Barcelona Taka Jest
Total Page:16
File Type:pdf, Size:1020Kb
Spis treści Karta redakcyjna Wstęp Papa i Balesa Jak Polak z Polakiem Historia jednego przezwiska Szturm jasnowłosych Polaków Polski klan w Madrycie Polska legenda Do Barcelony przez Pireneje Symbol z przypadku Wędka, dziadek i pal Katalońskie Mury Dyktatury wszystkich krajów łączcie się... Łyk barcelońskiego powietrza Pożegnanie z Europą Ignacego Jana Paderewskiego Jedyny taki spacer Gombrowicza Wóz transmisyjny, książki i róże W barcelońskiej łazience zadomowił się tygrys Kapuściński w labiryncie Ravala Twardy Krystian Lupa On wciąż tu jest Wszystko przez Brodskiego Kochać i trenować mózg Bolek i Lolek na katalońskich ścieżkach Program spod Wawelu Katalońska Jasna Góra Bonaventura i Częstochowa Groch z kapustą Polski śledź w katalońskich ustach Polski Messi Więcej niż klub Tęgi i klasowy przeciwnik Jan Paweł II na Camp Nou Marsz Mendelssohna na murawie Trudne życie kibica Barçy Barcelona taka jest... Kroki, po krokach... Spis fotografii Redaktor prowadzący: MONIKA MIELKE Konsultacja: IWONA MAŁECKA-SAYOL Redakcja: JANINA BATORSKA Korekta: KRYSTIAN GAIK, JADWIGA PILLER Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne, łamanie: TO/STUDIO Zdjęcie na okładce: © Jorg Greuel / Stone / Getty Images Copyright © by Ewa Wysocka Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016 Warszawa 2016 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-65282-75-0 Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail: [email protected] Konwersja: eLitera s.c. Coś jest na rzeczy. Dwa krańce kontynentu, my bliżej Rosji, oni – Afryki. Inne: klimat, kuchnia, trunki, bardzo różniące się języki. Jednak z jakiegoś powodu nad Starą Europą zawiesiliśmy niewidzialny most. Jego budowę chyba zaczęli oni, w XIX wieku biorąc nas za przykład narodu bez Ojczyzny, który potrafi przetrwać. W konstrukcji mostu pomogli Hiszpanie, wychwalając uczestników Powstania Styczniowego, płacząc nad ich losem, a potem przestrzegając, że własny kraj – jeśli się nie opamięta i nie przestanie kłócić – może spotkać to samo nieszczęście, co nas. Rzadko się zdarza, by ci, którzy byli najeźdźcami – a tak przecież było z Polakami ślepo przemierzającymi Europę za Napoleonem – zostali obdarzeni sympatią. Na Francuzów do dziś kręcą nosem. W XX wieku niewidzialne przymierze mogłoby bez przeszkód przestać istnieć. No bo i po co ono komu? Polska odzyskała niepodległość, Katalonia poszła swoją drogą ku republice. Potem jedni i drudzy wpadliśmy w zastawione sidła, my – w niemieckie i sowieckie, oni – w generała Franco. Podzieliły nas mury i kurtyny i bardzo różne ustroje. Choć, jeślibyśmy się przyjrzeli, to przekonalibyśmy się, że oba reżimy miały bardzo dużo wspólnego. Od podobnej estetyki po chorobliwą konieczność kontroli, lęk przed wolnością i inteligencją człowieka. Jednak to właśnie w czasach Franco „bycie Polakiem” nabrało w Barcelonie wyjątkowego znaczenia. Najpierw pejoratywnego, nadanego z zewnątrz przez mieszkańców innych regionów – miało ośmieszać. Jednak Katalończycy ze swoim nieco przytłumionym, śródziemnomorskim temperamentem, zamiast odwracać się do nas plecami i wstydzić się, że w całej Hiszpanii przezywają ich „Polakami”, otworzyli przed nami ramiona. Przyjęli jak swoich i zaadoptowali. Więcej – wykorzystali i wykorzystują nadane im słowiańskie pochodzenie. Polski tu jest na pęczki. I od lat ta katalońska, lokalna, miesza się z naszą, przyjezdną. I nie są to mieszanki ciężkostrawne. Polskie tytuły mają programy telewizyjne i książki. I mimo innych korzeni wzajemnie otwieramy się na nasze kultury i uzupełniamy. My płaczemy nad Wyznaję Jaume Cabrégo, a oni zrywają boki, czytając opowiadania Sławomira Mrożka. Nam smakuje salsa romesco, a oni w nowo otwartym polskim barze uczą się jeść śledzie i ruskie pierogi. Trzeba przyznać – a nie jest to częste – w Barcelonie we wzajemnym poznaniu pomagają oficjalne instytucje. Najpierw, przed laty, rolę tę pełnił podlegający londyńskiemu rządowi barceloński Konsulat Honorowy, którego istnieniem ani patriotyczną działalnością nie była zaineresowana ludowa władza. A teraz – polski Konsulat Generalny. Jego przedstawiciele rozumieją, że w Barcelonie – kulturowej wieży Babel – nie można działalności ograniczać tylko do – jakże potrzebnych – typowych usług konsularnych. Dlatego od lat Konsulat dba o polską i katalońską kulturę. Stał się przyjaznym mostem między Polonią, Polską i Katalonią. We wzajemnym poznaniu pomagają polsko-katalońskie stowarzyszenia kulturalne, które prowadzą szkółki niedzielne i uczą naszego języka, również Katalończyków. Powstały niedawno pod Gironą Can Clos to ogromny, ekologiczny ogród, a przy okazji polsko- katalońskie centrum kultury. Od lat działająca katalońska Fundacja Itaca – nazwę wzięła od słynnej piosenki Lluisa Llacha. To dzięki niej do Barcelony zawitała radiowa Trójka, a niedawno – Zespół Reprezentacyjny. W Barcelonie i okolicach pracownie mają polscy artyści, na przykład malarz Piotr Perski – wykładowca, który wystawiał w wielu miastach świata, między innymi w Nowym Jorku. Stara Europa się kurczy. Jesteśmy coraz bliżej i polską Barcelonę od innych polskich miast – Gdańska, Wrocławia, Poznania – oddziela teraz niewiele więcej czasu przelotu samolotem niż trwa przejazd koleją z Warszawy do Krakowa. W Polsce nad Llobregat mieszka coraz więcej Polaków znad Wisły. A ci z Półwyspu Iberyjskiego coraz odważniej pokonują kontynent, żeby studiować, pracować, mieszkać na ziemiach dalekich kuzynów. Choć wciąż przeraża ich klimat... karp... i kiszona kapusta. PAPA I BALESA Koniec lat dziewięćdziesiątych – ależ to były czasy! Szybko się nauczyłam, że zwykłe wejście do jednego z tysięcy barcelońskich barów na małą czarną może nie tylko się przedłużyć, ale też zamienić w minikonferencję prasową. Wystarczyło bowiem, że na pytanie barmana: „Skąd jesteś?” odpowiadałam: „z Polski”, a od razu widziałam rozpromienioną twarz. No bo jak się tu nie cieszyć, kiedy przed Katalończykiem staje jego rodaczka z dalekiego kraju? Od wieków bowiem mieszkańcy Katalonii są w Hiszpanii nazywani „Polakami” i do tych prawdziwych, z Polski, żywią wyjątkowy sentyment. Dlatego często, kiedy przychodziło do płacenia, słyszałam: Invita la casa, czyli „na nasz koszt”. Dalekiego krewnego trzeba przecież ugościć. A w dodatku nie najbogatszego krewnego, który przyjechał z kraju przez długie lata oddzielonego żelazną kurtyną. Wtedy jednak właściciele barów mogli sobie na taki gest pozwolić. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych w całej Katalonii było zameldowanych niespełna trzysta pięćdziesięcioro Polaków, z których ponad połowa mieszkała w Barcelonie. Wówczas spotkanie Katalończyka-Polaka z Polakiem-Polakiem było towarzyskim rarytasem i, jak na prawdziwych Polaków przystało, kończyło się długą rozmową o polityce i naprawianiu świata. Dla Katalończyków byliśmy i jesteśmy daleką rodziną, z której są bardzo dumni. Chwalą nas za to, że nie ulegliśmy Rosji – tej carskiej, a potem tej niecarskiej, nie poddaliśmy się Niemcom, a wreszcie daliśmy przykład Europie: stawiliśmy czoło czerwonej Moskwie i niemal bez rozlewu krwi obaliliśmy komunizm. A do tego – podobnie jak kuzyni z Półwyspu Iberyjskiego – jesteśmy krnąbrni, solidarni, uparci, lubimy dobrze zjeść i wypić i jeśli trzeba, znajdziemy wyjście z każdej sytuacji. Bardzo szybko jednak przychodziło się przekonać, że nasi katalońscy krewni mają o nas mgliste pojęcie. Wiedzieli, że jesteśmy „stamtąd” – czyli z dawnej Europy Wschodniej – ale kompletnie nie znali naszej historii, a przede wszystkim czasów żelaznej kurtyny. Wydarzenia w barze zwykle przebiegały według takiego samego scenariusza. Najpierw na cały lokal rozbrzmiewało Una polaca! (po hiszpańsku jest to pisane małą literą), po czym barman albo któryś z klientów opartych o ladę zagajał rozmowę. Na początku zwykle słyszałam te same dwa słowa: papa i „Balesa” – co miało oznaczać: „papież Jan Paweł II” i „Lech Wałęsa” – których Katalończycy rozpoznawali wtedy bez chwili zastanowienia. Zaraz potem padały pytania na temat kraju – mało celne, ale zadawane z trudnym dziś do odtworzenia zainteresowaniem: „Wciąż macie komunizm?”, „Czy w Polsce jest Syberia?”, „W jakim języku mówi się w Polsce?”. Wtedy, czyli pod koniec lat dziewięćdziesiątych, Polska była dla zdecydowanej większości Katalończyków dalekim krajem gdzieś na obrzeżach Europy, który należy do sowieckiej Rosji, wszystko jest w nim szare, po ulicach chodzą smutni ludzie i ciągle leży tam śnieg. Najtrudniejszym typem rozmówców byli komuniści teoretycy. Tacy, którzy nigdy w życiu nie przekroczyli granicy żadnego z państw bloku wschodniego, ale byli przekonani, że wiedzą o systemie socjalistycznym więcej niż którykolwiek z jego mieszkańców. Równocześnie mieli głęboką potrzebę przekazania swojej wiedzy, a rozmówca – nawet ten pochodzący zza nieistniejącej już żelaznej kurtyny – był im potrzebny tylko jako słuchacz. „Na przykład Józef Stalin, on nie był wcale taki zły – zapewniał jeden nich. – Gębę przyprawiła mu Ameryka. Ale gdyby nie on, to kapitaliści weszliby wam wszystkim na głowę. Tak jak nam” – kontynuował z przekonaniem. Dydaktyczny monolog komunisty amatora kończył się zwykle przestrogą przed ekspansywną polityką „kapitalistycznych świń”. A kiedy komunista teoretyk już ponapawał się tembrem własnego głosu podczas wygłaszania kolejnych mądrości i w końcu tracił wenę, zwykle ogarniała go nostalgia i przyznawał, że nie jest w stanie pojąć, dlaczego dobrowolnie pozbyliśmy się ustroju, o którym oni wszyscy przez dziesięciolecia marzyli. W pamięci utkwił mi młody, dwudziestokilkuletni chłopak z wpiętym w klapę marynarki wizerunkiem Lenina. Był zadziorny i nieustępliwy. Wyjątkowo