyki po ka żdym kichni ęciu. Surowica przeciwt ęż cowa, kiedy si ę zadrapałem. Byłem jak kozioł ofiarny – tran i rycyna, a je śli wylałem, musiałem wytrze ć i przełkn ąć podwójn ą porcj ę. Nie miała problemów z kupnem leków, bo była piel ęgniark ą – tak si ę spotkali. W szpitalu wojskowym, został ranny pod Anzio – wielki bohater. Opiekowała si ę nim, ale w stosunku do mnie była maniakaln ą sadystk ą – nie mo że pan sobie tego wyobrazi ć! det. strugis: Wygl ąda na to, że nikt pana nie bronił. pan jones: Nikt! To było piekło za życia. Ka żdy dzie ń przynosił now ą niespodziank ę. Dlatego nienawidz ę niespodzianek. Nienawidz ę ich. Nie cierpi ę ich. det. sturgis: Woli pan, żeby wszystko było zaplanowane, co? pan jones: Zorganizowane. Lubi ę porz ądek. det. sturgis: Wygl ąda na to, że papa zawiódł pana. pan jones: ( śmiech) To jego hobby. det. sturgis: Wi ęc idzie pan własn ą drog ą. pan jones: Matka jest – potrzeba jest matk ą wynalazku ( śmiech). Dzi ękuj ę, Herr Freud. det. sturgis: Wró ćmy jeszcze na chwil ę do mamy... pan jones: Lepiej nie. det. sturgis: Sposób, w jaki umarła – przedawkowanie valium, plastikowa torebka na głowie – s ądz ę, że nigdy nie dowiemy si ę, że to nie było samobójstwo. pan jones: Bo to było samobójstwo. I to wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. det. sturgis: Zechce pan wyja śni ć, dlaczego powiesił pan u siebie w domu dwa namalowane przez ni ą obrazy, ale bardzo nisko, tu ż nad podłog ą? Chodzi o symboliczne poni żenie, czy co? pan jones: Nie mam na ten temat nic do powiedzenia. det. sturgis: Aha... taa... Wi ęc chce mnie pan przekona ć, że to pan jest ofiar ą, a wszystko sprowadza si ę do wielkiego nieporozumienia. pan jones: (niezrozumiałe). det. sturgis: Co? pan jones: Kontekst, detektywie, kontekst. det. sturgis: Świe że spojrzenie. pan jones: Wła śnie. det sturgis: Czytał pan o zespole nagłej śmierci, bo chciał pan zrozumie ć, jak umarł pana... jak umarł Chad? pan jones: Wła śnie. det. sturgis: I czytał pan o zespole Munchhausena per procura, chc ąc zrozumie ć dlaczego Cassie choruje? pan jones: Rzeczywi ście tak było. Praca badawcza to mój zawód, detektywie. Objawy Cassie wprawiały w zdumienie ka żdego specjalist ę. Starałem si ę dowiedzie ć wszystkiego, czego mogłem. det. sturgis: Dawn Herbert wspominała, że był pan na wst ępnym kursie medycyny. pan jones: Bardzo krótko. Przestało mnie to interesowa ć. det. sturgis: Dlaczego? pan jones: Zbyt konkretne, nie anga żuje wyobra źni. Lekarze to w istocie rzeczy tylko gloryfikowani hydraulicy. det sturgis: Tak...wi ęc czytał pan o zespole Munchhausena – wróciwszy do dawnych zainteresowa ń? pan jones: ( śmiech) Có ż mam panu powiedzie ć? Koniec ko ńców wszyscy powracamy... To stało si ę prawdziwym objawieniem, niech mi pan wierzy. Kiedy dowiedziałem si ę o tej chorobie. Nie żebym wyobra żał sobie, od samego pocz ątku, że Cindy mo że jej co ś robi ć... Mo że powinienem był wcze śniej si ę domy śli ć, ale moje własne dzieci ństwo... było zbyt bolesne. My ślę, że tłumiłem to w sobie. Ale wtedy... kiedy przeczytałem... det. sturgis: Co? Dlatego kr ęci pan głow ą? pan jones: Trudno o tym mówi ć... to takie okrutne... S ądzi pan, że zna pan kogo ś i wtedy... Ale pasowało – wszystko zacz ęło pasowa ć. Przeszło ść Cindy. Jej obsesja na punkcie zdrowia. Techniki, które musiała stosowa ć... to obrzydliwe. det. sturgis: Jak na przykład? pan jones: Przyduszenie, żeby upozorowa ć zamartwic ę. To Cindy wstawała zawsze, kiedy Cassie płakała – mnie wzywała tylko wtedy, kiedy było z nią niedobrze. A potem te straszliwe dolegliwo ści przewodu pokarmowego i gor ączki. Kiedy ś dostrzegłem co ś br ązowego w butelce Cassie. Cindy powiedziała, że to sok jabłkowy, uwierzyłem jej. Teraz widz ę, że musiały to by ć jakie ś fekalia. Zatruwała Cassie jej własnymi odchodami, żeby wywoła ć infekcj ę autologiczn ą – zaka żenie własnymi bakteriami, żeby analizy krwi nie wykazały obecno ści żadnych obcych organizmów. Obrzydliwe, prawda? det. sturgis: Na pewno, psorze. A jaka jest pana teoria na temat konwulsji? Pan jones: Niski poziom cukru we krwi, oczywi ście. Przedawkowanie insuliny. Cindy wiedziała o insulinie wszystko, z powodu ciotki. Powinienem był na to wpa ść – ci ągle opowiadała o cukrzycy Harriet, nie dawała Cassie słodyczy ale naprawd ę nie przyszło mi to do głowy. Chyba rzeczywi ście nie chciałem w to uwierzy ć, ale... dowody. To znaczy, na pewnym etapie ju ż nie sposób zaprzecza ć, prawda? Ale jednak... Cindy miała – ma – swoje słabo ści i oczywi ście byłem na ni ą w ściekły za seksualne ekscesy. Ale jej własne dziecko... det. sturgis: Tylko jej. pan jones: Tak, ale to nie ma nic do rzeczy. Któ ż chciałby patrze ć na cierpienie dziecka? det. sturgis: Wi ęc pojechał pan na uniwersytet i wydostał artykuły medyczne z banku danych SAP. Pan jones: (niezrozumiałe). det. sturgis: Co takiego? pan jones: Do ść ju ż tych pyta ń, dobrze? Jestem troch ę zm ęczony. det. sturgis: Czy żbym powiedział co ś, co pana uraziło? pan jones: Tony, niech on przestanie. mec. tokarik: Sesja sko ńczona. det. sturgis: Jasne. Bezwzgl ędnie. Ale czego ś tu nie rozumiem. Gaw ędzimy sobie w miłej atmosferze i oto nagle wspominam o banku danych SAP – to ten ich wielki skomputeryzowany system, dzi ęki któremu mo żna wyci ągn ąć artykuły wprost z komputera i kserowa ć je. Co ś tu zaskoczyło, profesorze? Jak to, że profesorowie mog ą otworzy ć sobie konto i dostaj ą co miesi ąc szczegółowy rachunek? mec. tokarik: Mój klient i ja nie mamy poj ęcia, o czym pan mówi... det. sturgis: Steve? det. martinez: Prosz ę bardzo. mec. tokarik: Aha, znów jakie ś policyjne zagrania. det. sturgis: Prosz ę. Niech pan na to spojrzy, mecenasie. Artykuły oznaczone czerwon ą gwiazdk ą dotycz ą Zespołu Nagłej Śmierci Noworodków. Prosz ę sprawdzi ć daty, kiedy pana klient i panna Kirkash wyci ągn ęli je z komputera. Sze ść miesi ęcy przed śmierci ą Chada. Te z niebiesk ą s ą o zespole Munchhausena. Niech pan porówna daty, sam pan zobaczy, że wyci ągni ęto je dwa miesi ące przed urodzeniem Cassie – na długo przedtem, zanim pojawiły si ę u niej pierwsze objawy. Co ś mi tu pachnie premedytacj ą, nie s ądzi pan, mecenasie? Cho ć z przyjemno ści ą obejrzałem komedyjk ę, jak ą odegrał tu przed nami – mo że chłopakom z celi te ż si ę spodoba. Do licha, mo że załatwi mu pan przeniesienie z bloku ścisłego nadzoru do cz ęś ci ogólnej, mecenasie? Żeby mógł powykłada ć tym socjopatom troch ę socjologii – co pan na to? Co takiego? pan jones: (niezrozumiale). mec. tokakik: Chip... det. sturgis: Czy żbym widział łzy, Chipper? Biedne dziecko. Gło śniej – nie słysz ę ci ę. pan jones: Dogadajmy si ę. det. sturgis: Dogadajmy? W jakiej sprawie? pan jones: Złagodzenia oskar żenia: napad – napad z użyciem niebezpiecznego narz ędzia. Zreszt ą tylko na to macie dowody. det. sturgis: Pana klient chciałby pertraktowa ć, mecenasie. My ślę, że powinien go pan pouczy ć. mec. tokarik: Nie odzywaj si ę, Chip. Ja to załatwi ę. pan jones: Chc ę si ę dogada ć, do cholery jasnej! Chc ę wyj ść ! det. sturgis: A co masz dla nas, Chipper? pan jones: Informacje – niezbite fakty. O tym, co robił mój ojciec. Prawdziwe morderstwo. Był taki lekarz w szpitalu, Ashmore – musiał sprawia ć jakie ś kłopoty. Bo podsłuchałem kiedy ś starego i jednego z jego fagasów – gnid ę nazwiskiem Novak – jak rozmawiali o tym, kiedy byłem u ojca w domu. Siedzieli w bibliotece i nie wiedzieli, że stoj ę tu ż pod drzwiami – nigdy nie zwracali na mnie specjalnej uwagi. Mówili, że tego faceta, tego lekarza, trzeba załatwi ć. Że przy wszystkich problemach dotycz ących bezpiecze ństwa na terenie szpitala, nie powinno z tym by ć trudno ści. Nie przywi ązywałem do tego znaczenia, ale miesi ąc potem Ashmore został zamordowany na szpitalnym parkingu. Wi ęc musi by ć jaki ś zwi ązek, no nie? Pewien jestem, że mój ojciec kazał go zabi ć. Zbadajcie t ę spraw ę – niech mi pan wierzy, cała ta niedorzeczno ść wyda si ę panu błahostk ą. det. sturgis: Cały ten nonsens, co? pan jones: Niech mi pan wierzy, wystarczy to zbada ć. det. sturgis: Zdradzamy starego, co? pan jones: Nigdy nic dla mnie nie zrobił. Nigdy nie stan ął po mojej stronie nawet raz, nawet jeden jedyny raz! det. sturgis: Słyszy pan, mecenasie? To pana linia obrony: nieszcz ęś liwe dzieci ństwo. Cze ść , Chip. Chod ź, Steve. det martinez: Do zobaczenia w sądzie. pan jones: Czekajcie... mec. tokarik: Chip, nie ma potrzeb... KONIEC TA ŚMY Rozdział trzydziesty siódmy

Informacja o wniesieniu oskar żenia pojawiła si ę na trzeciej stronie sobotniego wydania gazety, obok niewielu innych doniesie ń. Nagłówek brzmiał PROFESOR OSKAR ŻONY O ZABÓJSTWO I ZN ĘCANIE SI Ę NAD DZIECKIEM. Zamieszczono te ż fotografi ę Chipa z czasów studenckich. Wygl ądał na niej jak szcz ęś liwy hipis, w artykule okre ślono go jako „pracownika nauki, socjologa i laureata kilku nagród za działalno ść pedagogiczn ą”. Nie obyło si ę bez zacytowania fragmentów pełnych wątpliwo ści wypowiedzi kolegów z pracy. Historia z nast ępnego tygodnia zepchn ęła t ę spraw ę na dalszy plan: Chuck Jones i George Plumb zostali aresztowani pod zarzutem zaplanowania morderstwa Laurence’a Ashmore’a. Współpracownik nazwiskiem Warren Novak – jeden z siwych ksi ęgowych – poszedł na ugod ę i zło żył obszerne zeznania, twierdz ąc mi ędzy innymi, że Plumb polecił mu podj ąć gotówk ę z konta szpitala, żeby wynaj ąć płatnego morderc ę. Henry Lee Kudey, m ęż czyzna, który roztrzaskał czaszk ę Ashmore’a okazał si ę był ochroniarzem Charlesa Jonesa. Fotografia ukazywała, jak prowadzi go do wi ęzienia niewymieniony z nazwiska agent federalny. Kudey był wysoki, t ęgi, niechlujnie ubrany i wygl ądał jakby si ę wła śnie obudził. Funkcjonariusz miał blond włosy i okulary w czarnej oprawie. Jego twarz przypominała kształtem trójk ąt równoboczny. Jako stra żnik ochrony w Western Peds nazywał si ę A.D. Sylvester. Zastanawiałem si ę, dlaczego aresztowania pod zarzutem morderstwa miałby dokonywa ć agent federalny, a ż doszedłem do ostatniego paragrafu: Chuckowi Jonesowi i jego ekipie groziły tak że „poparte wynikami długotrwałych dochodze ń organów rz ądowych” federalne oskar żenia o „domniemane nadu życia finansowe”. Zacytowano anonimowych „urz ędników federalnych”. Nazwiska Huenengarth i Zimberg w ogóle si ę nie pojawiły. We wtorek o czwartej uczyniłem czwart ą prób ę skontaktowania si ę z Ann ą Ashmore. W trakcie pierwszych trzech nikt nie podnosił słuchawki w domu przy Whittier Drive. Tym razem odebrał jaki ś męż czyzna. – Kto mówi? – zapytał. Alex Delaware. Pracuj ę w Western Pediatrie Hospital. Zło żyłem w zeszłym tygodniu wizyt ę kondolencyjną, chciałem si ę tylko dowiedzie ć, jak si ę czuje. – Och, Tu Nathan Best, jej adwokat. Czuje si ę tak dobrze, jak mo żna si ę tego spodziewa ć. Poleciała wczoraj wieczorem do Nowego Jorku, odwiedzi ć starych przyjaciół. – Nie orientuje si ę pan, kiedy wróci? – Nie jestem pewien, czy wróci. – Rozumiem – powiedziałem. – Je śli b ędzie pan z ni ą rozmawia ć, prosz ę przekaza ć najlepsze życzenia. – Oczywi ście. Przepraszam, jak pana nazwisko? – Delaware. – Jest pan lekarzem. – Psychologiem. – Nie miałby pan ochoty na okazyjny zakup nieruchomo ści, doktorze? Pozbywamy si ę kilku posesji nale żą cych do masy spadkowej. – Nie, dzi ękuj ę. – Có ż, gdyby pan spotkał kogo ś, kto ma ochot ę, prosz ę mu to przekaza ć. Na razie. O pi ątej, zgodnie z ustalonym niedawno zwyczajem, zajechałem przed biały domek stoj ący w cienistym zaułku West L.A., nieco na wschód od Santa Monika. Tym razem Robin zabrała si ę ze mn ą. Zaparkowałem wóz i wysiadłem. To nie potrwa długo. – Nie śpiesz si ę. – Cofn ęła fotel, oparła stopy na desce rozdzielczej i zabrała si ę do szkicowania na kawałku brystolu wzorów inkrustacji z macicy perłowej. Jak zwykle, story w oknach były zaci ągni ęte. Ruszyłem dró żką z podkładów kolejowych, która przecinała trawnik. Na klombach walczyły o przetrwanie cynobrowo-białe petunie. Na podje ździe stała furgonetka plymouth voyager. Za ni ą wgnieciona honda w kolorze miedzi. Upał ustalił si ę na dobre, powietrze było g ęste i lepkie. Nie czułem najl żejszego podmuchu wiatru. Ale bambusowe dzwoneczki nad drzwiami brz ęczały cicho, poruszane jak ąś sił ą. Zapukałem. Klapka zasłaniaj ąca otwór judasza odsun ęła si ę, a Vicki Bottomley odst ąpiła, żeby mnie przepu ści ć. Ubrana była w zielony fartuch piel ęgniarki i białe elastyczne spodnie. Włosy miała obficie spryskane lakierem. W ręku trzymała kubek koloru dyni. – Kawy? – zaproponowała. – Jeszcze troch ę zostało. – Nie, dzi ękuj ę. Jak dzisiaj leci? – Wydaje si ę, że lepiej. – Obie? – Głównie mała – nie jest ju ż taka zamkni ęta w sobie. Biega po domu jak prawdziwy mały bandyta. – To dobrze. – Mówi te ż sama do siebie – czy to w porz ądku? – Na pewno tak. – Tak. Tak wła śnie s ądziłam. – O czym mówi, Vicki? – Nic nie mo żna zrozumie ć – przewa żnie co ś gaworzy. Ale wygl ąda na do ść szcz ęś liw ą. – Mała twardzielka – powiedziałem wchodz ąc. – Jak wi ększo ść dzieci... Czeka na pana niecierpliwie. – Czy żby? – Owszem. Gdy wymieniłam pana nazwisko, u śmiechn ęła si ę. Czas najwy ższy, co? – Pewnie. Musiałem awansowa ć. – Nale ży si ę panu, od dzieci. – A jak ze snem? – Dobrze. Za to Cindy źle sypia. Ci ągle słysz ę, jak wstaje w nocy kilka razy i wł ącza telewizor. Skutki odstawienia valium, co? Cho ć nie dostrzegam żadnych innych objawów. – Mo że by ć to. Albo zwykły niepokój. – Taak. Zeszłej nocy zasn ęła przed telewizorem. Zbudziłam j ą i odesłałam do sypialni. Ale wróci do siebie. Wła ściwie nie ma wyboru, prawda? – A to dlaczego? – Jest matk ą. Przeszli śmy przez salon. Białe ściany, be żowy dywan, fabrycznie nowe meble prosto z wypo życzalni. Na lewo była kuchnia. Na wprost rozsuwane szklane drzwi, szeroko otwarte. Za domem wąski pas sztucznego trawnika, dalej prawdziwa trawa, wygl ądaj ąca blado przy tym pierwszym. Na środku drzewko pomara ńczowe ci ęż kie od dojrzewaj ących owoców. W tyle zako ńczone z ąbkowaniem ogrodzenie z drzewa sekwojowego, dalej druty telefoniczne i dach gara żu s ąsiadów. Cassie siedziała na trawie z palcami w buzi i ogl ądała ró żow ą plastikow ą lalk ę, której ubranko le żało rozrzucone wokół. Cindy siedziała nie opodal ze skrzy żowanymi nogami. – Chyba tak – odezwała si ę Vicki. – Co takiego? – Chyba zasłu żył pan na awans. – Zdaje si ę, że oboje zasłu żyli śmy. – Taa... Wie pan, nie byłam zbytnio uszcz ęś liwiona, gdy musiałam podda ć si ę badaniu wykrywaczem kłamstw. – Mog ę sobie wyobrazi ć. – Odpowiada ć na wszystkie te pytania – by ć podejrzan ą o co ś takiego. Pokr ęciła głow ą. – To było doprawdy bolesne. – Wszystko było bolesne – powiedziałem. – Tak to urz ądził. – Taa... Doło żył ka żdemu z nas – u żyć moich króliczków. Tacy ludzie zasługuj ą na kar ę śmierci. Będę wniebowzi ęta, mog ąc wyst ąpi ć jako świadek, i opowiedzie ć o nim. Jak pan s ądzi, kiedy to si ę odb ędzie – rozprawa? – Prawdopodobnie w ci ągu kilku miesi ęcy. – Prawdopodobnie... Dobra, miłej zabawy. Porozmawiamy pó źniej. – Kiedy tylko zechcesz, Vicki. – Kiedy tylko co zechc ę? – Kiedy tylko zechcesz porozmawia ć. – A to dobre – wyszczerzyła z ęby. – To naprawd ę dobre. Ja i pan gadu-gadu – to byłby dopiero numer. Klepn ęła mnie lekko po plecach i obróciła si ę na pi ęcie. Wyszedłem na patio. Cassie spojrzała na mnie, potem zaj ęła si ę rozebran ą lalk ą. Była na bosaka, miała na sobie czerwone szorty i ró żow ą koszulk ę w srebrne serduszka. Włosy miała upi ęte w kucyk, a buzi ę umazan ą czym ś. Wydawało si ę, że nieco przytyła. Cindy rozplotła nogi i wstała lekko. Ona te ż miała szorty. Białe i sk ąpe, te same, w których widziałem j ą w ich domu. Do tego białą koszulk ę. Włosy były rozpuszczone i zaczesane z czoła gładko do tyłu. Na policzkach i brodzie pojawiło jej si ę kilka wyprysków, które pokryła makija żem. – Cze ść – powiedziała. – Cze ść . – U śmiechn ąłem si ę i siadłem na ziemi obok Cassie. Cindy postała tam przez chwil ę, po czym weszła do domu. Cassie odwróciła si ę patrz ąc za ni ą unosz ąc bródk ę i otwieraj ąc buzi ę. – Mama zaraz wróci – powiedziałem i wzi ąłem j ą na kolana. Opierała si ę przez moment. Pu ściłem j ą. Nie starała si ę zej ść , wi ęc obj ąłem jedn ą r ęką jej mi ękk ą tali ę i przytuliłem. Nie poruszała si ę przez chwil ę, potem powiedziała: – Ko-nii. – Na konika? – Ko-nii. – Du ży konik czy mały konik? – Ko-nii. – No dobra. Ju ż si ę robi, mały konik. – Pobujałem j ą lekko. – Ijja. – Ha. Podskakiwała coraz mocniej, a ja zacz ąłem szybciej porusza ć kolanem. Zachichotała, wyrzucaj ąc ramiona w gór ę. Za ka żdym skokiem jej kucyk łaskotał mnie w nos. – I-ja! I-ja! Kiedy przestali śmy si ę bawi ć, roze śmiała si ę, zgramoliła z moich kolan i podreptała w stron ę domu. Poszedłem za ni ą do kuchni, która była o połow ę mniejsza ni ż ta przy Dunbar Drive. Sprz ęty wygl ądały na podniszczone. Vicki stała przy zlewie, z ręką zanurzon ą po łokie ć w chromowanym dzbanku do kawy. – Prosz ę, kogo tu przyniosło – powiedziała, nie przerywaj ąc zaj ęcia. Cassie podbiegła do lodówki i spróbowała j ą otworzy ć. Nie udało jej si ę, wi ęc zacz ęła si ę niecierpliwi ć. Vicki odstawiła dzbanek razem ze zmywakiem i uj ęła si ę pod boki. – A czegó ż to sobie panienka życzy? Cassie spojrzała na ni ą, wskazuj ąc lodówk ę. – Żeby co ś tu dosta ć, musimy to powiedzie ć, panno Jonesy. Cassie znów wskazała palcem. – Przykro mi, ale nie rozumiem, gdy kto ś mówi na migi. – Loo! – Jakie loof Ogórek czy cebul ę? Cassie potrz ąsn ęła głow ą. – Krem czy d żem? – pytała Vicki. – Grzank ę czy śmietank ę? Łosia czy łososia? Chichot. – No wi ęc, có ż takiego? Lody czy schody? – Loo-da. – Co takiego? Mów gło śniej. – Loo-da! – Tak my ślałam. Vicki otworzyła zamra żalnik i wyj ęła litrowy pojemnik. – Mi ętowe – poinformowała mnie, marszcz ąc brwi. – Mro żona pasta do z ębów, je śli chodzi o moje zdanie, ale uwielbia to – jak wszystkie dzieci. Chce pan troch ę? – Nie, dzi ękuj ę. Cassie niecierpliwie przest ępowała z nogi na nog ę. – Si ądźmy przy stole panienko i jedzmy jak człowiek. Cassie podreptała do stołu. Vicki posadziła j ą na krze śle, potem wyj ęła z szuflady ły żeczk ę i zacz ęła dzioba ć lody. – Na pewno nie chce pan troch ę? – zapytała. – Na pewno, dzi ęki. Weszła Cindy, wycieraj ąc r ęce papierowym r ęcznikiem. – Mała przek ąska, prosz ę mamy – wyja śniła Vicki. – Pewnie zepsuje jej to obiad, ale lunch jadła z apetytem. Nie masz nic przeciw? – Jasne – odparła Cindy. U śmiechn ęła si ę do córki i pocałowała j ą w czubek głowy. – Opró żniłam dzbanek z kaw ą. A ż do dna. – Powiedziała Vicki. Chcesz jeszcze? – Nie, dzi ękuj ę. – Wyjd ę chyba pó źniej do sklepu. Potrzebujesz czego ś? – Nie, niczego Vicki. Dzi ękuj ę. Vicki postawiła przed Cassie miseczk ę lodów i wcisn ęła ły żeczk ę w zielon ą, plamist ą mas ę. – Tylko zmi ękcz ę to troch ę – i będziesz mogła zabra ć si ę do jedzenia. Cassie oblizała wargi i podskoczyła na krze śle. – Loo-da! – Smacznego, ptysiu – rzekła Cindy. – Gdybym była potrzebna, jestem na zewn ątrz. Cassie pomachała jej i odwróciła si ę ku Vicki. – No, jedz. Smacznego – powiedziała Vicki. Wyszedłem za dom. Cindy stała przy parkanie. Palce stóp zanurzyła w ziemi zgarni ętej pod sekwojowe sztachety. – Bo że, co za upał – powiedziała, odgarniaj ąc włosy z czoła. – Pewnie. Masz dzi ś jakie ś pytania? – Nie... wła ściwie nie. Czuj ę si ę świetnie... My ślę, że to b ędzie... – My ślę, że ci ęż ko b ędzie dopiero wtedy, kiedy zacznie si ę jego proces, prawda? Uwaga ludzi skupi si ę na nas. – Ci ęż ej b ędzie tobie ni ż jej – odparłem. Jeste śmy w stanie trzyma ć j ą z dala od tego. – Taak... chyba tak. – Prasa na pewno zechce mie ć zdj ęcia was obu. Trzeba b ędzie zmienia ć miejsce pobytu – wynajmowa ć inne domy – ale da si ę j ą osłoni ć. – To dobrze – tylko na tym mi zale ży. A co u doktor Eves? – Rozmawiałem z ni ą wczoraj. Powiedziała, że wpadnie dzisiaj wieczorem. – Kiedy wyje żdża do Waszyngtonu? – Za kilka tygodni. – Czy planowała t ę przeprowadzk ę, czy po prostu... – O to musisz j ą zapyta ć – odparłem. – Ale wiem, że nie wi ąż e si ę to bezpo średnio z twoj ą spraw ą. – Bezpo średnio – powtórzyła. – Co to znaczy? – Przeprowadza si ę z powodów osobistych, Cindy. Ta decyzja nie ma nic wspólnego z tob ą czy Cassie. – To sympatyczna kobieta – taka... naładowana. Ale lubiłam j ą. My ślę, że wróci na rozpraw ę. – Tak, wróci. Od strony drzewka pomara ńczowego zapachniało cytrusami. Białe płatki za ścielały traw ę u jego podnó ża, owoce, które nigdy nie powstan ą. Cindy otworzyła usta, chc ąc co ś powiedzie ć, ale zamiast tego przykryła je dłoni ą. – Podejrzewała ś go, prawda? – zapytałem. – Ja? Ja... Dlaczego pan tak mówi? – Za ka żdym razem, kiedy rozmawiali śmy ostatnio, przed aresztowaniem, czułem, że chcesz mi co ś powiedzie ć, ale co ś ci ę powstrzymuje. Tak samo wygl ądasz teraz. – Ja... To naprawd ę nie było podejrzenie. Zastanawiałam si ę tylko zacz ęłam si ę zastanawia ć, to wszystko. Wbiła wzrok w zgarni ętą pod parkanem ziemi ę. Kopn ęła j ą raz jeszcze. – Kiedy zacz ęła ś si ę zastanawia ć? – zapytałem. – Sama nie wiem – trudno mi sobie przypomnie ć. S ądzimy, że kogo ś znamy, a potem zdarzaj ą si ę rzeczy... Sama nie wiem. – W ko ńcu b ędziesz musiała o tym wszystkim opowiedzie ć – przypomniałem. – Prawnikom i policjantom. – Wiem, wiem, i przera ża mnie to, prosz ę mi wierzy ć. Poklepałem j ą po ramieniu. Odsun ęła si ę, uderzaj ąc plecami o parkan. Sztachety zadr żały. – Przepraszam – powiedziała. – Po prostu nie chc ę teraz o tym my śle ć. To jest zbyt... Znów spojrzałem na ziemi ę pod nogami. Dopiero gdy ujrzałem łzy spływaj ące jej po twarzy i kapi ące na ziemi ę, zdałem sobie spraw ę, że płacze. Wyci ągn ąłem r ękę i obj ąłem j ą. Chciała odej ść , potem poddała si ę i oparła na mnie całym ci ęż arem. – S ądzimy, że kogo ś znamy – wyszlochała. – S ądzimy, że... S ądzimy, że kto ś nas kocha, a oni... a wtedy... cały świat si ę wali. Wszystko, co wydawało si ę rzeczywiste okazuje si ę... fikcj ą. Nic... Wszystko zmiecione. Ja... ja... Czułem, jak dr ży. Urwawszy dla złapania oddechu, powtórzyła: – Ta… Ja... – Co takiego, Cindy? – Ja... To jest... Pokr ęciła głow ą. Jej włosy muskały moj ą twarz. – Ju ż dobrze, Cindy. Powiedz mi. – Powinnam. – To nie miało sensu! – Co nie miało? – Czas. – To on... To on znalazł Chada. To ja zawsze wstawałam, kiedy Chad płakał albo był chory. To ja byłam matk ą – to była moja praca. On nigdy nie wstawał. Ale tamtej nocy to on wstał. Ja nic nie słyszałam. Nie mogłam tego poj ąć . Dlaczego nic nie słyszałam? Dlaczego? Zawsze słyszałam, kiedy moje dzieci płacz ą. Zawsze wstawałam, pozwalaj ąc mu spa ć, ale tym razem było inaczej. Powinnam była wiedzie ć. Waliła mnie pi ęś ci ą w pier ś, charczała, tr ąc głow ą o moj ą koszul ę, jakby usiłowała zetrze ć swój ból. – Powinnam była wiedzie ć, że co ś jest nie tak, kiedy przyszedł mnie obudzi ć i stwierdził, że Chad nie wygl ąda dobrze. Nie wygl ąda dobrze! Był siny. Był... Weszłam i zobaczyłam, jak le ży tam – tylko le ży, bez ruchu. Jego kolor... to było... wszystko... To było nie tak! On nigdy nie wstawał, kiedy płakały! To było nie tak. To było nie w porz ądku – powinnam była... Powinnam była wiedzie ć od pocz ątku! Mogłabym... Ja... – Nie mogłaby ś – powiedziałem. – Nikt nie mógł wiedzie ć. – Ja jestem matk ą! Powinnam była! Oderwała si ę ode mnie, kopn ęła parkan, mocno. Kopn ęła znów, jeszcze mocniej. Zacz ęła wali ć dło ńmi o sztachety. – Och! O Bo że, oo! – j ęczała, nie przestaj ąc uderza ć. Posypał si ę na ni ą sekwojowy pył. Wydala okrzyk, który przeszył rozgrzane powietrze. Wparła si ę w parkan, jakby chciała przecisn ąć si ę przez niego. Stałem tam, wdychaj ąc zapach pomara ńczy. Planuj ąc moje słowa, moje pauzy i moje milczenie. Kiedy wróciłem do samochodu, Robin kontemplowała wzory, które rozło żyła na desce rozdzielczej. Siadłem za kierownic ą, a ona schowała je z powrotem do teczki. – Jeste ś cały mokry – powiedziała, ocieraj ąc mi pot z twarzy. – Dobrze si ę czujesz? – Jestem wyko ńczony. Ten upał. – Wł ączyłem silnik. – Żadnych post ępów. – Niewielkie. Zapowiada si ę prawdziwy maraton. – Wytrzymasz do ko ńca. – Dzi ęki – powiedziałem. Odjechałem, bior ąc ostry zakr ęt. W połowie drogi do nast ępnej przecznicy zjechałem na pobocze, przeł ączyłem silnik na wolne obroty, przechyliłem si ę i pocałowałem j ą mocno. Zarzuciła mi ramiona na szyj ę i pozostali śmy tak w uścisku przez dłu ższ ą chwil ę. Rozdzieliło nas gło śne „chrz ąkni ęcie”. Podniósłszy wzrok, ujrzeli śmy staruszka podlewaj ącego trawnik plastikowym w ęż em. Podlewał, krzywił si ę gro źnie i mruczał co ś pod nosem. Ubrany był w słomkowy kapelusz z szerokim rondem i porwanym środkiem, szorty i gumowe sandały. Miał goły tors – sutki zwisały mu jak u wyniszczonej głodem kobiety. Jego ramiona były żylaste i opalone. Kapelusz ocieniał skwaszon ą, obwisł ą twarz, ale nie zdołał ukry ć niesmaku, jaki si ę na niej malował. Robin u śmiechn ęła si ę do niego. Pokr ęcił głow ą, a strumie ń wody wygi ął si ę w łuk, spryskuj ąc chodnik. Machn ął przyzwalaj ąco r ęką. Robin wychyliła si ę przez okno i zapytała: – O co chodzi, nie uznaje pan prawdziwej miło ści? – Cholerne dzieciaki – powiedział, odwracaj ąc si ę do niej. Odjechali śmy, nie podzi ękowawszy mu.