Bóg, Honor i Ojczyzna

Przemysław Słowiński

Sześciu z tysięcy * Żołnierze wyklęci

Powiedz przechodniu polskiej Sparcie, Jak naprawdę było, Jak trwali na tragicznej warcie, Od wzgardy po miłość. Henryk Pająk.

2

Spis treści

Spis treści Str. 2

Wstęp. Kim byli Żołnierze Wyklęci Str. 3

ZDZISŁAW BROŃSKI – „USKOK” (1912 – 1949) Str. 22

HIERONIM DEKUTOWSKI – „ZAPORA” (1918 – 1949) Str. 45

AUGUST EMIL FIELDORF – „NIL” (1895 – 1953) Str. 84

JÓZEF KURAŚ – „OGIEŃ” (1914 – 1947) Str. 106

WITOLD PILECKI – „WITOLD” (1901 - 1948 ) Str. 135

ZYGMUNT SZENDZIELARZ – „ŁUPASZKA” (1910 – 1951) Str. 160 3

Kim byli Żołnierze Wyklęci

Żołnierze Wyklęci, zwani też Żołnierzami Niezłomnymi, bądź Żołnierzami II Konspiracji. Wierni Ojczyźnie do końca. Samotni w swej ostatniej walce. Walce już tyle o zwycięstwo, lecz przede wszystkim o honor. Dla tych, którzy zbrojnie opierali się sowietyzacji Polski, wojna nie skończyła się w 1945 roku. Nie godzili się na narzucony siłą porządek. W odróżnieniu od tej części społeczeństwa, która uznała narzuconą odgórnie przez Stalina „władzę ludową”, Oni – wyklęci przez komunistyczny system, nie złożyli broni. Wybrali krętą drogę przez lasy. Jeszcze raz wrócili tam, by bronić miejscowej ludności przed kradzieżami i gwałtami, tym razem ze strony UB MO i NKWD. Wielokrotnie dowodzili swego bohaterstwa. Wolnej Polski już nie było, ale pozostała nadzieja. Ona zawsze umiera ostatnia…

Jak powiedział profesor Andrzej Paczkowski: „Podziemie było toczącą ciężkie boje odwrotowe ariergardą Polski Niepodległej. Tyle, że nie było już się gdzie wycofać”.

Dla żołnierzy podziemia to, co działo się w latach powojennych, było kolejną okupacją, wojną wydaną narodowi polskiemu. Podobnie jak w czasie wojny władza i wszelkie jej instytucje znajdowały się w rękach obcych. Z bronią w ręku, wystąpili więc przeciw drugiemu – obok nazizmu – zaborczemu totalitaryzmowi. Stanęli nie tylko przeciw potężnym siłom nowego agresora, lecz także wobec jego gigantycznej, bezwzględnej propagandy, która nazywała ich „bandytami”, „wrogami ludu” bądź „zaplutymi karłami reakcji”. Mieczysław Moczar na przykład – były partyzant komunistycznej Gwardii Ludowej, a później dygnitarz PRL – w swoich pamiętnikach napisał, że NSZ „to kilka najpotworniejszych kreatur reprezentujących czarną reakcję współpracującą z Niemcami, banda krzyżaków, płatnych sługusów pozostających na żołdzie pruskim”.

Wpływy Moczara i jemu podobnych widać jeszcze dzisiaj. Widać, słychać i czuć… Kiedy 1 marca 2011 niepodległa Polska po raz pierwszy obchodziła Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” – jako doroczne święto państwowe – wielu ludzi reagowało zdziwieniem: „Jak to? Narodowa pamięć, tym bandytom?”. Dla pogodzonych z komunizmem i ofiar peerelowskiej propagandy, żołnierze ci do dziś pozostali wyklętymi. Bez cudzysłowu.

To właśnie zabiegi propagandowe doprowadziły do stworzenia czarnej legendy podziemia. Przez kilka dziesięcioleci ta legenda była powielana we wszystkich publikacjach. Sami uczestnicy walk z „ludową” władzą nie mogli, a często nie chcieli, zabrać głosu w dyskusji. Bo przyznanie się do bycia w oddziale „Zapory”, „Orlika”, czy „Łupaszki” oznaczało przyznanie się do przestępczej działalności. A za to groziły kolejne szykany. Zdjęcia żołnierzy leśnych zostały więc zniszczone lub pochowane głęboko w szufladach, wspomnienia zaś rzadko przekazywano z pokolenia na pokolenie. Na koniec „Żołnierze Wyklęci zabrali je ze sobą do grobów”.

Tragedią Żołnierzy Wyklętych (a zarazem całej Polski) było także to, że państwa zachodnie dogadały się ze Stalinem co do losów naszego kraju, w czym przewodnią rolę odegrał pewien 4 amerykański paralityk, Franklin Delano Roosevelt. Miliony lewicujących Amerykanów do dziś uważają go za najlepszego z wszystkich prezydentów USA, za mędrca i dobroczyńcę. Polacy, Czesi, Węgrzy czy Rumuni mają na ten temat zgoła odmienne zdanie. Dla nich prezydent Roosevelt to skończony dupek, głupiec i łajdak, który cynicznie oddał Stalinowi Europę środkowo-wschodnią jako łup, zwany eufemistycznie „sowiecką strefą wpływów”. Na skutek jego idiotycznej polityki kilkaset milionów ludzi cierpiało przez kilkadziesiąt lat komunistyczny terror.

Poza kłamstwem katyńskim prezydent Roosevelt już od listopada 1942 roku, czyli od drugiego spotkania z premierem Władysławem Sikorskim, zaczął otwarcie oszukiwać polskie władze na uchodźstwie. Jeszcze podczas spotkania z Sikorskim w marcu 1942 roku amerykański prezydent zgadzał się z polskim premierem, że trzeba bronić przed zakusami Stalina ziemie Polski i państw nadbałtyckich. Ale już w listopadzie tego roku otwarcie łgał, że nie dopuści do jakichkolwiek rozmów o zmianach terytorialnych w Europie do momentu zakończenia wojny. Tymczasem na kilka miesięcy przed konferencją w Teheranie był już gotów oddać Związkowi Sowieckiemu polskie ziemie wschodnie w zamian za włączenie się Stalina do wojny z Japonią oraz wspólne z USA urządzenie nowego porządku światowego w ramach wielkiej organizacji międzynarodowej przewidywanej przez sygnatariuszy Karty Atlantyckiej. Amerykański prezydent opowiadał się za tym, żeby światowy porządek gwarantowała czwórka żandarmów: USA, ZSRS, Chiny i Wielka Brytania.

Na konferencji w Teheranie, na przełomie listopada i grudnia 1943 roku Roosevelt, przy pełnej akceptacji Churchilla, sprzedał Polskę Stalinowi. Prezydent USA po prostu uznał, że sprzedanie Polski i innych państw tej części Europy jest adekwatną ceną za stabilizację w Europie, nawet pod sowieckim butem w jej wschodniej części. W wizji Roosevelta Stalin i ZSRS mieli być gwarantującymi pokój na tym terenie. Ceną było oddanie Stalinowi wschodnich terytoriów RP (wschodnia granica na tzw. linii Curzona). Zachodnia granica miała przebiegać na Odrze.

O sprzedaniu Polski Stalinowi premier Stanisław Mikołajczyk dowiedział się dopiero 13 października 1944 roku podczas rozmów w Moskwie ze Stalinem, w obecności Winstona Churchilla. Wtedy zrozumiał, że od połowy 1943 roku, gdy zastąpił na stanowisku premiera Władysława Sikorskiego, był bezczelnie i z pełnym cynizmem okłamywany, szczególnie przez Roosevelta. Churchill zresztą też radził Mikołajczykowi przyjęcie warunków Stalina, podkreślając, że Wielka Brytania zobowiązała się do obrony Polski jedynie przed Niemcami. Dla granicy wschodniej na linii Curzona obiecywał gwarancje Anglii i ZSRS. Odrzucenie propozycji miało spowodować zrzeczenie się przez Wielką Brytanię odpowiedzialności za dalszy rozwój wypadków w Polsce.

Od czasu bezprecedensowego przehandlowania Polski w Teheranie prezydent Roosevelt popierał żądania Stalina, by w Polsce powstał rząd przyjazny Moskwie, czyli wyznaczony przez Josefa Wissarionowicza. Gdy w czerwcu 1944 roku Mikołajczyk rozmawiał w Waszyngtonie z Rooseveltem, ten ograniczał się tylko do naciskania na polskiego premiera, by porozumiał się ze Stalinem. I łudził Mikołajczyka, że wszystko, w tym sprawa granic Polski, jest kwestią otwartą. Stalin zaś jest gotów do negocjacji. 5

*

Wkroczenie Armii Czerwonej na ziemie polskie w latach 1944 i 1945 wywołało całkowicie nowa sytuację. Walczący dotąd wspólnie z Rosjanami przeciwko Niemcom żołnierze Armii Krajowej, po zakończeniu zwycięskich operacji byli przez Rosjan rozbrajani i aresztowani. Ocalałych od śmierci zsyłano w głąb Związku Sowieckiego lub wcielano do jednostek polskich na froncie wschodnim.

Kadrę dowódczą traktowano znacznie gorzej. Przykładem tego są chociażby tragiczne losy oddziałów AK po zakończeniu operacji „Ostra Brama” – walki o Wilno we współdziałaniu z Armią Czerwoną. Kiedy miasto zostało już zdobyte (13 lipca 1944 roku), dowódca zgrupowania wileńsko – nowogródzkiego pułkownik Aleksander Krzyżanowski „Wilk” został wraz z całym sztabem aresztowany i wywieziony na wschód.

Podobny los spotkał formacje AK walczące o Lwów w dniach od 22 do 27 lipca 1944 roku. Ponieważ komendant Obszaru Południowo – Wschodniego pułkownik Władysław Filipkowski „Cis” odmówił w Żytomierzu zgody na wcielenie podległych mu sił do ludowego Wojska Polskiego, dowodzonego przez Michała Role – Żymierskiego, został wraz ze swoimi oficerami pojmany przez NKWD i wywieziony do Kijowa. Resztę kadry dowódczej podstępnie aresztowano we Lwowie. Identyczny los czekał żołnierzy podziemia niepodległościowego z ziem polskich na zachód od Bugu.

Aresztowanych akowców poddawano brutalnym przesłuchaniom (filtracjom), pozbawiano mienia osobistego i częstokroć włączano do kolumn jeńców niemieckich Z tak zwanych więzień operacyjnych NKWD wywożono ich transportami kolejowymi do obozów pracy i kopalń, między innymi na Uralu i w zachodniej Syberii. Według informacji Naczelnego Wodza, generała Tadeusza Komorowskiego „Bora” deportowano w tym czasie na wschód około pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy Armii Krajowej. Innych terror i represje dotknęły w kraju, ze strony „rodzimych” sił bezpieczeństwa.

Już pierwsze tygodnie rządów nowej władzy rozwiały wszelkie złudzenia: żadnych mrzonek o własnym decydowaniu o losach kraju i bezwzględne posłuszeństwo wobec Rosjan. NKWD wespół z rodzimą, dopiero rodzącą się na jego wzór bezpieką i milicją, energicznie i bezwzględnie przystąpiły do dzieła niszczenia zalążków polskiej wolności i demokracji. Rozpoczęła się wielka fala aresztowań akowców, wywózek do łagrów i prześladowanie w pierwszej kolejności kadry wojskowej, a wraz z nią inteligencji i ziemiaństwa.

Granica państwa nie istniała. Rosjanie zachowywali się w Polsce jak w kraju podbitym. Pośpiesznie montowali aparat terroru – milicję i UB. Na czele powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa stawali z reguły Żydzi, importowani z ZSRS lub miejscowi, którzy uciekli do Rosji po wkroczeniu Niemców. Teraz powracali w roli męczenników „za sprawę ludu”. Rozpoczęło się metodyczne niszczenie zalążków demokracji i fizyczne niszczenie ludzi, którzy mogli stać się niewygodni w tym dziele. 6

Wskutek braku reakcji aliantów na komunistyczne fałszerstwo zamiast demokratycznych wyborów, wobec uznania przez państwa zachodniej Europy narzuconego Polsce komunistycznego rządu, świadomi braku perspektyw żołnierze niepodległościowych organizacji zmuszeni byli prowadzić swą walkę samotnie, opuszczeni przez wszystkich. Kiedy Polskę zalała bezkresna, wzbierająca fala sowietyzmu, stali się siłami zbrojnymi bez państwa i bez rządu. I bez szansy na zewnętrzną pomoc.

Jeszcze w roku 1943, w związku z niemieckimi klęskami na wschodnim froncie, dowództwo Armii Krajowej rozpoczęło tworzenie struktur na wypadek sowieckiej okupacji kraju. Powstała łącząca struktury cywilne i wojskowe organizacja „NIE”, mająca na celu samoobronę i podtrzymywanie morale polskiego społeczeństwa w oczekiwaniu na wojnę Zachodu z ZSRS. Organizacja ta jednak została znacznie osłabiona w wyniku akcji „Burza” i powstania warszawskiego. Dodatkowym ciosem było aresztowanie dwóch najważniejszych osób w konspiracji: generała brygady Augusta Emila Fieldorfa „Nila” oraz generała brygady Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka”. 7 maja 1945 roku rozwiązano „NIE” została rozwiązana. W jej miejsce powołano nową organizację: Delegaturę Sił Zbrojnych na Kraj, która przetrwała zaledwie kilka miesięcy i została zastąpiona Ruchem Oporu bez Wojny i Dywersji „Wolność i Niezawisłość”.

Już od początku 1945 roku Brytyjczycy cenzurowali korespondencję dowództwa Armii Krajowej z polskim rządem. Odmówili również utrzymywania komunikacji z oddziałami i przedstawicielami podziemia pozostającymi za Linią Curzona, mającą być częściowo wschodnią granicą nowej Polski. W zaistniałej sytuacji, chcąc pozbawić NKWD pretekstu do represji, działając na mocy instrukcji rządu z 16 listopada 1944 roku, generał „Niedźwiadek” wydał 19 stycznia 1945 roku rozkaz rozwiązania Armii Krajowej, zwalniający żołnierzy z przysięgi, sugerując jednocześnie pozostanie w konspiracji.

„Walki z sowietami nie chcemy prowadzić, ale nigdy nie zgodzimy się na inne życie, jak tylko w całkowicie suwerennym, niepodległym i sprawiedliwie urządzonym społecznie Państwie Polskim – pisał w tym rozkazie. - Obecne zwycięstwo sowieckie nie kończy wojny. Nie wolno nam ani na chwilę tracić wiary, że wojna ta skończyć się może jedynie zwycięstwem słusznej Sprawy, triumfem dobra nad złem, wolności nad niewolnictwem (…) Dalszą swą pracę i działalność prowadźcie w duchu odzyskania pełnej niepodległości Państwa i ochrony ludności polskiej przed zagładą. Starajcie się być przewodnikami Narodu i realizatorami niepodległego Państwa Polskiego. W tym działaniu każdy z Was musi być dla siebie dowódcą”.

Tego samego dnia generał Okulicki wydał również tajne polecenie podległym mu dowódcom:

„W zmienionych warunkach nowej okupacji działalność naszą nastawić musimy na odbudowę niepodległości i ochronę ludności przed zagładą. W tym celu i w tym duchu wykorzystać musimy wszystkie możliwości działania legalnego, starając się opanować wszystkie dziedziny życia Tymczasowego Rządu Lubelskiego (...) AK zostaje rozwiązana. Dowódcy nie ujawniają się. Żołnierzy zwolnić z przysięgi, wypłacić dwumiesięczne pobory i zamelinować. (...) Zachować małe dobrze zakonspirowane sztaby i całą sieć radio. Utrzymać łączność ze mną i działajcie w porozumieniu z aparatem Delegata Rządu”, 7

Cztery dni później państwa zachodnie przestały uznawać jedyny legalny rząd RP w Londynie. Tym sposobem alianci otworzyli na oścież furtkę komunistycznym represjom. Zaczęła się podobna czystka, jak ta zapoczątkowana inwazją Armii Czerwonej na wschodnie ziemie Rzeczypospolitej w 1939 roku. Aresztowania i zsyłki były na porządku dziennym. Pod lupą NKWD, a następnie UB, znaleźli się wszyscy, którzy nie godzili się na „proletariacką dyktaturę” i zamianę jednego okupanta na drugiego. Na zajętych przez Armię Czerwoną terenach Polski, ustanawiane były sowieckie komendantury wojskowe, a obowiązujące prawo wojskowe umożliwiało działalność i terror NKWD oraz polskich służb bezpieczeństwa.

W marcu 1945 roku, wraz z piętnastoma innymi przywódcami Polskiego Państwa Podziemnego, ostatni dowódca AK został podstępnie aresztowany przez NKWD w Pruszkowie. (Rosjanie zaprosili ich tam na pertraktacje polityczne). Wywieziono ich do Moskwy, gdzie urządzono pokazowy proces. Skazany przez sowiecki sąd na dziesięć lat pozbawienia wolności, Okulicki zmarł 24 grudnia w więzieniu na Łubiance, w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Czytaj: został zamordowany.

24 lipca 1945 roku odezwę do żołnierzy rozwiązanej Armii Krajowej wydał też pułkownik Jan Rzepecki „Prezes”, delegat Sił Zbrojnych na Kraj:

„Nie dajcie posłuchu namawiającym Was do jałowego szkodnictwa, do tworzenia oddziałów zbrojnych, do destrukcyjnego bandytyzmu politycznego, zwalczajcie psychozę dezercji z wojska i agitację za dezercją. Są to działania nieodpowiedzialne, warcholskie, społecznie i politycznie szkodliwe i całkowicie sprzeczne z konstruktywną zawsze postawą Polski Podziemnej.

Jeżeli tylko pozwala na to Wasze osobiste położenie, jeżeli bezmyślne prześladowanie przez tak zwane bezpieczeństwo nie zamyka Wam tej drogi - przystępujcie do jawnej pracy na wszystkich polach nad odbudową Polski, pozostając wiernymi drogim każdemu żołnierzowi byłej AK demokratycznym hasłom: Wolność obywatela - Niezawisłość narodu. Walka polityczna o ich realizację jest Waszym obowiązkiem i Waszym prawem, którego nie może Wam odmówić żaden uczciwy Polak uważający się za demokratę”.

Rozkaz Okulickiego i odezwa Rzepeckiego stały się dla tysięcy wciąż zakonspirowanych żołnierzy Armii Krajowej wielkim dylematem. Stanęli przed trudnym wyborem pogodzenia się z sowiecką dominacją i ewentualnego budowania wolnej Polski małymi krokami w codziennym, cywilnym życiu, oczekując lepszej sytuacji wewnętrznej i międzynarodowej, bądź też kontynuowania walki przeciwko nowym okupantom i narzuconemu przez nich aparatowi bezpieczeństwa w polskich mundurach.

Około pięćdziesiąt tysięcy wybrało tę pierwszą możliwość, ujawniając się jesienią 1945 roku, po apelu Jana Mazurkiewicza „Radosława”, legendarnego już wtedy dowódcy zgrupowania w Powstaniu Warszawskim. Przyjęli więc z godnością od komunistycznych władz ten symboliczny kielich goryczy w postaci tak zwanej „amnestii”, która okazała się perfidnym podstępem, zwykłą pułapką. Nadal tropiono ich jak wściekłe zwierzęta, zamykano w więzieniach i mordowano. Najbardziej znamiennym skutkiem amnestii były broczące krwią polskich żołnierzy podłogi ubeckich katowni i więzienia pełne antykomunistycznych 8 powstańców. Komuniści postępowali tak nie tylko wobec tych, którzy nie chcieli się ujawnić, ale także tych, którzy to uczynili. „Władza ludowa” po raz kolejny pokazała w ten sposób, ile warte są jej zobowiązania i obietnice.

Tak zwana „amnestia” była podwójnym oszustwem. Nie tylko obiecywała „łaskę” - tak jakby podlegający jej dopuścili się jakiegokolwiek przestępstwa. Tajne instrukcje dla UB nakazywały, by ujawniających się akowców, po ich ewidencji, „internować i odosobnić”. Było to więc narzędzie do odławiania prawdziwych i domniemanych wrogów nowego ustroju. Żaden z nich nie mógł się czuć w nowej Polsce bezpiecznie.

Inni wybrali walkę…

*

Część zasiliła szeregi organizacji Wolność i Niezawisłość, powstałej 2 września 1945 roku w Warszawie. W szczytowym okresie działalności liczyła ona 25 – 30 tysięcy członków. Jej trzon stanowiły pozostałości rozwiązanej Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj. WiN przejęła jej strukturę organizacyjną, kadry, majątek, a także częściowo oddziały leśne. Dowódcy obszarów DSZ zostali prezesami obszarów WiN.

Początkowo organizacja chciała nie dopuścić do zwycięstwa wyborczego komunistów drogą całkowicie legalnej walki politycznej. Stąd jej pełna nazwa: Ruch Oporu bez Wojny i Dywersji „Wolność i Niezawisłość”. Podporządkowała się rządowi emigracyjnemu i Naczelnemu Wodzowi Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Celem było wsparcie działań Stanisława Mikołajczyka i jego stronnictwa (PSL-u), zmierzających do przeprowadzenia w Polsce wolnych, demokratycznych wyborów. Z tych powodów WiN postulował zaprzestanie walki zbrojnej, która nie stwarzała szans na pełne zwycięstwo. Był to przecież okres triumfu potęgi sowieckiego imperium. Zniszczona dwiema okupacjami Polska, nie była w stanie podjąć równorzędnej walki ze stalinowskim kolosem.

WiN domagała się, by Armia Czerwona i NKWD opuściły obszar Polski. Odrzucała ustalony w Jałcie kształt granicy wschodniej, sprzeciwiała się też prześladowaniom politycznym i czynionej przez wojska rosyjskie dewastacji kraju. Członkowie WiN chcieli stworzyć wspólną armię, uniezależnić się politycznie od Związku Radzieckiego, uspołecznić duże przedsiębiorstwa i zakłady pracy. W hasłach organizacji pojawiały się postulaty powszechnej edukacji i reformy rolnej – mimo to organizacja w referendum 1946 wzywała do odrzucenia reformy rolnej i nacjonalizacji przemysłu.

Jednak jesienią 1946 roku w kierownictwie organizacji ostatecznie zwyciężyła teza o zbliżaniu się III wojny światowej i konieczności przygotowania się do niej. W związku z tym w styczniu 1947 kierownictwo WiN wezwało PSL do bojkotu wyborów do Sejmu Ustawodawczego.

Od samego początku komuniści próbowali rozbić organizację. Już 5 listopada 1945 roku został aresztowany pułkownik Rzepecki, pierwszy prezes WiN, podobnie jak wszyscy dowódcy obszarów. Zawierzywszy gwarancjom śledczych MBP o nierepresjonowaniu, ujawnił wszystkich swoich współpracowników i nawoływał do ujawnienia się pozostałych 9 członków WiN-u. Wydał bezpiece cały majątek, który pozostał mu w spadku po AK – milion dolarów w złocie i banknotach, drukarnie, archiwa i radiostacje. Stało się to powodem kolejnej fali aresztowań podziemia niepodległościowego. Skazany w procesie pokazowym w 1947 roku na karę ośmiu lat pozbawienia wolności, dwa dni później został ułaskawiony przez Bolesława Bieruta. Na procesie mówił o „smutnej sławy WiN”, potępiał „faszystowskie NSZ”, wyraził satysfakcję z powodu sowieckiej aneksji ziem wschodnich RP.

Po wstąpieniu do Ludowego Wojska Polskiego, pracował jako wykładowca w Akademii Sztabu Generalnego w Warszawie. W 1949 roku został ponownie aresztowany. Przesiedział się aż do 1956. Później był pracownikiem Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk, gdzie obronił doktorat. Zmarł 28 kwietnia 1983 w Warszawie.

22 października 1946 roku aresztowany został następca Rzepeckiego, pułkownik Franciszek Niepokólczycki „Teodor”. Proponowano mu współpracę z rządem komunistycznym, łącznie z awansem generalskim i odznaczenie orderem . Odmówił. 10 września 1947 roku, w pokazowym procesie II Zarządu Głównego WiN i działaczy PSL został skazany na trzykrotną karę śmierci. Odmówił zwrócenia się o łaskę do Bolesława Bieruta. Mimo to zamieniono mu wyrok najpierw na dożywocie, a następnie dwanaście lat pozbawienia wolności.

Był więziony we Wronkach i Szczecinie. Zwolniony 22 grudnia 1956 roku, odmówił formalnych zabiegów o rehabilitację. Po uwolnieniu pracował w Stowarzyszeniu Wynalazców Polskich, Spółdzielni Pracy „Technomontaż” i Spółdzielni Inwalidów i Emerytów Kolejowych w Warszawie. Do końca życia był inwigilowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Zmarł 11 czerwca 1974 roku.

Oddziały leśne (partyzanckie) WiN rozbijały więzienia, atakowały posterunki milicji i członków ORMO, prowadziły walkę zbrojną z oddziałami wojska, KBW i WOP , zabijały osoby współpracujące z władzą komunistyczną i członków PPR, traktując to jako obronę przed terrorem. Zwalczano wspierających władze starostów, wójtów i sołtysów.

Wobec utraty jesienią 1945 kasy organizacji i znikomego finansowania zagranicznego oddziały WiN dla zdobycia środków materialnych na działalność prowadziły tzw. akcje dochodowe, które władza ludowa wykorzystywała do szerzenia propagandy o bandyckim charakterze organizacji. Wobec oparcia WiN na ogniwach rozwiązanej Armii Krajowej i Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, organizacja została dość łatwo zdekonspirowana przez UB. Kolejne kierownictwa aresztowano co kilka miesięcy. (WiN miał w okresie swojego istnienia czterech prezesów i dwóch pełniących obowiązki prezesa).

Od wiosny 1848 roku organizacja znajdowała się pod kontrolą zorganizowanej przez UBP przy pomocy przewerbowanych oficerów WiN i AK – oraz nieświadomych mistyfikacji szeregowych członków organizacji – tak zwanej V Komendy WiN o kryptonimie „Muzeum”. Przy jej pomocy komunistyczna służba bezpieczeństwa podjęła grę wywiadowczą z wywiadami państw zachodnich – amerykańskim i brytyjskim. Przyjmowano przesyłanych z zachodu drogą lotniczą i morską agentów, dolary i złoto, nowoczesny sprzęt łączności (w tym 17 radiostacji), wysyłając w zamian fałszywe informacje oraz (nieświadomych na ogół 10 rzeczywistego charakteru V komendy) emisariuszy i kurierów, a także ludzi na przeszkolenie wywiadowcze i dywersyjne.

Wobec planów CIA przysłania do Polski oficerów amerykańskich na inspekcję WiN oraz przygotowywania masowych zrzutów ludzi i sprzętu, w grudniu 1952 roku MBP zdecydowało się na przerwanie gry. Opinię publiczną poinformowano o „dobrowolnym ujawnieniu się dowództwa”. Wraz z procesami kierownictwa WiN, UBP rozpracowywało także w pełni niższe ogniwa organizacji.

W lutym 1947 roku władze uchwaliły kolejną amnestię. Z podziemia wyszło wtedy ponad siedemdziesiąt tysięcy ludzi - nie tylko członków WiN, choć po niej Zrzeszenie zostało praktycznie zdziesiątkowane. I znów na tych, którzy się wtedy ujawnili, po paru miesiącach spadły represje. Zebrana w toku przesłuchań wiedza posłużyła do unicestwienia osób nadal prowadzących walkę.

*

Oprócz stopniowo neutralizowanej WiN, podstawową siłą podziemia i walki określanej obecnie jako powstanie antykomunistyczne, były Narodowe Siły Zbrojne, które wyrosły z pnia popularnego przed wojną Stronnictwa Narodowego, opartego na idei Romana Dmowskiego.

Utworzenie Narodowych Sił Zbrojnych nastąpiło 20 września 1942 roku, na mocy rozkazu 1/42 wydanego przez pułkownika Ignacego Oziewicza „Czesława”, pierwszego komendanta głównego formacji. Powstały z połączenia Związku Jaszczurczego i części oddziałów Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW), które nie podporządkowały się podjętej przez władze Stronnictwa Narodowego decyzji scaleniowej i nie weszły w skład Armii Krajowej. Organem kierującym NSZ została Tymczasowa Narodowa Rada Polityczna.

Brak jest pełnych informacji o działalności zbrojnej Narodowych Sił Zbrojnych w czasie okupacji hitlerowskiej, ponieważ do czasu scalenia tej organizacji z AK obowiązywał powodowany troską o bezpieczeństwo całkowity zakaz umieszczania informacji o własnych akcjach zbrojnych w prasie i w rozkazach,. Najgłośniejszą akcją NSZ była niewątpliwie przeprowadzona 26 sierpnia 1943 roku likwidacja generała Kurta Rennera i jego sztabu - najwyższego rangą oficera niemieckiego, którzy zginęli z rąk polskiego podziemia.

Narodowe Siły Zbrojne pragnęły objąć swoim działaniem tereny Polski sprzed 1939 roku, a także rejony zamieszkałe przez Polaków znajdujące się przed wojną na terytorium niemieckim. Na tych obszarach utworzono sześć inspektoratów, podzielonych na siedemnaście okręgów. W różnych opracowaniach podawane są różne dane dotyczące liczebności organizacji: 72 500, 80 000 a nawet 90 000 ludzi. Po zakończeniu akcji scaleniowej, w niezależnych od AK Narodowych Siłach Zbrojnych pozostało około 65 tysięcy partyzantów.

„Wobec przekroczenia przez wojska sowieckie granicy Polski, Rząd Polski w Londynie oraz społeczeństwo polskie w Kraju wyrażają swą niezłomną wolę przywrócenia niepodległości całego terytorium polskiego do granicy na Wschodzie sprzed roku 1939, ustalonej za 11 obustronną zgodą traktatem ryskim – tak główny cel walki NSZ streszczał w rozkazie ogólnym nr 3 ze stycznia 1944 roku ówczesny komendant główny płk Tadeusz Kurcyusz „Żegota”. - (...) Jedna jest dla nas Polska prawdziwie Niepodległa i Wielka, zdolna zapewnić pokój sobie i innym narodom Europy Środkowej i dać wszystkim Polakom ziemię lub warsztat pracy. Jest nią Polska od granicy traktatu ryskiego na wschodzie, po Odrę i Nysę Łużycką na Zachodzie (...) Narodowe Siły Zbrojne walczyć będą o przywrócenie Polsce wszystkich Jej ziem wschodnich”.

NSZ pragnął walczyć tak przeciwko Niemcom, jak i ZSRS, uznając Sowietów za największe zagrożenie, szczególnie od momentu, kiedy pod koniec 1943 roku klęska Niemców stała się kwestią czasu.

„ZSRS, równocześnie z głoszonymi roszczeniami do połowy ziem polskich, prowadzi w Kraju przez swe agentury PPR i Armię Ludową, komunistyczną akcję dywersyjno- rewolucyjną wymierzoną przeciw ustrojowi i całości Państwa Polskiego” - podkreślił w przytoczonym wyżej rozkazie „Żegota”.

Jego formacja pragnęła oprzeć odrodzoną Rzeczpospolitą na wierze i wartościach katolickich oraz własności prywatnej. Główne cele programowe zostały sformułowane w „Deklaracji Narodowych Sił Zbrojnych” z lutego 1943. Należały do nich przede wszystkim: walka o niepodległość Polski i jej odbudowę z granicą wschodnią sprzed 1939 (ustaloną na mocy traktatu ryskiego z roku 1921), a zachodnią na linii rzek Odry i Nysy Łużyckiej (tzw. koncepcja marszu na zachód), przebudowa systemu sprawowania władzy (wzmocnienie pozycji prezydenta i senatu w celu przeciwdziałania chaosowi parlamentarnemu), decentralizacja organów administracji w celu rozwinięcia samorządów, wzmocnienie pozycji rodziny w społeczeństwie, a także ograniczona reforma rolna.

Powstanie Narodowych Sił Zbrojnych nie zostało pozytywnie przyjęte przez władze AK, dążące do konsolidacji sił podziemia. Zainicjowano jednak dialog na temat wspólnych działań bojowych i wiosną 1944 roku zawarto umowę pomiędzy Komendą Główną AK a Dowództwem Głównym NSZ o włączeniu oddziałów NSZ do AK. Władze NSZ krytykowały też ideę Powstania Warszawskiego, chociaż w obliczu jego rozpoczęcia, podjęły wspólną walkę w jednostkami AK.

W sierpniu 1944 dokonały koncentracji oddziałów wojskowych w Kieleckiem. Sformowana wówczas Brygada Świętokrzyska NSZ pod dowództwem Antoniego Szackiego - Dąbrowskiego „Bohuna”, wycofała się w 1945 roku na Zachód, równocześnie z ustępującą armią niemiecką. Pozostałe w kraju oddziały NSZ otrzymały zakaz czynnego występowania przeciw wkraczającej na ziemie polskie Armii Czerwonej. Wydając ten rozkaz kierownictwo NSZ wyszło z założenia, że podejmowanie akcji bojowo - dywersyjnych stworzyłoby pretekst do utrzymywania wojskowej okupacji ziem polskich przez ZSRS.

Przeważająca część formacji NSZ nie podporządkowała się rozkazom Komendy Głównej AK. Uznając zwierzchnictwo Narodowej Organizacji Wojskowej, utworzyła Narodowe Zjednoczenie Wojskowe. Nie obowiązywał ich więc rozkaz generała Okulickiego z 19 stycznia 1945 roku o rozwiązaniu tej formacji. 12

Wobec niewyrażania przez PKWN zgody na działalność Stronnictwa Narodowego, zgodnie ze swoją ideologią oddziały NSZ podjęły walkę zbrojną z rządami komunistycznymi. Przeprowadzały akcje uwalniania więźniów, likwidowały informatorów Urzędu Bezpieczeństwa i aktywistów PPR, atakowały placówki MO i UB, prowadziły także akcje partyzanckie przeciwko jednostkom UPA.

Walczyły czynnie aż do początków 1947 roku, kiedy to służbom bezpieczeństwa udało się rozbić ich główne siły. Zwalczane zaciekle przez komunistyczne władze, ostatnie oddziały NZW prowadziły działania aż do połowy lat pięćdziesiątych.

Komuniści zarzucali im po wojnie kolaborację z Niemcami, rozpętanie walk bratobójczych w podziemiu i zbrodnie, popełnione na ludności żydowskiej. Na podstawie tych zarzutów „władza ludowa” zamordowała dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi, hańbiąc ich nazwiska i przez całe lata prześladując ich rodziny. Przyczyny były jednoznaczne - niepodległościowe oblicze NSZ już od momentu ich powstania podczas okupacji niemieckiej i kontynuowanie działalności niepodległościowej w latach powojennych. W PRL nie prowadzono na temat NSZ rzetelnych badań historycznych, nie publikowano oryginalnych dokumentów, a te, które przywoływano w ideologicznych publikacjach, były ordynarnie fałszowane.

Dopiero całkiem niedawno ujawnione dokumenty konspiracji komunistycznej pokazały prawdziwy obraz rzeczy. (Trzytomowa praca Tajne oblicze GL-AL i PPR. Dokumenty autorstwa Marka J. Chodakiewicza, Piotra Gontarczyka i Leszka Żebrowskiego). Okazało się, że liczne zbrodnie, popełnione podczas wojny na ludności żydowskiej, a przypisywane później NSZ i AK, jednoznacznie obciążają bandy komunistyczne spod znaku PPR, GL i AL. Wbrew stereotypowym opiniom w Narodowych Siłach Zbrojnych służyło wielu Żydów. NSZ-owcy mają także duże zasługi w udzielaniu pomocy (także w gettach) i schronienia ludności żydowskiej. Wynika to nawet z zachowanych akt procesów sądowych członków tego podziemia, sądzonych po wojnie w PRL. Ocaleni z zagłady przez członków NSZ Żydzi składali niejednokrotnie świadectwa, które ratowały życie żołnierzy i oficerów tej formacji. Trzeba przyznać, że było to ze strony ocalonych z Holocaustu akt odwagi - oni także mogli narazić się na represje komunistów, a mimo to wielu z nich dało świadectwa prawdzie.

Obok „NIE”, Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, WiN i NSZ i NZW, po wojnie działało w Polsce jeszcze wiele innych konspiracyjnych organizacji antykomunistycznych. Z najważniejszych należałoby wymienić: Armię Krajową Obywatelską, Konspiracyjne Wojsko Polskie, Armię Polską w Kraju, Ruch Oporu Armii Krajowej, Wielkopolską Samodzielną Grupę Ochotniczą Warta oraz Wolność i Sprawiedliwość.

W okresie od stycznia 1946 do kwietnia 1947 roku doszło do niemal tysiąca wydarzeń raportowanych jako uderzenia „band zbrojnego podziemia” na jednostki milicji i bezpieczeństwa. W latach 1947-1950 miało miejsce około dwieście pięćdziesiąt takich przypadków, a w latach 1950 -1956 już tylko sześćdziesiąt. Wśród najbardziej spektakularnych akcji były takie jak uwolnienie 298 więźniów we wrześniu 1945 roku w Radomiu czy robicie więzienia w Rembertowie, w wyniku czego wypuszczono kilkuset przetrzymywanych, którzy mieli być wywiezieni na Daleki Wschód. Ostatnia duża akcja 13 niepodległościowego podziemia przeprowadzona została w maju 1946 roku, kiedy to z obarczonego złą sławą więzienia w Zamościu uwolniono ponad trzystu przetrzymywanych.

*

Termin „Żołnierze Wyklęci” pojawił się po raz pierwszy w 1993 roku w tytule wystawy „Żołnierze Wyklęci – antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 roku”, zorganizowanej na Uniwersytecie Warszawskim przez Ligę Republikańską. Jego autorem był Leszek Żebrowski. Inspirację stanowił list, jaki otrzymała wdowa po jednym z żołnierzy podziemia, zawiadamiający ją o wykonaniu wyroku śmierci na mężu. Autor listu, oficer Ludowego Wojska Polskiego, wzywał nieszczęsną kobietę do wyrzeczenia się pamięci o skazanym i zabitym mężu, pisząc: „Wieczna hańba i nienawiść naszych żołnierzy i oficerów towarzyszy mu i poza grób. Każdy, kto czuje w sobie polską krew, przeklina go – niech więc wyrzeknie się go własna jego żona i dziecko”.

Sześć lat później wydawca Adam Borowski rozwinął tę inicjatywę, przygotowując album pod tym samym co wystawa tytułem. Termin upowszechnił na dobre w swojej książce Żołnierze wyklęci Jerzy Ślaski – podporucznik Armii Krajowej pseudonim „Nieczuja”, członek oddziału partyzanckiego AK Mariana Bernaciaka „Orlika”, uczestnik zbrojnej ucieczki z obozu NKWD w podlubelskim Skrobowie 27 marca 1945 roku. Dzisiaj interpretujemy go nieco szerzej. Uczestnicy podziemia niepodległościowego byli w istocie wyklętymi bojownikami o wolność, opuszczanymi stopniowo przez kolejne grupy, łącznie z hierarchami polskiego Kościoła.

14 kwietnia 1950 roku, dążąc do normalizacji bardzo napiętych stosunków z władzą komunistyczną, Episkopat, Polski zmusił prymasa Stefana Wyszyńskiego do podpisania porozumienia z rządem. Punkt 8 traktatu głosił: „Kościół katolicki, potępiając zgodnie ze swymi założeniami każdą zbrodnię, zwalczać będzie również zbrodniczą działalność band podziemia oraz będzie piętnował i karał konsekwencjami kanonicznymi duchownych, winnych udziału w jakiejkolwiek akcji podziemnej i antypaństwowej”. Leśnych żołnierzy opuszczały więc ostatnie przyczółki wsparcia.

Stosunek polskiej ludności do walczących zbrojnie oddziałów też był różny i zmieniał się z upływem lat. Wcale niemała część mieszkańców wsi, przekupiona przez władze reformą rolną, parcelującą wcześniejsze majątki ziemiańskie, była nastawiona do partyzantów wręcz wrogo. Naturalną koleją rzeczy działalność leśnych oddziałów oparta była na współpracy z włościanami. To głównie chłopi żywili ich i dawali zimowe schronienie. Z czasem jednak to poświęcenie zaczęło być traktowane jako przykra powinność. Do tego dochodziły dotkliwe represje wobec pomagających partyzantom, stosowane przez „ludową władzę”. Zdarzało się więc, że pomoc była wymuszana, co pozostało do dziś w pamięci mieszkańców niektórych regionów Polski.

Mobilizacja i walka Żołnierzy Wyklętych była pierwszym odruchem samoobrony społeczeństwa polskiego przeciwko sowieckiej agresji i narzuconym siłą władzom komunistycznym. Była też przykładem najliczniejszej konspiracji zbrojnej w całej Europie, podobnie jak wcześniejsze Polskie Państwo Podziemne, podległe Rządowi Rzeczypospolitej 14 na uchodźstwie. Objęła teren całego kraju, w tym także utracone na rzecz Związku Sowieckiego Wschodnie II RP, szczególnie ziemię grodzieńską, nowogródzką i wileńską.

Na tym właśnie, na liczebności, polega między innymi fenomen powojennej konspiracji niepodległościowej. Aż do powstania Solidarności w 1980 roku, była ona najliczniejszą formą zorganizowanego oporu społeczeństwa polskiego wobec narzuconej władzy. Żołnierze Wyklęci dzięki swojej działalności przyczynili się do przesunięcia kolejnych sekwencji utrwalania systemu komunistycznego, pozostając dla wielu środowisk opozycji demokratycznej wzorem postawy obywatelskiej.

Liczbę członków wszystkich organizacji i grup konspiracyjnych szacuje się na 120 - 180 tysięcy osób! W ostatnich dniach wojny na terenie Polski działało ponad 80 tysięcy partyzantów antykomunistycznych.

O skali zbrojnego oporu wobec władzy świadczyć mogą siły skierowane do jego pacyfikacji. Do walki z polskim podziemiem Państwowy Komitet Bezpieczeństwa przeznaczył: 47 pułków piechoty, 2 brygady artylerii ciężkiej, 18 pułków artylerii lekkiej, 5 samodzielnych dywizjonów artylerii ciężkiej, 5 pułków czołgów, 3 pułki kawalerii i jeden pułk saperów Wojska Polskiego, 2 pułki Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, 14 batalionów operacyjnych, 18 batalionów ochrony i 13 kompanii konwojowych. Z Milicji Obywatelskiej skierowano łącznie 52 808 funkcjonariuszy, nie licząc pracowników Urzędu Bezpieczeństwa. Ogółem, razem z siłami Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej (ORMO), do walk z podziemiem zbrojnym zaangażowano ponad ćwierć miliona ludzi.

„Wszystkich tych, którzy działają przeciwko nam, niszczyć w sposób podany w okólniku z dnia 18 lutego 1945 (...) z tym, że każdy wypadek należy uprzednio zgłosić na ręce szefa NKWD danej miejscowości – głosiła wydana przez Komitet Centralny PPR instrukcja. - W razie przejawów większej i nieuchwytnej działalności AK w danym terenie należy wykonać ogólną pacyfikację. Wszystkie przestępstwa, jakie zdarzają się na terenie, składać na rachunek AK”.

Wymienione wyżej jednostki wyposażone były w sprawdzony bojowo sprzęt używany wcześniej w dopiero co zakończonej wojnie, wsparte siłą ubeckich i milicyjnych przesłuchań oraz naciskiem ze strony sprawującej czujną obserwację nad przebiegiem operacji NKWD. Aresztowani żołnierze podziemia i wszyscy ci, którzy coś na jego temat wiedzieli (albo tak się oprawcom zdawało), poddawani byli bestialskim przesłuchaniom, podczas którym niejednokrotnie wymuszano na nich wygodne dla władz zeznania, świadczące na przykład o rzekomej współpracy z Niemcami. Niektórzy współcześni historycy, zwłaszcza ci związani duchowo z Sojuszem Lewicy Demokratycznej – spadkobiercą niesławnej pamięci PZPR (wcześniej PPR), do dziś uważają akta z takich śledztw za wiarygodne materiały do wypisywania rozmaitych dyrdymałów na temat Żołnierzy Wyklętych.

Ostatnim poległym w boju żołnierzem podziemia był Józef Franczak pseudonim „Lalek” z dawnego oddziału kapitana Zdzisława Brońskiego „Uskoka”. Skazany na banicję, wyjęty spod prawa przez ówczesne władze, aż do 1963 roku ukrywał się bez przerwy, będąc jedną z 15 najbardziej poszukiwanych w kraju osób. W konspiracji spędził łącznie dwadzieścia cztery lata! Zadenuncjowany przez Stanisława Mazura, brata stryjecznego swojej partnerki życiowej, a zarazem tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Michał”, zginął w obławie w Majdanie Kozic Górnych pod Piaskami (województwo lubelskie). Osiemnaście lat po wojnie – 21 października 1963 roku. Ochraniany był przez blisko dwieście osób! Tylu ludzi udzielało mu noclegu, żywiło go, ukrywało przed organami bezpieczeństwa. Dopiero zdrada doprowadziła do jego śmierci.

W praktyce jednak większość organizacji zbrojnych upadła na skutek braku reakcji mocarstw zachodnich na sfałszowanie przez PPR wyborów do Sejmu Ustawodawczego w styczniu 1947 i kolejnej amnestii, po której podziemie liczyło nie więcej niż dwa tysiące osób. Zorganizowany zbrojny opór został ostatecznie złamany na początku lat pięćdziesiątych, wraz z rozbiciem w 1953 roku resztek oddziału poległego cztery lata wcześniej Anatola Radziwonka „Olecha”.

*

II wojna światowa oficjalnie zakończyła się w maju 1945 roku. 7 maja o godzinie 02.41, w kwaterze głównej Alianckich Sił Ekspedycyjnych generała Dwighta Eisenhowera, Niemcy skapitulowały przed przedstawicielami armii USA i Wspólnoty Brytyjskiej oraz Armii Czerwonej. W imieniu aliantów pod aktem kapitulacji (później nazwanym „wstępnym protokołem kapitulacji”) podpisali się ze strony aliantów generał Walter Bedell Smith - jako przedstawiciel Naczelnego Dowódcy Wojsk Ekspedycyjnych oraz generał artylerii Iwan Susłoparow - reprezentujący najwyższe dowództwo radzieckie. Ze strony niemieckiej złożyli podpisy generał Alfred Jodl - Szef Sztabu Dowodzenia Wehrmachtu, reprezentujący całość sił zbrojnych oraz wojska lądowe, generał Wilhelm Oxenius - przedstawiciel Naczelnego Dowódcy Luftwaffe oraz admirał Hans-Georg von Friedeburg - Naczelny Dowódca Kriegsmarine. Delegacja niemiecka działała z upoważnienia Naczelnego Dowódcy Wehrmachtu, wielkiego admirała Karla Dönitza. Warto podkreślić, że nie wywieszono wówczas flagi francuskiej, a zaproszony w ostatniej chwili francuski generał François Sevez – przedstawiciel gospodarzy, był podczas tej ceremonii świadkiem, nie stroną.

Na kategoryczne żądanie Stalina, podpisanie bezwarunkowej kapitulacji Wehrmachtu i innych sił zbrojnych III Rzeszy powtórzono jeszcze raz następnego dnia w kwaterze marszałka Gieorgija Żukowa usytuowanej w gmachu szkoły saperów w dzielnicy Karlshorst w Berlinie. Odbyło się to późnym wieczorem, według czasu moskiewskiego nastał już 9 maja, w związku z czym przez następnych czterdzieści kilka lat świat zachodni obchodził rocznicę zakończenia wojny z hitlerowskimi Niemcami 8 maja, a ZSRS i państwa bloku socjalistycznego (w tym PRL) – 9 maja.

Zakończenie wojny przyniosło Polakom w kraju oswobodzenie spod okupacji niemieckiej, ale również – jak wtedy cynicznie mówiono - oswobodzenie od wszelkich dóbr materialnych, jakie jeszcze ludziom pozostały. A także od moralności i wielu cnót niewieścich. Przedstawiciele nowych władz – i to nie tylko ci w sowieckich mundurach – zachowywali się na ziemiach „nowej Polski” jak w kraju podbitym i przeznaczonym do skolonizowania wszelkimi dostępnymi, formalnymi i nieformalnymi metodami. Bo owa „nowa Polska” miała 16 być rajem… ale tylko dla akceptujących nowy porządek polityczny i system narzucony przez ościenne sowieckie mocarstwo, całkowicie wbrew oczekiwaniom narodu polskiego.

Żołnierze Polskiego Państwa Podziemnego nie chcieli bynajmniej siedzieć dalej w lasach czy ukrywać się w konspiracji. Pragnęli wrócić do normalnego życia, uczyć się i pracować. Niestety, nie dało się. Władza ludowa ogłaszała wprawdzie „amnestie”, ale ich forma i sposób przeprowadzania wyraźnie wskazywały, że jest parawan polityczny, mający ukryć rzeczywiste zamiary komunistów. Ale także, a może – w głębszym, podskórnym znaczeniu – przede wszystkim, służyć one miały przygotowaniu represji wobec najaktywniejszej części społeczeństwa polskiego, zewidencjonowaniu wszelkich przejawów narodowego i społecznego oporu oraz wszystkich ludzi mogących przeciwstawić się nowej władzy – zarówno politycznie, jak i zbrojnie.

Ci, którym udało się przeżyć tamte najbardziej brutalne lata, przez kolejnie trzydzieści kilka poddawani byli nieustannej inwigilacji i zaszczuwani przez funkcjonariuszy komunistycznego państwa. Poległych opluwano i odsądzano od czci i wiary. Trzeba było ich znaczenie zmarginalizować, a ich samych zastraszyć, zaszczuć, a najlepiej zlikwidować, zanim staną się mitem. Byli wszak dla przedstawicieli nowego porządku prawdziwym wyrzutem i autentycznym świadectwem rzeczywistych postaw i sądów Polaków.

Wobec polskiej ludności cywilnej sowiecki okupant stosował terror i deportacje. Działalność rosyjskich dywersantów spadochronowych polegała głównie na tropieniu i rozszyfrowywaniu oddziałów Armii Krajowej, mordowaniu ludności wiejskiej, udzielającej pomocy AK, napadaniu na dwory, paleniu kościołów i likwidowaniu inteligencji polskiej. Do kontroli polskich ziem wschodnich użyto oddziały NKWD, oddziały Armii Czerwonej i miejscową milicję, rekrutującą się z czerwonej partyzantki.

Szczególnie wyróżniły się tu oddziały imienia Czapajewa, rabujące wsie w okręgu nowogródzkim. W rejonie Lidy w ciągu trzech miesięcy NKWD wymordowało 9 800 osób. W Szczuczynie Nowogródzkim zamordowano 8 000. W Oszmianie 6 000 ludzi. W sierpniu 1944 roku z Wilna wywieziono kilkanaście tysięcy mężczyzn do Kaługi. 35 000 aresztowanych w Wilnie deportowano do południowej części Związku Sowieckiego i na Syberię. Liczbę Polaków deportowanych z terenów byłych województw wileńskiego i nowogródzkiego do grudnia 1944 oceniano na około 80 000 osób. Do stycznia 1945 roku liczba Polaków aresztowanych i wywiezionych do Związku Sowieckiego sięgnęła 5 000 w Grodnie i około 10 000 w Białymstoku.

W Rzeszowskiem, w 1944 roku wśród bagien Kraskowa Włodawskiego zorganizowano obozy koncentracyjne dla oficerów Armii Krajowej i działaczy polskich z okresu okupacji niemieckiej. Pod Siedlcami w miejscowości Kruślin NKWD zorganizowało obóz koncentracyjny dla aresztowanych działaczy polskich, których umieszczono w dołach o głębokości 8 metrów i powierzchni 2 na 2 metry, gdzie woda sięgała do kolan.

Ocenia się, że między listopadem 1944 a majem 1945 roku do obozów pracy na Syberii trafiło przynajmniej 50 000 Polaków, a przynajmniej dwukrotnie więcej znalazło się w obozach utworzonych w Polsce. 17

„W Lubartowie pod Lublinem jest obóz dla oficerów AK oraz oficerów armii Żymierskiego, którym udowodniono przynależność do AK, lub inne „przestępstwa” polityczne – raportował pułkownik Jan Zientarski do generała Leopolda Okulickiego 21 lutego 1945 roku. - W obozie jest około sześć tysięcy oficerów. Obóz jest kierowany i dozorowany przez NKWD. Warunki higieniczne, odżywianie i traktowanie fatalne. Co kilka dni wywozi się większą partię więźniów w niewiadomym kierunku”.

„Berlingowcy i NKWD stosują niesłychany terror do ludności polskiej. Grabieże, mordy, gwałty. Dnia 7.3. spalono wieś Futy, pow. Ostrów Mazowiecki. Ludność wymordowano. Dzieci i kobiety żywcem rzucano w ogień”. – Raport Komendanta Okręgu Białystok do Naczelnego Wodza w Londynie z 2 maja 1945 roku.

„Rząd lubelski i NKWD walczą bezwzględnie z każdym, kto nie współpracuje. Terror wzmaga się, przepełnione więzienia. Liczne obozy koncentracyjne. Największe: Rembertów, Sikawa koło Łodzi i Mysłowice”. – Raport pułkownika Jana Rzepeckiego do Centrali z 3 maja 1945 roku.

Depesza do Centrali komendanta Obwodu Mińsk Mazowiecki kapitana Walentego Sudy, nadana 1 lipca 1945 roku:

„Dnia 28.V, do obozu w Rembertowie przywieziono ok. 100 więźniów politycznych z Białegostoku. Obecnie w obozie umiera z głodu 13-15 osób dziennie. Ciała chowa się w lesie, na mogiłach sadzi się drzewa, by nie było śladu”.

W sumie, zdaniem profesora Jana Żaryna ponad 20 tysięcy żołnierzy zginęło w walce, bądź zostało zamordowanych skrytobójczo lub w więzieniach NKWD i UB. Część wywieziono na Wschód, wielu skazano na wieloletnie kary pozbawienia wolności. W końcu lat czterdziestych i na początku pięćdziesiątych ponad 250 000 ludzi więziono i przetrzymywano w obozach pracy. Ćwierć miliona ludzi w czasach rzekomego pokoju…

Dziwnym trafem, w polskich mediach eksponowane są dziś tylko dokonane na Polakach zbrodnie Ukraińskiej Powstańczej Armii. O zbrodniach sowieckich cisza. W rezultacie zaiste niewielu obywateli zdaje sobie na przykład sprawę, że w latach 1939 - 1945 z rąk rosyjskich zginęło około 150 tysięcy obywateli polskich. Prawie tyle samo poniosło śmierć w wyniku tak zwanej „operacji polskiej”, przeprowadzonej przez NKWD w latach 1937 - 1938. Przy czym nazwa „operacja polska” to eufemizm, mający „przykryć” systematycznie i masowo przeprowadzony mord, klasyczne ludobójstwo, gdzie do tego, aby zginąć, wystarczyło jedynie być narodowości polskiej.

Kto dziś o tym pamięta? W większości opracowań dotyczących dziejów Polski, wydarzenie to jest całkowicie pomijane. Taką właśnie postawę kultywuje główny nurt polskiej narracji politycznej. Hasła typu: „wybierzmy przyszłość” (radykalnie oderwaną od przeszłości), przeciwstawiane są uznanym za jałowe sporom o zakorzenione w historii wartości, czy raczej – według ich nazewnictwa - „wartości”. W ten sposób rządzący wspierają (czy też raczej wspierali – do 2015 roku) wygodną dla postkomunistycznej i postkolonialnej elity politykę 18 historyczną: politykę totalnej amnezji, oddzieloną grubą kreską od przeszłości. Cywilizacyjny awans za cenę suwerenności i niepodległości. Bardzo wątpliwy zresztą – dodajmy – awans.

*

Od 2011 roku, dzięki inicjatywie Lecha Kaczyńskiego obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Jego data, wyznaczona na 1 marca, upamiętnia wyrok śmierci, wykonany tego dnia na siedmiu członkach kierownictwa IV Komendy Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Egzekucja miała miejsce w 1951 roku w Warszawie, w więzieniu przy ulicy Rakowieckiej.

„Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych ma być wyrazem hołdu dla żołnierzy drugiej konspiracji za świadectwo męstwa, niezłomnej postawy patriotycznej i przywiązania do tradycji niepodległościowych, za krew przelaną w obronie Ojczyzny – powiedział ś.p. Prezydent. – (…) Narodowy Dzień pamięci „Żołnierzy Wyklętych” to także wyraz hołdu licznym społecznościom lokalnym, których patriotyzm i stała gotowość ofiar na rzecz idei niepodległościowej pozwoliły na kontynuację oporu na długie lata”.

Ofiary zbrodni komunistycznych dokonywanych w pierwszych latach po II wojnie światowej wciąż jednak czekają na upamiętnienie. Ich rodziny pozbawiane były informacji o losie najbliższych, oczekując wypuszczenia przy kolejnych przeprowadzanych amnestiach. Tysiące członków rodzin żołnierzy podziemia nigdy się ich nie doczekało, nie otrzymując nawet informacji o dacie śmierci czy miejscu pochówku. Mimo konspiracyjnych działań, między innymi grabarzy warszawskich cmentarzy, którzy potajemnie spisywali daty i miejsca grzebania ciał, wielu wciąż nie udało się odnaleźć.

Poszukiwania prowadzone m.in. na osławionej „Łączce” na Powązkach przynoszą spodziewane efekty dzięki wykorzystywaniu technologii porównawczej identyfikacji DNA. Są one jednak bardzo utrudnione, gdyż w kolejnych powojennych latach nad grobami członków ruchu oporu grzebano - często w okazałych sarkofagach - luminarzy nowej władzy. Ekshumacja takich warstwowych grobów bez zgody jednej z rodzin, była jeszcze do ubiegłego roku prawnie niemożliwa.

„Bulwersuje to, że państwo polskie nie jest w stanie osądzić popełniających przestępstwa przeciwko ludzkości, zbrodnie wojenne czy też mordy sądowe ubeków, prokuratorów i sędziów – powiedział historyk, Maciej Grzesiński. - Do dziś w Niemczech sądzi się strażników obozów koncentracyjnych, choć ci ludzie są starzy, schorowani, niedołężni. Ich przewinienia są tak ogromne i oczywiste, że nikt nie ma zamiaru ich usprawiedliwiać. Nie odkryliśmy jeszcze wielu miejsc pochówku naszych żołnierzy wyklętych. Wiemy natomiast doskonale, jak ogromna to liczba. Lasy Zamojszczyzny, Lubelszczyzny, Kielecczyzny a także Wielkopolski kryją zbiorowe mogiły zamordowanych strzałem w tył głowy partyzantów, działaczy podziemia niepodległościowego, byłych żołnierzy AK i NSZ, których główną winą była miłość ojczyzny”.

„Dopiero niedawno rozpoczął się trudny proces zwracania tym ludziom należnego miejsca w historii dodał inny historyk, Janusz Waliszewski. - Przywracania im godności. Przez wiele 19 dziesięcioleci działacze podziemia niepodległościowego byli zwykłymi bandytami, a ich prześladowcy z UB, KBW czy sowieciarze bohaterami. Na pomnikach znalazły się nazwiska katów, a nie ofiar”.

Po śmierci prezydenta Kaczyńskiego, prezydent Bronisław Komorowski podtrzymał projekt i oto, po wielu latach, mamy w końcu Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Traktowana z najwyższą pogardą, skazana na zapomnienie, opluwana przez lata (przez wielu do dziś), Podziemna Armia powróciła! Z bezimiennych dołów, z ubeckich katowni, z mroku zapomnienia. Trudno z nią walczyć przy pomocy współczesnego arsenału socjotechniki – propagandy, rechotu czy relatywizacji. To dlatego jest tak groźna dla współczesnych władców dusz. Przybyła z innego świata. I wygrywa tę walkę. Bez jednego wystrzału.

Nie porzucili Boga i broni

Na styku dwóch okupacji

Wściekłe plakaty krzyczały o nich

Zaplute karły reakcji

Zaakceptować nie potrafili

Rządu czerwonej zarazy

I w polskich Kresów powrót wierzyli

Czekając na rozkazy

Refren:

Naród co pragnie wolnym być

Musi o wolność się bić

Robić powstania, zdrajców przeganiać

Inaczej nie zdziała nic.

Udowadniała władza ludowa

Działaniem w sposób stanowczy 20

Że ludzi umie eksterminować

Nie gorzej niż hitlerowcy.

Rotmistrz Pilecki przeżył Oświęcim

Zginął od kuli ubeka

W ustroju tym Żołnierze Wyklęci

Nie mieli praw człowieka

Ref.

Naród co pragnie wolnym być…

W przyjaznych wilkom gęstwinach lasów

Wzajemnie się pocieszali

Że trzecia wojna jest kwestią czasu

I że ją przegra Stalin

Wierzyli, że się obrócić uda

W proch pojałtański porządek

Wierzyli, ze ich życie w trudach

To dziejowy rozsądek

Ref.

Naród co pragnie wolnym być…

Na wschód skazani z woli zachodu 21

Walczyli o niepodległość

Tak ratowali honor narodu

I wielu z nich poległo

Będziemy o nich pamiętać stale

To nasza nowa praca

Dziś do historii w należnej chwale

Podziemna Armia powraca!

Refren:

Naród co pragnie wolnym być

Musi o wolność się bić

Robić powstania, zdrajców przeganiać

Inaczej nie znaczy nic!

(Tekst i muzyka: Leszek Czajkowski).

Trzeba jeszcze tylko wykopać kości naszych bohaterów z błota, bo już w sporej części wiemy, gdzie je pochowano. I jeszcze opowiedzieć o nich światu.

22

ZDZISŁAW BROŃSKI – „USKOK” (1912 - 1949)

Likwidacja „Uskoka”, oznaczała koniec zorganizowanego oporu zbrojnego na środkowej Lubelszczyźnie. Wprawdzie podlegający mu żołnierze jeszcze przez kilka lat kontynuowali walkę w grupach „Wiktora” i „Żelaznego”, ale w ich działaniach dawał się wyraźnie odczuć brak centralnego ośrodka decyzyjnego i autorytetu dowódcy tej klasy co Zdzisław Broński. Dla komunistów z kolei jego śmierć stanowiła początek nowej walki - brukania legendy „Uskoka” i pamięci o jego zasługach dla lokalnej społeczności. Przez wiele następnych lat Zdzisław Broński stanowił cel ataku reżimowych historyków, określających go – jak i jemu podobnych – mianem „zaplutych karłów reakcji”, „reakcjonistów”, „faszystów”, „degeneratów”, a przede wszystkim „bandytów”. Niektórzy robią to do dzisiaj… 23

Zdzisław Broński urodził się 24 grudnia 1912 roku w Radzicu Starym - małej wiosce w powiecie łęczyńskim, w gminie Ludwin, województwo lubelskie. Jedyną atrakcją turystyczną miejscowości jest leśny grób mężczyzny zabitego przez Niemców w odwecie za wyrządzone im szkody. Tak naprawdę mogiła jest pusta, ciało zamordowanego przeniesiono bowiem po kilku dniach na cmentarz w Kijanach. Zygmunt był trzecim spośród pięciorga dzieci Franciszka Brońskiego i Apolonii z Warchulskich – miał cztery siostry i brata. Rodzice prowadzili w tym czasie dwunastohektarowe gospodarstwo rolne. Po ukończeniu szkoły powszechnej w pobliskim Spiczynie wyjechał do Lublina, gdzie pobierał dalsze nauki w gimnazjum imienia Stefana Batorego. Z przyczyn, których nie udało się autorowi ustalić, przerwał naukę i w 1934 roku został powołany do odbycia służby wojskowej w 23. Pułku Piechoty we Włodzimierzu Wołyńskim. Ukończył wówczas szkołę podoficerską i otrzymał stopień plutonowego. Po powrocie do domu pracował w gospodarstwie rodziców, działał w kółkach samokształceniowych i śpiewał w chórze kościelnym. Uczęszczał też na zebrania miejscowego koła Centralnego Związku Młodzieży Wiejskiej „Siew”. Prowadząca działalność na terenach południowo – wschodniej Polski organizacja należała do obozu sanacji, współpracując z innymi prorządowymi organizacjami młodzieżowymi, ze Związkiem Polskiej Młodzieży Demokratycznej i Organizacją Młodzieży Pracującej. W latach trzydziestych liczyła trzydzieści do sześćdziesięciu tysięcy członków. Zmobilizowany w sierpniu 1939 roku, Zdzisław Broński uczestniczył w walkach wrześniowych w szeregach 50. Pułku Piechoty Strzelców Kresowych, jako dowódca plutonu ckm. Pułk wchodził w skład tzw. Korpusu Interwencyjnego, którego zadaniem było działanie w przypadku puczu hitlerowskiego w Wolnym Mieście Gdańsku. 31 sierpnia został przekazany Armii „Pomorze” generała dywizji Władysława Bortnowskiego. Podczas bitwy w Borach Tucholskich walczył w rejonie Świekatowa, Franciszkowa, Terespola Pomorskiego i Grupy, gdzie został rozbity przez Niemców. Resztki Pułku dotarły 17 września do Modlina, gdzie zostały wcielone do 32 pp, jako 4 kompania, biorąc udział w obronie twierdzy aż do jej kapitulacji. W Modlinie jednak, Zdzisława Brońskiego już nie było, ponieważ 8 września dostał się do niewoli niemieckiej. Umieszczono go w Stalagu IIb w Hammerstein (między Piłą a Szczecinem), następnie został skierowany do pracy w gospodarstwie rolnym w okolicach Bydgoszczy. Uciekł stamtąd 17 października 1940 roku i po powrocie do domu nawiązał łączność z powstającymi strukturami konspiracyjnymi. Najpierw wstąpił w szeregi Chłopskiej Organizacji Zbrojnej „Racławice”, utworzonej we wrześniu 1939 roku w wyniku przekształcenia Rewolucyjnego Związku Niepodległości i Wolności, będącego kontynuacją Centralnego Związku Młodzieży Wiejskiej „Siew”. Wiosną 1940 roku grupa działaczy z przewodniczącym organizacji Romanem Tyczyńskim wstąpiła do Stronnictwa Ludowego „Roch”, a potem współtworzyła Bataliony Chłopskie (Bch). W kwietniu 1940 roku powstał wydział wojskowy organizacji – Polska Organizacja Zbrojna (POZ), przemianowana później na POZ „Znak”. Większość członków weszła w 1942 roku w skład Armii Krajowej. Tak też stało się ze Zdzisławem Brońskim, który zaczął pełnić funkcję dowódcy placówki w Rodzicu Starym w I Rejonie Obwodu AK Lubartów, wchodzącego w skład Inspektoratu „”. Początkowo posługiwał się pseudonimem „Zdzich”, a następnie „Uskok” – któremu pozostał wierny do końca. W tym czasie dowodzony przez niego pluton liczył trzydziestu pięciu żołnierzy. Zastępcą Brońskiego był plutonowy Jan Przypis „Szaruga”. Po wybuchu II wojny światowej województwo lubelskie weszło w całości w skład Generalnego Gubernatorstwa. Było areną poważnych działań operacyjnych wojsk, np. jedna z największych bitew kampanii wrześniowej pod Tomaszowem Lubelskiem (w dniach 18 -2 7 września) oraz ostatnia bitwa wojny obronnej pod Kockiem (2 - 5 października), licznych 24 bitew partyzanckich (Lasy Janowskie i Parczewskie), jak również terenem bezwzględnej eksploatacji gospodarczej, dyskryminacji i eksterminacji ludności polskiej oraz żydowskiej. Hitlerowski okupant utworzył tu obozy zagłady (w Bełżcu, Majdanku i Sobiborze), obozy pracy (w Trawnikach, Poniatowej) oraz obozy jenieckie (między innymi w Chełmie, Dęblinie). Zamojszczyznę objęła akcja masowych wysiedleń polskiej ludności cywilnej (około sto dziesięć tysięcy osób) a następnie kolonizacji przez osadników niemieckich. * Jesienią 1943 roku Niemcy przeprowadzili w w obwodzie lubartowskim serię aresztowań. Broński zaczął się ukrywać, organizując przy okazji oddział partyzancki. 16 maja 1944 roku grupa „Uskoka” została przemianowana na Oddział Lotny nr VI Zgrupowania OP 8. PP AK, który liczył w tym okresie około czterdziestu partyzantów. Stan osobowy jednostki ciągle jednak wzrastał. W lipcu w oddziale Brońskiego było już sześćdziesięciu żołnierzy, w tym ośmiu rosyjskich jeńców, którzy zbiegli z obozu w Skrobowie. Dodajmy tak na marginesie, że po „wyzwoleniu”, w listopadzie 1944 roku, z inicjatywy Michała Roli – Żymierskiego, w miejscu dawnego niemieckiego obozu jenieckiego w Skrobowie NKWD założyło obóz „filtracyjny” dla żołnierzy Armii Krajowej. Tam właśnie Rosjanie rozbroili 27 Dywizję Piechoty AK, która wcześniej po ciężkich walkach wyzwoliła od Niemców okolice Lubartowa. 27 marca 1945 roku czterdziestu ośmiu więźniom obozu udało się uciec. Większość z nich, w tym podporucznik Jerzy Ślaski „Nieczuja” (autor książki o ucieczce oraz książki Żołnierze wyklęci), dotarła do oddziału „Orlika” – majora Mariana Bernaciaka, jednego z żołnierzy wyklętych i walczyła w jego szeregach. Ci, którzy pozostali w Skrobowie, zostali wywiezieni do łagrów w głąb ZSRS i na Syberię. Kwaterą oddziału „Uskoka” był las zawieprzycki, a następnie lasy kozłowieckie i parczewskie. Teren, choć znakomity do ukrycia się, był jednak „nieszczególny”, gdyż okolice te wybrały jako miejsce stacjonowania również bazą partyzantki komunistycznej w północnej Lubelszczyźnie.

Kiedy na początku maja 1944 Niemcy, w ramach operacji „Maigewitter”, zaczęli zaciskać pierścień okrążenia wokół Lasów Parczewskich dowództwo komunistycznych partyzantów podjęło decyzję o ich opuszczeniu i marszu na zachód. Przez Lasy Kozłowieckie i Garbowskie zgrupowanie dotarło do Rąblowa i 14 maja 1944 roku tu zostało zaatakowane przez Niemców. Oddziały partyzanckie (około 500-600 ludzi z Armii Ludowej i 300 sowietów) zostały natychmiast przerzucone ze wsi i majątku Rąblów na sąsiednie, zalesione wzgórza i wąwozy i tu podjęły walkę. Całe popołudnie tego dnia partyzanci byli na przemian ostrzeliwani z dział i moździerzy, a potem atakowani przez oddziały piechoty. Niemcy kilkakrotnie wdzierali się do lasu, gdzie z trudem byli odrzucani. Partyzantów uratował zmrok - wieczorem oddział sowiecki przebił się na południe, a oddziały AL, podzielone na 20-40 osobowe grupy, wymknęły się w różnych kierunkach, z reguły kierując się na powrót ku Lasom Parczewskim. Była to jedna z najbardziej zaciętych bitew stoczonych przez Armię Ludową, ale jej zwycięstwo było co najmniej wątpliwe. Straty AL nie były wprawdzie zbyt wysokie (około 40 zabitych przy niecałej setce Niemców), jednak północnolubelskie zgrupowanie AL przestało istnieć. Do końca okupacji lubelskie kierownictwo skupiało się na odbudowie zgrupowania w rejonie Lasów Parczewskich. W okresie PRL bitwa była przedstawiana jako druzgoczące zwycięstwo Armii Ludowej, tym bardziej, że AL-owcami dowodził w niej Mieczysław Moczar (Mykoła Demko), późniejszy generał dywizji KBW i minister spraw wewnętrznych. W swoich wspomnieniach zatytułowanych Barwy walki, wydawanych wielokrotnie w ogromnych nakładach liczbę zabitych w bitwie nieprzyjaciół niebotycznie zawyżał, aż do 300! W 1954 roku położona została płyta upamiętniająca bitwę, a w 1969 roku - monumentalny pomnik. W 1986 pochowano w lesie w Rąblowie samego Mieczysława Moczara. 25

W czerwcu jednostka podporucznika Brońskiego została przydzielona do 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK w charakterze pododdziału zwiadu. 16 lipca zgrupowanie partyzanckie liczące około sześć tysięcy ludzi, ludzi stało się celem ataku oddziałów niemieckich w liczbie około ośmiu tysięcy żołnierzy. 18 lipca 27 DP AK przebiła się przez pierścień obławy i przeszła w lasy czemiernickie. 20 lipca Armia Czerwona sforsowała Bug i zaczęła zajmować Lubelszczyznę. W zaistniałej sytuacji (wycofywanie się wojsk niemieckich) dowództwo Dywizji rozpoczęło przygotowywanie uderzenia na Lublin w ramach akcji „Burza”. 22 lipca major „Żegota” - Tadeusz Sztumberk-Rychter, przywiózł z Komendy Okręgu zadania akcji „Burza” na Lubelszczyźnie, jakie postawiono przed Dywizją. Batalion I/45 podporucznika „Gzymsa” (cichociemny Franciszek Pukacki), rozbił w zasadzce kolumnę Niemców pod Firlejem. Bataliony II/43 podporucznika „Hrubego” (Jana Józefczaka) i II/50 podporucznika „Jastrzębia” (Władysława Czermińskiego), współdziałając z miejscowym oddziałem AK, opanowały Lubartów. Nocą batalion „Jastrzębia” obsadził Michów, batalion I/43 podporucznika „Korda” opanował Kock, zaś batalion I/50 podporucznika „Sokoła” (cichociemnego Michała Fijałki) zajął Koniaków i Kozłówkę. Zablokowano ruchy Niemców we wszystkich kierunkach. W wyniku tych działań oddziały polskie zajęły obszar o powierzchni około 180 km2 Około południa 23 lipca, do Lubartowa wkroczyły jednostki 29 gwardyjskiego Korpusu Piechoty Armii Czerwonej (1 Front Białoruski), a po południu przybyły oddziały AL podpułkownika Grzegorza Jana Korczyńskiego (prawdziwe nazwisko Stefan Jan Kilanowicz), uwolnione przez wojska rosyjskie z okrążenia w lasach parczewskich. Na jego żądań Korczyńskiego, dowództwo dywizji usunęło swoje oddziały z Lubartowa, koncentrując je w rejonie Kaniówki, Kozłówki i Siedlisk. Z dowództwem korpusu sowieckiego ustalano zasady dalszej walki z Niemcami. 5 lipca w Skrobowie odbyło się spotkanie oficerów dywizji ze stroną rosyjską pod przewodnictwem generała Bakanowa. Zdumionym Polakom przedstawiono żądanie złożenia broni. W tym czasie oddziały polskie zostały podstępnie otoczone przez wojsko rosyjskie. Wymuszone złożenie broni odbyło się tego samego dnia w Skrobowie, rozformowanie jednostki nastąpiło 26 lipca. Po rozwiązaniu Dywizji, część jej żołnierzy zastała rozstrzelana przez Rosjan w Kąkolewnicy (na Uroczysku Baran) i na Zamku w Lublinie, część do łagrów lub do obozów NKWD na terenie Polski. * W ramach akcji „Burza” oddział „Uskoka” wszedł w skład 3 Kompanii IV Batalionu 8 Pułku Piechoty Legionów AK. Stoczył kilka walk z Niemcami, między innymi 22 lipca 1944 roku w okolicach Ludwina koło Łęcznej. Kilku Niemców zabił, siedmiu wziął do niewoli, sam ponosząc straty w liczbie jednego zabitego i dwóch rannych. Tego samego dnia partyzanci urządzili zasadzkę na kolumnę pojazdów w przekonaniu, że są to Niemcy. Okazało się jednak, iż były to jednostki Armii Czerwonej. Doszło do walki, w której poległo dwóch Rosjan, a kilkunastu odniosło ranny. Partyzanci stracili jednego żołnierza.

Akcja „Burza” była wielką operacją polityczno - wojskową, zorganizowaną przez oddziały Armii Krajowej już w pierwszych miesiącach 1944 roku, w momencie gdy ruszyła ofensywa wojsk sowieckich. Komendant główny AK w rozkazie nr 126 z 12 stycznia instruował podległe mu oddziały, jak mają działać w obliczu zbliżających się wojsk. Akcja „Burza” zakładała, iż poszczególne oddziały AK we współdziałaniu z Armią Czerwoną, najlepiej jednak bez jej współudziału, zajmować będą kolejne miasta i miejscowości znajdujące się do tej pory w rękach Niemców. Dowództwo polskie zakładało, iż oddziały Wojska Polskiego i administracja cywilna Polskiego Państwa Podziemnego występować będą wobec wojsk 26 sowieckich w roli gospodarza terenu, jako przedstawiciele legalnego rządu polskiego działającego w Londynie. Najwcześniej zaczęła się na Wołyniu (styczeń 1944 r.) oraz Podolu (marzec kwiecień 1944 r.). Za początek akcji „Burza” na Wileńszczyźnie przyjmuje się operację „Ostra Brama” (7-13 lipca 1944 r.). Mimo zajęcia, wspólnie z Sowietami, kilku dużych miast (z Wilnem i Lwowem na czele), operacja ta nie spełniła oczekiwań dowództwa AK. Wszędzie scenariusz działań Sowietów był taki sam. Po krótkim okresie współpracy, kiedy to oddziały polskie ujawniają się wobec Rosjan, dochodzi do przeprowadzanych przez NKWD masowych aresztowań i próby całkowitego rozbicia oddziałów AK. Dowódcy tych oddziałów byli aresztowani i wysyłani w głąb Rosji, podoficerowie i żołnierze wcielani do armii Berlinga. Stawiających opór po prostu zabijano.

Wiedząc już o rozbrojeniu pod Skrobowem 27. Wołyńskiej DP AK, „Uskok” obawiał się, by jego ludzi nie spotkał ze strony „wyzwolicieli” taki sam los. 3 sierpnia 1944 roku zdecydował się zdemobilizować oddział. Początkowo deklarował chęć wstąpienia do LWP, jednak na wieść, że jest poszukiwany przez nowe władze, razem ze swymi podkomendnymi powrócił do konspiracji. Początkowo pełnił funkcję zastępcy, a następnie komendanta I Rejonu Obwodu AK Lubartów. Na początku 1945 roku, na bazie jednostki z okresu okupacji niemieckiej odtworzył lotny oddział bojowy, podporządkowany Delegaturze Sił Zbrojnych, a następnie WiN. Znalazło się w nim około dwudziestu ludzi, lecz później latem 1945 roku jednostka osiągnęła stan osobowy około czterdziestu żołnierzy. Region stał się obszarem działania dwuwładzy, w tym PKWN - pierwszego rządu komunistycznego, a Lublin przez sto sześćdziesiąt cztery dni pozostawał tymczasową stolicą Polski. Zniszczenie miast i dewastacja rolnictwa doprowadziło do masowego odpływu ludności. Do 1950 roku na ziemie odzyskane wyjechało ponad trzysta tysięcy osób. W latach 1944 - 1947 południowo-wschodnia część regionu była terenem walk z oddziałami UPA. W latach pięćdziesiątych przystąpiono do odbudowy, a następnie do rozbudowy przemysłu. Po wojnie województwo lubelskie obejmowało obszar równy przedwojennemu, czyli prawie całe terytorium środkowowschodniej Polski. 25 marca 1945 roku kilkudziesięcioosobowa grupa operacyjna NKWD, UB, MO zaskoczyła grupę „Uskoka” na kwaterze w Uciekajce, dziesięć kilometrów na północny- wschód od Łęcznej. Mimo przewagi liczebnej przeciwnika i niekorzystnych warunków terenowych, partyzantom udało się wyjść z okrążenia. Stracili jednak pięciu kolegów, po stronie przeciwnej było do dziewięciu zabitych i kilkunastu rannych. 1 czerwca 1945 roku Broński został awansowany do stopnia porucznika czasu wojny, a 25 maja 1946 roku nowy inspektor Inspektoratu WiN Lublin Franciszek Abraszewski „Boruta” mianował go na stanowisko komendanta OP II w Obwodzie Lubartów. Tym samym wszystkie oddziały partyzanckie i drużyny dywersyjne działające w obwodzie zostały podporządkowane jego dowództwu. On sam natomiast podlegał bezpośrednio komendantowi oddziałów leśnych Inspektoratu WiN Lublin, majorowi cichociemnemu Hieronimowi Dekutowskiemu „Zaporze”, który – po nieudanej próbie przejścia do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech – rozpoczął odtwarzanie swego zgrupowania. W okresie sierpień – wrzesień 1945 Zdzisław Broński roku pełnił czasowo funkcję komendanta Obwodu DSZ- WiN Lubartów. Tymczasem ludowa władza, nie mogąc dorwać samego „Uskoka”, dobrała się do jego rodziny. 26 kwietnia 1945 roku, wzmocniony kilkoma ubekami oddział KBW spalił gospodarstwo jego rodziców i kilka innych gospodarstw należących do partyzantów. Niemalże dokładnie rok później, 26 kwietnia 1946, pod zarzutem pomocy synowi został aresztowany ojciec „Uskoka”, osiemdziesięciodwuletni Franciszek Broński. Na pomagających partyzantom spadały ze strony komunistów bardzo surowe represje, łącznie 27 z przypadkami mordowania na miejscu cywilów ujętych w trakcie operacji przeciwpartyzanckich. „Uskok” nie pozostawał dłużny. 21 kwietnia 1945 roku rozstrzelał wraz ze swym oddziałem trzech członków PPR we wsi Brzostówka i spalił bramę triumfalną, postawioną w lipcu zeszłego roku na cześć Armii Czerwonej. 10 maja oddział wkroczył do Spiczyna, gdzie zajął remizę strażacką, w której odbywała się potańcówka. Dla dwunastu uczestników zabawa skończyła się smutno. Rozstrzelani zostali wójt gminy Adolf Laskowski i jego zastępca Stanisław Wójcik oraz dziecięciu funkcjonariuszy UB, milicjantów i członków PPR. Bestialskie znęcanie się nad niewinnymi ludźmi i podległymi mu partyzantami bolało i oburzało „Uskoka” nie mnie niż bezprzykładna kampania kłamstw i oszczerstw, którymi radio i lokalna lubelska prasa, zwłaszcza ówczesny „Sztandar Ludu” szkalowały cały podziemny ruch oporu. W zachowanym fragmencie pisemnej odpowiedzi Zdzisława Brońskiego dla lubelskich gazet, możemy przeczytać: „W związku z artykułami umieszczonymi w «Gazecie Lubelskiej» z dnia 23.V.45 r. pt. Nowe potworne morderstwo Ak-owskich Kainów i «Sztandarze Ludu» z dnia 24.V.45 r. pt. Ohydne morderstwo bandytów w Lubartowie, podajemy co następuje: Jeśli z rąk wymierzających sprawiedliwość «AK-owskich bandytów» padnie zdrajca własnego Narodu – to na pewno nie otrzymał on kary za rozdawanie ziemi chłopom. Jeśli w powiecie lubartowskim ginie w przeciągu miesiąca z rąk «bandytów» 30-tu «niewinnych» i uczciwych Polaków z Milicji Obywatelskiej i «Resortu Bezpieczeństwa» - to nie dlatego, abyśmy nie chcieli pokoju i reformy rolnej – ale dlatego, że od lipca 1944 roku do dnia dzisiejszego tysiące Polaków zostało podstępnie aresztowanych i wywiezionych do Rosji i tylko nieliczni wrócili. (…) I nie trzydzieści par kobiecych oczu tragedię tę opłakuje – ale płacze cały Naród i cierpi. Płaczemy i cierpimy wskutek głupoty i podłości niektórych klas i jednostek. Władza, którą otrzymali z rąk obcych, jest przysłowiową pochodnią w ręku wariata! Prześladowania trwają nadal. Tysiące Polaków, którym dotychczas udaje się ujść z rąk siepaczy – zmuszonych jest karabinem, pistoletem i granatem bronić swego życia. Stąd powstały «bandy». Ale czy to są bandy i czy ludzi tych bandytami nazwać należy – osądzi społeczeństwo (…)”. W nocy z 18 na 19 czerwca 1946 roku, podając się za grupę operacyjną UB, partyzanci zwołali we wsi Charlęż miejscowych członków ORMO w celu pościgu i likwidacji „bandy”. Dziewięciu ormowców, którzy się zgłosili, rozbroili, a następnie rozstrzelali. 3 lipca, partyzanci „Uskoka” wraz z towarzyszącym im pododdziałem majora Dekutowskiego, dowodzonym przez kapitana Stanisława Łukasika „Rysia” oraz grupą ochrony sztabu zgrupowania „Zapory”, zostali zaatakowani w Radzicu Starym przez liczącą pięćset osób grupę operacyjną UB-KBW. Udało im się przebić przez kordon obławy, jednak stracili trzech kolegów. 27 listopada ludzie Brońskiego pojechali wspólnie z oddziałem Leona Taraszkiewicza „Jastrzębia” do Chełma, gdzie planowali opanowanie znajdujących się tam składów amunicji. We wsi Świerszczów, na trasie Włodawa - Lublin, natknęli się na kolumnę samochodów UB i KBW. Doszło do walki, w wyniku której poległ partyzant z oddziału „Jastrzębia”. W nocy z 31 października na 1 listopada wspólnie z oddziałami „Jastrzębia” oraz Józefa Struga „Ordona”, opanowali miasteczko Łęczna, gdzie rozbili posterunek MO, a następnie rozstrzelali jedenaście osób – członków PPR, współpracowników UB oraz milicjanta.

Leon Taraszkiewicz ps. „Jastrząb” to również wielka legenda niepodległościowego podziemia zbrojnego. Urodził się w Duisburgu 13 maja 1925 roku, w rodzinie robotniczej. Miał czworo rodzeństwa. Ukończył szkołę podstawową we Włodawie, a następnie pracował u miejscowego masarza. Po klęsce wrześniowej pomógł kilku polskim żołnierzom w 28 ucieczce przed Niemcami. Ukrył ich broń oraz załatwił cywilne ubrania. Broń została znaleziona przez hitlerowców podczas rewizji, a Leon, dzięki staraniom matki, uniknął pobytu w obozie koncentracyjnym. Został wysłany na roboty do Niemiec, z których uciekł w 1942 roku. Został wcielony do Baudienstu (Służba Budowlana) i wysłany do Radomia, gdzie wykonywał różne prace nakazane przez okupanta. Tam udało mu się nawiązać kontakt z miejscową konspiracją. Niemcy wpadli jednak na ślad jego działalności i Taraszkiewicz został aresztowany. Udało mu się uciec i powrócić w rodzinne strony, gdzie niestety w wyniku donosu został powtórnie złapany i przewieziony do Radomia. Taraszkiewicz został poddany brutalnemu śledztwu, ale nie wydał nikogo z radomskiej siatki AK. W trakcie transportu koleją, po raz kolejny uciekł i mimo postrzału zdołał dotrzeć do Chełma. Miał w planach powrót do Włodawy, ale pech chciał, że został schwytany podczas kontroli dokumentów, których nie posiadał. Niemcy przewieźli go na Zamek w Lublinie. „Odwiedził” również lubelską siedzibę „Pod Zegarem”. W trakcie drogi powrotnej do więzienia znów udało mu się uciec. Ukrywając się w lasach włodawskich, trafił do działającego na tym terenie sowieckiego oddziału partyzanckiego kapitana „Anatola”. Podobnie jak jego brat, Edward Taraszkiewicz, który w czasie walk wykazał się męstwem i odwagą, za co został mianowany porucznikiem i otrzymał order „Czerwonej Gwiazdy”. Po wkroczeniu Armii Czerwonej otrzymał propozycję wstąpienia do PPR oraz PUBP we Włodawie lecz odmówił tego „zaszczytu”. Został więc aresztowany i ponownie trafił na Zamek w Lublinie, gdzie w międzyczasie zmienili się „gospodarze”. W lutym 1945 roku przewieziono go do obozu NKWD i UB w Błuku-Nowinach. Po kilku tygodniach zbiegł z transportu jadącego na wschód i zaczął ukrywać się w lasach. Tam nawiązał kontakt nawiązał kontakt z komendantem Rejonu AK Klemensem Panasiukiem „Orlisem”. Przyjał pseudonim „Jastrząb i wszedł w skład oddziału partyzanckiego Tadeusza Bychawskiego „Sępa”. Po śmierci dowódcy, Taraszkiewicz przejął jego obowiązki, stając się postrachem sowieckich i polskich organów bezpieczeństwa. Do oddziału dołączali nowi ochotnicy m.in. dezerterzy z WP. W zakresie zadań, jakie „Jastrząb” wyznaczał swoim podkomendnym była także walka z tak pospolitym po wojnie bandytyzmem, szerzącym się jak zaraza na terenie Polesia Lubelskiego. Najsłynniejszą akcją oddziału WiN „Jastrzębia” było zajęcie na kilka godzin Parczewa 5 lutego 1946 r. Celem ataku było uderzenie w komunistyczny aparat represji, który szczególnie terroryzował mieszkańców miasta. Zabito kilku żydowskich funkcjonariuszy i donosicieli, co spowodowało w przyszłości oskarżenia Leona Taraszkiewicza o antysemityzm. 8 lipca 1946 r. „Jastrząb” urządził zasadzkę i rozbił obławę KBW, zdobywając znaczne ilości broni i amunicji. 18 lipca 1946 r., wraz z oddziałem Stefana Brzuszka „Boruty” z NSZ zatrzymał na trasie Chełm-Lublin samochód, którym podróżowała siostra Bolesława Bieruta, Julia Malewska z mężem, synem i synową. „Jastrząb” nakazał uwięzić rodzinę Bieruta, jednak spowodowało to przysłanie w teren „72 wagonów” KBW, w związku z czym, z polecenia komendanta obwodu Włodawa kapitana Zygmunta Szumowskiego „Komara”, zatrzymani zostali zwolnieni. 22 października 1946 r., wraz z oddziałem Józefa Struga „Ordona”, oddział „Jastrzębia” w ciągu jednego dnia zdobył posterunki MO w Milejowie, Łęcznej i Cysowie, rozbroił oddział WOP na trasie Włodawa - Chełm, a następnie opanował Włodawę, gdzie zajął posterunek MO i rozbił siedzibę PUBP, uwalniając setkę więźniów. W noc sylwestrową 1946/1947, wspólnie z innymi oddziałami WiN, Taraszkiewicz zaatakował Radzyń Podlaski, gdzie celem był m.in. tamtejszy PUBP, a w Nowy Rok stoczył walkę z grupą pościgową KBW-UB. Niestety dwa dni później „Jastrząb” został ciężko ranny w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach, najprawdopodobniej postrzelony przez ulokowanego w oddziale agenta UB o kryptonimie „Bolek”. W trakcie transportu do lekarza zmarł. Został potajemnie pochowany na cmentarzu w Siemieniu. Ponowny pogrzeb Leona 29

Taraszkiewicza, tym razem już uroczysty, odbył się 30 czerwca 1991 r. Wśród żegnających porucznika „Jastrzębia” byli jego dawni żołnierze. Postanowieniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego z 20 sierpnia 2009 r. „za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej” Leon Taraszkiewicz – „Jastrząb” został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.

* Kolejna wspólna akcja wspomnianych wyżej dowódców, to znaczy „Uskoka” i „Jastrzębia”, miała miejsce nocą z 4 na 5 grudnia. Zaatakowano silnie skomunizowaną wieś Rozkopaczew, leżącą przy drodze z Międzyrzecza Podlaskiego do Łęcznej, nieopodal jeziora Mytycznego. Jak napisał Zdzisław Broński w swoim pamiętniku, mieszkańcy wsi „uczestniczyli z Sowietami i Żydami w obławach na faszystów” (czyli członków niepodległościowego podziemia). Jeszcze na długo przed wybuchem wojny Rozkopaczew nazywany był przez okoliczną ludność „Moskwą”. Był bazą przedwojennego Kominternu , a po wojnie bazą rekrutacyjną ideowych działaczy i prominentów systemu. W tych właśnie okolicach, wykorzystując dogodne bagniste bezdroża, lądowały kukuruźniki z forpocztą komunistycznej razwiedki. Tu również rozpoczął swoją tajemniczą karierę oddział „Jeszcze Polska nie zginęła” dowodzony przez pułkownika Roberta Satanowskiego, późniejszego mistrza dyrygenckiej batuty Podczas ataku partyzantów na Rozkopaczew doszło do wymiany ognia z miejscowymi członkami ORMO, podczas której zabito jednego z nich, Zbigniewa Szymańskiego. Spłonęło dwadzieścia sześć zabudowań. „Po drodze, w czasie wycofywania się przez wieś Kolechowice, spotkaliśmy pewnego staruszka stojącego przy swoich budynkach ze wzrokiem skierowanym na płonący Rozkopaczew – napisał w swoim Pamiętniku Edward Taraszkiewicz „Żelazny”. – Na nasz widok podszedł do nas rozczulony i rzekł: «Czas na to już najwyższy. Chcieli oni komunę, no to mają teraz czerwono, mają…»”. „W swoich pamiętnikach Broński, próbuje usprawiedliwiać swoje czyny oczerniając mieszkańców wsi i obrzucając ich różnorakimi epitetami, a ponadto nie przyznaje się do zabójstwa oraz zaniża liczbę spalonych gospodarstw” – czytamy w haśle „Rozkopaczew” w internetowej wikipedii. Jest rok 2016, a „komuna” ciągle jeszcze żywa, gotowa bronić swoich zdradzieckich racji i oczerniać polskich bohaterów. 12 stycznia 1947 roku stacjonujący w Łuszczowie oddział „Uskoka” starł się z kilkunastoosobową grupą milicjantów i ormowców. W wyniku walki zginął komendant posterunku MO w Wólce i czterech ormowców, jednak sam Zdzisław Broński otrzymał postrzał w kolano. Umieszczony w bezpiecznej kwaterze, kurował się przez kilka kolejnych miesięcy. Jeszcze w maju 1946 roku, do oddziału „Uskoka” przystąpiła jego partnerka życiowa. Została zaprzysiężona i działała jako łączniczka oraz kurierka. Mieli syna Adama który urodził się 29 lipca 1947 roku pod Poznaniem, w Nowym Tomyślu i który w 2000 roku formalnie powrócił do nazwiska ojca. (Po urodzeniu dziecka partnerka wyłączyła się z konspiracji. Po latach wyszła za mąż, zmarła w 2013 roku). 22 lutego 1947 roku Sejm Ustawodawczy uchwalił kolejną amnestię. Obowiązywała przez dwa miesiące, od 25 lutego do 25 kwietnia. Wykonanie ustawy powierzono - podobnie jak w 1945 roku - Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego. W tym czasie z podziemia wyszło 53 517 osób, swoją działalność ujawniło także 23 257 osób przebywających w więzieniach. Łącznie amnestia objęła 76 774 osoby. Każdy, kto chciał skorzystać z amnestii musiał oddać broń i wypełnić szczegółowy formularz, w którym należało podać pseudonim, imię i nazwisko, adres, stopień, przynależność do oddziału; imię, nazwisko, pseudonim i adres 30 dowódcy. W rzeczywistości „ankiety amnestyjne” ułatwiały aresztowania osób, które się nie ujawniły. W wyniku amnestii z 1947 praktycznie przestało istnieć zorganizowane podziemie zbrojne w kraju. Dzięki informacjom uzyskanym przez UB od ujawniających się ludzi, przyspieszyła akcja wykrywania i niszczenia pozostałych grup partyzantów. Funkcjonariusze służb bezpieczeństwa wcale nie myśleli stosować się do uchwalonych przez siebie praw. Gdy tylko zaprzestano wykonywać amnestię, natychmiast przystąpiono do analizy zebranego materiału, a następnie do aresztowań osób ujawnionych, pod zarzutem dalszego prowadzenia działalności antypaństwowej. Ludzie ujawnieni w 1947 w latach 1948 - 1950 byli ponownie aresztowani i skazywani za czyny objęte ową amnestią. Zapadały często wysokie wyroki. Zmuszano ich niejednokrotnie do współpracy z UB i wydawania ukrywających się kolegów. Część osób ponownie zeszła do podziemia, rzadko jednak organizując zbrojny opór. Mimo, ze namawiali go do tego kolejni komendanci Okręgu WiN „Lublin”, pułkownik Wilhelm Szczepankiewicz „Bójko” oraz Franciszek Żak „Wir”, Zdzisław Broński nie skorzystał z możliwości wyjścia z konspiracji. Pozostał w podziemiu, postanawiając kontynuować walkę zbrojną z komunistami. Obok czynników natury ideowej, zaważył na tej decyzji również brak wiary w możliwość powrotu do normalnego życia. W przeciwieństwie do wielu naiwnych dowódców, „Uskok” nie miał złudzeń. Doskonale zdawał sobie sprawę, że „władza ludowa” nigdy mu nie wybaczy. Jego poglądy podzieliła zresztą większość podkomendnych, z których zaledwie siedmiu skorzystało z amnestii. Zmianie uległa jedynie taktyka walki. Zdzisław Broński w zasadzie respektował podległość komendzie Zrzeszenia WiN, ale z drugiej strony wciąż radykalizował swoją postawę przeciwko komunistycznym władzom, co było niezgodne z przyjętą polityką kierownictwa okręgowego Wolności i Niezawisłości. * Użycie zwrotu „radykalizował swoją postawę przeciwko komunistycznym władzom” wiąże się z tym, że akcje „Uskoka” zaczęły być wymierzane nie tylko w funkcjonariuszy państwowych (UB czy MO), ale również w ludność cywilną, współpracującą bądź też sympatyzującą z nową władzą. Przykładowo, dnia 1 maja 1947 grupa „Uskoka” rozstrzelała w lesie pod Sernikami siedmioro członków Związku Walki Młodych, którzy wracali z pochodu 1-majowego. Informację o tym „mordzie”, dokonanym przez „bandytów”, znajdziemy w Internecie w komentarzach do każdego, dosłownie: KAŻDEGO artykułu na temat Zdzisława Brońskiego, braci Taraszkiewiczów, czy w ogóle lubelskiej partyzantki. Ktoś z uporem maniaka zamieszcza ten sam tekst gdzie się tylko da, skrupulatnie wymieniając za każdym razem nazwiska „pomordowanych”. Ta „masakra” w lesie sernickim przedstawiana była już przez peerelowską propagandę jako „mord na niewinnych młodziankach wracających z pierwszomajowego pochodu, z Lubartowa”. I tak jest po dziś dzień. Jak widać, „resortowe dzieci” wciąż czuwają. Tak naprawdę, to przebieg tej akcji nigdy nie został całkowicie wyjaśniony. Wiadomo, że funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa schwytali w okolicy zupełnie przypadkowych ludzi, od których torturami wymusili zeznania, iż zasadzkę przygotowywał „Uskok”, a żołnierzy rozprowadzał jego zastępca „Babinicz” - Zygmunt Libera. W rzeczywistości żaden z wymienionych dwóch dowódców o planowanej akcji nie wiedział. Co więc wydarzyło się 1 maja w lesie pod Sernikami? Stanisław Kuchciewicz „Wiktor” postanowił tego dnia ukarać chłostą szczególnie zasłużonych aktywistów ORMO i ZWM. W tym celu przygotował zasadzkę na drodze, którą mieli powracać z obchodów święta pracy z Lubartowa. Co do dalszego przebiegu wydarzeń relacje są sprzeczne. Najprawdopodobniej któryś z nadchodzących ormowców zauważył jakiś podejrzany ruch w lesie koło drogi i 31 otworzył ogień. Rozpoczęła się bezładna strzelanina, w wyniku której padło siedmiu ormowców, z których niektórzy z byli jednocześnie członkami Związku Walki Młodych. Według innej wersji, w wyniku strzelaniny zabitych zostało dwóch ORMO-wców, pozostali zaś zaczęli uciekać, lecz zostali schwytani. Partyzanci wyselekcjonowali pięciu najbardziej gorliwych kolaborantów i wykonali na nich wyroki śmierci, spośród pozostałych - kilku poddano chłoście, kilku innym udzielono ostrzeżeń. Drugim wydarzeniem, od lat przytaczanym z lubością przez komuchów (a obecnie przez ich pomiot), jest pacyfikacja Puchaczowa, mająca świadczyć o morderczych instynktach Zdzisława Brońskiego i jego ludzi. 3 lipca 1947 roku podległe „Uskokowi” oddziały Stanisława Kuchciewicza „Wiktora”, Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego” i Józefa Struga „Ordona” najechały na wieś Puchaczów nad Świnką, dopływem Wieprzu. Była to zemsta za doniesienie Urzędowi Bezpieczeństwa o miejscu ukrywania się trzech podkomendnych Brońskiego, przez trójkę mieszkańców wsi. Rozstrzelano kapusiów, a także osiemnastu innych mieszkańców, jawnie sprzyjających nowej władzy (zgodnie ze sporządzoną wcześniej szczegółową listą). O serwilizmie mieszkańców Puchaczowa wobec komunistycznych władz wiedziano już od dawna, chociaż nikt nie przypuszczał, że osiągnął on wymiary zbrodni, i że mieszkańcy tej wsi utworzyli komunistyczne grupy egzekucyjne. Wiadomo było tylko, że donoszą i właśnie donosicielstwo stało się powodem pacyfikacji. Ale zacznijmy od początku. 26 czerwca 1947 roku o godz. 8.00 PUBP w Lublinie otrzymał doniesienie agenturalne, że w zabudowaniach Michała Króla we wsi Turowola kwateruje trzech „bandytów”. Błyskawicznie zorganizowano grupę operacyjną, w skład której weszli szef urzędu porucznik Mikołaj Joszczuk, dwóch jego podkomendnych oraz i dwudziestu trzech żołnierzy KBW. Grupa dojechała samochodem do Puchaczowa, a następnie przemaszerowała do Turowoli. Podzielono ją na dwie części, które okrążyły podejrzane zabudowania. Walka trwała około czterdziestu minut. W pewnym momencie w wojskowym erkaemie zabrakło amunicji. Korzystając z tego, partyzanci wyskoczyli ze stodoły i ostrzeliwując się, zaczęli biec w kierunku pobliskiego lasu. Niestety, nie dane im było do niego dotrzeć. Komunistyczni bandyci mieli przecież jeszcze inna broń… Wszyscy trzej żołnierze patrolu „Wiktora” polegli: Kazimierz Karpik „Czarny”, Józef Król „Maryś” i Stanisław Lis „Stach”. Zginął też żołnierz KBW, Antoni Zawierucha. Łupem grupy operacyjnej padł erkaem Diegtariewa, niemiecki lekki karabin maszynowy MG 08/15, pepesza i skrzynka amunicji. Kiedy wiadomość o zagładzie jego żołnierzy dotarła do „Wiktora”, ten zawrzał gniewem. Nie namyślając się wiele, postanowił ukarać winnych tej tragedii. Dzięki współpracy Bogumiła Korniaka (wkrótce aresztowanego, skazanego na śmierć i straconego), mieszkańca pobliskiego Stefanowa, udało się szybko zidentyfikować sprawców doniesienia. Okazali się nimi być trzej mieszkańcy Puchaczowa. Zięć Michała Króla (u którego kwaterowali partyzanci), Józef Momrot, powiedział o ich pobycie trzem innym, współpracującym z UB: Henrykowi Grotowi, Franciszkowi Ukalskiemu i Władysławowi Augustowiczowi. Ci telefonicznie przekazali wiadomość do PUBP w Lublinie, który zorganizował obławę. Nie mając odpowiednich sił do samodzielnego przeprowadzenia tak dużej akcji, „Wiktor” skontaktował się z dwoma dowódcami oddziałów operujących na sąsiednich terenach: Józefem Strugiem „Ordonem” i Edwardem Taraszkiewiczem „Żelaznym”. Nie skonsultował swojej akcji z Brońskim, bo zapewne nie otrzymałby na nią pozwolenia. Poza tym w bunkrze „Uskoka” (o którym za chwilę) przebywał w tym czasie major „Zapora” - komendant oddziałów leśnych WiN Inspektoratu Lublin, który zabraniał podejmowania walk, z wyjątkiem koniecznej samoobrony. Koncentracja oddziałów, w sumie około dwudziestu partyzantów, odbyła się w Albertowie. Wszyscy dowódcy zgodnie uznali, że komunistyczni aktywiści z Puchaczowa stanowią ogromne zagrożenie dla pozostałych grup. Podczas odprawy ustalono plan akcji. 32

Partyzantów podzielono na cztery grupy: „Wiktora”, „Żelaznego”, „Ordona” i „Bystrego” - Eugeniusza Lisa, brata poległego w Turowoli „Stacha”. Puchaczów podzielono na sektory podległe każdej z grup, a każdy z dowódców otrzymał wykaz osób przeznaczonych do likwidacji. Akcja rozpoczęła się nad ranem 3 lipca 1947 roku, kiedy wszyscy mieszkańcy pogrążeni byli jeszcze w głębokim śnie. W jej wyniku zginęły dwadzieścia dwie osoby (jedna ofiara zmarła później z ran). Zlikwidowano między innymi dwóch donosicieli - Władysława Augustowicza i Franciszka Ukalskiego. Trzeci - Henryk Grot, przebywał tego dnia w innym miejscu, w związku z czym uniknął śmierci. Komuniści twierdzili – oczywiście - iż byli to ludzie NIEWINNI. Podpierając się dokumentami dowodzili, że TYLKO ośmiu ze straconych było członkami PPR. (Skąd inąd miło z ich strony, że tych, którzy należeli do PPR, uznali za WINNYCH). Sprawę wyjaśnił ostatecznie w książce „Uskok” kontra UB Henryk Pająk, który przeglądając akta UB, znalazł w nich pewien dokument. Nosił datę 25 czerwca 1952 roku i podpisany był przez sekretarza PZPR z Lublina, Hipolita Goraja. Podano w nim nazwiska trzynastu spośród dwudziestu jeden straconych w Puchaczowie, jako członków PPR. Jak wyjaśniał sekretarz Goraj, pozostali również byli członkami tej organizacji, chociaż formalnie nie ujęto ich w ewidencji. „Zrobiło to wrażenie na komunistach – zapisał w swoim Pamiętniku «Uskok». - Rozdmuchano ten fakt okropnie. Z naszego punktu widzenia, była to robota może zbyt krwawa, ale konieczna”. * Stanisław Kuchciewicz „Wiktor”, wraz z przyjaciółmi: Leonem Eustachiewiczem oraz Błażejem Jaczyńskim utworzył już w pierwszych dniach okupacji niemieckiej nieformalną organizację, której celem było rozbrajanie hitlerowskich żołnierzy i magazynowania zdobytej broni. W 1942 roku zasilił szeregi Narodowych Sił Zbrojnych. Jesienią 1943 roku walczył w oddziale partyzanckim podchorążego Jana Imbirowicza „Jacka I”, następnie przeszedł pod dowództwo „Jacka II” (N.N.). Służył w pierwszej drużynie, odpowiedzialny był za obsługę erkaemu. Brał udział w większości walk toczonych z okupantem przez lubelską partyzantkę, między innymi w akcji na Ostlegion w Zemborzycach, w której zdobyto piętnaście wozów broni i uzbrojenia nie ponosząc przy tym strat własnych. Posługiwał się wtedy pseudonimami „Roman” oraz „Iskra”. Pseudonim „Wiktor” przyjął dopiero w 1945 roku, na cześć młodszego brata zamordowanego 17 lutego przez funkcjonariuszy MO. Po wkroczeniu Rosjan, w połowie września 1944 roku, wstąpił do Wojska Polskiego i rozpoczął służbę w stacjonującym w Lublinie 8 Pułku Piechoty. Kiedy wyszła na jaw jego NSZ-owska przeszłość, prysnął, powracając w rodzinne strony. Nawiązał kontakt z oddziałem NSZ kierowanym przez kapitana Mieczysława Pazderskiego „Szarego”, wchodząc w skład sztabu i uczestnicząc w jego walkach zbrojnych. Po śmierci kapitana Pazderskiego (10 czerwca 1945 r. pod Hutą), Kuchciewicz wszedł w skład oddziału dowodzonego przez Eugeniusza Walewskiego ps. „Zemsta”, zaś po jego z kolei śmierci, dołączył do sierżanta Stefana Brzuszka pseudonim „Boruta” z Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, obejmując funkcję jego zastępcy. Wziął udział między innymi w akcji pod Pieszowolą, której celem było odbicie aresztowanego przez UB Zdzisława Szymańskiego „Okonia”. Biorący udział w tej samej akcji Edward Taraszkiewicz „Żelazny”, scharakteryzował „Wiktora” jako niezwykle odważnego i znakomicie wyszkolonego żołnierza: „W tym czasie, gdy myśmy rozbijali dwa samochody, to wojsko z trzeciego samochodu, który było o jakieś sto metrów w tle, kryje się po rowach przydrożnych. Zostaje ono ostrzelane przez trzecią naszą grupę pod dowództwem kolegi «Wiktora». Na skutego tego grupa ta zostaje przyduszona do ziemi i musi czekać. Gdy jednak pomiędzy tą grupą zaczyna 33 się robić jakiś podejrzany ruch, to w tym momencie «Wiktor» posłał środek pomiędzy nich pocisk z garłacza, po którym żaden z nich już głowy ze strachu nie wychylił”. Wraz z początkiem lipca 1946 roku, po śmierci „Boruty”, Stanisław Kuchciewicz przeszedł do oddziału Zdzisława Brońskiego, który awansował go do stopnia porucznika czasu wojny. Był dowódcą plutonu, a następnie szefem sztabu. Prowadzone przez „Wiktora” działania zbrojne, w przeważającej mierze miały charakter samoobrony przed siłami resortu. „Kuchciewicz starał się przede wszystkim zdobywać zaopatrzenie dla oddziału oraz pozyskiwać informacje o ruchach jednostek nieprzyjaciela. Prowadził bardzo ruchliwy „tryb życia”, często zmieniał kwatery, ubekom trudno było go namierzyć. Rzadko przebywał na stałe z żołnierzami. Zwykle ukrywał się sam, łącząc się z podwładnymi podczas organizowania konkretnych akcji. Po śmierci „Uskoka” nawiązał współpracę z „Jastrzębiem” i kontynuował walkę przeciwko okupantowi. W 1951 roku, wraz z Zygmuntem Pielachem „Felkiem” postanowił przedostać się na Zachód. Podjęta próba zakończyła się fiaskiem, ponieważ „Felek” po dojeździe do Poznania rozchorował się, co uniemożliwiło mu dalszą wędrówkę. „Wiktor” postanowił pomóc przyjacielowi i wspólnie powrócić w rodzinne strony. Zimę na przełomie 1951/1952 partyzanci przetrwali na zaufanych kwaterach, polegając na pomocy sprzyjających im gospodarzy. 10 lutego 1953 roku Kuchciewicz postanowił wraz z Pielachem przeprowadzić akcję na Gminną Kasę Spółdzielczą w Piaskach. Do pomocy zgłosił się Józef Franczak „Lalek”, który miał za zadanie ubezpieczać żołnierzy, stojąc naprzeciwko w cmentarnej bramie. Po wejściu do budynku „Wiktor” wraz z „Felkiem” sterroryzowali bronią pracowników, po czym zabrali się za pakowanie gotówki. Wykorzystując ich chwilową nieuwagę, jeden z pracowników włączył przycisk alarmowy zawiadamiający MO. Kilka minut później, silna grupa milicjantów zaatakowała budynek Gminnej Kasy Spółdzielczej. W trakcie strzelaniny „Wiktor” został śmiertelnie postrzelony przez komendanta posterunku, sierżanta Tadeusza Stojka. W tej samej sekundzie milicjant został zastrzelony przez „Felka”. „Wiktor” zdążył jeszcze wydać polecenie „Felkowi”, by ten się wycofał, po czym stracił przytomność. Zmarł na korytarzu Gminnej Kasy Spółdzielczej w Piaskach kilka minut po otrzymaniu postrzału. Przy zwłokach zabitego znaleziono liczne przedmioty osobiste, włącznie ze szczoteczką do zębów. Ciało „Wiktora” przewieziono natychmiast do więzienia na Zamku w Lublinie, gdzie zwłoki zidentyfikowali, sprowadzeni przez UB, rodzice, brat i znajomi. Przeprowadzono również oględziny lekarskie, które jako przyczynę śmierci denata wykazały wykrwawienie się z rany postrzałowej płuc. Miejsce pochówku Stanisława Kuchciewicza – jak wszystkich Żołnierzy Wyklętych - do dzisiaj pozostaje nieznane. * Tymczasem „Zapora” postanowił wraz z innymi osobami przedostać się na Zachód. Ucieczka nie powiodła się, gdyż na skutek zdrady wszyscy zostali schwytani przez UB 16 listopada 1947 roku w Nysie. Osądzono ich i skazano na karę śmierci, a wyroki wykonano. Ocalał tylko inspektor lubelski Władysław Siła - Nowicki „Stefan”, który jako jedyny został skazany na karę dożywotniego więzienia. (Szerzej o tej sprawie w rozdziale poświęconym Hieronimowi Dekutowskiemu). Zanim jednak wyruszył w swą ostatnią podróż, „Zapora” rozkazem z 12 września 1947 roku mianował porucznika Zdzisława Brońskiego swoim następcą, czyli w praktyce dowódcą oddziałów partyzanckich na terenie byłego Inspektoratu WiN „Lublin”. Obszar podległy nowemu dowódcy podzielono na dwie części. Komendę nad grupami zbrojnymi operującymi na północ od Lublina objął bezpośrednio sam „Uskok”, na południe od Lublina dowodził porucznik Mieczysław Pruszkiewicz „Kędziorek”. (Zginął 18 maja 1951 roku wraz ze swoim 34 podkomendnym Walerianem Tyrą „Walerkiem” we wsi Zamajdanie, w walce z grupa operacyjną UB–KBW). Pod koniec sierpnia 1947 roku „Uskok”, wraz z „Wiktorem” oraz szefem swego oddziału, podporucznikiem czasu wojny Zygmuntem Liberą „Babiniczem”, przystąpili do budowy podziemnego bunkra pod stodołą Wiktora i Katarzyny Lisowskich w Dąbrówce (obecnie Nowogród), koło Łęcznej. Państwo Lisowscy, a także ich syn, Mieczysław pseudonim „Żagiel”, od dawna już współpracowali z „Uskokiem”, a ich zabudowania niejednokrotnie służyły wcześniej jako miejsce kwaterowania żołnierzy podziemia. Od tej pory miała to być kwatera główna Brońskiego, najbardziej strzeżone i zakonspirowane miejsce pobytu dowódcy oddziałów dywersyjnych z tamtych terenów. Wybór miejsca nie był przypadkowy. Gospodarstwo znajdowało się na uboczu, usytuowane na pofałdowanym wzniesieniu, porośniętym drzewami i krzewami. Od najbliższych zabudowań dzieliło je ponad sto metrów. U stóp wzniesienia rozciągała się rozległa dolina rzeki Wieprz, do której można było dostać się przez pobliski wąwóz. Taka lokalizacja utrudniała obserwację z zewnątrz, a jednocześnie dawała realną szansę ucieczki w przypadku niezbyt szczelnego pierścienia obławy. Bunkier ukryty był pod ziemią, wejście wydrążone było w ścianie. Wewnątrz bunkra znajdowały się dwa radioaparaty i duże ilości broni. Prócz zaufanych sztabowców „Uskoka” jakiś czas spędził tu „Żelazny, ranny podczas jednej z akcji w lewą rękę. Wtedy to właśnie spisał fragmenty kroniki swego oddziału, dzięki czemu możemy poznać nieco bliżej codzienność ostatniego z polskich powstań. Również „Uskok”, siedząc w bunkrze, dużo czytał i pisał. Od czasu do czasu awansowany tymczasem do stopnia kapitana Zdzisław Broński, zwoływał odprawy z podległymi mu dowódcami patroli. Taki sposób dowodzenia sprawiał, że mieli oni dużą swobodę działania, co czasem prowadziło do akcji przeprowadzanych bez jego zgody i wiedzy, jak te wspomniane wcześniej, w Puchaczowie i pod Sernikami. Jak większość dowódców z AK-owskim rodowodem, „Uskok” stosował taktykę Kedywu, operując małymi „patrolami”. Dla wykonania akcji wymagającej większych sił, ogłaszał koncentrację kilku oddziałów. Potem partyzanci rozpraszali się w terenie. Tak było na przykład 28 września 1948 roku, kiedy połączone patrole „Wiktora” i „Żelaznego” napadły wspólnie na pociąg pocztowy w Gródku, zdobywając 2 800 000 zł. Po aresztowaniu majora „Zapory”, do którego doszło 16 września 1947 roku, Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie z jeszcze większą zaciekłością kontynuował polowanie na jego następcę. 31 marca 1949 r., w wyniku zdrady, funkcjonariusze UB aresztowali w kolonii Pasów dwóch żołnierzy „Uskoka” – Stanisława Skorka „Piroga” i Stanisława Bartnika „Górala”. Za pomocą tortur wydobyli z nich informację o miejscu kwaterowania „Strzały”, starszego sierżanta Walentego Waśkowicza. Dowódca jednego z patroli „Uskoka” przebywał w Pliszczynie, w gminie Wólka. 1 kwietnia został tam osaczony i poległ przy próbie wyrwania się z obławy. Znaleziono przy nim kalendarzyk, w którym pod datą 2 kwietnia „Strzała” zapisał: spotkanie. Potwierdziło to zeznania „Górala”, który powiedział, że Waśkowicz miał po 1 kwietnia wyznaczoną odprawę z „Uskokiem”, najprawdopodobniej w domu Władysława Zarzyckiego, rolnika z kolonii Łuszczów pod Lublinem. Nocą z 2 na 3 kwietnia grupa operacyjna UB- KBW osaczyła „Uskoka”, „Wiktora” i „Żelaznego” w domu Stefanii i Władysława Zarzyckich. Pułkownik Jerzy Siedlecki (p.o. naczelnika Wydziału ds. Funkcjonariuszy MBP) w raporcie do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego: „W nocy 30/31 marca 1949 PUBP w Krasnymstawie uzyskał wiadomość, że w zabudowaniach jednego z gospodarzy zakwaterowało dwóch bandytów. W związku z 35 powyższym wspólnie z Komendą Powiatową MO zorganizowano akcję, w wyniku której wspomniani bandyci zostali ujęci, a jeden z nich podczas próby ucieczki ranny. 31 marca PUBP Krasnystaw stwierdził, iż zatrzymanymi są członkowie pododdziału «Strzały» z bandy «Uskoka»: Skorek Stanisław ps. «Piróg» i Bartnik Stanisław ps. «Góral». (…) Bandyci, przesłuchani przez mało doświadczonych referentów, podali miejsce zmagazynowania broni oraz swoje meliny. Między innymi podali meliny u gospodarzy Zarzyckiego i Wolińskiego. (...). Z zeznań zaprotokołowanych i nieprotokołowanych (...) wynikało: – że dowódca pododdziału «Strzała» w pierwszych dniach kwietnia ma odbyć spotkanie z «Uskokiem» (...); – że «Strzała» do 1 kwietnia winien przebywać na terenie wsi Pliszczyn, gdzie posiada bunkier, o którym wie mieszkaniec tejże wsi Woliński Władysław; – że melina u Zarzyckiego, zamieszkałego w kolonii Łuszczów II, jest jedną z poważniejszych, na której należy spodziewać się pobytu «Uskoka». (...) Kpt. [Stanisław] Majewski doszedł do przekonania, że «Strzała» powinien znajdować się na terenie miejscowości Pliszczyn do 1 kwietnia 1949 i postanowił na terenie wspomnianej miejscowości przeprowadzić operację wojskową. [...] O świcie 1 kwietnia bandyta «Strzała» został zabity. Przy zabitym bandycie oprócz broni znaleziono notatki i kalendarzyk, w którym pod datą 2 kwietnia widniał napis «spotkanie». (...) Na podstawie powyższych danych kierownictwo WUBP w Lublinie doszło do wniosku, że bandytów należy się [spodziewać] 2 kwietnia na melinie u Zarzyckiego i w związku z tym postanowiło przeprowadzić tam operację wojskową, mającą na celu ujęcie, względnie likwidację dowódcy band «Uskoka» wraz z członkami jego grupy. (...) Kpt. Majewski polecił grupie funkcjonariuszy MO obstawić zabudowania (...). Wkrótce (...) w domu mieszkalnym i obok rozległy się strzały z broni automatycznej i wybuchy granatów. (...) Por. Duszyński z chor. Zarębą odbili deski z okna suteryny, wchodząc do środka. Po przeszukaniu w suterynie, udali się po trapie na parter i tam zostali śmiertelnie ranni strzałami oddanymi przez bandytów z broni maszynowej. Bandyci oddali kilka serii strzałów przez drzwi balkonowe, znajdujące się w południowej ścianie domu, po czym rzucili kilka granatów, wyskoczyli na ogród i skierowali się prosto do lasu. (...) Zarządzony za bandą pościg przy użyciu psów pozostał bez rezultatu. Warszawa, 13 kwietnia 1949 r.”. „Z kapitanem «Uskokiem» i «Wiktorem» udaliśmy się na spotkanie dowódców oddziałów, które miało się odbyć w kolonii Łuszczów – relacjonował to samo zdarzenie ppor. Edward Taraszkiewicz «Żelazny»: - (...) O czwartej rano zostaliśmy otoczeni przez batalion KBW i UB – wyłamali drzwi i weszli do budynku (...). Pierwszych położyliśmy z broni, potem rzuciliśmy przez okna pięć granatów i wyskoczyliśmy przez tylne okno. Tylko dzięki Opatrzności Bożej i ciemności udało nam się wycofać bez strat. (...) Jakoś z wielką biedą przesiedzieliśmy na polu koło Krzesimowa, w małych, niepozornych krzakach nad rzeką. Wieczorem wstąpiliśmy głodni do domu w pobliżu, aby się pożywić, bo do kryjówki było 12 kilometrów. Było tam jakieś podejrzane towarzystwo, pachnące «demokratyzmem». Dla pewności postanowiłem tych ludzi zrewidować. Przy jednym z nich znalazłem pistolet TT w doskonałym stanie. Jak się potem okazało z dokumentów, był to starszy sierżant podchorąży z (...) MO w Lublinie, którego potem rozwaliliśmy”. W swoim raporcie do MBP z13 kwietnia 1949 roku obywatel pułkownik Jerzy Siedlecki „zapomniał” zapewne napisać o tym, co działo się potem. Otóż milicjanci i ubecy doszczętnie zdemolowali wnętrza zabudowań państwa Zarzyckich, a znajdującą się w nich żywność, zapasy mąki i ziarna zalali naftą. Stefanię i Władysława Zarzyckich oczywiście aresztowano i osadzono na Zamku w Lublinie. W zniszczonym mieszkaniu pozostawiono na pastwę losu trójkę ich dzieci: dwie dziewczynki, dziewięcioletnią Marysię i dwunastoletnią Zosię oraz jedenastoletniego Henia. Przez kilka kolejnych miesięcy cała trójka koczowała w ruinach rodzinnych zabudowań. Najpierw w pomieszczeniu nad chlewem, bo tam było nieco cieplej niż w zdemolowanym 36 mieszkaniu, a później w jamie wygrzebanej w stercie słomy. Żywność potajemnie dostarczało im kilka osób z sąsiedztwa. Dopiero w październiku 1949 roku najstarsza córka Zarzyckich została umieszczona w szkole ogrodniczej w nieodległych Kijanach, zaś dwójka młodszych dzieci trafiła do domu dziecka. Ich siostrzyczka, Magdalena, urodzona już na Zamku w Lublinie, podzieliła los siostry i brata – także znalazła się w domu dziecka. Matki nigdy nie poznała. Dla komunistycznych bandytów nie miało bowiem żadnego znaczenia, że Stefania Zarzycka ma troje małych dzieci i że jest w zaawansowanej ciąży. Jeżeli brali pod uwagę te okoliczności, to tylko w kontekście lepszych możliwości nacisku na nią samą i na jej męża. Obydwoje zostali poddani ciężkiemu śledztwu, połączonemu z torturami. Jak wspominała osadzona wówczas na Zamku w Lublinie i pracująca w więziennym szpitalu kobieta pochodząca z jednej z miejscowości sąsiadujących z Łuszczowem: „Stefania Zarzycka była cała sina od pobicia”. Znalazła w sobie jeszcze tyle sił, że dała życie swojemu czwartemu dziecku. Zmarła w więziennym szpitalu tuż po porodzie, 29 maja 1949 roku. Inaczej niż jego żonie, Władysławowi Zarzyckiemu dane było przeżyć piekło śledztwa. Został skazany „tylko” na piętnaście lat pozbawienia wolności i konfiskatę całego majątku. Więzienie opuścił w 1955 roku, wtedy też odzyskał dzieci. Będąc już na wolności, tak wspominał to, co się w nim działo (relację przekazała jedna z jego córek): „Ojca i matkę umieszczono w dwóch sąsiednich celach przedzielonych cienką ścianką. Jeden z ubeków wszedł do celi ojca i zapytał: - Słyszałeś jak drze się z bólu twoja baba? Nie? To zaraz usłyszysz. Po chwili z sąsiedniej celi rozlegał się przeraźliwy krzyk torturowanej, ciężarnej matki. Trwało to jakiś czas. Potem drzwi się otwierały, wchodziło kilku i mówiło do ojca: - A teraz ona usłyszy, jak ty wyjesz! - I rozpoczynało się bezlitosne bicie i kopanie”. Władysław Zarzycki zamieszkał w Starachowicach, gdzie pracował w kopalni jako pomocnik górnika. Zmarł w 1963 roku. * Osaczonemu przez ubeckich agentów „Uskokowi” nie pozostało już wiele życia. Nic nie mogło odwrócić biegu wydarzeń. Charon był już opłacony, a Styks nigdy nie zamarza... Sam zresztą dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Ostatni zachowany zapis z jego Pamiętnika pochodzi z 1 maja 1949 roku, a więc dokonano go na dwadzieścia dni przed śmiercią autora: „Polska tonie w czerwonej powodzi… Istnieje przysłowie, że «tonący brzytwy się chwyta», jakże ono obecnie pasuje do wielu Polaków! Toniemy – a nadzieja, której się chwytamy – pozostaje niestety przysłowiową brzytwą”. Był przekonany, że wcześniej czy później ubecy go dorwą. A „dorwą” oznaczało śmierć. Pamiętnik zaczął spisywać już po wojnie, w końcu 1947 roku. Z pamięci odtwarzał najważniejsze wydarzenia z lat poprzednich. Gdy postanowił spisać wspomnienia i relacje o aktualnych wydarzeniach, musiał spodziewać się tragicznego końca swej walki. Pisał je więc „ku pamięci”, jako świadectwo o czasach i ludziach wojny i tego zwycięstwa, które okazało się klęską. Chciał przekazać kolejnym generacjom swoje spostrzeżenia i przemyślenia. Podstawą refleksji notowanych w pamiętniku były wydarzenia, w których sam uczestniczył, te, o których dowiadywał się z racji pełnionej w konspiracji funkcji oraz informacje z „Głosu Ameryki”, którego słuchał w podziemnym bunkrze. Na przykład: „18 VII [19]48 r. Awantury berlińskie, spowodowane sowiecką blokadą, skupiają na sobie uwagę świata już od kilku tygodni. Wobec powagi sytuacji, jaka się tam wytworzyła, zbladł problem wojny żydowsko-arabskiej w Palestynie. Zresztą Arabowie, wskutek braku koordynacji swoich sił (no i wskutek braku waleczności), całą sprawę partaczą. Naród „Izraela” odnosi sukcesy wojenne! (Doprawdy śmieszna rzecz). Zanosi się tam na rozejm. Czy trwały? Nie wiadomo, będzie to zależało od spokoju w świecie. A spokój – jak wszyscy zgodnie twierdzą – stoi pod znakiem zapytania. Wskaźnikiem tego stanu rzeczy jest Berlin. Sowieci chcą wyprzeć swoich 37 sojuszników z Berlina, by – będąc wyłącznymi panami stolicy – osiągnąć lepsze wpływy polityczne na naród niemiecki, by Niemców komunizować. Sojusznicy zachodni również przywiązują właściwą wagę do atutu, jakim jest ich obecność w Berlinie, i zdecydowani są tam pozostać. Oświadczają to przy każdej okazji wszem i wobec i każdemu z osobna. Dobrze, że tak właśnie jest, tylko z tym gorzej, że Anglosasi w tym konflikcie do tej pory przypominają trochę Arabów w konflikcie z Żydami. Są zbyt miękcy. A właśnie w stosunkach z Sowietami nie ma miejsca na miękkość; miękkość w tym wypadku jest objawem ubliżającym. Sowieci to bezwzględny brutal, dla którego najskuteczniejszym argumentem jest solidne grzmotnięcie w pysk. Jeśli blokada w Berlinie wprowadzona została przez Sowietów siłą – siłą powinna być natychmiast zdjęta. Wszak Anglosasi mają na to wszelkie prawa w myśl poprzednich układów. Setki samolotów dziennie boryka się z trudnościami, by dowozić zaopatrzenie dla dwóch i pół miliona ludności berlińskich stref zachodnich, a że jest to ludność niemiecka – daje się światu niemiłe pozory zbytniej troskliwości o Niemców, bo nie każdy zrozumie, że właściwą stawką w tej grze jest co innego, że chodzi o jakieś wpływy, jakiś prestiż bardzo szeroko pojęty. Właściwie jest to już wzajemne próbowanie sił, sił, które w każdej chwili mogą wstrząsnąć porządkiem świata. Stalin w otoczeniu paru żydłaków siedzi w Kremlu i uśmiecha się pod wąsem na myśl, jak to z lwiej części Berlina zrobił niedostępną wyspę, do której jedynie samoloty mają dostęp. I że te samoloty: amerykańskie, angielskie, francuskie, muszą tam dostarczać kilka tysięcy ton żywności i węgla dziennie. Armia Czerwona – otaczająca Berlin – to żywioł niewzruszony. Stalin jest z tego dumny, na pewno przygotuje środki blokady powietrznej. «Stchórzą i uciekną z Berlina” – myśli sobie Gruzin. Tamci jednak twierdzą, że nie stchórzą. Zresztą wszystko się samo wyjaśni, byle jak najprędzej. Niech sobie obie strony zażywają wszelkich eksperymentów – byle by nie wszczynano już bezużytecznych rozmów dyplomatycznych. To zabiera czas, a nic nie daje”. „20 X [19]48 r. «Od wioseczki do wioseczki...» Od wioseczki do wioseczki chodzą nie „«wróżące z kart Cyganeczki», ale Uzbrojeni Bandyci (UB). Grasują tak już prawie od miesiąca i nie wiadomo, jak długo jeszcze to potrwa. W tym terenie znajdują się trzy bataliony KBW (Warszawa, ¸Łódź i Lublin) z dodatkami UB, MO, ORMO oraz całą zgrają szpiclów – pepe[e]rowców. Motorem kierowniczym są miejscowe władze bezpieczeństwa (wojewódzkie, powiatowe i terenowe). Grasują tak dniem, jak i nocą, większymi lub mniejszymi grupami. Do porozumiewania się służą radiostacje polowe. Wyposażenie i zaopatrzenie pierwszorzędne. Ruchy ich są podstępne. Potrafią do jednej miejscowości wpadać kilka razy, odbić się kilkanaście kilometrów, a po pewnym czasie znów wrócić i znaleźć się tam, gdzie są najmniej spodziewani. Dążą jednak do tego, by w każdej wiosce każdy budynek poddany był rewizji. Specjalnie prześladowani są amnestionowani oraz bogatsi gospodarze, których nazywa się teraz kapitalistami, spekulantami, wyzyskiwaczami i czymś tam jeszcze. Wszystko zmierza do tego, by od bogatszych gospodarzy zacząć kolektywizować rolnictwo. Na tych «wyzyskiwaczach» dokonuje się formalnych rabunków. Rozwalanie i niszczenie zabudowań staje się coraz częstszym zjawiskiem, tak jak i bezpodstawne aresztowania i torturowanie. W propagandzie uprawianej przy tej okazji uwidacznia się jaskrawo intencja poróżnienia chłopa biedniejszego z bogatszym i w ogóle wpajanie nieufności i zawiści między ludźmi. W takich warunkach mamy duże trudności do utrzymania się. Przez dwa dni siedzieliśmy w kryjówce, dokoła której kręcili się «brudasy», ale jakoś przeszło. Może Bozia da, że i nadal przetrwamy szczęśliwie. Ubejcy dopytują o nas gorliwie i obiecują «grubą forsę» za udzielenie wskazówek. O «Uskoku» puszczają najróżniejsze wersje i obserwują, co ludzie o tym mówią”. „26 XII [19]48 r. 38

Dzięki staraniom UB okres Świąt był urozmaicony, jak wiem dotychczas; w noc wigilijną UB było na terenie pięciu gmin: Mełgiew, Wólka, Spiczyn, Ludwin i Łęczna. Robiono «kotły», udawano partyzantów, przetrzymywano przejeżdżających i przechodzących, a w wielu domach przeprowadzano rewizje. Kilka osób, które wydały się podejrzane, aresztowano – by po przeprowadzeniu dochodzenia i przetrzymaniu przez Święta w areszcie – zwolnić do domu. Władze «demokratyczne» robią wszystko, aby uprzyjemnić ludziom w Polsce uroczystości Bożego Narodzenia. I nie tylko w Polsce... Na Węgrzech, właśnie w Święta, wtrącono do więzienia kardynała [Józsefa] Mindszenty’ego. Co za pogańska perfidia!...” „5 IV [19]49 r. Lawina nieszczęść nieubłaganie nas dosięga i pochłania ofiary. Tym razem wszyscy trzej: «Wiktor», «Żelazny» i ja wyszliśmy cało, lecz jakaś tragedia stała się u «Strzały», a może u «Lalusia». Bliższych szczegółów o ich losach nie znam, ale obawiam się najgorszego. Dom był obszerny, murowany, budowany à la willa, u dołu znajdowały się piwnice i inne pomieszczenia, a wyżej, około 2,5 metra nad ziemią – mieszkania. Przed wojną jakiś adwokat czy doktor kupił tutaj dwadzieścia parę morgów ziemi w ładnym położeniu koło lasu i miał zamiar urządzić coś w rodzaju letniskowej kolonii. Postawiono więc ten dom i kilka budynków gospodarczych. Całość nie była jeszcze wykończona. Za okupacji niemieckiej obiekt ten został nabyty przez rolnika, pana [Władysława] Zarzyckiego. Ludzie nad wyraz poczciwi, uczciwi – oto najogólniejsza charakterystyka rodziny pp. Zarzyckich. W tym właśnie domu umówione było spotkanie. Nocą z 2 na 3 kwietnia zaszliśmy tam z «Wiktorem i «Żelaznym». «Lalusia» [Józefa Franczaka] jeszcze nie było. Należało czekać na nich przez noc, a na dzień pozostać w mieszkaniu lub ukryć się w pobliskim lesie. Po omacku, aby nie pokazywać światła o tak późnej porze, ulokowaliśmy się, jak komu przypadło i czekamy. Na zewnątrz nie ubezpieczaliśmy się, aby nie drażnić psów. W domu oprócz nas znajdowała się pani Zarzycka i dwoje dzieci w szkolnym wieku. Mąż z kilkuletnią córeczką spał w obok położonym budynku inwentarskim, w którym urządzone było mieszkanko. O naszym przybyciu Zarzycki został zaraz powiadomiony, aby na wszelki wypadek zawczasu wiedział, jakich ma gości u siebie. Oczekiwanie trwało ponad cztery godziny. Aby nie zasnąć, gawędziliśmy z panią Zarzycką, która też – jak mówiła – wybiła się ze snu. Przez okna zaglądała noc pogodna i rozgwieżdżona, choć bezksiężycowa. Psy szczekały od czasu do czasu i za każdym razem nasłuchiwaliśmy, czy nie nadchodzą oczekiwani, ale cisza panowała dalej, nikt w umówiony sposób nie stukał w okna. – One często tak szczekają na lisy lub zające – wyjaśniła pani [Stefania] Zarzycka. Do świtu pozostawała już niecała godzina i począłem się zastanawiać, co robić dalej, bo było mało prawdopodobne, aby oczekiwani mogli nadejść. Psy znowu zaszczekały – i choć nie ujadały gwałtownie – to jednak nie uspokoiły się przez kilkanaście minut. Zaintrygowało to nas wszystkich, bo przecież «Strzała» czy «Laluś» nie drażniliby psów tak długo. – Może resort? – wyjrzała niespokojnie gospodyni i wybiegła do drugiego mieszkania, skąd był lepszy wgląd w gospodarskie budynki, przy których ujadały psy. «Wiktor» całkowicie przygotowany, z «górniakiem» w ręku, poszedł za nią. My z «Żelaznym» pozostaliśmy w pokoju i wpatrujemy się w okno: na razie nic nie widać. Zresztą widoczność za oknem zamyka się w granicach kilkunastu metrów. Nie słychać też żadnych poruszeń, ale... do mózgu wdziera się uparcie przeświadczenie, że ktoś jest blisko wśród tych ciemności... może nasi przyszli... może... Wtem psy umilkły całkowicie, jakby zmuszone do milczenia. Zrobiło się więc jeszcze ciszej i wtedy obok domu, przy ścianie, w której z tego pokoju okna nie było, dały się słyszeć zmieszane kroki. Jednocześnie do pokoju wróciła pośpiesznie, lecz z opanowaniem, gospodyni, z nią „«Wiktor». Tak! Na jaśniejszym tle ścieżki wiodącej do budynków gospodarskich od domu mieszkalnego widzieliśmy kilka zbliżających się sylwetek. A więc są 39 już po jednej i drugiej stronie domu! Otoczeni! Słychać wyraźnie kroki i przyciszone głosy przy drzwiach wejściowych. Na dole jakiś hałas. Spojrzałem znów przez okno. Teraz i tutaj zauważyłem sylwetkę przechodzącego pod ścianą człowieka. – Może jednak nasi? Może pomyłka? Przywidzenie? – przewijało się w moim umyśle przypuszczenie, choć to, co się dokoła działo, zaprzeczało takim przypuszczeniom. – Resort! O Boże! Wywalili drzwi! Ratujcie się jakoś! – to były słowa gospodyni, która starała się przy tym uspokoić dzieci. Oczywiście każdy z nas już wiedział, co robić należy. Sytuacja była ciężka, ale do ostatniej chwili trzeba wykorzystać każdą możliwość. Każdy z nas miał automat, pistolet i dwa granaty. Z pokoju, w którym się znajdowaliśmy, przechodziło się do przedpokoju, po czym następnymi drzwiami na korytarz. Korytarz kończył się załamaniem w inny korytarzyk, z którego znów były wejścia do innych pomieszczeń oraz schody wiodące do drzwi wejściowych. «Łachy» (tak zawsze nazywa «Żelazny» ubejców) byli już wewnątrz i dochodzili do korytarzyka, przeszukując zakamarki z piwnicami włącznie. Tutaj już posługiwali się światłem latarek elektrycznych. Iść na nich byłoby szaleństwem. Zresztą nie mieliśmy tego zamiaru. W przedpokoju, o którym była już mowa, prócz drzwi prowadzących na korytarz, były drugie, prowadzące bezpośrednio na dwór. Obecnie były nieużywane i zamek był uszkodzony. Były to drzwi oszklone i prawdopodobnie miały prowadzić na werandę czy jakiś ganek, który nie został jeszcze wybudowany – kto by więc chciał tędy wyjść, musiał skoczyć z ponad dwumetrowej wysokości na ziemię. W tym wypadku wysokość ta nie była przeszkodą – chodziło o Łachów, którzy i tam się znajdowali. Te drzwi stały się jednak dla nas ostatnią nadzieją. «Wiktor», który widział Łachów najdokładniej i nie miał złudzeń, stał już w pogotowiu przy drzwiach z przedpokoju na korytarz. Stanąłem po drugiej stronie tych drzwi, a «Żelazny» obserwował, co się dzieje przy drzwiach oszklonych. Za załamaniem, na korytarzu, panował już ruch i gdy stanąłem koło «Wiktora» – Łach świecąc latarką – wszedł na większy korytarz oświetlając drzwi, przy których staliśmy. Ilu ich tam weszło, nie wiemy, bo o ślepiło nas światło latarki. Oni mogli nas nie zauważyć, bo zza framugi byliśmy wychyleni tylko tyle, ile trzeba było dla obserwacji i wysunięcia luf. Gdy Łach ze światłem wysunął się na środek korytarza – «Wiktor» rąbnął doń długą serią ze swego automatu. Ja automatycznie wypuściłem też parę pocisków. Światło zgasło i rozległ się jęk. Na mniejszym korytarzu i schodach tumult, ale jeszcze nikt stamtąd nie strzela. I choć było to już wbrew wszelkiej logice, mimo woli wyrwał mi się pytający okrzyk: – „Strzała”? Odpowiedzi oczywiście nie było, a ja zająłem się czym innym. Na te drzwi Łachy już wyraźnie nie pójdą i trzeba szybko wykorzystać zamieszanie przy nich powstałe. «Wiktor» rzucił już jeden i drugi granat przez oszklone drzwi na zewnątrz, a ponieważ z zamkiem nie mógł sobie poradzić ręką, puścił weń serię z automatu. «Żelazny» mu pomagał, przygotowując swoje granaty. Pobiegłem do pokoju, odbezpieczając swój obronny, zrzutowy angielski granat – który, nawiasem mówiąc, nosiłem przy sobie już piąty rok – i skierowałem się do okna. W ciemnościach, gdzieś przy łóżku, szeptały strwożone dzieci. Gospodyni znajdowała się obok nich. Gdy zobaczyła mnie wracającego do pokoju, przyjęła to widocznie za znak naszego niepowodzenia i zapytała: – Nie dacie rady? Może na strych? O Boże! Ratujcie się”. Ukrywający się Zdzisław Broński pisał także… wiersze.

NIEWOLA 40

A kto chce być sługą, niech sobie żyje, Niechaj sobie powróz okręci na szyję, Niechaj swoją wolę na wieki okiełza – Pan niedaleko, niech do niego pełza

Niechaj jak pies wierny czołga się bez końca, Za żydowskim butem, który nim potrąca. I najpierw głaskany, a potem wzgardzony, Niechaj bolszewikom wybija pokłony.

Lecz kto chce być wolnym i prawe ma serce, Niech walczy, niech cierpi, choć w poniewierce. Niech ducha pokrzepi myślą o przyszłości I czoła nie zniża w podłej służalczości.

ODJECHAŁAŚ Odjechałaś tak nagle ode mnie, Piszesz w listach, że nigdy już nie… Ja żałobą tak tęsknię daremnie Szkoda naszych minionych już dni.

Mnie krępują dziś więzy niedoli, Tyś została samotna jak ptak. Tylko serce co rano tak boli, Tylko ciebie dziewczyno mi brak.

Któż mi teraz wieczorem zanuci Ulubioną piosenkę sprzed lat. Któż mi ręce na szyję zarzuci I scałuje z mych oczu łez ślad. (…)

Przejęte przez UB Pamiętniki „Uskoka”, po jego śmierci, zostały odnalezione przez IPN i w 2004 roku wydane pod redakcją Sławomira Poleszaka. Są bezcennym zapisem stosunku do władzy komunistycznej i rozmaitych ówczesnych opinii, które autor przytacza. Ale przede wszystkim stanowią świadectwo walki z systemem komunistycznym od samego początku, jeszcze zanim skończyła się wojna. * Kapitan „Uskok” walczył aż do wiosny 1949 roku. Nie został pokonany w bitwie, lecz - podobnie jak „Zapora” Hieronim Dekutowski, „Orlik” Marian Bernaciak czy, „Zagończyk” Franciszek Jerzy Jaskulski, i wielu innych dowódców polskiego podziemia zbrojnego - stał się ofiarą zdrady. W jego wypadku denuncjatorem okazał się Franciszek Kasperek pseudonim „Hardy”, który ujawnił się podczas amnestii w 1947 roku. Tym samym, korzystając z „dobrodziejstwa” ustawy, sam dobrowolnie oddał się w łapy lubartowskiego UB, kierowanego przez Lucjana Łykusa. „Hardy” był wielokrotnie zatrzymywany, bito go na przemian i obiecywano karierę polityczną. Załamał się 7 stycznia 1949 roku, podpisując zobowiązanie do współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa i przyjmując kryptonim „Janek”. Do 14 maja tego roku złożył czternaście doniesień, które co prawda nie przyniosły spodziewanych informacji o miejscu pobytu „Uskoka”, ale do czasu… 41

Ostatni akt dramatu Zdzisława Brońskiego rozpoczął się 19 maja 1949 roku. Tego dnia, na polecenie Urzędu Bezpieczeństwa Franciszek Kasperek zaprosił do siebie, a właściwe zwabił, zastępcę „Uskoka” Zygmunta Liberę „Babinicza”. Partyzant pojawił się na tam około godziny 23.40. Funkcjonariusze UB i KBW już czekali. Natychmiast rzucili się na niego, ale nie zdołali „Babinicza” natychmiast obezwładnić. Uzbrojony w dwa pistolety Libera stawił zacięty opór. Zanim powalono go na ziemię, zdołał wystrzelić z pistoletu, raniąc poważnie jednego z napastników. Potem próbował jeszcze rozerwać granat obronny, który miał w kieszeni, jednak ostatecznie musiał ulec przewadze. Nec Herkules contra plures – mówi stara łacińska maksyma, czyli (w wolnym tłumaczeniu): I Herkules dupa, kiedy ludzi kupa, bądź też (w wersji soft): I Herkules cielę, kiedy wrogów wiele. Pojmanego partyzanta przewieziono do siedziby PUBP w Lubartowie, skąd następnie trafił do WUBP w Lublinie. Tam poddano go niezwykle brutalnemu śledztwu. Bestialsko katowany zastępca „Uskoka” wydał ostatecznie miejsce pobytu swojego dowódcy, podając szczegółową topografię zarówno gospodarstwa Lisowskich, okolicy, jak i samego bunkra. Po uzyskaniu tych danych funkcjonariusze WUBP natychmiast przekazali informację o miejscu pobytu „Uskoka” do sztabu 3 Brygady KBW. Natychmiast udała się tam silna grupa operacyjna, z zadaniem ujęcia żywcem wroga publicznego Lubelszczyzny numer 1. Była godzina 18.40, kiedy z Garnizonu Lublin wyjechało stu czterdziestu ludzi pod dowództwem majora Edwarda Wasilkowskiego – dowódcy 3 Brygady KBW. Wraz z aresztowanym „Babiniczem”, udali się samochodami do Nowogrodu. Tam podzielono ich na dwie podgrupy, które wyruszyły marszem ubezpieczonym do Dąbrówki, z zadaniem okrążenia bunkra „Uskoka”. O godzinie 21.10 gospodarstwo Lisowskich zostało otoczone dwoma pierścieniami obławy. Wydzielona grupa dziesięciu ludzi (plus dowódca), przeprowadziła kontrolę zabudowań. Zatrzymano Katarzynę Lisowską oraz jej dwie wnuczki, Helenę i Irenę Dybkowskie. Mieczysław Lisowski w porę zauważył żołnierzy i zdołał się ukryć. (Wiktor Lisowski zmarł 6 stycznia 1948 roku). Zatrzymane kobiety skonfrontowano natychmiast z „Babiniczem”. Funkcjonariuszom UB zależało na ostatecznym potwierdzeniu informacji uzyskanych w toku śledztwa od Libery o pobycie „Uskoka” w bunkrze pod stodołą. Obraz skutego i potwornie skatowanego więźnia wywarł przygnębiające wrażenie na siostrach Dybkowskich: „Gdy wprowadzili »Babinicza« do domu dziadków Lisowskich, poznałam go z trudem – opisywała jego wygląd Irena Dybkowska-Sobieszczańska, łączniczka «Uskoka». - I nawet nie jego opuchnięta, posiniaczona twarz najbardziej mnie zszokowała. Przeraził mnie wygląd jego bosych stóp. Były to dwie kłody! Tak spuchnięte, że chyba nie istniały na świecie buty, w które by weszły te stopy! Domyśliłam się wszystkiego…”. „Babinicz” poinformował je, że „pękł” i wydal miejsce pobytu swego dowódcy. „Spojrzał na mnie zrezygnowanym wzrokiem i od razu powiedział: Irenko, ci panowie już wiedzą, że w stodole w bunkrze jest «Uskok». – wspominała pani Dybkowska-Sobieszczańska. – Po czym odwrócił wzrok i umilkł. Kazali mu położyć się na podłodze w kuchni. Leżał skuty kajdankami za ręce i te potwornie opuchnięte nogi…” „Zastali mnie na podwórzu – wspominała jej starsza siostra Helena Dybkowska. – Smaga przystawił mi pistolet do głowy i powiada: Wszystko wiemy. Mów prawdę, bo jak będziesz kręcić, to cię zastrzelę na miejscu jak psa! Początkowo udawałam, że nic nie wiem, co panowie ode mnie chcą. Ale po konfrontacji z «Babiniczem» przyznałam, że tak, pod stodołą jest bunkier…” Dalsze zaprzeczanie nie miało już w tym momencie sensu. Domowniczki potwierdziły fakt lokalizacji bunkra „Uskoka” w obrębie zabudowań. Przesłuchane zeznały, że Broński nie wypił jeszcze tego wieczoru swej zwyczajowej kawy z mlekiem, którą dostarczały mu do stodoły albo bezpośrednio do bunkra. 42

Fakt ten nasunął funkcjonariuszom pomysł, jak ująć „Uskoka” żywcem. Natychmiast przygotowali kawę, do której wsypali środek usypiający, w ilości wystarczającej na powalenie konia. Irena Dybowska została zmuszona do dostarczenia tego napoju Brońskiemu do bunkra. Wcześniej została szczegółowo poinstruowana, jak ma się zachować: „Odchylasz te trzy deski, co maskują właz do bunkra. My będziemy stać z bronią gotową do strzału tuż za tobą. Pamiętaj: bez żadnych kawałów! Nawet nie próbuj go ostrzec. Ani słowa o tym, co dzieje się na wierzchu zrozumiałaś? Wywołasz «Uskoka» i podasz mu tę kawę. Jedno niepotrzebne słowo, a podziurawimy cię kulami! Zabijemy też twoją siostrę i babkę! Mimo tragicznego położenia, dziewczyna nie straciła jednak zimnej krwi. Dokładnie wykonała wprawdzie wydane jej polecenia, lecz z małym, ale jakże istotnym wyjątkiem. Po uchyleniu desek i wejściu do bunkra, powiedziała: - Przyniosłam panu kawę. Trudno to uznać za ostrzeżenie o grożącym niebezpieczeństwie, lecz jednak… Normalnie obie siostry Dybkowskie zwracały się do Zdzisława Brońskiego per wujku. „Uskok” był dostatecznie inteligentnym człowiekiem, żeby zrozumieć, że coś jest nie tak. Ubecy nie zdawali sobie sprawy, że Irena zdołała ostrzec Brońskiego. Trzykrotnie jeszcze w ciągu nocy doprowadzano ją pod bronią pod właz bunkra, żeby sprawdziła, czy środek nasenny wreszcie zadziałał. Za każdym razem jednak „Uskok” odpowiadał na jej wezwania. W końcu funkcjonariusze zorientowali się, że ich plan się nie powiódł i Broński nie uśnie. Była godzina piąta rano, 21 maja 1949 roku, kiedy przystąpili do akcji. Do stodoły weszła grupa szturmowa, usiłując dostać się do zablokowanego drewnianą klapą wejścia do schronu. „Uskok” też otworzył ogień. Grupę wycofano, podejmując z osaczonym partyzantem negocjacje. - Poddaj się. Nie masz najmniejszych szans. Dom jest otoczony! W odpowiedzi kapitan Broński puścił serię z automatu i rzucił granat. Po chwili konsternacji, któryś z ubeków wpadł na pomysł, żeby zalać bunkier wodą. „Jak mu podejdzie do nosa, to sam wylezie”. Dowódca wezwał z Łęcznej straż pożarną. Kiedy jednak jej komendant dowiedział się, czego od niego żądają, zdecydowanie odmówił. Ubecy podjęli więc dalsze pertraktacje, do których zaprzęgli „Babinicza”. Uwolnili mu nogi z kajdanek, natomiast dziewczętom kazali przynieść długi łańcuch do wiązania krów. Jeden jego koniec przytroczyli do nogi partyzanta, drugi ujął jeden z ubeków. - Zdzichu, poddaj się! -krzyknął w stronę bunkra „Babinicz”. – Wszystko przepadło. Po chwili zza uchylonych drzwiczek, oddzielających zapalnicę od korytarza bunkra doleciały wypowiedziane wyjątkowo słodkim głosem słowa „Uskoka”: - Zygmunt. Podejdź bliżej. Porozmawiamy. Na tym zakończyła się cała konwersacja. To „podejdź bliżej” zabrzmiało wyjątkowo złowieszczo. Mogło oznaczać tylko serię z automatu albo granat rzucony w to miejsce. Ubecy pospiesznie odciągnęli jeńca, potrzebny im był żywy, nie martwy. Przynajmniej na razie. O tym, jak wielkie znaczenie przywiązywali komuniści do ujęcia „Uskoka”, niech świadczy fakt, że w operacji osaczenia kapitana Brońskiego brał udział sam dyrektor Departamentu III MBP pułkownik Jan Tataj, od grudnia 1947roku odpowiedzialny za zwalczanie podziemia niepodległościowego. Jak zwykle kusił niskim wyrokiem w razie poddania się, i jak zwykle nie miał zamiaru słowa dotrzymać. Obiecywał nawet wypuszczenie z więzień innych partyzantów, ale Broński nie dał się nabrać. Jakież musiało być zdziwienie pułkownika, gdy w pewnym momencie usłyszał od osaczonego i znajdującego się w obliczu śmierci polskiego oficera, by mu już nie przeszkadzał, ponieważ ten… pisze listy. Na koniec ubecy chwycili się ostatniego sposobu. Kilofami i łopatami zaczęli rozwalać klepisko stodoły, stanowiące zarazem sklepienie podziemnego schronu. Około godziny siódmej byli już blisko sukcesu, gdy nagle ziemia zakołysała się gwałtownie pod ich stopami. Bunkier eksplodował… 43

Funkcjonariusze zaczęli natychmiast nawoływać Brońskiego, lecz z wnętrza kryjówki nikt nie odpowiedział. Wobec braku pewności, czy „Uskok” żyje, postanowili wykonać podkop z zewnątrz do stodoły i wysadzić ścianę trotylem, by dostać się do wnętrza bunkra. Po dokonaniu tego, około godziny dziewiątej, weszli do środka. Kapitan Zdzisław Broński leżał na pryczy, bez głowy i prawej ręki, w bałaganie rozrzuconych wybuchem granatu przedmiotów. Krwawy strzęp, wreszcie niegroźny. To całkowite zmasakrowanie głowy dało później początek legendzie. Zginąć miał jakoby tylko łącznik z Lublina, a sam „Uskok” zdołał się wcześniej wymknąć do lasu. Niestety, to była tylko legenda, rozgłaszana dodatkowo przez UB, najprawdopodobniej w celu przygotowania przyszłej gry operacyjnej, wymierzonej w pozostałych w podziemiu żołnierzy Brońskiego. Kapitan Zdzisław Broński „Uskok”, odznaczony Srebrnym Krzyżem Orderu Virtuti Militari oraz Krzyżem Walecznych, zginął 21 maja 1949 roku w bunkrze w Dąbrówce od wybuchu odbezpieczonego własnoręcznie granatu. * W bunkrze znaleziono między innymi trzydzieści jeden sztuk broni, kilkaset sztuk amunicji, radioodbiornik „Philips”, radiostację niemiecką oraz walizkę z różnymi dokumentami. W tej ostatniej znajdowały się pamiętniki „Uskoka” (wydane przez IPN w 2004 r.) i „Żelaznego” (wydane przez IPN w 2008 r.). Zwłoki załadowano na ciężarówkę i wywieziono w nieznanym kierunku. Miejsce pochówku „Uskoka” pozostaje nieznane. „Na podstawie zeznań zatrzymanego 19 maja 1949 bandyty Libery Zygmunta ps. «Babinicz», grupa operacyjna KBW i funkcjonariusze UB w sile 140 osób przeprowadzili operację we wsi Dąbrówka – pisał w raporcie do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie z 29 maja 1949 roku szef WUBP w Lublinie Artur Jastrzębski. – (…) Po przybyciu na miejsce o godzinie 20.00 okrążono dwoma pierścieniami zabudowania, w których znajdował się bunkier bandy. Następnie odwody 1. i 2. przeprowadziły rewizję w zabudowaniach oraz zatrzymały domowników. Po stwierdzeniu, że bandyta «Uskok» przebywa w bunkrze, o godzinie 22.30 (...) do bunkra posłano córkę właściciela zabudowań [Irenę Dybkowską], w celu zaniesienia kawy, do której wsypano proszek na sen; następnie trzykrotnie sprawdzono przez kobietę, czy bandyta śpi, lecz za każdym razem odzywał się. O świcie postanowiono dostać się do zablokowanego otworu bunkra, na co bandyta odpowiedział strzałami, jednocześnie zapytując: «Kto jest?». Na odpowiedź, by się poddał, «Uskok» zaczął strzelać i rzucać granaty. O godzinie 7.00 usłyszano silną detonację [w] bunkrze. (...) Postanowiono poprzez podkopywanie z zewnątrz wysadzić ścianę zabudowania trotylem, by dostać się do wewnątrz. O godzinie 9.00 wysadzono ścianę i stwierdzono, że «Uskok» leży na ziemi bez głowy i prawej ręki, z czego wynika, że podłożył sobie granat pod głowę, popełniając samobójstwo”. Natychmiast po zakończeniu akcji, funkcjonariusze UB aresztowali Katarzynę Lisowską. Została skazana na dziesięć miesięcy pozbawienia wolności i przepadek mienia. Jej wnuczki zostały aresztowane 28 maja. Irenę Dybkowską skazano na pięć lat, zaś Helenę na osiem lat. Właściciel gospodarstwa – Mieczysław Lisowski „Żagiel”, któremu udało się uciec, niedługo potem nawiązał kontakt ze Stanisławem Kuchciewiczem „Wiktorem”. Został aresztowany 27 października 1951 roku i skazany na dożywocie, złagodzone później do dwunastu lat więzienia. Wyszedł na wolność 25 lutego 1958 roku. 10 marca 1950 roku odbył się proces Zygmunta Libery – „Babinicza”. Mimo zasług podczas polowania na „Uskoka”, został skazany na trzynastokrotną karę śmierci. Po wyroku wykorzystywano go jeszcze jako świadka w procesach dawnych towarzyszy broni. Kilku podobno uratował, biorąc winę całkowicie na siebie. Gdy przestał być przydatny, wykonano wyrok - 28 maja 1950 roku w podziemiach budynku administracyjnego na Zamku w Lublinie. Nowi okupanci Polski wysoko natomiast ocenili zasługi „Janka”. Franciszek Kasperek otrzymał dwadzieścia tysięcy złotych tytułem „nagrody za pracę”. Później jeszcze 44 kilkakrotnie odbierał drobne sumy za aktywną współpracę z resortem. Okupił to jednak ciężką nerwicą. Drżał na każdy szmer, jaki usłyszał w pobliżu swojego gospodarstwa. 6 lipca 1949 roku otrzymał od Urzędu Bezpieczeństwa do ochrony osobistej rewolwer, automat PPS i dodatkowo jeszcze granat. Ale cały ten arsenał nie uchronił go przed sprawiedliwą karą. Z wyroku podziemnego sądu został zlikwidowany 1 września 1950 roku przez partyzantów Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego”. Tak zginął dzielny kiedyś partyzant „Hardy”, który zamienił się w ubeckiego kapusia „Janka”. „Trzeciego dnia po śmierci «Uskoka», pojawiła się w gospodarstwie Lisowskich postać nieznanej kobiety – pisze Henryk Pająk. – Udała się na miejsce nieistniejącego bunkra. Starannie wyzbierała do białej chusteczki odpryski kości czaszki i mózgu poległego. Rozejrzała się trwożnie na boki i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Nie próbujmy ustalać, kiom była. Po prostu – była”. Po zakończonej akcji w Dąbrówce funkcjonariusze UB napisali na jednej z desek zapolnicy: „Bunkier i »Uskoka« szlak trafił”. [Zapolnica – w gwarze lubelskiej: przegroda z desek, oddzielająca zapole od klepiska. Szlak – w gwarze niewykształconych, ubeckich jełopów: szlag. Dawniej apopleksja, nagły wylew krwi do mózgu. W tym przypadku błąd ortograficzny, właściwy nieukom, jak na przykład napisanie słowa „ból” jako „bul”]. Zmasakrowane ciało kapitana Brońskiego zostało przewiezione do Lublina i okazane członkom rodziny, celem identyfikacji, a następnie (bo trudno to nazwać pochówkiem) w nieznanym do dziś miejscu. W 1991 roku na cmentarzu parafialnym w Kijanach (miejscu zamieszkania jego partnerki i syna) odsłonięto okazały obelisk upamiętniający kapitana Zdzisława Brońskiego. Po sześćdziesięciu latach od śmierci, „Uskok” doczekał się też pomnika w Lubartowie. Odsłonił go uroczyście w rocznicę śmierci bohaterskiego partyzanta, 21 maja 2009 roku jego syn, Adam Broński. W uroczystości uczestniczyły również wnuki i prawnuki „Uskoka”. Jak powiedział Adam Broński, „młode pokolenie rodziny Brońskich wie, w jaki sposób należy kultywować pamięć o dziadku i pradziadku”. 21 maja 2006 roku w Nowogrodzie odbyła się uroczystość odsłonięcia pomnika w miejscu śmierci kapitana Brońskiego. 5 marca 2008 roku, za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej, „Uskok” został pośmiertnie odznaczony przez Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. 45

HIERONIM DEKUTOWSKI – „ZAPORA” (1918 - 1949)

Komunistyczna prasa pisała o nim jako o „kontynuatorze ideologii i metod hitlerowskich”, dowódcy „bandy WiN”. W 1939 roku walczył w obronie Lwowa. Po brawurowej ucieczce z obozu jenieckiego przedostał się do Francji, a po jej kapitulacji – do Wielkiej Brytanii. Zrzucony do Polski jako cichociemny bronił ludność Zamojszczyzny przed represjami. Jako szef Kedywu AK w Inspektoracie Lublin - Puławy przeprowadził osiemdziesiąt trzy akcje bojowe i dywersyjne. Po wojnie został jednym z najsłynniejszych bohaterów antysowieckiej partyzantki. Najbardziej znany i poszukiwany przez szwadrony NKWD i UB partyzant Lubelszczyzny. Wiosną i latem 1945 r. oddział Hieronima Dekutowskiego „Zapory" był postrachem komunistów w południowo - wschodniej Polsce. Próbując uciec na Zachód, zabrał z Polski tomik wierszy Leopolda Staffa i pigułkę z trucizną. Miał być przerzucony do wolnego świata. Na skutek zdrady trafił do celi śmierci. Po trwającym ponad rok, brutalnym śledztwie, skazany wyrokiem komunistycznego sądu, 7 marca 1949 roku, wraz z sześcioma podkomendnymi został stracony w katowni bezpieki przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie.

46

Noc z 15 na 16 września 1947 roku była ciepła i parna. Kiedy pociąg pospieszny relacji Warszawa - Kłodzk opuścił stolicę, „Zapora” stanął w korytarzu przy otwartym oknie wagonu. Pęd powietrza przyjemnie chłodził mu twarz. Patrzył na niknące w oddali, nieliczne światła miasta ruin. Nazwane kiedyś Paryżem Północy, teraz wydawało się martwe, pogrążone w jakiejś niesamowitej, upiornej ciszy. Hitler już wcześniej mówił o totalnym zniszczeniu Moskwy, Leningradu czy Mińska, lecz swój chory pomysł zrealizował dopiero w Warszawie. Po powstaniu warszawskim niemieckie oddziały niszczycielskie, tak zwane Technische Nothilfe zniszczyły około trzydziestu procent przedwojennej zabudowy lewobrzeżnej części stolicy. Zagładzie uległy wówczas setki bezcennych zabytków oraz obiektów o dużej wartości kulturalnej, sakralnej i gospodarczej. Wyburzaniu i paleniu Warszawy towarzyszyła zakrojona na szeroką skalę grabież pozostającego w mieście mienia publicznego i prywatnego. Jeśli dodać do tego straty powstałe w sierpniu i wrześniu 1944 oraz zniszczenia, do których doszło w wyniku oblężenia stolicy we wrześniu 1939 roku i zagłady warszawskiego getta to wychodzi, że wojna przyniosła zniszczenie osiemdziesięciu czterech procent zabudowy lewobrzeżnej Warszawy. A jeśli przyjąć szacunek dla całego miasta, z Pragą włącznie, to wynosił on sześćdziesiąt pięć procent. Wyburzaniu i paleniu stolicy towarzyszyła zakrojona na szeroką skalę grabież pozostającego tam mienia publicznego i prywatnego. Z najwyższym trudem „Zapora” zdołał opanować ogarniające go wzruszenie. Gwałtownym ruchem zamknął okno i powrócił do przedziału. Wyglądał chyba nieszczególnie, bo jakaś starsza dama o pokaźnej tuszy zapytała go z troską w głosie: - Dobrze się pan czuje? - Ja? Tak. Wszystko w porządku – odpowiedział nieco zaskoczony. Usadowił się na twardej ławce i próbował zasnąć Ale sen nie nadchodził. Przeżywał coś, co było niezwykle skomplikowaną mieszanką wspomnień z ostatnich lat i silnego niepokoju o przyszłość. Największego, jaki kiedykolwiek w życiu przeżywał. Nigdy nie chciał opuszczać kraju. Raz już jednak musiał to zrobić. To było po wrześniowej klęsce w 1939 roku. Uciekł na Zachód, bo chciał dalej walczyć. Kiedy w inną wrześniową noc, z 16 na 17, w 1943 roku wylądował na spadochronie w okolicach Wyszkowa, poprzysiągł sobie, że już nigdy nie wyjedzie. I oto właśnie łamał to postanowienie. Tłumaczył sam sobie, że to jedyna szansa ucieczki do wolności. Ale nie był przekonany, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że to ostatnia szansa. W lutym 1947 roku zaczęła obowiązywać amnestia dla tak zwanych „politycznych”. Dla leśnych dowódców to był bardzo trudny moment. Każdy z partyzantów miał za sobą dwa lata walki i tułaczki za komuny oraz kilka lat wcześniejszej walki z niemieckim okupantem. Ludzie mieli dość wyrzeczeń i zabijania. Chwytali się perspektywy normalnego życia, nawet jeśli była tylko iluzją. Wiosną major Dekutowski prowadził tajne negocjacje z kierownictwem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w sprawie ujawnienia swoich oddziałów. Zażądał wypuszczenia z więzień partyzantów aresztowanych przed amnestią. Władza się nie zgodziła. „Zapora” oddziału nie rozwiązał. Wybrał ucieczkę z kraju. W końcu, znużony miarowym stukiem kół, zapadł w lekki, niespokojny sen. Śniła mu się jakaś ogromna rzeka, czarna i spieniona. Z rykiem wciągała go w rwący nurt, aby zatopić i pochłonąć w oceanie zguby. Obudził się tuż przed świtem, porą okien pokrytych wilgocią i szarością. Kiedy czerwone kolumny świtu ukazały się na niebie, „Zapora” zdjął z półki swoją walizkę i ruszył ku wyjściu. Dojeżdżali do Nysy Kłodzkiej, niewielkiego miasteczka nieopodal polsko - czechosłowackiej granicy. Tam umówił się z pozostałymi towarzyszami podróży, między innymi: Arkadiuszem Wasilewskim „Białym”, Romanem Grońskim „Żbikiem”, Edmundem Tudrujem „Mundkiem”, Jerzym Miatkowskim „Zawadą”, Stanisławem Łukasikiem 47

„Rysiem”, Tadeuszem Pelakiem „Junakiem”, oraz ze swoim dowódcą z WiN, inspektorem lubelskim Władysławem Siłą – Nowickim „Stefanem”. Wyjechali z Warszawy pociągiem w trzech grupach, ale każdy siedział oddzielnie. Wszyscy doświadczeni partyzanci, lata w konspiracji i leśnych oddziałach. Mieli lewe dokumenty i niewielką ilość pieniędzy. Hieronim Dekutowski miał dokumenty na nazwisko Mieczysław Piątek, wyrobione jeszcze w maju przez znajomego, posiadającego wtyki w Wojskowej Komendzie Uzupełnień w Lublinie. Z Nysy planowali ruszyć w stronę granicy, z zamiarem przedostania się do strefy amerykańskiej. Blade gwiazdy wtopiły się już w niebo. Zaspane miasteczko budziło się ze snu. Wiatr jęczał beznadziejnie zamiatając puste ulice. Koło śmietnika dwa uliczne koty badały się z wyprostowanymi ogonami, niezdecydowane, czy wszcząć bójkę, czy też wycofać się w spokoju, próbując ocalić własną godność. Jakaś kobieta schowała się pospiesznie na jego widok w najbliższej bramie. W końcu oficer dorwał młodego chłopaka, który powiedział mu, jak trafić na ulicę Dąbrowskiego. Dotarł tam po kilku minutach i odnalazł lokal oznaczony numerem szóstym. Drzwi otworzyła mu jakaś nieznajoma kobieta. Podał jej ustalone hasło. Odpowiedziała jakoś dziwnie, jakby z ociąganiem. „Zaporą” targnął niepokój. Wyrobiony podczas wielu lat życia na krawędzi instynkt podpowiadał mu, że coś jest nie tak. Wszedł jednak do środka i wtedy okazało się, że instynkt go nie mylił… Nie wiedział, ilu ich było, z pewnością co najmniej siedmiu. Wszyscy rzucili się na niego i powalili na podłogę. Po chwili, skuty kajdankami, siedział na krześle otoczony ze wszystkich stron ubekami. Na stole paliła się biurowa lampka, której światło skierowano mu prosto w oczy. Wysoki, barczysty mężczyzna, zapewne dowódca grupy, dyktował protokolantowi słowa meldunku: „Nysa, 16 września 1947 roku….” „Zapora” siedział już spokojnie. Wiedział, że to koniec. Że oto właśnie nadszedł kres jego wojennej drogi. * Hieronim Kazimierz był rówieśnikiem wolnej Polski. Urodził się 24 września 1918 roku w Dzikowie, będącym obecnie częścią Tarnobrzega. Był najmłodszym z dziewięciorga dzieci Jana i Marii Dekutowskich. Ojciec większość czasu spędzał w swoim warsztacie blacharskim, za to niepracująca mama cały swój czas poświęcała dzieciom. Pan Jan - piłsudczyk i członek PPS, wpajał potomstwu patriotyczne wartości, a pani Maria tylko je podsycała. Temat: „Ojczyzna” wciąż obecny był w ich domu, kształtując dzieci od maleńkości. Kiedy dwuletni Hieronim bawił się w domu, jego najstarszy brat, Józef Dekutowski, brał udział w wojnie polsko – bolszewickiej (zmarł w 1922 roku na tyfus plamisty). Mąż jednej z sióstr został zamordowany przez bolszewików w Katyniu. W latach 1930 - 1938 Hieronim uczęszczał do Państwowego Gimnazjum i Liceum imienia Hetmana Jana Tarnowskiego w Tarnobrzegu. Jednocześnie należał do I Drużyny Harcerzy imienia generała Jana Henryka Dąbrowskiego, a następnie do II Wodnej Drużyny Harcerzy imienia generała Mariusza Zaruskiego, gdzie pełnił funkcję drużynowego. Był też członkiem Sodalicji Mariańskiej (Congregatio Mariana) – katolickiego stowarzyszenia świeckich, którego celem było łączenie życia chrześcijańskiego ze studiami. (Sodalicja powstała w środowisku studentów Rzymu już w 1584 roku, jej inicjatorem był jezuita Jan Leunis, a erygował ją papież Grzegorz XIII) Hieronim był zaangażowanym harcerzem i społecznikiem, ale do świętości było mu dość daleko, nie stronił bynajmniej od zabaw i różnych psot. Szkolni koledzy zapamiętali go jako młodzieńca naznaczonego koleżeńskim solidaryzmem, skłonnością do psikusów, a także talentem malarskim. „Zawsze pełen humoru, nieokiełznanej młodości, autor wszelkich psot szkolnych, pomysłów i drak – wspominał młodego Dekutowskiego kolega z gimnazjum, Włodzimierz 48

Reczek. - Jedną z nich, przez którą o mało nie wylecieliśmy ze szkoły, to było wrzucenie w okresie świąt żydowskich tzw. Kuczek do budek, w których świętowali Żydzi - zdechłych kotów, szczurów itp.”. (Filosemici z kręgów dawnej Unii Wolności, „Gazety Wyborczej” i im podobni wykorzystają zapewne tę informację do rzucania na Hieronima Dekutowskiego oskarżeń o antysemityzm, ale trudno – prawda przede wszystkim. Jak pisał Józef Mackiewicz: „Jedynie prawda jest ciekawa”). Po ukończeniu szkoły w maju 1938 roku i nieudanym egzaminie maturalnym, Hieronim pracował jako kreślarz w lasach hrabiego Artura Tarnowskiego w Budzie Stalowskiej. Maturę ostatecznie zdał 19 maja 1939 roku i właśnie zamierzał podjąć studia we Lwowie, kiedy w jego plany wmieszali się dwaj ludzie. Pierwszy nazywał się Adolf Hitler, drugi - Józef Stalin. W pierwszych dniach wojny Dekutowski opuścił rodzinny Dzików koło Tarnobrzega i znalazł się we Lwowie. Ponieważ nie został zmobilizowany, zaciągnął się do wojska na ochotnika, biorąc udział w obronie miasta przez Niemcami, a następnie Rosjanami. Tak rozpoczął się jego udział w walce o niepodległą i wolną Polskę, który zakończył się nie w maju 1945 roku po kapitulacji III Rzeszy, a w marcu cztery lata później, kiedy wykonano na nim wyrok za zdradę ojczyzny w mokotowskim więzieniu w Warszawie. „Po maturze [Hieronim Dekutowski] chciał zdawać na studia. – opowiadał Włodzimierz Reczek. - Tymczasem wybuchła wojna. Zgłosił się do wojska na ochotnika. Hieronim miał dziewczynę. Postanowiwszy, że stanie do walki, podjął decyzję o rozstaniu. Nie chciał ani jej narażać, ani - w razie aresztowania - dawać swojej bliskości wrogowi jako narzędzia tortur. Losy wojenne miotały nim po Europie, nadawano mu kolejne awanse, doceniano”. Armia Czerwona wkroczyła do Lwowa 22 września w godzinach popołudniowych, dokonując licznych zbrodni. Między innymi rozstrzelani zostali polscy policjanci przy rogatce przy ulicy Zielonej, podobnie jak inna grupa żołnierzy i policjantów w Brygidkach. Z drugiej strony do wieczora trwały jeszcze utarczki z niewielkimi grupami polskich żołnierzy, którzy prowadzili ogień karabinowy i maszynowy z okien domów, dachów i dzwonnic kościołów. Gwałty i rabunki Rosjan skłoniły prezydenta miasta Stanisława Ostrowskiego do wystąpienia do dowództwa sowieckiego, z ostrym protestem. Jak łatwo się domyślić – bez rezultatu. Kiedy nowe władze zarządziły rejestrację uchodźców i pozostałych w mieście wojskowych, Hieronima we Lwowie już nie było. Jego jednostka 32 Dywizja Piechoty przebijała się właśnie na południe, by ostatecznie przekroczyć granicę z Węgrami. Tam - podobnie jak inne polskie oddziały - została internowana. Dekutowski wraz z grupą ochotników uciekł przez Jugosławię i Włochy do Francji – podobnie jak tysiące innych polskich rozbitków. W listopadzie dotarł do Coëtquidan, gdzie formowały się polskie oddziały. Otrzymał przydział do 4. Pułku Piechoty 2. Dywizji Strzelców Pieszych. Od stycznia do kwietnia 1940 roku przebywał w szkole podoficerskiej, po ukończeniu której został awansowany do stopnia starszego strzelca. Z początkiem maja zaczął uczęszczać do Szkoły Podchorążych Piechoty w Camp de Coëtquidan, ale naukę znowu przerwał mu Hitler. Niemiecki atak na zachodnie demokracje, oznaczony kryptonimem „Fall Gelb”, rozpoczął się 10 maja 1941 roku, a 25 czerwca generał Fedor von Bock, dowódca Grupy Armii B, mógł już wydać pamiętny rozkaz, rozpoczynający się od trudnych do uwierzenia słów: „Wojna z Francją jest zakończona”. W ciągu jedynie czterdziestu czterech dni zwycięska armia niemiecka zmusiła holenderskie, belgijskie i francuskie armie do kapitulacji, a brytyjską do opuszczenia kontynentu. Paryż poddał się 14 czerwca. Niemiecka Szósta Armia przemaszerowała po Polach Elizejskich i po Placu Concorde. Generał Henri Dentz, wojskowy gubernator Paryża, z okien swojego nowego biura w Pałacu Inwalidów podziwiał paradę niemieckich żołnierzy 49 kroczących po moście Aleksandra III. Przed Ratuszem prefekt witał przedstawicieli wojsk niemieckich: trójkolorowa flaga francuska została na maszcie opuszczona, wciągnięto flagę ze swastyką. Zaczęła się niemiecka okupacja. Nad Wieżą Eiffla powiewała flaga okupanta. Wielkie Bulwary ziały pustką jak wymarłe. Niektórzy płakali. Thierry de Martel, chirurg amerykańskiego szpitala w Neuilly, pod Paryżem, gdzie swą polityczną karierę, w niemal pół wieku później rozpocznie prezydent Nicolas Sarkozy, był jednym z piętnastu Paryżan, którzy na wieść o hitlerowskiej okupacji odebrali sobie życie. Hieronim Dekutowski walczył w szeregach 2. Dywizji Strzelców Pieszych (2e Division d’Infanterie Polonaise) na wzgórzach Clos–du–Doubs, potem – wobec kapitulacji Francji – przeszedł granicę Szwajcarii i okrężną drogą dotarł do Wielkiej Brytanii. Do 6 stycznia 1941 roku służył w III batalionie I Brygady Strzelców. Następnie szkolił się w Szkole Podchorążych Piechoty w Dundee, którą ukończył z wyróżnieniem. Jako prymus otrzymał z rąk wicepremiera Stanisława Mikołajczyka oficerski kordzik. Potem został przydzielony do plutonu czołgów w III Batalionie I Brygady Strzelców, a następnie do 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej. 24 kwietnia 1942 roku zgłosił się ochotniczo na przeszkolenie do służby w kraju. 4 marca następnego roku został zaprzysiężony jako cichociemny w Audley End przez podpułkownika dyplomowanego Michała Protasewicza pseudonim „Rawa”, który w późniejszym wniosku o awansowanie do stopnia podporucznika, tak ujął osobowość podchorążego Dekutowskiego: „Bardzo energiczny i pojętny. Ambitny, sumienny i ideowy. Życiowo mało wyrobiony. Fizycznie silny. Dobry wpływ na otoczenie. Zdolności organizacyjne i dowódcze duże. Spokojny, małomówny. Dyscyplina i lojalność służbowa - duża. Patriotyzm bardzo duży. Ogólnie bardzo dobry. Nadaje się na stanowisko oficerskie Zgodnie z wymogami, Hieronim Dekutowski przyjął wtedy pseudonim - „Zapora”, któremu pozostał wierny aż do śmierci. Równocześnie otrzymał awans do stopnia kaprala podchorążego i przydział do Sekcji Szkolnej Ośrodka Radiowego Sztabu Naczelnego Wodza. * Cichociemnymi nazywano żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych zrzucanych na spadochronach do kraju w celu walki z niemieckim okupantem oraz organizowania tam i szkolenia ruchu oporu. Szkolenie sprawności fizycznej odbywało się w ośrodku szkolenia spadochronowego w Largo House zwanym Monkey Grove spolszczonym na Małpi Gaj. nie byli szkoleni jednolicie. Inaczej wyglądało szkolenie kontrwywiadu, dywersji, radiotelegrafistów czy fałszerzy dokumentów. Wspólnie odbywali kursy spadochronowy i odprawowy. Dekutowski został przeszkolony w zakresie dywersji. Na kurs cichociemnych wytypowano dwa tysiące dwustu trzynastu kandydatów spośród samych ochotników. Z pozytywnym wynikiem ukończyło go sześciuset pięciu, do skoku skierowano pięćset siedemdziesiąt dziewięć osób, a skoczyło do kraju trzystu szesnastu, w tym jedna kobieta, Elżbieta Zawacka – „Zo”. Cichociemni trafiali praktycznie na wszystkie odcinki walki prowadzonej przez Armię Krajową. Byli żołnierzami Związku Odwetu, Kedywu, Wachlarza, walczyli w oddziałach partyzanckich wszystkich Okręgów, pracowali w wywiadzie, sabotażu, legalizacji i dywersji. Stanowili znakomitą kadrę, która potrafiła przekazać swoją wiedzę na licznych kursach i w szkołach podchorążych organizowanych w okupowanej Polsce. Wszędzie, gdzie rzucił ich rozkaz, wyróżniali się wyszkoleniem, bojową postawą i niezwykle profesjonalnym podejściem do powierzonych im zadań. Początkowo odlatywali z bazy pod Londynem, a od 1944 roku z Brindisi we Włoszech, Loty wykonywała wydzielona eskadra, później 138 dywizjon do zadań specjalnych brytyjskiego dowództwa lotnictwa bombowego. Przejmowaniem skoczków w Polsce zajmowała się specjalna komórka Oddziału V (łączność) Komendy Głównej ZWZ-AK, nosząca kolejno kryptonimy: „Syrena”, „Import”, „Intonacja”, „Riposta”, „MIG II” i 50 ponownie „Syrena”. Pierwszy skok do Polski miał miejsce w nocy 15 na 16 lutego 1941 roku w Dębowcu. Operacja lotnicza nosiła kryptonim „Adolphus”. Ostatni – 28 grudnia 1944 roku. Z trzystu szesnastu przerzuconych do Polski cichociemnych zginęło stu dwunastu. Dziewięciu podczas lotu lub skoku, osiemdziesięciu czterech w walce lub zostało zamordowanych przez gestapo, dziesięciu zażyło truciznę po aresztowaniu, dziewięciu zostało po wojnie straconych na podstawie wyroków wydanych przez sądownictwo Polski Ludowej.

Dziś trudno jest określić, kiedy i w jakich okolicznościach zrodziła się nazwa cichociemni. Być może wzięła się od tajemniczego znikania z jednostek żołnierzy, rekrutowanych do tych formacji, znikali bowiem po cichu w nocy, nikogo o niczym nie informując. Inna wersja mówi, że jest to spolszczona wersja angielskiego określenia Silent and Unseen, charakteryzującego sposób działania przyszłych spadochroniarzy AK. Jeszcze inna, że wzięła się ze sposobu pojawiania się zrzutków w okupowanym kraju. Pierwszym oficjalnym dokumentem, w którym pojawia się określenie „cichociemny”, jest instrukcja Oddziału VI z września 1941 roku. W czasie wojny w Polsce termin ten nie był znany. Spadochroniarzy nazywano popularnie „ptaszkami”. Dopiero w latach powojennych w historiografii przyjęto na trwałe termin „cichociemny”.

Hieronim Dekutowski został zrzucony do Polski w ramach akcji o kryptonimie „Neon I” w nocy z 16 na 17 września 1943 roku. Dokładnie w czwartą rocznicę sowieckiej inwazji. Z hasłem cichociemnych na ustach: „wywalcz wolną Polskę, albo zgiń”. Lot z Anglii Halifaxem BB-378 „D”, należącym do Dywizjonu RAF i dowodzonym przez porucznika Władysława Krzywdę, trwał dwanaście godzin i trzydzieści minut. Poprzednia próba z 9/10 września nie udała się z powodu niskich chmur i braku paliwa w samolocie. Część Halifaxów z polskimi skoczkami zestrzelili Niemcy. Wraz z „Zaporą” na placówce odbiorczej „Garnek” (osiem kilometrów na północ od Wyszkowa), wylądowali: kapitan dyplomowany Bronisław Rachwał „Glin” i podporucznik Kazimierz Smolak „Nurek”, kurier Delegatury Rządu na Kraj. W momencie dotknięcia ziemi – jak wszyscy cichociemni - Dekutowski otrzymał swój pierwszy stopień oficerski, podporucznika rezerwy. Jeden ze skoczków, ppor. Kazimierz Smolak, został podczas skoku ciężko ranny, co uniemożliwiło mu w praktyce poruszanie się. Nakryty przez gestapo, zginął wraz z trzema osłaniającymi go żołnierzami. „Zapora” dotarł szczęśliwie do Warszawy i po krótkiej aklimatyzacji otrzymał przydział do Kedywu Okręgu AK „Lublin”. Początkowo był oficerem w oddziale partyzanckim Tadeusza Kuncewicza „Podkowy”. Kwaterował w rejonie Hoszni Ordynackiej, w bunkrze na tak zwanym Łyśćcu, skąd przeprowadził kilka udanych akcji. Nie tylko chronił ludność Zamojszczyzny przed samowolą okupanta i cywilnymi bandytami, ale przeprowadził też kilka udanych akcji zaczepnych, jak chociażby ta, kiedy nocą z 4 na 5 grudnia dokonał rekwizycji w nasiedlonej wsi Źrebce pod Szczebrzeszynem, zabijając pięciu niemieckich kolonistów. W partyzanckich kryjówkach przechowywał i uratował wielu Żydów ściganych przez Niemców, zlikwidował wielu konfidentów. Następnie podporucznik Dekutowski objął dowództwo skadrowaną 4. kompanią w 9. Pułku Piechoty Legionów AK w Inspektoracie Rejonowym AK „Zamość”. W styczniu 1944 roku został szefem Kedywu w Inspektoracie „Lublin – Puławy” i jednocześnie dowódcą oddziału dyspozycyjnego Kedywu (OP 8). Dzięki połączeniu sześciu niewielkich, samodzielnych jednostek AK operujących w różnych rejonach powiatów lubelskiego i puławskiego stworzył najliczniejszy na Lubelszczyźnie oddział partyzancki typu lotnego. Jego dwustuosobowy oddział partyzancki, wraz z oddziałem podporucznika Mariana Sikory „Przepiórki”, przeprowadził kilkadziesiąt akcji bojowych i dywersyjnych, wymierzonych w 51 niemieckich okupantów. Jak obliczyli badacze historii, dokładnie osiemdziesiąt trzy - najwięcej spośród wszystkich jednostek okręgu lubelskiego. * Jedna z takich akcji, w lesie pod Krężnicą Okrągłą 24 maja 1944 roku, przybrała charakter regularnej bitwy. Oddział „Zapory” zaatakował z zasadzki jadącą z Opola Lubelskiego do Bełżyc niemiecką kolumnę transportową. Składało się na nią szesnaście samochodów wypełnionych żołnierzami, esesmanami i żandarmerią. Walka trwała prawie dwie godziny. Tylko części niemieckiej kolumny udało się wycofać. Na placu boju hitlerowcy zostawili około pięćdziesięciu zabitych oraz dużą ilość uzbrojenia, amunicji i zboża, którego partyzanci zabrali tyle, ile pozwolił na to pościg czterech kompanii żandarmerii. Później, gdy partyzanci odskoczyli już w rejon lasu borowskiego, dopadły ich dwa niemieckie samoloty zwiadowcze „Storch”. „Zapora” przytomnie ulokował wtedy swoich ludzi na skraju lasu, a niemieccy lotnicy obrzucili wiązkami granatów i ostrzeliwali z broni pokładowej jego środek. Władysław Siła - Nowicki, powojenny przełożony Dekutowskiego, w swoich wspomnieniach zapisał: „Wkrótce zyskał opinię wybitnego dowódcy. Cechowała go odwaga, szybkość decyzji a jednocześnie ostrożność i ogromne poczucie odpowiedzialności za ludzi. Znakomicie wyszkolony w posługiwaniu się bronią ręczną i maszynową, niepozorny, ale obdarzony wielkim czarem osobistym umiał być wymagający i utrzymywał żelazną dyscyplinę w podległych mu oddziałach, co w połączeniu z umiarem i troską o każdego żołnierza zapewniało mu u podkomendnych ogromny mir. Nazywali go »Starym«, choć nie miał jeszcze trzydziestu lat”. „W ich [swoich żołnierzy] oczach jawił się zawsze jako młody, miły, uśmiechnięty, z twarzą o pociągłych rysach z czarnym wąsikiem, lub bez, o przenikliwym spojrzeniu, szczupłej postawy, w mundurze polskiego oficera z krótką bronią za pasem – opisywała swojego dowódcę łączniczka «Zapory» Izabella Kochanowska «Błyskawica». - Na głowie czapka maciejówka z orłem. Wrażliwy na piękno, umiłował poezje, sam pisał wiersze, wsłuchiwał się ze wzruszeniem w melodie partyzanckich pieśni. Posiadał umiejętność słuchania odgłosów leśnych, jakby prowadził z nimi w myślach rozmowę”. „Był bardzo lubiany zarówno przez mieszkańców wsi i miasteczek ze swojego terenu działania, jak i samych żołnierzy – to opinia o wuju Krystyny Frąszczak, siostrzenicy «Zapory». - Ile razy spotykałam się ze środowiskiem kombatanckim w regionie lubelskim, to zawsze słyszałam opowieści o tym, jak wspaniałym człowiekiem był ich dowódca. Nie potrafił przejść obojętnie obok osoby potrzebującej pomocy. Potrafił na przykład oddać swój barani kożuch przemarzniętemu wartownikowi”. Przyjaciele nazywali Hieronima „Małym Porucznikiem”, potem „Małym Kapitanem” (kiedy awansował), albo wręcz „Małym Rycerzem” – z powodu niewielkiego wzrostu, rycerskiej brawury i wąsików, które - nieco na wyrost - można było przyrównać do wąsów Pana Wołodyjowskiego... * „Zetknąłem się z nim dopiero w kwietniu 1944 roku – wspominał z kolei Hieronima Dekutowskiego jeden z jego żołnierzy, Marian Pawełczak pseudonim «Morwa». - Wtedy, już w mundurze, zrobił na mnie duże wrażenie. Ale jak mi opowiadali koledzy, gdy przyjechał po raz pierwszy, jeszcze w cywilnym ubraniu, nie wyglądał wcale na dowódcę. Szczuplutki, delikatny, niewysoki, w za dużych butach – nie rokowali mu sukcesów. Tymczasem okazało się, jak to pozory mogą mylić. «Zapora» był przewspaniałym dowódcą. Sam się o tym przekonałem. Był niezwykle odważny, ale zarazem rozważny. (…) Oszczędzał ludzi i nigdy nie robił akcji nieuzgodnionych z tzw. terenem i dowództwem okręgu. Dzięki temu nie narażał innych oddziałów przebywających na kwaterach. Bo przykładowo, robiąc po akcji odskok, mogliśmy niechcący naprowadzić 52

Niemców na kwaterujących i niczego niespodziewających się kolegów. I on to miał zawsze na uwadze. (…) [Jego odwaga] robiła ogromne wrażenie w czasie akcji. To był urodzony dowódca. Wręcz prosiliśmy go: «Komendancie, niech się komendant położy albo chociaż przyklęknie», bo kule syczały wkoło. A on nie. Z mapnikiem, z trzcinką, którą sobie na mapie zaznaczał punkty, odsłonięty, żeby mieć lepszy przegląd sytuacji, jedynie z bronią krótką, dowodził akcjami bezpośrednio, wydając komendy. Pamiętam jego bardzo donośny, tubalny głos, zupełnie niepasujący do niepozornej postaci: «Tęcza, ognia», albo: «Tęcza, przerwij ogień», bo zawsze musieliśmy oszczędzać amunicję. (…) A o tym, jak te akcje były doskonale zaplanowane i przeprowadzone, może świadczyć fakt, że za okupacji niemieckiej zginęło w nich zaledwie 16 żołnierzy. Cóż, ofiary musiały być, ale od dowódcy zależało, żeby było ich jak najmniej. Niemcy w 1944 r. dysponowali już ostrzelanymi żołnierzami, walczącymi na różnych frontach. (…) Komendant Zapora, mężczyzna niewysokiego wzrostu, szczupły, zwykle w butach o nieco za szerokich cholewach, w opiętym mundurze, bryczesach i polówce – z nastroszonymi wąsikami i krótkimi, na bok zaczesanymi włosami, był człowiekiem silnym i niezwykle wytrwałym. (…) Umiał zachować właściwy dystans pomiędzy dowódcą i żołnierzem, jednocześnie był wyrozumiały wobec drobnych żołnierskich niedociągnięć (…) Nie znosił sprośnych piosenek, donżuaństwa i pijaństwa, ale sprzyjał dobrym piosenkom i umiarkowanej zabawie. Bolał nad śmiercią każdego żołnierza (…), był on wspaniałym strzelcem. Kilkakrotnie pokazał nam, jak się strzela z pistoletu, przedziurawiając pnie młodych, dzikich drzewek, leśnych o średnicy 3-4 cm z podrzutu, bez celowania – w czasie jazdy wozem lub sankami, rozpędzonymi przez galopujące konie. Znał również zasady walki wręcz i w przypadku przeciwnika znacznego wzrostu umiał sprężyście skoczyć na piersi”. Podobną zasadzkę jak pod Krężnicą Okrągłą, Dekutowski urządził Niemcom 17 lipca pod Kożuchówką, przy drodze Krzywda – Łuków. Przeprowadził ją z udziałem plutonów „Żbika” (Roman Groński), „Kordiana” (January Rusch), „Ducha” (Aleksander Sokalski) oraz „Wampira” (Mieczysław Szymanowski). Całością działań dowodził oczywiście „Zapora”. Jadący na furmankach powożonych przez polskich furmanów Niemcy zostali zaskoczeni w wąwozie i byliby wybici bez większego oporu, gdyby nie to partyzanci bali się zarzucić ich zmasowanym ogniem, z obawy o życie furmanów. Zdołali zdjąć z furmanki moździerz, ustawić go za nasypem i jego pociskami razić pozycje partyzantów. Poległo pięciu Niemców, ośmiu było rannych, ale dotkliwe były również straty „Zapory”. Od pocisku moździerza zginęli „Kordian”, lekarz oddziału Adam Jaworzyński ps. „Lwów" oraz „Sławek” - Stanisław Skowyra. Poległ także furman Edward Dubiel. Rany odniosło ośmiu partyzantów, w tym sam „Zapora” otrzymał paskudny postrzał w rękę. Leczył się potem w Lublinie, Tarnogrodzie i w klasztorze o.o. dominikanów w Borku Starym. Przez całą wojnę klasztor był miejscem schronienia osób „niepożądanych” – między innymi na przełomie lat 1944/1945 ukrywał się tu zbiegły z niemieckiej niewoli kapitan przedwojennej armii Królestwa Jugosławii, legendarny przywódca oddziału partyzanckiego Ułanów Jazłowieckich AK, Dragan Mihajlo Sotirović pseudonim „Draża”. W tym czasie prowadzono tu także rozmowy między AK i UPA w sprawie zaprzestania wzajemnych walk. Wiosną 1944 roku z oddziału dyspozycyjnego wyłoniono lotny oddział partyzancki dowodzony przez „Zaporę", w składzie OP 8. Grupa podlegała dowódcy OP kapitanowi Konradowi Schmedingowi ps. „Młot”. Oddział szybko się rozrastał i pod koniec niemieckiej okupacji liczył ponad dwustu partyzantów, w związku z czym został podzielony na dwa pododdziały. Jednym dowodził „Zapora”, drugim „Opal” – Stanisław Wnuk, podległy jednak formalnie Dekutowskiemu. Niezupełnie jeszcze wyleczony „Zapora” wziął udział w akcji „Burza”, w ramach której jego oddział, tworzący tym razem 1. kompanię odtworzonego 8. Pułku Piechoty Legionów 53

AK, otrzymał zadanie objęcia ochrony sztabu Komendy Okręgu, pozostającego w konspiracji po zajęciu Lubelszczyzny przez wojska sowieckie. 28 lipca 1944 roku dowodzący Armią Krajową zdecydowali, że oddział „Zapory” ma zostać rozwiązany. Kapitan Dekutowski zastosował się do polecenia, ale nie do końca. Zebrał sporą grupę ochotników i z początkiem sierpnia ruszył z nią na pomoc walczącej Warszawie. Niestety, odsiecz została zatrzymana przez Sowietów, nie powiodły się kilkukrotne próby przebicia. „To było w Zalesiu k. Bełżyc, gdzieś na początku sierpnia 1944 roku – wspominał Marian Pawełczak. - Wiedzieliśmy już, że wybuchło Powstanie Warszawskie, i szykowaliśmy się do marszu na Warszawę. Czyściliśmy broń, zgromadziliśmy nawet na wozie zdobyczne hełmy, których w lesie nie używaliśmy, ale w mieście mogły się przydać. Ale komendant czekał na gońca z dowództwa okręgu. Po jego przybyciu zarządził zbiórkę i smutnym głosem powiedział, że pomoc Warszawie jest niemożliwa, bo nasze oddziały są przez Sowietów rozbrajane, a z żołnierzami nie wiadomo, co się dzieje. Dlatego dowództwo zarządziło zmagazynowanie broni długiej i rozejście się do domów. Ale «Zapora» nie był dobrej myśli, bo rzucił takie zdanie: «Nie wiem, czy nie będziemy musieli znowu wracać w te wszy». I sprawdziło się. Hieronim Dekutowski postanowił wrócić do Tarnobrzega i rozpocząć normalne życie. Myślał o podjęciu studiów historycznych, o których marzył już w gimnazjum... Nie udało się. W Tarnobrzegu już szukało go NKWD. Nie mając praktycznie innego wyjścia, wraz z kilkoma najwierniejszymi żołnierzami, również tropionymi przez sowietów i ich polskie psy, skrył się w pobliskich lasach. Widząc, co się dzieje z byłymi żołnierzami Armii Krajowej, zebrał kilkuosobowy oddział i wrócił do podziemia. Wszystko było tak, jak dawniej, zmienił się tylko przeciwnik. „Wracamy do podziemia...” Te trzy słowa oddają cały tragizm polskiego zrywu wolnościowego z lat 1939 - 1944. Zamiast wracać do domów, do pracy i przerwanej nauki – ludzie musieli „wracać do podziemia”. Bolszewicki terror zmusił ich do podjęcia nowego rozdziału walki o przetrwanie. Walki o godność, o honor żołnierza - Polaka. * Na początku chodziło tylko o przetrwanie. Potem już o coś więcej. O dużo więcej. Zaczęło się od tego, że czterej żołnierze ,,Zapory” zostali zaproszeni do odwiedzenia posterunku MO/UB w Chodlu. Poszli na spotkanie bez obaw, ponieważ dowódcą posterunku był niejaki Adam (Abraham) Tauber, uratowany przez „Zaporczyków” Żyd, który przetrwał wojnę znajdując przytulisko w ich melinach. Tymczasem Tauber kazał wszystkich gości powiązać i własnoręcznie, jednego po drugim, zastrzelił. Taka była wdzięczność ubeka za uratowanie życia. W odwecie, w nocy z 5 na 6 lutego 1945 roku Dekutowski rozbił posterunek w Chodlu. Marian Pawełczak „Morwa”: „Momentem przełomowym było zamordowanie w Chodlu przez Żyda ubeka Abrama Taubera z zimną krwią czterech ukrywających się byłych akowców. Później, w czasie pogrzebu, ubecy wyrzucili z trumny jednego z zamordowanych. Powodem była biało- czerwona opaska na ramieniu z napisem «». To przelało czarę goryczy i w nocy z 5 na 6 lutego 1945 r. «Zapora» z kilkoma chłopakami, m.in. z moim bratem [Jerzym Pawełczakiem] «Jurem», dokonali ataku na posterunek milicji w Chodlu. Komendant miał nadzieję, że zastanie Taubera, ale go nie było”. W odwecie za odwet, następnego dnia silny oddział ubeków, wzmocniony Rosjanami, otoczył wieś Wały, w której – jak donieśli aktywiści z PPR – stacjonował „Zapora” ze swymi żołnierzami. Zginął Mieczysław Jeżewski „Pszczółka”, a Hieronim Dekutowski został ranny w piętę. „To dla partyzanta był ciężki postrzał, bo później w marszach rana się odzywała i komendant bardzo cierpiał” – wspominał Marian Pawełczak. 54

Mimo kontuzji, „Zapora” zdołał przedrzeć się przez pierścień obławy i przedostać z czterdziestoma partyzantami za San. Wściekli ubecy podpalili w Skrzyńcu dom, w którym mieszkała żona zastępcy Dekutowskiego, Stanisława Wnuka „Opala”. Gdyby ludzie nie przerwali kordonu i nie rzucili się do domu na ratunek - w ogniu zginęłyby trzy córeczki „Opala. Bestialską akcją dowodził kapitan o nazwisku Zając (imienia nie ustalono). Datę ataku „Zapory” na Chodel przyjmuje się za początek walki zbrojnej Hieronima Dekutowskiego przeciwko komunistom i początek Powstania Antysowieckiego na tych terenach. Wkroczenie Sowietów oznaczało masowe represje i mordy na Polakach, szczególnie żołnierzach AK. Jeśli uniknęli wywózki na Sybir, trafiali do katowni UB na Zamku Lubelskim, gdzie, prócz innych morderców, działał między innymi ścigany potem przez Instytut Pamięci Narodowej Salomon Morel.

Salomon Morel urodził się 15 listopada 1919 roku w Garbowie. W czasie okupacji hitlerowskiej ukrywał się wraz z bratem Izaakiem Morelem w gospodarstwie Józefa Tkaczyka w Garbowie. (Józef Tkaczyk został w 1983 r. uhonorowany medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, ale prawdopodobnie bardzo żałował, że uratował życie takiemu bydlakowi). Wspólnie z bratem i kilkoma innymi ludźmi, Salomon organizował napady rabunkowe na mieszkańców okolicznych wiosek. Schwytany przez oddział Gwardii Ludowej, całą odpowiedzialność zrzucił na swojego brata, którego rozstrzelano, on sam zaś został członkiem oddziału, wykonując w nim głównie prace gospodarcze. W 1944 roku, po zajęciu Lublina przez Armię Czerwoną, został strażnikiem w okrytym ponurą sławą więzieniu na Zamku w Lublinie, w którym katowano między innymi żołnierzy AK, NSZ i WiN. Naczelnik więzienia, Antoni Stolarz w raporcie z 30 listopada 1944 r. wniósł o zwolnienie Morela oraz pięciu innych strażników ponieważ „nie wykonują sumiennie nałożonych na nich obowiązków, nie starają się podporządkować do regulaminu więziennego zachowują się arogancko przyczem rozsiewają plotki co do mojej osoby, przez co utrudniają mi pracę i podrywają mój autorytet”. (Pisownia oryginalna). W grudniu Salomon Morel został przeniesiony do więzienia w Tarnobrzegu, a w lutym 1945 r. został komendantem Obozu Zgoda w Świętochłowicach. W całym okresie istnienia obozu, zginęło tam co najmniej 1855 osób. Tyle przynajmniej ofiar zostało udokumentowanych przez IPN – w rzeczywistości było ich dużo więcej. Na terenie obozu dochodziło do tortur, gwałtów oraz morderstw. Kierowano do niego osoby bez żadnych sankcji prokuratorskich, na podstawie decyzji władz bezpieczeństwa. W większości więźniami obozu byli Ślązacy oraz obywatele III Rzeszy, część więźniów stanowili również Polacy z tzw. „Centralnej Polski” oraz co najmniej 38 obcokrajowców (Austriacy, Belg, Czesi, Francuzi, Jugosłowianie, Rumuni). Występowały przypadki, że do obozu wraz z rodzicami kierowano dzieci. Władze starały się przekonać mieszkańców Śląska, że do obozu trafiają wyłącznie Niemcy oraz kolaboranci. Teodor Duda, dyrektor Departamentu Więziennictwa i Obozów, ukarał Morela trzydniowym aresztem domowym oraz potrąceniem 50% z pensji za to, że Morel dopuścił do rozwinięcia się epidemii tyfusu oraz nie poinformował o tym na czas zwierzchników, a także za inne uchybienia w prowadzeniu obozu. Obóz zlikwidowano 16 listopada 1945 roku, zaś Salomon Morel został przeniesiony na stanowisko komendanta Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie, który po zakończeniu akcji „Wisła” przekształcono w Więzienie Progresywne dla Młodocianych Przestępców. 17 września 1946 roku władze PRL odznaczyły go Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w roku 1954 Złotym Krzyżem Zasługi. W 1964 roku obronił na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego pracę magisterską Praca więźniów i jej znaczenie. Był m.in. naczelnikiem Wojewódzkiego Aresztu Śledczego w Katowicach, skąd w 1968 roku, w stopniu pułkownika służby więziennej odszedł na emeryturę. Kiedy w 1991 r. zainteresowała się nim Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, umknął do Izraela. 30 września 1996 r. Salomonowi 55

Morelowi postawiono dziewięć zarzutów - w tym ludobójstwa - pobicia, znęcania się fizycznego i moralnego, sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego dla życia i zdrowia więźniów. Oskarżony go również o stosowanie wyszukanej metody tortur tzw. „piramidy” (strażnicy rzucali więźniów jednego na drugiego, tworząc pięć, sześć warstw złożonych z ludzi). Zarzuty wobec Morela oparto przede wszystkim na zeznaniach ponad 100 świadków, spośród których pięćdziesięciu ośmiu było więźniami obozu w Świętochłowicach Zgodzie. Morel po latach swoje zachowanie uzasadniał wcześniejszymi przeżyciami z obozu Aushwitz-Birkenau , gdzie miał przebywać jako więzień, co jednak nie znajduje oparcia w faktach. Izrael odmówił polskim władzom wydania Morela, ponieważ prawo tego kraju nie przewiduje ekstradycji swoich obywateli. W 2006 roku zawieszono mu na kilka miesięcy wypłacanie emerytury z Biura Emerytalnego Służby Więziennej (5 tys. zł.). Podstawą był brak kilku dokumentów, które jednak Morel dosłał wkrótce pocztą. Zmarł 14 lutego 2007 roku w Tel Awiwie.

* W takiej sytuacji kapitan „Zapora” nie mógł stać z boku. Nawiązał kontakt z Komendą Okręgu AK „Lublin”, po czym objął dowództwo nad grupą dywersyjną i zaczął przeprowadzać odwetowe akcje zbrojne przeciwko siejącym terror w okolicy funkcjonariuszom NKWD, UB i MO. Z czasem oddział rozrósł się do stanu trzystu osób – podobnie jak w czasie okupacji niemieckiej, zgromadzonych w dziewięciu grupach bojowych. Na początku 1945 roku dołączyła do niego grupa dezerterów z armii Berlinga, z jednostki wojskowej stacjonującej w Białce koło Krasnegostawu. Na jej czele stał porucznik Stanisław Gabriołek pseudonim „Grot”, który napisał poświęconą „Zaporczykom” piosenkę.

Maszerują cicho niby cienie poprzez lasy, góry pola. Niejednemu wyrwie się westchnienie, Idą naprzód – taka wola. I idą wciąż naprzód, bo taki ich los, I ani żal, ani tęsknota Z tej drogi zawrócić nie zdoła ich nic, Bo to jest ,,Zapory” piechota.

A gdy księżyc wyjdzie spoza chmury I nastanie cicha, piękna noc, To leśnej piechoty ciągną sznury, Widać wtedy siłę ich i moc. Choć twardą im była germańska dłoń, Do boju ich parła ochota I zawsze zwycięstwo musiało ich być, Bo to jest ,,Zapory” piechota.

Teraz za drugiego okupanta, Jeszcze nam nie oschła jedna krew. Po zdradziecku sięga nam do gardła, Na tajgi Sybiru chce nas wieźć. Pomylił się Stalin, pomylił się kat, A z nim ta zdziczała hołota; Za Katyń, za Zamek , za Sybir, za krew Zapłaci ,,Zapory” piechota. 56

Walcząc o wolną Ojczyznę, „Zapora” poświęcił nawet prywatne życie, rezygnując z założenia rodziny. Ukochanej narzeczonej powiedział: „Idę do lasu, nie wiem, czy przeżyję, nie możemy być razem”. Kapitan Dekutowski był zaręczony ze studentką medycyny Teresą Partyką, sanitariuszką AK i łączniczką oddziałów WiN. Urodziła się 18 czerwca 1926 roku w Czortkowie (województwo tarnopolskie, dziś Ukraina). W 1942 roku wraz z rodziną przeniosła się na Lubelszczyznę, do Ratoszyna. Tam natychmiast, jako szesnastolatka, przystąpiła do konspiracji, przyjmując pseudonim „”. Wtedy też dopiero dowiedziała się, że jej rodzice, Stanisław (ps. „Florek”) i Maria, tkwią w niej już od dawna. Maria Partyka pseudonim „Kukułka”, zajmowała się organizacją lokalnej Wojskowej Służby Kobiet. Powstały trzy sekcje – wartownicza, sanitarna i łączności. „Kukułka” została podporządkowana komendantce rejonu Bełżyce ps. „Kasia”- pani Marii Kuźnickiej. „Kotwica” brała udział w zebraniach i szkoleniach odbywających się w ich małym domku w Ratoszynie. „W naszym oddziale WSK było około dwudziestu osób, a zadaniem była pomoc na wypadek walk lub powstania - wspomina. - Na szkoleniach uczono nas pielęgniarstwa i obchodzenia się z bronią. Dziewczęta były też szkolone w szpitalu w Bełżycach. Ja z koleżanką Jadwigą opiekowałam się tam rannym partyzantem. Uczyłyśmy się także alfabetu Morse’a”. Z Hieronimem Dekutowskim spotkała się po raz pierwszy tuż przed Wielkanocą 1944 roku. „Na początku 1944 roku na nasze tereny przybył Hieronim Dekutowski «Zapora» razem ze swoim oddziałem - wspominała później ten moment pani Teresa Partyka-Gaj. - Docierały do nas wieści, że przebywają w sąsiedniej wsi, na kwaterach u zaprzyjaźnionych gospodarzy. Wtedy, na Wielkanoc, powstał pomysł, żeby upiec dla nich baby świąteczne i inne smakołyki. Dostałam z koleżanką zadanie dostarczenia tych darów do oddziału «Zapory». Furmanką przyjechałyśmy pod dom w Borowie, w którym przebywali. Komendant «Zapora» wyszedł do nas osobiście. Zameldowałyśmy, że przywiozłyśmy dary świąteczne. Wówczas po raz pierwszy go zobaczyłam. «Zapora» był bardzo grzeczny i krótko z nami rozmawiał, następnie odszedł i przysłał do nas swoich żołnierzy. Zapytałam gospodynię, dlaczego komendant nie przebywa w domu. Odpowiedziała, że cały czas chce być ze swoimi żołnierzami, że nie chce korzystać z zaproponowanych wygód i woli spać na słomie w stodole jak szeregowy partyzant. «Zapora» wydał mi się wtedy bardzo powściągliwy i poważny”. Drugie spotkanie nastąpiło po wspomnianej wyżej bitwie pod Kożuchówką, 17 lipca 1944 roku. „Kotwica” i kilka innych kobiet zostały wtedy wezwane do opatrzenia rannych partyzantów. Wśród nich był także postrzelony w rękę „Zapora”. Wtedy zrobił na Teresie już zupełnie inne wrażenie. Wydał się jej dużo bardziej otwarty, uprzejmy i pogodniejszy. Jednym słowem – sympatyczniejszy. W starciu pod Kożuchówką zginął „Kordian” – January Rusch, narzeczony Bogdany Bolak „Myszki”, jednej z oddziałowych sanitariuszek. Kiedy załamana dziewczyna opuściła oddział, „Kotwica” postanowiła zgłosić się na jej miejsce, mimo oporu rodziców. Komendant wyraził zgodę, ale już kilka dni później, w związku z wkroczeniem Rosjan, zapadła decyzja o rozwiązaniu oddziału. Wprawdzie oddział zebrał się ponownie w sierpniu (wyruszając na pomoc powstaniu warszawskiemu), lecz „Kotwica” nie została wezwana. Dopiero wiele lat później dowiedziała się dlaczego – był to wynik interwencji i prośby jej ojca. Jej miejsce w oddziale zajęła „Krysia” – Barbara Nagnajewicz-Woś. W domu państwa Partyków kapitan Dekutowski pojawił się dopiero wiosną 1945 roku. Wtedy po raz pierwszy pomiędzy nim a Teresą nawiązała się bliższa relacja. Hieronim 57 opowiedział dziewczynie o narzeczonej, która nie chciała czekać na niego gdy był w Anglii i wyszła za innego. Wtedy też doszło do pierwszego, delikatnego jeszcze pocałunku… Teresa Partyka-Gaj: „Pojawił się późnym wieczorem z grupą żołnierzy. Ugościliśmy ich, byliśmy uprzedzeni, więc była kolacja, poczęstunek, śpiewy. Później chłopcy się rozeszli i «Zapora» został z nami sam i długo rozmawialiśmy. Powiedział wówczas mojej mamie, że chce nawiązać współpracę i liczy na naszą pomoc. Mówił nam już wtedy, że tworzony jest WiN, i że chciałby, żeby mama się włączyła do tej nowej pracy w konspiracji. Wtedy zdradził nam też swoje prawdziwe nazwisko. Opowiedział, że jest z Tarnobrzega, że był skoczkiem z Anglii. Pytał o nasze losy, co się działo na wschodzie, jak wyglądała okupacja sowiecka. My się zgodziłyśmy włączyć się do konspiracji. W czasie rozmowy zapytał mnie, czy mam chłopaka. Kiedy odpowiedziałam, że nie, wtedy on odpowiedział, że też jest sam. «Zapora» siedział z nami wówczas bardzo długo. Pożegnał się koło północy i prosił, żebym go odprowadziła. Odprowadziłam go tam, gdzie czekali na niego żołnierze i pożegnaliśmy się. Czułam się bardzo wyjątkowa, był taki serdeczny i bezpośredni. Był wtedy pełen optymizmu, że znowu będzie walka, że będziemy walczyć o Polskę. Był radosny, rzadko kiedy widywałam go takiego. Pocałował mnie na pożegnanie”. Teresa była szczęśliwa i dumna, że to właśnie ona została wybrana przez cieszącego się wielkim szacunkiem Komendanta. Niestety, czasy nie sprzyjały zakochanym. Wokół „Zapory” i jego ludzi coraz bardziej zaciskała się czerwona pętla. Beznadziejność ich sytuacji była coraz bardziej widoczna. Aż do początku 1947 roku Teresa i Hieronim widywali się tylko sporadycznie, w sytuacjach nie sprzyjających intymnym kontaktom. Dopiero w lutym tego roku spotkali się na przyjęciu we dworze w Ratoszynie, gdzie po wojnie zamieszkała mama Teresy. W pewnym momencie oboje wyszli na dwór. „Zapora” przytulił ją i pocałował. Tym razem gorąco i namiętnie… Wspólną noc spędzili w sąsiednim domu. W czasie tej nocy „Zapora” zupełnie się przed nią otworzył, zdejmując maskę twardego dowódcy. Rozmawiali o swoich uczuciach, o planach na przyszłość. Hieronim pytał, czy Teresa zaczeka na niego. - Tak – odpowiedziała. - Jak długo? – uśmiechnął się. - Rok, dwa? - Tyle, ile będzie trzeba. Wydawał się szczęśliwy gdy okazało się, że jest gotowa na niego czekać oraz że rozumie jego dylematy związane z wyborem między poczuciem obowiązku wobec ojczyzny a pragnieniem osobistego szczęścia. Kolejny raz zobaczyli się latem 1947 roku. „Zapora” poinformował „Kotwicę”, że nie mogą się więcej spotykać, gdyż może to na nią sprowadzić niebezpieczeństwo. Teresa tak wspominała jego słowa: „Wiem że zginę. Muszę zginąć. W tej sytuacji jaka jest w kraju nie mam szans przeżycia. (…). Nie chcę, żebyś ty zginęła. Ty jesteś młoda. Musisz żyć”. Teresa była wstrząśnięta, ale nie pomogły jej protesty i gorące zapewnienia o uczuciu. „Zapora” dobrze wiedział że koniec jest bliski… Tylko przypadek sprawił, że spotkali się raz jeszcze. To było pod koniec lata. Nad dębowymi borami błyszczał dzień piękny jak oblicze panny młodej - jedyny w swoim rodzaju, słoneczny i ciepły . Dzień, który napełnia serce świeżością i który może zdarzyć się jedynie we wrześniu. I tylko w Polsce. Powietrze przepojone było świeżą goryczą piołunu, miodem gryki i koniczyny. „Zapora” siedział na furmance, czekając na wyjazd – początek drogi w ramach próby przedostania się na Zachód. Był ponury i pochmurny, z grymasem bólu na twarzy, jakby przewidując tragiczny koniec tej podróży. Słowa, które usłyszała w odpowiedzi na dramatyczne pytania o cel wyjazdu i o to kiedy wróci, brzmiały: 58

- Nie wiem. Nie umiem, nie potrafię odpowiedzieć… A potem odjechał powoli w płomieniach zrudziałych dębów, na których połyskiwało babie lato. Nie wrócił już nigdy. Jego droga zakończyła się katyńskim strzałem w tył głowy w mokotowskim wiezieniu. * Mimo przygniatającej przewagi komunistów, „Zapora” stworzył prawie idealną siatkę konspiracyjną, obejmującą całą Lubelszczyznę. W jej skład weszły również mniejsze oddziały niepodległościowe i poakowskie, w tym oddział kapitana Zdzisława Brońskiego ps. „Uskok” i oddział Leona Taraszkiewicza ps. „Jastrząb”. Aby dozbroić oddział, zaatakował pociąg w Kraśniku. Rozbroił dwudziestu milicjantów, których - po pouczeniu, że za dalsze wysługiwanie się okupantom poniosą karę - puścił wolno. 7 kwietnia 1945 roku Hieronim Dekutowski przeprowadził akcję ekspropriacyjną w banku w Lublinie, zabierając ponad milion złotych. (Ekspropriacja – trudne słowo, znaczy tyle, co „przymusowe pozbawienie własności”). W czasie odwrotu stoczył walkę z grupą operacyjną UB, w której zginął naczelnik Sekcji I Wydziału Kontrwywiadu WUBP Antoni Kulbanowski, członek PPR, żołnierz Armii Czerwonej na Dalekim Wschodzie, potem dowódca plutonu w 1 Warszawskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, absolwent kursu NKWD w Kujbyszewie, potem ubek, a na koniec trup. W ramach odwetu za akcję Dekutowskiego sowieci aresztowali czterdzieści trzy osoby, z czego trzynaście skazali na karę śmierci i stracili w podziemiach Zamku Lubelskiego. 26 kwietnia, wraz z oddziałami Tadeusza Kuncewicza „Podkowy” i Tadeusza Borkowskiego „Mata”, „Zapora” opanował Janów Lubelski. Zdobył tam posterunek MO i wykonał wyrok śmierci na referencie UB. Uwolnił kilkanaście przetrzymywanych w miejscowym więzieniu uczestniczek powstania warszawskiego, zarekwirował pieniądze ze wszystkich urzędów w mieście i zdobył cztery samochody ciężarowe. Akcja ta przysporzyła ,,Zaporze” ogromnej popularności wśród mieszkańców Janowa i okolic. Urząd Bezpieczeństwa nie miał najmniejszych wątpliwości, że tamtejsze lokalne struktury nowej władzy należą do ,,najbardziej zagrożonych przez bandy AK”, co znalazło odzwierciedlenie w opisach sytuacji, kierowanych do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. ,,Bardzo ciężko przedstawia się sytuacja w mieście Janów (Lubelski), Gminach : Kawęczy, Urzędów, Zaklików, Modliborzyce, Chrzanów, kraśnickiego powiatu – pisano w raporcie z maja 1945 roku. - Aktywna działalność band AK na terenach wy(żej). wym(ienionych) gmin doprowadziła do skończenia prac partyjnych i rządowych organów w wymienionych gminach powiatu kraśnickiego”. 13 maja „Zapora” opanował posterunek MO/UB w Bełżycach, uprowadził zastępcę komendanta, zdobył broń, amunicję i mundury. Wybiegając nieco naprzód wspomnieć należy, że bełżyccy czerwoni wyjątkowo nie mieli do niego szczęścia. 20 lutego 1946 roku, oddział dowodzony przez Jana Szaliłowa „Renka” ponownie opanował tamtejszy posterunek, niszcząc dokumenty i sprzęt oraz rozstrzeliwując komendanta. 23 czerwca na polach w pobliżu Bełżyc rozstrzelano referenta wojskowego Starostwa Powiatowego w Lublinie Mieczysława Piątkowskiego. 23 września tego samego roku „nieszczęsny posterunek” obrał sobie za cel ponad trzydziestoosobowy oddział WiN, dowodzony przez zastępcę Hieronima Dekutowskiego kapitana Aleksandra Głowackiego Wisłę”. Po zdobyciu i zdemolowaniu placówki oddział wycofał się do Lasu Krężnickiego, gdzie zorganizował zasadzkę na szosie Bełżyce - Chodel. Rankiem następnego dnia wpadła w nią grupa pościgowa składająca się z trzydziestu żołnierzy z Mazowieckiej Jednostki Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, dwudziestu funkcjonariuszy MO i trzech pracowników Urzędu Bezpieczeństwa. Zginęło czternastu 59

żołnierzy i czterech milicjantów, a łupem „Wisły” padło kilka ciężarówek, radiostacja i wiele broni. Bez strat własnych! 4 sierpnia 1947 roku grupa z oddziału „Zapory” zastrzeliła w restauracji w Chodlu komendanta posterunku MO w Bełżycach, Bronisława Pikułę, członka PPR. W nocy z 14 na 15 października 1948 roku grupa około pięćdziesięciu ludzi „Zapory”, w ubraniach cywilnych i mundurach Wojska Polskiego, zarekwirowała w Spółdzielni Rolniczo-Handlowej w Bełżycach materiały włókiennicze, galanteryjne i spożywcze o wartości około dwustu tysięcy złotych oraz 1050 złotych w gotówce. Tego samego dnia, którego „Zapora” zaatakował Bełżyce i uprowadził komendanta posterunku (13 maja 1945), jego ludzie przeprowadzili również podobną akcję w Urzędowie. Zajechali tam dwoma ciężarówkami, w sile sześćdziesięciu chłopa. Partyzanci byli dobrze uzbrojeni, w broń automatyczną, mieli również pięć ciężkich karabinów maszynowych, a nawet rosyjskie rusznice przeciwpancerne. Bez większych problemów rozbroili dziewięcioosobowy posterunek MO, który widząc taką demonstrację siły, nawet nie próbował stawiać oporu. Następnie urządzili wiec, na który zwołali wszystkich mieszkańców. W imieniu komendanta „Zapory” przemówienie do nich wygłosił jego zastępca Stanisław Wnuk ,,Opal”. Zgodnie z późniejszym raportem UB „występował bardzo wrogo przeciw Tymczasowemu Rządowi i przeciwko Związkowi Radzieckiemu”. Autor raportu, kierownik lubelskiego WUBP Faustyn Grzybowski, z prawdziwym bólem opisał entuzjastyczne reakcje ludności, która nie tylko wznosiła okrzyki poparcia dla niepodległościowego podziemia, ale wręcz ,,zarzuciła kwiatami odjeżdżające samochody bandytów”. Nie było w tym przesady - na terenach wiejskich ,,Zapora” cieszył się i poparciem ludności i siłami przewyższającymi to, czym dysponowały lokalne struktury komunistów. Wbrew temu, co się dziś mówi, a co wtedy powtarzali bardzo chętnie komuniści, społeczeństwo było nastawione bardzo nieprzychylnie do nowej władzy. Nawet sami komuniści zdawali sobie z tego sprawę. Władysław Gomułka powiedział kiedyś wprost, że gdyby nie obecność Armii Czerwonej zmieciono by ich w dwa tygodnie. Opór był ogromny szczególnie na wschodzie i południu kraju. Co więcej, źródłem irytacji UB było nie tylko wzajemne unikanie starć między ,,zwyczajnym”, pochodzącym z poboru wojskiem a podziemiem, ale wręcz nieskrywane przejawy wzajemnej sympatii. Oddziały ,,Zapory” niejednokrotnie spotykały się z żołnierzami na stopie wręcz przyjacielskiej, a podczas tych spotkań deklarowano wspólną nienawiść do panoszących się w Polsce funkcjonariuszy NKWD i bezpieki. Jednym z najbardziej charakterystycznych przejawów fraternizacji partyzantki z żołnierzami były wydarzenia, które rozegrały się z 18 maja 1945 roku. Dzień wcześniej oddziały kapitana Dekutowskiego rozbiły posterunek MO w Zaklikowie. Podczas walki zginęło dwóch milicjantów, a w sąsiednim budynku partyzanci rozbroili pięciu czerwonoarmistów. Następnego dnia oddział „Zapory” pojawił się w Polkowicach, gdzie stacjonował oddział podporządkowanego komunistom wojska. Jak informował z oburzeniem pracownik „krotko brzmiącego urzędu: „bandyci nie tylko ,nie zaczepiali żołnierzy i żołnierze ich też nie zaczepiali, ale ,nawet doszło do tego, że razem pili piwo”. Następnie bez żadnej wrogości i jedni i drudzy zarekwirowali kolejne beczki z piwem i rozjechali się do swoich miejsc postoju. * Szczególnym okrucieństwem wykazywały się posterunki Milicji Obywatelskiej w Kazimierzu Dolnym i UB w Puławach. Funkcjonariusze aresztowali wielu podejrzanych o działalność konspiracyjną. Mienie aresztowanych było grabione, zabierano nawet inwentarz. Podejrzanych strasznie torturowano, a wielu mordowano, jak na przykład ojca Stanisława Ruska „Tęczy” – bez śladu miejsca pochówku. Mimo kilkakrotnych ostrzeżeń ze strony 60 upoważnionych do tego przez Mariana Bernaciaka „Orlika” i „Zaporę” ludzi, komunistyczni bandyci z wymienionych wyżej miejscowości nie zmienili taktyki. Kapitan Dekutowski postanowił ich do tego zmusić siłą. „«Zapora» wrócił zza Sanu niespodziewanie, dwoma Studebeckerami, zabranymi Sowietom – opowiadał o tym Marian Pawełczak «Morwa». - Jeden przydzielił Romanowi Sochalowi ps. «Jurand», który dołączył do «Zapory» z pięćdziesięcioma elewami szkoły oficerskiej w Łodzi. Drugim wozem, z grupą około czterdziestu partyzantów, wjechał na rynek kazimierski 19 maja 1945 roku. Jedna drużyna ubezpieczyła akcję od strony Opola, druga od strony Puław. Reszta oddziału, na czele z «Zaporą», zaatakowała posterunek Milicji Obywatelskiej. Wyznaczeni partyzanci odcięli połączenia telefoniczne, następnie wpadli do magistratu i wylegitymowali, obecnych w tym urzędzie, cywilów i wojskowych. Tyle lat po tamtych wydarzeniach, trudno jest odtworzyć ich właściwy przebieg. W każdym bądź razie zdobycie posterunku odbyło się przy bezpośrednim udziale Komendanta, który, zamocowanym na tyczce ładunkiem wybuchowym z angielskiego plastyku, zszokował ukrytych na piętrze budynku milicjantów, a w tym czasie sekcja minerów dokonała ataku na drzwi wejściowe, obrzucając je gamonami i wdzierając się do środka.

Gammon był granatem ręcznym przeznaczonym dla wojsk powietrznodesantowych. Składał się z dwóch oddzielnie przenoszonych części: ładunku wybuchowego i zapalnika. Z tego względu spadochroniarz mógł zabrać dużą liczbę granatów, które przygotowywał do użycia bezpośrendnio przed walką lub w czasie walki. Do zapalnika przytwierdzony był woreczek z materiału ściągniętego u dołu elastyczną taśmą. Do woreczka żołnierz wkładał odpowiednią ilość plastyku (np. pół laski, gdy potrzebował rozbić drzwi, lub dwie laski, gdy rzucał granat na czołg). Przed rzuceniem zdejmował ebonitową nakrętkę osłaniająca zapalnik. Tam znajdowała się taśma o długości 10 cm (w późniejszych wersjach ok 30 cm, ze względu na bezpieczeństwo), której koniec żołnierz trzymał między palcami. Po rzuceniu taśma odrywała się od zapalnika, odbezpieczając go. Granat wybuchał po uderzeniu w cel. Granatów tych używały powszechnie alianckie wojska powietrznodesantowe oraz partyzanci i członkowie ruchu oporu w okupowanych państwach.

Prawie równocześnie, na ubezpieczenie od strony Puław, nadjechała bryczka, z 4–5 ubekami, i wojskowy samochód sowiecki, tylko z kierowcą, a w dali pokazały się podwody konne, wiozące cały oddział wojskowych. Samochód i bryczka zostały ostrzelane z dwóch ręcznych karabinów maszynowych. Kierowca samochodu zginął na miejscu, podobnie jak dwóch ubeków z bryczki. Pozostali zaczęli zeskakiwać z pojazdu, ostrzeliwać się i uciekać poprzez pobliskie ogrody w kierunku Wisły. Wszyscy zostali zlikwidowani podczas ucieczki, ogniem z pistoletów maszynowych. Sznur wozów konnych, z wojskowymi, którzy widzieli, jaki los spotkał ich przednie ubezpieczenie, zawrócił szybko w stronę Puław. Z kolei żołnierzom, ubezpieczającym oddział od strony Opola, ukazał się, pędzący w ich kierunku z dużą szybkością, sowiecki samochód wojskowy. Dali mu znak do zatrzymania się, a gdy nie zareagował otworzyli ogień. Po krótkiej serii ręczny karabin maszynowy zaciął się, samochód przemknął przez rynek, obok zdobywanego posterunku i kierując się na Puławy, byłby stratował od tyłu stanowiska ogniowe ubezpieczenia, które ostrzeliwały bryczkę. Kierowca samochodu, na ostrym zakręcie, wpadł jednak na drzewo, raniąc siebie i rozbijając samochód. Oświadczył później, w czasie przesłuchania przez Urząd Bezpieczeństwa i NKWD, że akcję na posterunek Milicji Obywatelskiej przeprowadziła partyzancka grupa, bez udziału mieszkańców Kazimierza Dolnego. To uratowało miasto od pacyfikacji. Po skończonej walce oddział zebrał się na rynku. «Zapora» podziękował wszystkim żołnierzom za bojowe zachowanie się podczas akcji, oraz wyróżnił, za szczególną zasługę w 61 ochronie akcji, żołnierzy, którzy ubezpieczali oddział od strony Puław. Następnie wyruszyliśmy, w szyku ubezpieczonym, w kierunku Dołów pod Wylągami. Zabraliśmy ze sobą dwóch milicjantów z posterunku, oraz jednego ubeka, członka oddziału «Cienia» [Bolesława Kaźmiraka – od 1945 roku Bolesława Kowalskiego], który podczas napadu na oddział akowski w Owczarni 2 maja 1944 roku dobijał rannych. Obydwaj milicjanci, prości, wiejscy chłopcy, zostali puszczeni wolno, po wysłuchaniu uwag ze strony Komendanta, że przez swoją niewiedzę wysługiwali się wrogom narodu. Zostali również ostrzeżeni, że jeśli będą nadal służyć komunistom i dostaną się w ręce partyzantów – zginą. Ubek natomiast, wysoki, przystojny mężczyzna, o wyblakłym, bez wyrazu, spojrzeniu sadysty, czując, że jego zbrodnicza przeszłość nie będzie mu darowana, skoczył, w pewnym momencie, po zboczu, na dno wąwozu, próbując ucieczki. Nie udało mu się uciec, gdyż został skoszony, serią z górczaka, przez jednego z partyzantów, znajdujących się w pobliżu”. Izabella Kochanowska „Błyskawica” tak opisywała waleczność swojego dowódcy podczas tej akcji: „«Zapora» osobiście montował na tyczce ładunek wybuchowy z angielskiego plastyku, zaś sekcja minerska obrzucała granatami wejście i ruszyła do ataku. Ukrywający się na piętrze milicjanci byli zszokowani. W czasie jednej z obław tzw. ,«resortu», kiedy milicjanci pędzili pod lufami mieszkańców wsi i demolowali domostwa, a oprawcy bili sztachetami i dragami schwytanych partyzantów «Zapora» walczył z nimi jak szatan: kopał nogami, skakał po piersi, wielu położył trupem”. Rajd zakończył się w czerwcu, kiedy doszło do walki z grupą operacyjną UB i NKWD; partyzanci wycofali się do lasu, pozostawiając zdobyte w Janowie Lubelskim samochody. Ponieważ mimo nauczki z maja, UB znowu nasiliło represje, „Zapora” ponownie najechał „kazimierską twierdzę” 17 września 1945. W czasie walki padł jeden milicjant, sześciu zostało rannych. Na krótki okres przyhamowało to represyjną działalność w stosunku do ludności ze strony miejscowych władz komunistycznych oraz wystraszyło współpracujących z milicją i Urzędem Bezpieczeństwa konfidentów. Jednak w następnych okresach, gdy oszukańcza amnestia z 22 lipca 1945 roku przerzedziła szeregi partyzanckie, a w 1946 roku tereny Lubelszczyzny były systematycznie pacyfikowane przez Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, oprawcy z miejscowej milicji oraz ubecy z Puław powrócili do swoich praktyk w nękaniu ludności z tych terenów. Obok Bełżyc i Kazimierza, „Zapora” kilkakrotnie rozbijał też w 1946 roku „Ubojnie” w Bychawie (6 marca, w kwietniu i 2 czerwca). * Kierownictwo podziemia widziało potrzebę utrzymania kadrowej organizacji wojskowej i głęboko zakonspirowanych struktur gotowych do wypełniania zadań zbrojnych w kraju (czynna samoobrona, likwidacje niebezpiecznych funkcjonariuszy i konfidentów bezpieki itp.). Dlatego w maju 1945 roku utworzyło Delegaturę Sił Zbrojnych (DSZ). Komenda Inspektoratu DSZ Lublin odznaczyła Hieronima Dekutowskiego Krzyżem Walecznych oraz z dniem 1 czerwca 1945 roku mianowała go dowódcą wszystkich oddziałów partyzanckich na tym terenie. Jednocześnie „Zapora” otrzymał awans na stopień majora Wojska Polskiego. W tym samym miesiącu pojawiły się jednak w kraju symptomy zmian politycznych. Wprawdzie utworzony na podstawie porozumień moskiewskich Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej wciąż był zdominowany przez komunistów, ale powrót do kraju byłego premiera Rządu RP na Uchodźstwie Stanisława Mikołajczyka i objęcie przez niego funkcji wicepremiera wywołało w całym kraju falę entuzjazmu. Zapowiedziane wolne wybory stwarzały nadzieję na rychłą likwidację władzy komunistów w Polsce. W tej sytuacji Delegat Sił Zbrojnych Jan Rzepecki „Prezes” rozpoczął intensywne starania o ,,rozładowanie lasów”, czyli przejście żołnierzy z podziemia do jawnej działalności politycznej. Uważał, że za wszelką cenę należy wykorzystać szansę na kompromisowe rozwiązanie polityczne w kraju, które uchroni akowską młodzież przed dalszym rozlewem krwi w starciach z siłami 62 przeciwnika, w rzeczywistości wielokrotnie silniejszego, bo wspieranego całą potęgą stalinowskiego imperium. Jeszcze w lipcu 1945 roku „Prezes” oceniał sytuację bardzo optymistycznie. Mylił się, nie tylko on zresztą. Jak wiemy, w sfałszowanych wyborach do Sejmu Ustawodawczego w 1947 roku Polskie Stronnictwo Ludowe otrzymało zaledwie ułamek mandatów Polskie Stronnictwo Ludowe otrzymało jedynie ułamek mandatów, w porównaniu do faktycznej liczby głosów oddanych na jego listę. Sam Stanisław Mikołajczyk został posłem, ale wkrótce, zagrożony aresztowaniem, uciekł z kraju na Zachód. Po ucieczce został uchwałą Rady Ministrów z dnia 21 listopada 1947 roku pozbawiony obywatelstwa polskiego. (Przywrócono mu je pośmiertnie dopiero 15 marca 1989 roku). Istnieją też spekulacje, jakoby Urząd Bezpieczeństwa, nie chcąc likwidować Stanisława Mikołajczyka, celowo stworzył wokół niego taką atmosferę, która spowodowała u niego przekonanie o zagrożeniu życia i konieczności ucieczki. W ten sposób „w białych rękawiczkach”, komuniści nie tylko pozbyli się niewygodnego polityka, ale dodatkowo jeszcze mogli go przedstawiać jako zdrajcę i tchórza. Tak więc nadzieje Rzepeckiego spełzły na niczym, mimo że 6 sierpnia 1945 roku Delegatura Sił Zbrojnych została formalnie postawiona w stan likwidacji, a dowodzone przez ,,Zaporę” oddziały rozformowano na przełomie sierpnia i września 1945 roku. Major Dekutowski złożył broń i ujawnił większość swoich żołnierzy, ale, wobec znikomych gwarancji bezpieczeństwa, sam, wraz z kilkoma podkomendnymi, nadal musiał się ukrywać. W takiej sytuacji podjął decyzję o przedarciu się na Zachód – do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech. Tydzień później, wraz z dziesięcioma podkomendnymi, „Zapora” rozpoczął prawdziwy partyzancki rajd. Najpierw specjalny patrol przeprowadził całą grupę w Góry Świętokrzyskie. Po drodze partyzanci kilkakrotnie starli się z bezpieką, rozbroili też posterunek milicji w Słupi koło Świętego Krzyża. Stamtąd przedostali się do Częstochowy, skąd po ściągnięciu dodatkowych osób z Warszawy, 1 października pomaszerowali w kierunku Jeleniej Góry i przebiegającej w pobliżu granicy z Czechosłowacją. Udało im się przekroczyć ją bez przeszkód, ale za granicą szczęście ich opuściło. Idąc w kierunku Pragi, natknęli się na patrol czeskiej bezpieki, którzy wezwali na pomoc oddział wojska. Czesi aresztowali dwóch ludzi, kolejny zginął podczas strzelaniny. Okrążeni Polacy zdołali jakoś wyrwać się z obławy, lecz wkrótce znów znaleźli się w kotle. Grupa zmniejszyła się o kolejnych trzech ludzi aresztowanych przez Czechów. Jedynie pięć osób zdołało się przedostać przez Łabę. Pech towarzyszył im do końca. Gdy byli już praktycznie u celu wyprawy, ponownie wytropiła ich i zaatakowała czeska bezpieka. W rezultacie jedynie ,,Zapora” i Marian Klocek ,,George” dotarli do ambasady amerykańskiej w Pradze. Tu jednak spotkała ich niemiła niespodzianka. Amerykanie jednoznacznie odmówili im pomocy twierdząc, że zajęta przez Sowietów Polska to demokratyczny kraj. ,,Zapora” i ,,George” (Marian Klocek) potajemnie musieli wydostać się z Czechosłowacji. Do okupowanej przez komunistów Polski dotarli podając się za przymusowych robotników wracających z Niemiec. Kosztująca tak wiele wysiłku i krwi wyprawa zakończyła się całkowitym fiaskiem. Na szczęście część aresztowanych zdołała się wymknąć czechosłowackiej służbie bezpieczeństwa. * Komuniści w tym czasie z jednej strony propagandowo nagłaśniali akcję amnestyjną (w rzeczywistości realizowaną w celu dezorganizacji struktur podziemia), z drugiej zaś przeprowadzali aresztowania i czynili przygotowania do kolejnej fali represji. 23 sierpnia 1945 roku Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego ponownie podporządkowano rozkazom szefa MBP, a strukturę terytorialną KBW dostosowano do wojewódzkiego podziału urzędów 63 bezpieczeństwa. Podstawowymi jednostkami, będącymi w dyspozycji wojewódzkich sztabów Wojsk Bezpieczeństwa Wewnętrznego, zostały samodzielne bataliony operacyjne. Lubelszczyznę komuniści wciąż – nie bez podstaw – uważali za tereny „szczególnego zagrożenia”, skierowali tam więc specjalnie wzmocnione pod względem liczebności i uzbrojenia bataliony operacyjne KBW. Zapowiedzią nowej akcji represyjnej były także kolejne dekrety rządowe z listopada 1945 roku, dotyczące zaostrzenia walki z podziemiem. W grudniu minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz wydał rozkaz numer 81 „o wzmocnieniu walki z bandytyzmem”, zaś instrukcja szefa Głównego Zarządu Polityczno- Wychowawczego Wojska Polskiego Konrada Świetlika nakazywała zintensyfikowanie współpracy wojska z UB i milicją. Uzyskane dotychczas przez wojsko efekty walki z podziemiem minister obrony narodowej Michał Rola – Żymierski uznał za niewystarczające. Dowódców garnizonów i jednostek wojskowych uczynił jednocześnie odpowiedzialnymi za ,,bezpieczeństwo” na równi z UB i MO, zobowiązując ich do udzielania tym organom wszelakiej pomocy, koniecznej dla interwencji przeciw bandytom: „Jeżeli dowódca jakiegokolwiek oddziału wojskowego otrzyma wiadomość o walce z bandytami, musi niezwłocznie iść im z pełną pomocą z własnej inicjatywy, nie czekając na wezwanie czy rozkaz”. Jesienią 1945 roku Hieronim Dekutowski został dowódcą dywersji i komendantem oddziałów partyzanckich na terenie Inspektoratu WiN „Lublin”. Powołanie do życia 2 września tego roku Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, które przejęło znaczną część kadr i kontaktów AK-DSZ, było próbą przekształcenia konspiracji zbrojnej w cywilną, stopniowo umożliwiającą przechodzenie żołnierzy z rozwiązywanych struktur AK-DSZ do działalności politycznej. Jednak sowiecki satrapa i jego polscy sojusznicy ani myśleli dzielić się z kimkolwiek władzą. Masowy terror bezpieki powodował konieczność utrzymywania w terenie oddziałów zbrojnych. Przede wszystkim dla ochrony ludności, potem także do eliminacji najbardziej zwyrodniałych funkcjonariuszy. Sytuacja w różnych regionach kraju szybko wymusiła akceptację przez Wolność i Niezawisłość istnienia podległych mu jednostek partyzanckich, w których znajdowali schronienie ludzie najbardziej zagrożeni terrorem bezpieki. W takim stanie rzeczy trudno się dziwić, że w kierownictwie WiN zwyciężyła ostatecznie koncepcja kontynuowania walki zbrojnej. „Lubelskie struktury WiN objęły zwierzchnictwo nad działającymi tam oddziałami zbrojnymi jeszcze w 1945 roku – czytamy w artykule Macieja Korkucia Siedem wyroków śmierci dla «Zapory». - Dowódcą dywersji i oddziałów partyzanckich Inspektoratu WiN Lublin mianowano właśnie mjr Dekutowskiego. Miał realizować zadania związane z czynną samoobroną nie tylko na Lubelszczyźnie, ale także w województwach rzeszowskim i kieleckim. Reaktywowane w ten sposób zgrupowanie działało w rozproszeniu na dużym obszarze. Ruchliwe kilkunastoosobowe oddziały wykonywały rozkazy ,«Zapory», ale przy dość dużej samodzielności poszczególnych dowódców. Taka taktyka zapewniała większą skuteczność, a także lepszą aprowizację oddziałów. Rok 1946 w planach komunistów miał być czasem zasadniczego przełomu w walce z niepodległościowym oporem społeczeństwa. Zamierzano zadać największym zgrupowaniom leśnym decydujący ciosy, które pozwolą na roztoczenie pełnej kontroli nad sytuacją i rozwojem wydarzeń w poszczególnych regionach kraju. Walka z oporem zbrojnym była w tym czasie nieodłączną częścią ogólnej strategii politycznej komunistów. Pierwsza połowa roku 1946 upłynęła, z ich punktu widzenia przede wszystkim na przygotowaniach do referendum ludowego - generalnej próby sfałszowania wyników głosowania. W marcu 1946 r. powołano Państwową Komisję Bezpieczeństwa, która miała synchronizować wszystkie działania przeciw podziemiu podejmowane przez jednostki WP, KBW, UBP i MO”. * 64

Zgrupowanie ,,Zapory” przeprowadziło w tym czasie wiele różnego rodzaju akcji: dywersyjnych, likwidacyjnych i samoobronnych, w województwie lubelskim, rzeszowskim i kieleckim, w których - według oficjalnych wyliczeń - zginęło ponad czterystu żołnierzy LWP (głównie KBW), ubeków i milicjantów, a także czerwonoarmistów. Odbijał też więzienia, wypuszczając aresztowanych. Jego oddział był przygotowany do akcji na Zamek Lubelski, a nawet na areszt na Rakowieckiej w Warszawie, ale w obu przypadkach kapuś doniósł o planach UB i akcje trzeba było odwołać. Ogromną pomoc „Zaporczykom” niósł klasztor o.o. bernardynów w Radecznicy. Tu mieścił się sztab II Inspektoratu Zamojskiego Armii Krajowej dowodzony przez majora Mariana Pilarskiego „Jara”, tu odbywały się uroczyste przysięgi konspiratorów i zakonników. Ścisłymi współpracownikami majora Pilarskiego byli między innymi: ksiądz Wacław Józef Płonka - kapelan WiN oraz brat Piotr Gollba - archiwista WiN. Przyzwolenie na działalność konspiracyjną na terenie klasztoru w Radecznicy dał Prowincjał Bernardynów na Polskę ojciec Bronisław Szepelak. Na początku 1947 roku major Pilarski i major Dekutowski odbyli tu naradę, uzgadniając sposób ujawnienia swoich podkomendnych. Swój egzamin z umiłowania ojczyzny ojcowie bernardyni zdali już wcześniej, a latach II wojny światowej. W klasztorze znajdowały wtedy schronienie osoby poszukiwane przez gestapo, drukowano ulotki, prowadzono tajne nauczanie w zakresie szkoły średniej i szkolono żołnierzy AK. Po wyzwoleniu bernardyni otworzyli w Radecznicy gimnazjum koedukacyjne. Klasztor nadal pozostawał dominującym ośrodkiem życia religijnego i kulturalno - oświatowego w całej okolicy. Aż do 20 czerwca 1950 roku… Funkcjonariusze UB wtargnęli do klasztoru nocą. Szkoła została zamknięta. Zakonników aresztowano i wytoczono proces. Najazd ten został nazwany drugą kasatą klasztoru. Wszyscy, wraz z prowincjałem, zostali skazani na długoletnie więzienia. W akcie oskarżenia zarzucano im, iż przemocą usiłowali obalić system komunistyczny w Polsce. Dopiero w październiku 1995 roku oskarżeni zakonnicy zostali zrehabilitowani i uznani za osoby walczące o niepodległość ojczyzny. Dzięki posiadaniu zdobycznych samochodów ciężarowych „Zaporczycy” potrafili dokonać w ciągu doby kilku akcji na terenie dwóch, a nawet trzech powiatów i błyskawicznie odskoczyć. Ze względów bezpieczeństwa ciągle zmieniali kwatery, nigdy nie stacjonowali dwa razy z rzędu w tej samej wiosce. Do legendy przeszły wypadowe rajdy partyzanckie podejmowane również poza Lubelszczyzną, podczas których niejednokrotnie dochodziło do potyczek i zwycięskich starć z UB i KBW. „Posterunki MO i UB na naszym terenie praktycznie nie istniały – opowiadał Marian Pawełczak «Morwa». - Gdzie tylko się któryś odtworzył, zjawialiśmy się, rozbrajaliśmy i rozliczaliśmy z działalności. Później to my byliśmy policjantami, a także sądem. Ludzie przychodzili do komendanta, aby rozsądzał różne sąsiedzkie zatargi. Mieli do niego wielkie zaufanie. Tępiliśmy bandytyzm. Robiliśmy dalekie wypady w Zamojskie, za San. Byliśmy nawet w pobliżu Przełęczy Dukielskiej. Podobno «Zapora» szukał tam kontaktu do «Ognia» – Józefa Kurasia. Byliśmy bardzo ruchliwi i dzięki temu nie mogli nas rozbić. Jeśli chodzi o czytanie mapy i terenoznawstwo w dzień i w nocy, to «Zapora» był wprost niesamowity”. Major Dekutowski rozbudował swoją siatkę od powiatu lubartowskiego na północy do tarnobrzeskiego na południu i od Zamojszczyzny po wschodnią Kielecczyznę. Udało mu się także scalić kilka „dzikich” grup, w rezultacie czego, pod jego komendą znalazło się ponad dwustu żołnierzy. Wiosną i latem 1946 roku w skład zgrupowania wchodziło jedenaście oddziałów partyzanckich. Podobnie jak za czasów okupacji niemieckiej, tak i teraz „Zapora” z całą surowością zwalczał wszelkie przejawy współpracy z okupantem. Wsie, będące dotąd oparciem dla komunistów, które nazywał „moskwami”, kilkakrotnie stały się terenem bezwzględnych pacyfikacji. Najgłośniejszym echem odbiła się przeprowadzona 24 września 1946 roku 65 pacyfikacja wsi Moniaki - wylęgarni komunistycznej zarazy, późniejszych AL-owców, milicjantów i ubeków. W jej wyniku spłonęło dwadzieścia dziewięć zagród, a czterdziestu zwolenników sowieckich porządków w Polsce ukarano chłostą. Ofiar śmiertelnych nie było - z wyjątkiem jednego ubeka, który próbując ucieczki, rozpoczął strzelaninę. „Zapora” rozbił wiele placówek MO i UB. Schwytanym komunistom na ogół wymierzał kary chłosty, a następnie puszczał ich wolno. Jeśli zabijał, to nie za samą przynależność do PPR, czy bezpieki, ale za wyjątkowo szkodliwą działalność, choć wielu ubeków też oszczędził. Stefan Korboński, działacz „mikołajczykowskiego” PSL i Delegat Rządu na Kraj, w książce W imieniu Kremla pod datą 3 października 1946 roku zapisał: „Komunikat PAP z Lublina, według którego »bandy« »Zapory« z WiN i »Cisego« z NSZ, uzbrojone w broń maszynową, razem 50 osób, napadły na wieś Maniaki i spaliły ją, w tym 11 gospodarstw należących do b. akowców”. Wiadomość tę opatrzył przypisem: „Mowa o starciu oddziału Hieronima Dekutowskiego »Zapory« 23 IX 1946 z ormowcami ze wsi Moniaki (a nie Maniaki), nazywanej potocznie Moskwą, zakończonym śmiercią jednego z nich i wymierzeniem kary chłosty pozostałym”. Dodał też komentarz: „Najlepszy jest ten pomysł, że członkowie WiN, który składa się z nieujawnionych akowców, niszczą własność swych ujawnionych towarzyszy broni. (...) Te kłamstwa są obliczone na obudzenie w społeczeństwie oburzenia przeciwko podziemiu. Przypomina mi to tolerowanie przez gestapo bandytów, by ich zbrodniami obarczyć ówczesną konspirację i zohydzić ją w oczach kraju. Nauka nie poszła w las i dzisiaj mają w bezpiece wiernych naśladowców. Nie darmo ją ludzie nazywają »czerwone gestapo«”. Zeznając na późniejszym procesie „Zapory”, inspektor Inspektoratu Lubelskiego Wolności i Niezawisłości Władysław Siła – Nowicki „Stefan”, na pytanie sądu: „Dlaczego dokonano pogromu wsi Moniaki?”, odpowiedział krótko: „Przecież to była wieś pepeerowska!”. I zupełnie słusznie. Ponieważ pepeerowcy to zdrajcy, więc dalsze komentarze były zbyteczne. ,,Banda ,«Zapory» należy do najaktywniejszych i najniebezpieczniejszych w województwie - napisano 1 listopada 1946 roku w ,«Wykazie band działających na terenie województwa lubelskiego», sporządzonym przez Oddział Wywiadu Dowództwa Głównego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. – Członkowie rekrutują się w znacznej części z dezerterów WP, MO i UBP. Banda, oprócz napadów terrorystycznych, przejawiała silną działalność propagandową, szczególnie w okresie głosowania ludowego”. Dlaczego „najniebezpieczniejszych”? Wyjaśnił to Władysław Siła - Nowicki: „Około dwustu-dwustu pięćdziesięciu ludzi o wysokim poziomie ideowym, dobrze uzbrojonych i wyszkolonych, utrzymywanych w dyscyplinie »trzęsło« połową województwa. Stan ten przypominał pewne okresy powstania styczniowego, gdy władza państwowa ustabilizowana była jedynie w dużych ośrodkach, zaś w terenie istniała tylko iluzorycznie. Oczywiście partyzantka opierała się na pomocy miejscowej ludności ogromnej większości wsi, udzielającej ofiarnie poparcia, kwater i informacji”. * Termin wyborów do Sejmu Ustawodawczego wyznaczono ostatecznie na dzień 19 stycznia 1947 roku. 17 stycznia „Zapora” rozbił dwudziestoosobową grupę operacyjną KBW w Albinowie Małym (powiat Zamość) Podczas akcji zabito siedmiu żołnierzy, a trzynastu wzięto do niewoli. Po rozbrojeniu zostali wypuszczeni, kilku przy okazji zdezerterowało. Przygotowania do przeprowadzenia wyborów oznaczały dalszą intensyfikację terroru i zmasowana akcję propagandową reżimu. Wbrew społecznym nadziejom nie mogły one odmienić sytuacji politycznej. Komuniści, świadomi znikomego poparcia obywateli, przygotowali i zrealizowali olbrzymią operację ich sfałszowania. Z list wyborczych skreślono prawie czterysta tysięcy osób, prewencyjnie aresztowano około osiemdziesięciu tysięcy obywateli, członków lub sympatyków Polskiego Stronnictwa Ludowego - jedynej partii 66 opozycyjnej. Innych mordowano i zastraszano. Zmobilizowano też agenturę UB, której zadaniem miała być penetracja środowisk ludowców. W tym samym czasie LWP, UB i Grupy Ochronno - Propagandowe KBW rozpoczęły akcję propagandowo – dezinformacyjną, mającą na celu skompromitowanie PSL w oczach społeczeństwa. W ramach represji rozwiązano struktury powiatowe PSL, co uniemożliwiło im wystawienie własnych kandydatów w wyborach. Na prośbę Bolesława Bieruta, z Moskwy przyjechała do Polski ekipa Arona Pałkina, naczelnika wydziału „D” Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego ZSRS, specjalizująca się w fałszowaniu i preparowaniu dokumentów pisanych. Na około 5,5 tysiąca komisji obwodowych rządowi udało się utworzyć aż 3515 komisji złożonych wyłącznie z członków PPR. PSL wprowadziło swoich mężów zaufania tylko do 1,3 tys. komisji. Tam gdzie nie było obserwatorów PSL, „trójki” PPR sporządzały po głosowaniu zupełnie nowe, fałszywe protokoły wyborów. Dochodziło też do unieważniania list wyborczych PSL. W niektórych obwodach komuniści zamieniali urny wyborcze, podrzucano karty do głosowania. Zwerbowano agentów UB wśród członków komisji wyborczych (ogółem 47,2% składu wszystkich komisji obwodowych i 43,3% składu komisji okręgowych). Według ogłoszonych danych, udział w wyborach wzięło 89,9% uprawnionych. Ważnych głosów oddano 96,3%, z tego na listę numer 3, to jest na Blok Demokratyczny - 80,1% (co przełożyło się 394 mandaty). PSL otrzymało 10,3% głosów (28 mandatów), Stronnictwo Pracy - 4,7% (12 mandatów), PSL „Nowe Wyzwolenie” - 3,5 proc. (7 mandatów), inne partie - 1,4% (3 mandaty). W sejmie zasiadło 114 posłów PPR, 116 posłów PPS, 109 posłów PSL, 41 posłów SD, 27 posłów PSL, 15 posłów SP, 5 posłów z ugrupowań katolickich i 10 posłów bezpartyjnych. Podwójną dokumentację wyborczą – zarówno prawdziwą, jak i sfałszowaną – prowadzono wyłącznie w wojsku, w celu określenia realnych nastrojów społecznych. Z zachowanych materiałów wynika, że na 121 479 wojskowych 12 768 oddało głosy na PSL. Z danych NKWD przesłanych do Stalina wynika z kolei, że w skali kraju blok frakcji rządzących uzyskał około 50% głosów. Upadły polskie nadzieje na niezawisłość. Oficjalny protest przeciwko fałszerstwu wyborczemu złożyło PSL, któremu w dziesięciu okręgach na pięćdziesiąt dwa unieważniono listy. Oczywiście bezskutecznie. Wygrane w taki sposób wybory stały się dla komunistów legitymizacją ich pełnej władzy w ramach systemu „demokracji ludowej”. Po ogłoszeniu ,,wyborczego zwycięstwa”, komuniści przyjęli ustawę amnestyjną dla podziemia, będącą elementem przygotowań do całkowitej likwidacji oporu zbrojnego i początkiem kolejnego etapu budowy systemu powszechnego terroru. ,,Zapora” zareagował na nią we właściwy sobie sposób: „Amnestia to jest dla złodziei, a my to jesteśmy wojsko polskie”. Nie chciał jednak narażać swoich podkomendnych na trwanie w lesie, bez szans na zwycięstwo, czy nawet na przeżycie. Wziął więc pod uwagę możliwość ujawnienia swoich żołnierzy, ale uważał, że warunkiem tego musi być realne zagwarantowanie im bezpieczeństwa. W piśmie z dnia 23 lutego 1947 roku, skierowanym do szefa Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie napisał: „Komunikuję, że przystąpiłem do rozwiązania, zdania całej posiadanej broni i ujawnienia się oddziałów dywersyjnych w powiatach: lubelskim, puławskim, lubartowskim, krasnostawskim, kraśnickim, zamojskim i biłgorajskim – będących dotychczas pod moją komendą. Zaprzestają natychmiast wszelakiej działalności dywersyjnej i propagandowej. Niezależnie od tego, zobowiązuję się przeprowadzić rozmowę z Inspektorem WiN na okręg lubelski w celu rozszerzenia akcji i ujawniania się organizacji WiN-owskiej w tymże terenie. (…) Ludzie moich pododdziałów uprawiający w dalszym ciągu działalność podziemia, względnie niechcący korzystać z akcji ujawnienia – czynią to bez łączności ze mną i na ich własną odpowiedzialność wobec prawa. Proszę władze państwowe o udzielenie ujawniającym 67 się pomocy w postaci pracy lub doraźnej pomocy materialnej. Wobec tego, że w podległej mi organizacji znajduje się wielu oficerów, proszę o wszczęcie kroków w celu dokonania aktu weryfikacji ich stopni oficerskich”. W lutym 1947 roku przeprowadził w budynku szkoły w Bełżycach rozmowę z przedstawicielami Urzędu Bezpieczeństwa na temat ujawnienia się. W rozmowach tych brał również udział inspektor WiN na Lubelszczyźnie Władysław Siła - Nowicki. Obydwaj pertraktowali z pułkownikiem Józefem Czapickim, którego ze względu na swoją nienawiść do akowców nazywano go „Akowerem” oraz pułkownikiem Janem Tatajem, szefem UB na Lubelszczyźnie. Rozmowy spełzły na niczym. Do porozumienia nie doszło. „W rezultacie w lasach na Lubelszczyźnie odbyła się konferencja, na którą przylecieli helikopterem z Warszawy wiceminister bezpieki [Roman] Romkowski oraz dyrektor Departamentu Politycznego MBP, Luna Bristigerowa [Julia Brystygierowa] – twierdzi z kolei w książce Mokotów, Wronki, Rawicz. Wspomnienia 1939-1954 Władysław Minkiewicz. - Porozumienia nie zawarto, gdyż bezpieka nie zgodziła się, aby aresztowani wcześniej WiN- owcy odzyskali wolność”. „Kiedyś w trakcie tych rozmów, po podpisaniu pewnych punktów porozumienia, grupa ludzi od »Zapory« i obstawa dygnitarzy MBP zdrowo wspólnie popiła – opisywał negocjacje Władysław Siła-Nowicki. - Zawsze jednak na zasadach równości, tak aby żadna ze stron nie pozostawała bezbronna [obie strony były uzbrojone i w równej liczbie ludzi]. Potem wszyscy wsiedli do trzytonowej ciężarówki »Dodge« ze sprzętu amerykańskiego, dostarczonego armii radzieckiej. Samochód prowadził »Zapora«. Wyszkolony w prowadzeniu samochodów w warunkach terenowych, na znanej sobie gruntowej drodze pojechał z szaloną szybkością, jakby szukając śmierci. Na jednym z zakrętów wóz zarzucił, uderzył w drzewo i rozbił się na kupę szmelcu. O dziwo - nikomu z jadących nic się nie stało!”. Mimo to, na rozkaz komendanta okręgu WiN, majora Wilhelma Szczepankiewicza ps. „Bójko”, „Zapora” rozwiązał swój oddział. W kwietniu ostatecznie ujawniła się większość jego podkomendnych. On sam ujawnił się w czerwcu 1947 roku, co nie oznaczało bynajmniej rezygnacji z pracy niepodległościowej. Tym bardziej, że zatrzymał w ukryciu część broni podległych mu oddziałów. Nie ufał zdrajcom ojczyzny, wiedział, że komunistyczna władza nigdy nie daruje mu zadanych jej ciosów. Szybko się okazało, że miał rację i że jest zagrożony aresztowaniem… * Wraz z kilkoma innymi żołnierzami postanowił jeszcze raz „pryskać” na Zachód. 12 września 1947 roku wydał swój ostatni rozkaz, przekazując dowództwo kapitanowi Zdzisławowi Brońskiemu „Uskokowi”. W prywatnym liście do „Uskoka” napisał: „Ja dziś wyjeżdżam na angielską stronę - jestem umówiony z chłopakami co do kontaktów, jak będę po tamtej stronie. Stary - najważniejsze nie daj się nikomu wykiwać i bujać, jak tam wyjadę, załatwię nasze sprawy pierwszorzędnie - kontakt będziemy mieć i tak. Czołem – Hieronim”. Dwa dni później, 14 września, ruszył w swoją ostatnią podróż. Mieli się wszyscy spotkać w Nysie, aby potem razem przekroczyć granicę. Nie wiedzieli, że już od wielu tygodni ich plany całkowicie kontroluje UB. W grudniu 1945 roku bezpieka aresztowała zastępcę „Zapory” Stanisława Wnuka „Opala”. Trafił do osławionego więzienia na zamku w Lublinie, które funkcjonowało już od lat dwudziestych XIX wieku. Najtragiczniejszy okres w jego historii przypadł jednak na czas hitlerowskiej okupacji, kiedy przetrzymywano tam ponad w sumie ponad czterdzieści tysięcy osób. Po 25 lipca 1944 roku władze komunistyczne wtrąciły do więzienia na Zamku ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Warunki bytowe należały do jednych z najtrudniejszych w Polsce. Temat stalinowskiego więźnia na Zamku przez długie lata były przemilczaną kartą historii. Szczególnie trudne warunki panowały w zamkowej Baszcie, gdzie przechodzono kwarantannę. Jeden z więźniów tak opisywał panujące tam warunki: 68

„Na początku pobytu na Zamku trafiłem na basztę. Odbyłem kwarantannę przez okres 2 tygodni. Na baszcie było nas około 100. Warunki były makabryczne. (...) panowały upały. Był ścisk, zaduch. Spaliśmy na jednym boku. Przewracaliśmy się na komendę. Warunki sanitarne były straszne. Spaliśmy na betonie, sienników nie było. W rogu stał „kibel”. Było masę pluskiew, byliśmy zawszeni”. Potworna ciasnota panowała zresztą we wszystkich pomieszczeniach więzienia. Inny z osadzonych wspominał: „Po dwutygodniowej kwarantannie w dolnej części baszty, gdzie panowała niesamowita ciasnota i zgiełk, odprowadzony zostałem do celi nr 9 znajdującej się na parterze prawego skrzydła Zamku. Na powierzchni 18 m2 „mieszkało” około 30 więźniów. Po prawej i lewej stronie celi, znajdowały się drewniane nary, pomiędzy nimi wąskie przejście w stronę okna. Dramatyczne warunki panowały w karcerach o wymiarach 1,0 na 1,5 m. Zdarzało się, że do zimnego pomieszczenia bez okien wlewano więźniom wodę”. Dojmującym doświadczeniem był głód, We wspomnieniach zapisał się następujący obraz, wcale nieodosobniony: „Wyżywienie było podłe. Posiłki dawano nam dwa razy dziennie. Jeden kawałek chleba i jakaś kawa, raczej roztwór karmelu. Drugi posiłek to jakaś zupa z obierzyn. Po miesiącu z głodu i wycieńczenia nie miałem siły chodzić. Wszyscy poruszali się po ścianach. Dopiero w drugim miesiącu pobytu rodzina mogła dostarczyć nam paczki, które były systematycznie rozkradane. Wyżywienie stanowiła puszka po konserwach kaszy pęcaku i mały kawałek chleba na czterech. Oprócz tego kawa. Nie mieliśmy łyżek i widelców”. „Dla więźniów, których rodziny wiedziały o ich losie, znaczną pomocą były paczki – czytamy w Leksykonie Lublin. - Więźniowie pozbawieni takich paczek byli skazani na przymieranie głodem. W opinii jednego z więźniów, warunki panujące na Zamku były o wiele gorsze niż te, z jakimi stykali się więźniowie hitlerowskich obozów. W minimalnym stopniu swoją funkcję spełniał szpital więzienny, w którym pracowali lekarze-więźniowie. Zaopatrzona w jodynę, bandaże, niewielkie ilości środków przeciwbólowych i prymitywne przybory chirurgiczne apteczka ograniczała możliwość niesienia pomocy. Wobec osadzonych w trudnych warunkach ludzi stosowano również różne formy przemocy psychicznej. Wkrótce po zakończeniu działań wojennych w jednych celach więziono członków organizacji konspiracyjnych i hitlerowskich członków komendy obozu koncentracyjnego na Majdanku. Specyfiką więzienia na Zamku był fakt, że więźniów politycznych, niejednokrotnie zwykłych mieszkańców miasta, lokowano w celach razem z kryminalistami. W konsekwencji prowadziło to do powstania atmosfery wzajemnej podejrzliwości i nieufności. Więźniów deprymował również fakt, że zostali umieszczeni w murach, na których znajdowała się krew pomordowanych w czasie II wojny światowej”. Przebywający w takich warunkach Stanisław Wnuk, dodatkowo jeszcze niemal codziennie bity, wkrótce się załamał. Po rozmowie z funkcjonariuszem UB kapitanem Wincentym Wojciuszem, prawdopodobnie funkcjonariuszem NKWD oddelegowanego do lubelskiej bezpieki, poszedł na współpracę, przybierając pseudonim „Iskra”. (Na początku lat sześćdziesiątych, w związku z wejściem nowych instrukcji MSW w sprawie rejestracji, masowo dokonywano przerejestrowania całej agentury SB. W tym też roku zmieniono kryptonim informatora z „Iskra” na „Żmudzki”). W sporządzonej w języku rosyjskim notatce z 3 stycznia 1946 roku kapitan Wojciusz zanotował: „(...) W rozmowie (…) «Opal» zameldował, co następuje: 1. W mieście Warszawie zamieszkuje łączniczka AK, która co miesiąc dostarcza literaturę lubelskiemu okręgowi AK. Wymieniona łączniczka ma łączność z londyńską delegaturą rządu emigracyjnego w Warszawie. «Opal» osobiście zna tą łączniczkę i może ją wydać organom Bezpieczeństwa. 2. 69

On też osobiście zna łączniczkę AK zamieszkała w mieście Łodzi i mającą kontakty z kraśnickim i pułaskim inspektoratem AK oraz puławskim obwodem. Komendantem kraśnickiego Obwodu jest kpt. «Rymsza» [Bronisław Rębacz] z którym «Opal» jest dobrze znajomy i może z nim nawiązać łączność. 3. «Opal» osobiście zna komendanta rejonu AK «Bolka» działającego w rejonie Urzędowa i może go wydać Bezpieczeństwu. 4. Zna z twarzy łącznika lubelskiego inspektoratu i obwodu AK za pośrednictwem, którego można zatrzymać komendanta obwodu «Borutę» [Franciszek Abraszewski]. «Opal» posiada do niego kontakt. 5. «Opal może nawiązać kontakt z komendantem oddziałów NSZ «Cichym» [Wacławem Piotrowskim] i «Orłem» [Zygmuntem Jezierskim] działającymi w rejonie Gdyni-Gdańska i Sopot. 6. Obiecuje także wydać «Zaporę» t.j. Dekutowskiego Henryka urodz. w mieście Tarnobrzegu woj. Rzeszowskiego rodzina którego zamieszkuje w Tarnobrzegu (…) ul. Kolewa nr 67. Według słów «Opala» «Zapora» winien znajdować się na wolności u swojej siostry w miesiącu styczniu r.b. 7. «Opal» może nawiązać kontakt z wieloma komendantami dywersyjnych placówek w puławskim powiecie. W kolejnej notatce z dnia 10 stycznia 1946 roku „Opal” - „Iskra” podał bardziej szczegółowe informacje odnośnie swego byłego dowódcy, jego rodziny na terenie Tarnobrzega oraz przypuszczalnych miejsc ukrywania majora Hieronima Dekutowskiego „w tym mieście. „(...) W Tarnobrzegu przy ul. Kolejowej 69 mieszka siostra «Zapory» Stępińska. Miedzy mieszkaniem a warsztatem blacharskim od wejścia z ulicy na wprost jest długi, wąski pokoik na który należy zwrócić szczególną uwagę, gdyż tam w tejże samej przechowywał się sam «Opona», «Kruk» [Bogdan Krawczyński] i ostatnio może tam przebywa «Zapora». Przy tej samej ulicy mieszka ich kuzyn zajmując cały domek. Tam też może «Zapora» przebywać. Na tej samej ulicy po stronie parzystej od miasta w kierunku stacji naprzeciwko domu Dekutowskiej Marii /nr 67/ mieszka kuzynka Basanianiówna Jasia / zajmuje z rodzicami cały domek/ u której też ukrywał się «Kruk» i inni poszukiwani przez [Urząd] Bezpieczeństwa: Należy zwrócić tam baczną uwagę. U siostry «Zapory» Szelengiewiczowej przy tej samej ulicy numery parzyste może się też „Zapora” przechowywać. W Tarnobrzegu przy ulicy Kościuszki naprzeciw szpitala w domu dr Pawlasa mieszka jego dawna narzeczona Halina, u której «Zapora» też się zatrzymywał”. * Wiosną 1946 roku „Iskra” został zwolniony z więzienia i natychmiast zaczął systematycznie dostarczać UB informacji na temat zgrupowania „Zapory". Jednak dorwanie samego dowódcy, ustawicznie zmieniającego miejsce, wcale nie było takie proste. Mijały dni, tygodnie i miesiące, a major Dekutowski ciągle cieszył się wolnością. Niezrażona tym bezpieka ciągle werbowała nowych agentów w jego otoczeniu. Jesienią 1946 roku miała ich już sześćdziesięciu trzech! Najcenniejszym okazała się Helena Moor, dawna pracownica sztabu Okręgu AK Lublin, zwerbowana przez NKWD prawdopodobnie już jesienią 1944 roku i przekazana do dyspozycji MBP. (Pseudonim akowski „Julka”, ubecki - „Lena”). Po fali aresztowań w sztabie Komendy Okręgu AK w Lublinie, kiedy wobec „Leny” pojawiły się podejrzenia o współpracę z UB, została ze względu na możliwość dekonspiracji na jakiś czas „wyłączona”. Ale jesienią 1945 roku znów podjęła intensywną działalność. Zlecano jej coraz ważniejsze zadania, w tym sprawę schwytania „Zapory”. O wysokiej pozycji Heleny Moor wśród ubeckich agentów świadczy fakt, ze „obsługiwali” ją najwyżsi rangą funkcjonariusze MBP i WUBP w Lublinie, generał Roman Romkowski (Natan Grinszpan-Kikiel), oraz pułkownicy: Franciszek Piątkowski, Bronisław Wróblewski i Jan Tataj. Faktycznie kierującym całością działań wobec „Zapory” i jego ludzi był ten ostatni, szef Wydziału walki z Bandytyzmem WUBP w Lublinie. Niestety, w archiwach IPN nie zachowała się dokumentacja tej operacji, podobnie jak akta agenta „Iskry”, zniszczone w 70

1989 roku. (Zachowane akta „Leny” są mocno niekompletne). Oboje zresztą już nie żyją, Wnuk zmarł w 1998 roku, Moor – diabli wiedzą kiedy. Wszystkie swoje tajemnice zabrali do grobu. Bez wątpienia byli jednak tymi, którzy przez wiele lat zadawali śmiertelne ciosy lubelskiemu podziemiu. Z powodu ich doniesień aresztowano i posłano do katowni UB dziesiątki Żołnierzy Wyklętych. „Do tej pory toczy się wśród historyków spór, kto wydał w ręce UB partyzantów, którzy jedyną szansę ocalenia widzieli w ucieczce poprzez Czechy na teren Niemiec pisze Jarosław Kopiński w artykule „Zapora” w sieci agentów. - Niektórzy historycy uważali, że uczynił to zwolniony z więzienia w lipcu 1947 roku były inspektor lubelski WiN Franciszek Abraszewski «Boruta». Pojawiły się również głosy sugerujące, że mógł to uczynić śp. mecenas Władysław Siła – Nowicki. Obie wersje, jak ocenił na podstawie przejrzanych akt MBP i WUBP w Lublinie doktor Leszek Pietrzak, nie znajdują potwierdzenia w archiwaliach wytworzonych przez wspomniane instytucje. Zapewne były one świadomie rozpowszechniane przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w celu zamaskowania prawdziwych sprawców wydania majora «Zapory» i towarzyszy w ręce UB. Co gorsze niektórzy historycy po 1990 roku nadal je powielali”. „Najważniejszych dokumentów dotyczących operacji zatrzymania «Zapory» i jego kolegów we wrześniu 1947 roku w rejonie Nysy, nie znalazłem z aktach IPN - twierdzi doktor Leszek Pietrzak. - Niestety, akta Wnuka zostały zniszczone w 1989 roku. Zniszczono m.in. teczkę pracy, czyli 6 opasłych tomów doniesień, w każdym po ok. 300 doniesień, co daje 1800 donosów. To naprawdę ogromna skala. Stanisław Wnuk w 1990 roku został szefem Związku Zaporczyków, skupiającego byłych partyzantów WiN”. „Dokumenty w tej sprawie są niekompletne – potwierdza doktor Sławomir Poleszuk, dyrektor Biura Edukacji IPN w Lublinie. - Bardzo trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie: kto zdradził «Zaporę»? Nie można jednak wykluczyć, że w archiwach odnajdzie się coś jeszcze na ten temat. To się zdarza, nawet przypadkowo”. „Wszyscy dowódcy, którzy zdecydowali się na wyjazd, zostali aresztowani w Nysie w daniach od 14 do 17 września – pisze Henryk Pająk w książce «Uskok» kontra UB. – (…) Zostali aresztowani wszyscy wtajemniczeni w tę sprawę oprócz jednego: Franciszka Abraszewskiego «Boruty», który ani nie miał zamiaru wyjeżdżać za granicę, ani tez nie został później posadzony na ławie oskarżonych obok niedoszłych uciekinierów!... Zostawmy to bez komentarza… (..) Podczas jednego z przesłuchań, Władysław-Siła Nowicki ps. «Stefan» - późniejszy mecenas Siła-Nowicki wypowiedział znamienne zdanie: «Boruta» mówił mi, ze obecnie nie mógłby należeć do żadnej organizacji podziemnej, jest człowiekiem amnestionowanym, bardzo dobrze znanym władzom Bezpieczeństwa, a poza tym nie zgadzałoby się to z jego przekonaniami”. Najprawdopodobniej jednak to właśnie oni, agenci UB – „Iskra” i „Lena” – odegrali w operacji osaczenia Hieronima Dekutowskiego najważniejszą rolę. To oni w ostatnich miesiącach przed tragiczną ucieczką spotykali się z „Zaporą” i pozostałymi osobami, planującymi przedostanie się na Zachód. Wiele wskazuje na to, że o planach wyjazdu „Zapory” poinformował UB Stanisław Wnuk. Najprawdopodobniej to on również, za pośrednictwem Heleny Moor, przekazał „Zaporze” fałszywe paszporty i książeczki wojskowe. Stanisław Wnuk „Opal” prawdopodobnie przyczynił się również do aresztowania przez funkcjonariuszy WUBP w Lublinie byłego dowódcy dywersji Inspektoratu Puławskiego WiN Zygmunta Wilczyńskiego „Żuka”, który po ujawnieniu żołnierzy z byłego zgrupowania WiN majora Mariana Bernaciaka „Orlika” założył w Nałęczowie własną firmę samochodową. Pomagał dawnym żołnierzom zgrupowania w uzyskaniu nowych dokumentów, ułatwiając im w ten sposób podjęcie nowego życia na Ziemiach Odzyskanych. 71

Helena Moor „Lena” z kolei przyczyniła się do rozbicia tzw. II Komendy Okręgu AK odtwarzanej na przełomie grudnia 1944 i stycznia 1945 roku przez cichociemnych. Ponadto na podstawie jej donosu aresztowano cały sztab Okręgu AK w dniu 21 marca 1945 roku, podczas odprawy na warszawskiej Pradze. „Unieszkodliwianie ludzi za pomocą rzekomego umożliwienia im wyjazdu za granicę było ulubionym chwytem Urzędu Bezpieczeństwa – pisze Henryk Pająk. - Tak kończyli swój szlak konspiracyjny najwytrwalsi, zarówno wysoko postawieni w hierarchii podziemia, jak tez szeregowi partyzanci. Tak właśnie zostali ujęci, podczas podróży ku zbawczej granicy dwaj ostatni żołnierze z oddziału «Wiktora» [Stanisława Kuchciewicza] podległego «Uskokowi» [Zdzisławowi Brońskiemu], tak też został aresztowany ostatni emisariusz WiN na kraj, ksiądz Stanisław Kluz, który w latach siedemdziesiątych opisał swą przygodę w fascynującej książce pt. W potrzasku dziejowym. Tak również, za jednym «zamachem» rozprawiono się z niemal całym dowództwem oddziałów dywersyjnych lubelskiego Okręgu WiN”. * Przygotowany wyjazd i przerzut przez granicę, był w rzeczywistości zorganizowaną przez UB prowokacją. Współtowarzysz partyzanckiej niedoli okazał się być „towarzyszem”, a pomoc - pułapką. W wyniku zdrady i działalności grupy agentów, docierając kolejno we wrześniu 1947 roku na punkt przerzutowy w konspiracyjnym mieszkaniu w Nysie, ludzie „Zapory” i on sam trafiali bezpośrednio w ręce Urzędu Bezpieczeństwa. Jak już wspomniano wcześniej, szczegóły ubeckiej akcji zniknęły wraz ze spalonymi dokumentami. Istnieje też domniemanie, że nyski adres – ulica Dąbrowskiego 6, podał podczas przesłuchania jeden z aresztowanych wcześniej ludzi „Zapory”, Arkadiusz Wasilewski pseudonim „Biały”, który zeznał podczas przesłuchania, że 14 września nocowali tam razem ze „Żbikiem” - Romanem Grońskim. Nazajutrz taksówką pojechali do wioski, bliżej granicy, którą mieli przekroczyć. Tam wpadli w zasadzkę UB. Nazwa tej wioski nie pada jednak w żadnych spisanych przez ubeków zeznaniach. „Przy ulicy Dąbrowskiego stoją trzy secesyjne, piękne, budynki – pisze Krzysztof Strauchman w artykule Zasadzka na majora Zaporę. Kto zdradził cichociemnego. - Pod numerem drugim na piętrze żyje najstarsza w okolicy lokatorka, 86-letnia pani Gawronowa. «Mieszkam tu od stycznia 1947 roku - opowiada. - Nic nie słyszałam, żeby UB kogoś zatrzymało i żeby był jakiś tajny czy lokal. Tu w każdym mieszkaniu żyli kolejarze, po kilku w pokoju, ciasno było bardzo. Wybrali ten dom, bo stąd blisko do dworca. Środkowa kamienica była wtedy całkiem zburzona, wszędzie było pełno ruin. Pod numerem sześć też nie słyszałam o żadnym zdarzeniu. W 1948 roku niedaleko stąd, na przejściu do dworca, zabito jakiegoś kolejarza. Nikt nigdy nie opowiadał, kto to zrobił i dlaczego». Historia konspiracyjnego mieszkania, które okazało się pułapką zastawioną przez UB, owiana jest wciąż tajemnicą. Nysa miała być punktem przerzutowym w drodze na Zachód, do wolnego świata. Zatrzymali się w mieszkaniu, sądząc, że jest bezpieczne. UB wplątała ich w skomplikowaną operację, otoczyła informatorami i agentami. Jak po sznurku wprowadziła w zasadzkę. To spotkanie ubecy musieli przygotować w najdrobniejszych szczegółach. Nie rzucili się na «zaporczyków» zza drzwi. Wszystko odbyło się po cichu. Być może uśpili ich podczas kolacji z alkoholem. Wcześniej zrobili tak z żołnierzami «Bartka» [Henryka Flamego]”. Po zatrzymaniu w Nysie „Zapora” i jego towarzysze jeszcze tego samego dnia zostali przewiezieni do aresztu Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Będzinie, w którym przebywali do 23 października. W protokole przeszukania więźnia zapisano, że „Zapora” miał przy sobie tomik wierszy Leopolda Staffa i pigułkę z trucizną. Ubecy musieli go więc zaskoczyć, skoro nie zdążył połknąć trucizny. W archiwum IPN zachowały się stenogramy z jego przesłuchania. Major Dekutowski podejrzewał prawdopodobnie, kto był 72 podsuniętym przez bezpiekę agentem. Mówił o Franciszku Abraszewskim pseudonim „Boruta”, byłym inspektorze organizacji Wolność i Niezawisłość na Lubelszczyźnie: „W nocy z 2 na 3 września 1947 roku we wsi koło Puław spotkałem się z «Borutą» i «Stefanem». «Boruta» powiedział, że działa w imieniu nowej organizacji i że ludzie zagrożeni mają zniknąć z terenu, najlepiej wyjechać za granicę. Broń ma zostać zamelinowana albo przekazana innym. Mówił też, że mają możliwość przerzutu za granicę (…). Na kolejne spotkanie umówiliśmy się za tydzień, w wiosce Wólka Łubkowska. Przyjechali ludzie wytypowani do pierwszego przerzutu. Wszyscy dostali nowe dokumenty, wystawione na fałszywe nazwiska. (…). Przed odjazdem umówiłem się, że jeśli dotrę do strefy amerykańskiej, to dam pisemnie znać «Borucie» i on zorganizuje przerzut przez granicę pozostałych ludzi. Ja miałem napisać list z hasłem: Wkrótce wracam do kraju. Kazimierz. Przerzut miał trwać trzy dni”. Z Będzina wszyscy zatrzymani w Nysie trafili do osławionego aresztu przy Rakowieckiej w Warszawie. W latach stalinowskich więzienie mokotowskie było centralnym więzieniem dla „politycznych” i podlegało Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego. Podczas tak zwanych „procesów kiblowych” przesłuchiwano, więziono tam i wydawano wyroki na Żołnierzy Wyklętych. Nazwa wzięła się stąd, że proces oskarżonego odbywał się nie na sali sądowej, lecz w celi więziennej. Sędzia, ławnicy - i ewentualnie inne osoby - zajmowały krzesła lub prycze. W tej sytuacji sądzonemu jako jedyne miejsce do siedzenia pozostawał sedes. „Procesy kiblowe” były przeprowadzane z drastycznym naruszeniem zasad prawa karnego i postępowania karnego. Zazwyczaj wyrok był znany już przed rozprawą, często zapadały w ten sposób wyroki śmierci dla członków podziemia. Faktycznie były to po prostu mordy sądowe. Sędziowie orzekający w „procesach kiblowych” praktycznie uniknęli odpowiedzialności za swoje zbrodnie. Żeby dodatkowo upokorzyć osadzonych, często umieszczano ich w celach razem z niemieckimi przestępcami wojennymi. w głośnej książce Rozmowy z katem opublikował zapis rozmów, jakie przeprowadził w celi stalinowskiego więzienia z Jürgenem Stroopem. Przez dziewięć miesięcy 1949 roku w jednej celi więziennej przebywali wspólnie: Kazimierz Moczarski, bohater Armii Krajowej, i generał SS Jürgen Stroop, kat warszawskiego getta. Stalinowska brutalność i brak skrupułów postawiły między nimi znak równości. Żołnierza Szarych Szeregów i uczestnika Powstania Warszawskiego Juliusza Bogdana Deczkowskiego pseudonim „Laudański”, osadzono w 1949 roku w więzieniu mokotowskim w jednej celi z byłym dowódcą SS i policji na dystrykt warszawski, zbrodniarzem wojennym Paulem Ottonem Geiblem. Niemiecki generał nie mógł zrozumieć, dlaczego Deczkowski, walczący z okupantem, po zakończeniu wojny skazany został na pięć lat więzienia. Zwrócił się do współwięźnia z takim oto zapytaniem: „To pan walczył w czasie wojny z Niemcami? A więc i ze mną? A teraz razem siedzimy w więzieniu i gramy w szachy? Wielka tragikomedia”. „Dziwny uśmiech pojawił się na jego twarzy. Nie mogłem zapomnieć tego uśmiechu” – wspominał Juliusz Deczkowski. W areszcie mokotowskim nie tylko torturowano więźniów i przeprowadzano „kiblowe procesy”, ale również wykonywano wydane w nich wyroki śmierci. Zarówno przez powieszenie, jak i rozstrzelanie. Niekiedy dla dodatkowego udręczenia więźniów przetrzymywano ich w niepewności w celi śmierci przez wiele miesięcy. Zachował się list jednego ze skazańców, oczekującego na wykonanie wyroku śmierci, w którym tenże napisał: „Ostatni list z tego świata do Was piszę. Nic nie mówią, czy mnie zastrzelą, czy nie zastrzelą. Czekam każdej godziny, kiedy zawołają i zastrzelą. Proszę Pana Boga, żeby ze mną stało się albo tak, albo tak, już nie mogę dłużej wytrzymać”. * 73

Za przesłuchiwanie „Zapory” zabrało się dwójka najbardziej brutalnych ubeckich oprawców: Jerzy Kędziora w Będzinie i Eugeniusz Chimczak w Warszawie. O Chimczaku nieco szerzej w innym miejscu, Kędziora natomiast w styczniu 2012 roku został skazany na trzy lata wiezienia za: „bicie więźniów gumą i żelazem owiniętym w ręcznik, przypalanie im włosów, zamykanie w karcerze, skuwanie na noc kajdankami, przyciąganie głowy do ściany, kopanie, ubliżanie i grożenie w celu zmuszenia ich do przyznania się do wymyślonych przez niego win”. Zapewne Kędziora cały ten arsenał zastosował również podczas przesłuchiwania majora Dekutowskiego. To samo działo się z jego podkomendnymi, których oprócz dwójki w/wym, bili jeszcze inni, nie mniej sadystyczni oprawcy, jak chociażby porucznik Ludwik Borowski, oficer śledczy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. I tak przez ponad rok… Proces „Zapory” rozpoczął się 3 listopada 1948 roku w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie. Oprócz majora Dekutowskiego, na ławie oskarżonych zasiedli jego podkomendni: kapitan Stanisław Łukasik „Ryś”, porucznik Jerzy Miatkowski „Zawada”, porucznik Roman Groński „Żbik”, porucznik Edmund Tudruj „Mundek”, porucznik Tadeusz Pelak „Junak”, porucznik Arkadiusz Wasilewski „Biały” oraz ich polityczny przełożony wszystkich, Władysław Siła - Nowicki „Stefan”. Oskarżał prokurator kapitan Tadeusz Malik. Rozprawie przewodniczył sędzia major Józef Badecki, którego wspomagali dwaj ławnicy: plutonowy Kazimierz Obiada i kapral Wacław Matusiewicz. „Pani [Józefa] Stillerowa [obrońca Nowickiego] poinformowała mnie, że przewodniczący składu Józef Badecki znany jest z bardzo uprzejmego prowadzenia rozpraw i bardzo surowych wyroków – wspominał «Stefan». - Istotnie, sędzia Badecki, zimny morderca był cały czas bardzo grzeczny. Od początku zresztą wszyscy byliśmy dla niego morituri (…) Na rozprawę ubrano nas w mundury Wehrmachtu. Ten mundur hańbił katów, nie ofiary. I nieskończenie ważniejszym od naszego ubrania było to, co przed sądem krzywoprzysiężnym mówiliśmy podczas procesu. W sądzie wszyscy zachowali się godnie, nie kajali się, nie przyznawali się do absurdalnych zarzutów. «Zapora» wziął na siebie całą odpowiedzialność”. „Ośmiu aresztowanych prowadzono schodami na górę pod silną eskortą – opisała swe spotkanie z aresztowanym i sądzonym majorem Dekutowskim w książce Siła-Nowiccy z Wyląg. Wspomnienia Janina Szczepkowska-Szydłowska. - «Zapora» wyglądał bardzo źle. Szedł jakby potykając się, bo przecież w więzieniu zabierano im paski od spodni. Z wychudłego ciała przy ruchu te spodnie musiały się zsuwać. I co jest dla mnie bardzo dziwne, że zapamiętałam jego z tych kilku dni procesu, kiedy ich tak wprowadzano na górę, a zupełnie nie pamiętam «Stefana» [Władysława Siły – Nowickiego], mego przyrodniego brata. Zastanawiałam się nieraz później nad tym. Sądzę, że wynikało to może stąd, że w tłumie przed salą rozpraw nie było nikogo, ani z rodziny, ani ze znajomych «Zapory». Jedyną osobą, którą znał, byłam ja. Pamiętam doskonale jak pierwszego dnia odnalazł mnie oczami w tłumie i tak się zapatrzył, że kilka par oczu poszło za jego wzrokiem i spoczęło na mnie. To nie było przyjemne. Mogłam być pewna, że mnie będą śledzić. I tak było. Przypominam sobie taki epizod. Jechałam z kuzynką tramwajem. Nie było tłoku. Siedziałyśmy na ławce i ja jej coś mówiłam o tym procesie. I wtedy ktoś dotknął mojego ramienia, że się obróciłam. Był to jakiś starszy mężczyzna, kładący ledwo dostrzegalnym ruchem palec na ustach. Zrozumiałam w lot i ogarnęło mnie takie przerażenie, że ku zdziwieniu kuzynki wysiadłyśmy na pierwszym przystanku. Takie to były czasy. I jeszcze raz przeżyłam to jakieś wstrząsające spojrzenie «Zapory», to gdy po ogłoszeniu wyroku, pod podwojoną jeszcze eskortą, wyprowadzano ich do karetek więziennych. To nie było tylko spojrzenie «Zapory», ale tych wszystkich przy nim z nastawioną bronią. Może się obawiali, że ktoś go będzie odbijał? Komu to było w głowie w tym czasie, jeżeli nawet nikt łba nie ukręcił Abraszewskiemu”. 74

Pytany, dlaczego zamiast się ujawnić, pozostał ze swoimi żołnierzami, Zapora” odpowiedział: „Byłem związany ze swoimi ludźmi trudem i walką, byłem ich dowódcą. Nie mogłem umyć rąk i zostawić ich jak grupy bandyckiej w terenie, bez dowództwa”. W ostatnim słowie nie prosił o najniższy wymiar kary, ale oświadczył z godnością, że decyzję pozostawia sądowi. * 15 listopada 1948 roku „sąd” skazał majora Hieronima Dekutowskiego na siedmiokrotną karę śmierci za „działanie w zamiarze usunięcia przemocą Krajowej Rady Narodowej, Rządu Tymczasowego, Rządu Jedności Narodowej, a następnie Sejmu Ustawodawczego i Rządu Rzeczypospolitej Polskiej, zagarnięcia ich władzy i zmiany ustroju Państwa Polskiego”, a także za to, że „brał udział w nielegalnych związkach Armii Krajowej (A.K.) i Wolność i Niezawisłość (WiN), gdzie występując pod pseudonimami Piątek i Zapora, pełnił funkcję dowódcy dywersyjno-terrorystycznych band WiN (…), kierował działalnością (…) band leśnych WiN (…), którym wydawał rozkazy mordowania żołnierzy Wojska Polskiego i sprzymierzonej Armii Radzieckiej, funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, Milicji Obywatelskiej, Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej i obywateli Rzeczypospolitej Polskiej”. Fragmenty uzasadnienia wyroku WSR w Warszawie z 15 listopada 1948 roku: „Ośrodki dyspozycyjne reakcji polskiej w postaci tzw. emigracyjnego rządu londyńskiego, czy też korpusu Andersa, będące zresztą powiązane z agenturami imperialistycznych kół kapitalistycznych, wykorzystały dla swych celów specjalne warunki topograficzne woj. lubelskiego, oraz pewną ilość zbałamuconych członków byłych »AK« z czasów okupacji niemieckiej. (...) Ośrodki dyspozycyjne znalazły odpowiednich zwolenników swej ideologii na przywódców. Do nich zaliczają się oskarżeni. Oskarżony Nowicki reprezentuje raczej czynnik inspiracyjny, jak sam nazywa polityczny. (...) Inni oskarżeni z Hieronimem Dekutowskim ps. »Zapora« na czele, są czynnikiem właściwie wykonawczym, o dużym zakresie działania. Tworzą oni ośrodek działalności band terrorystyczno-rabunkowych i dywersyjnych pełniąc tam funkcje przeważnie dowódców band. Bezwzględność i okrucieństwo oskarżonych zostało wyzyskane przez ich wyższe kierownictwo do tworzenia na terenie woj. lubelskiego w okresie od lipca 1944 r. aż do mniej więcej połowy roku 1947 ognisko zamętu i pożogi, które dużym wysiłkiem władz i społeczeństwa musiało być unicestwione. (…) Sąd wymierzył wszystkim skarżonym karę śmierci wychodząc z założenia, ze zbrodnie oskarżonych, których dopuszczali się przez długi okres czasu i zrosiły krwią kilkuset osób Ziemię Lubelską, nie licząc już szkód i strat innej natury, ich bestialstwo i okrucieństwo, charakteryzuje ich wszystkich jako indywidua wyjątkowo niebezpieczne dla porządku prawnego w skali państwowej. Zdaniem Sądu zachodzi w tym przypadku konieczność bezwzględnej izolacji oskarżonych i zabezpieczenia społeczeństwa na zawsze przed ich wadami, kryz każdy z nich byłby potencjalnym elementem zbrodni, godzącym w każdym momencie do zamachu na podstawowe wartości społeczeństwa (…)”. Proces majora Dekutowskiego i pozostałych członków WiN-u pod jednym względem przypominał moskiewski „proces szesnastu”: na sali rozpraw także słychać było śmiech - kiedy „Zapora” zarzucił komunistycznym władzom oszustwo, polegające na ogłoszeniu amnestii i aresztowaniu żołnierzy, którzy się ujawnili i kiedy mówił o podstępie, w wyniku którego został aresztowany w Nysie.

Proces szesnastu. Szukając za wszelką cenę sposobów legalizacji działalności polskich partii politycznych w warunkach komunistycznych rządów, przywódcy państwa i narodu polskiego gotowi byli ponieść każde ryzyko. Dlatego też w marcu 1945 roku przyjęli zaproszenie na do rozmów politycznych, wystosowane przez generała NKWD Iwana Sierowa (występującego 75 pod fałszywym nazwiskiem Iwanow), który zapewniał, że strona sowiecka ma uczciwe zamiary, a podjęcie tych rozmów przyniesie z pewnością odprężenie w stosunkach między AK a stroną sowiecką. Ręczył także słowem honoru za bezpieczeństwo polskiej delegacji. Zamiast przyjęcia, nastąpiło porwanie do Moskwy, więzienie na Łubiance, 141 brutalnych przesłuchań, a potem pokazowy proces przed moskiewskim sądem. W odpowiedzi na prośbę strony polskiej, ambasadorzy Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych interweniowali w Moskwie, gdzie poinformowano ich, że żadnego porwania nie było i że to Polacy wymyślili całą historię. Dopiero 5 maja Rosjanie oficjalnie podali wiadomość o aresztowaniu Polaków pod zarzutem prowadzenia działań dywersyjnych na zapleczu armii sowieckiej. Proces był jawnym pogwałceniem prawa międzynarodowego, które nie uznaje sądzenia władz państwowych jednego państwa przez organa sądowe innych państw. Sądzono obywateli obcego państwa, podstępnie aresztowanych i wywiezionych bez wiedzy rządu, z którym zawarto układ o przyjaźni, pomocy wzajemnej i współpracy. W tym samym czasie prowadzone były w Moskwie rozmowy w sprawie utworzenia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, zgodnie z decyzjami zwycięskich mocarstw podjętymi na konferencji w Jałcie. W akcie oskarżenia stwierdzono arbitralnie nielegalność AK i (RJN) Rady Jedności Narodowej – polskiego parlamentu podziemnego, wskazując równocześnie na prawo do sprawowania władzy przez komunistyczny PKWN (Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego KRN (Krajową Radę Narodową). Oskarżonym przedstawiono fikcyjne zarzuty nie mające najmniejszego pokrycia w rzeczywistości. Po błyskawicznie przeprowadzonym (18-21 czerwca 1945 r.) procesie, pełnym inwektyw kłamstw i oszczerstw w stosunku do podsądnych (Wyjątkowo perfidnie brzmiało na przykład oskarżenie o współpracę z Niemcami, gdyż wielu z oskarżonych osobiście ucierpiało od terroru hitlerowskiego), wydano wyrok, w którym na karę więzienia zostali skazani: Leopold Okulicki - dowódca AK (10 lat), Jan Stanisław Jankowski – delegat rządu RP, wicepremier (8 lat), Adam Bień i Stanisław Jasiukowicz - zastępcy delegata rządu, ministrowie (5 lat), Kazimierz Pużak - przewodniczący RJN (1,5 roku), Aleksander Zwierzyński - wiceprzewodniczący RJN, Kazimierz Bagiński - wiceprzewodniczący RJN, Eugeniusz Czarnowski, Józef Chaciński, Stanisław Mierzwa, Zbigniew Stypułkowski oraz Franciszek Urbański - członkowie RJN (4-18 miesięcy). Uniewinnieni zostali Kazimierz Kobylański, Stanisław Michałowski i Józef. Stemler-Dąbski. Z powodu ciężkiej choroby Antoni Pajdak – minister, członek Krajowej rady Ministrów (późniejszy współzałożyciel Komitetu Ochrony Robotników – KOR) został wyłączony z procesu i wkrótce potem skazany na 5 lat więzienia. Okresu odbywania kary nie przeżyli: L. Okulicki, J.S. Jankowski i S. Jasiukowicz, najprawdopodobniej zamordowani przez sowieckich oprawców.

Śmiech budziły także ubiory niemieckie partyzantów. „Zapora” miał powybijane zęby, zdarte paznokcie i połamane ręce, co wywołało wielką falę wesołości. Obecnym na sali rozpraw ubekom i dziennikarzom peperowskich gazetek najbardziej spodobała się sentencja wyroku: Oficer WiN nie został skazany na zwykłą karę śmierci, ale na siedmiokrotną. Wyliczanka zarzutów, połączona z kolejnym orzeczeniem kolejnej śmierci, wydawała im się tak świetnym dowcipem, że aż pokładali się ze śmiechu. * Po zakończeniu rozprawy i wydaniu wyroków, wszystkich skazanych przewieziono ponownie na Rakowiecką. Ciągle w niemieckich mundurach i pod silnym konwojem. „Wożono ich potem z workami na głowach, żeby ich nikt nie rozpoznał (z obawy przed ewentualnym odbiciem) jako świadków na rozmaite procesy podległych im członków WiN” – napisał Władysław Minkiewicz. (Pozostający na wolności żołnierze lubelskiego WiN rzeczywiście mieli plany odbicia aresztowanych kolegów, które jednak ostatecznie okazały się niewykonalne). 76

4 lutego 1949 roku Najwyższy Sąd Wojskowy w składzie: podpułkownik Józef Dziowgo - przewodniczący składu sędziowskiego, podpułkownik Alfred Janowski - sędzia sprawozdawca oraz podpułkownik Józef Warecki – sędzia, utrzymał w mocy zaskarżony wyrok WSR w Warszawie z 15 listopada 1948 roku. Prośby o łaskę, napisane do prezydenta Bolesława Bieruta przez samego Hieronima Dekutowskiego, adwokata Stanisława Sobczyńskiego, matkę majora Marię Dekutowską i najstarszą siostrę Zofię Śliwę, zostały odrzucone. Pani Zofia czyniła też bezskuteczne próby wydostania brata drogą dyplomatyczną, poprzez Prezydenta Republiki Francuskiej Vincenta Auriola. (Od końca lat dwudziestych mieszkała we Francji i była odznaczona Legią Honorową za udział we francuskim ruchu oporu). Całą ósemkę umieszczono w celi dla „kaesowców”, w której siedziało wówczas ponad sto osób. Major Dekutowski znów został poddany brutalnemu śledztwu, ale podobnie jak wcześniej, nikogo nie wydał. Nawet w celi śmierci mokotowskiego więzienia nie stracił ducha walki, próbując zorganizować ucieczkę z więzienia. Władysław Minkiewicz: „Na noc rozkładało się na betonowej podłodze sienniki i ustawiało się wszystkie ławki pod ścianą, a ze stołków robiono w klozecie piramidę, sięgającą aż do sufitu. Po tej piramidzie Józio Górski [więzień kryminalny - red.] wchodził co noc z wyostrzoną o beton łyżką i mozolnie wiercił nią dziurę w suficie, starannie zbierając gruz do typowego więziennego worka, zwanego u nas »samarą«. Potem ten gruz wrzucał do klozetu i spuszczał wodę, żeby nie pozostawiać żadnych śladów. A jak ustrzec się przed kapusiami? W tym celu wszyscy wtajemniczeni mieli kolejno nocne dyżury i w jakiś przemyślny sposób dawali znać Górskiemu, jeśli ktokolwiek z niewtajemniczonych budził się i szedł do klozetu. Górski przerywał wówczas na chwilę pracę i siedział sobie cichutko na szczycie swojej piramidy. (...) Po kilku tygodniach dziura była na tyle szeroka, że Górski wszedł przez nią na strych i odbył trasę aż do okienka nad niskimi budynkami gospodarczymi. W zasadzie można już było podjąć próbę ucieczki, postanowiono jednak zaczekać na czas, kiedy nadejdą noce bezksiężycowe, co dawałoby większą gwarancję uniknięcia pościgu przez często krążące po Rakowieckiej patrole KBW. (…) Kiedy do zrealizowania planu zostało ledwie kilkanaście dni, jeden z więźniów kryminalnych uznał, że akcja jest zbyt ryzykowna i wsypał uciekinierów, licząc na złagodzenie wyroku. Dekutowski i Siła - Nowicki trafili na kilka dni do karceru, gdzie siedzieli nago, skuci w kajdany”. Izabella Kochanowska „Błyskawica”: „W końcu 1948 roku, gdy na czele więźniów stanął «Zapora», podjęli próbę ucieczki – opowiadała Izabella Kochanowska «Błyskawica». - Rozpoczęli od wiercenia otworu w suficie, aby wydostać się na strych. Dziurę wiercono w kącie celi, oddzielonym blaszaną osłoną muszli klozetowej. Światło paliło się całą noc. Nie było drzwi, jedynie zamknięta krata. Nad klozetem podwieszano więźnia, który wydłubywał otwór, na dzień zaklejany papierem, posmarowanym pastą do zębów. Już wyszli na dach i przeprowadzili rozeznanie. Mieli wychodzić piątkami i skakać na niżej położony budynek, a stamtąd na ulicę. Zdradził ich więzień, który siedział za współpracę z Niemcami, licząc na złagodzenie wyroku. Zapukał w kratę i kazał prowadzić się do ,«speca». Zaraz pojawiło się mnóstwo uzbrojonych strażników. ,«Zaporę» rozebrano z ubrania, zakuto w kajdanki – ręce i nogi – i wrzucono do karca, czyli betonowego bunkra, pełnego fekalii. (…) Ponownie poddano go bestialskim torturom. Wybito mu zęby, połamano kończyny”. * Spośród wszystkich oskarżonych, wykonania wyroku uniknął tylko Władysław Siła - Nowicki. Pomogły mu rodzinne koneksje. Aldona Dzierżyńska - Kojałłowicz, rodzona siostra twórcy Czeki Feliksa Dzierżyńskiego, napisała do Bieruta: „Kocham go jak własnego syna, a więc przez pamięć niezapomnianego brata mego Feliksa Dzierżyńskiego, błagam Obywatela 77

Prezydenta o łaskę darowania życia Władysławowi Nowickiemu”. (Dwaj bracia Dzierżyńskiego ożenili się z dwiema siostrami ojca Władysława Siły-Nowickiego). Z zasady Bierut podobnym błaganiom odmawiał, ale dla „siostrzeńca” Krwawego Felusia i jego siostry znalazł w swoim komunistycznym sercu odrobinę litości. Karę śmierci zamieniono „Stefanowi” na dożywotnie pozbawienie wolności. W celi śmierci spędził w sumie sto dwanaście dni. Przez następnych dziewięć lat poznał dokładnie reżim stalinowski polskich więzień w Warszawie, Rawiczu, Wronkach i Strzelcach Opolskich. Zachowywał się tam odważnie, wręcz prowokująco, wskutek czego wiele dni spędzał za karę w izolatkach. Wolność odzyskał 1 grudnia 1956 roku, w ramach gomułkowskiej odwilży. Po wyjściu z więzienia z potrzeby serca - jak sam powiedział - uczestniczył w procesach rehabilitacyjnych byłych żołnierzy AK i WiN, bronił również świadków Jehowy, kiedy próbowano ich skazywać za odmowę służby wojskowej. (W 1935 roku ukończył Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego). Od połowy lat sześćdziesiątych był adwokatem opozycjonistów, sądzonych przed peerelowskimi sądami. Reprezentował między innymi satyryka Janusza Szpotańskiego, który znalazł się pod ostrzałem władz za antygomułkowski pamflet Cisi i gęgacze. Działał aktywnie w Klubie Inteligencji Katolickiej, dołączył do Zespołu Informacyjnego przy Prymasie Polski kardynale Stefanie Wyszyńskim. W marcu 1968 roku, pod zarzutem działalności antypaństwowej dokonano w jego domu przeszukania. SB znalazła materiały dotyczące prymasowskiego zespołu informacyjnego i Nowickiemu wytoczono sprawę karną. Został skazany w zawieszeniu za rzekome przechowywanie dowodów przestępstwa, otrzymał też zakaz wykonywania zawodu adwokata. Gdy w 1971 roku zakaz cofnięto, wrócił do praktyki. W 1969 roku na prośbę Prymasa został doradcą prawnym Episkopatu Polskiego. Na początku lat siedemdziesiątych, wraz z grupą dawnych działaczy złożył memoriał w sprawie reaktywowania Stronnictwa Pracy. Aktywnie działał w opozycji antykomunistycznej. W grudniu 1975 roku podpisał słynny „List 59”, zawierający protest przeciw projektom zmian w konstytucji PRL. Był sygnatariuszem oświadczenia czternastu intelektualistów z czerwca 1976 roku, solidaryzującego się z protestami robotniczymi w Radomiu i Ursusie. Występował w roli obrońcy w procesach robotników radomskich, a także w procesach politycznych KOR, KPN i członków „Solidarności” w okresie stanu wojennego. Wyklęty, który bronił bezsilnych. Podczas jednego z procesów w Radomiu tłum „nieznanych sprawców” obrzucił go jajkami, kilku opozycjonistów pobito. „Siła-Nowicki próbował osłaniać nas majestatem swojej togi, ale nie na wiele zdały się jego zabiegi, bo ich było kilkunastu, otoczyli nas zewsząd” – wspominał to zdarzenie Jacek Kuroń. Mecenas nie stracił głowy i po prostu wdarł się do sali, w której toczyła się inna rozprawa – w efekcie napastnicy obrzucili też jajkami skład sędziowski. Afera skończyła się, według relacji Kuronia, „pierwszym w dziejach sądownictwa PRL strajkiem sądu, bo sędziowie ogłosili, że w tych warunkach pracować nie będą i w końcu bierna dotąd milicja musiała interweniować”. Kuroń wspominał czasy tych procesów następująco: „Jeśli natychmiast jest potrzebny obrońca w Radomiu, to jedynym człowiekiem, który obudzony w środku nocy tam pojedzie, jest właśnie Siła – Nowicki”. Mecenas współpracował aktywnie z Komitetem Obrony Robotników, należał do Komitetu Obrony Więźniów. W 1980 roku został doradcą NSZZ „Solidarność” i jednym z twórców jego statutu. Jako ekspert zawsze doradzał „realizm na miarę aktualnych możliwości”, dokładnie tak jak zalecał prymas Stefan Wyszyński. Cały czas znajdował się pod obserwacją SB, która próbowała uderzać w niego i podobnych doń prawników. 78

W marcu 1983 roku został jednym z twórców tzw. raportu madryckiego - o nieprzestrzeganiu praw człowieka i obywatela w PRL. W maju tego samego roku, wraz z adwokatem Maciejem Bednarkiewiczem został pełnomocnikiem Barbary Sadowskiej, matki Grzegorza Przemyka, warszawskiego maturzysty zakatowanego na śmierć przez funkcjonariuszy milicji. Działał w prymasowskim Komitecie Opieki nad Osobami Pozbawionymi Wolności i Ich Rodzinami, prowadził podziemne odczyty w kościołach, w tym także w kościele św. Stanisław Kostki na warszawskim Żoliborzu, gdzie posługę sprawował kapłan „Solidarności” ks. Jerzy Popiełuszko. A przede wszystkim bronił w sądach działaczy solidarnościowej opozycji, umacniając tym swój wielki prestiż społeczny. Po ukończeniu siedemdziesięciu lat (urodzony 22 czerwca 1913 roku w Warszawie), mecenas Siła – Nowicki został zmuszony do przejścia na emeryturę. Aby do tego doprowadzić, peerelowski sejm uchwalił nawet dla niego specjalna ustawę, zwaną popularnie lex Nowicki. Odebranie możliwości wykonywania zawodu nie zamknęło mu jednak ust. Napisał między innymi słynny list do generała Wojciecha Jaruzelskiego, w którym protestował przeciw bezprawiu Służby Bezpieczeństwa. Wszczęto za to wobec niego postępowanie karne, umorzone w wyniku amnestii. W roku 1986, wbrew sugestiom najważniejszych ludzi „Solidarności” i Kościoła dołączył do tzw. Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa. Był to dekoracyjny organ, który ekipa Jaruzelskiego chciała wykorzystać propagandowo. Ale na pierwszym posiedzeniu Rady mecenas zaczął się domagać wyjaśnienia sprawy zbrodni katyńskiej. Jeden z pierwszych głosów, jakie pojawiły się na ten temat na forum państwowym… Jako osoba niezależna wziął udział w obradach Okrągłego Stołu, w Zespole do Spraw Reform Politycznych. Zaskakiwał i drażnił tak jedną, jak i drugą stronę, a samym początku, ku powszechnemu zaskoczeniu, wezwał do uczczenia minutą ciszy dwóch zamordowanych niedawno w tajemniczych okolicznościach księży: Stanisława Suchowolca i Stefana Niedzielaka. Wywołało to ogromne poruszenie, a obie strony – opozycyjna i rządowa – postanowiły „wyciąć” wystąpienie mecenasa z telewizyjnej transmisji. Ubolewał również, że przy Okrągłym Stole nie ma przedstawicieli „Solidarności niegrzecznej’. Na koniec jeszcze raz zszokował wszystkich oświadczając: „Stwierdzam, że projekt wyborów przeprowadzonych w tym czasie i w ten sposób absolutnie podważa nadzieje społeczeństwa na zmianę stosunków politycznych w zakresie pluralizmu politycznego w Polsce”. W lutym 1989 roku reaktywował Chrześcijańsko - Demokratyczne Stronnictwo Pracy, którego w latach 1989 - 1992 był prezesem. Uznając, że sam powinien wystartować w wyborach, starał się o mandat do sejmu kontraktowego na warszawskim Żoliborzu. Jego rywalem w okręgu został dawny klient, Jacek Kuroń. Obaj, co było znakiem czasów, nie szczędzili sobie przy tym szczerych komplementów. Siła - Nowicki przegrał miażdżąco. W 1990 roku chciał jeszcze kandydować na prezydenta, ale nie uzbierał stu tysięcy wymaganych podpisów. Jako doradca czy prawnik sprawdzał się znakomicie, politykiem być raczej nie potrafił. W wyborach parlamentarnych w 1991 roku bez powodzenia kandydował do Sejmu z listy Chrześcijańskiej Demokracji. Społeczeństwo wolało Unię Demokratyczną. W ostatnich latach życia został jeszcze sędzią Trybunału Stanu, co było już właściwie nagrodą za zasługi. Władysław Siła - Nowicki jeszcze jako młody adwokat zdobył dostęp do dokumentów z egzekucji swoich kolegów z grupy „Zapory”. Przez jakiś czas utrzymywał kontakty z ich rodzinami, licząc, że w końcu uda się ustalić miejsce ich pochówku. Bez skutku. Udało się to dopiero dwadzieścia lat po jego śmierci. Zmarł 25 lutego 1994 w Warszawie. Został odznaczony pośmiertnie Orderem Odrodzenia Polski i pochowany na Cmentarzu Powązkowskim. (Kwatera 195 rząd 5-6 kwatera 28-30 – gdyby ktoś chciał zapalić znicz lub położyć wiązankę kwiatów). 79

Już po śmierci mecenasa, sprawa oddziału „Zapory” jeszcze raz uderzyła w jego rodzinę. Tym razem za sprawą opublikowanej przez lubelską historyk Ewę Kurek książki Zaporczycy. Pani doktor Kurek zarzuciła w niej Sile - Nowickiemu współpracę z UB oraz zdradę Hieronima Dekutowskiego i jego ludzi. Z inicjatywy córek „Stefana” sprawa znalazła swój finał w sądzie. W charakterze eksperta wystąpił doktor Leszek Pietrzak. Autorka książki i wydawca przegrali we wszystkich instancjach i zostali zmuszeni do przeprosin. Wyrokiem sądu sporne fragmenty książki usunięto. Potem okazało się, że tak naprawdę książka była wynikiem inspiracji autorki ze strony zastępcy „Zapory” – Stanisława Wnuka „Opala”, który w latach 1945 - 1989 był agentem bezpieki o pseudonimach „Iskra” i „Żmudzki”. W archiwach IPN nie odnaleziono też żadnych dokumentów, które mogłyby potwierdzać postawione w książce zarzuty. * Pozostali uczestnicy procesu z 1948 roku – jak wspomniano – mieli mniej szczęścia (i dużo gorsze koneksje rodzinne). Wychodząc na egzekucję 7 marca 1949 roku, tuż przed godziną 19, major Hieronim Dekutowski powiedział: „Przyjdzie zwycięstwo! Jeszcze Polska nie zginęła!”. Irena Siła - Nowicka, żona Władysława, pisze o swojej wizycie w biurze przepustek na ulicy Suchej w Warszawie: „Był ranek. Pułkownika, który podpisywał zgody na widzenie nie było. Siadam więc i czekam na niego, a tymczasem sekretarki, młode dziewczyny krzątały się wśród akt. Czerwone teczki - kara śmierci, zielone - wszystko inne. Biorą te czerwone teczki i jedna z nich czyta nazwisko: Dekutowski Hieronim. Jakie śmieszne imię - mówi. A mnie serce zamarło - wiem, co znaczy czerwona teczka! A więc piszą na maszynie jakieś dane o tych skazanych, ale nic poza tym nie wiem - ani kiedy, ani gdzie te wyroki mają być wykonane”. Pani Nowicka udała się następnie do aresztu na Rakowieckiej: „Wchodzę ze strażnikiem w bramę, potem korytarzem. Obok przechodzą ludzie, niosący na noszach człowieka. Nie wiem, czy był żywy, czy umarły, ale zrobiło to na mnie okropne wrażenie. (...) Po jakimś czasie słyszymy stukot drewniaków - prowadzą więźniów. Widzę Władka. Pyta od razu: co z moimi? Odpowiadam - nie wiem, zrobiłyśmy wszystko, co było można. Przecież mu nie powiem o tych teczkach na Smolnej. (...) Jak się okazało tego właśnie dnia, 7-go marca 1949 roku rozstrzelano na Mokotowie siedmiu wspaniałych ludzi, towarzyszy broni Władka. A on słyszał te strzały, żegnał się z przyjaciółmi...”. Egzekucję zarządził prezes Najwyższego Sądu Wojskowego Władysław Garnowski. Starszy sierżant Piotr Śmietański, kat, zwany oficjalnie dowódcą plutonu egzekucyjnego, wykonał wyroki katyńskim strzałem w tył głowy, w piwnicy mokotowskiego więzienia. (Według nie sprawdzonej relacji, zginąć miał także zdrajca, który doniósł o przygotowywanej ucieczce). Oprócz „Zapory” zastrzelił tego dnia jeszcze sześciu żołnierzy Podziemia. Ginęli co piętnaście minut: - Hieronim Dekutowski – godzina 19:00 - Stanisław Łukasik – 19:05 - Roman Groński – 19:10 - Edmund Tudruj – 19:15 - Tadeusz Pelak – 19:20 - Arkadiusz Wasilewski – 19:25 - Jerzy Miatkowski – 19:30 Asystowali przy egzekucji: - major Stanisław Cypryszewski – wiceprokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej - kapitan Alojzy Grabicki – naczelnik więzienia na Mokotowie - podpułkownik Marek Charbicz – lekarz - pułkownik Michał Zawadzki – ksiądz 80

W 2003 roku Instytut Pamięci Narodowej rozpoczął śledztwo mające na celu ustalenie losów Śmietańskiego, w związku z dochodzeniem w sprawie śmierci Witolda Pileckiego i innych Żołnierzy Wyklętych. Nigdy jednak nie udało się do niego dotrzeć. Stwierdzono tylko, że wszystkie dane personalne dotyczące „Kata z Mokotowa” zostały usunięte z oficjalnych archiwów rządowych. Śledztwo zostało umorzone w 2004 roku. Mówiono, że Śmietański wyemigrował w 1968 roku do Izraela. Według ustaleń IPN zmarł w 1950 roku na gruźlicę. Istnieje jeszcze inna wersja przebiegu egzekucji. Major „Zapora” nie mógł ustać na nogach, więc oprawcy założyli na niego worek, podwiesili pod sufitem i strzelali do niego bez opamiętania, sycąc swą nienawiść widokiem płynącej spod sufitu niepokornej krwi. Potem w piętnastominutowych odstępach mordowali jego żołnierzy. W dniu śmierci „Zapora” nie ukończył jeszcze trzydziestego pierwszego roku życia. Według świadków „wyglądał jak starzec”. Miał siwe włosy, wybite zęby, połamane ręce, nos i żebra. Zerwane paznokcie. W podobnym stanie znajdowali się jego podkomendni. Pochowano ich w mundurach niemieckiego Wehrmachtu, w miejscu, które przez dziesiątki lat stanowiło ścisłą tajemnicę. W bezimiennym dole śmierci mieli pozostać na zawsze. Przez kilkadziesiąt lat Polski Ludowej trwała męka rodziny i najbliższych Hieronima Dekutowskiego. O partyzantach z organizacji Wolność i Niezawisłość, którzy tworzyli drugą konspirację, w ogóle nie wolno było mówić. Zabrano część pamiątek po „Zaporze”, zburzono jego rodzinny dom, który stał w Tarnobrzegu przy obecnie istniejącym skrzyżowaniu ulic Sienkiewicza i Sikorskiego. Starano się zamordować również pamięć o nim. To – na szczęście – nie zakończyło się sukcesem. Nigdy nie udało się wymazać Hieronima Dekutowskiego i innych Żołnierzy Wyklętych z kart historii. Jeszcze w przededniu załamania się systemu komunistycznego w Polsce, w marcu 1989 roku, na dwa miesiące przed wyborami do sejmu kontraktowego, w czterdziestą rocznicę zamordowania „Zapory”, gdy w kościele ojców Dominikanów w Tarnobrzegu odsłonięto pierwszą tablicę poświęconą majorowi, szczególnie oszczerczy artykuł pt. Zapora. Dziennik znaleziony na pobojowisku zamieścił w „Kurierze Lubelskim” dziennikarz Adam Sikorski. (Uhonorowany w 2013 roku Odznaką Honorową i Medalem Pamiątkowym „Kustosza Tradycji, Chwały i Sławy Oręża Polskiego”). * W PRL-u „Zapora” był całkowicie przemilczany, a jeśli już – z rzadka – wspominano tę postać, to tylko po to, żeby opluć. Doceniano go jedynie na Zachodzie. Rząd RP na uchodźstwie przyznał pośmiertnie majorowi Dekutowskiemu Srebrny Krzyż Virtuti Militari, a w 1989 roku awansował go do stopnia pułkownika. Diabelski plan komunistów jednak się nie powiódł. Trwające kilkadziesiąt lat poszukiwania miejsca spoczynku ofiary komunistycznego mordu zostały uwieńczone sukcesem. Latem 2012 roku ekipa ekshumacyjna Instytutu Pamięci Narodowej przekopała tak zwaną Łączkę - kwaterę Wojskowego Cmentarza Powązkowskiego w Warszawie. Okryto szczątki dwustu czterdziestu ośmiu osób. W grudniu i styczniu, po przeprowadzeniu pierwszych badań porównawczych DNA, IPN podał nazwiska pierwszych zidentyfikowanych. Na „Łączce” spoczywały między innymi szczątki Stanisława Łukasika pseudonim „Ryś” i Tadeusza Pelaka pseudonim „Junak”. „Szczątków «Zapory» dotychczas nie zidentyfikowaliśmy, ale na pewno też go tu pochowano – mówił wtedy kierujący pracami profesor Krzysztof Szwagrzyk, pełnomocnik prezesa Instytutu Pamięci Narodowej do spraw poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego. - Będziemy mieć problem z identyfikacją. Hieronim Dekutowski nie zdążył założyć rodziny. Do dziś żyją tylko jego siostrzenice. W takim przypadku porównanie materiału DNA jest niewystarczające, żeby z całą pewnością potwierdzić tożsamość ofiary. W dokumentach UB szukaliśmy też jego śladów, zaschniętej kropli krwi czy włosa. Nie zachowały się”. 81

W końcu jednak specjaliści z Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego dokonali identyfikacji w ramach Polskiej Bazy Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów. 22 sierpnia 2013 roku Instytut Pamięci Narodowej potwierdził oficjalnie, że w trakcie prac ekshumacyjnych na tak zwanej „Łączce”, czyli Kwaterze „Ł” na warszawskich Powązkach, odnaleziono w masowym grobie szczątki majora (a właściwie już pułkownika) Hieronima Dekutowskiego pseudonim „Zapora”. W latach 1946 - 1956 to tutaj właśnie chowano ofiary komunistycznego terroru. Po latach kwatera została zamieniona w kompostownik, a potem na śmietnik. Dopiero w czasie III Rzeczpospolitej rozpoczęto porządkowanie tego terenu. Prace nadal trwają. Według szacunków historyków może być tam pochowanych nawet trzysta pięćdziesiąt osób. Prace ekshumacyjne prowadzi Instytut Pamięci Narodowej wraz ze specjalistami z dziedzin archeologii, antropologii i genetyki. Wydobyto już szczątki stu dziewięćdziesięciu czterech Żołnierzy Wyklętych. Dwudziestu ośmiu bohaterów zostało zidentyfikowanych. „Identyfikacja takich wielkich Polaków to ogromny osobisty honor dla każdego z nas - mówił profesor Krzysztof Szwagrzyk. - Mamy świadomość tego, w czym uczestniczymy. Zdajemy też sobie, jakie stoją przed nami wyzwania. Wrzucano do dołów śmierci, ginęli od strzału w tył głowy, często byli chowani w mundurach żołnierzy Wehrmachtu. Po latach wreszcie «Zapora» doczeka się godnego pochówku. Najbliżsi zdecydowali, że jego szczątki powinny spoczywać na Powązkach. Urna z ziemią z Łączki zostanie złożona w symbolicznym grobie-pomniku majora Dekutowskiego na lubelskim cmentarzu. Nie jest za to wykluczone, że przy grobie rodziców bohatera, spoczywających na Cmentarzu Parafialnym przy Kościele pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Tarnobrzegu zostanie umieszczona urna z ziemią pobraną z dołu, w którym odnaleziono ciało Hieronima Dekutowskiego”. „Byłam przekonana, że oprawcy tak go poćwiartowali, spopielili, posypali wapnem, żeby nigdy nie udało się go odnaleźć – mówiła ze łzami w oczach Krystyna Frąszczak, siostrzenica «Zapory». - Potem, w miarę ekshumacji na «Łączce», nadzieja, że wróci do nas, była coraz większa. Aż wreszcie stało się”. Hieronim Dekutowski nie był już wtedy „bandytą” postacią nieznaną. III RP sądownie go zrehabilitowała – na wniosek Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej – chociaż dopiero w 1994 roku. „Żołnierze AK działający później w organizacji WiN byli zmuszeni do przeciwstawienia się zbrojnej masowej eksterminacji, poprzez walkę zarówno z oddziałami NKWD, jak i wspierającymi je formacjami polskimi, tj. milicją, UB i tzw. Wojskami Wewnętrznymi – napisał 23 maja tego roku w uzasadnieniu wyroku Sąd Wojewódzki w Warszawie, unieważniając wyroki śmierci na Hieronima Dekutowskiego i jego towarzyszy. – Była to walka potrzebna i celowa, polegająca na odbijaniu jeńców lub zapobieganiu morderstwom i aresztowaniom. Sąd Najwyższy określa to obecnie w swoim orzecznictwie jako prawo do zbiorowej obrony koniecznej. Nie ulega wątpliwości, że właśnie taki charakter miały działania zbrojne oddziału «Zapory»”. Symboliczna mogiła pułkownika Dekutowskiego znajduje się w Lublinie, na cmentarzu wojskowym przy ulicy Białej. Grób symboliczny znajduje się także na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie w Kwaterze „Na Łączce”. Ponadto w Lublinie znajdują się dwa pomniki postawione ku czci „Zapory” i żołnierzy z jego zgrupowania. Imię Hieronima Dekutowskiego nosi Gimnazjum nr 9 w Lublinie. 10 grudnia 2008 r. powołany został w Tarnobrzegu z inicjatywy Klubu Gazety Polskiej Komitet Budowy Pomnika Hieronima Dekutowskiego. 11 listopada 2009 r. patronat nad uroczystością jego odsłonięcia objął Prezydent RP Lech Kaczyński. Autorem pomnika jest artysta rzeźbiarz Giennadij Jerszow. 82

Pułkownik Hieronim Dekutowski był odznaczony w 1945 roku Krzyżem Walecznych, a w 1964 roku (pośmiertnie) krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari za wojnę obronną 1939 roku. 15 listopada 2007 r. Prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył pośmiertnie Hieronima Dekutowskiego Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. Uroczystości pogrzebowe pułkownika „Zapory” zaplanowano na 27 września 2014, w siedemdziesiątą piątą rocznicę powstania Polskiego Państwa Podziemnego. W blasku fleszy przekazano na konferencji prasowej bliskim „Zapory” dokumenty potwierdzające tożsamość. Ze strony Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa padły zapowiedzi o budowie Panteonu Bohaterów Narodowych, wskazano termin uroczystego pogrzebu pod patronatem Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej i w dalszym ciągu miały być prowadzone prace w Kwaterze „Ł”. A potem… wszystko zostało wstrzymane. „Od wiosny nie mogą rozpocząć się poszukiwania szczątków na Powązkach, bo doły śmierci zostały przez komunistycznych oprawców przykryte… grobami dygnitarzy Polski Ludowej, co z punktu widzenia prawa blokuje prowadzenie prac ekshumacyjnych – napisał Grzegorz Lipiec w tarnobrzeskim echudnia.eu - Potem opinia publiczna dowiedziała się o tym, że nie będzie uroczystego pogrzebu już zidentyfikowanych ofiar reżimu komunistycznego. (…) Żołnierze wyklęci, którzy ginęli od strzałów w tył głowy, wcześniej byli poddawani torturom, a ich procesy to była jedna wielka farsa teraz już w wolnej Polsce nie mogą się doczekać godnego pochówku. Wśród zidentyfikowanych żołnierzy drugiej konspiracji jest rodowity tarnobrzeżanin, Hieronim «Zapora» Dekutowski. Jego szczątki leżą w chłodni na cmentarzu w Wólce Węglowej, a bliscy «Zapory» bez ogródek przyznają, że jest to straszny widok, bo trumienka z numerem leży na półce, jak w sklepie. - Teraz wraz z rodziną nie wiemy, co mamy robić. Zastanawiamy się nad zabranie szczątków wuja - mówi Krystyna Frąszczak, siostrzenica «Zapory». - Wyślemy również list do Prezydenta [Bronisława Komorowskiego], aby wywiązał się ze swoich obietnic. Wśród rozważanych miejsc pochówku jest rodzinny grobowiec w Tarnobrzegu oraz Radecznica (województwo lubelskie), gdzie mnisi chcą stworzyć Mauzoleum Żołnierzy Wyklętych. (…) - Podjęliśmy ją biorąc pod uwagę kilka kwestii. Nasz wujek stał się już bohaterem narodowym - mówiła Krystyna Frąszczak. Szkoda, że po kilkudziesięciu latach szykan ze strony komunistów, wymazywania żołnierzy wyklętych z historii, nawet w III RP nie można w spokoju oddać hołdu tym, którzy zginęli za wolną i niepodległą Polskę”. „Jest to cud, że akurat on został odnaleziony i zweryfikowany – mówiła po odnalezieniu i zidentyfikowaniu doczesnych szczątków Hieronima Dekutowskiego jego łączniczka Izabella Kochanowska. - Będzie mógł mieć normalny katolicki pogrzeb. To był harcerz i był bardzo religijny i jak ktokolwiek zamienił z nim kilka słów to go nigdy nie zapomni. Chciałam dożyć tego momentu, to było moje marzenie”. Przy swoim dowódcy pozostała do roku 1947, do chwili jego aresztowania. Również ona za działalność niepodległościową w 1949 roku trafiła do więzienia; sąd skazał ją na sześć lat pozbawienia wolności. O tym, w jakim stanie wracała do swojej celi po kolejnych przesłuchaniach, opowiadała współwięźniarka, Irena Dybkowska-Sobieszczańska, aresztowana po akcji UB na bunkier „Uskoka”: „Iza wracała straszliwie pobita, zakrwawiona. Tak było kilka razy. Szła do swojego legowiska półprzytomna, rękami wspierając się o ścianę. Potem padała na nasze ręce”. Jeszcze przed aresztowaniem „Zapora” zwierzał się „Błyskawicy”, że przeraża go myśl, iż Polacy uwierzą propagandzie komunistycznej, która żołnierzy podziemia przedstawia jako bandytów, zdrajców i wichrzycieli. „Obawiał się, że nikt nie będzie pamiętał, o co walczyli i kim byli. Dlatego prosił mnie, bym mówiła o tym, jak było naprawdę” Tej prośbie pozostała wierna przez całe życie. Chciała, aby ta pamięć przetrwała… Zmarła w maju 2016 roku, w wieku dziewięćdziesięciu lat. Została pochowana na cmentarzu komunalnym w Sopocie. 83

27 września 2015 roku na Placu Marszałka Piłsudskiego w Warszawie odbyła się msza żałobna w intencji ofiar terroru komunistycznego, które zamordowano w więzieniu na stołecznym Mokotowie. Przy ołtarzu wystawiono trzydzieści pięć trumien ze szczątkami. Pięć udekorowanych wstęgami Orderu Virtuti Militari. Następnie bohaterów pochowano na „Łączce” na Powązkach Wojskowych. Na uroczystości zaproszono trzysta pięćdziesiąt osób spośród bliskich Żołnierzy Wyklętych, których szczątki zidentyfikowano w czasie ekshumacji prowadzonych przez Instytut Pamięci Narodowej. Trumnę ze szczątkami „Hieronima Dekutowskiego niesiono jako pierwszą. W ten symboliczny sposób „Zapora” jeszcze raz stanął na czele oddziału wyklętych, by wyprowadzić ich z ubeckich dołów hańby.

84

AUGUST EMIL FIELDORF – „NIL” (1895 - 1953)

„Fieldorf? Kto to jest Fieldorf?” - takie pytanie zadaje Bolesław Bierut w filmie Ryszarda Bugajskiego zatytułowanym Generał Nil. Dzisiaj dawna Aleja Bieruta na warszawskim Gocławiu to... ulica generała Augusta Emila Fieldorfa. Czy jednak po kilkudziesięciu latach wszyscy już potrafimy odpowiedzieć na pytanie „Kto to był Fieldorf?”... Był jedną z najwspanialszych postaci polskiej konspiracji: Związku Walki Zbrojnej, Armii Krajowej i „Nie”. Najwyższym stopniem i autorytetem dowódcą podziemia, który znalazł się w rękach powojennego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, i który za swoją wierność wolnej Polsce zapłacił życiem. Na mocy wyroku sądów PRL opartych na monstrualnym oskarżeniu o współpracę z okupantem, skazany został na śmierć. Wyrok wykonano 24 lutego 1953 roku. W roku 1990 Zbigniew Brzeziński napisał w liście do Cezarego Chlebowskiego: „Męczeństwo Generała Fieldorfa jest symbolem losów całego pokolenia”. 85

Milanówek to niewielkie miasteczko, położone 31 kilometrów na południowy zachód od Warszawy. Na przełomie 1944 i 1945 roku ściągali tu jak pszczoły do miodu politycy całej niepodległej Polski. Siadywali głównie w lokalu „U Aktorek”, przy okrągłych stolikach z błyszczącą politurą. Na ścianach wisiały rysunki Eryka Lipińskiego. Goście spoglądali na ogród. Dziwili się liściom - przez dwa letnie miesiące 1944 roku widzieli tylko płonącą Warszawę. Ten ogień, który wciąż nie dogasał, próbowali teraz zalewać bimbrem. Karol Małcużyński dostarczał go regularnie z bimbrowni Dobrowolskiego. Z Piotrkowa dotarli tu Jan Stanisław Jankowski i Kazimierz Pużak, z Krakowa Stanisław Jasiukowicz i Antoni Pajdak, pojawiali się Stefan Korboński i Jan Nowak-Jeziorański. Generał „Niedźwiadek” – Leopold Okulicki zatrzymywał się zwykle u Minkiewiczów przy Grudowskiej 6. Milanówek mienił się wszystkimi odcieniami barw politycznych. Malenkij Londyn – nazwali go Rosjanie i zainstalowali komórkę NKWD w willi „Janotka” u zbiegu Zacisznej i Wspólnej, dziesięć minut drogi piechotą od kawiarni. 7 marca 1945 roku przed idącym w stronę lokalu ulicą mężczyzną w jasnym prochowcu i kapeluszu z szerokim rondem zatrzymał się wojskowy „gazik”. Jak diabły z pudełka wyskoczyło z niego kilku rosłych drabów w błękitnych mundurach. - NKWD! – rozległ się czyjś pełen przerażenia okrzyk i ludzie wyraźnie przyspieszyli kroku, chowając się po bramach. - Ruki w wierch! – wrzasnął jeden z „błękitnych” w kierunku mężczyzny w kapeluszu. Pozostali zaczęli obmacywać go w poszukiwaniu broni. Następnie aresztowany człowiek został wepchnięty do auta i powieziony w kierunku „Janotki”, a tam zawleczony do piwnicy, w której stała brudna i zimna woda powyżej kostek. Po kilku godzinach wyciągnęli go i zaprowadzili na górę. Mężczyzna trząsł się z zimna, więc zażądał gorącej herbaty. Funkcjonariusze uznali to widać za niezwykłe zuchwalstwo, bo natychmiast otrzymał od tyłu silny cios w głowę, po którym na chwilę stracił przytomność. Gdyby wiedzieli kim jest naprawdę zatrzymany, to może nawet dostałby żądany czaj. Grube ryby traktuje się zupełnie inaczej. Zgodnie z posiadanymi dokumentami mężczyzna nosił nazwisko Walenty Gdanicki, zamieszkały w Łodzi, ul Próchnika 39 m. 15. Naprawdę nazywał się August Emil Fieldorf i posługiwał się pseudonimem „Nil”. Był generałem brygady Wojska Polskiego, dowódcą „Kedywu” Armii Krajowej, zastępcą Komendanta Głównego AK oraz dowódcą organizacji „NIE”. Jednym z najbardziej zasłużonych żołnierzy Rzeczypospolitej i polskiego podziemia. Odznaczonym Srebrnym i Złotym Krzyżem Vurtuti Militari, Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Niepodległości, Krzyżem Kawalerskim Polonia Restituta i czterokrotnie Krzyżem Walecznych. Jak niemal całe jego pokolenie, zbrojnym czynem tworzył XX-wieczną historię Polski. * August Emil Fieldorf urodził się w Krakowie 20 marca 1895 roku. Jego ojciec, Andrzej, pracował jako ślusarz, a następnie maszynista PKP. Tam też, w pod Wawelem, August Emil ukończył szkołę męską imienia św. Mikołaja, a następnie I Męskie Seminarium. W 1910 roku został członkiem „Związku Strzeleckiego” – paramilitarnej organizacji społeczno- wychowawczej powstałej w tym samym roku we Lwowie, będącej podstawą budowania struktur wojskowych późniejszych Legionów Polskich. W popularnym „Strzelcu” ukończył szkołę podoficerską, uzyskując stopień kaprala. 6 sierpnia 1914 roku zgłosił się na ochotnika do Legionów i wraz z nimi wyruszył na front rosyjski, gdzie służył w randze zastępcy dowódcy plutonu piechoty. W 1916 roku został awansowany do stopnia sierżanta, a w 1917 skierowany do szkoły oficerskiej. Po kryzysie przysięgowym w lipcu 1917 roku (odmowie złożenia przysięgi na wierność cesarzowi Niemiec przez żołnierzy Legionów – głównie I i III Brygady), został wcielony do CK Armii i przeniesiony na front włoski. W sierpniu 1918 roku zdezerterował, zgłaszając się do Polskiej Organizacji Wojskowej w swym rodzinnym Krakowie. 86

Ta tajna organizacja powstała w celu walki z rosyjskim zaborcą w sierpniu 1914 roku w Warszawie, z inicjatywy Józefa Piłsudskiego, w wyniku połączenia działających w wcześniej w Królestwie Polskim konspiracyjnych grup Polskich Drużyn Strzeleckich i Związku Walki Czynnej. Początkowo bezimienna, od października 1914 zaczęła używać nazwy POW. W listopadzie 1918 Fieldorf roku znalazł się w szeregach odrodzonego Wojska Polskiego, początkowo jako dowódca plutonu, a od marca następnego roku dowódca kompanii ckm w 1 Pułku Piechoty Legionów. W latach 1919 – 1920 brał udział w kampanii wileńskiej Piłsudskiego. Kiedy wybuchła wojna polsko-bolszewicka, w randze dowódcy kompanii wziął udział między innymi w wyzwalaniu Dyneburga i Żytomierza, w tak zwanej wyprawie kijowskiej (ofensywie Wojska Polskiego i Ukraińskiej Armii Ludowej w kwietniu 1920 r.), oraz stoczonej 22 sierpnia 1920 sławnej bitwie pod Białymstokiem, w której 1 Pułk Piechoty Legionów rozbił siły bolszewickie. W 1919 roku ożenił się z Janiną Kobylińską, z którą miał dwie córki: Krystynę i Marię. Po zakończeniu wojny zdecydował się pozostać w służbie czynnej. „Rok 1926 upamiętnił się nam wszystkim, w całej Polsce, wypadkami majowymi – wspominała żona „Nila”, Janina Fieldorf (Kobylińska). - Piłsudski szkalowany, niedoceniany przez ludzi, którzy rwali się do władzy, usunął się, zamieszkał w Sulejówku i czekał. Kiedy doszedł do przekonania, że Polska stacza się coraz bardziej, że sytuacja polityczna i gospodarcza staje się katastrofalna, wkroczył wtedy z wiernymi sobie ludźmi do Warszawy. Nie udało się przekonać ówczesnego rządu, żeby ustąpił dobrowolnie. 1 Dywizja wyruszyła z Wilna, aby wesprzeć swojego Komendanta. Emil również poszedł, jako dowódca batalionu. Znowu dni niepokoju i trwogi. W Warszawie walczył, a w nas serce zamierało. (...) Opowiadał mi potem dowódca pułku, generał [płk Jan] Kruszewski, że Emil był na najgorszym, najniebezpieczniejszym odcinku i został ranny. A kiedy generał zapytał go: «Panie Emilu, był pan w najgorszym ogniu, czy nie myślał pan Wtedy o żonie, o dzieciach?» Emil odpowiedział mu od razu: «Nie, nie myślałem». Tak, takim on był, i takim pozostał do końca. Nigdy nie opowiadał mi o swoich wyczynach. Na przykład od innych, nawet od endeków, dowiedziałam się, że dzięki opanowaniu i zimnej krwi Emila ocalała wtedy Podchorążówka. Otóż ci młodzi chłopcy, posłuszni rozkazowi swego komendanta, postanowili się bronić, choć byli otoczeni. Emil, który prowadził natarcie, otrzymał rozkaz strzelania i zdobycia gmachu. Wstrzymał się jednak i zaczął pertraktować, użył takich argumentów, że podchorążowie złożyli broń. Nawet nie wiedział, że pośród tych chłopców znajdował się mój przyszły szwagier, Tadeusz Zachara. Emil był wtedy ranny, a odłamki pocisku nigdy nie zostały usunięte. Wojna domowa szybko się skończyła i Emil wrócił do Wilna”. 1 stycznia 1928 roku awansowano go na majora i przeniesiono do służby w 1 Pułku Piechoty Legionów na stanowisko dowódcy batalionu. W roku 1931 został zastępcą dowódcy tej jednostki, a rok później podpułkownikiem. W tym samym roku wyjechał do Francji, aby otoczyć opieką już zorganizowane i organizować nowe komórki Związku Strzeleckiego, na terenach skupiających polskie wychodźstwo. O przebiegu swojej pracy na o obczyźnie opowiedział w wydanej w języku francuskim książce Union Polonaise de Tireurs en France. W 1935 został przeniesiony na stanowisko dowódcy samodzielnego batalionu Korpusu Ochrony Pogranicza „Troki” w pułku „Wilno”, zaś w marcu 1938 mianowano go dowódcą 51 Pułku Strzelców Kresowych imienia Giuseppe Garibaldiego w Brzeżanach. Janina Fieldorf: „Kiedy przyszła wiadomość o tej nominacji i wyszukałam na mapie to miasto, serce we mnie zamarło; tak daleko, tak daleko, na samym krańcu Polski. Uchwaliliśmy, że nie będziemy likwidować mieszkania, że zostanę tu [w Wilnie] z córkami, a on pojedzie sam. Pojechał, pocieszając mnie, że nie na długo - najwyżej na dwa lata. Brzeżany, miasto położone 100 km od Lwowa, przewaga ludności ukraińskiej. Emil jednak umiał sobie z nimi poradzić. Potrafił uniknąć zadrażnień. 87

Objął pułk w 1938 roku, w przededniu wojny. Napięta sytuacja polityczna, złowieszcza postać Hitlera, głuchy niepokój nurtujący społeczeństwo polskie potęgowały mój niepokój, sprawiły, że coraz boleśniej odczuwałam rozłąkę. Mimo wszystko postanowiłam spędzić lato [1939 roku] z dziećmi w Brzeżanach. Ostrzegali nas wszyscy przed tym wyjazdem, że wojna tuż, tuż, ale Emil przyjechał po nas do Wilna i zabrał nas do Brzeżan. Przez te dwa miesiące pobytu przyjrzałam się jeszcze raz, jak bardzo szanowany i podziwiany był mój mąż”. * W nocy z 8 na 9 września 1939 roku pułk Emila Fieldorfa został rozbity przez armię niemiecką w bitwie pod Iłżą. Podpułkownik Fieldorf przebił się w cywilnym ubraniu do Krakowa, skąd następnie podjął próbę przedostania się do Francji. Ujęty na granicy słowackiej, został umieszczony w obozie dla internowanych. Kilka tygodni później uciekł stamtąd i przez Węgry przedostał się do tworzącej się we Francji polskiej armii. Ukończywszy odpowiedni kurs sztabowy, 3 maja 1940 roku uzyskał stopień pułkownika. Po kapitulacji Francji przedostał się do Anglii, gdzie niebawem utworzone tam polskie władze wyznaczyły go na pierwszego emisariusza Rządu i Naczelnego Wodza do kraju. 17 lipca 1940 roku wyruszył z Londynu przez Afrykę, Stambuł, Belgrad i Budapeszt. W Warszawie zameldował się 6 września. Początkowo działał w warszawskim Związku Walki Zbrojnej, a od roku 1941 w Wilnie i Białymstoku. W sierpniu 1942 roku został mianowany dowódcą Kedywu Komendy Głównej Armii Krajowej, czyli Kierownictwa Dywersji. „Zanim objął szefostwo Kedywu, w zimie 1941 r. przyjechał do Wilna – opowiadała Janina Fieldorf. - Mieszkałyśmy wtedy w Kolonii Kolejowej, koło Wilna. Wpadł niespodzianie, a ja i córki oszalałyśmy z radości. Jest, żyje, a z drugiej strony truchlałyśmy, że Wilno jest jak najbardziej niebezpieczne dla niego. Za wiele osób go znało. Mógł być w każdej chwili rozpoznany, wydany. Jakoś mu się udało i szczęśliwie wrócił do Warszawy. Był pogodny i dobrej myśli. Po raz drugi odwiedził Wilno w 1943 r., kiedy byłam aresztowana i wsadzona z początku na Gestapo na Ofiarnej, a potem w więzieniu na Łukiszkach. I znowu szczęśliwie uniknął niebezpieczeństwa, przedostał się z powrotem do Warszawy”. Komendantem głównym AK był oczywiście Stefan „Grot” Rowecki, a szefem sztabu generał Tadeusz Pełczyński – „Grzegorz”, ale walką oddziałów bojowych Polskim Państwie Podziemnym, od 1942 roku do późnej wiosny 1944 roku dowodził August Emil Fieldorf, główna postać tak zwanej walki bieżącej. Tym samym wszystkie akty zbrojne jak Polska długa i szeroka, wszystkie likwidacje funkcjonariuszy niemieckich, wszystkie egzekucje polskich zdrajców, szmalcowników, denuncjatorów, wszystkie potyczki partyzanckie czy wysadzenia niemieckich pociągów – to wszystko odbywało się z jego rozkazu. Działania Kedywu charakteryzowały się z jednej strony ogromnym rozmachem, a z drugiej zaś miały kapitalne znaczenie dla moralnego oddziaływania na własne gnębione przez okupanta społeczeństwo. To właśnie nikt inny, jak pułkownik Fieldorf wydał bezpośredni rozkaz likwidacji „kata Warszawy”, dowódcy SS i Policji na dystrykt warszawski Generalnego Gubernatorstwa, generała Franza Kutschery. Była to najsłynniejsza akcja polskiego podziemia, przeprowadzona w centrum miasta w biały dzień. Starannie przygotowana operacja trwała minutę i czterdzieści sekund. Nazistowski zbrodniarz zginął zastrzelony przed siedzibą komendantury SS w Alejach Ujazdowskich. W akcji wzięło dziewięciu żołnierzy i trzy łączniczki. Czterech zginęło, a dwóch zostało rannych. Straty niemieckie wyniosły pięciu zabitych i dziewięciu rannych. W odwecie za zamach na Kutscherę, dzień później Niemcy rozstrzelali w Alejach Ujazdowskich stu Polaków, a ponad dwieście osób zostało rozstrzelanych w ruinach getta. Była to jedna z ostatnich publicznych egzekucji przed wybuchem powstania warszawskiego. 88

Sprawne zorganizowanie aparatu dowodzenia i znakomite kierowanie Kedywem nie pozostało bez wpływu na kolejne zadanie wyznaczone pułkownikowi Fieldorfowi… Na krótko przed upadkiem powstania warszawskiego, rozkazem Naczelnego Wodza, Kazimierza Sosnkowskiego, August Emil Fieldorf został awansowany na stopień generała brygady. W październiku 1944 roku otrzymał stanowisko zastępcy ówczesnego Komendanta Głównego AK, generała Leopolda Okulickiego. Wcześniej jeszcze, bo w kwietniu, Fieldorfowi powierzono zadanie stworzenia i kierowania głęboko zakonspirowaną organizacją „NIE” (Niepodległość), kadrowym odłamem Armii Krajowej przygotowywanym do działań w warunkach sowieckiej okupacji. Bezpośrednie działania organizacja „NIE” miała podjąć po rozwiązaniu Armii Krajowej, co nastąpiło w dniu 19 stycznia 1945 roku. Przy doborze członków obowiązywały surowe kryteria – ścisła konspiracja i przede wszystkim nakaz zrywania kontaktów z AK. Zgodnie ze swym statutem, organizacja „NIE” nastawiona była przede wszystkim na działalność długoterminową. W działalności bieżącej ograniczano się jedynie do samoobrony, propagandy, wywiadu i kontrwywiadu oraz badania nastrojów w Armii Czerwonej i Armii Ludowej. Nie przewidywano akcji dywersyjnych, ani działalności partyzanckiej. Fieldorf był znakomitym konspiratorem, Niemcom nigdy nie udało się go aresztować. Przez prawie całą okupację nie zmienił adresu, mieszkając jako skromny, nie rzucający się w oczy kolejarz Walenty Gdanicki przy ulicy Kazimierzowskiej 81. Pewnego razu pojawił się tam przybyły z Węgier pułkownik Adam Borkiewicz - „Poleski” pytając, czy zastał Emila... To, co nastąpiło po tym w Komendzie Głównej, przypominało trzęsienie ziemi. Odpowiedzialny za dekonspirację adresu człowiek został wywalony z Kedywu, a pułkownik Borkiewicz aż do swej śmierci w roku 1958 żył w przekonaniu, że podany mu adres na Kazimierzowskiej był fałszywy. * Aresztowanie generała Fieldorfa nastąpiło w czasie, kiedy sowieci podstępnie schwytali również Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka” oraz piętnastu innych przywódców Polskiego Państwa Podziemnego i wywieźli ich do Moskwy. Tam cała szesnastka została oskarżona i skazana w haniebnym procesie pokazowym, przeprowadzonym w dniach 1 - 21 czerwca 1945 roku przed Kolegium Wojskowym Sądu Najwyższego ZSRS. Aresztowany w Milanówku generał Fieldorf do końca nie został rozpoznany. Zesłano go w głąb Związku Sowieckiego, do łagrów pod Uralem, w Swierdłowskiej Obłasti. Kiedy dostał się w sowieckie łapy, rozbite po powstaniu, śmiertelnie ranne podziemie podjęło przygotowania do odbicia uwielbianego dowódcy. Przeprowadzić miał ją oddział porucznika „Kmity” – Henryka Kozłowskiego, lecz generał zabronił podejmowania zbędnego – jego zdaniem – ryzyka. Góry Ural to magiczna linia oddzielająca dwa światy – Europę i Azję. Ciągną się na przestrzeni około dwóch tysięcy kilometrów - zrodzone na północy, na wybrzeżu Morza Karskiego, na południu konają na brzegu morza Kaspijskiego. Lecz Ural to także osławione łagry Workuty, która do 1991 roku była miejscem zamkniętym i która z lotu ptaka przypomina kształtem trupią czaszkę. To miejsce uświęcone krwią setek tysięcy więźniów stalinowskiego reżimu, miejsce, w którym nie można zapomnieć o tragicznych dziejach Rosji i całej Europy. Sieć sowieckich łagrów składała się w szczytowym okresie z kilku tysięcy obozów pracy przymusowej rozlokowanych na terenie całego kraju. Panowały w nich skrajnie złe warunki bytowe, zbliżone do niemieckich obozów koncentracyjnych, a umieszczeni w nich ludzie byli przymuszani do wycieńczającej, niewolniczej pracy. W przypadku nie wypełnienia ustalonej normy ograniczano im i tak skromne racje żywnościowe. Ideologicznym celem łagrów była „reedukacja przez pracę”, a umieszczeni w nich nie byli w założeniu przeznaczani do zagłady. W rzeczywistości jednak niektóre obozy stanowiły 89 miejsca faktycznej eksterminacji „wrogów ustroju”. Więźniowie wykonywali najgorsze rodzaje pracy - takie jak praca w kamieniołomach, kopalniach, wyręb lasu, roboty ziemno- budowlane, budowa linii kolejowych, rurociągów itd. Złe warunki i przeciążenie powodowały masową śmiertelność, dochodzącą w niektórych obozach i okresach nawet do 1/3 rocznie. Totalitarny ustrój radziecki różnił się od hitlerowskiego tym, że nie miał w oficjalnej doktrynie zaplanowanego ludobójstwa. Ale są podstawy, aby mówić o wpisanym w GUŁag kulturobójstwie. Władza radziecka dążyła do zniszczenia każdej wspólnoty, którą uznawała za obcą lub wrogą. W cieniu GUŁagu znalazło się więc wszystko, co tworzy więź społeczną i może dawać oparcie w konfrontacji z totalitarnym państwem – religia, warstwa społeczna, opozycyjne środowisko polityczne czy poczucie narodowe. W intencji twórców GUŁag stanowił narzędzie walki o ustrój radziecki. Miał unieszkodliwić jego przeciwników, zarówno tych rzeczywistych jak i tych domniemanych. Miał pomóc w budowie potęgi materialnej, wesprzeć gospodarkę, wytępić starą przedrewolucyjną mentalność. Cel uswięcał środki.

GUŁag - Главное Управление Исправительно - Трудовых Лагерей и колоний Gławnoje Uprawlenije Isprawitielno - Trudowych Łagieriej i Kolonij (Główny Zarząd Poprawczych Obozów Pracy) - miejsce pracy przymusowej rozrzuconych po całym Związku Sowieckim od Morza Białego po Morze Czarne i od Syberii po Centralną Azję. Nazwa funkcjonuje do dziś, choć pochodzi z oficjalnego języka państwa, którego już nie ma. W latach trzydziestych stał się największym systemem niewolniczym na świecie, nie mającym wiele wspólnego z jakąkolwiek sprawiedliwością, natomiast mającym istotne znaczenie ekonomiczne i będącym integralną częścią ekonomicznego systemu ZSRS.

Nowy świat otworzył się przed generałem w całej pełni. Świat obozów, zsyłek i więzień, świat tragicznych rozwiązań, świat doprowadzający ludzi, którzy do niego trafili, do pełnego duchowego załamania. Albo do prawdziwego męstwa. Ale tym wykazywali się – oczywiście – jedynie nieliczni. Na Uralu Fieldorf pracował katorżniczo w okrutnych warunkach klimatyczno-pogodowych, między innymi przy mrozie sięgającym -50 stopni Celsjusza. Nigdy jednak nigdy dał się złamać, zgodnie z relacjami współwięźniów podtrzymywał jeszcze innych na duchu. „Tam gdzie się załamywano, szedł z dobrym słowem, a gdzie padano, podtrzymywał i dosłownie dźwigał” – pisał w swoich wspomnieniach o generale działacz Stronnictwa Pracy Jan Hoppe, dzielący z nim który łączył z generałem uralskie zesłanie. Jego żelazny charakter obrazuje również znamienny epizod, mający miejsce podczas zesłania. Sam zagrożony chorobą, oddał choremu na czerwonkę współwięźniowi swoją porcję tanalbiny, którą otrzymał przed odjazdem pociągu z Rembertowa. Uratowany przez Fieldorfa młody człowiek nazywał się Tadeusz Bobrowski. „Był pierwszym człowiekiem, którego osobowość tak mnie zafascynowała (…) – powiedział wiele lat później. - W tych warunkach człowiek stawał się nagi. Żadne otoczki nie kryły cech osobowościowych. Ujawniały się słabostki, podłostki, a z równą wyrazistością, może nawet dominującą wszystkie dodatnie strony charakteru. Wyraźnie widziało się tych, którzy zasługiwali na miano człowieka. Takimi wspaniałymi pozostali w mojej pamięci Walenty Gdanicki, Jan Hoppe (wówczas Chmielewski) i im podobni”. Fieldorf nigdy nie zdradził towarzyszom niedoli swojej prawdziwej tożsamości. Zawsze twierdził, że jest tylko zwykłym kolejarzem, którego nic nie interesuje poza końcem własnego nosa i własnym interesem. Jednak więźniowie podświadomie zdawali sobie sprawę z tego, że nie była to prawda. Aura, jaką wokół siebie roztaczał „Gdanicki” wskazywała na coś zupełnie odwrotnego. Stefan Czarnecki, który również spędził z generałem okres zesłania, powiedział po latach: „Wiedziałem, że to nie był kolejarz”. * 90

Kolejny komendant „NIE” pułkownik Antoni Sanojca, w porozumieniu z dowódcą AK w likwidacji – pułkownikiem Janem Rzepeckim, wystąpił do p.o. Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych generała Władysława Andersa o rozwiązanie „NIE”, co nastąpiło 7 maja 1945 roku. Jednocześnie podjął decyzję o kontynuowanie działań w postaci powołanej Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj. Generał Fieldorf wrócił z zesłania pod koniec 1947 roku. Chory, obdarty i krańcowo wyczerpany, lecz wciąż nierozpoznany. Nie podjął już dalszej działalności konspiracyjnej, słuchał radia BBC, interesował się toczoną na w tym czasie na półwyspie koreańskim wojną, zajmował się stolarką, opiekował się wnuczką Zosią, córką swojej starszej córki Krystyny i siostrzeńcem żony, Andrzejem Zacharą, któremu tłumaczył, że „AK to było regularne wojsko, które zeszło do podziemia, zaś AL to była amatorska partyzantka”. Nie miał żadnych ambicji dalszej kariery wojskowej, pragnął jedynie osiąść gdzieś spokojnie na wsi, cieszyć się tą resztką życia, która mu jeszcze pozostała i rodziną. Był zdania, że „po wojnie nikt już nie powinien tracić życia”, bolał, że „tylu młodych ludzi nadal ginie”. Niepokojące były jednak rozmowy z żoną na temat generała. Janina Fieldorf nalegała stanowczo, by Emil wyjechał z kraju. Mieszkając od „wyzwolenia” w Polsce, dobrze zdawała sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo grozi mężowi ze strony Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Ale „Nil” miał na ten temat zgoła odmienne zdanie. „Moje miejsce jest w kraju, tutaj są moi harcerze, moi ludzie, nikt nie powie, że uciekałem przed niebezpieczeństwem” – powiedział podczas jednej z takich rozmów. W innej z kolei oznajmił, że w ZSRS przeszedł tak straszne piekło, że nikt nie jest mu wstanie drugiego, takiego samego, zgotować. Generał był wyraźnie zniechęcony panującą wówczas w Polsce sytuacją, zdając sobie dobrze sprawę, że komuniści „zalęgli” się tu „na długie lata”. Wiadomo też, że mimo prób nawiązania kontaktu, nie spotkał się pułkownikiem Janem Mazurkiewiczem - „Radosławem”, który uważał, że w ówczesnym klimacie politycznym w kraju jest jeszcze szansa załatwienia na wyższym szczeblu jego ujawnienia się i legalizacji, wykorzystując kontakty wyrobione w trakcie działalności w Komisji Likwidacyjnej byłej AK. Jak pisała jego młodsza córka, Maria Fieldorf-Czarska: „Ojciec był przeciwny działalności Komisji Likwidacyjnej dla Spraw b. AK, był wręcz przygnębiony owocami jej działalności. Uważał on, że po rozwiązaniu AK każdy jej żołnierz stał się indywidualnym człowiekiem i sam powinien decydować o, lub nie, ujawnianiu się. Przede wszystkim był zdania, że Komisja Likwidacyjna umożliwiła UB sporządzenie list nazwisk ujawnionych żołnierzy AK, ułatwiając tym ich późniejsze masowe aresztowania”. Ubolewał głęboko nad zachowaniem się niektórych wyższych oficerów Armii Krajowej, którzy wydali nazwiska licznych żołnierzy podziemia. W jakiś czas po powrocie z Rosji, stojąc nad grobem Emilii Malessy „Marcysi”, odpowiedzialnej za wiele ujawnień, które miały tragiczne konsekwencje, powiedział do żony: - Można to zrozumieć, ale nie można tego zapomnieć.

Emilia Malessa, pseudonim „Marcysia” (1909-1949) – kapitan Armii Krajowej, powstaniec warszawski, wcześniej szefowa „Zagrody”, Działu Łączności Zagranicznej (kurierskiej) KG AK, a potem DSZ i I Zarządu WiN, płk. Jana Rzepeckiego, żona kpt. Jana Piwnika – „Ponurego”. Przebywając po wojnie w areszcie, uwierzyła „oficerskiemu słowu honoru” szefa Departamentu Śledczego MBP Józefa Różańskiego, że żadna z ujawnionych osób nie będzie aresztowana i osądzona. Za wiedzą swoich przełożonych – płk Jana Rzepeckiego szefa WiN oraz płk Antoniego Sanojcy – i na ich rozkaz, podjęła decyzję o ujawnieniu członków i przywódców I Komendy Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Po aresztowaniach, będąc nadal w więzieniu, na znak protestu przeciw niedotrzymaniu słowa przez Różańskiego rozpoczęła strajk głodowy. 14 lutego 1947 skazana została na dwa lata pozbawienia wolności. Kilka dni później, decyzją Bolesława Bieruta ułaskawiono ją wraz z innymi 91 współoskarżonymi. Natychmiast podjęła próby interwencji, domagając się dotrzymania umowy i uwolnienia ujawnionych przez nią żołnierzy podziemia. Oczywiście bezskutecznie. Odrzucana i bojkotowana przez część środowiska byłych żołnierzy AK, 5 czerwca 1949 popełniła samobójstwo.

W odpowiedzi na obietnicę amnestii, Generał „Nil” podjął w końcu decyzję o ujawnieniu się władzom komunistycznym, tyle, że nie przed Komisją Likwidacyjną AK. W lutym 1948 roku zarejestrował się w łódzkiej Rejonowej Komendzie Uzupełnień pod swoim prawdziwym nazwiskiem, podając również swój stopień wojskowy. Spodziewał się aresztowania, lecz nie dopuszczał możliwości ucieczki z Polski, uważając, że niezależnie od okoliczności jego miejsce jest w kraju. Sądził, że „nic gorszego od piekła jakie przeszedł na Uralu, nie może go już spotkać”. Oj naiwny, naiwny był bohaterski dowódca „Kedywu”... „A wtedy zaczęłam się niepokoić – czytamy we wspomnieniach żony generała, Janiny Fieldorf. - Zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi w kraju, gdzie szaleje bezpieka, a byli AK-owcy są tropieni, aresztowani, przeważnie likwidowani. Błagałam, żeby się starał przedostać za granicę. Nie chciał, choć jak sam twierdził, przejście granicy było dla niego drobnostką. »Moje miejsce w kraju - twierdził - tutaj są moi harcerze, moi ludzie, nikt nie powie, że uciekałem przed niebezpieczeństwem«. Wyjeżdżał ciągle do Warszawy, Krakowa, a ja truchlałam na każdy odgłos kroków na schodach w nocy, na każdy dzwonek późnym wieczorem”. Aresztowany został 10 listopada 1950 roku. Na próżno wyrzucił na ulicę przygotowany zawczasu świstek papieru z adresem żony, w nadziei, że ktoś zawiadomi ją o jego aresztowaniu, jak praktykowano to podczas okupacji niemieckiej. Przewieziono go do Warszawy i osadzono w areszcie śledczym Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy ulicy Koszykowej. * W aktach śledczych znajduje się protokół z „rewizji osobistej”, przeprowadzonej przez kpt. Lutosława Stypczyńskiego w obecności Zygmunta Krasińskiego i Władysława Fabiszewskiego, podczas której zakwestionowano: „zegarek na rękę marki »Arlea« biały z białym paskiem, okulary w zielonym futerale, pióro wieczne białe, ampułki z białymi pastylkami, portmonetkę z zawartością 7,45 zł, paczkę bibułek papierosowych, jeden ołówek, pieniądze w sumie 22 zł, portfel brązowy, rękawiczki skórzane brązowe, chustkę do nosa, zapalniczkę białą płaską”. Wszystkie te rzeczy oraz „czapkę szarą, krawat, pasek do spodni skórzany, garnitur czarny w szare pasy z 2 części, kalesony krótkie, szalik w czarną kratkę, 5 fotografii, kalendarzyk kieszonkowy, 13 różnych papierków z notatkami, dokument MON nr 2240, wyciąg metryczny, plaster, jesionkę czarną – razem 26 pozycji” przekazano do depozytu MBP i zapisano w Księdze Kontroli Depozytów pod numerem 163/50. „Na próżno czekałam na niego tego dnia, a w nocy zjawili się ubowcy, przeprowadzili rewizję, siedzieli przez cały tydzień – wspominała Janina Fieldorf. - Nic podejrzanego nie znaleźli, a skoro tylko opuścili nasz dom, niezwłocznie pojechałam do Warszawy. W więzieniu na Mokotowie powiedzieli mi, że takiego nie ma. W prokuraturze wojskowej nie chcieli mi powiedzieć, i dopiero w grudniu oświadczyli, że mogę się starać o widzenie w sądzie wojewódzkim. Otrzymałam to widzenie. Z bijącym sercem stałam przy kratce, jak to w więzieniu. Ukazał się Emil ze strażnikiem. Bał się widocznie, że się załamię, że zacznę płakać i od razu sztucznie ożywionym tonem zaczął pytać o dzieci, o rodzinę, o ojca. Dziwił się, że go znalazłam. Trzymałam się, nie płakałam. Dopiero jak wyszłam za bramę, zalałam się łzami. Z początku nie pozwolili zaangażować adwokata. Wyznaczyli z urzędu takiego Żyda, nie pamiętam jego nazwiska. Byłam u niego. Rozmawiał grzecznie, ale na końcu powiedział 92 tak: »Pani mąż, to człowiek ze stali, nie okazuje ani skruchy, ani żalu. Szkoda, że on nie jest po naszej stronie, my potrzebujemy takich ludzi«”. 21 listopada Wojskowy Prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej ppłk Helena Wolińska (Fajga Mindla) wydała „postanowienie o tymczasowym aresztowaniu Augusta Emila Fieldorfa, b. oficera zawodowego (generała brygady), podejrzanego z artykułu 86 § 2 KKWP”. Artykuł ten stwierdzał: „Kto usiłuje przemocą zmienić ustrój Państwa Polskiego, podlega karze więzienia na czas nie krótszy od lat 5 albo karze śmierci”... Po pewnym czasie generał został przeniesiony do więzienia mokotowskiego przy ulicy Rakowieckiej 37. 20 grudnia oficer śledczy ppor. Kazimierz Górski „po zapoznaniu się z materiałami dochodzeniowymi przeciwko Augustowi Emilowi Fieldorfowi podejrzanemu o działalność antypaństwową postanowił: wszcząć w powyższej sprawie śledztwo, przyjąć sprawę do swego prowadzenia oraz uznać materiały dochodzeniowe za materiały śledcze i załączyć je do akt sprawy”. Zgodę na przeprowadzenie śledztwa podpisał Naczelnik Wydziału Śledczego MBP ppłk Ludwik Serkowski i od tego dnia rozpoczęły się intensywne przesłuchania, trwające do 30 lipca 1951 roku. Dwadzieścia trzy miesiące spędził generał w specjalnej celi nr 11, maleńkim, ciemnym, dusznym i śmierdzącym pomieszczeniu. Podłoga była tam betonowa, nie było żadnego stołka ani stołu - musiał wiec siedzieć na podłodze. W rogu stał kubeł służący do dokonywania defekacji. Był jak dwie krople wody podobny do kubła, w którym co dnia przynoszono nędzną zupę z więziennej kuchni. To filozoficzne uzmysłowienie związku między początkiem a końcem procesu trawienia nie wzbudzało bynajmniej apetytu na posiłek. Przez cały czas przebywania w więzieniu nie zmienił ani razu bielizny czy ubrania. Ponieważ buty, w których go aresztowano, rozleciały się, dano mu jakieś szmaciaki. Głodzili go tam i zadręczali śledztwami. „Zaczęłam wpłacać na Emila konto co miesiąc z początku 500, potem po 200 złotych – opowiadała Janina Fieldorf. – Mam kwity. A on nic nie mógł kupić, nie miał papierosów, ubranie poszło w strzępy (...) Na widzenie przyjeżdżałam co miesiąc, ale nie zawsze dostawałam przepustkę. Był czas, kiedy przez kilka miesięcy na próżno prosiłam o przepustkę. Kiedy wreszcie znalazłam się w rozmównicy, Emil zapytał z żalem: »Dlaczego tak długo nie byłaś? Tak czekałem«. »Emil - powiedziałam - ja jestem tu co miesiąc, jestem tu zawsze, ale to nie z mojej winy, zrozum«. Zrozumiał. Strażnicy byli różni. Raz tylko był jakiś młody, zezwierzęcony i przerwał nam rozmowę, bo Emil powiedział, żebym nie wpłacała tyle pieniędzy, bo mu nie dają nic kupić na wypiskę. Listy nasze też nie zawsze dochodziły. Od niego mam tylko parę. Cenzura była ostra (...). Co miesiąc usiłowałam zdobyć przepustkę na widzenie ale nie zawsze mi ją dawali. Nawet jednak uzyskanie przepustki nie załatwiało sprawy. Przepustkę podawało się w bramie więziennej i czekało aż wyjdzie strażnik z listą nazwisk tych, którzy mogą wejść. Stałyśmy tak pod murami, lub po drugiej stronie ulicy, pod budynkiem SGPiS, od rana do godziny 16- tej, w deszcz, mróz i śnieg, a jak ukazywał się strażnik z papierkiem, biegłyśmy i chciwie wysłuchiwałyśmy, czy padnie oczekiwane nazwisko. Był czas, kiedy przez kilka miesięcy z rzędu na próżno stałam pod więzieniem. Ukarali Emila w ten sposób, że nie dopuszczali mnie na widzenie z nim (...) Legendy krążyły o nim na Mokotowie. Jak twierdzi pan Lichtszajn, nawet te psy śledcze i cały aparat sądowy miał do niego szacunek. Martwił się o nas, o córki, że pewnie nam ciężko, wyobrażał sobie jak trudno jest nam poradzić sobie finansowo. O sobie myślał najmniej (...).

Rabin Chaim Lichtszajn przebywał przez pewien czas w jednej celi z generałem Fieldorfem. Zawsze wyrażał się o nim z wielkim szacunkiem i pietyzmem. Pewnego dnia generał Fieldorf ocalił mu w celi życie, kiedy inny więzień, po torturach, chciał zabić rabina pokrywą 93 kibla. Żona generała Fieldorfa zanotowała: „28.III.1957 rok. Wczoraj zjawił się Lichtszajn Chaim, który mnie, a właściwie nas, od roku poszukiwał, żeby opowiedzieć o swoim zetknięciu się z Emilem na Mokotowie. Nie wyglądał wcale na rabina, nic w sobie nie miał z osoby duchownej. Taki zwykły człowiek, rudawy, bardzo szczupły, o inteligentnych oczach”.

Emila cechowała niesłychana wprost prawość, jakaś niepojęta wprost ufność, nigdy się nie spodziewał takiego wyroku. Był też tak pracowity, że wciąż wymyślał jakieś łamigłówki myślowe, dla ćwiczenia pamięci, lubił grać w domino. Na śledztwie niczego się nie zapierał, ani jednego słowa nie wymówił, ani jednego gestu nie zrobił dla swojej obrony. Na śledztwach właściwie oskarżał on, a nie oni. Kiedy Lichtszajn był w sąsiedniej celi, słyszał jak Emil mówił: »cóż, ja jestem niepodległościowcem, byłem nim zawsze i będę, nigdy się nie zmienię, nie ma o czym mówić ze mną«. Kiedyś Emil powiada rabinowi, że śledczy podniósł na niego rękę, zamachnął się. A Emil rozwarł koszulę i powiedział: »Bij mnie Polaka, ty łobuzie. Patrz, oto mam zęby wybite przez Niemców, wroga, odpłaciłem im inaczej, a teraz ty! Bij!« Nie uderzył, a Emil się rozpłakał, po raz pierwszy. Nigdy nie widziałam go płaczącego, nigdy. Nie mogę nawet sobie tego wyobrazić. Ciemno mi się robi przed oczami, jak o tym myślę. Nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć, ale pamiętać musimy, ja i moje córki. Trzeba powiedzieć wnuczkom, niech wiedzą. (...)

Epizod wybicia Generałowi zębów przez Niemców jest niewyjaśniony. Fieldorf nie był nigdy w rękach niemieckich, miewał jednak w sowieckim łagrze poważne scysje z niemieckimi więźniami funkcyjnymi na tle złego traktowania przez nich polskich więźniów, więc być może powyższa relacja dotyczy tego rodzaju wypadku.

Wtedy odstawili go na jakiś czas na boczny tor, tzn. nie wzywali go na badanie. Przeszedł do ogólnej celi, gdzie był do wyroku. Nie spodziewał się takiego wyroku, do tego stopnia, że nawet wziął adres rabina, żeby zawiadomić jego rodzinę. Od razu poczuł zaufanie do tego Chaima i kiedy leżeli na siennikach, głowa przy głowie, szeptali nocami i roztrząsali różne sprawy całymi godzinami. W tej celi był cztery miesiące. Potem zabrali go na rozprawę. Wszyscy wiedzieli, że on tu już nie wróci. Odchodząc, pożyczył buty od jednego z więźniów. A przecież posłałam mu takie porządne, na filcu. Nie oddali mu. Odesłał potem te buty, a na nich odczytali: »Kara śmierci - ha, ha, ha!« Nigdy nie mógł uwierzyć, że można popełnić tak morderstwo i to w imieniu rzekomego prawa. Emil zarzucał władzom londyńskim, że niepotrzebnie spowodowały utworzenie WiN-u, »Wolność i Niepodległość«, że to spowodowało zagładę wielu tysięcy niewinnych ludzi. W okresie, kiedy Rosja stała się jedną ze światowych potęg, tworzenie takiej organizacji, tuż po wojnie, nie miało zupełnie sensu. Bolał nad tym wszystkim. Pan Lichtszajn mówił, że Emil kazał sobie, mówić po imieniu, nie pozwalał tytułować się generałem”. * Córka Generała, Maria, przechowała listy ojca z więzienia. Nie było ich wiele, kilka tylko. Oto jeden z nich: „Kochana Janinko! W czasie naszej ostatniej rozmowy wspominałem Tobie, że przydałoby się trochę pomóc Ojcu mojemu. Kiedy później zastanawiałem się nad tym, zrobiło mi się przykro, że Ciebie obarczyłem taką prośbą, bo przecież wiem, jak u Was jest krucho, zwłaszcza, że wpłacacie tu na moje konto. Moja Droga, jeśli wskazałem na Ojca, to jedynie z tym przeświadczeniem i pod tym warunkiem, że to co Jemu przeznaczycie, będzie zamiast wpłaty na moje konto. Nie chodzi tu o regularne miesięczne stawki, ale od czasu do czasu. Ostatecznie otrzymuje 94 emeryturę, no i Józek uczciwie Ojcu pomaga. Mnie na razie pieniędzy nie wpłacaj. Przed miesiącem dostałem kartkę od Ciebie, ale listu żadnego nie było już od czasu, jak dostałem list od Ojca. Zmian u mnie nie ma. Gdyby nie to, że się o Was martwię, wszystko byłoby do zniesienia. Przesyłam Wam wszystkim bardzo serdeczne ucałowania i pozdrowienia. Z niecierpliwością oczekuję od Was wiadomości. O mnie się nie martwcie zupełnie, ani to ulgi nie przyniesie ani też pomoże. Oddzielnie ściskam Zosię. Ona ma już blisko 9 lat? Powiedz jej, że listu od niej jeszcze nie było. No, bywajcie zdrowe moje kochane kobiety i kobietki (Zosia) i mężczyźni (Andrzejek). Wasz mąż, ojciec, wujek i dziadek”. 15 stycznia 1951 roku oficer śledczy MBP ppor. Piotr Madej wystąpił z wnioskiem do Naczelnej Prokuratury Wojskowej „o zabezpieczenie grożącego podejrzanemu przepadku mienia składającego się z ruchomości, a to: mebli – szafy, tapczanu, krzeseł itp. Narzędzi stolarskich znajdujących się w lokalu przy ul. Próchnika 39 m. 15 w Łodzi”. 20 lutego Wojskowy Sąd Rejonowy w składzie: przewodniczący płk Aleksander Warecki, sędziowie – mjr Mieczysław Widaj i mjr Zygmunt Wizelberg, przychylił się do wniosku o zabezpieczenie mienia. W kwietniu Naczelna Prokuratura Wojskowa w osobie ppłk Heleny Wolińskiej, szefa Wydziału VII, zwróciła się z pismem do Rejonowego Urzędu Likwidacyjnego w Łodzi: „W załączeniu przesyłam odpis prawomocnego postanowienia Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie z 20 lutego 1951 r. nr Cs 74/51 o zabezpieczeniu grożącego podejrzanemu FIELDORFOWI Augustowi Emilowi przepadku mienia z prośbą o wykonanie. Wg posiadanych przez Naczelną Prokuraturę Wojskową informacji FIELDORF August Emil jest właścicielem następujących nieruchomości [!], które stanowią: 1 tapczan tapicerski, 1 półka stojąca do książek, 4 krzesła twarde, 1 szafa, niekompletne narzędzia stolarskie, 1 taboret, 2 półeczki, 1 drewniany kuferek, 1 walizka z bielizną, 1 ubranie robocze (stare), 1 płaszcz sukienny. Wyżej wymienione przedmioty znajdują się w mieszkaniu przy ul. Próchnika 39 w Łodzi. O dokonanym zabezpieczeniu mienia FIELDORFA Augusta Emila proszę zawiadomić Naczelną Prokuraturę Wojskową w Warszawie”. Ostatnie przesłuchanie byłego szefa Kedywu miało miejsce 25 lipca 1951 roku. Podejrzanego przesłuchiwał wiceprokurator Generalnej Prokuratury RP Benjamin Wajsblech. „Do winy się nie przyznaję – można wyczytać z zachowanego do dziś dokumentu – i wyjaśniam, że jako dowódca, a właściwie jako komendant Kedywu KG AK nie wydawałem rozkazu podwładnym sobie oddziałom likwidowania względnie rozpracowania oddziałów partyzanckich GL, AL albo tez partyzantki radzieckiej. Zajęty byłem wyłącznie walką z Niemcami i ludźmi współpracującymi z okupantem”. * Tajny proces generała „Nila” odbył się 16 kwietnia 1952 roku przed Sądem Wojewódzkim dla miasta Warszawy. August Emil Fieldorf sądzony był za współpracę z okupantem na mocy dekretu PKWN z 31 sierpnia 1944 „o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy i zdrajców Narodu Polskiego. A więc z dekretu, który stał się narzędziem sądowego bezprawia w walce politycznej, prowadzonej przeciwko AK i całemu niepodległościowemu podziemiu. Z tego dekretu oskarżano i skazywano żołnierzy AK, BCh i działaczy politycznych. Jednocześnie z tego samego dekretu i z tych samych artykułów orzekano kary wymierzane niemieckim zbrodniarzom wojennym... Generała Fieldorfa oskarżono głównie o wydawanie rozkazów i organizowanie mordowania przez Kedyw partyzantów GL i AL, komunistów i partyzantów sowieckich. 95

Akt oskarżenia sporządził i podpisał oficer śledczy MBP ppor. Kazimierz Górski. Sądowi Wojewódzkiemu dla miasta Warszawy w sprawie IVK 311/51 przewodniczyła Maria Gurowska (prawdziwe nazwisko Maria Zand). W charakterze ławników asystowali jej Michał Szymański i Bolesław Malinowski. Prokuraturę reprezentowali Benjamin Wajsblech i Paulina Kern. Zaraz na początku rozprawy prokurator wniósł o wykluczenie jawności. Obrońca, adwokat Jerzy Mering, nie oponował. Proces odbył się więc na zasadzie art. 277 kpk przy drzwiach zamkniętych, gdyż jawność postępowania mogłaby ujawnić okoliczności, których zachowanie w tajemnicy jest niezbędne ze względu na śledztwo prowadzone przeciwko innym osobom. W procesie generała zeznawali świadkowie poddani torturom, powoływano się na sfałszowane dokumenty. Za taką cenę oficerowie śledczy, prokuratorzy i sędziowie chcieli dowieść, że głównym celem Armii Krajowej była współpraca z okupantem. Tragedia dowódców i żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, która zaczęła się od wspólnej z Armią Czerwoną walki o Wilno w lipcu 1944 roku, dogasała w celach Mokotowa, Wronek, Rawicza, w łagrach i na zsyłkach. Osobami, które obciążyły swymi zeznaniami „Nila” w śledztwie i na rozprawie byli dwaj jego byli podwładni: płk Władysław Liniarski – „Mścisław”, były komendant Białostockiego Okręgu ZWZ-AK oraz kpt. Tadeusz Grzmielewski – „Igor”. Wyniszczonego chorobą i torturami Liniarskiego wniesiono do sali rozpraw na noszach. Wyglądał tak potwornie, że generał nie potrafił go rozpoznać. Aresztowany w lipcu 1945 roku w Brwinowie pod Warszawą, 20 maja 1946 roku został skazany przez warszawski Wojskowy Sąd Rejonowy na karę śmierci w podobnym pseudoprocesie. W nagrodę za pogrążające generała Fieldorfa zeznania zamieniono mu tę karę na dziesięć lat pozbawienia wolności. W 1953 roku został zwolniony z więzienia ze względu na zły stan zdrowia. Zmarł 11 kwietnia 1884 roku w Warszawie. Kpt. Tadeusz Grzmielewski był w okresie okupacji zastępcą szefa III Oddziału Operacyjnego Kedywu KG AK. Zarówno Grzmielewskiego, jak Liniarskiego i Fieldorfa przesłuchiwał ten sam śledczy MBP, podporucznik Kazimierz Górski. „Jedyny świadek, który zeznawał przeciwko Emilowi, to był Grzmielewski – relacjonowała Janina Fieldorf. - Jeżeli Emil nie żyje, on jest sprawcą jego śmierci. Według ich prawa sądowego oskarżony nie może być skazany na podstawie własnego przyznania się do winy. Musi być chociaż jeden świadek. I takiego świadka znaleźli, choć Emil i tak do żadnej winy się nie przyznawał. Emilowi dali do przeczytania zeznanie tego Grzmielewskiego. Jak opowiadał panu Chaimowi [Lichtszajnowi], złapał się za głowę, jak to przeczytał, nie chciał własnym oczom wierzyć. Przybiło go to, że to jego człowiek, jego podwładny, AKowiec, a takich było więcej. Chociaż jak twierdzi pan Lichtszajn, tchórzostwo i płaszczenie się wobec wroga cechowało NSZ, Narodowe Siły Zbrojne. To był, według niego, okropny element, sprzedajny, za cenę lepszego wyżywienia, ćwiartki masła, czy czegoś tam, wydawali lub oskarżali nawet najbliższą rodzinę. A ten Chaim przez prawie pięć lat żył o chlebie i wodzie, bo religia nie pozwalała mu na korzystanie z kotła. Nie mogli go zmusić do jedzenia”. 16 i 20 sierpnia 1957 roku obaj świadkowie, Liniarski i Grzmielewski, odwołali przed wiceprokuratorem Prokuratury Generalnej PRL Stanisławem Krygielem wymuszone na nich podczas śledztwa przeciwko Augustowi Emilowi Fieldorfowi zeznania. Odwołanie to mogło jednak pomóc generałowi dosłownie tyle, co umarłemu kadzidło. Wyrok zapadł jeszcze tego samego dnia 16 kwietnia 1952 roku, po kilkugodzinnym postępowaniu. W gruncie rzeczy zapadł nie w sądzie, jak już dziś wiadomo, a w najwyższych instancjach władzy. „Sąd” postanowił: „Fieldorfa Augusta Emila uznać winnym czynów zarzucanych mu aktem oskarżenia i za to na zasadzie art. 1 pkt. 1 dekretu z 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze kary dla faszystowsko- hitlerowskich zbrodniarzy skazać go na karę śmierci. 96

Na zasadzie art. 1 cytowanego dekretu orzec utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze oraz przepadek całego mienia”. Zgodnie z uzasadnieniem wyroku generał August Emil Fieldorf występował przeciwko „bojownikom o wolność i wyzwolenie społeczne". „Udowodniono” mu też „zamordowanie około 1000 antyfaszystów", dodając, że to tylko „w części obrazuje faktyczne zbrodnie, które obciążają skazanego”. * U z a s a d n i e n i e 1. W okresie okupacji w Polsce klika sanacyjna, mimo klęski wrześniowej, nie rezygnuje z pragnienia władzy. Zarówno w tzw. urzędzie emigracyjnym w Londynie, jak i w prawicowych organizacjach wojskowych powstających w pierwszym okresie w kraju, główne stanowiska zajmują zawodowi wojskowi, przedwojenni pracownicy II oddziału Sztabu Generalnego – senatorzy i faszyści. Już w pierwszym okresie okupacji mimo potwornych zbrodni okupanta dowództwo Związku Walki Zbrojnej, a potem AK, nie nawołują ludności do oporu, do walki o wyzwolenie, przeciwnie, cała prasa podziemna ma za zadanie uśpienie czujności społeczeństwa, nawołuje do baczności, cierpliwości »trzeba to nasze życie traktować jak coś zwykłego, na długo normalnego« (Biuletyn Infom. z 20 marca 1941). Starano się wybielić winowajców klęski wrześniowej, by torować im w przyszłości drogę do władzy. Zadaniem całej prasy i propagandy jest usypianie bojowości narodu, stępienie żywotności sił patriotyczno-rewolucyjnych. Już w tym pierwszym okresie stara się reakcja wywołać nienawiść do Związku Radzieckiego, usiłując zwalić na Związek odpowiedzialność za własną nieudolność, za własną zdradziecką, tak tragiczną dla całego narodu politykę. Nawet w okresie wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej faszystowska klika usiłuje przedstawić siebie jako reprezentantów narodu polskiego, nie zmienia swej polityki, przeciwnie, coraz jaśniej i bez osłonek zaprzepaszcza interesy narodu na korzyść własnych klasowych interesów. Groźniejsza dla sługusów kapitalistycznych była Armia Radziecka, niosąca obok narodowego i społecznego wyzwolenia mas pracujących od faszystowskiego okupanta, który wprawdzie mordował naród, niszczył plony kultury polskiej, ale był sojusznikiem klasowym, nie zagrażał bowiem posiadaniu – w walce społecznej był po tej samej stronie barykady. Dlatego rodzima reakcja ukuła hasło »dwóch wrogów«, którzy po wzajemnym wykrwawieniu się i osłabieniu przestaną być groźni dla niepodległości Polski. Taką bajeczką usiłowała reakcja skłonić pragnący walki naród do czekania z »bronią u nogi« na odpowiedni moment. Ale zwycięstwo rewolucyjnych wojsk radzieckich pod Stalingradem stało się bezpośrednim niebezpieczeństwem dla reakcji polskiej. Naród trzeba było nadal usypiać propagandą i hasłami, jednak w obronie klasowych praw taktykę zbrojną trzeba było nastawić na walkę z jedynym prawdziwym wrogiem ustrojowym, na walkę z Armią Radziecką i rosnącymi w siłę ugrupowaniami lewicowymi. Chociaż prasa podziemna okresu reakcji oficjalnie nadal głosi hasło dwóch wrogów – instrukcje i dyrektywy Komendy Głównej AK systematycznie przesuwają ciężar walki swoich ugrupowań bojowych na walkę z partyzantami radzieckimi, Gwardią, a potem Armią Ludową. Mimo listu otwartego Polskiej Partii Robotniczej do delegatury rządu mordy bratobójcze nie tylko nie ustają, lecz przybierają na sile, Akcje zbrojne Gwardii i Armii Ludowej przeciwko okupantowi, akcje ówczesne, zmuszające faszystów niemieckich do rezygnowania z krwawego terroru – zmuszają także dowództwo AK do zezwolenia na akty dywersji i sabotażu przeciwko Niemcom, jednak główne walki ugrupowań prawicowych skierowane są przeciw tym, którzy walczą nie tylko o narodowe, ale i społeczne wyzwolenie Narodu Polskiego. 2. Jednym z czołowych ludzi obozu prawicy był August Fieldorf. Już jako młody chłopiec Fieldorf wstępuje do Zw. Strzeleckiego, potem do Legionów. Już jako oficer bierze udział w kampanii Piłsudskiego przeciwko młodemu Zw. Radzieckiemu. Jako zawodowy oficer 97 pracuje w kraju i placówkach za granicą. Kampania wrześniowa zastaje go jako dowódcę 51 pp w Brzeżanach, koło Tarnopola, w stopniu podpułkownika. Po klęsce Fieldorf w cywilnym ubraniu przedostaje się do krewnych do Krakowa, skąd w październiku 1939 wyjeżdża na Węgry, a stamtąd do Anglii. W roku 1940 jako wysłannik rządu emigracyjnego za pośrednictwem kontaktów emigracyjnych wraca do kraju do dyspozycji komendanta ZWZ. Od początku działalności konspiracyjnej obejmuje wysokie stanowisko, jako inspektor Komendy Głównej ZWZ na obwód warszawski, potem jako komendant obszaru białostockiego. W sierpniu 1942 zostaje odwołany do Warszawy, gdzie organizuje Kierownictwo Dywersji, tzw. Kedyw, przy Komendzie Głównej AK. W 1944 r. przed Powstaniem Warszawskim Fieldorf otrzymuje następne polecenie zorganizowania tzw. Niepodległości („Nie”). Organizacja ta powstaje na terenach, które w najbliższym czasie zostaną wyzwolone przez Armię Radziecką i zadania jej są zwrócone »przeciwko organizacjom sowieckim« (wyjaśń. oskarżonego). Organizacja »Nie« o charakterze wojskowym miała za zadanie dalszą podziemną walkę z władzą ludową i Armią Radziecką. Po upadku powstania Fieldorf nawiązuje dalszy kontakt z Okulickim i kontynuuje swą pracę w »Nie«. W roku 1945 Fieldorf pod fałszywym nazwiskiem »Gdanicki« zostaje aresztowany za nielegalny handel przez władze radzieckie. Nierozpoznany wraca do Polski w 1947 r. Aczkolwiek oskarżony Fieldorf zaprzecza, by działalność jego miała charakter polityczny, nie przyznaje, by był wrogo nastawiony do zmian ustrojowych i wyzwoleńczej Armii Radzieckiej, już sam fakt powierzenia mu po kilkuletniej pracy w Kedywie zadania zorganizowania »Niepodległości« wskazuje, iż oceniano go jako jednego z wrogów nowego porządku. 3. Wg wyjaśnień oskarżonego Kedywy organizowane przy okręgach i obszarach podlegały całkowicie komendantom tych terenów – jedynie Kedyw Komendy Głównej AK podlegał mu organizacyjnie i za działalność tej jednostki czuje on całkowitą odpowiedzialność. Przyjmując nawet wyjaśnienia oskarżonego za prawdziwe, należy stwierdzić, że Kedyw Kom. Główn. Zajmował się akcją antylewicową. Z zeznań świadka Grzmielewskiego, zastępcy szefa sztabu Kedywu Komendy Głównej, do tej jednostki przydzielony był pracownik pod pseudonimem „Barnaba”. Na karcie 48 t. II akt znajduje się lista nr 22, w której wymieniony jest cały szereg działaczy lewicowych, jak np. „Strzelecki, ps „Gustaw – szef sztabu GL i członek egz. CK PPR”. Lista ta zatytułowana jest: Nastroje – renegaci. (...)

To chyba jakaś bzdura z tym Strzeleckim ps „Gustaw”, szefem sztabu GL. Szefem sztabu Gwardii Ludowej był Marian Spychalski, zastąpiony - po konflikcie z Boleslawem Mołojcem – Franciszkiem Jóźwiakiem, który nosił pseudonim „Witold”.

Działalność oskarżonego Fieldorfa wypełni kwalifikację prawną art. 1 p. 1 dekretu z 31 VIII 1944 roku. Oskarżony wydał rozkazy, instrukcje i wytyczne podległym sobie, jako szefowi Kedywu Kom. Gł. AK – jednostkom mordowania partyzantów radzieckich, lewicowych podziemnych ugrupowań niepodległościowych i poszczególnych działaczy PPR, Gwardii i Armii Ludowej. Działalność ta dokonywana była w interesie rodzimej reakcji i hitlerowskiego państwa niemieckiego, osłabiała bowiem w znacznym stopniu siłę prawdziwie rewolucyjnych organizacji walczących z wrogiem. Przez swą działalność, na jego zlecenie i za jego zgodą dokonywane były zabójstwa jeńców wojennych, osób wojskowych i ludności cywilnej. 5. Przechodząc do wymiaru kary Sąd nie znalazł żadnych okoliczności, które mogłyby złagodzić winę oskarżonego. Ogrom popełnionych przestępstw, a materiał dowodowy odsłonił zaledwie część dokonanych zbrodni, obciąża oskarżonego Fieldorfa. Oskarżonego Fieldorfa obciąża nie tylko krew przelanych ofiar, bratobójczych mordów, a nawet krew ofiar 98 mordowanych przez faszystów niemieckich – gdyż działalnością swą oskarżony utrudniał szybsze wyzwolenie kraju. Oskarżony Fieldorf ponosi również znaczną odpowiedzialność za zbrodnie »góry« AK, odgrywał bowiem w Komendzie Głównej ważną rolę. Biorąc pod uwagę olbrzymi ciężar zbrodni Sąd uznał za niezbędne całkowite wyeliminowanie oskarżonego ze społeczeństwa orzekając karę śmierci. Pozbawienie praw i przepadek mienia znajduje uzasadnienie w art. 7 cyt. dekretu”. * 27 maja 1952 roku generał Fieldorf skierował do Sądu Najwyższego wniosek o rewizję wyroku. Uzasadnił to krótko i po wojskowemu: „Wyrok Sądu Wojewódzkiego dla m.st. Warszawy uważam za niesłuszny z zasad następujących: Sąd oparł wyrok przede wszystkim na przesłankach politycznych. Byłem całe życie moje żołnierzem i nigdy udziału w życiu politycznym nie brałem. W żadnych politycznych konferencjach udziału nie brałem, jak również nie byłem informowany o żadnych posunięciach Komendy Głównej AK. Działalność moja ograniczała się wyłącznie do działalności techniczno-wojskowej. Kedyw KG AK miał za zadanie wyłącznie dywersyjną walkę z Niemcami”. Zdaniem Sądu Wojewódzkiego, wyrażonym w opinii dla Sądu Najwyższego PRL, „skazany Fieldorf na łaskę nie zasługuje. Wykazał wielkie natężenie woli przestępczej [...]. Nie istnieje możliwość resocjalizacji skazanego”. 20 października, na posiedzeniu odbywającym się w trybie tajnym, pod nieobecność oskarżonego i jedynie na podstawie nadesłanych dokumentów, Sąd Najwyższy w składzie: Emil Merz, Gustaw Auscaler oraz Igor Andrejew, zatwierdził wyrok Sądu Wojewódzkiego z dnia 16 kwietnia 1952 roku. Wiele lat później profesor podał informację, jakoby sędzia SN Gustaw Auscaler jako jedyny z całej trójki był przeciwny zatwierdzeniu kary śmierci dla generała Fieldorfa. Wykonanie wyroku wyznaczono na dzień 24 lutego 1953 roku. Alicja Graff, wicedyrektor Departamentu III Generalnej Prokuratury napisała do naczelnika więzienia: „Proszę o wydanie niezbędnych zarządzeń do wykonania egzekucji". Jej mąż, Kazimierz Graff oskarżał między innymi legendarnego dowódcę Konspiracyjnego Wojska Polskiego Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”, rozstrzelanego 17 lutego 1947 roku... „Adwokat [Mieczysław] Maślanko podejmuje się obrony, ale tak dziwnie się zachowuje, że niepokój mój wzmaga się – wspominała pani Janina Fieldorf. - Ale myślę sobie: »Skoro Żydzi zasiadają w sądzie, należy wziąć na obrońcę również Żyda«. Nic to nie pomogło. Wyrok ten był już dawno wydany. Na rozprawę zaoczną dopuszczono mnie. Dnia 20 października 1952 roku sąd (...) skazuje Emila na śmierć.

Mecenas Mieczysław Maślanko był znanym obrońcą politycznym. „Szczególny typ »obrońcy« w procesach politycznych reprezentował np. adwokat żydowskiego pochodzenia Mieczysław (Mojżesz) Maślanko – napisał w artykule Nowe fałsze Grossa-Zbrodnie bezpieki i sądownictwa profesor Jerzy Robert Nowak. - Tak »bronił« swych podopiecznych, że porównał grupę Moczarskiego do gestapo i Abwehry, twierdząc, że »wszystkie te instytucje zostały powołane przez klasy posiadające, które chcą zatrzymać koło historii« (wg: Tadeusz M. Płużański, Adwo-kaci, w: »Najwyższy Czas«, 26 stycznia 2003 r.). W podobny sposób Maślanko »bronił« - oskarżając szefa II Zarządu Głównego WiN płk Franciszka Niepokólczyckiego, słynnego »Łupaszkę«, czyli mjr. Zygmunta Szendzielarza, dowódcę V Wileńskiej Brygady AK, narodowca Adama Doboszyńskiego, rotmistrza Witolda Pileckiego i współoskarżonych, gen. Augusta Emila Fieldorfa »Nila« (Maślanko zgodził się z większością rzekomych dowodów »winy« gen. »Nila«). Według ostatniego delegata Rządu w Londynie na Kraj Stefana Korbońskiego, w sprawie Pileckiego i współoskarżonych »Różański postawił sprawę jasno: obowiązkiem rady obrońców [której przewodniczył 99

Maślanko - przypis T.M. Płużańskiego] jest gromadzenie dowodów przeciw oskarżonym«. Niegodne zachowanie M. Maślanki, robiącego wszystko, by pogrążyć oskarżonych, których miał bronić, było tym bardziej oburzające, że on sam został uratowany od śmierci w Oświęcimiu przez słynnego narodowca Jana Mosdorfa”. Pani Janina Fieldof zapisała: „Na ostatnią rozprawę [apelacyjną, przed Sądem Najwyższym], dnia 20 października 1952 r., dopuszczono mnie. Był też adwokat Maślanko. Jego rola jako obrońcy polegała na tym, że za każdym razem prosił o odroczenie. Raz tylko przyszedł na krótko do Emila, do więzienia. Nie mogłam zrozumieć, że on tak postępował, ale okazało się, że wiedział co robi i gdyby raz jeszcze udało mu się odroczyć, Emil by pewnie ocalał. 5 marca 1953 r. Stalin przeniósł się na samo dno piekła i wkrótce nastąpiła odwilż. Wielu AKowców opuściło więzienia. Prócz Emila”

Za swoją działalność w AK, za wierną służbę Ojczyźnie, on - człowiek o najwyższych wartościach ideowych - zostaje skazany na śmierć. Szukam ratunku. Kołaczę do ludzi, którzy, moim zdaniem, mogliby mi wskazać drogę do tych najwyższych czynników. Piszę do siostry tego kata, Dzierżyńskiego, ażeby zechciała mi pomóc. Ta pani, Kojałłowiczowa, staruszka, przysłała mi niezwłocznie bardzo pozytywną opinię o Emilu i prośbę, aby sąd przychylił się do jej prośby i zechciał złagodzić swój wyrok. Wszystko na próżno”. Wiadomo, że jeszcze przed wydaniem wyroku śmierci na generała „Nila”, pani Aldona Kojałłowiczowa napisała list do Prezesa Sądu Wojewódzkiego w Warszawie Ilii Rubinowa, prosząc go „przez wzgląd na nieposzlakowane imię brata mojego nieodżałowanej pamięci Feliksa Dzierżyńskiego o osobiste zainteresowanie się tą sprawą i po zapoznaniu się z nią o wyrażenie swojego poglądu co do zasadności stawianych zarzutów”.

Siostrzeniec pani Kojałłowiczowej, Marek Ney był drugim mężem córki Fieldorfów, Krystyny.

Rubinow odpowiedział jej, że sprawa Fieldorfa nie wpłynęła do Sądu Wojewódzkiego ani też do sądów powiatowych podległego mu okręgu. W porozumieniu z adwokatem, Mieczysławem Maślanką, pani Janina Fieldorf ponownie napisała list do pani Kojałłowiczowej, błagając ją o ponowną interwencję. Wiadomo było powszechnie, że dzięki wstawiennictwu pani Kojałłowiczowej nie wykonano wyroku śmierci na innym jej krewnym, Władysławie Siła-Nowickim, członku oddziału Hieronima Dekutowskiego - „Zapory” z WiNu, późniejszym znanym adwokacie i działaczu opozycyjnym. Tym razem jednak, żadna siła nie była w stanie pomóc skazanemu generałowi. „Dnia drugiego lutego w [19]53-cim roku ostatni raz widziałam Emila – opowiadała dalej żona generała »Nila«. - Był smutny, serce mi pękało z bólu i rozpaczy. Wiedział o wyroku. Przyprowadził go jakiś starszy, bardziej ludzki, strażnik. Wprowadził Emila przed kraty, spojrzał na mnie wymownie i odszedł. Po raz pierwszy zostaliśmy sami. Wtedy Emil powiedział: »Czy wiesz dlaczego mnie skazali? – Bo odmówiłem współpracy z nimi. Pamiętaj, żebyś nie prosiła ich o łaskę! Zabraniam tego«. Powiedziałam - »Domyślam się, ale ja nie tracę nadziei, walczę o ciebie jeszcze«. Rozpytywał potem o wszystkich, zwłaszcza interesował się Zosią. Opowiadałam mu, jak sobie radzimy. Potem przyszedł strażnik, oświadczył, że widzenie skończone, Emil wyszedł. Głowę miał pochyloną, ręce w kieszeniach i ani się obejrzał na mnie. Ale nie chciałam wierzyć, że go zamordują. Wnosimy podanie do Rady Państwa o ułaskawienie. Ja, córki, ojciec i brat. Po tygodniu przyjechałam znowu, ale sekretarka tego sądu powiedziała, że nie ma odpowiedzi na nasze podanie, żebym się codziennie dowiadywała. Wracając [zwróciłam się] do niektórych członków naszej rodziny, którzy mieszkali w Warszawie, ale oni odmówili, bali się, nie będą chodzili. Uprosiłam wtedy jedną 100 panią, znajomą, i ta powiedziała, że się nie boi i będzie dowiadywała się. Kiedy przyszła karta od niej, żeby ktoś z rodziny przyjechał, pojechała Marysia. Poszła do sądu i tam oznajmiono jej, że nasze podanie zostało odrzucone. Jakże wiele człowiek może znieść. Kilkakrotnie jeszcze jeździłyśmy do Warszawy, próbowałam odnieść pieniądze do więzienia. Nie przyjęli. W sądzie nie chcieli za nic powiedzieć, żadnego pisma, żadnego zaświadczenia, zawiadomienia. W tej niepewności żyliśmy przez szereg miesięcy, aż przyszedł list z Londynu od stryjecznego brata Emila, Stanisława Fieldorfa. Pisał, że jego zdaniem nie ma sensu łudzić się, że powinnam znać całą prawdę, że Emila już zamordowali w więzieniu dnia 24 lutego 1953 roku. Przeżyłam i to. Skąd brałam siły - nie wiem. (...) Na Mokotowie poznawało się ludzi, wychodziły na jaw najpiękniejsze, najwznioślejsze cechy charakteru, a najgorsze, najbardziej podłe również. Dusza ludzka tam się obnażała. Nikt nie zdołał się na dłuższy dystans markować. Siedzieli tam też Niemcy, m.in. dwóch generałów. Byli oni dobrze zaopatrzeni we wszystko, dostawali paczki, nawet zza granicy. Nie wiem, czy można dawać wiarę tym wszystkim doniesieniom tego rabina. Nie wiem, ale zapisałam. (...) Z gen. Fieldorfem, w celi nr 24, siedzieli m.in. gen. SS [Jakob von] Sporenberg i płk Wenzel z Wehrmachtu. Wspomina o tym Apoloniusz Zawilski, opisując spotkania przy stole więziennym generała SS i generała Armii Krajowej, szefa dywersji. Było to ze strony UB niewątpliwie celowe upokarzanie gen. »Nila«.

Pani Janina Fieldorf w swoich notatkach zapisała relację Apoloniusza Zawilskiego: „Jak wszyscy, którzy zetknęli się z Emilem, jest pełen podziwu. Miał ogromny wpływ na współwięźniów, zwłaszcza na młodych, garnęli się do niego. Opowiadał o jego niezłomnej postawie wobec oprawców. Okazuje się, że, jak twierdzi pan Zawilski, Emil miał podpisać podanie o ułaskawienie, wtedy zachowałby życie. Nie chciał się zgodzić, »Ja miałbym prosić o ułaskawienie, ja miałbym się poczuwać do winy, nie nigdy«. Pan Zawilski mówił, że jego w końcu prosili, błagali niemal, żeby podpisał, ale na próżno. No tak, to jest cały Emil. Pan Zawilski mówił, że był pełen podziwu, ale »że też pan generał nie pomyślał o żonie i dzieciach«. Cóż musiałam przyznać się, że moja osoba mało znaczyła, jeśli w grę wchodziły sprawy wyższe, a już tym bardziej sprawy honoru”.

Płk Zygmunt Janke wspominał, że von Sporenberg należał nawet do »komuny« grupy więźniów w celi śmierci nr 24 (»kaesowej« – od KS – kara śmierci), do której również należał on sam, a której przewodził gen. Fieldorf. Płk Janke napisał: »Uświadomiłem sobie, że jest to cela śmierci, próg do wieczności. Mogły tu rządzić inne, wyższe prawa, które pozwalały siedzieć przy jednym stole generałowi AK z generałem SS.«. Janke twierdził jednak, iż von Sporenberg nie otrzymywał żadnych paczek, dzielono się więc z nim paczkami pozostałych członków komuny. Swoje wspomnienie zakończył zdaniem: »Wykonano wyrok na Chajęckim i von Sporenbergu, rozstrzelano majora Świdra i Tadzia Dziąsko, zginął gen. Emil Fieldorf – jeden z najwspanialszych ludzi, jakich dane mi było w życiu spotkać«”. (...) Np. płk Zygmunt Janke-»Walter«, b. komendant Okręgu Śląskiego Armii Krajowej, aresztowany po wojnie i również skazany na śmierć, lecz ułaskawiony, siedział przez pewien czas w jednej celi z gen. »Nilem«, na krótko przed procesem Generała. Później, w więzieniu mokotowskim, wspominał bardzo godną postawę Generała i jego ogromny hart ducha. Płk Janke wspominał także do współwięźniów, że Generał, wiedząc iż w tym samym więzieniu mokotowskim siedziało wielu (około 30) byłych żołnierzy Batalionów »Zośka« i »Parasol« z ciężkimi wyrokami, bardzo niepokoił się ich losem. Żaden z tych żołnierzy nigdy nie zetknął się w więzieniu z Generałem. Płk Janke opisał również fakt przetrzymywania Generała przez kilka dni w karcerze ze skutymi rękami za odmowę dobrowolnego poddania się ostrzyżeniu 101 do skóry. Inny współwięzień Generała, Apoloniusz Zawilski, wspominał jego opiekuńczość w stosunku do młodych więźniów, dezerterów z Ludowego Wojska”. * Generał Nil” nie uległ również namowom adwokata Mieczysława Maślanki i nie podpisał prośby o ułaskawienie. Inny współwięzień celi śmierci, płk Ludwik Głowacki, historyk Września 1939, potwierdził że gen. Fieldorf odmówił podpisania podania o łaskę, argumentując, że takie podanie jest pośrednim przyznaniem się do winy, że może pisać podanie o jeszcze jedną rewizję procesu, ale nie o łaskę. 20 stycznia 1953 roku, na prośbę rodziny skazanego, mecenas Maślanko wniósł podanie o ułaskawienie do Rady Państwa. Zarówno ta prośba, jak i wszystkie inne, pisane do prezydenta Bolesława Bieruta przez Janinę Fieldorf i jej córki (22 października 1952), oraz Andrzeja Fieldorfa, ojca generała (24 października 1952), zostały odrzucone. Podobno władze zaproponowały generałowi za cenę życia prezesurę organizacji Wolność i Niepodległość (WiN) pod kontrolą Urzędu Bezpieczeństwa. Generał odmówił. (Prezes IV Komendy WiN, płk Łukasz Ciepliński został stracony w 1951 r. Później takiej roli prowokatora podjął się Stefan Sieńko – „Wiktor”, prezes V Komendy WiNu, sterowanej przez UB). 24 lutego 1953 roku, około godziny 15.00 generał „Nil” został zamordowany w mokotowskim więzieniu przy ulicy Rakowieckiej. Osiem lat po wojnie i dwa tygodnie przed śmiercią Stalina! Aby go jeszcze bardziej upokorzyć i pohańbić, wykonano wyrok nie przez rozstrzelanie - na co jako żołnierz, organizator zamachu na Franza Kutscherę zasłużył - lecz przez powieszenie. Według niepotwierdzonych i anonimowych, lecz bardzo prawdopodobnych relacji, oprawcy kazali generałowi uklęknąć i ukorzyć się. Gdy odmówił, zakatowano go na śmierć i powieszono martwe już ciało. Była to szczególna manifestacja sposobu działania nowego komunistycznego państwa w Polsce i roli w nim wymiaru sprawiedliwości. W ten sposób zamordowano bohatera Podziemnego Państwa Polskiego, pierwszego szefa „Kedywu” Armii Krajowej i dawnego legionistę, który 6 sierpnia 1914 roku wyruszył z krakowskich Oleandrów z Pierwszą Kompanią Kadrową śniąc o wolnej Polsce. Przede wszystkim zaś zamordowano osobę niewinną, dobrego i prawego Człowieka, który całe swoje życie poświęcił walce o swoją Ojczyznę. Nadzorujący egzekucję prokurator Witold Gatner, do spółki z naczelnikiem więzienia Alojzym Grabickim i lekarzem Maksymilianem Kasztelańskim podpisali ostatnie zarządzenie w sprawie „Nila”, swego rodzaju nekrolog generała: „O g. 15 doprowadzono skazanego Augusta Emila Fieldorfa na miejsce stracenia. Prokurator odczytał sentencję wyroku Sądu Najwyższego z dnia 20 października 1952 r. Wydziału IV Sądu Wojewódzkiego dla m. st. Warszawy z 16 kwietnia 52 r. oraz decyzję Rady Państwa z 3 lutego 53 r. o nieskorzystaniu z prawa łaski w stosunku do Augusta Emila Fieldorfa, po czym zarządził wykonanie wyroku. Wykonawca przystąpił do wykonania. Wyrok wykonano przez powieszenie. Po stwierdzeniu zgonu przez lekarza więziennego Prokurator ogłosił, że wyrok został wykonany. Zakończono i podpisano o godz. 15. 25”. „Byłem zdenerwowany, napięty – opisywał po latach egzekucją prokurator Gatner. - Czułem, że trzęsą mi się nogi. Skazany patrzył mi cały czas w oczy. Stał wyprostowany. Nikt go nie podtrzymywał. Po odczytaniu dokumentów zapytałem skazanego, czy ma jakieś życzenie. Na to odpowiedział: »Proszę powiadomić rodzinę«. Oświadczyłem, że rodzina będzie powiadomiona. Zapytałem ponownie, czy jeszcze ma jakieś życzenia. Odpowiedział, że nie. Wówczas powiedziałem: »Zarządzam wykonanie wyroku«. Kat i jeden ze strażników zbliżyli się (...). Postawę skazanego określiłbym jako godną. Sprawiał wrażenie bardzo twardego człowieka. Można było wprost podziwiać opanowanie w obliczu tak dramatycznego wydarzenia”. 102

Rano, w dniu egzekucji, córka generała Maria Fieldorf (Czarska) była w Prokuraturze Generalnej w Warszawie. Poinformowano ją, ze podania o łaskę zostały odrzucone i... kazano pytać „za jakiś czas”. O tym, że wyrok został wykonany, dowiedziała się tam nieoficjalnie dopiero 27 lutego. Przez dłuższy czas ukrywała przed matką tę tragiczną prawdę, obawiając się o stan jej serca. Pani Fieldorf wciąż łudziła się nadzieją, że jej mąż żyje. Oficjalne potwierdzenie wykonania egzekucji generała Fieldorfa przesłano dopiero 9 marca 1957 roku na ręce adwokata M. Iżyckiego, po uprzednim zwróceniu się 22 maja 1956 przez panią Janinę Fieldorf o informacje na temat losu jej męża. Grobu generała do dzisiaj nie odnaleziono. Charakterystycznym elementem działań komunistycznej bezpieki było odhumanizowanie przeciwnika. Ciała wrogów ustroju topiono w ustępach, zakopywano na dziedzińcach urzędów, więzień lub na wysypiskach śmieci... Były naczelnik więzienia mokotowskiego, Alojzy Grabicki, przed śmiercią w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, odmówił wyjaśnień na temat miejsca pochówku skazańców politycznych. * „W 1957 roku, po zmianie na stanowiskach rządowych, po tzw. październikowych wypadkach i dojściu do władzy Gomułki i odwilży, wniosłyśmy podanie o rehabilitację – relacjonowała Janina Fieldorf. - Wniosłam ja, córki, ojciec, brat. Dopiero 4 lipca 1958 roku sąd ogłosił pełną rehabilitację, wobec odwołania zeznań przez świadków, Grzmielewskiego między innymi, doprowadzonych z więzienia, którzy, jak sami podali, zostali torturami zmuszeni do obciążenia Emila i stali się pośrednimi sprawcami jego skazania i śmierci. Ta niesłychana zbrodnia, to potworne morderstwo uszło jednak kary. Oprawcy nie zostali napiętnowani i skazani. Wniosłam podanie o wskazanie miejsca pochowania Emila. Na próżno. Prokuratura odpisała, że nie wie, że nieznane jest miejsce pochowania Emila. Wobec odmowy prokuratury z więzienia na Mokotowie wskazania mi miejsca pochowania Emila, uchwaliłyśmy z córkami, że ułożymy płytę symboliczną. Wniosłam podanie o zezwolenie i dopiero po dwóch latach uzyskałam od wojska zezwolenie, bo był to wtedy cmentarz wojskowy, a zarząd wyznaczył mi miejsce. Nie chcieli się zgodzić na żaden inny napis, jak tylko: »Emil Fieldorf-Nil«; daty urodzenia i śmierci oraz Krzyża Virtuti Militari nie dopuszczono”.

Na wniosek Generalnej Prokuratury z 8 kwietnia 1957, 4 maja 1957 Sąd Najwyższy wznowił postępowanie w sprawie Emila Augusta Fieldorfa i uchylił poprzedni wyrok Sądu Najwyższego z 20 października 1952 (skazujący gen. Fieldorfa na śmierć). Postępowanie karne przeciwko gen. Fieldorfowi zostało umorzone „wobec braku dowodów winy” przez Generalną Prokuraturę 4 lipca 1958 r. (prokurator Stanisław Krygiel). Prawny tekst tego postanowienia Prokuratury został przesłany Janinie Fieldorf dopiero 6 lipca 1961. Jednakże pełna formalna rehabilitacja Generała, tzn. uznanie że „nie popełnił on zarzucanej mu zbrodni”, nastąpiła dopiero postanowieniem Prokuratora Generalnego Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej Józefa Żyto, z dnia 7 marca 1989 r.

„W sierpniu 1956, Janina Fieldorfowa i jej córka Krystyna Ney zwróciły się do Prokuratury Generalnej w Warszawie o rewizję procesu Emila Fieldorfa – napisał Andrzej M. Kobos w opracowaniu do Opowieści o moim mężu, Emilu Fieldorfie – relacji żony „Nila”, nagranej na taśmę magnetofonową w 1977 roku - Nie otrzymały odpowiedzi. 24 października 1956 napisała do Ministra Obrony Narodowej. W odpowiedzi Głównego Zarządu Politycznego MON poinformowano ją, że »ze względu na wielką liczbę wpływu tego rodzaju spraw... o przyjętej decyzji zostaniecie powiadomiony [sic!] w późniejszym terminie«. (...) 103

2 lutego 1972 Janina Fieldorfowa zwróciła się pisemnie do gen. Jaruzelskiego o odnalezienie prochów gen. Fieldorfa i pochowanie ich w kwaterze Kedywu. Z wiosną 1972 r., gen. Jaruzelski wyznaczył specjalnego oficera, płk. Czesława Krasko, do rozmów z panią Fieldorfową na temat nowego grobu symbolicznego na miejscu pierwszej płyty. Rozmowy były długie, a oficer wspomagany przez funkcjonariusza SB, uprzejmy lecz nieustępliwy. Pani Fieldorfowa i jej córki zostały postawione przed koniecznością wyrażenia zgody na proponowany napis, albo zrezygnowania z grobu. Zależało im na chociażby symbolicznym grobie, więc zgodziły się. Drugi symboliczny grób został ufundowany w 1972 r. przez gen. Jaruzelskiego, ówczesnego Ministra Obrony Narodowej PRL. Napis na grobie (dużymi literami) brzmiał: Ś.P. / August Emil/ Fieldorf / ps. »Nil« / Gen. Brygady / ur. 20 III 1895 / Zmarł śmiercią tragiczną / 24 II 1953 / D-ca 51 P.P. Szef Kedywu KG AK / Zrehabilitowany pośmiertnie / Grób Symboliczny. (...)”. * Mimo wieloletnich starań, podejmowanych między innymi przez córkę generała „Nila” Marię Fieldorf-Czarską, żadna z osób (prokuratorów, sędziów, oficerów śledczych), odpowiedzialnych za sądowy mord sprzed lat na polskim bohaterze, nie stanęła przed obliczem sprawiedliwości. Córka generała wielokrotnie mówiła różnym dziennikarzom, że „wszyscy: śledczy, prokuratorzy, sędziowie, którzy skazali na śmierć mojego ojca, byli Żydami”. Nikt jednak nie odważył się tego napisać. Sędzia Emil Merz zmarł już dawno temu, Gustaw Auscaler i Jerzy Mering zwiali do Izraela, prokurator Paulina Kern do Wielkiej Brytanii. Wybitny autorytet prawniczy PRL-u (dla niektórych do dzisiaj jeszcze autorytet) Igor Andrejew - teoretyk prawa, współtwórca Kodeksu Karnego PRL z roku 1969 i wieloletni prodziekan Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego – dożył w Polsce swojego czasu na specjalnej emeryturze dla zasłużonych. Zmarł w roku 1995. W 1995 roku Prokuratura Wojewódzka w Warszawie postawiła Marii Gurowskiej zarzut popełnienia przestępstwa z art. 225 § 1 kodeksu karnego. Podczas przesłuchania w Prokuraturze Rejonowej w Szczytnie 25 sierpnia Gurowska podtrzymała zasadność wyroku wydanego na generała Fieldorfa, uznając go za słuszny. W liście skierowanym do ministra sprawiedliwości napisała, że wymierzając karę, opierała się na dowodach, na podstawie obowiązującego wówczas prawa. 19 marca 1996 roku skierowany przeciwko niej akt oskarżenia o zabójstwo sądowe trafił do Sądu Wojewódzkiego dla miasta stołecznego Warszawy. Proces rozpoczął się 22 grudnia 1997 roku, jednak oskarżona z powodu ciężkiej choroby nie stawiła się przed sądem i aż do śmierci (4 stycznia 1998 r.), konsekwentnie nie zgłaszała się na rozprawy. Kazimierzowi Górskiemu (oficerowi śledczemu MBP) i prokuratorowi Witoldowi Gatnerowi włos nie spadł z głowy w III RP... Z całej tej bandy łotrów jedynie ppłk Helena Wolińska (Brus), była szefowa VII Wydziału Naczelnej Prokuratury Wojskowej, która podpisywała nakazy aresztowania i więzienia gen. Fieldorfa, została w roku 2001 oskarżona przez Instytut Pamięci Narodowej. Po rozwodzie z pierwszym mężem, wyszła za maż ponownie, w roku 1956, za marksistowskiego ekonomistę, profesora Włodzimierza Brusa (prawdziwe nazwisko - Beniamin Zylberberg). Po październiku została zwolniona z Naczelnej Prokuratury Wojskowej i podjęła pracę w Instytucie Nauk Społecznych przy Komitecie Centralnym PZPR, gdzie uzyskała tytuł doktora broniąc pracy zatytułowanej Przerwanie ciąży w świetle prawa karnego. Wyrzucono ją z uczelni w wyniku marcowych czystek w 1968 roku. Dwa lata później wyemigrowała wraz z mężem za granicę. Przez rok zamieszkiwali w stolicy Szkocji Glasgow, a w 1971 przenieśli się do Oxfordu, gdzie profesorowi Brusowi zaproponowano wykłady na tamtejszym uniwersytecie. Dawny wykładowca SGPiS-u został szanowanym i uznanym obrońcą kapitalistycznych reform rynkowych oraz autorem głośnej 104 książki From Marx to the Market (Od Marksa do rynku), wydanej w roku 1989. Od lat siedemdziesiątych zaczął również wspierać opozycję demokratyczna w Polsce. Jego małżonka natomiast, szybko rozpoznana przez tamtejszą Polonię jako komunistyczna zbrodniarka, żyła jak mysz pod miotłą, rzadko opuszczając dom i równie rzadko zapraszając kogoś do środka. Głośno zrobiło się o niej dopiero w roku 1999, kiedy Ministerstwo Sprawiedliwości Rzeczypospolitej Polskiej wystosowało do władz brytyjskich wniosek o ekstradycję Heleny Wolińskiej – Brus, zarzucając jej bezprawne pozbawienie wolności w latach 1950–1953 dwudziestu czterech żołnierzy Armii Krajowej, w tym generała brygady Augusta Emila Fieldorfa – „Nila”. Wobec braku reakcji strony brytyjskiej, wniosek został ponowiony w roku 2001. W odpowiedzi tamtejszy Home Office (odpowiednik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych) odmówił oddania „brytyjskiej obywatelki” polskiemu wymiarowi sprawiedliwości. W kolejnych latach właściwie przestano się interesować sprawą zbrodniczej pani prokurator. Sprawa nabrała odpowiedniego tempa dopiero w roku 2006, kiedy u władzy znalazło się Prawo i Sprawiedliwość. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie wydał na wniosek prokuratora IPN wobec Heleny Wolińskiej – Brus Europejski Nakaz Aresztowania. Wobec wzmożonych nacisków na ekstradycję, odezwały się oczywiście głosy obrońców. Brytyjski „The Independent" podkreślał, że Wolińska jest jedną z nielicznych już przedstawicielek mniejszości żydowskiej w Polsce, która ocalała z Holocaustu: „Byłaby to więc ekstradycja do kraju, gdzie znajdują się takie miejsca, jak Oświęcim i Brzezinka”. W te same tony uderzył „The Sunday Times”: „Czy Żyd może liczyć na sprawiedliwość w kraju Auschwitz, Majdanka i Treblinki, gdzie antysemityzm rodem ze średniowiecza wciąż pozostaje przygnębiająco mocno okopany?”. Brytyjskim kolegom wtórowała pewna polska gazeta (kto zgadnie jaka?), w której przeczytać można było czarno na białym, że Helena Wolińska była w czasie wojny w getcie, a ten, kto „wyciągnął” jej sprawę, głosi wstrętną pomarcową propagandę. Podobnie wypowiadała się jedna z żydowskich agencji (Jewish Telegraphic Agency): fakt przebywania w getcie i doznawane tam cierpienia uprawniły panią Helenę do późniejszego prześladowania Polaków (czytaj polskich antysemitów).

Jeśli pozwolisz, by robactwo się rozmnożyło, rodzą się prawa robactwa. I rodzą się piewcy, którzy będą je wysławiać. – Antoine de Saint Exupery Twierdza.

Sama zainteresowana oświadczyła dziennikarzom pisma „Guardian”, iż jest „kozłem ofiarnym” nowego rządu, zaprzeczając uroczyście, aby miała jakikolwiek udział w działaniach prokuratorskich, które doprowadziły do skazania generała Fieldorfa na karę śmierci w sfingowanym, politycznym procesie. - To stara historia – powiedziała. - To wszystko zdarzyło się w latach pięćdziesiątych. Tak, to przestępstwo, którego nie powinno się zapominać, a ja, jako Żydówka, znam rzeczy, o których też nie powinno się zapominać. Ale skąd mogłam wiedzieć, co się stanie? Nie byłam prokuratorem w tej sprawie (...) To, co się dzieje to cyrk. (...) Jestem jedyną osobą, która przeżyła i nawet gdybym chciała, nie mogę wezwać świadków, ponieważ wszyscy nie żyją. Wolińska podkreśliła także, że nie wierzy polskiemu wymiarowi sprawiedliwości, a zarzuty traktuje jako zemstę polityczną i działania antysemickie. Jej zdaniem obiektywne w sprawie byłyby sądy brytyjskie: - Jeśli brytyjska policja zechce zadać mi kilka pytań, odpowiem. Jestem tak samo obywatelem brytyjskim, jak polskim. Do powyższych wypowiedzi stalinowskiej pani prokurator odniósł się Władysław Bartoszewski: 105

- Podpis ppłk Wolińskiej figuruje na moim akcie oskarżenia czerwonym ołówkiem. Zatwierdzając akt oskarżenia wobec mnie wiedziała, że jestem współzałożycielem Żegoty (Rady Pomocy Żydom) Jestem przykładem, że tłumaczenia pewnych ludzi wokół Wolińskiej i jej samej, że trwa wokół niej jakaś antysemicka akcja, są bzdurą. „Zbrodnie sądowe – napisał Adam Strzembosz - (...) są szczególnym wynaturzeniem, bo przecież podstawową rolą sądu karnego jest niedopuszczenie do nadużyć ze strony władzy wykonawczej oraz wszystkich tych, którzy posiadają przewagę fizyczną. Walcząc z przestępczością, sądy nie mogą być siedliskiem przestępców. Kompromitują wszelkie wyobrażenia o sprawiedliwości. Dlatego żadne praworządne państwo nie może się godzić na bezkarność przestępców w togach (...) W PRL sędziowie ci i prokuratorzy budowali nowy »wymiar sprawiedliwości«, tworzyli nowy ład prawny, robili kariery prawnicze i akademickie, kształcili w nowym duchu prawnym zastępy swych następców”. Anglicy mieli jednak inne zdanie. Ich władze po raz kolejny odmówiły wydania inkwizytorki z uzasadnieniem, iż Wolińska otrzymała obywatelstwo brytyjskie, ponieważ w chwili wyjazdu władze PRL wydały tzw. dokument podróżny, stwierdzający, że nie jest obywatelką polską. Informacja dotarła do Polski w przeddzień sześćdziesiątej drugiej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Historia po raz kolejny okrutnie zadrwiła sobie z bohaterów, gdyż była prokurator wojskowa szczególnie nienawidziła AK-owców, wydając ich w ręce bezpieki na tortury i śmierć. Na wniosek ministra Radosława Sikorskiego (wówczas jeszcze „pisowskiego” Sikorskiego), Wojskowe Biuro Emerytalne zaprzestało od stycznia 2006 roku wypłacania Helenie Wolińskiej - Brus emerytury specjalnej. Powołało się przy tym na formalne uchybienia popełnione przy jej przyznaniu – brak odpowiedniego stażu w Ludowym Wojsku Polskim – zamiast wymaganych piętnastu lat, jedynie czternaście lat, jeden miesiąc i dwadzieścia pięć dni. Prezydent RP Lech Kaczyński pozbawił ją przyznanego w 1945 roku Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyża Komandorskiego tego orderu przyznanego w roku 1954. Pani prokurator natychmiast odwołała się od bezprawnej – jej zdaniem – decyzji WBE. Dalsze postępowanie przerwała śmierć Heleny Wolińskiej, 26 listopada 2008 roku w Oxfordzie. * Janina Fieldorf, żona generała „Nila” zmarła w roku 1979. 21 listopada 2010 roku odeszła na wieczną wartę pani Maria Fieldorf - Czarska, sanitariuszka wileńskiej Armii Krajowej, najwierniejsza strażniczka pamięci swojego ojca. „Marzy mi się Polska, której aparat sprawiedliwości jest czysty i godny najwyższego szacunku i zaufania” – powiedziała przed śmiercią. Wszystkim nam się marzy, pani Mario. Niestety, ciągle jeszcze tylko marzy... 106

JÓZEF KURAŚ – „OGIEŃ” (1915 - 1947)

Jest zarówno bohaterem, jak i mroczną legendą Podhala. Nie ma i nie było w historii tej części Polski postaci bardziej kontrowersyjnej niż góralski partyzant z Waksmundu, Józef Kuraś pseudonim „Ogień”. Historycy kłócą się o niego już od wielu lat. Zacięty spór wiodą nawet mieszkańcy jego rodzinnej miejscowości. Jedni twierdzą, że na tej skalistej ziemi próżno szukać większego patrioty i bohatera. Inni dowodzą, że był tylko typowym zbójem, a przede wszystkim okrutnikiem, jakiego świat nie widział. „Za Peerelu” zrobiono z niego samego i jego ludzi zwykłą bandę rabunkową, o rękach splamionych krwią niewinnych ludzi. Wśród nich również Żydów, co stało się pretekstem do obwołania Józefa Kurasia z Waksmundu antysemitą. Wielu historyków uważa, iż „skrzywienie” życiorysu „Ognia” to majstersztyk komunistycznej propagandy. Kim więc naprawdę był major Józef Kuraś? Odpowiedź jest prosta. Był postacią niejednoznaczną, pełną sprzeczności, miał w swoim krótkim życiu wiele zakrętów, ale niewątpliwie jest osobą, która za walkę ze zniewoleniem Polski przez Niemców, i Sowietów a potem przez „sowieciarzy”, żyjących nadal pośród nas, zasługuje na pomnik.

107

Podhale to – według definicji encyklopedycznej – „region kulturowy w południowej Polsce, u północnego podnóża Tatr, w dorzeczu górnego Dunajca, z wyłączeniem obszarów leżących na prawym brzegu Białki i prawym brzegu Dunajca, poniżej ujścia Białki”. Sama nazwa „” bierze swój początek od położenia u stóp Tatr, przez miejscowych nazywanych zwyczajnie Halami, czyli górskimi pastwiskami, będącymi miejscem wypasu owiec. „Nazwa «Podhale» weszła w życie stosunkowo niedawno, jak na tak długą historię regionu, bowiem dopiero w XIX wieku – czytamy na portalu http://zakopane.biz - Nawet pobieżny szkic historii tych ziem uwypukli cechy, które (zwłaszcza w okresie kształtowania się rodzimych mitów i stereotypów w romantyzmie czy dekadzie Młodej Polski) stworzyły archetyp górala. Niemal od pierwszych datowanych wzmianek, obejmujących swoim zakresem miejscowości podhalańskie, miała tu bowiem miejsce walka pomiędzy systemem feudalnym, pańszczyźnianym, a wolnymi osadami, rzecz jasna podporządkowanymi formalnie aktualnemu władcy całego Podhala. To właśnie walki górali o wolność od pańszczyzny, a przy tym to, że Podhale często stanowiło miejsce ucieczki przed prawem, gdzie niemal każdy mógł sam decydować o swoim losie, sprawiły, że po dziś dzień postrzegamy typowego górala jako człowieka dzielnego, honorowego, a przy tym nie stroniącego od zabawy i ceniącego przyjaźń. Podhale to także odrębny folklor, objawiający się niemal we wszystkich dziedzinach życia: od pasterstwa (gdzie pojawiają się m.in. gazda, baca, juhas, honielnik, hala), słynne sery (bryndza, bundz, oscypek, redykałki), styl zakopiański (choć relatywnie młody, to bazujący na doświadczeniach górali), strój podhalański (koszule, spinki, portki, oblamki, serdaki), podania (gawęda o śpiących rycerzach, mnich z Morskiego Oka) po wiele innych” Z Podhala wywodzą się kardynał Stanisław Dziwisz - sekretarz papieża Jana Pawła II oraz Józef Tischner – filozof i prezbiter katolicki. Pochodzi stąd dwóch znakomitych narciarzy – Stanisław Marusarz i Bronisław Czech. Podhale a w szczególności Zakopane, od lat przyciągało wielu znanych twórców i artystów, którzy przyjeżdżali tutaj zachwyceni okoliczną przyrodą. Pierwszym propagatorem Zakopanego był Tytus Chałubiński, który wraz z Sabałą (Janem Krzeptowskim) wędrował po górskich szlakach, a także powołał do życia Towarzystwo Tatrzańskie. Większość artystów, która tutaj tworzyła posiada swoje muzea w willach, gdzie mieszkali. Jan Kasprowicz, Karol Szymanowski, Kornel Makuszyński, Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy), Mieczysław Karłowicz czy Władysław Hasior to tylko niektóre nazwiska artystów głęboko związanych z Podhalem. Wieś Waksmund dzieli od Nowego Targu – jak powiadają miejscowi – przysłowiowy rzut kamieniem, a dokładniej mówiąc cztery kilometry (na wschód). Usytuowany jest w Kotlinie Nowotarskiej u podnóża Gorców, w dolinie Dunajca, która osiąga tu szerokość 500 - 750 metrów. Przed wojną Waksmund liczył sobie zaledwie pięciuset mieszkańców. Bieda panowała tu wielka, trzyhektarowe gospodarstwo uchodziło za majętne. Stąd dawni górale – pasterze owiec pędzili swoje trzody w odległe o ponad dwadzieścia kilometrów Tatry aby od wiosny do jesieni wypasać stada na tatrzańskich halach. Tu właśnie, 23 października 1915 roku urodził się Józef Kuraś, najmłodszy syn Józefa Kurasia i Antoniny z Ligęzów. Oprócz Józefa, państwo Kurasiowie posiadali jeszcze sześcioro dzieci (czterech chłopców i dwie dziewczynki) oraz kilka hektarów ziemi, z której jednak tylko trzy nadawały się pod uprawę. Dzieci było więcej, ale trojka zmarła wcześnie, na szalejące wówczas na Podhalu choroby zakaźne. Kurasiowie byli rodziną bardzo szanowaną w okolicy, o dużych tradycjach patriotycznych i obywatelskich. Trzech starszych braci Józka: Władysław, Wojciech i Jan, brało udział w wojnie polsko – bolszewickiej i walkach o Lwów. Rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa pomagał w tym czasie tylko Michał z siostrą Marią. Sam Józef Kuraś – ojciec, mimo słabego 108 zdrowia i zaawansowanego wieku też rwał się do wojaczki, ale z największym trudem rodzina wyperswadowała mu ten zamiar. Od 1912 roku pełnił w Waksmundzie funkcję komendanta straży pożarnej, następnie wybrano go na wójta, który to urząd pełnił przez całą pierwszą wojnę światową. Był też prezesem waksmundzkiej Drużyny Podhalańskiej, zasilającej Legiony Piłsudskiego. W okresie międzywojennym kierował miejscowym oddziałem Stronnictwa Ludowego „Piast”. Liczącym w latach trzydziestych pięćdziesięciu członków (trzecie miejsce w powiecie, po Nowym Targu i Maruszynie). Zgodnie z planami rodziny, Józek miał zostać w przyszłości księdzem, ale szybko okazało się, ze nic z tego nie będzie. Urwis był z niego jak się patrzy. Szkołę powszechną w Waksmundzie skończył, co prawda, bez problemów, bo głowę do nauki miał otwartą – jak wszyscy zresztą w rodzinie. Ale już w nowotarskim gimnazjum zaczęły się problemy, głównie z dziewczynami. Latał podobno za nimi jak opętany. Na nic zdały się łzy matki i pas ojca. Problem w tym, że wysoki, „śwarny” chłopak też okropnie się dziewuchom podobał i nie dawały mu spokoju. Naukę w gimnazjum przerwał po trzech latach, w 1933 roku. Powodem była miejscowa piękność, Zosia Cesarzówna, z którą siedemnastoletni Józek nawiał z domu. Wkrótce jednak zakochana para została odnaleziona przez pana Józefa Kurasia i przy pomocy kilku braci odstawiona ciupasem do domów. Siedemnastoletni Józek zajął się pomocą przy prowadzeniu gospodarstwa rodziców. Wciągnął się też do polityki – w 1934 roku wstąpił do Stronnictwa Ludowego. „Wszędzie chciał być pierwszy” – jak powiedział o nim jeden z braci. Stał się twardym oponentem dla sanacyjnych władz lokalnych, brał udział w chłopskich strajkach i demonstrował przeciwko procesowi brzeskiemu.

Proces brzeski (26.10.1931-13.01.1932) – przeprowadzony przed Sądem Okręgowym w Warszawie polityczny proces sądowy jedenastu członków tzw. opozycji parlamentarnej, uwięzionych na rozkaz Józefa Piłsudskiego w twierdzy Brześć nad Bugiem. Oskarżonym zarzucano przygotowywanie zamachu stanu w ramach Centrolewu i próbę obalenia istniejącego ustroju. Na ławie oskarżonych zasiedli: Adolf Sawicki (uniewinniony), Adam Ciołkosz, Stanisław Dubois, Mieczysław Mastek, Adam Pregier (wszyscy skazani na 3 lata pozbawienia wolności), Norbert Barlicki, Władysław Kiernik, Herman Lieberman (po dwa i pół roku), Wincenty Witos (półtora roku pozbawienia wolności) oraz Józef Plutek, skazany na trzy lata domu poprawy. Zarówno wyrok, jak i sam proces, odbiły się szerokim echem w środowiskach politycznych i naukowych II RP, a także w sejmie, czego wyrazem była nieudane przeprowadzenie przez sejm votum nieufności dla rządu. Kary uniknęła część skazanych emigrując do Francji oraz - jak w przypadku Wincentego Witosa – do Czechosłowacji. Pozostałym skazanym wykonanie wyroku zawieszono w roku 1934.

* Trapiące wciąż Józka Kurasia rozterki sercowe przerwało w 1936 roku powołanie do wojska. Służbę rozpoczął w 2. Pułku Strzelców Podhalańskich w Sanoku, następnie skierowany został do szkoły podoficerskiej Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP) w Głębokiem. W latach 1937–1938 służył w stopniu kaprala w samodzielnym baonie KOP „Słobódka” na Wileńszczyźnie. Ciągle tęsknił za swoją Zosią. Nie wiedział, że podczas jego służby wojskowej rodzice zmusili Cesarzówną do poślubienia niejakiego Jana Czubiaka z pobliskiej wsi Leśnica. Kiedy Kuraś wrócił do domu, cały Waksmund czekał z niepokojem, kiedy upomni się o swoje. Krwawa wojna między chłopakami była łatwa do przewidzenia, tym bardziej, że Czubiak uchodził za wielkiego zwolennika znienawidzonej przez Kurasia sanacji. Skończyło się tylko 109 na bójce, podczas której Józek nakładł obcemu po pysku. Poza tym drobnym incydentem wydawał się jakby wyciszony, pogodzony z losem. Wkrótce zresztą znalazł sobie nową dziewczynę, córkę sąsiadów Elżbietę Chorążównę, z którą ożenił się w lutym 1939 roku. Po ślubie spędził z nią zaledwie miesiąc. Na wiosnę wezwany na kilkutygodniowe ćwiczenia w szeregach 1 Pułku Strzelców Podhalańskich w Nowym Sączu. 25 sierpnia otrzymał kartę mobilizacyjną. Wojna wisiała na włosku. Wybuchła – jak powszechnie wiadomo – 1 września 1939 roku. Józef Kuraś uczestniczył w kampanii wrześniowej jako podoficer 1 PSP. W szeregach 8 kompanii, dowodzonej przez kapitana Lucjana Świerczewskiego, walczył przeciwko wojskom niemieckim i słowackim. Jego szlak bojowy zaczął się od Limanowej i wiódł poprzez Nowy Sącz, Bobową, Szymbark, Jasło, Krosno, Dynów, Bircze i Mościska, aż do Lasu Janowskiego. Tam, 18 września, dzień po przekroczeniu polskiej granicy przez wojska rosyjskie, wobec beznadziejnego położenia militarnego, dowództwo 1 PSP postanowiło poddać się Niemcom. Kapral Kuraś nie marzył bynajmniej o niewoli. Wraz z kilkoma jeszcze podobnie myślącymi żołnierzami i oficerami postanowił przedostać się do Francji. Ich plany okazały się niemożliwe do zrealizowania i po długiej wędrówce przez lasy i wsie, 14 października Józek powrócił do Waksmundu. Twardego górala krew zalewała z powodu tego, co się stało. Nie mógł się pogodzić z faktem, że Polska znów przestała istnieć. Chciał dalej walczyć. Wierzył, że lada dzień ruszą się w końcu Anglia i Francja. Nie zamierzał siedzieć w domu z założonymi rękami. Już w listopadzie włączył się do konspiracji, w ramach tworzących się właśnie na Podhalu, w oparciu o przedwojenne struktury Przysposobienia Wojskowego Związku Strzeleckiego, struktur Organizacji Orła Białego. W pierwszym okresie działalności OOB wzorowała się na systemie organizacyjnym tzw. Dywersji Pozafrontowej, formując konspiracyjne „piątki. Największe wpływy uzyskała w Małopolsce i na Górnym Śląsku. Rozwinęła działalność dywersyjną przeciwko niemieckim liniom zaopatrzenia, zbudowała własny wywiad i prowadziła akcje propagandowe, wymierzone przeciwko okupantom. Organem prasowym organizacji były „Nakazy Dnia”. W czerwcu 1940 roku podporządkowała się Związkowi Walki Zbrojnej. W tym samym roku Józef Kuraś złożył przysięgę w ZWZ. Niedługo potem został przypadkowo aresztowany przez niemiecki patrol. Za kratkami nie pozostał jednak długo. Rozbroił wartownika i uciekł. W 1941 roku przystąpił do powiązanej z ZWZ i konspiracyjnym Stronnictwem Ludowym „Roch” podhalańskiej organizacji niepodległościowej, działającej pod nazwą Konfederacja Tatrzańska. Przyjął wtedy pseudonim „Orzeł” i działał jako dowódca wypadowej grupy dywersyjnej. Na Podhalu nadszedł czas wdrażania niemieckiej polityki narodowościowej. Hitlerowska propaganda przekonywała górali, że są ludnością odrębną, niepolską, mającą przodków w skandynawskich Gotach. Akcja „Goralenvolku” (ludu góralskiego) obejmowała szkoły, w których zaczęto nauczać języka góralskiego, oferowała lepsze warunki życia dla ludzi przyznających się do pochodzenia góralskiego, namawiała do wyjazdu do pracy do Rzeszy. Do udowodnienia pokrewieństwa górali z Niemcami zaprzęgnięto naukowców, przede wszystkim historyków, antropologów i etnografów. Instytucją kierującą tymi pracami był Instytut Niemieckich Prac na Wschodzie, który podobne badania przeprowadzał na Sądecczyźnie, w rejonie Rzeszowa i Łańcuta oraz na wsiach łemkowskich. Ich celem było wyłowienie elementów germańskich spośród ludności Generalnego Gubernatorstwa. Już 7 listopada 1939 roku (Niemcy zajęli Podhale 1 i 2 września), przedwojenny prezes Stronnictwa Ludowego powiatu nowotarskiego Wacław Krzeptowski, w asyście kilku innych działaczy góralskich złożył gubernatorowi generalnemu Hansowi Frankowi wyrazy uznania. Pięć dni później Frank udał się z rewizytą do Zakopanego, gdzie „w imieniu Górali” 110 przywitał go Krzeptowski, składając jednocześnie podziękowanie za „oswobodzenie Górali od ucisku polskich władz”. W październiku pod Tatrami gościł przywódca młodzieży Baldur von Schirach, a w styczniu 1940 roku przybył tu Reichsführer-SS . 20 lutego 1942 roku Niemcy utworzyli Komitet Góralski (Goralisches Komitee), opracowali jego regulamin i zakreślili obszary działalności. Miał on pełnić funkcję namiastki samorządu góralskiego odpowiedzialnego za kontakty z okupantem, sprawy socjalne, pracę, kulturę i edukację oraz zaopatrzenie. Na czele stanął Wacław Krzeptowski, a jego zastępcą został Józef Cukier. Komitet posiadał swoich przedstawicieli w terenie i miał być zalążkiem przyszłego „Państwa Góralskiego” (Goralenland). Poza akcją wydawania góralskich kart rozpoznawczych działalność komitetu była jednak całkowicie fasadowa, nie cieszył się wśród mieszkańców Podhala zbyt wielką popularnością. Przynależność do niego zadeklarowało zaledwie około 18% ludności Podhala. Ambitny Krzeptowski chętnie stroił się w piórka góralskiego księcia – Goralenfürsta. Ludową odpowiedzią na to była szydercza przyśpiewka Wacuś, bedzies wisioł za cosik. Fiaskiem skończyła się też próba zorganizowania w drugiej połowie 1942 roku podhalańskiej jednostki Waffen-SS (Goralische Waffen SS Legion). Zgłosiło się do niego zaledwie trzysta osób, w tym wielu chorych na gruźlicę i syfilis. Wytypowano spośród nich dwustu zdolnych do służby wojskowej, którzy (w większości w dym pijani), trafili do obozu szkoleniowego SS w Trawnikach. „Na Pańskie pytanie, w jakim stopniu ci górale potrafią porozumiewać się po niemiecku, mogę odpowiedzieć jedynie posługując się słowem «Vodka» - pisał do Berlina Friedrich Wilhelm Krüger, dowódca SS i Policji w Generalnym Gubernatorstwie. - Tym samym można powiedzieć o tej narodowości wszystko”. „Jestem stanowczo przekonany, iż potrafimy wojnę tę wygrać bez nich” – skomentowano sprawę w stolicy III Rzeszy. Część ochotników zdezerterowała, innych zwolniono bądź wywieziono na roboty przymusowe do Rzeszy. Ostatecznie w SS pozostało dwunastu góralskich żołnierzy. Struktury Komitetu Góralskiego, nie mając oparcia ani w góralskiej ludności, ani w niemieckich okupantach, stopniowo zamierały. Najdłużej utrzymała się centrala w Zakopanem. W końcu sam goralenführer Wacław Krzeptowski (po próbie aresztowania go przez Niemców) w lecie 1944 ukrył się w górach. 20 stycznia 1945 roku, z wyroku Polskiego Państwa Podziemnego został powieszony przez partyzantów z oddziału Armii Krajowej „Kurniawa”. (22 listopada 1946 przed sądem w Zakopanem zapadł wyrok na pozostałych działaczy „Goralisches Komitee”. Zostali skazani na kary więzienia od trzech do piętnastu lat. Część, w tym Henryk Szatkowski i Witalis Wieder, uciekła razem z Niemcami, unikając w ten sposób wymiaru sprawiedliwości). * Od samego początku Goralenvolk zwalczany był przez polski ruch oporu, przez Związek Walki Zbrojnej - Armię Krajową, Powiatową Delegaturę Rządu i SL „Roch”. Były to działania w rzeczy samej o podobnej idei, lecz działające osobno, co nie wróżyło powodzenia w wysiłkach. Dopiero w maju 1941 roku za sprawą poety Augustyna Suskiego - absolwenta Uniwersytetu Jagiellońskiego, wykładowcy i wychowawcy młodzieży wiejskiej w uniwersytetach ludowych - nastąpiła konsolidacja sił poprzez stworzenie organizacji konspiracyjnej pod nazwą Konfederacja Tatrzańska. Głównym jej celem była walka z okupantem o Polskę wolną, niepodległą, ale też demokratyczną. W końcu lata 1941 roku powołana została jednostka bojowa o nazwie Dywizja Górska kierowana przez majora Edwarda Gött – Getyńskiego pseudonim „Sosnkowski”. Jednostka ta tylko w zamierzeniach była dywizją, faktycznie liczyła zaledwie kilkudziesięciu partyzantów. Jej terenem działania były Gorce, głównie okolice Turbacza. Konfederacja Tatrzańska wydawała gazetki „Na Placówce”, „Wiadomości Polskie” i „Ku Pokrzepieniu”. W sumie liczyła około pięciuset członków, głównie młodzieży i osób 111 związanych przed wojną z na Podhalu ruchem ludowym. Do tego kręgu zaliczał się też Józef Kuraś „Orzeł” przewodniczący placówce KT w Waksmundzie. Właśnie za jego sprawą placówka ta, istniejąca od czerwca 1941 roku, wykazała dużą aktywność w zwalczaniu „Gorallenvolku”, przeciwdziałaniu na rzecz wyjazdu do Rzeszy, przeciw wywózce drzewa do tartaku dla celów wojennych, przeciw kontyngentom itp. Nocami organizował akcje przeciw urzędom administracyjnym i placówkom gospodarczym w Łopusznej, Szaflarach i Odrowążu. Grupa niszczyła spisy ludności, inwentarze, wykazy kontyngentów, zabierała pieniądze oraz towary ze sklepów. Niestety, cała organizacja szybko została rozpracowana przez gestapo, głównie przy udziale miejscowych konfidentów, przede wszystkim Stanisława Wegner – Romanowskiego. W styczniu i lutym 1942 roku nastąpiła fala aresztowań. Augustyn Suski zginął 26 maja 1942, zamordowany w obozie koncentracyjnym Auschwitz – Birkenau. Major Gött – Getyński w tym samym obozie został rozstrzelany 25 stycznia 1943 roku. Wcześniej aresztowani członkowie organizacji byli przesłuchiwani i torturowani w siedzibie gestapo w Zakopanem, w Hotelu Palace. Z całej organizacji pozostał czynny jedynie oddział Kurasia, którego członkowie od tej chwili ograniczyli kontakt z ludnością okolicznych wiosek do minimum. Sam „Orzeł”, w obawie przed aresztowaniem, bywał w domu niezwykle rzadko, tylko po kryjomu. 29 czerwca 1943 roku otrzymał straszliwy cios… Tego dnia o świcie, w odwecie za zastrzelenie na Turbaczu dwóch granatowych policjantów – agentów gestapo, Niemcy dokonali pacyfikacji Waksmundu. Dom Kurasia został otoczony przez żandarmerię. Żołdacy zamordowali jego siedemdziesięciotrzyletniego ojca Józefa, żonę Elżbietę oraz dwu i pół letniego syna, Zbyszka. Ciała pomordowanych i cały dom oblano benzyną, po czym podpalono, zabraniając ludziom gaszenia pożaru. Dokonana zbrodnia miała być dla innych okrutną lekcją strachu i pokory. Relacje świadków dokonanej kaźni różnią się między sobą. Niektórzy twierdzą, że Kurasiowie zostali żywcem spaleni w chałupie, inni opowiadają, że ojca i Elżbietę Kuraś rozstrzelano, a dopiero potem wrzucono do domu i podpalono. Najbardziej zgodna jest makabryczna opowieść o śmierci Zbyszka Kurasia. Dziecko kręciło się po obejściu, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje. Kiedy dom płonął już na dobre, jeden z Niemców złapał malca za nogę i z rozmachem wrzucił w ogień. „Pewnego dnia, jak zwykle o świtaniu, wygoniłem razem z kolegami krowy na pastwisko – relacjonował Kazimierz Garbacz „Orlik”. - Nagle patrzymy, a nad dolnym Waksmundem smuga dymu. Ciekawi, jak to chłopaki, zlecieliśmy z górki. Kurasiów chałupa była już spalona. Z daleka zobaczyliśmy zgliszcza i jakieś szczątki ludzkie. Bliżej nas nie dopuścili. Dopiero później usłyszałem we wsi, że Niemcy spalili Kurasiów z zemsty, bo jeden z nich, Józek, dowodził w Gorcach leśnymi”. Powiadają, że Kuraś obserwował z daleka przez lornetkę zagładę najbliższych. Chciał biec na ratunek, ale siłą powstrzymali go ludzie z oddziału. Wyrywał się, szarpał przeklinał i płakał. Przez długie tygodnie pilnowano go potem, by nie palnął sobie w łeb. Tego ranka coś w nim pękło. Wcześniej lubił się zabawić, często się śmiał. Od tego momentu stał się ponury i zawzięty. Z dawnego „Orła” nic nie pozostało, jakby dusza w nim eksplodowała. „W tym pożarze chłop wypalił się do cna” – szeptali jego żołnierze. Aquilam obiit, hic natus est Ignis. „Orzeł” umarł, narodził się „Ogień”. Straszliwy mściciel, o którym pieśni do dziś dnia śpiewają na Podhalu. Zimny w uczuciach, bezwzględny w działaniu, bezlitosny dla wrogów. Bohater dla jednych, nocny koszmar dla drugich. Od tamtego tragicznego dnia, „Ogień” za jedyną słuszną karę uznawał tylko kulę w łeb. O jednym z takich aktów zemsty opowiadał ksiądz Józef Tischner: „W gminie Ludźmierz, do której należał Rogoźnik, wydano 1925 kart polskich i 210 «góralskich». Nie było kwestii patriotyzmu. Była tylko sprawa, jak cało wyjść z tego impasu. 112

Parę miesięcy po wprowadzeniu kenkart «G» przyszli partyzanci i zastrzelili organizatora Goralenvolku na tym terenie, niejakiego Latochę. Wyprowadzono go pod płot i już pod nim został. To było wstrząsające, ale znaczyło też, że Polska jest i walczy”. Egzekucja członków rodziny „Ognia” nie zakończyła cierpień mieszkańców Waksmundu. Pięć dni później, 4 lipca, wioskę ponownie najechała niemiecka żandarmeria. Mieszkańców spędzono na cmentarz i kazano im położyć się twarzą do ziemi. Między leżącymi zaczęli chodzić konfidenci, wybierając partyzantów i członków ich rodzin. Zidentyfikowanych Niemcy zagnali do pobliskiej szkoły. Pięciu partyzantów rozstrzelali natychmiast. Trzydzieści trzy osoby zostały wywiezione do obozów koncentracyjnych, wśród nich bracia „Ognia”, Wojciech i Władysław Kurasiowie. * Po rozbiciu przez Niemców Konfederacji Tatrzańskiej, nie widząc perspektyw na odwołanie się do ludowców, którzy w powiecie nowotarskim nie dysponowali własną siłą zbrojną, Kuraś zdecydował się na kontakt z AK. 10 lipca 1943 roku na Turbaczu spotkał się z ppor. Władysławem Szczypką „Lechem” z Mszany Dolnej i jego zastępcą ppor. Janem Stachurą „Adamem”. W wyniku osiągniętego tam kompromisu oddział „Ognia” podporządkował się 16 lipca 1943 roku Armii Krajowej, na zasadach pewnej autonomii. Podkomendni Kurasia stanowili podstawową grupę w jednym z pierwszych oddziałów partyzanckich AK na Podhalu – o kryptonimie „Wilk”. Dowodzili nim kolejno: porucznik Władysław Szczypka „Lech”, podporucznik Jan Stachura „Adam” i porucznik Krystyn Więckowski „Zawisza”. Kuraś pełnił funkcję kwatermistrza. 9 lipca 1943 roku został awansowany do stopnia plutonowego. Pod rozkazami „Lecha” i „Adama” uczestniczył w wielu akcjach „Wilka”. W końcu grudnia 1943 roku, w czasie nieobecności „Zawiszy”, Niemcy zaskoczyli partyzantów i rozbili ich obóz. W walce zginęło dwóch ludzi. Stosunki plutonowego Kurasia z nowo mianowanym dowódcą, porucznikiem Więckowskim, od samego początku układały się bardzo źle. Pomimo współpracy z Armią Krajową, „Ogień” wyraźnie oddzielał się od polityki londyńskiej, opierając się na poglądach ludowych. „Zawisza” obciążył „Ognia” winą za samowolne opuszczenie obozu podczas ataku Niemców, a sąd polowy skazał go na śmierć przez rozstrzelanie. Sprawa wyglądała podobno tak, że w okresie świąt Bożego Narodzenia „Zawisza” z kilkoma żołnierzami zszedł do schroniska na Lubaniu, powierzając dowództwo nad obozem „Ogniowi” 26 grudnia, wbrew rozkazowi Kuraś miał udać się do Ochotnicy Górnej na zabawę… (Podobno, ponieważ istnieje na ten temat kilka sprzecznych relacji). Tak, czy inaczej, wyrok unieważniono w 1944 roku. Póki co jednak, uchodząc przed plutonem egzekucyjnym, Kuraś opuścił szeregi AK. Mówiąc krótko – zdezerterował. Wkrótce odbudował oddział, który został zakwalifikowany jako Oddział Specjalny Ludowej Straży Bezpieczeństwa, czyli zbrojnej formacji konspiracyjnego Stronnictwa Ludowego „Roch”, która miała być odrębną siłą zbrojną na tym obszarze. Jesienią 1944 roku grupa „Ognia” otrzymała status Oddziału Specjalnego Powiatowej Delegatury Rządu RP w Nowym Targu. Józef Kuraś został osobą odpowiedzialną za wykonywanie wyroków podziemnych cywilnych sądów specjalnych na konfidentach. Mimo, że za działalność tę zyskał duże uznanie ze strony zwierzchników z Delegatury Rządu, musiał ją zawiesić do czasu „wyjaśnienia sporu z AK”. W tym czasie w ramach LSB został awansowany do stopnia porucznika. „Pamiętam dobrze, jaki padł popłoch na zdrajców, kiedy partyzanckie dowództwo postanowiło przystąpić do ostatecznej rozprawy z konfidentami – wspominał bratanek «Ognia», Jakub Kuraś. – Najpierw kulę dostał Antoni Waksmundzki. Czubiakowi dwa razy udaje się uciec, ale sprawiedliwość dosięgnie go wkrótce w Leśnicy, skąd pochodził. Egzekucji dokonali ludzie kapitana «Lamparta» [Juliana Zapały]. 10 października 1944 roku rozstrzelani zostają Franciszek Kopeć, Jan Sral i Józef Bryja – słynny już w Waksmundzie 113 dezerter i zdrajca «Żmija», który wydał miejsce obozowiska «Wilk». Wyrokiem sądu podziemnego zabici zostają Górka w Nowym Targu, którego dwóch synów służyło w SS oraz Wróbel z Sieniawy i kilku innych jeszcze gestapowskich aktywistów. Na masową skalę trwa akcja strzyżenia głów kobietom za zadawanie się z Niemcami. Kilkudziesięciu pomniejszych sługusów po prostu wychłostano”. W ostatnich miesiącach okupacji niemieckiej – na polecenie nowotarskiego Powiatowego Kierownictwa Ruchu Ludowego (PKRL) – „Ogień” nawiązał bliską współpracę z przybyłym na Podhale komunistycznym oddziałem Armii Ludowej, dowodzonym przez porucznika Izaaka Gutmana vel Bruno Skutelego, pseudonim „Zygfryd". Chociaż Kuraś nie należał do sympatyków Sowietów, to współdziałał z nimi z powodu wspólnoty interesów - walki z Niemcami. Ludowcy uważali, że przed wkroczeniem Armii Czerwonej na Podhale należy podjąć próbę przejęcia władzy na szczeblu lokalnym na tym terenie. Władze powiatowego SL liczyły na to, że komuniści, nie mając żadnego zaplecza wśród ludności, będą musieli zaakceptować struktury przez nich stworzone. Podobne działania podejmowali zresztą na innych obszarach Małopolski. W grudniu 1944 roku polecono Kurasiowi zorganizowanie struktury bezpieczeństwa dla całego powiatu oraz zabezpieczenie granicy polsko - słowackiej. 2 stycznia 1945 roku, na czele dwudziestu pięciu swoich ludzi i dziewięciu sowieckich partyzantów „Ogień” zaatakował szkołę w Łopusznej, w której kwaterowali żołnierze z organizacji Todt, powołanej do budowy urządzeń wojskowych. Rozbrojono czternastu Niemców, tradycyjnie zostawiając ich w samej bieliźnie. 20 stycznia wspólnie z AL rozbił kolumnę niemieckich samochodów ciężarowych pod Klikuszową. W czasie ofensywy sowieckiej dowodzony przez niego oddział LSB przyczynił się do szybkiego wyparcia Niemców z Nowego Targu. jednostek frontowych o rozmieszczeniu sił niemieckich oraz o sposobach obejścia linii obrony. Przeprowadził też grzbietami Gorców, przez znane sobie szlaki, desant rosyjskiej piechoty. Maszerując przez polanę Ostrowską i Kowaniec, wyszli wprost na most na Czarnym Dunajcu. Zaskoczeni nagłym szturmem Niemcy ewakuowali się z miasta, pozostawiając je nienaruszone. 29 stycznia 1945 roku 1 Armia generała pułkownika Andrieja Greczki zajęła stolicę Podhala bez większego przelewu krwi i zniszczeń. Wcześniej toczono o ciężkie walki, w których poległo ponad tysiąc dwustu Rosjan. Następnego dnia „Ogień” ze swym oddziałem i grupą partyzantów sowieckich wkroczył do Nowego Targu. Wydawało się, że nastąpił dla niego koniec wojny. Niebawem jednak miał rozpocząć kolejną… * „Podhale po wojnie wkroczyło w nowy etap stosunków społeczno-politycznych – czytamy na portalu http://podziemiezbrojne.blox.pl w artykule Mjr Józef Kuraś «Ogień» (1915-1947). - Usuwanie niemieckiego okupanta trwało dosyć długo, w dodatku musiano rozprawić się z przeróżnymi kolaborantami hitlerowskimi. Nastąpił wzmożony ruch ludności i to we wszystkich możliwych kierunkach: wyjeżdżali mieszkańcy Wielkopolski, Warszawy i innych regionów wysiedleni stamtąd przez władze okupacyjne; opuszczali przeludnione wsie młodzi górale udając się na Śląsk i ziemie zachodnie w poszukiwaniu pracy - ale tylko nieliczni tam zostawali - większość rychło wracała z powodu nieprzystosowania do nowych realiów życia i tęsknoty za rodzinnymi stronami. W Nowotarskie przybywali też inni: jedni dla zrobienia interesów, gdyż wabiła ich bliskość granicy; ci związani z władzą, obejmowali różne stanowiska najczęściej nie zważając na miejscowe sympatie polityczne. Przyjeżdżali tutaj również ci, którzy chcieli opuścić kraj ze względów politycznych, albowiem w pierwszych miesiącach wolności przekroczenie granicy z Czechosłowacją nie stanowiło trudności. Sama wojna i okupacja pozostawiła nieciekawą moralnie spuściznę: powszechne nielegalne pędzenie wódki i spowodowane tym 114 pijaństwo, złodziejstwo połączone z bandytyzmem, któremu sprzyjała powszechna dostępność broni. Wykorzystywali to ludzie nie posiadający zawodu, zatrudnienia, wykolejeni przez wojnę. Proceder ten uprawiali też przybysze, i to ci którzy zawodowo mieli z tym zjawiskiem walczyć; milicjanci i żołnierze Ludowego Wojska Polskiego, od szeregowców poczynając na oficerach kończąc. Wreszcie nadejście nowej władzy spowodowało niepokoje i niepewność ludności, która z pogłosek napływających sukcesywnie na Podhale, poczęła wyrabiać sobie własny punkt widzenia na nowe rządy i formy ich sprawowania. Najpierw jedyna władzą była rosyjska komenda wojenna składająca się z sił NKWD pod rozkazami majora Leonida Masłowa. Rządy komendy wojennej trwały do czasu wycofania głównych sil Armii Czerwonej z terytorium Niemiec w lipcu 1945 roku - już po powołaniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. W ten sposób stworzono warunki do zainstalowania się pierwszych władz w powiecie, w którym nie było komunistycznej tradycji. Organizatorów trzeba było przysłać z zewnątrz i jak się okazało, również większość funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (UBP), ponieważ miejscowi partyzanci spod znaku BCh czy AK nie nadawali się do wykonywania nowych zadań. Powiatowy UBP (PUBP) nadal pracował pod dyktando «doradcy» z NKWD, który uczył polskich funkcjonariuszy «nowych» sposobów działania, aby umocnić władzę PPR”. Zgodnie z poleceniem kierownictwa ludowców, wspólnie z podporucznikiem Zygmuntem Sieleckim z AL Kuraś sformował ze swych podkomendnych oddziały porządkowe w mieście i powiecie, w tym także na terenach wcześniej okupowanych przez Słowację. Utworzył w ten sposób zalążek przyszłej Komendy Powiatowej MO, a jego samego ludzie zaczęli określać mianem komendanta powiatowego, chociaż formalnie takiej nominacji nie miał. W opisywanym czasie, niemal w całej Małopolsce siły niepodległościowe próbowały przenikać do organów bezpieczeństwa, żeby przejmować władzę w terenie, niezależnie od tego co się dzieje w Lublinie, Warszawie czy Moskwie. Zeszli do Nowego Targu z orłami w koronach i tak pełnili służbę na ulicach. Zasługą Kurasia – milicjanta jest niewątpliwie ukrócenie tak powszechnego na powojennej nowatorszczyźnie pospolitego bandytyzmu. Nie pozwolił też bezkarnie hulać po okolicy zwycięskim towarzyszom spod znaku sierpa i młota. Przed domami samotnych kobiet wystawiał posterunki chroniące je przed niespodziewanymi wizytami pijanych i rozochoconych Rosjan. Na Podhalu mówią, że „Ogień” miotał się z kąta w kąt, bo chociaż nie chciał powrotu Polski sanacyjnej, niezbyt sprawiedliwej dla chłopów, to również szybko rozczarował się do demokracji w wydaniu pepeerowskim. Chciał wspierać Polskę, ale nie władzę, która gnoiła i mordowała ludzi o odmiennych poglądach. Wraz z początkiem lutego 1945 roku, z Krakowa do Nowego Targu przybyła ekipa PPR pod przewodnictwem Władysława Machejka, z zadaniem zorganizowania Komitetu Powiatowego Polskiej Partii Robotniczej oraz struktur bezpieczeństwa. Komendantem powiatowym milicji został podporucznik Aleksander Karaś, szefem PUBP - podporucznik Stanisław Strzałka, a wszystkim dowodził „doradca” z NKWD. Szybko doszło do konfrontacji pomiędzy nimi, a samozwańczym „komendantem powiatowym” Kurasiem. 8 lutego, wraz z Janem Kolasą „Powichrem”, „Ogień udał się wyjaśnić sprawę do Lublina. Jak stwierdził Kolasa: „Pojechaliśmy tam bo tam był według nas, nasz partyzancki sztab, nasz rząd”.

Rząd Tymczasowy Rzeczypospolitej Polskiej, tzw. Rząd Lubelski, był marionetkową formacją powołaną do życia w tym mieście 31 grudnia 1944 roku w miejsce Polskiego Komitetu Wyzwolenia narodowego. Formalnie przez Krajową Radę Narodową, faktycznie decyzją Józefa Stalina. Tym samym polscy komuniści, działający pod patronatem Związku Sowieckiego, utworzyli swój rząd, konkurencyjny wobec Rządu RP na uchodźstwie, powszechnie uznawany dotąd na forum międzynarodowym. Przejęli w ten sposób władzę 115 nad zajętymi przez Armię Czerwoną ziemiami polskimi leżącymi na zachód od linii Curzona. Był to ze strony Związku Radzieckiego element tzw. „polityki faktów dokonanych” – polityczne przygotowanie przed zimową ofensywą Armii Czerwonej mającą na celu zajęcie wszystkich ziem polskich w granicach sprzed wojny. Jednocześnie był to dowód znaczącego usztywnienia stanowiska ZSRR wobec mocarstw anglosaskich koalicji antyhitlerowskiej co do roli Rządu RP na uchodźstwie w tworzeniu powojennych władz Polski. Premierem Rządu Tymczasowego został dotychczasowy przewodniczący PKWN Edward Osóbka Morawski, kierował również sprawami zagranicznymi. Wicepremierami zostali: Władysław Gomułka z PPR oraz Stanisław Janusz z koncesjonowanego SL. 1 lutego 1945 r. rząd przeniósł się z Lublina do Warszawy, do budynku Dyrekcji Kolei Państwowych.

Dowiedziawszy się w Lublinie, że rząd przeniósł się wraz z Komitetem Centralnym PPR do stolicy, Kuraś i Kolasa podążyli w ślad za nimi. W Departamencie Kadr MBP, dzięki protekcji aelowców „od Gutmana”, Kuraś otrzymał od Zofii Gomułkowej (żony Władysława) skierowanie do pracy w PUBP w Nowym Targu. Według niego równało się to nominacji na stanowisko kierownika. Z tym dokumentem zameldował się w połowie marca w Wojewódzkim UBP w Krakowie, gdzie otrzymał formalny angaż na wymienione wyżej stanowisko. Szefowie służb mundurowych w Nowym Targu poczuli się zagrożeni. Nie po to po wyjeździe Kurasia rozpoczęli weryfikację członków UBP i MO, zwalniając osoby nie związane z PPR i obsadzając stanowiska swoimi ludźmi z zewnątrz. W całym województwie trwała zresztą polityczna weryfikacja funkcjonariuszy, połączoną z rugowaniem „ludzi politycznie niepewnych” z szeregów UB i MO. Ruszyło dochodzenie dotyczące „niepewnej przeszłości okupacyjnej” Kurasia, mające na celu sporządzenia wniosku o zwolnienie go ze służby. Pojawiły się pierwsze donosy na „Ognia”, jako kandydata „antysowieckiego”. Oprócz zarzutów z czasu okupacji, doszły nowe: pijaństwo na posterunkach MO oraz „znikanie broni”. Mając swoich ludzi w milicji i UB, zarówno w Krakowie, jak i w Nowym Targu, „Ogień” szybko dowiedział się o toczącym się przeciwko niemu postępowaniu. Kiedy na dzień 11 kwietnia 1945 roku otrzymał wezwanie do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego zrozumiał, że już stamtąd nie wyjdzie. Upadły złudzenia co do prawdziwej natury „ludowej” władzy. Deklaracje PKWN okazały się zwykłym oszustwem. Wraz z grupą swoich podkomendnych, Kuraś ponownie ruszył w góry, rozpoczynając nowy etap walki zbrojnej. * Dwa dni później, 13 kwietnia, „Ogień” zarządził odprawę swoich Ludzi na Turbaczu. Wygłosił tam do nich przemówienie, w którym powiedział między innymi: „Walkę musimy zacząć od początku i teraz będziemy się bić za Polskę bez komunistów”. „Walczyliśmy o Orła, teraz – o Koronę dla Niego, hasłem naszym Bóg, Ojczyzna, Honor” – ulotki tej treści rozwieszali na Podhalu wiosną 1945 roku jego żołnierze. Zgrupowanie przyjęło nazwę Oddział Partyzancki „Błyskawica”. Działało niemal na obszarze całego dzisiejszego województwa małopolskiego: od powiatu gorlickiego na wschodzie, po Śląsk na zachodzie oraz od północnych rejonów Słowacji na południu, po Kraków i powiat miechowski (gdzie dokonywano akcji wypadowych) na północy. Zorganizowane było bardzo sprawnie, według najlepszych wzorów wojskowych. Kuraś wykorzystał tu niewątpliwie swoje ogromne doświadczenie, zarówno z czasów służby wojskowej w okresie przedwojennym, jak i – przede wszystkim – z czasu okupacji. Przestrzeganie zasad dyscypliny konspiracyjnej stanowiło swoiste „być albo nie być” oddziału, umożliwiając jednocześnie skuteczne dowodzenie. „Ogień” wielokrotnie nakazywał surowo karać żołnierzy przekraczających zasady wojskowej dyscypliny. 116

„Złodziejstwo, pijaństwo zostanie surowo ukarane - pisał w rozkazie skierowanym do dowódcy 2. Kompanii. - Partyzantka nie jest po to, aby wyładować swoją kieszeń, tylko [jest to] praca z poświęcenia dla idei”. Głównym sposobem zdobywania środków na utrzymanie oddziałów były akcje konfiskat towarów i gotówki w sklepach państwowych, kasach kolejowych, spółdzielniach, ośrodkach wypoczynkowych oraz posterunkach MO i UB. Chłopi pomagali w przygotowywaniu i magazynowaniu żywności, pośredniczyli też w sprzedaży zdobytego bydła czy koni. Niejednokrotnie zresztą część zdobytych towarów „Ogień” przekazywał bezpośrednio im. „Kuraś celowo naśladuje Janosika i innych legendarnych »szlachetnych zbójców« zwalczających tyranię i pomagających ubogim” – raportował do władz w Warszawie wojewoda krakowski. Liczba ukrywających się w górskich lasach liczba partyzantów „Ognia” szacowana była – według różnych danych – na około pięćset do siedmiuset osób. Sieć wywiadu, meliniarzy (osób dających kwatery i zaopatrzenie), łączników, informatorów i innego rodzaju pomocników mogła liczyć nawet ponad dwa tysiące osób. Odchodząc w góry, Kuraś nie zabrał ze sobą wszystkich swoich zaufanych ludzi. Część z nich pozostała w strukturach UB i MO, w urzędach pocztowych, przedsiębiorstwach transportu, zaopatrzenia i w administracji, co sprawiało, że jego wywiad działał doskonale. „Ogień” doskonale zdawał sobie sprawę z trudności i kosztów utrzymywania rozbudowanych oddziałów w terenie, nie dążył więc do nadmiernego powiększania ich liczebności. Pragnął, by były one schronieniem głównie dla „spalonych”. Zależało mu raczej na utrzymaniu dużych zdolności mobilizacyjnych. Magazynował broń i wysyłał ludzi na kwatery bądź – jeżeli to było możliwe – do domów, szczególnie w okresie zimowym, kiedy przetrwanie i wyżywienie dużych jednostek w górach było utrudnione. Wzorem działającego na obszarach północno – wschodniej Polski majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, podzielił zgromadzone siły na kilkudziesięcioosobowe kompanie. Dowódcy każdej z nich mieli dość dużą samodzielność, swoje plany musieli jednak przedstawiać „Ogniowi” do akceptacji i składać mu szczegółowe raporty z działalności. Do osobistych spotkań dochodziło co najmniej raz na miesiąc. 1 Kompania, zwana popularnie „pienińską”, liczyła około sześćdziesięciu ludzi i działała głównie we wschodniej części powiatu nowotarskiego, na Spiszu i w zachodnich rejonach powiatu nowosądeckiego. Jej pierwszym dowódcą był Eugeniusz Maleńczuk „Lis”, stary towarzysz „Ognia” jeszcze z czasów Ludowej Straży Bezpieczeństwa. Po jego aresztowaniu przez UB dowództwo objął Marian Kubiak „Roman”, dezerter z Ludowego Wojska Polskiego. Jako człowiekowi „z zewnątrz” nie do końca sprawdzonemu, Kuraś dał mu w charakterze zastępcy sierżanta podchorążego Jana Batkiewicza „Śmigłego”. Okazało się to bardzo mądrym posunięciem. „Roman” zdefraudował większą sumę należących do kompanii pieniędzy i w październiku 1946 roku został rozstrzelany. Trzecim i ostatnim dowódcą 1 kompanii został Jan Batkiewicz „Śmigły”. Członkowie 1 kompanii na powierzonym terenie czuli się niepodzielnymi gospodarzami co czasami prowadziło do kosztownych w skutki błędów. 22 lipca 1946 roku trzyosobowy patrol z 1kompanii zatrzymał na trasie Krościenko - Szczawnica autobus PKS-u, którym podróżowało dwóch milicjantów z Nowego Targu. Jeden z nich, sierżant Bolesław Wroński, został rozpoznany jako zastępca komendanta powiatowego MO. W powstałym wśród pasażerów zamieszaniu, Wroński otworzył ogień z broni służbowej, raniąc śmiertelnie jednego z partyzantów. Wykorzystując tumult, milicjanci zbiegli. W sierpniu 1946 roku kompania wykonała pięć wyroków śmierci na współpracownikach i funkcjonariuszach UB. Jednych z nich był zastrzelony 28 sierpnia 1946 roku referent PUBP w Nowym Targu Stanisław Pyka. 117

2 kompania zwana „tatrzańską”, najliczniejsza – bo około studwudziestoosobowa, operowała na obszarze Tatr i pogranicza słowackiego, od Zakopanego przez Kościelisko, aż po Witów i Czarny Dunajec. Jej dowódcą był zdemobilizowany oficer 16 pułku piechoty podporucznik Stefan Ostaszewski „Rysiek”, który jednakże 17 października 1946 roku po prostu zdezerterował. (UB aresztowało jego ojca, ten zaś wysłał do „Ryśka” list, że jest ciężko chory). Funkcję po nim objął Jan Kolasa „Powicher”. 4 sierpnia 1946 roku na stacji kolejki linowej Gubałówce, partyzanci z 2 Kompanii stoczyli walkę z grupą operacyjną, która próbowała ich aresztować. Zginęło ośmiu ludzi z UB, MO i KBW. Partyzanci mieli jednego lekko rannego. 22 września na szosie Witów – Zakopane, partyzanci z 2 Kompanii urządzili zasadzkę na dwunastoosobową grupę operacyjną z 2 zmotoryzowanego pułku KBW, powracającą autem z przeprowadzonej w Witowie akcji przeciw oddziałom „Ognia”. Samochód został ostrzelany silnym ogniem broni maszynowej, w wyniku czego sześciu żołnierzy zginęło, trzech zostało rannych a reszta uciekła. 5 listopada zorganizowano udaną akcję odbicia partyzanta, który pilnowany przez KBW leżał ranny w szpitalu w Zakopanem. Ludzie „Powichra”, zastrzelili dwóch pilnujących go wartowników z plutonu zwiadu KBW i zabrali rannego kolegę. Kiedy w październiku i grudniu 2 kompania została rozbita przez oddziały Korpusu Bezpieczeństrwa Wewnętrznego, „Powicher” przeszedł do sztabu zgrupowania, a dowództwo po nim objął dotychczasowy zastępca – Jan Zdybalski „Tom”. Terenem działalności 3 kompanii, zwanej też „plutonem śmierci” stały się okolice Rabki, Chabówki i Raby Wyżnej, a także tereny zachodniej części powiatu nowotarskiego oraz południowych rejonów powiatu myślenickiego i limanowskiego, aż po powiat nowosądecki. Oddział liczył około siedemdziesięciu pięciu ludzi, stale przebywających w lesie. Dowodził nim dezerter z LWP Henryk Głowiński „Groźny”, a po jego śmierci w walce z KBW (9 listopada 1946 r.), dotychczasowy zastępca, Antoni Wąsowicz „Roch”. Oddział przeprowadził kilka spektakularnych akcji jeszcze w roku 1945roku. 9 grudnia o godzinie 16.30 rozbił posterunek MO w Łopusznej, zabierając całe jego wyposażenie: broń, odzież, żywność, pieniądze i wszystkie akta. Przy okazji wymierzono kilkadziesiąt batów komendantowi. 11 grudnia rozbił posterunek MO i UB w Rabce, mieszczący się wówczas w dzisiejszym hotelu „Sława”. Wykonano wyrok na ówczesnym kierowniku UB Mieczysławie Stramce. 26 grudnia patrol z oddziału „Groźnego” rozbroił posterunek MO w Skawie koło Rabki. 31 grudnia żołnierze 3 kompanii rozbroili posterunek MO w Odrowążu. 19 stycznia 1946 roku rozbroili posterunek MO w Niedzicy, zniszczyli kancelarię i zastrzelili komendanta. 20 lutego oddział „Groźnego” zajął posterunek MO w Rabie Wyżnej. Partyzanci nie wyrządzili żadnej krzywdy milicjantom, natomiast rozstrzelali przed budynkiem dwóch funkcjonariuszy UBP, z Raby Wyżnej i z PUBP w Nowym Targu. To tylko drobny fragment całej aktywności żołnierzy „Ognia”. 4 kompanię, najmniej liczną, tworzyło zaledwie piętnastu ludzi. Działała ona na pograniczu powiatów Nowy Targ i Limanowa oraz we wschodniej części powiatu nowotarskiego. Na czele stał podporucznik Edward Radyga „Łoś”. Wykrwawiona podczas walki z żołnierzami KBW w Szczawnie (26 września 1946 r.), przyłączyła się do grupy sztabowej. W październiku „Ogień wcielił ją do 2 kompanii. * 5 Kompania działała w południowych rejonach powiatu limanowskiego. Liczyła około sześćdziesięciu partyzantów. Dowódcą był Kazimierz Paulo „Skała”. Od jesieni 1946 roku Kompania ta działała w ścisłej łączności z samodzielnymi, lecz podporządkowanymi formalnie „Ogniowi”, oddziałami „Błyskawica” Michała Dudonia „Wichra” i „Wolność” Stanisława Papierza „Sępa”. 118

Po ciężkich bojach pod Limanową, nie mając już żadnych szans na obronę, oddział wycofał się pod Maków Podhalański, gdzie Kazimierz Paulo został ranny. Wydawało się, że trzeba będzie mu amputować nogę, ale ten odmówił. Zwrócił się do „Ognia”, z pytaniem, co robić. „Niech cię niosą, ale wyprowadź ludzi z tego kotła” – odpowiedział mu Kuraś. „Skała” zdołał się przebić i połączył się z oddziałem „Tarzana”. Wspólnie przedarli się w kierunku Gorców. Partyzantom dano wolną rękę; czy chcą przejść przez „zieloną granicę” czy walczyć dalej. Paulo doradzał „Ogniowi” aby ten uciekał, ale Kuraś ciągle powtarzał, że „trzeba dotrwać do wyborów, bo one odbędą się pod kontrolą świata”. Po wyzdrowieniu, w obliczu śmierci „Ognia” i ogłoszonej przez komunistów amnestii, większość partyzantów 5 kompanii, w tym Kazimierz Paulo, ujawniła się.

Po powrocie w rodzinne strony Kazimierz Paulo ożenił się i podjął pracę w kopalni. Dwa dni po narodzinach córki, przyjechali po niego funkcjonariusze NKWD. Przeszedł wyjątkowo brutalne śledztwo; funkcjonariusze UB wybili mu wszystkie zęby i powyrywali paznokcie. Został skazany na karę śmierci . W rezultacie skierowanej do prezydenta Bieruta petycji o ułaskawienie skazańca, podpisanej przez wszystkich bez wyjątku górników z kopalni „Węglówka”, karę zamieniono mu na 15 lat pozbawienia wolności Odbywał ją w więzieniu we Wronkach. W 1956 roku w wyniku amnestii wyszedł na wolność, choć na okres kolejnych pięciu lat pozbawiono go praw obywatelskich. Pracował w nowej kopalni Węglówka. W 1982 roku przeszedł na emeryturę.

6 Kompania (krakowska), początkowo grupa konspiracyjna Ruchu Oporu Armii Krajowej, weszła potem w skład zgrupowania „Ognia”. Działała głównie na terenie grodu Kraka i najbliższych okolic, a także Katowic, Chorzowa oraz w powiecie miechowskim. Założycielem i pierwszym dowódcą tej grupy był Zdzisław Lisik „Mściciel”, a po jego dezercji Jan Janusz „Siekiera”. 18 sierpnia 1946 roku oddział „Siekiery” zajął dawne carskie więzienie Świętego Michała w centrum Krakowa przy ulicy Poselskiej, użytkowane przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Przetrzymywano w nim żołnierzy AK i NSZ, strzeżonych przez ponad siedemdziesięciu strażników. Legitymując się fałszywymi dokumentami, partyzanci doprowadzili do otwarcia bramy, dzięki czemu udało się uwolnić sześćdziesięciu czterech więźniów, żołnierzy AK, WiN i NSZ. Włamano się także do zbrojowi, skąd zabrano tak potrzebną broń. Akcja „ogniowców” odbiła się szerokim echem w mieście i całym regionie. Opowiadano sobie później, iż w Krakowie wylądował desant, który rozbił więzienie Świętego Michała. (Wydarzenie to upamiętniono specjalną tablicą wmurowaną w mur ogrodu Muzeum Archeologicznego w Krakowie od strony ul. Poselskiej). Jesienią 1946 roku zdesperowany wojewoda krakowski w sprawozdaniu stwierdzał wprost, że „akcja band leśnych na terenie województwa przybrała takie rozmiary, że ich zlikwidowanie przez MO i UB jest niemożliwe”. Akcje rozbijania więzień miały szczególne znaczenie propagandowe. Więźniowie przebywali często w strasznych warunkach (ciemne, duszne lub zimne pomieszczenia, w których gnieździło się po kilkunastu ludzi), poddawani byli strasznej presji lub po prostu torturom. Spektakularne, brawurowe akcje na te więzienia były dla komunistów tym bardziej dotkliwe, iż społeczeństwo mówiło o nich głośno, często z dużą satysfakcją. Tydzień później, 25 sierpnia, ludzie z 6 kompanii odbili ze szpitala św. Łazarza, aresztowanego przez UB Eugeniusza Kadrysia. Ranny partyzant leżał w separatce dla więźniów na oddziale chirurgicznym, pilnowany przez wartownika z WUBP. O świcie dziesięciu żołnierzy pod dowództwem Jana Janusza „Siekiery”, rozbroiło najpierw wartownika z milicji, stojącego przy wejściu, później obezwładniono ubeka i milicjanta – 119 sanitariusza. Rannego Kadrysia i jeszcze jednego żołnierza AK z oddziału „Wichra”, koledzy wsadzili do ciężarówki i zawieźli na melinę konspiracyjną w Borku Falęckim. W ogrodzie szpitalnym został rozstrzelany funkcjonariusz WUBP i pielęgniarka, która próbowała wszcząć alarm. 20 września roku, wiozący raporty do „Ognia” „Siekiera” został przypadkowo aresztowany przez patrol KBW. Wydarzenie to pociągnęło za sobą dalsze aresztowania wśród członków grupy. Nowym dowódcą zdziesiątkowanej kompanii mianował „Ogień” 25 września Mariana Zielonkę „Bila”, który stał na jej czele aż do śmierci Józefa Kurasia. Kolejne Kompanie (7, 8 i 9) tworzyły podporządkowane zgrupowaniu „Ognia” oddziały partyzanckie: 7 Kompania, licząca około trzydziestu osób, działała jako Grupa „Zemsta” - na terenie powiatu nowosądeckiego, pod dowództwem Zygmunta Wawrzuty „Zemsty”, a po nim Bronisława Bubliko „Żara”. Piętnastoosobowa 8 kompania, jako Grupa „Grot”, prowadziła akcje na terenie powiatu nowosądeckiego i limanowskiego, pod dowództwem Mariana Mordowskiego „Ojca”. 9 Kompania (trzydziestu pięciu ludzi) pod dowództwem Andrzeja Szczypty „Zenita” działała jako Grupa „Huragan” na terenie powiatu nowosądeckiego. Nazwę „Huragan” nosił podporządkowany „Ogniowi” w 1946 roku oddział Jana Ziomkowskiego „Huragana”, działający w powiecie wadowickim, liczący około trzydziestu osób. Również w powiecie wadowickim działał oddział siedemdziesięcioosobowy „Błyskawica”, jeden z najaktywniejszych w tamtym rejonie, dowodzony przez byłego żołnierza oddziału AK „Chełm” Michała Dudonia „Wichra”. Kolejnym, około osiemdziesięcioosobowym, doskonale zorganizowanym oddziałem podległym „Ogniowi”, był oddział „Burza” dowodzony przez Mieczysława Wądolnego „Mściciela”, operujący głównie w powiecie wadowickim i myślenickim. Na czele całego zgrupowania stał sztab, który oprócz „Ognia” jako komendanta, tworzyli świetnie wyszkoleni oficerowie i najbardziej zaufani współpracownicy: Jan Kolasa „Powicher”, Jan Batkiewicz „Śmigły”, bratanek dowódcy Kazimierz Kuraś „Kruk”, Franciszek Dróżdż „Szpak”, Józef Sral „Smak”, syn Józefa Stanisław Sral „Zimny” - kwatermistrz i Antoni Wąsowicz „Roch” - pełniący funkcję dowódcy tzw. Komisji Szybko- Wykonawczej, oraz Stanisław Ludzia „Harnaś” i Bogusław Szokalski „Herkules” - adiutanci dowódcy, pełniący także funkcje łączników w okresach zimowego rozproszenia oddziału. Oddział Ochrony Sztabu zgrupowania „Ognia” podzielony był na pięć drużyn, dowodzonych przez „Marnego” (Józefa Szczota), „Skałę” (Kazimierza Paulo), „Ponurego” (Franciszka Pierwołę), „Zająca” (Stanisława Sulkę) i „Śmigłego” (Jana Batkiewicza). Liczba żołnierzy przebywających bezpośrednio przy sztabie dowództwa wahała się od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu ludzi, operujących głównie w rejonie Ochotnicy i masywu Turbacza. Sztab stacjonował najczęściej w szałasach, bacówkach i ziemiankach na Turbaczu, Kiczorze, Starych Wierchach oraz Lubaniu. Kiedy dochodziło do bezpośredniego starcia grupy sztabowej z przeciwnikiem, „Ogień” obejmował osobiście komendę. Tak było na przykład w czasie walki oddziału sztabowego z KBW 29 września 1946 roku nad Ochotnicą. Zaatakowani w obozie partyzanci wycofali się bez strat własnych, zabijając przy tym dwóch żołnierzy KBW. W sierpniu 1946 roku kierownictwo WiN raportowało do Londynu: „Uzbrojenie Oddz[iałów] «Ognia» [to]: broń automatyczna, przeważnie pochodzenia angielskiego i amerykańskiego, rkm-y, ckm-y i granatniki. (...) W rejonie Turbacza i Obidowej na szczytach gór stoją baraki i silne placówki «Ognia», pod kontrolą których pozostaje cała okolica ze specjalnym uwzględnieniem szos”. * Józef Kuraś nigdy nie podporządkował się żadnemu z liczących się ówcześnie politycznych bądź militarnych ośrodków konspiracyjnych. Od początku działał całkowicie na 120 własną rękę. Niejasna jest także sprawa jego stopnia wojskowego. W AK był kapralem, w Batalionach Chłopskich, zaś po dezercji z UB ogłosił się majorem. „Ogień”, ideowo związany z ruchem ludowym, często nawiązywał do haseł budowy Polski prawdziwie ludowej. Jednocześnie dążył do tego, aby jego podkomendni czuli się podziemnym wojskiem walczącym o niepodległość. Walkę tę traktował jako samoobronę i przygotowanie do udziału w nowej wojnie. Wierzył, że już wkrótce wolne wybory albo konflikt Zachodu z ZSRS przyniosą Polsce prawdziwą niepodległość. Konsekwentnie określał swoje oddziały jako AK, podkreślał przywiązanie do legalnego Rządu RP na Uchodźstwie, do ideałów niepodległości i wartości chrześcijańskich. W oddziałach obowiązywała następująca rota przysięgi: „Przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, że będę wiernie służył Ojczyźnie swojej. Dla Polski Ludowej poświęcę swe życie. Rozkazy swoich dowódców będę sumiennie wykonywał. O prawa należne chłopu i wsi polskiej będę walczył. Tajemnicy dochowam, choćby padło przypłacić własną krwią. Tak mi dopomóż Bóg”. Podległe mu oddziały rozpoczęły rżnąć komunistów już w kwietniu 1945 roku. W pierwszej z takich akcji, przeprowadzonej w nocy z 17 na 18 kwietnia, dowodzona przez Józefa Książka „Jastrzębia” grupa rozbiła PUBP w Nowym Targu, likwidując przy tym czterech ubeków. Następnego dnia kilku rozbroili milicjantów z posterunku w Bukowinie Tatrzańskiej. 23 września oddział Mieczysława Wądolnego „Mściciela” zlikwidował referenta UB z posterunku w Babicach. (Kilka tygodni później Wądolny całkowicie zniszczył ten posterunek). Głównym celem akcji likwidacyjnych podhalańskiego podziemia zbrojnego byli funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa i Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych (NKWD - Narodnyj komissariat wnutriennich dieł SSSR). W swoich odezwach „Ogień” ostrzegał wszystkich ludzi, „w celu tępienia prawdziwych Polaków pełniących w UB kierownicze stanowiska”, że będą „na każdym kroku wieszani i strzelani, nie patrząc na ich pochodzenie, a ich dobytek zostanie skonfiskowany na rzecz oddziałów partyzanckich”. Partyzancki dowódca doskonale zdawał sobie sprawę, że to właśnie oni ubecy i enkawudziści – zbrojne ramiona partii komunistycznych, byli najważniejszym ogniwem nowego reżimu w terenie. Starał się jednak unikać odpowiedzialności zbiorowej. Każda likwidacja funkcjonariusza musiała być umotywowana i zatwierdzona. Przy powszechnej nienawiści do tych instytucji, odbywało się przy społecznej aprobacie. Świadczy o tym między innymi charakterystyczna wypowiedź przedstawiciela Polskiego Stronnictwa Ludowego w terenie, który w odpowiedzi na żądanie powiatowego komendanta MO, aby ludność zaczęła wreszcie pomagać „w wykrywaniu band terrorystycznych”, odpowiedział: „Partyzanci wiedzą, kogo mordują, co się tam wtrącać w ich sprawy”. To samo dotyczyło zlokalizowanych konfidentów UB. 20 lutego 1946 roku, na nadzwyczajnym posiedzeniu Powiatowej Rady Narodowej w Nowym Targu, w całości poświęconemu działalności „band reakcyjnych”, prezes PSL Edward Polak mówił: „(...) cieszy się on [Kuraś] zaufaniem społeczeństwa (...) Żadnej «bandy Ognia» nie ma tylko my [Podhalanie] jesteśmy wszyscy «ognikami»”. Następnie – jak raportowali członkowie delegacji – powiedział, że „»Ogień« nie jest złym człowiekiem (…) Znając osobiście »Ognia« i całą jego rodzinę, twierdzi, że cieszy się on zaufaniem społeczeństwa, że jest on raczej podobny do »Janosika« niż do bandyty. Z kolei przewodniczący PRN Leon Leja z lubelskiej PPS stwierdził, że „mordy dokonywane przez bandę »Ognia« nie mają charakteru politycznego, tylko mają na celu oczyszczenie społeczeństwa od szubrawców i złodziei, przy tym dał przykłady”. Wbrew pozorom, w tego rodzaju wypowiedziach nie ma nic dziwnego. W oddziałach „Ognia” ludność znajdowała oparcie i ochronę przed samowolą nowej władzy i ich sowieckich pomagierów. (Czy też raczej odwrotnie – sowieckiej władzy i ich polskich 121 pomagierów). Przejawem tego były chociażby akcje niszczenia ksiąg podatkowych, wykazów kontyngentowych i meldunkowych podczas ataków na posterunki MO i UB oraz na urzędy administracji. Na terenach opanowanych przez partyzantkę, ich mieszkańcy praktycznie zaprzestali zdawania kontyngentów. Zbiorowo odmawiano stawania do przymusowego poboru, a nawet zaprzestawano płacenia podatków. Instruktor propagandy w Komitecie Powiatowym Polskiej Partii Robotniczej w Nowym Targu Eugeniusz Wojnar pisał: „Miejscowa ludność miała uzasadnioną wątpliwość, czy władza ludowa w ogóle istnieje, wszak na tym terenie faktycznie nie liczyła się, nie była odczuwalna, na każdym kroku dawało o sobie znać (...) reakcyjne podziemie. Górale nie wywiązywali się z obowiązków wobec Państwa (...), np. do odbycia służby wojskowej zgłosiło się zaledwie 5 proc. poborowych”. Do likwidacji agentury i wykonywania wyroków została powołana przez „Ognia” tzw. Komisja Szybko – Wykonawcza. Wyroki wydawane były na podstawie informacji od komórek terenowych. Jak twierdzi Bogusław Szokalski „Herkules”: „(…) o wyroku decydował zawsze cały sztab, nigdy sam «Ogień»”. Ważnym elementem aktywności oddziałów „Ognia”, również zjednującym mu sympatię ludzi i wzmacniającym łączące więzi, było zwalczanie pospolitej przestępczości i band rabunkowych. W zachowanym rozkazie z dnia 8 sierpnia 1946 roku Józef Kuraś nakazywał 3. kompanii „bandy rabunkowe likwidować bez pardonu”. Przykładem może być likwidacja czteroosobowej szajki Łatanków z Gronkowa, którzy, mimo kilkakrotnych ostrzeżeń nie zaprzestali swego niecnego procederu. W końcu grudnia 1945 roku wszyscy Łatankowie (Władysław, Leon, Bronisław i Stanisław) zostali z rozkazu majora „Ognia” zastrzeleni. Mówiono o tym 5 marca 1946 na plenum Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie: „I w tym wypadku społeczeństwo nie ustosunkowało się negatywnie do mordu, bo pomordowani to byli przeważnie złodzieje. Chłopi tamtejsi musieli sypiać w stajni, bo im ginęły owce, konie i krowy. W ten sposób utworzyła się legenda, że »Ogień« robi porządek”. W dostępnych w IPN ściśle tajnych opracowaniach Urzędu Bezpieczeństwa odnaleźć można informacje o stratach walczących z „Ogniem” funkcjonariuszy sowieckich. Z jednego z nich, dotyczącego operacji „Ogniwo” (inwigilacja byłych żołnierzy Kurasia na początku lat pięćdziesiątych) wynika, że tylko w okresie od 18 kwietnia 1945 roku do 1 sierpnia, w walce z partyzantami „Ognia” śmierć poniosło dwudziestu siedmiu członków NKWD. Takie akcje nie odbywały się – oczywiście – bez strat własnych. Przeciwnik nieustannie prowadził przeciwko partyzantom obławy. Inaczej niż ubeków i enkawudzistów traktował „Ogień” funkcjonariuszy milicji. Uważał bowiem, że są potrzebni ludziom do ochrony przed pospolitym bandytyzmem. Tych starał się oszczędzać, wielu z nich zresztą cichcem mu sprzyjało. Likwidował tylko szczególnie niebezpiecznych milicjantów, tych, którzy otwarcie współpracowali z sowieckim aparatem ucisku i UB. Palił też całe posterunki udzielające im aktywnej pomocy w działaniach przeciwko partyzantom. * Ogień” systematycznie zwalczał również antypolską działalność Słowaków, żądających oderwania od Polski Spiszu i Orawy. Według Ludomira Molitorisa z Towarzystwa Słowaków w Polsce, w czasie swej działalności na Spiszu i Orawie Kuraś „przerażał mieszkających tam Słowaków oraz dopuszczał się zbrodni i grabieży”. Towarzystwo Słowaków w Polsce wezwało IPN do „przeprowadzenia śledztwa w sprawie akcji przeciw ludności słowackiej dokonywanych przez Kurasia i podległe mu oddziały na Podhalu”. W 2012 roku Ľubomír Ďurina, dyrektor słowackiego archiwum IPN, pokazał w Warszawie film poświęcony działalności „Ognia” Zakątki zapomniane przez Pana Boga. Stwierdził przy tym: „Posiadamy wiele relacji osób, które w latach 1945-1947 uciekały ze Spiszu i Orawy przed ludźmi Kurasia i chroniły się na terenie Czechosłowacji. Po przekroczeniu granicy osoby te były 122 przesłuchiwane przez czechosłowacką służbę bezpieczeństwa i opowiadały o powodach ucieczki z Polski. To są wstrząsające relacje o terrorze, mordach, gwałtach, grabieżach”. Często dziś próbuje się nie pamiętać, że 1 września 1939 roku nie tylko Niemcy, ale i Słowacja zaatakowała Polskę. Zarówno w naszym kraju, jak i u południowych sąsiadów udział słowackiej armii w ataku na Polskę u boku Wehrmachtu jest często pomijany lub wręcz nieznany. Trzeba jednak uznać fakty, iż to Słowacy, a nie Rosjanie, byli drugim agresorem, który przystąpił do rozbioru Polski już 1 września. Na kilka miesięcy przed atakiem na Polskę III Rzesza utworzyła na obszarze Czechosłowacji Pierwszą Republikę Słowacką, której prezydentem został ksiądz Jozef Tiso. Tego typu marionetkowe państwa dostały swoją szansę w zamian za zawarcie bardziej lub mniej doraźnego paktu z diabłem. Cyrograf opierał się na prostej umowie: pozorna niepodległość w zamian za przystąpienie do państw Osi. 1 września 1939 roku ksiądz Tiso wydał rozkaz prewencyjnego uderzenia armii słowackiej na Polskę uzasadniając go realnym zagrożeniem ze strony polskiej armii i odwiecznym konfliktem polsko - słowackim o Orawę i Spisz. Oskarżano też Polskę o sprzyjanie węgierskiemu rewizjonizmowi wobec Słowacji. Słowackie oddziały uderzały na trzech odcinkach: podhalańskim, nowosądeckim i bieszczadzkim. Zgrupowanie „Jánošik” już pierwszego dnia wojny zajęło Zakopane, a po trzech dniach walk osiągnęło linię Nowy Targ - Maniowy. W Warszawie defiladę zwycięstwa urządzali Niemcy, a w Zakopanem - Słowacy. 1 Pułk Strzelców Podhalańskich, w którego szeregach Kuraś walczył we wrześniu 1939 roku, rozpoczynał wojnę od bitew obronnych zarówno z Niemcami, jak i ze Słowakami. Führer Rzeszy Niemieckiej Adolf Hitler, w oficjalnym podziękowaniu za udział słowackiego sojusznika w wojnie przeciwko Polsce wysłał list gratulacyjny adresowany do prezydenta Republiki Słowackiej, a trzech dygnitarzy, w tym dowódcę armii słowackiej generała Ferdinanda Čatloša, odznaczył niemieckimi Żelaznymi Krzyżami I i II klasy. Okupowane przez Słowaków tereny polskiego Spisza i Orawy zostały poddane różnym formom represji oraz rugowania Polaków (także księży) i polskości. W Jurgowie urządzono uroczysty „pogrzeb Polski”. Przez cały okres okupacji kwitła współpraca słowackich formacji policyjnych w wyłapywaniu polskich kurierów i żołnierzy Wojska Polskiego. Funkcjonariusze państwa słowackiego brali udział w zbrodniach na Żydach nie tylko słowackich, ale też polskich. Granice wyznaczone po wrześniu 1939 roku na mocy porozumień z Hitlerem Słowacy próbowali utrzymać po 1945 roku. Konflikt ożył tu z nową siłą. Wtedy również były polskie ofiary śmiertelne słowackich działań. Jeszcze później Słowacy na tych terenach prowadzili antypolską agitację. „Ogień” zwalczał ją konsekwentnie. „A jak oni się zachowali w 1939? – mówi Jakub Kuraś. – Najechali nas razem z Niemcami, grabili, łupili, palili i dziwią się, ze byli traktowani jak wróg. Wytyczyli sobie w 1939 roku granicę między Łopuszną a Nową Białą i uważali, że ziemie te im się na wieczność należą. A jeszcze doszły zdarzenia powojenne, kiedy to Słowach chcieli przyłączyć do siebie cały Górny Spisz i Orawę. W każdym razie «Ogień» słusznie traktował ich jako okupantów i robił w ich stronę «wycieczki», rekwirując bydło i żywność, rozbijając tez ich przygraniczne placówki i urzędy. Przecież partyzanci musieli coś jeść, a po polskiej stronie bieda aż piszczała na wioskach. To kontrybucją obłożył znacznie bogatszych Słowaków, tuczących się na wojnie z Polakami. Pojechał też «Ogień» na Spisz i odnalazł kolaborantów biorących z Niemcami udział w obławach na partyzantów. A także winnych wymordowania na tym terenie polskich rodzin góralskich. No i ukarał ich tak, jak to się robi na wojnie. Kula w Łeb i tyle. Zaraz po wojnie na Spiszu też chcieli Słowacy naszych żołnierzy wykończyć w Jabłonce. Atakowali zażarcie polskie posterunki. Trzy dni trwały regularne potyczki. (…) To była 123 normalna wojna. Albo oni albo my! (…) Poza tym było wielu takich, co się pod «Ognia» podszywali rabowali Słowaków ile się dało”. „Był jeden przypadek kiedy kilku słowackich chłopów zginęło z rąk «ogniowców» w dość niewyjaśnionych okolicznościach, ale to było pokłosie całego konfliktu – twierdzi doktor Maciej Korkuć z krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. - Dzisiaj dla niektórych działaczy słowackich wygodniejsze jest mówić o tych kilku chłopach i o krowach skonfiskowanych przez polskich partyzantów niż o Polakach poległych z rąk słowackich czy o współpracy ich państwa z Hitlerem, także o udziale w zbrodniach Holokaustu. Jeśli chodzi o przywrócenie i obronę polskiej granicy na Spiszu i Orawie, to nawet w publikacjach PRL- owskich przyznawano, że udało się przywrócić ich przedwojenny przebieg także dzięki wystąpieniom «reakcyjnego» podziemia «Ognia»: „Zorganizowanie i podjęcie służby przez WOP, zdecydowane przeciwdziałanie organów bezpieczeństwa i porządku, wystąpienie polskiego podziemia, zwłaszcza bojówek »Ognia«, doprowadziły do zaniechania zorganizowanych, grupowych działań przez nacjonalistów słowackich”. * W okresie swojej działalności „Ogień” nie cieszył się sympatią prasy. (Nie cieszy się nią zresztą do dziś). W tekście pod wielce wymownym tytułem Członkowie SS w bandach NSZ, poświęconym przede wszystkim właśnie jemu, zamieszczonym w numerze z 26 lutego 1946 roku „Dziennika Polskiego, czytamy „Jest to pseudonim znanego przed wojną koniokrada, psychopaty Józefa Kurasia, który w czasie wojny prowadził partyzantkę na własny rachunek, odznaczając się szczególnym sadyzmem wobec eksploatowanej ludności góralskiej (...) Władze bezpieczeństwa posiadają w tej chwili niezbite dowody współdziałania band «Ognia» i NSZ z członkami SS”. Przez cały okres PRL-u wszelkie opracowania na temat „bandyckiej” działalności Józefa Kurasia opierano na wielokrotnie wznawianej książce Rano przeszedł huragan autorstwa sekretarza PPR w Nowym Targu, Władysława Machejka. W rzeczywistości był to skrajnie stronniczy i niewiele mający wspólnego z rzeczywistością materiał propagandowy, zawierający obszerne fragmenty ze spreparowanego w całości przez Machejka, rzekomego dziennika „Ognia”. Niektórzy do dziś jeszcze potrafią cytować tę fałszywkę i upierać się, że jest autentyczna. Zrobił to na przykład Jan Tomasz Gross w swoim znieważającym naród Polski dziele Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści. (Jest to książka wielkości komiksu i o takiej mniej więcej wartości intelektualnej. Treść: ciemni Polacy tak naprawdę rozpętali II wojnę światową, by mieć pretekst do wymordowania i ograbienia Żydów ,a potem zrzucili winę na Niemców). Inne wiadomości o Józefie Kurasiu czerpano z książek Stanisława Wałacha Był w Polsce czas oraz Świadectwo tamtym dniom. Towarzysz Stanisław Wałach był szefem powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego w Chrzanowie, Limanowej i Nowym Sączu, a także naczelnikiem Wydziału III WUBP w Krakowie, który również brał udział w akcjach przeciw „Ogniowi”. Nie trzeba specjalnie rozwodzić się nad tym, jakie bzdury są tam wypisane… W grudniu 1945 roku, na słupie telegraficznym w Ostrowsku powieszono będącą w ósmym miesiącu ciąży Helenę Lubertową. Przed śmiercią miała być podobno torturowana. „Podniosła głowę, spojrzała wyżej – pisał o tym zdarzeni pułkownik Wałach. - Dwadzieścia pięć metrów przed nią, obok drogi, na słupie telegraficznym wisiała kobieta. Pod «Wandą» ugięły się nogi (...). Utkwiła oczy w kołyszące się bezwładnie ciało kobiety, w jej opuszczone wzdłuż ciała ręce i przekrzywioną głowę, z której zdarto kolorową chustkę i rzucona na śnieg. Góralka. Nie znała jej, chociaż wiedziała, że jest tutejsza. Widywała ją przedtem. Podeszła jeszcze bliżej. Powieszona była w ciąży. Do kaftana miała przypiętą kartkę. Wyrok. Za współpracę z władzami. «Ogień» zawsze tak robił, żeby mu nikt nie zarzucił, że zabija bez powodu. Przyjrzała się i zdrętwiała - kartka była przypięta jej agrafką. 124

Widziała «Ognia» strzelającego do ludzi, zabijającego, ale to, co zrobił teraz, było straszne i okrutne”. Sprawa obrosła z czasem legendą, propaganda głosiła, że bandyta zabił już nie jedną, ale kilka kobiet w ciąży. Opluwanie „Ognia” za tę zbrodnię trwa do dziś. Inni zaś mówią: „Panie, a wiadomo jak tam naprawdę było?”. Praca pułkownika Wałacha nie poszła więc na marne, powtarzana jest ciągle w wielu różnych opracowaniach. Słowo drukowane ma ciągle wielką moc. Wspomniana wyżej zbrodnia rzeczywiście miała miejsce, tyle, że kobietę zamordował nie Kuraś (ani jego ludzie), tylko dwóch bandytów: Jan Goleniowski i Jan Lenart. Zrobili to na zlecenie skłóconych z Lubertami sąsiadów liczących, że mord pójdzie na konto „Ognia”. Kiedy Kuraś dowiedział się o tym, natychmiast kazał obu zlikwidować. Ton dyskusji na temat „Ognia” narzucała przez wiele lat komunistyczna propaganda i stronnicze opracowania, w których Józef Kuraś oskarżany był o antysemityzm i planowe wyniszczanie Żydów. Według działających dziś w Polsce organizacji żydowskich, oprócz ataków na urzędy UB i posterunki MO, „Ogień” mordował ocalałych z Holocaustu Żydów i dokonywał rozbojów. Fakty mordowania „starozakonnych” przez oddział „Ognia” potwierdza Żydowski Instytut Historyczny. O rzekomych dowodach morderstw na Żydach mówił również ambasador Izraela David Peleg. W negocjacjach z UB w 1946 roku Kuraś postulował nawet przeprowadzenie akcji wysiedlenia Żydów z Podhala – podobnie jak odbywało się to w tych latach w odniesieniu do Niemców, Białorusinów i Ukraińców. Problemem niezmiernie ważnym jest więc kwestia stosunku „Ognia” i jego żołnierzy do ludności żydowskiej. * Jak w całej Polsce, tak i na Podhalu Żydzi rzeczywiście ginęli z rąk podziemia. Tylko że nie jako przedstawiciele swojego narodu, ale z racji służby w organach represji, PPR lub agenturalnej współpracy z UB. Według dostępnych danych administracyjnych, w latach 1944 - 1954 na czterysta osób pełniących najwyższe funkcje w MBP (od naczelnika wydziału wzwyż) sto sześćdziesiąt siedem było pochodzenia żydowskiego. 37,1%.! Ludności pochodzenia żydowskiego było w Polsce w tym okresie 0,42%. Niezłomna tropicielka polskiego antysemityzmu, emigrantka z 1968 roku Alina Grabowska, uczciwie przyznała na łamach paryskiej „Kultury” z grudnia 1969 roku: „W pierwszych latach powojennych (a nawet i później) znakomitą, niestety, większość pracowników UB stanowili Żydzi”. „UB, sądownictwo są całkowicie w ręku Żydów - pisała pod datą 17 czerwca 1947 roku w swoich Dziennikach Maria Dąbrowska. - W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden Żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków”. A pod datą 27 maja 1956 roku: „Ostatnimi tygodniami byłam w Nieborowie w towarzystwie samych Żydów oprócz Anny i Bogusia. Częste ich rozmowy o wzrastaniu antysemityzmu. Czemu dziś sami są częściowo winni - bo jak można było dać sobą obsadzić wszystkie «kluczowe pozycje» życia Polski: prokuratury, wydawnictwa, ministerstwa, władze partii, redakcje, film, radio itp.” „Po wojnie grupa przybyłych z Rosji Żydów-komunistów (Żydzi zawsze kochali komunizm) otrzymała pełnię władzy w UB, sądownictwie, wojsku, dlatego, że komunistów nie-Żydów prawie tu nie było, a jeśli byli, to Rosja się ich bała – zanotował w swoich Dziennikach 4 listopada 1968 Stefan Kisielewski. - Ci Żydzi robili terror, jak im Stalin kazał (...)”. „Wielki żal, jaki do ubowców, sędziów i prokuratorów żydowskiego pochodzenia czuła zmarła niedawno Maria Fieldorf-Czarska też był zapewne nieuzasadniony i wynikał z tego antysemityzmu zrodzonego z europejskiej ciemnoty – napisał w artykule Żydokomuna-fakt czy mit? Mirosław Kokoszkiewicz. - Mówienie, że za zbrodnią sądową jej ojca, polskiego 125 bohatera i patrioty od początku do końca stali Żydzi razi salonowców. Fakt, nie ma w tym za grosz wyczucia politycznej poprawności choć jest to stuprocentowa prawda. (…) Oczywiście można tak jak pseudo-historyk Gross powiedzieć, że: «Komuniści pochodzenia żydowskiego (…) pracowali w bezpieczeństwie, jako komuniści, a nie, jako Żydzi», ale wtedy Pani Alina Cała, sam Gross i cała reszta tropicieli polskiego zwierzęcego antysemityzmu nie powinni winić całego polskiego narodu za udział w holokauście i antysemityzm i przyjąć, że na przykład Polak, z chwilą podjęcia się obrzydliwego procederu szmalcownictwa przestawał być Polakiem i działał już nie jako Polak ale szmalcownik. (…) Można, a nawet trzeba mówić głośno o Polakach jako zbrodniarzach i antysemitach, lecz już Niemców, głównych sprawców zbrodni nazywa się dziś nazistami. Żyd w momencie kiedy stawał się komunistycznym zbrodniarzem przestawał być Żydem, zaś Niemiec mordujący Żydów, z Niemca stawał się automatycznie nazistą”. Fragmenty tajnego referatu Jakuba Bermana, członka Komisji Biura Politycznego KC PZPR ds. Bezpieczeństwa Publicznego, nadzorującej aparat represji stalinowskich w Polsce, wygłoszonego w kwietniu 1945 roku na posiedzeniu egzekutywy Komitetu Żydowskiego: „Żydzi mają okazję do ujęcia w swoje ręce całości życia państwowego w Polsce i rozszerzenia nad nim swojej kontroli. Nie pchać się na stanowiska reprezentacyjne. W ministerstwach i urzędach tworzyć tzw. drugi garnitur. Przyjmować polskie nazwiska. Zatajać swoje żydowskie pochodzenie. Wytwarzać i szerzyć wśród społeczeństwa opinie i utwierdzić go w przekonaniu, że rządzą wysunięci na czoło Polacy, a Żydzi nie odgrywają w państwie żadnej roli. Celem urabiania opinii i światopoglądu narodu polskiego w pożądanym dla nas kierunku, w rękach naszych musi się znaleźć w pierwszym rzędzie propaganda z jej najważniejszymi działami - prasą, filmem, radiem. W wojsku obsadzać stanowiska polityczne, społeczne, gospodarcze, wywiad. Mocno utwierdzać się w gospodarce narodowej. W ministerstwach na plan pierwszy przy obsadzaniu Żydami wysuwać należy: Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Skarbu, Przemysłu, Handlu Zagranicznego, Sprawiedliwości. Z instytucji centralnych - centrale handlowe, spółdzielczość. (…) Jeżeli stwierdza się, ze jakiś Polak jest antysemitą, natychmiast go zlikwidować przy pomocy władz bezpieczeństwa lub bojówek PPR jako faszystę, nie wyjaśniając organom wykonawczym sedna sprawy. Żydzi muszą pracować dla swego zwycięstwa, pracując jednocześnie nad zwycięstwem i gruntowaniem komunizmu w świecie, bo tylko wtedy i przy takim ustroju naród żydowski osiągnie najwyższą pomyślność i zabezpieczy sobie najsilniejszą pozycję”. (Tekst tajnego referatu towarzysza Bermana pochodzi z książki O Narodowych Siłach Zbrojnych płk dypl. Stanisława Żochowskiego, byłego Szefa Sztabu Dowództwa Sił Zbrojnych. Wyd. Retro, Lublin, 1994). „Na naszych procesach, wśród okrutnie torturujących nas ubeków, a także prokuratorów i sędziów osławionych sądów wojskowych, aż roiło się od ludzi o semickich rysach – wspominał jeden z ocalałych partyzantów Zdzisława Brońskiego «Uskoka». – Zajmowali najważniejsze stanowiska i byli najbardziej okrutni i nieprzejednani. Kto przeszedł katownie UB i bezprawie ówczesnych sądów doraźnych, ten musiał dołożyć wiele dobrej woli, aby nie stać się na zawsze nieprzejednanym antysemitą”. * Czy można się w tej sytuacji dziwić, że oddziały „Ognia” zabijały – również – Żydów? Czy można się dziwić, że stałym elementem w rozprowadzanych na Podhalu ulotkach było utożsamianie Żydów z komunistycznym reżimem? Czy można się dziwić, że czasami górę brały emocje i jak – podobno – powiedzieć miał zastępca „Ognia” Jan Kolasa „Powicher”, jego ludzie mieli walczyć „O Polskę bez komunistów i Żydów tę ideologię wyznających”? 126

Kuraś i jego żołnierze nigdy jednak nie byli antysemitami. Za mordowanie Żydów „Ogień” kazał karać śmiercią. Spotkało to na przykład Jana Wąchałę „Łazika”, byłego członka ZWZ, który dopuścił się morderstwa w celach rabunkowych na dwóch żydowskich kupcach. W czasie wojny Żydzi byli nawet w oddziale Kurasia, jak chociażby bracia Henryk i Józef Schilfedrinowie. Żydzi mieli być zabijani nie za swoje pochodzenie, lecz za przynależność do UB. Miało to miejsce chociażby w kwietniu 1945 roku, gdy po rozbiciu PUBP w Nowym Targu zastrzelono obecnych tam wszystkich funkcjonariuszy UB. Dwóch rzeczywiście było Żydami (Reichel i Burzyński - Katz), trzeci Ukraińcem (Kosztyło), a czwarty, Gadowski – Polakiem. Innym przykładem niech będzie zastrzelenie przez partyzantów 10 lutego 1946 roku Dawida Grassgrüna, który oprócz tego, że był wójtem gminy żydowskiej, był też aktywnym działaczem PPR w Nowym Targu. Były adiutant Kurasia, Bogusław Szokalski „Herkules” twierdził wiele lat po wojnie: „Nie było wypadku, żeby Żyd za samo pochodzenie został zlikwidowany”. Na podstawie zachowanej notatki Wojewódzkiego Komitetu Żydowskiego, a także relacji naocznego świadka Jana Kacwina, Jan Tomasz Gross oskarżył ludzi „Ognia” o zamordowanie kilkunastu Żydów 2 maja 1946 roku w okolicy Krościenka. Według tych relacji, po zatrzymaniu jadącego do granicy autobusu z dwudziestoma sześcioma Żydami, oddział „Ognia” zastrzelił jedenaście osób i ranił siedem. Ośmiu pasażerów uciekło do Nowego Targu. Rzeczywiście, tego dnia około pięćdziesięcioosobowy oddział partyzantów zatrzymywał na przedmieściach Nowego Targu jadące samochody. Pojazdy, które posłusznie stanęły na wezwanie, po przeprowadzonej szczegółowej kontroli były przepuszczane. Nikogo nie zastrzelono. Natomiast kierowca jadącego w kierunku Czorsztyna autobusu, na widok umundurowanego żołnierza nie tylko że się nie zatrzymał się, ale dodał jeszcze gazu, a pasażerowie otworzyli ogień w kierunku partyzantów. Po krótkiej strzelaninie autobus został zatrzymany, a część pasażerów rozstrzelano. Jak się później okazało, podróżujący ludzie zamierzali przez „zieloną granicę”, nielegalnie przedostać się na Słowację. Nie wiedzieli, kto ich zatrzymuje; czy umundurowani ludzie na drodze to UB, wojsko czy też partyzanci. Żołnierze „Ognia” też nie wiedzieli kogo zatrzymują. Józefa Kurasia przy tym nie było, ale zarzuca mu się, ze nie ukarał sprawców mordu. „Pamiętam ten dzień doskonale - wspomina Kazimierz Garbacz. - To była Wielka Sobota 1946 roku. Z rana oddział przemaszerował przez Waksmund. Cała wieś stała przy płotach i patrzyła, ja także. Najpierw przeszła szpica, badając teren, a potem cała reszta. Ogień też z nimi szedł. Jakiś czas potem było słychać strzały, myśleliśmy, że się postrzelali z UB i wojskiem. Kilka godzin później wracali, ale nic nie mówili. Ludzie byli trochę zawiedzeni, bo myśleli, że może już powstanie ogłoszą czy co. Z opowieści byłych «ogniowców» wynika, że szpica po drodze zatrzymała samochód, którego pasażerowie otworzyli ogień do partyzantów. Wywiązała się strzelanina, w wyniku której podróżni, w tym jedna kobieta, zginęli. Niestety, są także świadectwa, że Żydzi zostali zastrzeleni nie w trakcie wymiany ognia, tylko później. Które są prawdziwe? Być może nie zostanie to wyjaśnione nigdy. (…) Jedni, jak Wojciech Orkisz z Krościenka, nawet nie dopuszczają do siebie myśli, że Ogień mógł mieć coś z tym wspólnego. Inni, wśród nich np. profesor Jan Tomasz Gross, wydają się nie mieć wątpliwości, że tych Żydów wymordował «Ogień». Znam poglądy pana Grossa. No cóż, ludzie dociekliwi szukają prawdy. Są też tacy, co mówią: «Ja i tak już wiem». Do nich nic nie trafi, bo oni wcale tego nie chcą. (…) Ofiarom urządzono w Krakowie manifestacyjny pogrzeb, a potem zdarzenie to było przez wiele lat wykorzystywane propagandowo jako dowód antysemityzmu «Ognia» i całego antykomunistycznego podziemia. 127

(…) Jedni z byłych partyzantów opowiadają obszernie i ze swadą, inni bardzo oszczędnie, czasem chaotycznie. Są wśród nich przejmująco szczere, jak opowieść Janiny Polaczyk- Kolasowej, na której oczach z zimną krwią zostali w Kościelisku zamordowani partyzanci «Ognia», mimo że się poddali, a jeden z nich był ranny. Są i takie, w których uczciwość nie ma powodu wątpić, jednak pozostawiają niedosyt, bo nie rozwiewają wątpliwości”. Absurdalność większości wysuwanych przeciwko Kurasiowi zarzutów jest tak wielka, że wręcz trudno z nimi polemizować. Gdyby rzeczywiście zależało mu na wymordowaniu ludności żydowskiej (jak głosili propagandyści PRL) to ilość ofiar byłaby zdecydowanie większa. Powyższe i podobne przykłady, a także różne prowokacje ubeckie, jak chociażby ta, dokonana 4 lipca 1946 roku w Kielcach, służyły jednak propagandzie komunistycznej do przedstawiania żołnierzy niepodległościowego podziemia (w tym i „Ognia”), jako zwyrodnialców i antysemitów. W ten sposób uzyskiwano jeszcze jedno uzasadnienie dla obecności wojsk sowieckich w Polsce - jakoby dla ochrony zagrożonej, dopiero co ocalałej z zagłady, ludności żydowskiej. Kazimierz Garbacz „Orlik”, dziś emerytowany agronom z „Łącka”, który własnym nakładem wydał książkę Byli chłopcy, byli, a w niej kilkadziesiąt autentycznych relacji partyzantów „Ognia”: „Aż do końca lat 80. dawni żołnierze Ognia bali się przyznawać do jakichkolwiek związków ze swym dowódcą – pisze w niej. - Potem nastąpiło odbicie w drugą stronę. Dla niektórych prawicowych historyków i polityków Kuraś stał się kandydatem na narodowego świętego. Powstało kilka publikacji, w których «Ogień» jawił się jako bohater bez skazy. Ale jego przeciwnicy też nie oddawali pola. Przypominali, że miał za niesubordynację wyrok śmierci z AK (co z tego, że cofnięty), że był szefem UB w Nowym Targu (co z tego, że ledwo trzy tygodnie), wyliczają, ilu ludzi zginęło z jego rozkazu (przemilczając, z jakiego powodu). Wyjątkowo twardy żywot mają także wyssane z palca wieści o tym, że «Ogień» jakoby własnoręcznie powiesił na słupie telegraficznym kobietę w ciąży (Wałach) czy obciął język Żydówce (Machejek). Wciąż pojawiają się w dyskusjach na forach internetowych i w pracach niechętnych Kurasiowi publicystów i historyków. Oto prawdziwe partyjnych propagandzistów za grobem zwycięstwo”. * 22 lipca 1945 roku Krajowa Rada Narodowa uchwaliła amnestię. Dekret wykonawczy Rada Ministrów wydała 2 sierpnia, ale obowiązywać zaczął dopiero 21 sierpnia, z chwilą ukazania się „Dziennika Ustaw”. Amnestia obejmowała osoby, które popełniły „przestępstwa” przed dniem 22 lipca 1945 roku. Historyk Andrzej Paczkowski obrazowo nazwał ją jednym z elementów stosowanej przez władze taktyki „kija i marchewki”. Amnestia była zwieńczeniem stosowanego przez organa bezpieczeństwa od czerwca 1945 roku łagodniejszego kursu. W tym to okresie masowe represje zostały zastąpione przez przekonywanie żołnierzy podziemia do negocjacji z władzami. Za demobilizację oddziałów i oddanie broni obiecywano gwarancje osobistego bezpieczeństwa i umożliwienie powrotu do pracy oraz działalność w ramach legalnej opozycji. Amnestia poza celami propagandowymi i politycznymi miała przynieść wymierne skutki operacyjne. Ujawniający się żołnierze podziemia byli ewidencjonowani, a niektórzy typowani do werbunku na informatorów UB. Według pułkownika Romana Romkowskiego (dyrektora Departamentu I Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – prawdziwe nazwisko Natan Grinszpan-Kikiel) przed komisjami amnestyjnymi stawiło się 30 217 osób, które zdały dwa tysiące sztuk broni. Już w październiku 1945 roku aparat bezpieczeństwa porzucił jednak łagodniejszy kurs, na rzecz podjęcia ponownej walki z podziemiem, zmieniając tylko metody na bardziej wyrafinowane. Większość z ujawnionych wówczas żołnierzy została niedługo potem aresztowana lub zmuszona do ponownej konspiracji. 128

Po powstaniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, w którym znalazł się Stanisław Mikołajczyk, nowotarski Urząd Bezpieczeństwa podjął próbę skłonienia do ujawnienia się także i Józefa Kurasia. Dostarczył mu dokument z zapewnieniem bezpieczeństwa i darowania kary, pod warunkiem złożenia broni i wyjścia z lasu. Ale „Ogień” zbyt dobrze znał komunistów, by wierzyć w ich zapewnienia. Liczył na tymczasowość ich władzy i sowieckiej dominacji. Podobnie jak znaczna część społeczeństwa wierzył, że dzięki kolejnej wojnie, albo na drodze wolnych wyborów, Polska odzyska suwerenność. 15 października wysmażył więc w odpowiedzi sążnisty list, w którym jednoznacznie wyraził swój stosunek do amnestii: „Sprawa złożenia broni: jako Polak i stary partyzant oświadczam: wytrwam do końca na swoim stanowisku. Tak mi dopomóż Bóg! Zdrajcą nie byłem i nie będę (...) Daremne wasze trudy, mozoły i najrozmaitsze podstępy. Gwarancje wolności wydajecie więźniom, których katujecie jak barbarzyńcy. Wstyd i hańba. Swoim postępowaniem doprowadzacie do zguby samych siebie. (…) Żegnam was, rodacy komuniści, zasyłając pozdrowienia dla Borowicza (...) i wielu innych, którzy zamienią się w sztandary powiewające na suchym drzewie”. 14 listopada 1946 roku wysłał również list do Bolesława Bieruta, w którym wypunktował między innymi cele swojej walki: „Oddział Partyzancki »Błyskawica« walczy o Wolną, Niepodległą i prawdziwie demokratyczną Polskę. Walczyć będziemy tak o granice wschodnie, jak i zachodnie. Nie uznajemy ingerencji ZSRS w sprawy wewnętrzne polityki państwa polskiego. Komunizm, który pragnie opanować Polskę, musi zostać zniszczony”. Dwukrotnie również komuniści podjęli próby osobistego skontaktowania się z „Ogniem” i nakłonienia go do ujawnienia się. Pierwsza odbyła się pod koniec 1945 roku, a raczej miała się odbyć, bo Urząd Bezpieczeństwa zastosował starą sztuczkę. Zlokalizował obóz „Ognia” i urządził nieudaną obławę. Do drugiego spotkania doszło 14 Marca 1946 roku pod Kowańcem. Na osobiste spotkanie z partyzanckim dowódcą wybrał się porucznik UB Władysław Czyż. Ogień docenił odwagę ubeka, puścił również mimo uszu nazwanie go przez funkcjonariusza bandytą. Powiedział mu tylko, że sam pracuje w bandyckiej instytucji. - Po pierwsze - wyjście z lasu, po drugie – oddanie broni, po trzecie – zaprzestanie morderstw, rabunków i kradzieży – przedstawił swoje warunki porucznik Czyż. - Panie poruczniku – odparł „«Ogień» - pierwszych dwóch punktów przyjąć nie mogę. Zaprzestanie akcji zbrojnych i represyjnych, czyli gwarancja bezpieczeństwa dla pepeerowców i ubeków jest możliwa, jeśli usuniecie z Nowego targu funkcjonariuszy UB nie pochodzących z terenu Podhala, a przybyłych z Krakowa. Żądam również wycofania wojsk KBW, zwolnienia aresztowanych partyzantów, udzielenia mi wolnej ręki w likwidacji bandytyzmu, aresztowania wymienionych z nazwiska zdrajców i kolaborantów z okresu okupacji oraz przesiedlenia wszystkich Żydów z Podhala. Wobec takiej postawy uwielbianego na Podhalu dowódcy, cieszącego się wśród ludności olbrzymim autorytetem, w całym powiecie nowotarskim do Komisji Likwidacyjnej AK zgłosiło się zaledwie… jedenaście osób. Jednak w skali województwa rozmiary ujawnienia były niewątpliwie sukcesem komunistów i znacznie osłabiły oddziały partyzanckie. Pozwoliło to skutecznie przygotować nowe siły do walki z częściowo zdezorganizowanym podziemiem niepodległościowym. Te oddziały, które pozostały w lesie, zdecydowały się na walkę z siłami represji, a jej bezpardonowy charakter był już dla wszystkich oczywisty. Latem 1946 roku zgrupowanie „Ognia”, rozbudowane o kolejne oddziały, przeżywało okres swojej największej potęgi i znaczenia. Cytowany już wcześniej instruktor propagandy w Komitecie Powiatowym PPR w Nowym Targu, Eugeniusz Wojnar pisał o „poczuciu beznadziejności sytuacji”, wyrażającej się tym, że „(...) przekształciliśmy się w swego rodzaju zakład pogrzebowy, odprowadzający na cmentarz prawie co tydzień, a nieraz i dwa razy w tygodniu ciała zamordowanych towarzyszy. (...) Zaczęliśmy się raczyć alkoholem dość 129 obficie. Upijaliśmy się na smutno”. Na odbytej 12 października 1946 roku naradzie aktywu wojewódzkiego PPR, przedstawiciel Zakopanego raportował krótko: „Partia w konspiracji”. „Walkę z bandami utrudnia fakt niewątpliwej współpracy ludności miejscowej z bandami” – informował władze w sprawozdaniu sytuacyjnym, za sierpień 1946 roku starosta powiatu wadowickiego. W sprawozdaniu Komitetu Powiatowego PPR z Nowego Targu, obejmującym okres od 12 stycznia do 12 lutego 1946 roku, zwrócono uwagę, że działacze PSL solidaryzują się z działalnością partyzantów i wysuwają coraz odważniejsze postulaty. Przytoczono słowa reprezentanta PSL, który w Powiatowej Radzie Narodowej „ośmielił się” zażądać przywrócenia korony na głowie orła w godle państwowym. Inny przedstawiciel tej partii publicznie wyraził pogląd, że wykonywane przez podziemie wyroki śmierci są słuszne. Przewodniczący Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej PPR, Bronisław Pawlik, w sprawozdaniu za okres od listopada 1945 r. do lutego 1946 r. pisał: „(...) Chłopi znów po wsiach pomagają mu [„Ogniowi”], przechowując go i jego ludzi. Są takie wsie, gdzie formalnie żadna władza wcale nie ma dostępu, dlatego organizacja [PPR] w terenie się wcale nie rozwija, a cały Komitet Powiatowy [PPR w Nowym Targu] pracuje pod strachem”. Pisał też, że „na powiat ten wysyłało się ludzi do UB czy MO za karę”. Bito na alarm także na plenum Komitetu Wojewódzkiego PPR, które odbyło się 19 marca 1946 roku: „Terror bardzo silny, wielu członków oddaje legitymacje ze strachu. Ludność jest nastawiona wrogo do państwa, widoczna jest ciemnota mas. Nie ma mowy o pracy, dopóki nie zniszczymy bandy «Ognia». Współpraca z PPS nie istnieje, w urzędach siedzi reakcja (…)”. Na swoim terenie „Ogień” czuł sie do tego stopnia pewnie, że jego podwładni niekiedy wręcz informowali nowotarski PUBP o miejscach swego pobytu. Na przykład posterunek MO w Szaflarach został zawiadomiony przez partyzantów Kurasia, że „będą obecni 25 listopada na zabawie w Bańskiej”. * 21 kwietnia 1946 roku Józef Kuraś zawarł związek małżeński z Czesławą Polaczyk nauczycielką, córką restauratora z Nowego Targu. Oboje poznali się, kiedy „Ogień” jako komendant milicji kwaterował tuż po wojnie w domu Polaczyków. Uroczystość udzielenia sakramentu małżeństwa młodej parze miała miejsce w biały dzień (zaczęła się o godz. 14.00), w kościele katolickim w Ostrowsku. Zarówno ślub, jak i odbywające się na drugi dzień wesele na Górze Waksmundzkiej w masywie Turbacza, było manifestacją siły „Ognia”. Dla pełnego bezpieczeństwa, na czas ceremonii zaślubin położona u stóp Gorców wioska została szczelnie obstawiona przez uzbrojonych w rkm-y „muzykantów”. Uroczystość przebiegła godnie i spokojnie. Weselnikom przygrywała do tańca orkiestra cygańska. „On w mundurze oficerskim, ona w stylowej sukience – opowiadał Wojciech Kuraś. – Było na co popatrzeć, bo młodzi jechali do ślubu bryczką, a za nimi sznur furmanek pięknie przystrojonych po góralsku. Ksiądz Józef Dewera, proboszcz w Ostrowsku, a ekspozyt w Waksmundzie, miał dość kłopotu, aby uniknąć aresztowania za udzielenie tego ślubu. Ale szykanowano go długo”. Urząd Bezpieczeństwa nie ośmielił się zaatakować, chociaż dobrze wiedział o uroczystości, bo „Ogień” wysłał wcześniej do Komitetu Powiatowego PPR i Powiatowej Komendy UB szydercze zaproszenie na weselną biesiadę. Tak na wszelki wypadek, pozamykali się w swych siedzibach na cztery spusty. Do jesieni 1946 roku małżonka „Ognia” przebywała przy oddziale. W listopadzie, będąc w stanie błogosławionym, przeniosła się na kwaterę konspiracyjną w Bochni. 1 lutego następnego roku, w szpitalu w Krakowie urodziła syna, któremu zgodnie z życzeniem męża 130 dała na imię Zbyszek. Takie same imię nosił zamordowany przez Niemców pierwszy syn Kurasia. „Ogniowi” nie było dane ujrzeć swego potomka… Kiedy zginął jego ojciec, chłopiec miał zaledwie trzy tygodnie. Nie mógł więc zapamiętać taty, ale komunistyczne władze nigdy nie dały mu zapomnieć, że jest synem „bandyty”. „Ja się urodziłem w Krakowie, a potem mama zapakowała mnie do wagonu towarowego i przy minus 30 stopniach zajechaliśmy do Warszawy – wspomina Zbigniew Kuraś. - Tam dotarła do nas wiadomość o śmierci ojca. No i tam matka ujawniła na UB nasze istnienie. Po tym już śmiało wróciliśmy do domu w Nowy Targu. Do domu, to może za dużo powiedziane, bo mieliśmy tu tylko jeden mały pokoik, a naokoło byli przyjezdni lokatorzy i funkcjonariusze UB. Były momenty nieprzyjemne, bo nas od bandytów wyzywali i w takiej pogardzie mieli. Mieli do tego prawo, mieli takie przyzwolenie. To było przykre i smutne. (…) Później, w miarę upływu czasu, już sam wychodziłem na ulicę no i też się spotykałem z różnymi... Czasem mi dokuczali. A w szkole podstawowej to już wyraźnie widziałem różnicę między innymi uczniami a mną. W średniej miałem już zupełnie przechlapane. Był taki jeden nauczyciel, który mnie bardzo, bardzo nie lubił, no i miałem z tego przykre konsekwencje, wtórowali mu też inni. Nic nikomu nie zrobiłem, a tak jakoś się to wszystko nie układało. Młody człowiek, to patrzy jak tego oceniają, jak innego oceniają i widzi, że się taka wielka niesprawiedliwość dzieje, a dlaczego...? To sobie sam musiałem pisać listy do Pana Boga ze skargą i tak żyć. Później poszedłem do wojska. Wojsko mi odpowiadało, chociaż jak jechałem to mi mówili „tam cię już wykończą”. Ale ja też zrobiłem jeden numer, o którym nie chcę wspominać i po prostu wyszedłem zadowolony. Potem praca, ale tam też już wiedzieli... W wojsku myślałem że jestem incognito. Zbigniew Kuraś i koniec. Ale spotkałem się z kolegami, jeden z nich był pisarzem sztabowym i mówi: «Zbyszek ty tam w papierach coś masz». Udaję głupiego: «Ale co?» Nie przyszło mi nawet na myśl, że tam może być coś takiego. W wolnej chwili przyszedłem do niego, pokazał mi papiery i faktycznie było: «Zbigniew Kuraś syn bandyty Ognia». I to szło za mną cały czas, no ale to też trzeba było przeżyć. Potem pracowałem w Czarnym Dunajcu i Rabce jako technik weterynarii i tam też dało się bardzo odczuć, to moje pochodzenie. Bardzo mi w życiu zaszkodziło. Takie mieli dyrektywy, żeby dać mi w kość. To się odbiło na moim zdrowiu, na moim wyglądzie”.

* Do końca 1946 roku partyzanci „Ognia” rozbili kilkadziesiąt posterunków MO, UBP i SOK, między innymi w Czorsztynie, Piwnicznej, Wieprzu, Tylmanowej, Łącku, Krościanku, Szaflarach, Ludźmierzu i Frydmanie. Trzy ostatnie w ciągu jednego dnia. Według danych resortu bezpieczeństwa, przez cały rok 1946 w województwie krakowskim zostało zabitych w walce i zlikwidowanych 165 funkcjonariuszy UB i MO. Zdecydowanej większości likwidacji dokonało Zgrupowanie Partyzanckie „Błyskawica” majora Józefa Kurasia „Ognia”. Jak pisał Eugeniusz Wojnar: „w ciągu 1946 roku w powiecie nie ostał się ani jeden posterunek MO, z wyjątkiem Zakopanego i Szczawnicy”. Natężenie walk i działań partyzanckich na tym terenie, szczególnie w południowej części województwa krakowskiego, osiągało wówczas rozmiary lokalnej otwartej wojny. Znaczne rejony znajdowały się pod faktyczną kontrolą partyzantów. „Kto swe życie ze śmiercią sprzęga – śpiewali żołnierze «Ognia» -/ten ma prawo gwizdać na ten świat/nam nie straszna sowiecka potęga/a kula w szeregu to nasz brat” Taka „zabawa” nie mogła jednak trwać wiecznie. Okupanci byli dużo, dużo silniejsi. Wprawdzie partyzanci co kilka dni wciąż przeprowadzali udane akcje zbrojne, jednak UB powoli przejmował inicjatywę strategiczną. Wspierany przez sowieckich doradców aparat bezpieczeństwa komunistycznego terroru UB i KBW uznał za priorytetowe zadanie fizycznej 131 likwidacji niepodległościowej partyzantki na Podhalu, a przede wszystkim rozbicia sztabu „Ognia”. Już ostatnie miesiące 1946 roku przyniosły mu kilka poważnych sukcesów. 9 listopada w walce z KBW poległ dowódca 3. Kompanii Henryk Głowiński „Groźny”. 7 grudnia na polanie Stara Robota w Tatrach KBW zadało ciężkie straty 2. kompanii. Okres zimowej demobilizacji oddziałów Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego wykorzystał do zadania partyzantom szeregu dotkliwych strat. Największą była niewątpliwie udana operacja osaczenia Mieczysława Wądolnego „Mściciela”. 12 stycznia 1947 roku na stacji PKP w Wadowicach została przypadkowo zatrzymana niosąca dla niego meldunki łączniczka. Po kilkudziesięciu godzinach tortur przesłuchujący dziewczynę wydobyli od niej szczegółowe informacje na temat miejsca pobytu „Mściciela”. Wraz ze swoim zastępcą Tadeuszem Nowakiem pseudonim „Lola”, dowódca oddziału „Burza” miał przebywać w Łęknicy. Akcję rozpoczęto 14 stycznia o świcie. Wądolny ujrzał napastników, gdy znajdowali się około dwustu metrów od zabudowań. Strzelając z automatu próbował się wycofać w stronę pobliskiego lasu, ale tam KBW ustawiło już wcześniej erkaemy. Ranny w rękę „Mściciel” zawrócił w stronę domu i zaczął ostrzeliwać się z niewielkiego zagajnika, dzielącego zabudowania od lasu. Ubecy chcieli jednak ująć „go żywego. Kiedy cały zagajnik został otoczony stało się oczywiste, że Wądolny nie ma szans ucieczki. Napastnicy kilkakrotnie wzywali go, aby się poddał, oddając co pewien czas krótkie serie z erkaemów. Wtedy Mieczysław Wądolny podłożył sobie granat pod brzuch i wyciągnął zawleczkę… Rozerwane ciało partyzanta ubecy zabrali z miejsca walki. Gdzie? Nie wiadomo. Nigdy nie odnaleziono jego grobu. 11 lutego został rozbity i wymordowany patrol szefa 2 kompanii kaprala Józefa Szczota „Marnego”. Dzień wcześniej „Marny” wraz z pięcioma podkomendnymi (w tym z Janiną Polaczykówną „Stokrotką”, szwagierką „Ognia”) udali się na nocleg do willi krakowskiego hufca ZHP zwanej „Śmiechówką”. Niestety, dowiedziała się o tym agentka UBP Maria Minczowska „Niezdecydowana”, która natychmiast poinformowała swoich mocodawców. Wczesnym rankiem „Śmiechówka” została otoczona przez silny oddział KBW, wzmocniony grupą ubeków. Akcję rozpoczęto od wrzucenia granatu do pokoju, w którym spali partyzanci. W czasie walki zginął Władysław Domiczak „Koliba”, zaś Andrzej Lasak „Podbipięta” popełnił samobójstwo. Pozostali przy życiu „Marny”, „Stokrotka”, Kazimierz Marduła „Tygrys” oraz Mieczysław Żebrowski „Znicz” poddali się i wyszli z płonącego budynku. Kazano im położyć się na trawie i zamordowano strzałami karabinów w głowę. Oprawcy pozostawili przy życiu jedynie Janinę Polaczykównę, uznając ją za cenne źródło informacji. 22 stycznia 1947 roku w rejon stacjonowania „Ognia” władze skierowały 829 dodatkowych ludzi z 6 samodzielnego batalionu operacyjnego oraz 2 samodzielnego zmotoryzowanego pułku KBW. Podzielono ich na siedem pododdziałów operacyjnych i sztab z odwodem. Do każdego oddziału przydzielono funkcjonariuszy UBP. Zadaniem każdej grupy było „ustawiczne śledzenie, ściganie i nękanie” bojówek „Ognia”. Zakrojone na szeroką skalę akcje wojskowe i pacyfikacyjne w terenie w połączeniu ze wzmożoną pracą agenturalną doprowadziły do likwidacji i aresztowano wielu partyzantów i współpracowników Józefa Kurasia. Jego położenie stawało się coraz bardziej beznadziejne. Komunistyczni najemnicy Moskwy podjęli również akcję wymierzoną w rodziny partyzantów „Ognia”. Jeszcze we wrześniu 1946 roku ubecy zabrali ponad czterdzieści osób związanych z Józefem Kurasiem, w tym dziesięcioro dzieci. Wywieziono ich do Krakowa, gdzie rodziców umieszczono w więzieniu na Montelupich, dzieciaki zaś w siedzibie krakowskiego Urzędu Bezpieczeństwa przy ulicy Siemiradzkiego. Byliśmy bez przerwy głodni – wspominał po latach jeden z tych dzieciaków. – Raz, jak poszliśmy po ziemniaki, to nas stłukli do krwi. 132

* W wyniku działań operacyjnych bezpieki, informacji napływających z sieci agenturalnej od zdrajców, przewerbowanych przez UB dawnych współpracowników i łączników „Ognia”, aktywistów partyjnych i płatnych informatorów, doszło do rozpoznania struktur zgrupowania „Blyskawica”. W lutym 1947 roku Urzędowi Bezpieczeństwa udało się zwerbować agenta, któremu nadał pseudonim „Orientacyjny”. Ten przyprowadził ze sobą po kilku dniach kolejnego kapusia o pseudonimie „Śmiały”, najprawdopodobniej jednego z partyzantów, który przekazał dokładny opis miejsca kwaterowania sztabu zgrupowania „Ognia” w górach za Turbaczem. „Swój nas zdradził, góral” – opowiadał Jan Kolasa „Powicher”. 17 lutego zdrajca osobiście poprowadził tam stuosobowy oddział KBW, wzmocniony dodatkowo grupą UB dowodzoną przez kapitana Władysława Dworakowskiego. Osobisty nadzór nad obławą na „Ogniowców” sprawował przybyły z Warszawy major Bronisław Wróblewski, zastępca Naczelnika Wydziału I Departamentu III Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Intensywne polowanie na Józefa Kurasia trwało już od kilku dni. Zliczając jednak wszystkie obławy, od początku jego konfliktu z nową komunistyczną władzą, ta była już sto sześćdziesiąta. Za pomoc w złapaniu „Ognia” UB obiecywało wysokie nagrody pieniężne. Następnego dnia o świcie grupa operacyjna zbliżyła się do obozu. Wartownicy „Ognia” byli jednak czujni. Nie dali się zaskoczyć i już z odległości około trzystu metrów zaczęli strzelać. Po krótkiej walce partyzantom udało się szczęśliwie wycofać, przy stracie tylko jednego żołnierza, Józefa Srala „Smaka”, najstarszego żołnierza oddziału. Po tej operacji „Ogień” podzielił swój oddział sztabowy na mniejsze, kilkuosobowe grupki, które znalazły schronienie w okolicznych wsiach i osiedlach. Sam dowódca, wraz z sześcioma ludźmi zszedł do Waksmundu, gdzie ukrył się u zaufanego współpracownika, Józefa Ligęzy. Byli z nim Jan Kolasa „Powicher”, Stanisław Sral „Zimny”, Kazimierz Kuraś „Kruk” (bratanek „Ognia”), Franciszek Dróżdż „Szpak”, Stanisław Ludzia „Harnaś” i łączniczka Irena Olszewska „Hanka”. 20 lutego wieczorem, cała siedmioosobowa grupa przeniosła się do chaty Anny i Józefa Zagatów w Ostrowsku, wsi oddalonej kilka kilometrów od Nowego Targu. Ale i tam zostali wytropieni. Zdrajcami, którzy donieśli o miejscu kwaterowania, byli: Stanisław Byrdak, Antoni Twaróg i Stefania Kruk. Wszyscy ci ludzie związani byli wcześniej ze zgrupowaniem „Ognia”. Informacje o miejscu pobytu partyzantów nowotarskie UB otrzymało około godziny 9:30, następnego dnia, 21 lutego 1947 roku. Pół godziny później, w stronę Ostrowska wyruszyła czterdziestoosobowa grupa operacyjna KBW, wspierana przez funkcjonariuszy UB i MO. Akcją kierowali porucznik Adam Podstawski – szef PUBP w Nowym Targu oraz major Bronisław Wróblewski z MBP. Zagroda Zagatów została otoczona szczelnym pierścieniem wojska. Osaczeni w domu położonym w trójkącie aż trzech dróg, partyzanci znaleźli się w wyjątkowo niedogodnym do obrony położeniu. Atak rozpoczął się punktualnie o godzinie 13.00. Partyzanci odpowiedzieli zmasowanym ogniem z broni automatycznej, w efekcie czego impet natarcia ów nieco osłabł. W wyniku intensywnej wymiany ognia zapaliły się zabudowania Zagatów. Wykorzystując dym i chwilowe załamanie się ataku, partyzanci podjęli próbę wyrwania się z kotła licząc na luki w kordonie. Powiodło się „Harnasiowi” i „Powichrowi”. Ostrzeliwując się, niemal cudem uszli z życiem z obławy. Także „Szpak” skutecznie ukrył się w sąsiednich zabudowaniach i nie wpadł w ręce bezpieki. Od bratobójczych kul zginęli: „Kruk” i „Zimny”. „Ogień” wraz z „Hanką” przedostali się do sąsiedniego budynku Michała Ostwalda. Stamtąd do zabudowań Marii Kowalczyk – Pachowej, gdzie próbowali ukryć się na strychu. Otoczeni tam, zostali wezwany do poddania się. Major Kuraś odmówił, polecił jednak 133 skorzystać z propozycji Irenie Olszewskiej. Świetnie zdawał sobie sprawę, że walka jest przegrana. Po jej wyjściu, nie chcąc wpaść żywym w ręce komunistycznych oprawców, około godziny 14.00 wypalił sobie z pistoletu w skroń. Strzał nie spowodował jednak natychmiastowego zgonu – w stanie utraty przytomności został pojmany. Po wdarciu się na strych, żołnierze KBW zrzucili nieprzytomnego „Ognia” ze schodów na dół. Takiemu traktowaniu jeńca sprzeciwili się jednak ubecy. Żywy Kuraś był o wiele więcej wart niż martwy. „Czterej żołnierze, którzy po samobójczym strzale watażki wdarli się na strych ujrzeli «Ognia» w agonii, z rozwaloną skronią, z odkrytym mózgiem – wspominał jeden z biorących udział w akcji ubeków, Józef Dysko. - Jego ręka uzbrojona w pistolet podnosiła się raz po raz konwulsyjnie (…) Rozgrzani walką żołnierze zrzucili go po schodach, a my, doceniając w pełni wagę życia przywódcy bandy, jako źródła informacji, za wszelką cenę chcieliśmy go ocalić”. Śmiertelnie rannego „Ognia” przeniesiono na ciężarówkę, gdzie sanitariusz KBW udzielił mu pierwszej pomocy. Na chwilę odzyskał przytomność. Pytany, jak się czuje, odpowiedział: „Jak w ruskiej niewoli”. Następnie został przewieziony do nowotarskiego szpitala, który natychmiast otoczył szczelny kordon KBW. Wewnątrz pilnowała go obstawa UB i MO. Jeden z członków tej obstawy, Kazimierz Jaworski z nowotarskiego UB, zapisał ostatnie chwile życia Józefa Kurasia: „Do dziś widzę jak mózg nieprzytomnego «Ognia» pulsował, jak zatroskane siostry zakonne krzątały się wokół rannego, pomagając dyrektorowi szpitala (…), który osobiście opatrywał Kurasia. Jego prawa ręka co pewien czas konwulsyjnie podnosiła się do oddania strzału. Od czasu do czasu powtarzał: «Dajcie mi go. Strzelaj. Szybciej. Bierz go». Po opatrunku siostry zakonne przeniosły Kurasia na salę chorych, a myśmy go nie opuszczali na krok. Usiłowałem się dowiedzieć o rannego. Zadawałem pytania o ludzi, o dokumenty, o słynną zaginioną walizkę z dokumentami, dolarami i precjozami, ale daremnie. Na moich oczach i trzech towarzyszy ze ścisłej ochrony oraz w obecności sióstr zakonnych «Ogień» umarł o północy”. Zgodnie ze sporządzonym aktem zgonu, zmarł w nowotarskim szpitalu dokładnie dwadzieścia minut po północy, 22 lutego 1947 roku. Do umierającego zdążył jeszcze ksiądz, który udzielił mu ostatniego namaszczenia. Tak oto zakończył swą ziemską służbę, jako wierny rycerz Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, jej prawowity syn, niezłomny żołnierz, Józef Kuraś z Waksmundu. „Ogień”. * Jeszcze tego samego dnia, ciało zmarłego wywieziono do Krakowa, gdzie złożono je w kotłowni Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa. Tak go nienawidzili, że nawet po śmierci mścili się na nim, profanując ciało, rzucając na pryzmę węgla. Później przez trzy dni wystawione było w ubeckiej bramie na widok publiczny. Na koniec, jako zwłoki nieznanego mężczyzny przewieziono ciało „Ognia” na Wydział Lekarski Uniwersytetu Jagiellońskiego. Według niepotwierdzonych informacji zostało następnie przekazane do zakładu anatomii jako materiał do ćwiczeń dla studentów. Major Kuraś do dziś nie ma swego grobu, UB nigdy nie ujawnił miejsca pochówku szczątków. Za bardzo bali się manifestacji podczas pogrzebu oraz pielgrzymek do grobu góralskiego męczennika. „Nie chcieliśmy pochować go na ziemi nowotarskiej, aby jego grób nie stał się miejscem manifestacji, składania kwiatów itp.” – przyznał Kazimierz Jaworski. „Ciało w dziwny sposób zniknęło – napisał po latach w „«Tygodniku Powszechnym» ksiądz Józef Tischner. - Dlaczego miał nie mieć grobu? Jeśli był bandytą, niech ludzie plują na grób bandyty. Widać jednak nie. W tym życiu i śmierci musiało tkwić coś autentycznego, co było groźne. Trup mógł pewnego dnia ożyć”. Symboliczna mogiła „Ognia” stoi pusta w jego rodzinnym Waksmundzie. 134

13 sierpnia 2006 roku w Zakopanem, przy Równi Krupowej niedaleko dworca PKP, Prezydent RP Lech Kaczyński w towarzystwie Zbigniewa Kurasia, syna „Ognia” odsłonili pomnik upamiętniający Józefa Kurasia i jego podkomendnych, poległych w walce z hitlerowskim i komunistycznym zniewoleniem w latach 1943 - 1950. Postawiony dzięki staraniom „Fundacji Pamiętamy”, pomnik poświęcił biskup Albin Małysiak. Obłożony jest kamieniami, na których wyryte zostały nazwiska „Ognia” oraz prawie stu poległych partyzantów z jego oddziału. Wsparcia tej inicjatywie udzieliła Rada Miasta Zakopane. W uroczystości oprócz rodziny „Ognia” uczestniczyło także jego siedmioro podkomendnych. Przemawiający podczas uroczystości sekretarz Rady Pamięci Walk i Męczeństwa powiedział, że „komuniści podwójnie próbowali zabić Kurasia, ponieważ zginął on w walce po czym próbowano zgładzić pamięć o nim i jego żołnierzach”. W 1990 roku nowotarski oddział Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej wydał oświadczenie w którym czytamy : „Nie mamy nic wspólnego z «Ogniem» i jego pogrobowcami. Uważamy, że zamiast uczestniczyć w uroczystościach ku czci «Ognia» należałoby odprawić żałobne nabożeństwo w intencji jego ofiar, a jest ich 430”. 12 grudnia 2012 roku w Gorcach, na prywatnej posesji rodziny Kurasiów przy szlaku na Turbacz - nad Halą Długą, na Polanie Rusnakowej, stanął pomnik upamiętniający heroiczną walkę oddziałów „Ognia”. umieszczony na nim napis głosi: „Pamięci Żołnierzy Konfederacji Tatrzańskiej, Armii Krajowej, Ludowej Straży Bezpieczeństwa, Zgrupowania «Błyskawica» Józefa Kurasia - «Ognia», oddziału «Wiarusy» walczących w Gorcach o niepodległość Polski i wolność człowieka z niemieckim i komunistycznym zniewoleniem w latach 1942 - 1949”. W uroczystościach związanych z odsłonięciem pomnika wzięły udział setki Podhalan. Mszę św. odprawił ksiądz Tadeusz Isakowicz - Zaleski, znany działacz kresowy. Pozostałości zgrupowania „Ognia” próbowały przetrwać w konspiracji przez kolejne lata. Ostatni żołnierze walczyli do połowy lat pięćdziesiątych.

135

WITOLD PILECKI – „WITOLD” (1901 - 1948)

Angielski historyk, profesor Michael Foot zaliczył go w swojej książce Six Faces of Courage (Sześć twarzy odwagi) do sześciu najodważniejszych żołnierzy II wojny światowej. Wychodził cało z najgorszych opresji. Niesamowite przygody rotmistrza Witolda Pileckiego śmiało mogłyby stać się kanwą do znakomitego filmu sensacyjnego. W 1940 roku dał się złapać i zamknąć do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, aby oficjalnie potwierdzić informacje, że jest to miejsce masowej zagłady. Stworzył tam organizację, łączącą różne nurty polityczne, co wydawało się wcześniej niemożliwe. Przygotowywał w obozie zbrojne powstanie. Mimo, że oficerowie „NIE” mieli być wyłączeni z walk, 1 sierpnia 1944 roku stanął do walki w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie, z rozkazu generała Andersa utworzył w warszawie siatkę wywiadowczą II Korpusu. To dzięki niemu ze zniewolonej Polski zaczęły docierać na Zachód prawdziwe wiadomości o szerzącym się bezprawiu, fikcyjnych procesach, torturach i bezpodstawnych wyrokach śmierci na polskich patriotach. To, co nie udało się Niemcom, zrobili Polacy. Zamordowali go w 1948 roku. Skazany na śmierć wyrokiem polskiego sądu, żegnając się z żoną powiedział: „Oświęcim przy torturach UB to była igraszka”. 136

Witold Pilecki urodził się 13 maja 1901 roku w Ołońcu w północno-zachodniej Rosji, dokąd władze carskie przesiedliły jego rodzinę z okolic Nowogródczyzny w ramach represji za udział dziadka, Józefa Pileckiego, w Powstaniu Styczniowym. (Miasto leży na południowym krańcu Karelii, nad niewielką rzeką, kilkanaście kilometrów od wybrzeża jeziora Ładoga). Pochodził z rodziny szlacheckiej, pieczętującej się herbem Leliwa. Ojciec Witolda, Julian Pilecki, po ukończeniu studiów w Instytucie Leśnym w Petersburgu pracował w Karelii jako rewizor leśny, Polacy nie mogli bowiem obejmować posad odpowiadających ich wykształceniu. Ożenił się z zamieszkałą w Ołońcu Luwiką Osiecimską, z którą dochował się piątki dzieci: Marii, Józefa (zmarł w wieku pięciu lat), Witolda, Wandy i Jerzego. Pochodząca z Mohylewszczyzny rodzina matki Witolda, była zesłana po klęsce tego samego powstania w okolice Pietrozawodska, na krańcach rosyjskiego imperium. Polskie tradycje niepodległościowe były więc w rodzinie Witolda bardzo żywe, zarówno po mieczu, jak i po kądzieli. W roku 1918, kiedy powstające po rewolucji w Rosji tak zwane Komitety Fornalskie i Komitety Robotniczo – Chłopskie, podburzane przez nasłanych agitatorów, zaczęły rozgrabiać majątki ziemskie i likwidować złapanych właścicieli, Ludwika Pilecka, ostrzeżona przez okoliczną życzliwą ludność wiejską, wyjechała z dziećmi do Wilna. Pozostawała tam praktycznie bez środków do życia, nie mając kontaktu z wciąż pracującym w Ołońcu mężem. W wileńskim gimnazjum imienia Joachima Lelewela Witold kontynuował rozpoczętą wcześniej w szkole handlowej naukę, udzielając się jednocześnie w zakazanym przez władze rosyjskie skautingu. W 1916 roku założył własną grupę harcerską – VIII Drużynę imienia Adama Mickiewicza. 31 grudnia 1918 roku rozpoczęły się walki o Wilno, toczone przez polskie ochotnicze oddziały samoobrony wileńskiej, początkowo przeciwko wycofującym się z miasta wojskom niemieckim oraz miejscowym komunistom, a następnie nacierającej Armii Czerwonej (4–5 stycznia 1919 roku). Doprowadziły one do przejściowego opanowania Wilna przez Polaków, którzy zostali jednak zmuszeni do jego opuszczenia z powodu natarcia przeważających sił bolszewickich. Wydarzenia te uważane są przez niektórych historyków za początek wojny polsko – bolszewickiej. Witold wstąpił do oddziałów samoobrony dowodzonych przez generała Władysława Wejtkę, który już od czasów rewolucji październikowej organizował oddziały polskie na Wschodzie i którego 28 października 1918 roku generał dywizji Tadeusz Rozwadowski mianował „kierownikiem wszelkich formacyj na Litwie i Białorusi”. Już 1918 roku prawie wszyscy starsi harcerze, w tym Witold Pilecki, przedostali się na tereny odradzającej się Polski. Rok później zaczął służbę w partyzanckim oddziale legendarnego zagończyka, rotmistrza Jerzego Dąbrowskiego pseudonim „Łupaszka”. (Nie mylić z majorem Zygmuntem Szendzielarzem, noszącym ten sam pseudonim). Na czele dwóch szwadronów kawalerii i batalionu piechoty (ok. 700 ludzi), oddział wyruszył przez Ejszyki w stronę Grodna. W walkach odwrotowych z bolszewikami w lipcu 1920 roku Pilecki dowodził pod Grodnem sekcją kompanii harcerskiej. Wcześniej, w czasie patrolu pod Ejszyszkami, zauważył przy samotnych zabudowaniach kilku żołnierzy rosyjskich. Obok stał ciężki karabin maszynowy. Pilecki miał przy sobie tylko trzech towarzyszy. Rzucili jednak konie w cwał i jak wicher wpadli między zabudowania. Okazało się, że kwaterował tam oddział... osiemdziesięciu bolszewików. Byli tak zaskoczeni, że poddali się bez walki. Witold poprowadził ich na tyły. Zdobyczna broń jechała na wozie. Zgrupowanie „Łupaszki” prowadziło następnie wojnę partyzancką przeciw bolszewikom na terenach Grodzieńszczyzny, Wileńszczyzny i Polesia. Walczyło między innymi pod Różaną, zdobyło Prużanę i fortecę Brześć Litewski. Następnie zawróciło, dotarło do Pińska i zdobyło Baranowicze. Nieliczny stosunkowo polski oddział poruszał się jednak bardzo swobodnie po okupowanym przez wojska bolszewickie terenie, budząc wśród nich blady 137 strach. W kawalerii ówczesnego podrotmistrza Jerzego Dąbrowskiego, obok Witolda Pileckiego walczyło wiele znanych później osobistości międzywojennej Polski. Między innymi Stanisław „Cat” – Mackiewicz, jego młodszy brat Józef Mackiewicz, hrabia Eustachy Sapieha, książę Włodzimierz Czetwertyński, hrabia Jan Tyszkiewicz, Jan Kalenkiewicz – ojciec późniejszego cichociemnego Macieja Kalenkiewicza ps. „Kotwicz” oraz Konstanty Drucki – Lubecki, potomek starego rodu książęcego i dowódca Wileńskiej Brygady Kawalerii w 1939 roku W latach 1920 – 1921 Pilecki służył w Wojsku Polskim jako kawalerzysta, w dowodzonym przez majora Władysława Dąbrowskiego 211 Ochotniczym Pułku Ułanów Nadniemeńskich. Major był rodzonym bratem wspomnianego wcześniej rotmistrza Jerzego Dąbrowskiego. Pułk wyruszył na linię frontu 12 sierpnia 1920 roku, walcząc między innymi w bitwach pod Płockiem, Mławą, Chorzelami, Druskiennikami, Stołpcami i Kojdanowem. Pilecki uczestniczył także w bitwie warszawskiej (13-25 sierpnia) oraz w bitwie w Puszczy Rudnickiej. W październiku 1921 roku wziął udział w tak zwanej „żeligiadzie”, czyli „buncie” generała Lucjana Żeligowskiego. W rzeczywistości nie był to żaden bunt, lecz zaplanowana i przeprowadzona na polecenie Józefa Piłsudskiego operacja wojskowa. Upozorowawszy niesubordynację wobec Naczelnego Wodza, Żeligowski zajął Wilno i jego okolice, proklamując powstanie Litwy Środkowej, która została następnie przyłączona do Polski. Odwagą i brawurą Pilecki odznaczył się w tej wojnie kilkakrotnie. Dwukrotnie został odznaczony Krzyżem Walecznych. Zdemobilizowany pod koniec 1921 roku zdał maturę w gimnazjum Lelewela i po ukończeniu kursów podoficerskich w Związku Bezpieczeństwa Kraju został komendantem-instruktorem tej organizacji w Nowem – Święcianach. Na przełomie lat 1921/1922 odbył też dziesięciomiesięczny kurs w Szkole Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu. W 1922 roku rozpoczął studia na Wydziale Rolnym Uniwersytetu Poznańskiego. W tym samym roku zaczął też studiować na Uniwersytecie imienia Stefana Batorego w Wilnie, jako nadzwyczajny słuchacz Wydziału Sztuk Pięknych. Brak środków utrzymania, ciężka choroba ojca i zadłużenie rodzinnego majątku zmusiły go do rezygnacji z ambitnych planów studiowania i podjęcia pracy zarobkowej. W 1926 roku rodzina Pileckich odzyskała oddany wcześniej w dzierżawę majątek Sukurcze niedaleko Lidy (dziś na Białorusi), który przeszedł wraz ze starym polskim dworem jako wiano od Domeyków. Zarządzający dobrami Witold zaczął intensywną modernizację i rozwój majątku, który wkrótce stał się przykładem dla okolicznych właścicieli ziemskich i osadników wojskowych. Sąsiadem Pileckich był marszałek Edward Śmigły - Rydz. Tuż przed wojną, z inicjatywy marszałka Witold Pilecki podjął współpracę z polskim kontrwywiadem, czyli tak zwaną „dwójką”, jednak na ten temat zachowały się do dzisiaj jedynie szczątkowe informacje. Rok później poznał młodą nauczycielkę, Marię Ostrowską, którą pojął za żonę 7 kwietnia 1931 roku. Dochowali się dwójki dzieci, syna Andrzeja i córki Zofii. Wolny od pracy czas dzielił Witold między rodzinę, działalność społeczną, poezję i malarstwo. Namalował w pastelowych odcieniach obraz Matki Bożej karmiącej Jezusa, który zawiesił nad małżeńskim łóżkiem. Dla parafialnego kościoła we wsi Krupa (trzy kilometry od Lidy) namalował św. Antoniego i Matkę Bożą Nieustającej Pomocy. Oba te obrazy wiszą tam do dzisiaj. To był najszczęśliwszy okres mojego życia – wspominał Andrzej Pilecki. - Ojciec wydźwignął ów majątek z ruiny, do jakiej błędnymi decyzjami doprowadził Sukurcze cierpiący na depresję dziadek Julian. Ojciec uczynił z tego miejsca prawdziwą perełkę, choć wiedzę o pracy na roli sam zdobywał w znoju. Mieszkaliśmy w Sukurczach z siostrą i mamą, ale to ojciec zajmował się nami w większym stopniu, bo mama co rano wyjeżdżała do 138 pobliskiej Krupy, gdzie prowadziła zajęcia w szkole. Wstawaliśmy wcześnie i dopiero po tym, jak spełniliśmy poranne obowiązki, meldowaliśmy się w wojskowym stylu, a ojciec dysponował śniadanie. Najczęściej owsiankę, bo wierzył, że skoro owies daje siłę koniom, to i dla ludzi jest zdrowy”. Sielankę przerwała kolejna wojna. * Zmobilizowany sierpniu 1939 roku podporucznik Witold Pilecki walczył w kampanii wrześniowej jako dowódca plutonu w szwadronie kawalerii 19 Dywizji Piechoty Armii „Prusy”. Resztki rozbitej przez Niemców dywizji wycofały się aż w Lubelskie, pod Włodawę, w kierunku planowanego przez polski sztab tak zwanego przedmościa rumuńskiego. (Polska koncepcja militarna, której głównym założeniem taktycznym była obrona rejonu granicy z Rumunią i Węgrami). Tam odtworzono oddziały kawalerii 41 Dywizji Piechoty, dowodzone przez majora Jana Włodarkiewicza, którego Pilecki został zastępcą. Pod jego dowództwem, w trakcie prowadzonych walk ułani zniszczyli siedem niemieckich czołgów oraz trzy samoloty. Dwa z nich Witold dopadł na ziemi, w czasie szarży na prowizoryczne lądowisko Niemców. Uznał to potem za „rezultat niewielki”. Ostatnie walki oddział prowadził już jako jednostka partyzancka. 22 września dywizja została rozbita, żołnierze otrzymali rozkaz złożenia broni. Część z nich uciekła na Węgry, a stamtąd do Francji, inni, wśród których był Witold Pilecki, wrócili do kraju, by prowadzić podziemną walkę z okupantem. Po agresji bolszewików na Polskę 17 września 1939 roku Sukurcze znalazły się pod okupacją sowiecką. Jego żona z dziećmi musiała się ukrywać. Komuniści chcieli deportować resztki polskiej inteligencji. Na szczęście udało im się tego uniknąć. „Przyszedł nas ostrzec były uczeń mamy – opowiadał Andrzej Pilecki. - Ten młody komunista powiedział, że w Lidzie czekają już wagony, i radził, żebyśmy uciekali przed wywózką. Jak tylko wyszedł, zabraliśmy dokumenty i przedarliśmy się przez śniegi do dawnej służącej mamy. Stamtąd ruszyliśmy etapami do Wołkowyska. Ostatecznie chcieliśmy dostać się do babci do Ostrowi Mazowieckiej. Jednak kiedy dojechaliśmy na stację w Szepietowie, zgarnął nas patrol, a w czasie rewizji osobistej okradziono nas z kosztowności, mamie zabrali nawet obrączkę. Ocaliliśmy jedynie banknoty zaszyte w mojej czapce, a przez granicę i tak nie puścili. Dopiero po jakimś czasie udało nam się przejść przez zieloną granicę”. Po dotarciu do Ostrowi Maria Pilecka (Ostrowska) dowiedziała się, że jej mąż żyje i przebywa w Warszawie. Pilecki tymczasem działał w konspiracyjnej organizacji znanej pod nazwą Tajna Armia Polska, której był jednym ze współorganizatorów. Początkowo pełnił funkcję szefa sztabu, następnie inspektora głównego. Był gorącym zwolennikiem wcielenia TAP do Związku Walki Zbrojnej.

Powstanie i działalność Tajnej Armii Polskiej są nierozerwalnie związane z osobą majora Jana Włodarkiewicza „Drawicza”, żołnierza września oraz wybitnej indywidualności, który po przegranej kampanii, unikając niewoli dotarł do stolicy i tu niemalże z marszu przystąpił do budowania organizacji niepodległościowej. Główny twórca i dowódca TAP miał już wówczas sporą wiedzę o wszelakich aspektach działalności konspiracyjnej, bowiem od 1935 roku należał do grupy oficerów zajmujących się w Oddziale II Sztabu Generalnego zagadnieniami tzw. dywersji pozafrontowej i był instruktorem na specjalnych kursach w Grudziądzu. TAP powstała formalnie 9 listopada 1939 roku podczas zebrania w mieszkaniu Eleonory Ostrowskiej, szwagierki Witolda Pileckiego, w Alei Wojska Polskiego 40a m. 7. Do organizacji przystąpiło co najmniej dwanaście tysięcy oficerów i żołnierzy. Broń przysyłał jej z Kieleckiego słynny major Henryk Dobrzański „Hubal”. Cele TAP 139 deklarowały: „1. Kontynuowanie walki o niepodległość. 2. Wypracowanie programu Rzeczypospolitej, który zapewnił by jej odrodzenie moralne i polityczne, gospodarcze i kulturalne. 3. Moralne podtrzymanie społeczeństwa w czasie okupacji”. Organizacja ta była organizacją oficerów zawodowych i ziemian, o profilu niewątpliwie narodowo-katolickim. Współpracowała z Centralnym Komitetem Organizacji Niepodległościowych, w kwietniu 1940 współtworzyła Komitet Porozumiewawczy Organizacji Niepodległościowych. W tymże roku weszła w skład Konfederacji Narodu (KN). Stanowiła podstawę pionu wojskowego KN, tworzonego od 1941 roku pod nazwą Konfederacja Zbrojna. Swoim zasięgiem obejmowała Warszawę, Siedlce, Lublin, Radom i Kraków. W początkowym okresie działała samodzielnie, równolegle do innych organizacji podziemnych. Po upadku Francji, gdy polskie władze wojskowe na emigracji poprzez swoich emisariuszy zachęcały i wzywały podziemne organizacje wojskowe do scalania, dowództwo TAP podjęło współpracę ze Związkiem Walki Zbrojnej (późniejszą Armią Krajową), a w 1941 roku całkowicie się mu podporządkowało.

Pilecki został wybrany inspektorem organizacyjnym TAP, później pełnił w niej funkcję szefa sztabu, a następnie inspektora głównego. Po skrystalizowaniu się struktury organizacyjnej, jednocześnie pełnił w organizacji dwie funkcje – szefa Oddziału I (organizacyjno-mobilizacyjnego) oraz wydziału uzbrojenia w Oddziale IV (uzbrojenia i służb specjalnych). Nadzorował i zakładał sieć tajnych skrytek na dokumenty, podziemną bibułę oraz broń palną. Jedną z nich założył we własnym mieszkaniu. Działając aktywnie w konspiracji, pracował jednocześnie jako ajent hurtowni kosmetycznej „Raczyński i Ska”, co pozwalało mu na w miarę swobodne poruszanie się po Warszawie. Często kontaktował się z żoną, z dziećmi o wiele rzadziej; wspólnie udało się im spędzić zaledwie kilka dni. * W 1940 roku władze niemieckie zaczęły organizować na ziemiach polskich obozy koncentracyjne. Obok zastraszenia społeczeństwa chodziło również o wyzyskanie darmowej siły roboczej i grabież mienia oraz eksterminację więźniów. Na początku tego roku gestapo aresztowało kilku członków TAP ze ścisłego kierownictwa organizacji, w tym między innymi szefa sztabu, podpułkownika Władysława Surmackiego oraz szefa służby zdrowia, doktora Władysława Deringa. Po krótkim pobycie na Pawiaku obaj zostali wysłani do Konzentrazionlager Auschwitz. Aresztowania wśród żołnierzy Tajnej Armii Polskiej, osadzanie coraz większej liczby skazańców w obozie koncentracyjnym Auschwitz oraz rozszerzająca się jego zła sława wpłynęły na decyzję Witolda Pileckiego, by dobrowolnie przedostać się do obozu i zorganizować tam konspirację wojskową oraz zdobyć wiarygodne dane na temat niemieckich bestialstw i zbrodni. W roku 1940 słowo „Auschwitz” nie budziło jeszcze takiej grozy, jak w późniejszym czasie. Niewielu ludzi w Polsce - nie mówiąc o świecie - miało wyobrażenie o panujących tam warunkach. Nie było żadnych potwierdzonych informacji. Auschwitz uchodził bardziej za surowy ośrodek internowania niż za obóz eksterminacyjny. Latem 1940 roku Pilecki przedstawił swój plan przełożonym. Deklarowanym celem tej akcji było również uwolnienie więźniów przez ucieczkę względnie ich odbicie. Według innej wersji, propozycja padła z strony szefa ZWZ generała „Grota” Roweckiego na jednej z narad dotyczących włączenia TAP w struktury ZWZ. Kandydaturę Pileckiego miał zaproponować major Jan Włodarkiewicz, chcąc pozbyć się z oddziału zastępcy, który zbyt nachalnie – jego zdaniem – parł do podporządkowania się ZWZ, co do czego major nie był do końca przekonany. Pilecki miał podobno początkowo wahać się, jednak jego odwaga i zasada rezygnacji z osobistych ambicji zwyciężyły. Sam zainteresowany zeznał przed 140 komunistycznym sądem wojskowym w 1948 roku, iż poszedł do Oświęcimia z rozkazu generała „Grota”, przekazanego mu przez Włodarkiewicza. Jak by nie było, 19 września Witold dołączył do zorganizowanej przez okupanta porannej łapanki na Żoliborzu. Tego dnia, na terenie Warszawy odbyło się kilka takich łapanek: na Żoliborzu, na Grochowie, w Kolonii, Staszica i Lubeckiego. W czasie trwania akcji Pilecki znajdował się w mieszkaniu swojej kuzynki Eleonory Ostrowskiej przy alei Wojska Polskiego 40 (gdzie dziś znajduje się pamiątkowa tablica). Niemcy użyli w niej wielkich sił policyjnych, które wzmocniono oddziałami sprowadzonymi z Lublina. Hitlerowska żandarmeria przeszukiwała również domy, zatrzymując wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn w wieku od osiemnastu do czterdziestu lat. Kiedy żandarmi zapukali do mieszkania Eleonory Ostrowskiej, pytając, czy w mieszkaniu znajdują się jacyś mężczyźni, Pilecki wyszedł z pokoju i po wylegitymowaniu został przez nich zatrzymany. Mimo, iż spokojnie mógł się ukryć - Niemcy, szukając mężczyzn, dosyć pobieżnie przeglądali mieszkania, i to nie wszystkie - sam wyszedł do stojącego w drzwiach mieszkania żandarma. Wychodząc szepnął Ostrowskiej: - Zamelduj gdzie trzeba, że rozkaz wykonałem. Wylegitymował się stworzonymi przez TAP fałszywymi dokumentami na nazwisko Tomasz Serafiński. Prawdziwy Tomasz Serafiński, mieszkaniec Krakowa, poległ rzekomo w 1939 roku w trakcie kampanii wrześniowej. Potem okazało się, że nadal żyje. Podczas tej łapanki, Niemcy zatrzymali prawie dwa tysiące mężczyzn. W ujeżdżalni dawnego pułku szwoleżerów przez dwa dni kopano ich leżących i katowano bykowcami. Dwa dni później, w nocy z 21 na 22 września 1940 roku, w ramach tak zwanego drugiego transportu warszawskiego trafił do Auschwitz jako więzień nr 4859. (W tym samym transporcie wywieziono do Auschwitz Władysława Bartoszewskiego). „Tu wybito mi pierwsze dwa zęby za to, że numer ewidencyjny napisany na tabliczce niosłem w ręku, a nie w zębach” — zapisał później w raporcie. - Dostałem w szczękę ciężkim drągiem. Wyplułem dwa zęby. Pociekło trochę krwi”. Opowiedział też o przerażającym wejściu do obozu: „Około 10 wieczór pociąg się zatrzymał w jakimś miejscu i dalej już nie ruszył. Słychać było krzyki, wrzaski - otwieranie wagonów, ujadanie psów. (...) Oślepieni reflektorami, pchani, bici, kopani, szczuci psami, raptownie znaleźliśmy się w warunkach, w jakich wątpię, by ktoś z nas był kiedykolwiek. (...) Pędzono nas przed siebie, ku większej ilości skupionych świateł. W drodze kazano jednemu z nas biec do słupa w bok od drogi i zaraz w ślad za nim puszczono serię z p-ma. Zabito. Wyciągnięto z szeregu 10 przygodnych kolegów i zastrzelono w marszu z pistoletów na skutek odpowiedzialności solidarnej za ucieczkę, którą zaaranżowali sami SS-mani. Wszystkich jedenastu ciągnięto na rzemieniach uwiązanych do jednej nogi. Drażniono krwawymi trupami psy i szczuto je na nich. Robiono to pod akompaniament śmiechu i kpin. Zbliżaliśmy się do bramy umieszczonej w ogrodzeniu z drutów, na której widniał napis: Arbeit macht frei. Później dopiero nauczyliśmy się go dobrze rozumieć. (...) W ciągu paru dni czułem się oszołomiony i jakby przerzucony na inną planetę. Wpędzenie nas w nocy kolbami esesmanów za druty, na teren oświetlony reflektorami - przebiegamy przez niesamowicie roześmianych, wrzeszczących «capów», porządkujących szeregi nasze drągami, mających zielone i czerwone łatki w miejscach, gdzie wiesza się ordery, wśród dzikich chichotów i żartów dobijających chorych i słabych lub tego, kto miał nieostrożność powiedzieć, że był sędzią lub jest księdzem - zrobiło na mnie wrażenie, że zamknięto nas w zakładzie dla obłąkanych. (...) Bijąc ich po głowach, kopiąc leżących już na ziemi w nerki i inne czułe miejsca, wskakując butami na piersi, brzuch, zadawali śmierć z niesamowitym jakimś entuzjazmem (…). 141

Tu oddaliśmy wszystko w wielkie worki, do których odpowiednie przywiązano numery. Tu ostrzyżono nam włosy na głowie i na ciele, pokropiono trochę prawie zimną wodą. (…) [Lagerfuehrer Karl Fritz:] «Popatrzcie, to jest krematorium. Wszyscy pójdziecie do krematorium, 3 tysiące stopni ciepła». I ciągnął dalej, że jest to jedyna droga na wolność przez komin. (…) Dobre widoki dla nas: przez komin. Pobledliśmy, drżałem. Bałem się (...). Od pierwszego dnia realizacji tej jedynej w swoim rodzaju misji wywiadowczej musiał więc Pilecki walczyć przede wszystkim o to, by przeżyć do wieczora. Jednocześnie organizował ruch oporu. Kapo Ernst Krankenmann wyrównywał przeciwległy szereg więźniów za pomocą noża. Kto stał o kilka centymetrów zbyt w przód lub w tył, dostawał cios nożem, który zbrodniarz nosił w prawym rękawie. Konających degenerat dobijał, aż ustały ich jęki lub drgawki. „Czułem się teraz w środowisku doskonale nadającym się do rozpoczęcia pracy” – sarkastycznie uznał w raporcie Pilecki. * Pracował w obozie oświęcimskim w różnych komandach: był sprzątającym, pielęgniarzem (dzięki dr Władysławowi Deringowi), stolarzem, rzeźbiarzem, grabarzem, paczkarzem, piekarzem. Zgodnie z przyjętym wcześniej planem, przystąpił do tworzenia w obozie siatki wywiadowczej. Nazwał ją ZOW – Związek Organizacji Wojskowej. Konspiratorów podzielił na tak zwane „piątki”. Członkami „piątek” mogli być jedynie ci więźniowie, których szef darzył absolutnym zaufaniem. Nazwa „piątka” była zresztą wielce umowna, ponieważ zdarzało się nieraz, że liczyła więcej niż pięciu członków. Zgodnie z relacją Pileckiego: „Każda z tych »piątek« nie wiedziała nic o innych »piątkach« i sądząc, że jest jedynym szczytem Organizacji, rozwijała się samodzielnie, rozgałęziając się tak daleko, jak ją sumą energii i zdolności jej członków plus zdolności kolegów stojących na szczeblach niższych, a przez »piątkę« stale dobudowywanych, naprzód wypychały”. Pierwsza piątka powstała już jesienią 1940 roku, druga dopiero w marcu 1941, w stolarni obozowej. Do pierwszej należeli: płk. Wladysław Surmacki (nr 2759), kpt. dr. Władysław Dering (nr 1723), rtm. Jerzy de Virion (3507), Eugeniusz Obojski (nr 194) i Alfred Stossel (nr 435). W ostatnich miesiącach 1942 roku odrzucono system „piątkowy”, organizując ZOW na wzór wojskowy, z podziałem na bataliony, kompanie i plutony, posiadające wyznaczone rejony działania. Pilecki podzielił Auschwitz I na cztery bataliony; każdy blok miał być szkieletowym plutonem. Wyznaczono nawet dowódców. Zastosowanie modelu struktury wojskowej miało na celu przygotowanie się do podjęcia bezpośrednich działań zbrojnych przeciwko załodze SS. ZOW stanowili przede wszystkim więźniowie – byli żołnierze i oficerowie Wojska Polskiego. W szczytowym okresie działalności, w 1942 roku Związek Organizacji Wojskowej liczył około ośmiuset zaprzysiężonych więźniów. (Według Józefa Garlińskiego - około tysiąca wtajemniczonych i zaprzysiężonych członków ZOW). Dokładne liczby są nie do odtworzenia. Ze względu na przygotowanie ewentualnego zbrojnego wystąpienia, formalnym dowódcą ZOW był ppłk Kazimierz Rawicz, a po jego wywiezieniu do obozu w Mauthausen - ppłk Juliusz Gilewicz (nr 31033; zginął zadenuncjowany w 1943 roku). Jednakże rzeczywistym przywódcą i organizatorem organizacji był, aż do momentu ucieczki z obozu w kwietniu 1943 roku, podporucznik Witold Pilecki. Po nim ZOW dowodzili kolejno: ppłk Juliusz Gilewicz, Henryk Bartosiewicz i Józef Cyrankiewicz, do którego wrócimy jeszcze w dalszej części tej historii. Członkami organizacji byli też między innymi: Stanisław Józef Dubois, Xawery Dunikowski i Bronisław Czech. Stanisław Dubois był przed wojną działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej i Organizacji Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego (OM TUR). Brał udział w III powstaniu śląskim i wojnie polsko – bolszewickiej w roku 1920. W latach 1928 - 1933 sprawował mandat posła II i III kadencji Sejmu RP, a od roku 1938 – radnego miasta Warszawy. Jako 142 przeciwnik rządzącej po 1926 sanacji został w 1930 uwięziony w twierdzy brzeskiej, a następnie skazany w procesie brzeskim na trzy lata pozbawienia wolności. Uczestniczył w kampanii wrześniowej, a następnie w lewicowej konspiracji antyhitlerowskiej. Aresztowany przez gestapo 21 sierpnia 1940 roku, trafił do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, gdzie otrzymał numer obozowy 3904. 21 sierpnia 1942 roku Dubois został rozstrzelany pod Czarną Ścianą (Ścianą Śmierci) przy Bloku 11. Wybitny rzeźbiarz i malarz Xawery Dunikowski, w okresie międzywojennym otrzymał wiele prestiżowych nagród oraz wykonał setki realizacji, które przyniosły mu międzynarodową sławę. Z dzieł z tego okresu można wymienić postacie czterech ewangelistów na gmachu Seminarium śląskiego w Krakowie z 1927, głowy wawelski z lat 1925 - 1927 i pomnik prezydenta Krakowa Józefa Dietla z roku 1936. Do Auschwitz trafił w roku 1940 i przebywał tam do końca wojny. Zmarł w 1964 roku. Bronisław Czech był najwszechstronniejszym polskim narciarzem okresu międzywojennego, trzykrotnym olimpijczykiem, taternikiem, ratownikiem górskim, pilotem oraz instruktorem szybowcowym. Dwudziestoczterokrotny mistrz Polski w konkurencjach narciarskich, wielokrotnie uczestniczył w narciarskich mistrzostwach świata, najlepsze wyniki odnosząc w kombinacji norweskiej (piąta lokata w 1927 oraz czwarta w 1929). Na igrzyskach olimpijskich w Sankt Moritz w 1928 roku zajął dziesiąte miejsce w kombinacji norweskiej, w 1932 roku, w Lake Placid był w niej siódmy. Po wybuchu II wojny światowej włączył się w działalność konspiracyjną, był kurierem na Węgrzech. 14 maja 1940 roku, kiedy siedział w swoim domu i malował, przyszło po niego gestapo. Został aresztowany i 14 czerwca znalazł się w pierwszym transporcie więźniów do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, gdzie otrzymał numer 349. Nie przyjął propozycji trenowania młodych niemieckich narciarzy. Pracował w stolarni. Zmarł z wycieńczenia 5 czerwca 1944 roku. * Oczywiście siły, którymi dysponowali więźniowie, były minimalne wobec ogromu hitlerowskiej machiny zbrodni. Ale siła konspiracji tkwiła w jej znaczeniu psychologicznym i moralnym. Pilecki wyznaczył stworzonej przez siebie organizacji następujące cele: - podtrzymywanie na duchu kolegów, - przekazywanie współwięźniom wiadomości z zewnątrz obozu, - potajemne zdobywanie żywności i odzieży oraz jej rozdzielanie, - przekazywanie wiadomości poza druty KL Auschwitz, - przygotowanie własnych oddziałów do opanowania obozu podczas ewentualnego zaatakowania go z zewnątrz przez oddziały partyzanckie, z równoczesnym zrzutem broni i siły żywej (desant). Ten ostatni punkt, opanowanie zbrojne obozu, to była wielka idea Pileckiego. „Gdyby zaatakowano go z zewnątrz, zrzucono tam broń i desant lub nawet tylko dokonano ciężkiego nalotu bombowego…” - marzył. Do końca wierzył, że więźniowie byliby zdolni do opanowania obozu. Rozgoryczony, wyraźnie rozmijający się z realiami, napisał później: „Tragedią naszą było nie to, żeśmy - jak myślała Warszawa - byli kościotrupami, lecz przeciwnie, że jakkolwiek byliśmy silni i lokalnie bieg wypadków mieliśmy w swoim ręku, ze względu jednak na ogólną sytuację - społeczeństwo, represje - ręce mieliśmy związane i z oddali musieliśmy uchodzić za bezradnych. Potrzebny był nam rozkaz”. Ważną enklawą konspiracji stał się obozowy szpital. Wkrótce ludzie Pileckiego zaczęli wykradać leki z apteczki dla esesmanów i przekazywać je potrzebującym. Zorganizowali też pierwszy kontakt z ludnością cywilną poza obozem, wykorzystywany dla przerzutu lekarstw do obozu. Organizowali żywność i wykonywali wyroki śmierci na szpiclach oraz najbardziej sadystycznych kryminalistach, którzy pilnowali w obozie porządku. (Konspiracja miała własny sąd, wydający wyroki śmierci na kapusiów). 143

Na ścianie bloku nr 15 wisiała skrzynka na donosy. Do której jeden ze ślusarzy z ZOW dorobił klucz. Pilecki albo jego ludzie wyciągali donosy, zostawiając tylko nieszkodliwe. „Orientowaliśmy się, kto jest kapusiem i czasami sami dopisywaliśmy anonimy, (...) skierowując dochodzenia przeciwko samym kapusiom” – raportował Witold. Informacji, kto jest szpiclem, dostarczali też żołnierze ZOW, zatrudnieni jako pisarze w obozowym gestapo. Jeśli zapadł wyrok, członek ZOW wydający posiłki bił zdrajcę chochlą po głowie za rzekomą próbę powtórnego pobrania zupy z kotła. Szpicel był zaraz odprowadzany do bloku szpitalnego. I nie wracał już stamtąd, bo pielęgniarze dawali mu zastrzyk zardzewiałą igłą. Ludzie Pileckiego likwidowali nawet niektórych esesmańskich zbrodniarzy. Robili to z wyjątkową ostrożnością, żeby na obóz nie spadł niemiecki odwet. Hodowali na przykład zarażone tyfusem wszy, a potem wpuszczali je do ubrań zbrodniarzy. W taki sposób zginął między innymi Hauptsturmfūhrer Siegfried Schwela, naczelny lekarz SS. Więźniowie – konspiratorzy zaczęli prowadzić nasłuchy radiowe oraz przygotowywać plan aktywnej samoobrony i ewentualnego buntu na wypadek, gdyby Niemcy postanowili zlikwidować obóz. Witold Pilecki wespół z towarzyszami opracowywał szczegółowe przygotowania do akcji militarnej w różnych sytuacjach. Magazyn broni ZOW umieszczono i zamaskowano pod barakiem biura budowlanego. Meldunki do Komendy Głównej ZWZ-AK docierały za pośrednictwem zwalnianych więźniów. Gdy Niemcy znieśli zbiorową odpowiedzialność za ucieczki, ZOW zajął się ich organizacją. Pierwsza udana ucieczka miała miejsce 16 maja 1942 roku. Dokonali jej porucznik Wincenty Gawron oraz Stefan Bielecki. Kiedy z końcem 1941 roku Niemcy rozpoczęli wielką rozbudowę Birkenau (Auschwitz II) i podjęli masową eksterminację Żydów, konspiracja obozowa objęła także i ten nowy obóz. Chodziło głównie o zebranie wiarygodnych informacji o eksterminacji Żydów i przesłanie ich do Warszawy. Po przetrzymaniu dziewięciu dni okrutnego przesłuchania w bunkrze bloku 11 do Birkenau został przeniesiony pułkownik Jan Karcz. Stworzył tam piątki ZOW, głównie z więźniów przeniesionych z Auschwitz I. (Nie ma informacji, czy udało się wciągnąć do konspiracji jakichś Żydów spośród tych, którzy nie zostali natychmiast zagazowani). Zbierano informacje, rozdawano nieco żywności i lekarstw. Wiosną 1942 roku przywieziono do Birkenau pierwsze więźniarki,. Z czasem kilkanaście kobiet weszło do konspiracji obozowej. Inicjatywa ruchu oporu Pileckiego była wprawdzie pierwsza, ale później nie jedyna. Organizować się próbowało prawie każde środowisko polityczne. Powstały więc grupy oporu PPS pod kierunkiem Stanisława Dubois, grupy ZWZ pułkownika Kazimierza Rawicza (nr 9319), czy prawicowej ONR Jana Mosdorfa (nr 8230). Nawet w tej konspiracji, w samym jądrze piekła, nie obyło się bez tarć politycznych i ambicjonalnych. Ponoszono też ogromne ofiary. „Wielki młyn lagru wyrzucał wciąż trupy – zanotował później Pilecki w swym raporcie. - Wielu kolegów ginęło, których stale trzeba było zastępować innymi. Wciąż trzeba było wszystko wiązać. (...) W wysiłku pracy codziennej walczyliśmy o to, by jak najmniej oddać do komina istnień polskich, a dzień czasami wydawał się rokiem”. Celem Pileckiego było połączenie wszystkich grup konspiracyjnych i przygotowanie powstania w obozie. Po wielu trudnych rozmowach udało mu się doprowadzić do swoistego porozumienia politycznego między poszczególnymi partiami i nurtami politycznymi, które za drutami kłóciły się z nie mniejszą zajadłością niż na wolności. Wyrazem tego porozumienia była zorganizowana w 1941 roku wigilia, na której spotkali się przedstawiciele różnych ugrupowań. Do ZOW przystąpiło po niej kilku socjalistów i członków ZWZ. Zwierzchnictwo wojskowe nad połączonymi grupami konspiracyjnymi objął pułkownik Rawicz, który formalnie podporządkował je Komendantowi ZWZ. Utworzono „komitet polityczny” z przedstawicieli lewicy (m. in. Stanisław Dubois) i prawicy (m. in. Jan Mosdorf), wciągnięto do konspiracji grupę czeskich więźniów. 144

Wcześniej jeszcze, bo jesienią roku 1941, Pilecki otrzymał awans na porucznika. Było to wydarzeniem niecodziennym, ponieważ w ZWZ-AK z zasady nie awansowano więźniów. Uczyniony dla niego wyjątek potwierdzał, że Pilecki znalazł się w obozie ochotniczo, w celu wykonania określonych zadań. Przebywając za drutami trzykrotnie ciężko zachorował, ale na szczęście udało się go uratować. Między innymi, dzięki wielkiemu poświęceniu doktora Deringa przetrzymał ciężkie zapalenie płuc. „Obóz, warunki przeżycia były tym, co wyraźnie klasyfikowało charaktery, wartości indywidualne; jedni staczali się, stając się coraz większymi draniami bez skrupułów, inni za to jakby dla przeciwwagi podnosili się ciągle moralnie, silnie rzeźbiąc w charakterach własnych jak w kryształach – napisał później w raporcie. - Zdarzały się ciągle niespodzianki, jak załamania tych, którzy się silnymi wydawali, tak również nagłe odrodzenie się moralne indywidualności słabych. (…) Pisałem w listach do rodziny (...), by mnie nie starano się z lagru wykupić, co mogłoby się zdarzyć, gdyż nie miałem żadnej sprawy, a hazardowała mnie gra i oczekiwana w przyszłości rozgrywka na miejscu. (...) znalazłem w sobie radość wynikającą ze świadomości, że chcę walczyć”. * Najcenniejszym dorobkiem Pileckiego, związanym z pobytem w obozie, były jednak jego „Raporty” - pierwsze sprawozdania o ludobójstwie w Auschwitz, przesyłane przez komando pralnicze do dowództwa AK w Warszawie oraz przez komórkę „Anna” w Szwecji dalej na Zachód. Pierwszy meldunek dotarł tak do Warszawy w listopadzie 1940 roku i w marcu roku 1941 został przekazany do Londynu przez kuriera komendanta ZWZ generała Stefana „Grota” Roweckiego. Meldunki o sytuacji w obozie przekazywane były także do kwatery głównej AK za pomocą uciekinierów z obozu. Najsłynniejszą ucieczkę z meldunkami ZOW zorganizowali 20 czerwca 1942 roku Eugeniusz Bendera, i porucznik Stanisław Jaster. Wymienieni wyjechali uzbrojeni po zęby, w przebraniu SS-manów ukradzionym samochodem marki Steyer 220, należącym do komendanta obozu Rudolfa Hoessa. „Pierwszy więzień, który zwiał z Oświęcimia przez pojedynczy wówczas płot z drutów, nie naładowanych jeszcze wtedy prądem elektrycznym, nazywał się, jakby na złość władcom lagru, właśnie Tadeusz Wiejowski – pisał Pilecki. - Władze się wściekły. Po ustaleniu na apelu braku jednego więźnia, za karę cały obóz przez 15 godzin trzymano na placu w postawie zasadniczej. Ma się rozumieć, nikt nie dał rady stać na baczność. Pod koniec stójki stan ludzi bez jedzenia, bez możliwości wyjścia do ubikacji był opłakany. Szeregi przebiegali esesmani i kapowie, bijąc kijami tych, co nie mogli stać. Niektórzy mdleli wprost ze zmęczenia. Na interwencję niemieckiego lekarza komendant lagru odpowiedział: «Niech zdychają. Jak połowa będzie zdychać - wtedy zwolnię!» Lekarz ten zaczął przechodzić szeregi i namawiał, żeby się kładli. Gdy ogromna masa ludzi leżała na ziemi, a kapowie nawet do bicia nie mieli ochoty, ogłoszono wreszcie koniec «stójki»”. Pilecki nawiązał też kontakty z komandem „mierników”, którzy wychodzili poza obóz w celu wykonania prac mierniczych, wynosząc przy tym meldunki. Wciągnął w konspirację więźnia woźnicę W szpitalu obozowym pod podłogą gabinetu głównego lekarza, doktora Władysława Deringa zainstalował odbiornik radiowy. Zdarzały się również, chociaż bardzo rzadko, zwolnienia więźniów z obozu. Ich także wykorzystywano do podtrzymywania łączności. Po ucieczce z KL - Auschwitz Pilecki zawarł całość swojej pracy wywiadowczej w trzech raportach. Pierwszym był tzw. „Raport W”, pisany skrótowo i zawierający jedynie suche fakty oraz informacje. Nazwiska autor kodował pod postacią liczb, do których sporządził także dwustronicowy zaszyfrowany klucz. (Oczywiście klucz nie został dołączony do maszynopisu. Znajdował się wśród materiałów skonfiskowanych podczas aresztowania 145

Pileckiego w maju 1947 przez funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego). Na oryginał „Raportu W” zostały także naniesione własnoręcznie oświadczenia innych członków polskiego podziemia współpracujących z ZOW, między innymi Aleksandra Wielopolskiego, Stefana Bieleckiego, Antoniego Woźniaka, Aleksandra Palińskiego, Ferdynanda Trojnickiego, Eleonory Ostrowskiej i Stefana Miłkowskiego. „Raport Teren S” był częścią „Raportu W”, ale został on wydzielony z całości opisu ruchu oporu w KL-Auschwitz i utajniony ze względu na ochronę personaliów członków ruchu. Część ta była ściśle tajna ze względu na możliwość przecieku i zagrożenie życia dla wielu członków z dowództwa oraz groźby rozbicia struktury ruchu oporu w Auschwitz. Raport „Teren S” jest krótkim sprawozdaniem dotyczącym działalności kpt. dr. Władysława Deringa (nr obozowy P-1723) oraz dr. Rudolfa Diema (nr P-10022). Ostatni raport został napisany przez Pileckiego już po wojnie, w 1945 roku. Sporządził go we Włoszech, po opuszczeniu obozu jenieckiego, w którym znalazł się po powstaniu warszawskim. Raport ten stanowił podsumowanie dotychczasowych relacji i był najobszerniejszym – liczył bowiem ponad sto stron maszynopisu. Relacja została rozszerzona także o własne komentarze oraz refleksje autora, zyskując dzięki temu walory literackie oraz stanowiąc zapis wspomnień Pileckiego z tego okresu. Powojenny raport również zawierał wyłącznie liczby zamiast nazwisk. Część z nich pozostaje nieznana, ponieważ zaszyfrowany klucz Pileckiego zaginął. * „Więc mam opisać możliwie suche fakty, jak tego chcą moi koledzy – rozpoczął swój raport Pilecki. - Mówiono: «Im bardziej pan się będzie trzymał samych faktów, podając je bez komentarzy, tym będzie to wartościowsze». Spróbuję więc... lecz człowiek przecież nie był z drewna - już nie mówię z kamienia (chociaż wydawało się, że i kamień nieraz musiałby się spocić). Czasami więc, wśród podawanych faktów będę jednak wstawiał myśl, wyrażającą to co się czuło. Nie wiem, czy koniecznie ma to obniżać wartość napisanego. Nie było się z kamienia - często mu zazdrościłem - miało się jeszcze ciągle bijące, czasem w gardle, serce, kołaczącą gdzieś - chyba w głowie - myśl, czasami łapałem ją z trudem... O nich - dorzucając od czasu do czasu parę odczuć - sądzę, że dopiero odda się obraz prawdziwy”. „Spaliśmy wszyscy pokotem na podłodze na rozesłanych siennikach – pisał o panujących w obozie warunkach. - Łóżek w pierwszym okresie nie mieliśmy wcale. Dzień dla wszystkich zaczynał się gongiem, latem o 4.20, w zimie o 3.20. Na dźwięk ten, który odzywał się nieubłaganym nakazem - zrywało się na nogi. Szybko składało się koc, wyrównując dokładnie brzegi. Siennik zanosiło się w jeden koniec sali, gdzie go chwytali «siennikowi» celem ułożenia w budowaną pryzmę. Koc przy wyjściu z sali oddawało się «kocowemu». Ubierać kończyło się już na korytarzu. Wszystko w biegu, w pośpiechu, bo i Krwawy Alojz z okrzykiem: Fenster auf! wpadał z kijem do sali, no i trzeba się było spieszyć, by zająć kolejkę w długim szeregu przed ubikacją. W pierwszym okresie nie mieliśmy ubikacji na blokach. Biegło się rano do kilku latryn, gdzie ustawiało się w ogonku czasami dwustu ludzi. Miejsc było mało. Wewnątrz stał kapo z drągiem i liczył do pięciu - kto się opóźniał ze wstaniem, tego walił drągiem po głowie. Nie jeden z więźniów wpadał do dołu. Z latryn pędziło się do pompy, których było parę na placu (łaźni nie było w pierwszym okresie na blokach). Pod pompami kilka tysięcy ludzi musiało się umyć. Ma się rozumieć, było to niemożliwe. Przebijano się siłą do pompy, łapało trochę wody w menażkę. Nogi jednak na wieczór musiały być czyste. Blokowi robiący obchód sal wieczorem, gdy sztubowy składał raport ze stanu (ilości) leżących na siennikach więźniów, sprawdzali czystość nóg, które musiały być wystawione spod koców w górę tak, by widoczna była «podeszwa». Jeśli noga była niedostatecznie czysta, lub za takową blokowy chciał ją uważać - bito delikwenta na stołku. Otrzymywał od 10 do 20 razów kijem Był to jeden ze sposobów wykańczania nas, uskuteczniany pod płaszczykiem higieny. 146

Tak, jak i wykańczaniem było niszczenie organizmu w latrynach przez czynności w tempie i na rozkaz, jak szarpiący nerwy rwetes przy pompach, jak też wieczny pośpiech i Laufschritt, stosowany wszędzie w pierwszym okresie lagru. Od pompy biegli wszyscy na bok po tak zwaną kawę lub herbatę. Ciecz wprawdzie gorąca przynoszona w kotłach na sale, lecz napoje te imitowała nieudolnie. Cukru zwykły, szary więzień nie widział wcale. Zauważyłem, że niektórzy z kolegów siedzących tu od paru miesięcy, mają obrzęknięte twarze i nogi. Pytani przeze mnie medycy oświadczyli, że powodem tego jest nadmiar płynów. Nawalają nerki lub serce - ogromny wysiłek organizmu przy pracy fizycznej, przy jednoczesnym spożywaniu prawie wszystkiego w płynach: kawa, herbata, «awo» i zupa! Postanowiłem wyrzec się płynów nie przynoszących korzyści, pozostać jedynie przy awo i zupach”. (…) Apel. Staliśmy wyrównani kijem w szeregach prostych jak ściana (zresztą tęskniłem do dobrze wyrównanych szeregów polskich od czasu wojny 1939 roku). Naprzeciw nas makabryczny obraz: stojące szeregi bloku nr 13 (stara numeracja) - SK (Straf-Kompanie), które wyrównywał blokowy Ernst Krankemann stosując radykalny środek - wprost nożem. Do SK w tamtym okresie szli wszyscy Żydzi, księża i niektórzy Polacy za sprawy dowiedzione. Krankemann miał obowiązek wykańczać możliwie prędko przydzielanych mu prawie codziennie więźniów; ten obowiązek ten odpowiadał charakterowi tego człowieka. Jeśli się ktoś nieopatrznie wysunął parę centymetrów wprzód, to Krankemann wbijał mu noszony w prawym rękawie nóż. Ten zaś, kto przez zbytnią ostrożność cofnął się trochę za wiele, otrzymywał od przebiegającego szeregi kata - cios nożem w nerki. Widok padającego człowieka, kopiącego nogami czy wydającego jęki, rozwścieczał Krankemanna. Wskakiwał wtedy na jego klatkę piersiową, kopał w nerki, w narządy płciowe, wykańczał jak najprędzej. Nas ten widok przenikał prądem. Wtedy, wśród stojących ramię przy ramieniu Polaków, czuło się jedną myśl - zjednoczeni byliśmy wszyscy wściekłością, chęcią odwetu. Czułem się teraz w środowisku doskonale nadającym do rozpoczęcia pracy, i odkryłem w sobie namiastkę radości... Za chwilę przeraziłem się, czy jestem przy zdrowych zmysłach - tu radość - to chyba nienormalne... A jednak poczułem radość - przede wszystkim z tego powodu, że chcę zacząć pracę, a więc się nie załamałem. Był to moment zasadniczego zwrotu w mojej psychice. W chorobie nazywałoby się to: kryzys minął szczęśliwie. Na razie jednak trzeba było z wielkim wysiłkiem walczyć o utrzymanie się przy życiu. (…) Tuż obok, koło nas, na placu «pracowały» dwa walce. Chodziło niby o równanie terenu. Pracowały one jednak na wykańczanie ludzi, którzy je ciągnęli. W jeden, mniejszy, wprzęgnięci byli księża z dodaniem kilku innych więźniów - Polaków, do liczby 20-25. W drugi, większy, wprzęgniętych było około 50 Żydów. Na jednym i drugim dyszlu stał Krankemann i inny jakiś kapo, którzy wagą swego ciała zwiększali ciężar dyszla, wgniatając go w karki i ramiona więźniów ciągnących walec. Od czasu do czasu kapo lub blokowy Krankemann z filozoficznym spokojem opuszczał kij na czyjąś głowę, uderzał to lub inne pociągowe zwierzę-więźnia z taką siłą, że nieraz kładł go trupem od razu, lub omdlałego wtrącał pod walec, bijąc resztę więźniów, by się nie zatrzymywała. Z tej fabryczki trupów w ciągu dnia wielu wyciągano za nogi i układano rzędem - do przeliczenia w czasie apelu (…). Kary w Oświęcimiu stopniowano. Najlżejszą karą było bicie na stołku. Odbywało się to publicznie, wobec wszystkich bloków stojących na apelu. Przygotowany był «mebel egzekucyjny» - stołek z uchwytem na nogi i ręce po obu stronach. Stawało dwóch drabów esesmanów (często bił sam Seidler, lub czasami Lagerältester Bruno) i biło więźnia w obnażoną część ciała, by nie niszczyć ubrania. Bito bykowcami lub po prostu ciężką laską. Po kilkunastu uderzeniach przerzynało się ciało. Tryskała krew i dalsze razy uderzały już tak, jak w siekany kotlet. Byłem świadkiem tego nie raz. Czasami otrzymywano 50 kijów, czasami - 75. Pewnego razu, przy wymiarze kary 100 147 kijów, około dziewięćdziesiątego uderzenia więzień - jakiś mizerak - zakończył życie. Jeśli delikwent żył, to musiał wstać, zrobić kilka przysiadów dla wyregulowania obiegu krwi i stojąc na baczność, podziękować za słuszny wymiar. Drugą karą był bunkier w dwóch rodzajach. Bunkier zwykły - były to cele w piwnicach bloku 13 (stara numeracja), gdzie siedzieli przeważnie kapowie lub esesmani przed przesłuchaniem do dyspozycji wydziału politycznego lub za karę. Cele bunkrów zwykłych zajmowały 3 części piwnicy 13 bloku, w pozostałej, czwartej części, mieściła się cela podobna do tamtych, lecz pozbawiona światła - «ciemnią» zwana. W jednym końcu bloku korytarz piwnicy zawracał pod kątem prostym w prawo i zaraz się kończył. W tej odnodze korytarza mieściły się małe bunkry zupełnie innego rodzaju. Były to trzy tak zwane «cele do stania» (Stehbunker). Za czworokątnym otworem w ścianie, przez który mógł wejść tylko zgarbiony, mieściła się niby-szafa o wymiarach 80x80 cm, wysokości 2 metry, tak że stać tam można było swobodnie. Do takiej «szafy» jednak wciskano, pomagając kijem, czterech więźniów skazanych na karę Stehbunkra i zamykając ich sztabami, pozostawiano do rana (od godziny 19.00 do 6.00 rano). Zdawałoby się to niemożliwe, lecz żyją dziś jeszcze świadkowie, którzy odbywali karę Stehbunkra w towarzystwie kolegów, wciśnięci do takiej «szafy» w ilości ośmiu ludzi! Rano ich wypuszczano i brano do pracy, a na noc znowu wciskano, jak śledzie, zamykając sztabami żelaznymi do rana. Wymiar kary zazwyczaj sięgał 5 nocy, lecz bywał również i znacznie większy. Kto nie miał w pracy jakichś stosunków z władzą, ten po jednej lub paru takich nocach, w robocie, z braku sił, zazwyczaj kończył życie. Kto mógł za wiedzą kapa odpocząć w dzień w komandzie, ten jakoś tę karę szczęśliwie przetrzymywał. Trzecią karą był zwyczajny «słupek» zapożyczony z austriackich metod karnych. Z tym, że wiszących, uwiązanych za ręce z tyłu, od czasu do czasu bujał dla zabawy dozorujący esesman. Wtedy stawy trzeszczały, w ciało wrzynały się sznury. Dobrze było, gdy nie zjawiał się tu «Perełka» ze swym wilkiem. W ten sposób prowadzono czasami dochodzenia, pojąc wiszącego sokiem z sałatki-marynaty, krótko mówiąc - octem, by nie zemdlał przedwcześnie. No i czwartą, najcięższą karą, było rozstrzelanie - śmierć zadana szybko, o ileż bardziej humanitarna i jak bardzo, przez długo męczonych, pożądana. «Rozstrzelanie» - to nie jest określenie właściwe; właściwym byłoby: zastrzelenie lub nawet - zabicie. Odbywało się to również na bloku 13 (stara numeracja). Był tam dziedziniec ograniczony blokami (pomiędzy 12 i 13). Od wschodu zamknięty murem, ścianą łączącą bloki, a nazywaną «ścianą płaczu». Od zachodu też stał mur, w którym była brama, przeważnie zamknięta, zasłaniająca widok. Otwierała swe podwoje przed ofiarą żywą lub dla wyrzucenia okrwawionych trupów. Przechodząc tamtędy, czuło się taki zapach, jaki panuje w rzeźni. Rynsztoczkiem płynęła czerwona struga. Bielono rynsztoczek, lecz prawie codziennie wśród białych brzegów czerwona rzeczka wiła się na nowo... Ach! Gdyby nie była to krew... nie krew ludzka... nie krew polska... i to ta najlepsza... wtedy, kto wie, czy nie można by było w samym zestawieniu barw się lubować... Tyle na zewnątrz. Wewnątrz natomiast działy się rzeczy bardzo ciężkie i straszne. Tam kat Palitzsch - przystojny chłopak, który w lagrze nikogo nie bił, bo to nie było w jego stylu - wewnątrz zamkniętego dziedzińca był głównym autorem scen makabrycznych. Skazani, w rzędzie, stawali nago przy «ścianie płaczu», on im kolejno przykładał małokalibrowy karabinek pod czaszkę z tyłu głowy i kończył im życie. Czasami do tego celu używał zwyczajnego bolca do zabijania bydła. Sprężynowy bolec wrzynał się w mózg, pod czaszkę i kończył życie. Czasami wprowadzano grupkę cywili, których dręczono w podziemiach zeznaniami, Palitzschowi dając ich do zabawy. Dziewczętom kazał się Palitzsch rozbierać i biegać w koło po zamkniętym dziedzińcu. Stojąc w środku, wybierał długo, po czym mierzył, strzelał, zabijał - kolejno wszystkie. Żadna nie wiedziała, która zginie zaraz, a która jeszcze pożyje 148 chwilę, czy też może znowu wezmą na badania... On zaprawiał się w celnym mierzeniu i strzelaniu (…)”. Pełny tekst raportów Pileckiego po raz pierwszy został opublikowany w Polsce dopiero w 2000 roku – pięćdziesiąt pięć lat po wojnie. Wcześniej pozostawały kompletnie nieznane. Do 1989 roku wszystkie informacje związane z życiem i dokonaniami Witolda Pileckiego podlegały w PRL cenzurze. (W styczniu 2014 roku raport Witolda Pileckiego z pobytu w niemieckim obozie koncentracyjnym KL Auschwitz ukazał się w języku chińskim pod tytułem Ochotnik do Auschwitz - więcej niż odwaga). * Gdzieś mniej więcej z początkiem 1943 roku Pilecki zaczął myśleć o ucieczce z obozu. Wpłynęło na to kilka spraw. Przede wszystkim doszedł w końcu do wniosku, że nikt, ani alianci, ani polskie państwo podziemne, nie uderzy na Auschwitz i nie wyzwoli więźniów. Postanowił osobiście przekonać dowództwo AK do zaatakowania obozu z zewnątrz, jednoczesnego z planowanym powstaniem. Poza tym Niemcy też nie spali i wokół niego samego i całego ZOW coraz bardziej zaciskała się niewidoczna pętla. Co rusz to okupant wyłuskiwał czołowych konspiratorów, zadając organizacji ciężkie straty. Tak zginęli na przykład Alfred Stossel z pierwszej piątki i pułkownik Jan Karcz, kierujący Związkiem Organizacji Wojskowej w Birkenau. Dodatkowo jeszcze Niemcy rozpoczęli akcję przerzucania więźniów z niskimi numerami do innych obozów. Sam Pilecki też miał zostać przeniesiony, chociaż póki co udało mu się wyreklamować z takiego transportu. - Rozumiem pana, ale czy można wchodzić i wychodzić z obozu, kiedy się tylko chce? – zapytał ze zdumieniem jeden z jego podkomendnych. - Można – odpowiedział po prostu porucznik i w noc niedzieli wielkanocnej, z 26 na 27 kwietnia 1943 roku dał drapaka. Za drutami spędził dokładnie 947 dni. Oczywiście ucieczka nie była aż taka prosta. Przemyślawszy dokładnie sprawę, zdecydował się na wariant następujący. Najpierw, korzystając z różnych kontaktów, przeniósł się do komanda wypiekającego chleb poza obozem. Uciekać postanowił z dwoma kolegami: Janem Redzejem i Edwardem Ciesielskim. Wcześniej zaopatrzyli się w cywilne ubrania z magazynu odzieży, przybory do golenia, preparat do zmylenia psów i cyjanek potasu. Ten ostatni na wypadek, gdyby ucieczka się nie powiodła. Każdy z nich wiedział zbyt dużo, żeby mogli ryzykować dostanie się żywymi w ręce Niemców. Planowali zbiec zaraz po pierwszym wypieku - w trakcie nocy piekarze musieli aż pięciokrotnie wypiekać chleb. To jednak okazało się niemożliwe. „Przeszedł pierwszy, drugi, trzeci i czwarty wypiek, a my wciąż jeszcze nie mogliśmy wyjść z piekarni” – wspominał Pilecki. - Byliśmy zamknięci w piekarni z powodu konieczności wykonywania pracy, która musiała być robiona szybko i nie mogliśmy hamować biegu pracy innych piekarzy. Oblewaliśmy się potem z powodu wielkiego gorąca. Piliśmy wodę nieomal wiadrami. Usypialiśmy czujność esesmanów i piekarzy, robiąc wrażenie, że zajęci jesteśmy tylko pracą. We własnych oczach byliśmy, jak rzucające się, zamknięte w klatce zwierzęta, pracujące całym sprytem nad ułożeniem warunków wyjścia z klatki, koniecznie jeszcze tej nocy”. O drugiej w nocy pracującym w nieludzkim tempie piekarzom pozostał jeszcze jeden, ostatni wypiek. Zarządzono krótką przerwę. W czasie gdy pilnujący więźniów esesman udał się do innej części piekarni, Redzej odkręcił śruby i odsunął rygle drzwi. Uciekinierzy przecięli również kabel telefoniczny. Droga do wolności stanęła otworem. „Nagle stała się rzecz nieprzewidziana. Tknięty jakimś przeczuciem, czy może wprost bezmyślnie, esesman podszedł do drzwi, stanął przy nich, twarzą do nich o jakieś pół metra i zaczął je oglądać. (...) Czekaliśmy tylko głośnego krzyku esesmana jako hasła, by rzucić się 149 na niego, obezwładnić i związać. Dlaczego nic nie zauważył? Czy w ogóle miał oczy otwarte, czy też może śnił o czymś - tego już potem nigdy zrozumieć nie mogłem”. (…) Powiało chłodem na rozpalone nasze głowy, błysnęły gwiazdy na niebie, jakby mrugając porozumiewawczo. (…) Esesman, gdy zauważył ucieczkę, wybiegł przed budynek piekarni i oddał dziewięć strzałów w stronę uciekających. Wszystkie niecelne”. W siąpiącym deszczu , wzdłuż toru kolejowego doszli do Soły, a następnie do Wisły przez którą przeprawili się skradzioną łódką. Na plebanii w Alwernii otrzymali od księdza ciepły posiłek i przewodnika. Idąc przez Tyniec, okolice Wieliczki i Puszczę Niepołomicką dotarli do Bochni, gdzie przeczekali dzień u małżeństwa Oborów przy ulicy Sądeckiej. Stamtąd przedostali się do Wiśnicza. Tam Pilecki odszukał prawdziwego Tomasza Serafińskiego, który skontaktował ich z miejscową komórką Armii Krajowej. Przy jej pomocy, już bez większych przeszkód dojechali do Warszawy. „Doznaliśmy tak wielkiej serdeczności i gościnności, jak tylko we własnej rodzinie i we własnym domu po długim niewidzeniu doznać by można było. Tu powinniśmy chyba po kilka razy dziennie powtarzać, że są jednak ludzie na tym świecie...” – napisał Pilecki w raporcie. 25 sierpnia 1943 roku Pilecki nawiązał kontakt z oficerem Komendy Głównej AK, doktorem Henrykiem Gnoińskim, do którego obowiązków należała piecza nad obozem w Auschwitz. (Generał Rowecki był już w tym czasie od niemal dwóch miesięcy w rękach Niemców). Za pośrednictwem Gnoińskiego przedstawił kierownictwu swój plan ataku na obóz. Napisał też cytowany wyżej szczegółowy raport o obozie, tak zwany „Raport Witolda”, który został przekazany do Londynu. Rząd polski w Londynie bezskutecznie apelował zresztą wcześniej do Brytyjczyków o bombardowania Auschwitz. Istniał również plan ataku na obóz i otwarcia go na pół godziny, gdyby Niemcy zaczęli masowo mordować więźniów. Komenda Główna AK wysłała w rejon Auschwitz dwóch „cichociemnych”, z zadaniem wybadania możliwości. Jeden z nich, podporucznik Stefan Jasieński, wpadł ranny w ręce niemieckie i zginął w obozie. Ostatecznie projekt Pileckiego został uznany za niemożliwy do wykonania lokalnymi siłami podziemia. Sama tylko załoga pilnująca Auschwitz, złożona z SS-manów, liczyła w różnych okresach od sześciu i pół do ośmiu tysięcy ludzi. „Nie prosiliśmy przecież nikogo o jakąkolwiek pomoc, czekaliśmy na rozkaz, zezwolenie wszczęcia akcji samodzielnej lub, zakaz takowej” – skomentował tę decyzję w „Raporcie W” Pilecki, który na pocieszenie chyba, za swe bohaterstwo i perfekcyjnie wykonane zadanie otrzymał 11 listopada 1943 roku stopień rotmistrza - w kawalerii odpowiednik stopnia kapitana. Dzięki jego poświęceniu, o komorach gazowych w Auschwitz dowiedzieli się więc również Anglicy, chociaż oficjalny biograf Churchilla, Martin Gillert utrzymywał bezczelnie, iż premier został poinformowany o oświęcimskim horrorze dopiero w lipcu 1944 roku. No cóż, mimo raportów polskiego podziemia i przekazanych na Zachód dokumentów okazuje się, że z rozmiarów Holocastu nikt nie zdawał sobie sprawy. Nie wiedział o tym Churchill, nie wiedział Roosevelt, nie wiedziały wpływowe grupy Żydów ze Stanów Zjednoczonych, Australii i Kanady, które dzisiaj tak ochoczo obciążają Polaków za współudział w mordowaniu swych braci. Ba! Podobno nie wiedzieli również nawet sami Niemcy… Dopiero przed kilkoma laty brytyjski „The Times” przyznał w artykule opisującym dzieje rotmistrza Pileckiego, że Anglicy doskonale znali opracowane przez niego plany wyzwolenia obozu. Oprócz buntu więźniów zakładały one między innymi zbombardowanie zewnętrznych ogrodzeń rzez alianckie lotnictwo. Sam Churchill był podobno zwolennikiem bombardowania wiodących do obozu torów kolejowych, ale jego rozkazy miały ugrzęznąć w biurokratycznej machinie. W innym artykule „The Times” zacytował historyka Michaela Foota: „Życie i śmierć Pileckiego muszą napawać głębokim wstydem Brytyjczyków i zachodnich aliantów, którzy przymknęli oczy na polityczne ambicje Stalina, a wcześniej na Holocaust. Zdrada Polski 150 przez brytyjskie MSZ jest najczarniejszym rozdziałem w historii tego resortu, nawet jeśli była historyczną koniecznością”. * Powróciwszy do Warszawy, Pilecki rozpoczął służbę w oddziale III Kedywu. Wyczerpany obozem, pełnił głownie funkcje administracyjne, między innymi zastępcy dowódcy Brygady Informacyjno - Wywiadowczej „Kameleon” –„Jeż”. Nadal żył sprawami oświęcimiaków, otaczając opieką ich rodziny i udzielając im – w miarę ówczesnych możliwości – wsparcia materialnego. Aż do wybuchu Powstania Warszawskiego żywo interesował się samym obozem i cały czas był w kontakcie z tamtejszym podziemiem. W 1944 roku coraz wyraźniej zdawano sobie sprawę, iż tereny kraju zostaną zajęte przez Armię Czerwoną, która dobrowolnie ich nie opuści. Wobec niebezpieczeństwa okupacji sowieckiej, którą obliczano (optymistycznie) na pięć do dziesięciu lat, zaczęto przygotowania do możliwości pozostania w konspiracji przez dłuższy czas. Zaistniała więc potrzeba stworzenia nowej organizacji podziemnej o charakterze polityczno – wojskowym, która miałaby uodpornić społeczeństwo na komunistyczną propagandę, mobilizować siły i ducha narodu oraz chronić osoby i instytucje konspiracyjne przed inwigilacją. Do utworzenia organizacji konspiracyjnej pod kryptonimem „NIE” – Niepodległość generał Tadeusz „Bór” Komorowski skierował pułkownika Augusta Emila Fieldorfa – „Nila”. Była to taka konspiracja w konspiracji. Do tej działalności oddelegowano też Witolda Pileckiego. Pracując nad przygotowaniem wywiadu, podlegał Stefanowi Miłkowskiemu „Jeżowi”. Mimo, że oficerowie „NIE” mieli być wyłączeni z walk, 1 sierpnia 1944 roku rotmistrz stanął do walki w Powstaniu Warszawskim. Początkowo walczył jako zwykły strzelec w kompanii „Warszawianka”, później dowodził jednym z oddziałów zgrupowania „Chrobry II”, w tak zwanej Reducie Witolda, w rejonie ulic Towarowej i Pańskiej (dawnej siedzibie redakcji „Rzeczypospolitej”). W Powstaniu zetknął się Edwardem Ciesielskim, z którym wspólnie „dali nogę” z Auschwitz. (Trzeci uciekinier, kapitan Jan Redzej, zginął w Powstaniu). Tu z przed kapitulacją ukrył kilkanaście sztuk broni w mieszkaniu matki Bolesława Niewiarowskiego, „Leka”. Po upadku Powstania przebywał w niewoli niemieckiej, w stalagu 344 Lamsdorf (Łambinowice), potem w oflagu VII A w Murnau, gdzie opiekując się młodymi powstańcami, otrzymał wdzięczne miano „Taty”. Po wyzwoleniu obozu, 8 maja 1945 roku stanął do raportu przed generałem Tadeuszem Pełczyńskim „Grzegorzem”. Pułkownik Kazimierz Iranek - Osmecki polecił mu czekać na dalsze dyspozycje. W czerwcu rotmistrz Pilecki zgłosił chęć wstąpienia do II Korpusu generała Andersa we Włoszech. Trafił tam 11 lipca i został oficerem II Oddziału (wywiadu). Jego zwierzchnikiem był ppłk dypl. Stanisław Kijak. W październiku 1945 roku, na osobisty rozkaz generała Władysława Andersa Pilecki wrócił do Polski, by prowadzić działalność wywiadowczą na rzecz 2 Korpusu. Od podpułkownika Ryszarda Hańczy, szefa komórki na Kraj Oddziału II Polskich Sił Zbrojnych, otrzymał też polecenie zorganizowanie grupy, która przewiozłaby do Polski większe sumy pieniędzy. (Po śmierci ppłk. Hańczy przerzut pieniędzy odwołano).

Przez Bremę, Pragę, Pilzno i Dziedzice, 8 grudnia dotarł do Warszawy. Podróżował wraz z Marią Szelągowską, z którą współpracował wcześniej w Polsce. Miał dokumenty wystawione na nazwisko Romana Jezierskiego, na które opiewała jego kenkarta używana jeszcze przed Powstaniem. W kraju szalał komunistyczny terror, prowadzony przez organa MBP, „ludowej” milicji i równie „ludowego” wojska, w oparciu o NKWD i Armię Czerwoną. Skierowany był przede wszystkim przeciwko dawnemu podziemiu antyniemieckiemu i całemu ruchowi niepodległościowemu. Łamano krwawo wszelkie swobody obywatelskie oraz niepodległościowe aspiracje Polaków. Lasy pełne były zdezorientowanych oddziałów 151 partyzanckich. Najpierw Armia Krajowa, a potem „NIE” (które właściwie nie rozwinęło swojej działalności) i Delegatura Sił Zbrojnych zostały rozwiązanie, a w ich miejsce powstała obywatelska w swoim założeniu organizacja Wolność i Niezawisłość (WiN). * Póki co jednak, Pilecki starał się odtworzyć własne kontakty w strukturze „NIE”. Krążył po ulicach, szukał dawnych kontaktów, starał się ustalić, kto z dawnych znajomych żyje i gdzie przebywa. „Po Powstaniu ja też znalazłem się po tamtej stronie a rozumiałem dobrze, że obowiązkiem moim jest być tu w Kraju (jakkolwiek mnie tam było lepiej), gdyż wynikało to z obowiązków nowej pracy i (nowej) nowo złożonej przysięgi (na nową epopeję)” – napisał. Wszystko szło jak po grudzie, brakowało pieniędzy i chętnych do współpracy. Środki finansowe wystarczały jedynie na tworzenie ścieżek kurierskich. Koncepcja oparcia się na siatce organizacji „NIE” upadła po ustaleniu, że jego zaufani znajomi z organizacji nie żyją. Cała infrastruktura była zniszczona bądź zerwana. Oznaczało to konieczność budowy struktury siatki od nowa w oparciu o nowych ludzi. Jednym z pierwszych został Makary Sieradzki, towarzysz broni jeszcze z 1939 roku z TAP. Potem dołączyli Tadeusz Płużański, socjalista Tadeusz Szturm de Sztrem, Maria Szelągowska i pracownik Ministerstwa Żeglugi i Handlu Zagranicznego Witold Różycki, który przekazał Pileckiemu tekst umowy handlowej z ZSRS i wewnętrzny serwis informacyjny. Powoli, krok po kroku, rotmistrz tworzył siatkę wywiadowczą, nawiązał też kontakty z partyzantami Siatka miała pracować według nowego sposobu. Współpracownicy nie składali przysięgi, nie byli oficjalnie przyjmowani, nie było łączników. Działalność konspiracyjna nie była też specjalnie nazwana. Miano unikać aktywności zewnętrznej w postaci wydawania pism, czy przeprowadzania zamachów na funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. „Zadaniem sieci obserwacyjno-informacyjnej jest obserwacja i badanie stosunków na terenie Kraju – głosiła opracowana podobno przez generała Andersa instrukcja - w szczególności w odniesieniu do postanowień i pociągnięć tymczasowej administracji warszawskiej, ich wpływu na życie wewnętrzne Polski; szczególnie ważnym jest zbieranie dowodów demaskujących dążenia do zupełnej sowietyzacji Polski; badanie nastrojów w społeczeństwie, warunków życia, palących potrzeb politycznych, gospodarczych i społecznych, nastrojów wewnątrz armii Żymierskiego, ogólnej sytuacji wojskowej okupanta; ważniejsze sprawy personalne dotyczące wybitniejszych osób ze sfer reżimu warszawskiego, okupantów sowieckich oraz działaczy politycznych i społecznych. Przekazywanie drogą, według indywidualnej oceny warunków miejscowych najodpowiedniejszą, informacji oraz wskazówek otrzymanych od swoich komórek nadrzędnych; w szczególności chodzi o to, by możliwie szeroko docierały prawdziwe wiadomości o położeniu ogólnym politycznym, rozwoju spraw polskich na terenie międzynarodowym, o działalności wojska na obczyźnie, organizacji polskiego wychodźstwa i jego działalności, o działalności legalnego Rządu RP i jego wskazaniach. (...)” (Informacje o konspiracji grupy Pileckiego pochodzą prawie wyłącznie z materiałów UB i sądu, nie do końca są więc wiarygodne, po części mogą być sfabrykowane – stąd użyty wyżej wyraz „podobno”). Grupa zbierała też informacje o powojennej sytuacji politycznej w Polsce, w tym o żołnierzach AK oraz 2 Korpusu więzionych w obozach NKWD i deportowanych przez Sowietów na Syberię. Kontaktowała się z partyzanckimi oddziałami leśnymi. Prowadziła wywiad w MON, MSZ i MBP. Z tego ostatniego, poprzez Tadeusza Płużańskiego informacji ustnych i dokumentów dostarczał kapitan Wacław Alchimowicz („Andrzej”, „Wir”), który nigdy nie spotkał się osobiście z Pileckim. (Do tej postaci też jeszcze wrócimy). Zebrane wiadomości przepisywali na maszynie Szelągowska i Płużański. Następnie były fotografowane i przekazywane kurierom. 152

To dzięki stworzonej przez Pileckiego organizacji ze zniewolonej Polski zaczęły docierać na Zachód prawdziwe wiadomości o szerzącym się bezprawiu, fikcyjnych procesach, torturach i bezpodstawnych wyrokach śmierci na polskich patriotach. Witold Pilecki, używający pseudonimu „Witold”, był zwolennikiem radykalnych działań obronnych i mimo zaleceń instrukcji nie uważał, że należało zaprzestać walki zbrojnej. Uważał, że rezygnacja z walki mogła oznaczać przyzwolenie na wyniszczenie narodu. Przebywając w Warszawie mieszkał w różnych miejscach - od lutego 1946 roku przy ulicy Skrzetuskiego 20 m. 1, u Eleonory Ostrowskiej. Pracował jako magazynier w firmie budowlanej i wraz z Marią Szelągowską prowadził wytwórnie wód kwiatowych, projektując etykietki na flakoniki. Spotkał się z kilkoma dawnymi współwięźniami oświęcimskimi, a raz nawet, w 1946 roku odwiedził dawny obóz Auschwitz. Przygotowywał o nim książkę wspomnieniową, gromadził materiały. Wiele z nich przepadło, co najmniej jedna kopia jego raportu wpadła potem w ręce bezpieki. * W czerwcu 1946 roku, za pośrednictwem kapitan Jadwigi Mierzejewskiej „Danuty”, kurierki II Korpusu, „Roman Jezierski” otrzymał wydany przez generała Andersa rozkaz „rozładowania lasu”, to znaczy rozwiązania oddziałów leśnych i legalizacji oraz przerzucenia szczególnie narażonych ludzi na Zachód. Sam także, jako spalony i poszukiwany miał natychmiast wyjechać. Instrukcja likwidacji podziemia nakazywała zaprzestanie akcji zbrojnej i sabotażowej, zlikwidowanie organizacji podziemnych i skupienie się na akcji propagandowej: „Wobec zupełnej niemożności podjęcia obecnie walki orężnej, wobec nikłych szans skutecznej walki politycznej, największy wysiłek należy włożyć w pracę nad obroną życia i ducha narodowego przed sowietyzacją (...)” – pisał Władysław Anders. Chociaż sam był zwolennikiem radykalnych działań zbrojnych, Pilecki przekazał tę instrukcję do oddziałów leśnych w Białostockiem, Borach Tucholskich i na Kielecczyźnie. Ociągał się jednak z podjęciem decyzji wyjazdu, raz - z powodu braku odpowiedniego kandydata na jego miejsce, dwa - z powodu żony, która odmówiła opuszczenia Polski z dziećmi, choć sama nalegała na jego wyjazd. Rozważał skorzystanie z amnestii, ostatecznie jednak postanowił nie ujawniać się. W końcu dostał pozwolenie na prowadzenie dalszej działalności w kraju. Przekazał je w zaszyfrowanej instrukcji jego współpracownik, Bolesław Niewiarowski „Lek”. „Trzymaj się stary – napisał w dołączonym prywatnym liście. - Bóg da i Matka Najświętsza, że wszystko będzie dobrze”. Instrukcji tej ani listu „Witold” nie zdążył przeczytać... 8 maja 1947 roku został aresztowany. (Według danych UB - 5 maja). Nastąpiło to prawdopodobnie w mieszkaniu Heleny i Makarego Sieradzkich przy ulicy Pańskiej, do którego przyszedł, nie wiedząc o aresztowaniu właścicieli dzień wcześniej i utworzonym tam „kotle”. Wraz z nim za kratkami znalazły się jeszcze dwadzieścia trzy osoby z jego siatki. Spalonych zostało prawie sto adresów, Urząd Bezpieczeństwa rozbił też kilka punktów przerzutowych w Szczecinie, aresztując kilkunastu dalszych ludzi. Wpadka nie była dziełem przypadku i nie spowodowały jej błędy w konspiracyjnym działaniu. UB już od dawna było na jego tropie, komuniści z mistrzowską precyzją zaciskali pętlę wokół tworzonej przez rotmistrza siatki wywiadowczej. A właściwie aż dwie pętle. We wrześniu 1946 roku Tadeusz Płużański wprowadził do siatki Leszka Kuchcińskiego vel Stanisława Żakowskiego, posługującego się pseudonimami: „Brzeszczot”, „Bigiel”, „Oset” i „Podkowa”. Był to jego stary znajomy, jeszcze z czasów konspiracji w Tajnej Armii Polskiej, dawny członek ONR (Organizacji Narodowo Radykalnej). Pracował najpierw dla WiN, później dla MBP, wydawał się więc stanowić więc niezwykle cenną wtyczkę… Niektórzy podejrzewają, że drugą pętlę trzymał w ręku wspomniany wcześniej Wacław Alchimowicz… 153

„Pytanie jednak, czy faktycznie Kuchciński świadomie działał zgodnie z interesem MBP? – pisze Krzysztof Gędłek na portalu PCh24pl - W całej sprawie bowiem pojawia się inna, bardzo tajemnicza postać. To Wacław Alchimowicz „Kiedy spotykali się po wojnie, Alchimowicz był już pracownikiem MBP, walczył z «bandytyzmem». Dlaczego się spotkali? Kuchciński miał wciągnąć Alchimowicza do pracy na rzecz grupy wywiadowczej Pileckiego. Jego zadaniem było dostarczanie Pileckiemu informacji o MBP. Alchimowicz miał pracować również dla WiN. Z działalnością duetu Kuchciński-Alchimowicz wiążą się trzy hipotezy. Pierwsza zakłada, że Alchimowicz został wciągnięty przez Kuchcińskiego do współpracy z siatką Pileckiego, podczas gdy ten drugi faktycznie działał na zlecenie bezpieki. «Andrzej» dał się więc wmanewrować «Brzeszczotowi». Według drugiej hipotezy, sytuacja przedstawiała się odwrotnie: to Alchimowicz zastawił pułapkę na Kuchcińskiego, pozwolił mu uwierzyć, że działa na rzecz konspiracji, a ten był zaledwie bezwolnym narzędziem w rękach ubeka. I w końcu trzecia hipoteza mówi, że obaj działali na rzecz rozpracowania podziemia antykomunistycznego, a w tym konkretnym przypadku Pileckiego i jego otoczenia. Nie możemy z całą pewnością powiedzieć, która z hipotez jest prawdziwa. Wiedzielibyśmy więcej, gdyby nie to, że Kuchciński przepadł w tajemniczych okolicznościach, co sugeruje nam, że został po prostu zlikwidowany. Alchimowicz z kolei został osądzony (o ile w przypadku komunistycznych procesów można w ogóle mówić o «sądzeniu») i skazany na trzykrotną karę śmierci. Bierut nie skorzystał w jego przypadku z prawa łaski. Obaj zabrali więc tajemnicę agenturalnej akcji przeciwko konspiratorom do grobu. Nie jesteśmy jednak skazani w tej sprawie na poruszanie się zupełnie po omacku. Wiadomo bowiem niemało na temat Alchimowicza. Jego przeszłość nie wskazuje na to, by z czystymi intencjami podejmował współpracę z WiN i Pileckim. Kim więc był Alchimowicz i co robił podczas II wojny światowej? Na informacje o jego przeszłości możemy natrafić u Zygmunta Boradyna w książce Niemen. Rzeka niezgody, a także w jednym z tekstów Tadeusza M. Płużańskiego, zamieszczonych w książce Oprawcy. Zbrodnie bez kary. Alchimowicz był dowódcą sowieckiej partyzantki na Nowogródczyźnie. Z początku miał być rosyjskim agentem jako burmistrz i komendant placówki AK Wasiliszki, później zaś jawnie dowodził już sowieckim oddziałem w Brygadzie im. Leninowskiego Komsomołu - komórki NKGB. Zajmował się propagandą i działaniami wywiadowczymi. Następnie został szefem Międzyrejonowego Związku Patriotów Polskich. Pisząc wprost - przygotowywał w Polsce warunki do przejęcia władzy przez komunistów. Jego podwładnym udało się m.in. opracować raport o poglądach znakomitego partyzanta i cichociemnego por. Jana Piwnika «Ponurego». Alchimowicz był więc dla Sowietów niezwykle ważnym agentem. W końcu został rozpracowany przez polskie podziemie. Teoretycznie więc, jego działalność powinna być znana polskim konspiratorom, jednak Pilecki nie miał żadnych informacji o jego działalności. W oparciu o informacje, jakie mamy o Alchimowiczu, wydaje się niemal pewne, że podejmując współpracę z Pileckim «Andrzej» był bezpieczniacką wtyczką. Pozostają nam więc dwa scenariusze ról, jakie w rozpracowaniu siatki Pileckiego spełnili Kuchciński i Alchimowicz. W tym miejscu, przynamniej na razie, trop się urywa. Choć warto pamiętać, że Kuchciński pracował w MBP, co daje podstawy, by twierdzić, że i on rozpracowywał podziemie. Właśnie Alchimowicz dostarczył Kuchcińskiemu specjalny dokument, który był dla ubeków «dowodem» na zbrodniczą działalność Pileckiego i jego współpracowników. Dokument ów nazywany jest «raportem Brzeszczota». Zawarto w nim informacje na temat działalności komunistów i samego MBP. Autor raportu zalecał likwidację ważniejszych 154 postaci bezpieki, takich jak płk Józef Różański, płk Józef Czaplicki, czy ppłk Julia Brystygierowa.

Adam Cyra: „«Raport „Brzeszczota» został przekazany do II Korpusu (...). Odpowiedzi na ów raport jednak nie otrzymano, natomiast Pilecki nie zamierzał przeprowadzić żadnej akcji terrorystycznej, a nawet nie miał środków na jej realizację. Znamienna w tej sprawie jest wypowiedź Pileckiego z listu, jaki napisał w więzieniu na Mokotowie do Różańskiego: «po przeżyciach w Oświęcimiu nie umiałbym nikogo zamordować». „Raport Brzeszczota” był zatem prowokacją. Wykorzystano go potem przeciwko Pileckiemu i towarzyszom w trakcie śledztwa i procesu.

Po zatrzymaniu rotmistrza Pileckiego, do którego doszło najprawdopodobniej 8 maja 1947 roku (istnieje też przypuszczenie, że mógł on wpaść w ręce bezpieki już 5 maja) «raport Brzeszczota» stanowił więc bardzo ważny dokument w rękach ubeków”. Z dokumentacji MBP wynika, że 30 kwietnia 1947 roku szczegółową informację na temat siatki Pileckiego przygotował główny agent działający w III Zarządzie Głównym Zrzeszenia WiN – Kazimierz Czarnocki (TW „Zieliński”): „Na czele Warszawy stoi Witold, który jest b. dowódcą Baonu Mokotów w TAP [19]40-41. Od dwóch miesięcy nie mają kontaktu z zagranicą. […] tenże agent »Zieliński« podał kontakty pośrednie do »Witolda«, mianowicie przez niejakiego »Bigla«, który swego czasu był kierownikiem Wydziału B w Obszarze Centralnym WiN-u”. Wacław Alchimowicz z pewnością nie udzielił w trakcie przesłuchań żadnych informacji o rotmistrzu Pileckim ani nie wymienił jego nazwiska, ponieważ nie znał rotmistrza ani się z nim nie kontaktował. Zgodnie z aktami potwierdził to podczas śledztwa sam Pilecki. 19 stycznia 1948 roku został skazany przez Rejonowy Sąd Wojskowy w Warszawie na karę śmierci. 31 stycznia Najwyższy Sąd Wojskowy utrzymał ten wyrok w mocy. Jak stwierdził przewodniczący składu, sędzia Kazimierz Drohomirecki: „Zasługi, na które powołuje się skazany w zestawieniu z tego rodzaju zbrodniami, jakich się on dopuścił, nie mogą nawet w najmniejszym stopniu wpłynąć na wysokość orzeczonej kary, a nawet przeciwnie, stanowią okoliczność obciążającą winę skazanego, bo skoro on istotnie szczerze walczył o ustrój Demokracji Ludowej, to fakt, że zdradził on obecnie ideały, o które walczył, oddając się całkowicie na usługi nielegalnej, antyludowej organizacji, dowodzi stopnia jego zdemoralizowania i upadku moralnego. Orzeczone w stosunku do skazanego za trzy poszczególne przestępstwa kary śmierci odpowiadają istocie przestępstwa i stopniowi ustalonej winy skazanego w stosunku do każdego czynu. Kara śmierci, jako kara łączna, wobec ogromu dokonanych zbrodni i wobec olbrzymiej szkody wyrządzonej Państwu jest karą jedynie słuszną”. Wyrok wykonano 11 lutego 1948 roku o godzinie 20.20 w więzieniu mokotowskim, przez rozstrzelanie. 27 listopada 1991 roku Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego w Warszawie stwierdził nieważność wyroku byłego Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie z dnia 19 stycznia 1948 roku uznając, że przypisane Wacławowi Alchimowiczowi przestępstwa związane były z działalnością na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego. Historyk , w książce Ochotnik do Auschwitz. Witold Pilecki 1901-1948, przytaczając akta sprawy pisze, że „zagrożony aresztowaniem Leszek Kuchciński zamierzał opuścić Polskę. (...) Jego los jest nieznany. Można się tylko domyślać, że został skrytobójczo zamordowany przez «nieznanych sprawców»”. * Pilecki wylądował w więzieniu na Mokotowie, w całkowitej izolacji. Śledztwo przeciwko niemu nadzorował sam pułkownik Roman. Romkowski (Natan Grinszpan – Kikiel), szef 155

Urzędu Bezpieczeństwa. Przesłuchiwany był przez oficerów znanych z okrucieństwa i bezwzględności. Prym wśród nich wiódł prawdziwy sadysta, niejaki Eugeniusz Chimczak. Zachowały się relacje kilku współwięźniów, według których Pilecki miał zdarte paznokcie, nie mógł utrzymać prosto głowy, słaniał się chodząc. - Kiedy trafił do ubeckiej katowni, starał się podczas widzeń chować ręce, by nie martwić mojej mamy zerwanymi paznokciami - wspomina syn rotmistrza Andrzej Pilecki

„Bestialski, sadysta, człowiek ze zwierzęcym instynktem zabójcy” – tak o ubeckim oprawcy, Eugeniuszu Chimczaku mówi Tadeusz M. Płużański (syn Tadeusza Płużańskiego), autor wielu książek o nierozliczonych zbrodniach komunistycznych. - Urodził się 6 listopada w Steniatynie. Od grudnia 1944 roku pracował w aparacie bezpieczeństwa w Tomaszowie Lubelskim, początkowo jako wywiadowca, potem oficer śledczy. W 1945 roku awansował do stopnia majora i został przeniesiony do Warszawy. Inną jego ofiarą, obok Witolda Pileckiego i członków jego siatki, był Kazimierz Moczarski, szef Biura Informacji i Propagandy (BiP) Komendy Głównej AK. W swojej książce Rozmowy z katem Moczarski wymienił czterdzieści dziewięć sposobów znęcania się nad nim przez ubeków, między innymi: bicie po całym ciele gdzie popadnie i czym popadnie, również różnymi pałkami i prętami, obelgi, łącznie z groźbami pozbawienia życia aresztowanego i jego rodziny, wyrywanie włosów, także z intymnych części ciała, przypalanie ich, wyrywanie paznokci, sadzanie ofiary na nodze odwróconego stołka… Większość z tych metod stosował na nim właśnie Chimczak. Swoją „służbę” skończył w warszawskiej centrali MSW w 1984 roku. W 1996 roku został skazany w procesie Adama Humera na siedem i pół roku pozbawienia wolności, ale z zasądzonej kary nie odsiedział ani jednego dnia, ze względu na zły stan zdrowia. Zmarł 6 października 2012 roku”.

Aresztowany Pilecki „mówił dużo i chętnie”. Taki przynajmniej wniosek wysnuł znany z niechęci do IPN i lustracji profesor literaturoznawstwa Andrzej Romanowski, były członek Unii Wolności. Swoje „rewelacje” ogłosił z dumą w tygodniku „Polityka”, powołując się na wydany wcześniej przez IPN album o rotmistrzu Pileckim, w którym znalazły się między innymi protokoły z jego przesłuchań. Zdaniem profesora Romanowskiego świadczą one ni mniej ni więcej tylko o tym, że rotmistrz mógł pójść na współpracę z bezpieką. Haniebny do zarzut, haniebny nie dla Pileckiego, lecz dla profesora. „Takie oskarżenia są nieprzypadkowe – powiedział w 2013 roku Tadeusz M. Płużański. - Ich celem jest szarganie pamięci bohaterów walki o wolną Polskę. Rację miał ojciec tenisistek Radwańskich [Robert Radwański], który w jednym z wywiadów stwierdził, że trwa obecnie walka między trzecim pokoleniem AK i trzecim pokoleniem UB. Spadkobiercy sowieckich kolaborantów najwyraźniej boją się zmiany władzy w Polsce. Ubecy i ich dzieci, czasem podszywający się pod patriotów i próbujący na przykład zawłaszczyć osobę Pileckiego, są wśród nas… Służby, którym okrągły stół zapewnił abolicję i miękkie lądowanie w tzw. III RP, aktywnie działają… Myślę, że dziś szczególnie powinniśmy wziąć sobie do serca słowa Józefa Piłsudskiego, który ostrzegał: «Podczas kryzysów – powtarzam – strzeżcie się agentur. Idźcie swoją drogą, służąc jedynie Polsce, miłując tylko Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym»”. W początkowej fazie śledztwa, rotmistrz utartym zwyczajem wielu konspiratorów usiłował prowadzić grę ze śledczymi. Próbował ratować swoich ludzi. Wiele zachowań Pileckiego, podejmowanych ze świadomością, że bezpieka wie bardzo dużo na temat jego działalności, miało na celu ochronę najbliższych i gotowość przyjęcia winy na siebie. Wydał skrytkę ze swoimi papierami w mieszkaniu Eleonory Ostrowskiej przy ulicy Skrzetuskiego, o której wiedział, że i tak jest spalona. Napisał też list do Józefa Różańskiego (Józefa Goldberga), dyrektora Departamentu Śledczego MBP , bagatelizujący działalność pozostałych 156 osób w siatce. Ale nigdy się nie załamał, nie sypnął nikogo. Do końca zachował żołnierski honor. W czasie śledztwa na Rakowieckiej bezpieczniacy chcieli przekonać Witolda Pileckiego, aby namawiał żołnierzy niepodległościowego podziemia do ujawnienia się, tak jak to zrobił pułkownik Jan Rzepecki. Rotmistrz odpowiedział: „ - Rzepeckiemu za to, co zrobił, prawdziwi patrioci naplują w twarz! Podczas procesu, czy raczej pseudoprocesu, był tak skatowany, że nie rozpoznała go nawet własna żona (mimo, że nie był torturowany przez blisko trzy miesiące, od momentu postawienia zarzutów w grudniu 1947 roku do sądowej rozprawy w marcu 1948). Nie wydaje się, by śledczy znęcali się tak okrutnie nad człowiekiem, która chętnie z nimi współpracuje i podaje cenne informacje. Autor biografii Pileckiego Wiesław Jan Wysocki przypuszcza, że rotmistrz faktycznie mógł dozować pewne informacje, starając się nie podawać tych, które mogą komukolwiek zaszkodzić. Wysocki nazywa to „grą rotmistrza”. W trakcie procesu, podczas krótkiej rozmowy z Eleonorą Ostrowską Pilecki powiedział: „A co, mała cena tego, żeście nie siedzieli?”. (Kiedy został zatrzymany, jego szwagierka była w ciąży). 14 maja 1947 roku w X Pawilonie więzienia mokotowskiego rotmistrz napisał wiersz Dla Pana Pułkownika Różańskiego, który kończył się tak:

Dlatego więc piszę niniejszą petycję, By sumą kar wszystkich - mnie tylko karano, Bo choćby mi przyszło postradać me życie - Tak wolę - niż żyć, a mieć w sercu ranę. * Proces Witolda Pileckiego i siedmiorga członków jego siatki rozpoczął się 3 marca 1948 roku przed Rejonowym Sądem Wojskowym w Warszawie. Przewodniczył rozprawie podpułkownik Jan Hryckowian, dawny oficer AK. Od sierpnia 1941 do stycznia roku 1945 był dowódcą batalionu na Podhalu i w powiecie miechowskim. Do zadań jego oddziału należało niszczenie niemieckich obiektów telekomunikacyjnych w Krakowie. Odznaczony Krzyżem Walecznych za udział w akcji na niemiecki transport kolejowy i Srebrnym Krzyżem Zasługi. W 1945 roku zgłosił się do Ludowego Wojska Polskiego i został przydzielony do korpusu oficerów służby sprawiedliwości. Jeszcze przed wojną ukończył Wydział Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego i pracował jako sędzia). W marcu 1947 roku został prezesem Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie. Wydał co najmniej szesnaście wyroków śmierci na członków niepodległościowego podziemia i innych „wrogów ustroju”. W 1949 roku odszedł z sądownictwa i został adwokatem. We wrześniu 1953 roku, w czasie procesu biskupa Czesława Kaczmarka był obrońcą siostry zakonnej Walerii Niklewskiej. Podobnie jednak jak inni „adwokaci” gorliwie pomagał prokuratorom, zastraszając oskarżonych i namawiając ich do przyznania się do niepopełnionych czynów. Drugim sędzią było jeszcze gorsze bydlę – Józef Badecki, absolwent Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Jako sędzia stalinowskiego aparatu represji orzekł co najmniej dwadzieścia dziewięć kar śmierci. W listopadzie 1948 roku przewodniczył rozprawie przeciwko Hieronimowi Dekutowskiemu „Zaporze” i siedmiu jego podkomendnym. Sześciu oskarżonych, w tym samego „Zaporę” skazał na śmierć. 9 lutego 1949 roku, na niejawnym posiedzeniu warszawskiego WSR, jako sędzia - sprawozdawca, przyczynił się do przedłużenia (ex post) tymczasowego aresztowania pułkownika Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka”, dowódcy Okręgu Wileńskiego AK, przychylając się do wniosku dyrektora Departamentu Śledczego MBP Józefa Różańskiego. Zmarł 5 lipca 1982 roku. 157

Oskarżał prokurator major Czesław Łapiński, również były oficer AK. W czasie swojej pracy w Łodzi, w grudniu 1946 roku, był oskarżycielem w procesie dowódcy Konspiracyjnego Wojska Polskiego kapitana Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”. Warszyc i pięciu jego podkomendnych zostali rozstrzelani 17 lutego 1947 roku, tuż przed ogłoszeniem amnestii. Witold Pilecki został oskarżony o następujące „zbrodnie”: - zorganizowanie na terenie Polski sieci wywiadowczej na rzecz generała Andersa; - przygotowywanie zbrojnego zamachu na grupę dygnitarzy MBP; - przyjęcie korzyści majątkowej od osób działających w interesie obcego rządu; - zorganizowanie trzech składów broni oraz nielegalne posiadanie broni palnej, amunicji i materiałów wybuchowych; - brak rejestracji w Wojskowej Rejonowej Komendzie Uzupełnień; - posługiwanie się fałszywymi dokumentami. „W czasie procesu było widać, że miał zerwane paznokcie” – wspominała jego córka, Zofia Pilecka – Optułowicz. Nie przyznał się ani do współpracy z wywiadem obcego mocarstwa, ani do żadnych planów zamachów, co było zresztą zarzutem całkowicie fikcyjnym. Przyznał się natomiast do zbierania informacji o sytuacji w Polsce na rzecz II Korpusu i do pozostałych zarzutów. Co do działalności wywiadowczej, to – jak stwierdził - uważał ją za działalność informacyjną na rzecz II Korpusu, za którego wciąż był oficerem. Zdecydowanie odmówił też potępienia swoich dowódców z II Korpusu, choć być może mógł tak kupić swoje życie. Bratanek Pileckiego twierdzi, że podczas rozprawy odczytano list Józefa Cyrankiewicza, w którym ówczesny premier napisał: „Gdyby oskarżony zechciał powoływać się na mnie, na moją znajomość z Oświęcimia, nie może to absolutnie w żadnym wypadku zmniejszyć jego winy i nie może spowodować złagodzenia wyroku. Oskarżony Witold Pilecki jest wrogiem Polski Ludowej, jest bardzo szkodliwą jednostką, dlatego powinien ponieść najwyższy wymiar kary”. W 2007 roku tygodnik „Wprost” opublikował artykuł przypisujący Cyrankiewiczowi współpracę z gestapo oraz handel kosztownościami na terenie obozu. Ich ukryciu po wojnie miał sprzyjać mord sądowy dokonany na Witoldzie Pileckim. Tygodnik oparł się głównie na pośrednich relacjach o niezachowanych zeznaniach świadków, powołując się na relacje Stefana Dubois, który zginął w obozie przed aresztowaniem Cyrankiewicza i Tadeusza Kochowicza, który w tym czasie przebywał w łagrze w Komi. Według badacza obozowego podziemia, historyka Adama Cyry teza ta pozostaje całkowicie nieudowodniona, zaś Cyrankiewicz najprawdopodobniej w ogóle nie poznał Pileckiego w obozie pod jego prawdziwym nazwiskiem. Jak było naprawdę? Nie wiadomo. Cyrankiewicz trafił do Auschwitz z więzienia na Montelupich w Krakowie 4 września 1942 roku, z numerem 62933. W obozie należał do ścisłego kierownictwa konspiracji – w maju 1943 wraz z Tadeuszem Hołujem został członkiem utworzonej wówczas centralnej czwórki kierowniczej Grupy Bojowej Oświęcim (GBO, Kampfgruppe Auschwitz) skupiającej kilka organizacji w skład której weszła także PPS – Hołuj odpowiadał za sprawy wojskowe i polityczne, zaś Cyrankiewicz za nadzór nad całością i łączność. Przyszły premier współpracował też z socjalistami oraz z komunistami niemieckimi i austriackimi, których podejrzewano o zdradę. W czerwcu 1944 roku członek kierownictwa Związku Organizacji Wojskowej Henryk Bartoszewicz, tuż przed swym wyjazdem do Buchenwaldu, wtajemniczył Cyrankiewicza w konspirację obozową ZOW. Wkrótce potem nowy więzień Auschwitz, inspektor katowicki AK, Wacław Stacherski „Nowina”, przekazał mylną informację jakoby Cyrankiewicz był przywódcą ZOW. Na jej podstawie, latem 1944 roku komendant Okręgu Śląskiego AK pułkownik Zygmunt Janke „Walter” mianował konspiracyjnie Józefa Cyrankiewicza dowódcą ZOW. Nominację tę 158 zablokował zastępca inspektora bielskiej AK, Stanisław Chybiński. W styczniu 1945 roku Cyrankiewicz został przewieziony do Mauthausen, gdzie doczekał wyzwolenia. „Kiedy po powrocie do Polski [w 1946 r.] odwiedził mnie Witold Pilecki, powiedziałam mu, że straciłam okazję do wysłuchania relacji o Oświęcimiu – relacjonowała Zofia Bielecka. - Witold uśmiechnął się: «Ten odczyt się nie odbył. Miał go wygłosić Cyrankiewicz. Kiedy dowiedziałem się o tym, napisałem do niego, że jestem w posiadaniu dokumentu dotyczącego jego pobytu w Oświęcimiu. I jeżeli on ośmieli się mówić o konspiracji w Oświęcimiu, to ja opublikuję posiadany dokument»”. Zgodnie z relacją księdza Antoniego Czajkowskiego, przebywając w mokotowskim więzieniu Pilecki miał mu powiedzieć rzecz następującą: „Jeżeli Cyrankiewicz dowie się o moim [tu] pobycie - będę zgładzony”. Faktem jest również, że Cyrankiewicz odmówił prośbom oświęcimiaka Tadeusza Pietrzykowskiego i Ludmiły Serafińskiej o ratowanie życia Pileckiego. Od Października 1956 roku konsekwentnie blokował również wszelkie wysiłki córki rotmistrza o rehabilitację ojca. * Wyrok zapadł 15 maja 1948 roku w samo południe. Witold Pilecki, Maria Szelągowska i Tadeusza Płużański zostali skazani na karę śmierci. Makary Sieradzki na dożywotnie więzienie. Witold Różycki dostał piętnaście lat. Maksymilian Kaucki - dwanaście. Ryszard Jamontt-Krzywicki – osiem. Jerzy Nowakowski - 5 lat. Oprócz procesu głównego grupy „Witolda”, który był publiczny (pokazowy) i miał dostarczyć materiału propagandowego na potwierdzenie tezy o szpiegowskiej działalności grupy i współpracy oskarżonych z okupantem hitlerowskim, a także stać się środkiem do sterroryzowania społeczeństwa, odbyło się szereg zamkniętych procesów „odpryskowych”. Wyroki śmierci zapadły wobec sześciu osób – pięć zostało później ułaskawionych. 3 maja Sąd Najwyższy odrzucił skargę rewizyjną, złożoną przez obrońcę rotmistrza, mecenasa Lecha Buszkowskiego. Zmienił jednak orzeczoną karę śmieci na dożywocie wobec Marii Szelągowskiej i Tadeusza Płużańskiego. W imieniu WSN wyrok na „Witolda” wydali: pułkownik Kazimierz Drohomirecki, podpułkownik Andrzej Kryże i major Leon Hochberg. O tym ostatnim można znaleźć informacje w Biuletynie Żydowskiego Instytutu Historycznego nr 2(106) z marca 1978 roku. W rubryce „In memoriam” czytamy: „Odszedł od nas wybitny erudyta, mądry doradca, uczynny i oddany współpracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego w Polsce, człowiek wielkiego serca i dobroci”. Ani słowa o tym, ze brał udział w mordzie sądowym na rotmistrzu Pileckim i innych żołnierzach AK. Prośby o ułaskawienie Pileckiego skierowali do prezydenta - prócz obrońcy - również przyjaciele oświęcimscy i żona rotmistrza. Bolesław Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Wyrok śmierci na rotmistrzu wykonano w starej kotłowni więzienia na Rakowieckiej, wieczorem 25 maja 1948 roku, o godzinie 21.30. Jak zwykle, strzałem w tył głowy. Strzelał znany kat mokotowski, starszy sierżant Piotr Śmietański. Za ten mord otrzymał nagrodę w wysokości tysiąca złotych, co stanowiło wtedy nieco więcej niż średnia miesięczna pensja nauczyciela. Bohater polskiego podziemia antyniemieckiego i antykomunistycznego, założyciel Tajnej Armii Polskiej i dobrowolny więzień KL Auschwitz, człowiek, który był (i jest) dla wielu postacią niemalże pomnikową, zginął z ręki oprycha, zgarniającego z ubeckiego stołu marne ochłapy. Zachowała się relacja z tego wydarzenia, sporządzona przez jednego z więźniów, Jana Stępnia. „Czekaliśmy w napięciu na ten moment. Gdy usłyszałem szept: «już idą», zbliżyłem się do okna razem z dwoma współwięźniami, którzy znali Witolda Pileckiego. Nie zapomnę tego widoku. Prowadzono dwóch skazanych. Pierwszy pojawił się Witold Pilecki. Miał usta zawiązane białą opaską. Prowadziło go pod ręce dwóch strażników. Ledwo dotykał stopami 159 ziemi. I nie wiem czy był wtedy przytomny. Sprawiał wrażenie zupełnie omdlałego. A potem salwa”. Miejsce pochówku nie jest znane do dzisiaj. Jak setki zwłok innych straconych, funkcjonariusz więzienny Władysław Turczyński wywiózł je furką w juchtowym worku, nocą i gdzieś pogrzebał. Prawdopodobnie na wysypisku śmieci koło Cmentarza Wojskowego na Powązkach. Pozostało tylko kilka tablic pamiątkowych i symboliczny grób w Ostrowi Mazowieckiej. Razem z rotmistrzem komuniści próbowali zamordować również pamięć o nim. Na wszelkie informacje związane z Witoldem Pileckim obowiązywał w PRL zapis cenzury. Robili to skutecznie nawet jeszcze w lipcu 1989 roku. Właśnie wtedy naczelny prokurator wojskowy Henryk Kostrzewa odmówił uznania go za niewinnego: „Nie negując zasług Witolda Pileckiego w czasie wojny i aktywnej walki z okupantem hitlerowskim, niestety brak jest podstaw do pełnej rehabilitacji wyżej wymienionego w odniesieniu do jego działalności w latach powojennych” – napisał. To piętno nazwiska czułem przez bardzo długi czas – mówi Andrzej Pilecki. - Miałem 16 lat, kiedy ojca zabili. Przez cały czas, odkąd pamiętam, w radiu mieszali go z błotem, mówili o nim «płatny agent», albo «szpieg», co dla Polaka jest szczególnie obraźliwe. To było nie do zniesienia. Pamiętam też sytuację, kiedy próbowałem uzyskać licencję pilota szybowca. Zaliczyłem wszystkie testy, ale nie otrzymałem pozwolenia. Usłyszałem wtedy: «Ty Pilecki daj sobie spokój». Ze względu na nazwisko długo nie mogłem dostać się na warszawską Politechnikę. (…) W słuszność sprawy wierzyliśmy, jak większość społeczeństwa. Pojawiały się czasami momenty zwątpienia. Nawet nasza matka, która nie jeden raz nam życie uratowała, którą była dzielną i odważną kobietą, zastanawiała się czasem: «I znów trzeba się ukrywać i spotykać po kryjomu. Po co on to robi?». Ja jej wtedy tłumaczyłem: «Mamo, przyjdzie taki czas, że wszyscy będą mówić o ojcu. W końcu wyjdzie z cienia»”. Unieważnienie wyroku w sprawie Witolda Pileckiego, a zarazem „wyjście z cienia” nastąpiło dopiero 1 października 1990 roku. 27 stycznia 2005 roku, podczas obchodów sześćdziesiątej rocznicy wyzwolenia obozu KL Auschwitz, prezydent Aleksander Kwaśniewski wymienił publicznie nazwiska zasłużonych dla obozu więźniów. Wymienił między innymi takie osoby jak: Józef Cyrankiewicz, Tadeusz Borowski, Seweryna Szmaglewska, Bronisław Czech, Xawery Dunikowski i Władysław Bartoszewski. Na temat zasług Witolda Pileckiego nawet się nie zająknął. Podobnie jak na temat św. Maksymiliana Kolbego. 30 lipca 2006 roku, przy okazji obchodów sześćdziesiątej drugiej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, prezydent Lech Kaczyński przyznał Witoldowi Pileckiemu pośmiertnie Order Orła Białego. Władze PRL rozumiały, że w przypadku Witolda Pileckiego mają do czynienia z narodowym bohaterem o wręcz niezwykłej sile oddziaływania. Czyniły więc wszystko, co było możliwe, aby na zawsze wymazać go z narodowej pamięci. Przeliczyli się jednak, podobnie jak ich POgrobowcy. [Do redakcji: tak właśnie ma być: POgrobowcy!!!] Wierny ojczyźnie bohater nigdy nie umiera, a jego imię weszło na zawsze do historii.

160

ZYGMUNT SZENDZIELARZ – „ŁUPASZKA” (1910 - 1951)

„Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej Ojczyzny - powiedział w marcu 1946 roku. - My jesteśmy z miast i wiosek polskich”. Dla komunistów był wrogiem znienawidzonym wyjątkowo. Przez cały okres PRL-u budowali jego czarną legendę. Przedstawiali go jako szpiega mocarstw zachodnich, hitlerowskiego kolaboranta i krwawego herszta bandytów. W czasie pokazowego procesu przed komunistycznym sądem propagandziści nazywali go „krwawym zbirem” Niektórzy robią to do dziś, zapominając, że wolność i niepodległość, którymi tak się cieszą, mają dlatego, że tacy jak Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka” oddali za nią swoje życie. Legendarny dowódca 5. Wileńskiej Brygady AK, zwanej też Brygadą Śmierci, chciał Polski nie tylko wolnej i niepodległej, ale również czystej jak łza. Niestety, to, co kiedyś było ideałem, dziś jest często niezrozumiałe i wyszydzane. - Niech żyje Polska! Niech żyje „Łupaszka” – krzyknęła przed śmiercią siedemnastoletnia sanitariuszka 5. Brygady Danuta Siedzikówna „Inka”. Chwilę później młodziutkiej dziewczyny nie było już wśród żywych…

161

Na rozmiękłych polach wokół wsi Narewka na Podlasiu leżał jeszcze późnowiosenny śnieg. Latem podmokłe łąki wyglądały jak piękny, wzorzysty dywan, brzegi rzeki Narewki porastały gęste krzaki olszyn i wierzb. W zaroślach trzcin i tataraku pluskały wesoło ryby. Dno porośnięte było moczarką kanadyjską, w której kryły się raki. Teraz jednak wszystko sprawiało wyjątkowo ponure i przygnębiające wrażenie. Tym bardziej, że i czas był nieszczególny. W kwietniu 1945 roku II wojna światowa zbliżała się ku końcowi, ale nie na Białostocczyźnie, grzęznącej jak prawie cała ówczesna Polska w innej krwawej wojnie, zwanej mylnie „wojną domową”. (Ani czerwoni nie byli u siebie w domu – stanowili ludobójczą awangardę rosyjskiego agresora, ani też nie traktowali Polski jako domu, raczej jako podległą Moskwie riespublikę). W istocie była to wojna połączonych sił UB, NKWD i PPR, wydana całemu narodowi polskiemu, a nie żadna „wojna domowa”. Miejsce Niemców zajęli Rosjanie i ich polskie pachołki, szykując się do największej zbrodni, jakiej dokonano na obywatelach polskich po zakończeniu II wojny światowej. Do historii przeszła jako Obława Augustowska. Stanowiła część sowieckiego planu zaprowadzenia na ziemiach Polski stalinowskiego, komunistycznego systemu władzy oraz unicestwienia resztek przeciwstawiającej się temu Armii Krajowej. Do dzisiaj konsekwentnie pomijają ją szkolne podręczniki, milczą encyklopedie. Nazywana jest powszechnie „małym Katyniem”.

W dniach od 10 do 25 lipca 1945 roku regularne oddziały Armii Czerwonej należące do 3 Frontu Białoruskiego oraz jednostki 62 Dywizji Wojsk Wewnętrznych NKWD, wspomagane przez studziesięcioosobowy pododdział 1 Praskiego Pułku Piechoty, Milicję Obywatelska i Urząd Bezpieczeństwa przeprowadziły szeroko zakrojoną akcję pacyfikacyjną obejmującą tereny Puszczy Augustowskiej i jej okolic. Siły komunistyczne biorące udział w obławie liczyły w sumie kilkanaście tysięcy osób. Sporą rolę odegrali miejscowi konfidenci, wskazując osoby kwalifikujące się do aresztowania, pełniąc rolę przewodników i tłumaczy, oraz asystując przy brutalnych przesłuchaniach. Kierownictwo operacji spoczywało w rękach dowództwa sowieckiego kontrwywiadu wojskowego „Smiersz”, ulokowanego w Białymstoku. Oddziały sowieckie otoczyły okoliczne wsie, aresztując mieszkańców podejrzanych o kontakty z niepodległościową partyzantką. Zatrzymano ponad dwa tysiące osób. Zatrzymani zostali uwięzieni w pięćdziesięciu różnych punktach, gdzie poddawano ich najczęściej okrutnemu śledztwu. Część z nich po przesłuchaniach wróciła do domu. Około sześćset osób zostało wywiezionych w nieznanym kierunku i wszelki ślad po nich zaginął. Były wśród nich kobiety oraz kilkunastoletni chłopcy. Dziś jedno jest już pewne – wszyscy zostali zamordowani, a ich szczątki znajdują się najpewniej gdzieś na terenie byłego ZSRS. Podejrzewa się, że zostali wywiezieni w okolice Grodna i zamordowani na terenie tzw. Fortów Grodzieńskich, gdzie NKWD już wcześniej przeprowadzało inne, masowe egzekucje. W roku 2011 rosyjski historyk Nikita Pietrow, wiceprzewodniczący Stowarzyszenia „Memoriał”, opublikował szyfrowaną depeszę wysłaną w lipcu 1945 roku przez generała Wiktora Abakumowa - dowódcę wojskowego kontrwywiadu „Smiersz” - do szefa NKWD Ławrentija Berii, odnalezioną w 1990 roku w archiwach KGB. Z depeszy wynikało, że 20 lipca 1945 roku z Moskwy do Olecka przyjechała specjalna ekipa funkcjonariuszy „Smiersza”, kierowana przez generał Iwana Gorgonowa. Jej zadaniem było „przeprowadzenie likwidacji zatrzymanych w lasach augustowskich bandytów”. Likwidacją mieli dowodzić wspomniany generał Gorgonow oraz szef kontrwywiadu „Smiersz” 3 Frontu Białoruskiego generał Paweł Zielenin. W sierpniu 1945 roku podobną operację antypartyzancką z udziałem Armii Czerwonej i NKWD przeprowadzono po drugiej stronie granicy, w okręgu mariampolskim na Litwie. 162

Ofiary obławy augustowskiej nigdy nie weszły do narodowego panteonu, a ich rodziny nie doczekały się moralnej satysfakcji. Władze PRL nigdy oficjalnie nie potwierdziły faktu obławy. Rzecznik rządu Jerzy Urban wielokrotnie negował nawet sam fakt jej zorganizowania. Poczynając od 1992 roku, Polska wielokrotnie kierowała do Rosji wnioski o pomoc prawną w tej sprawie. W 2003 roku strona rosyjska stwierdziła, że nie ma żadnych dokumentów potwierdzających rozstrzeliwanie cywilów na Suwalszczyźnie w 1945 roku. Potwierdziła wprawdzie fakt działania na tym terenie 62 Dywizji Wojsk Wewnętrznych NKWD, lecz prośby o kserokopie dzienników bojowych tej formacji pozostały bez echa. W połowie lipca 2006 Rosjanie odmówili ostatecznie jakichkolwiek odpowiedzi dotyczących tej sprawy, argumentując to przedawnieniem karalności. Tymczasem rodziny ofiar wciąż czekają na wieści o losach swoich mężów, żon, sióstr i braci... A ci wołają za Hiobem: „Ziemio, nie kryj naszej krwi, iżby nasz krzyk nie ustawał...”.

Sytuacja na Białostocczyźnie była szczególnie skomplikowana. Obok świeżego konfliktu politycznego, od dawna trwał tam również spór narodowościowy i religijny. Większości mieszkających tu Białorusinów, o wiele bardziej niż wolna Polska odpowiadał porządek przyniesiony przez rosyjskie czołgi. Niektórzy chcieli nawet przyłączenia Białostocczyzny do Związku Sowieckiego. Polacy z kolei nienawidzili komunistów i wspierali Armię Krajową. Cała Białostocczyzna (podobnie jak Wileńszczyzna) nasączona była Armią Czerwoną, jednostkami Wojska Polskiego, KBW, NKWD, UBP, MO oraz litewskimi i niemieckimi niedobitkami. * Przy drodze z Narewki do Lewkowa Nowego, tuż przed mostem na rzece Bobrówce, prawym dopływie Narewki, na niewielkim pagórku stał wiatrak z ogromnymi skrzydłami i wysokimi schodami. Kiedy wiał silny wiatr, machał nimi tak szybko, jakby za chwilę miał zerwać się do lotu. Jeździły do niego drewniane furmanki z kołami o żelaznych obręczach. Biała i sucha kurzawa wznosiła się za nimi wielkimi kłębami. Pomiędzy rosnącym wokół zbożem, jak wąski korytarzyk, którego ściany tworzyło wysokie i gęste żyto, biegła wąska ścieżka, biała i twardo udeptana. Było coś tajemniczego w tej ścieżce, utopionej na dnie kłosistego morza. W dole pośród kłosów tętniło niewidzialne życie. Latem nieustający, suchy szelest kłosów, wydawał się mową ziemi. Lato jednak i Obława Augustowska, miały dopiero nadejść. Teraz, na początku kwietnia, było zimno i nieprzyjemnie. Ludzie siedzieli w swych chałupach, grzejąc się przy piecach. W opisanym wyżej miejscu ukazał się oddział wojska w poszarpanych, utytłanych błotem sowieckich mundurach. Żołnierze prowadzili związanych partyzantów, poszturchując ich od czasu do czasu kolbami karabinów. Zmierzali w kierunku wiejskiego posterunku milicji obywatelskiej. Nawykli do wojennej przemocy chłopi przyglądali się temu obojętnie. Właśnie na tę zimną obojętność mieszkańców Narewki oraz zaskoczenie funkcjonariuszy milicji liczył major Zygmunt Szendzielarz pseudonim „Łupaszka”, dowódca przebranego za Sowietów oddziału rozwiązanej formalnie w styczniu tamtego roku Armii Krajowej… Zanim milicjanci zdążyli się zorientować, o co w tym wszystkim chodzi, już leżeli rozbrojeni na podłodze. Ale nie zdobycie broni było głównym powodem zorganizowania przez „Łupaszkę” rajdu na Narewkę. Poprzedniego dnia podziemny sąd polowy wydał wyrok śmierci na czterech mieszkańców wsi: trzech działaczy Polskiej Partii Robotniczej i jednego bezpartyjnego gajowego - sowieckiego konfidenta. „Proces był rzecz jasna zaoczny, lecz brał w nim udział wyznaczony przez podziemie obrońca oskarżonych – napisał w «Gazecie Wyborczej» Paweł Smoleński. - Wyrok drakoński, ale w czas wojny wydawano głównie takie wyroki. Szkopuł w tym, że nie wiadomo, czy był to wyrok uczciwy, choć nie ulega wątpliwości, że skazani działali w PPR i «utrwalali władzę ludową»”. 163

„Faktem jest, iż w Narewce wykonano wyrok na trzech komunistach, członkach PPR (...), oraz gajowym, który do PPR nie należał – stwierdził również Dariusz Fikus w książce Pseudonim Łupaszka . - «Łupaszka» jednak nie działał z własnej woli. Wykonywał wyrok wydany przez miejscową komórkę AK i zatwierdzony przez Okręg. Czy był to wyrok sprawiedliwy, to już inna sprawa. «Łupaszka» był wszak żołnierzem i wykonywał rozkazy przełożonych”. Czy wyrok był sprawiedliwy i uczciwy? Proszę Panów! Przecież sami napisaliście, że podlegali mu trzej członkowie PPR i sowiecki kapuś. A jakiż inny mógł być wyrok na tego rodzaju indywidua? Zdrajców należy po prostu wieszać. Amen! Jak się jednak okazuje, wątpliwości co do tego, czy Płatne Pachołki Rosji i sowieccy konfidenci byli zdrajcami, ma także wiele osób w wolnej Polsce. Patronem szkoły podstawowej w Narewce do dzisiaj jest zlikwidowany przez żołnierzy „Łupaszki” Aleksander Wołkowyski, komunista, który wydał Niemcom matkę słynnej Danuty Siedzikówny „Inki”, niewinnie skazanej przez krzywoprzysiężny sąd i barbarzyńsko zamordowanej przez komunistycznych zbirów za wierność Polsce i swojemu dowódcy. W roku 2013 nagrodę w lokalnym konkursie, organizowanym przez Stowarzyszenie Przyjaciół Ziemi Narewkowskiej, zdobyła praca Narewkowskie pomniki napisana przez niejakiego Woronieckiego Mikołaja, w której tenże… (powstrzymam się od inwektyw), śmie nazywać Żołnierzy Wyklętych terrorystami i mordercami! „Zimą oddział »Łupaszki« posiedział w leśnych ziemiankach, a wiosną 1945 r. rozpoczął akcje terrorystyczne w przygranicznych gminach – pisze ten… - W tym czasie żołnierze Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego nacierały na Berlin, wojna zbliżała się do końca (…) 17 kwietnia 1945 r. niespodziewanie w mundurach LWP do Narewki wkroczył oddział »Łupaszki«, aby zlikwidować przedstawicieli władzy ludowej. (…) Na likwidację zostali skazani członkowie Polskiej Partii Robotniczej. Byli to: sekretarz GRN Piotr Kabac, wójt gminy Jan Leszczyński, gajowy Mikołaj Lewsza jako »konfident« oraz kierownik szkoły Aleksander Wołkowycki. Wymienionym osobom związano drutem ręce i rozstrzelano ich na skrzyżowaniu ulicy Hajnowskiej z ulicą Mickiewicza. Zarzucono ofiarom współpracę z »sowieckim okupantem«. Tak zginęli przedstawiciele pierwszej powojennej władzy gminnej w Narewce. Świadkowie widzieli, jak po tej zbrodniczej akcji ludzie »Łupaszki«, odchodząc z Narewki, śpiewali sprośne piosenki. Tak oto polscy żołnierze z Wileńszczyzny pod dowództwem majora Zygmunta Szendzielarza »Łupaszki« zabijali swoich ideowych przeciwników, polskich obywateli. Ludzie »Łupaszki« mieli po trzydzieści parę lat. Ich ofiary były w podobnym wieku – osierocili małe dzieci. (…) Na co liczył »Łupaszka«? Czyżby nie chciał żyć? Zapewne marzył o nowej wielkiej wojnie. Rzeczywistość mu nie sprzyjała. Polska Ludowa umocniła się i skazała go na karę śmierci. III RP po latach zrehabilitowała »Łupaszkę« i jego ludzi, traktując ich jako partyzantów niepodległościowego podziemia. Rodziny rozstrzelanych PPR-owców zawsze będą uważać »Łupaszkę« za zbrodniarza”. Przez wiele miesięcy dziennikarz Robert Wit Wyrostkiewicz walczył, aby ów zlikwidowany przez polskie podziemie konfident przestał być patronem szkoły podstawowej w Narewce. Bezskutecznie. I to pomimo opinii białostockiego IPN, w której czytamy między innymi: „Utrzymanie nazwy Szkoły Podstawowej w Narewce im. Aleksandra Wołkowyckiego oraz ulicy Aleksandra Wołkowyckiego w tej miejscowości w ich obecnym brzmieniu jest sprzeczne z polskim porządkiem prawnym. (…) stan ten, który może być interpretowany jako pochwała zbrodniczej ideologii oraz działalności wymierzonej w suwerenność polskiego bytu państwowego, jest szkodliwy społecznie, szczególnie w kontekście wychowawczej misji Szkoły Podstawowej w Narewce”. 164

Art. 13 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej (której z tak wielkim zaangażowaniem bronią spadkobiercy komunistycznych zbrodniarzy): „Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa.” Artykuł 256 tejże: „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.” Kon-sty-tucja! – towarzysze i towarzyszki z Komitetu Obrony Demokracji. Kon-sty-tucja! Kon-sty-tucja! Wspomniana wyżej Narewka to zaledwie mały epizod w wojennej i partyzanckiej biografii majora Zygmunta Szendzielarza – „Łupaszki”. Przewrotny los tak zdarzył, że musiał dokonywać dramatycznych wyborów w tragicznej i beznadziejnej sytuacji. Podobnie jak tysiące innych, wybrał wierność honorowi i Polsce. * Miasto Stryj leży na Ukrainie, w obwodzie lwowskim, nad rzeką o tej samej nazwie – prawym dopływem Dniestru. Przed wiekami król Stefan Batory zobowiązał kupców przywożących sól do zatrzymywania się w mieście na trzy dni, a w roku 1576 nadał tamtejszym Żydom przywilej kupowania domów i zakładania sklepów. W połowie XVII wieku istniały w Stryju liczne cechy: kupiecki, krawiecki, kuśnierski, tkacki, garncarski, kowalski, ślusarski, kołodziejski, piekarski, bednarski, słodowników, postrzygaczy i najliczniejszy – szewski, ze specjalnymi przywilejami nadanymi już w 1591 roku przez króla Zygmunta III Wazę. Korzyści z królewskich przywilejów często jednak były niwelowane przez najazdy Tatarów, Kozaków, Turków i Wołochów oraz morowe powietrze, pożary czy zbrojne zatargi mieszczan ze szlachtą pobliskiego Zapłatyna. W uporaniu się z tymi klęskami pomógł dopiero sprawujący urząd stryjskiego starosty, późniejszy król Jan II Sobieski. W wyniku I rozbioru Polski miasto weszło w skład Cesarstwa Austriackiego. W 1880 roku liczyło: 12 625 mieszkańców, w 8081 Polaków. Wielki pożar, który wybuchł 17 kwietnia 1886 roku Zniszczył Stryj niemal całkowicie – spłonęło 646 domów. Późniejszy major „Łupaszka” urodził się niemalże ćwierć wieku po tej strasznej katastrofie, kiedy miasto zdążyło się już odbudować. Był najmłodszym synem Karola Szendzielarza, urzędnika kolejowego i Eufrozyny z Osieckich. Miał dwie siostry i czterech braci. Marian i Rudolf walczyli o Lwów w 1919 roku (pierwszego odznaczono Krzyżem VM, drugi poległ w walkach), trzeciego z braci, Adama, rozstrzelali w 1943 roku Niemcy za działalność w AK. Zygmunt początkowo uczył się w gimnazjum we Lwowie, potem w II Państwowym Gimnazjum w Stryju. Miasto należało już wtedy do Polski i było siedzibą powiatu w województwie stanisławowskim. Jego przygoda z wojskiem rozpoczęła się 14 listopada 1931 roku, kiedy to został słuchaczem Kursu Unitarnego w Szkole Podchorążych Piechoty we Ostrowi Mazowieckiej. Po ukończeniu (12 sierpnia 1932) i awansie na kaprala podchorążego, kontynuował naukę w Szkole Podchorążych w Grudziądzu (od 1 października 1932 do 5 sierpnia 1934). Podczas dwuletniego pobytu tam nie dał się poznać jako wybitny teoretyk wojskowy, ale zyskał renomę znakomitego dowódcy liniowego. Z opinii rotmistrza Władysława Piotrowskiego, który był przełożonym Szendzielarza w podchorążówce: 165

„Jeżeli chodzi o wyszkolenie kawaleryjskie, nie był wielkim znawcą teorii wojskowej. Nie tkwił nosem w regulaminach i książkach. Był natomiast świetny w takich dziedzinach, jak służba polowa i wykształcenie bojowe. Był typem żołnierza w każdym calu, był urodzonym kandydatem na dowódcę. Na wspólnych ćwiczeniach służby polowej starszego i młodszego rocznika imponował kolegom talentem dowódczym. (…) Naturę posiadał wybujała, czasem do przesady. W sposobie życia był nierówny, wybuchowy, raptus. Był przy tym typem awanturnika. W przystępie wesołego humoru czy złości potrafił po jakiejś kolacji w «Królewskim Dworze» zainicjować ścięcie szablami hodowanych tam dla dekoracji oleandrów, co przypłacił, wraz z towarzyszami, surową karą. Charakterystyczną cechą w jego charakterze była omal chorobliwa przesądność”. Był więc późniejszy major „Łupaszka” urodzonym żołnierzem i kawalerzystą. Podobnie jak Sienkiewiczowi Kmicic przekładał „szablę nad prawo” i już za młodych lat zdobył sobie miano „kawalera z fantazją”, żeby nie powiedzieć zabijaki. 4 sierpnia 1934 roku Prezydent RP Ignacy Mościcki mianował go podporucznikiem. Po promocji Zygmunt Szendzielarz rozpoczął służbę w 4. Pułku Ułanów Zaniemeńskich w Wilnie, jako dowódca plutonu. 19 marca 1938 roku otrzymał awans na stopień porucznika, obejmując jednocześnie dowództwo 2. szwadronu. Zazwyczaj na czele szwadronu służył oficer w stopniu rotmistrza, toteż powierzenie tej funkcji Szendzielarzowi dowodziło uznania dla jego talentów dowódczych ze strony przełożonych. Był też znakomitym jeźdźcem, w okresie służby wojskowej brał udział w licznych zawodach hippicznych, w konkurencji zwanej dzisiaj WKKW - Wszechstronnym Konkursem Konia Wierzchowego, zajmując z reguły wysokie miejsca. W tej konkurencji Polacy dwukrotnie zdobywali przed wojną drużynowe medale olimpijskie – brązowy w Amsterdamie w 1928 roku i srebrny w Berlinie, w roku 1936. Być może jakiś medal zdobyłby i Szendzielarz, który wygrał miedzy innymi wojskowe zawody hippiczne, tak zwane „Militaria” i wojskową olimpiadę hippiczną w Białymstoku w roku 1937. Rok później spadł jednak nieszczęśliwie z konia. Przez pół roku leżał na desce, lecząc nadwyrężony kręgosłup. Skutki wypadku odczuwał potem podczas walk w partyzantce. 28 stycznia 1939 roku ożenił się z Anną Swolkień, późniejszą kurierką Armii Krajowej. Wystawny ślub odbył się w kościele św. Ignacego w Wilnie. Do świątyni ściągnęły tłumy ciekawskich, a szable krzyżowały się nad głowami nowożeńców. Nie było to szczęśliwy związek, 16 listopada 1939 roku para doczekała się jednak córki, której dano na imię Barbara (zm. 30 marca 2012). W kampanii wrześniowej 4 Pułk Ułanów Zaniemeńskich, pod dowództwem ppłk Ludomira Wysockiego walczył w składzie Wileńskiej Brygady Kawalerii. W nocy z 5 na 6 września Pułk przeszedł do rejonu Sulejowa, gdzie miał organizować obronę na rzece Pilica. 7 września skoncentrował się w rejonie Przysuchy. Następnego dnia zorganizował obronę na południe od Radomia. Tam stoczył całodniową ciężką walkę z niemieckimi wojskami pancernymi. W nocy wycofał się w rejon przyczółka mostowego pod Maciejowicami, gdzie mężnie bronił się przez cały dzień kolejny. W nocy z 9 na 10 września, w czasie przeprawy przez Wisłę w rejonie Magnuszewa, Pułk został rozbity przez Niemców – utonęła cała bron ciężka, wielu żołnierzy i jeszcze więcej koni. Skoncentrował się ponownie nad Wieprzem, gdzie doszło do reorganizacji i włączenia resztek jednostki do kombinowanej Brygady Kawalerii, dowodzonej przez pułkownika Adama Zakrzewskiego. Z pierwotnego składu pozostało tylko dowództwo pułku i 2 szwadron porucznika Szendzielarza. Podczas próby przedarcia się na Węgry, 26 września jednostka ponownie została rozbita przez Niemców. Resztki, z porucznikiem Szendzielarzem, dołączyły do Nowogródzkiej Brygady Kawaleri, która także szła w kierunku Węgier. Wobec beznadziejnego położenia i przeważających sił niemieckich i rosyjskich, generał Władysław Anders zdecydował się 166 rozwiązać swoje oddziały, nakazując przebijać się małymi grupami na Węgry. Szendzielarz dostał się wówczas do niewoli, z której wkrótce uciekł i przedostał się do Lwowa. Za udział w kampanii wrześniowej został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V klasy. Po zakończeniu działań wojennych próbował dostać się przez Węgry do Francji, do odtwarzanego tam Wojska Polskiego. Ponieważ okazało się to niemożliwe, wyjechał na Litwę, do majątku rodzinnego swojej żony w Szajkunach licząc, że stamtąd łatwiej przedrze się przez granicę. Mylił się, wcale nie było łatwiej. Włączył się więc do pracy konspiracyjnej w Wilnie w ramach ZWZ – AK. Początkowo działał w strukturach tzw. Kół Pułkowych, jednej z licznych w tym czasie grup konspiracyjnych. Koła Pułkowe powstały już w 1939 roku. Były to związki o nazwach przedwojennych formacji wojskowych stacjonujących w Wilnie, które w grudniu tamtego roku weszły w skład ZWZ. Dowodził nimi podpułkownik Aleksander Krzyżanowski „Wilk”, późniejszy Komendant Okręgu AK w Wilnie. To wtedy właśnie Zygmunt Szendzielarz przyjął pseudonim „Łupaszka”, który w przyszłości miał budzić tak wielki strach u komunistów. Pseudonim przejął po słynnym zagończyku z okresu wojny polsko- bolszewickiej, podpułkowniku Jerzym Dąbrowskim, zamordowanym przez Sowietów w roku 1940. 28 grudnia 1939 roku Koła Pułkowe weszły w skład Służby Zwycięstwu Polski – Związku Walki Zbrojnej. We wrześniu 1940 roku utworzono Wileński Pułk Ułanów Śmierci, w którym porucznik „Łupaszka” stanął na czele jednego ze szwadronów. Pod koniec 1941 roku przeszedł do komórki dalekiego wywiadu wschodniego, gdzie pracował przez cały rok 1942. Organizował wówczas siatkę wywiadowczą na linii kolejowej Wilno – Podbrodzie – Ryga. * Wiosną 1943 roku Zygmunt Szendzielarz znalazł się w bezpośredniej dyspozycji Komendy Okręgu Wileńskiego AK. Jego żona, Anna, została w tym czasie aresztowana przez Niemców i wywieziona na roboty przymusowe do Rzeszy. (Zginęła 24 lutego 1945 roku podczas alianckiego nalotu na Wagenschwend w Badenii – Wirtembergii). Pod koniec sierpnia 1943 roku Komenda Okręgu Wileńskiego AK powierzyła „Łupaszce” stanowisko dowódcy pierwszego oddziału partyzanckiego Armii Krajowej na Wileńszczyźnie, kwaterującego w okolicach wsi Hatowicze. Oddziałem tym dowodził wcześniej podporucznik Antoni Burzyński – „Kmicic”, który starał się utrzymywać poprawne stosunki z działającą w tym samym rejonie I Wileńską Radziecką Brygadą Partyzancką. Jednak w czerwcu 1943 roku Komitet Centralny Komunistycznej Partii (bolszewików) Białorusi doszedł do wniosku, że tylko Sowieci mają monopol na walę z Niemcami na terenach północno-wschodnich Kresów Wschodnich. Polskie oddziały Armii Krajowej i innych formacji niepodległościowych miały być zwalczane. Nieświadomy tego porucznik Burzyński wyruszył 26 sierpnia do obozu partyzantów rosyjskich, chcąc omówić z nimi z nimi wspólną akcję. Po dotarciu na miejsce, Polacy zostali rozbrojeni i aresztowani. Potem Sowieci napadli znienacka obóz polskich partyzantów, których również rozbroili. „Sowieci napadli nas podstępem, jak czyściliśmy broń – wspominał jeden z polskich żołnierzy. - Otoczyli i rozbroili całą bazę. (...) Komandir Sudarikow i komandir Saszkow wjechali bryczką, inni za nimi na koniach. Sudarikow zarządził zbiórkę bez broni. Szef bazy Edward Kilczewski «Ostrowski» nie zgodził się. Krzyknął: «Chłopcy z bronią do mnie!» - ale wtedy Sowieci wydali komendę brasajorużie! i skierowali w nas swoje pepesze. Zaczęli strzelać w górę, nad naszymi głowami. Jak oddaliśmy broń, wszystkim kazali położyć się na ziemi. Franciszek Szurpicki «Brzózka» odmówił oddania broni i wykonania polecenia, by upaść. Gdy Ruscy podchodzili do niego, wyjął granat i rozerwał się nim”. Przybyły na miejsce dowódca I Wileńskiej Radzieckiej Brygady Partyzanckiej, Fiodor Markow, ogłosił aresztowanym, że otrzymał rozkaz ich rozbroić, ponieważ polscy dowódcy 167 prowadzili wrogą działalność wobec ZSRS. Stwierdził także, że Polacy otrzymają nowych dowódców. Wszyscy zostali przesłuchani, a następnie podzieleni na dwie grupy. Jedną, składającą się z około osiemdziesięciu ludzi, rozstrzelano. Pozostałym oznajmiono, że ich nowym dowódcą będzie kapitan Wincenty Mroczkowski ps. „Zapora”, a rozkazy będą otrzymywać od polskich władz w Moskwie. Partyzanci otrzymali rozkalibrowane karabiny i po pięć sztuk amunicji, po czym pozwolono im na odejście. Współpraca nowego oddziału - któremu nadano imię Bartosza Głowackiego - z sowieckimi partyzantami była bardzo krótka. W wyniku masowych dezercji, po trzech tygodniach jednostkę rozwiązano, a ci, którzy nie zdążyli uciec, zostali włączeni w szeregi kilku rosyjskich formacji partyzanckich. Po „Kmicicu” wszelki ślad zaginął. Lidia Lwow, o której więcej za chwilę, wspomniała, że widziała podporucznika Burzyńskiego w obozie Markowa. Mówił, że mają go wywieźć do Moskwy. Istnieje jeszcze inna, niesprawdzona wersja, przekazana przez bratową „Kmicica”. Helena Burzyńska spotkała po wojnie pewnego Żyda. Berkę - rzeźnika, byłego partyzanta z drużyny Markowa. Według jego relacji „Kmicica” długo torturowano. Zawieszono go za związane z tyłu ręce na konarze drzewa, a gdy już wisiał, przypiekano mu ogniem pięty i zdzierano żywcem skórę. Miał umrzeć w trakcie tortur. Zakopano go pod drzewem, na którym skonał, na terenie sowieckiej bazy. Wersji tej wykluczyć nie można. Jest ona zgodna z atmosferą okrucieństwa tamtych lat, z barbarzyńskimi praktykami, które były wówczas stosowane. To, że „Kmicica” zabito, przyznali później sami Rosjanie w rozmowach z polskimi partyzantami. Tego rodzaju doświadczenia (i jeszcze kilka innych, o których będzie mowa) ukształtowały w Zygmuncie Szendzielarzu przekonanie o bezsensowności zawierania kompromisów z komunistami. Sformułowały także niezłomność, którą będzie wykazywał się długo jeszcze po podpisaniu przez zwycięzców II wojny światowej traktatów pokojowych. W dawnym oddziale „Kmicica” „Łupaszka poznał sanitariuszkę Lidię Lwow pseudonim, „Lala”. „Nie potrafiłam wysiedzieć w miejscu, w kuchni – wspominała ten moment pani Lidia. - Pomagałam chłopcom. Nosiłam torbę z opatrunkami, zajmowałam się rannymi, bo początkowo nie było w pobliżu żadnego lekarza. Byliśmy zdani na siebie. Któregoś dnia, podczas jeden z cięższych walk z Niemcami, przybiegł do mnie, poprosił, bym pobiegła do bazy po amunicję, której nie zabrał. Zrobiłam, co kazał. Niestety w drodze powrotnej, biegnąc przez pole, usłyszałam strzał. Kula trafiła w moje ramię. Zygmunt też został ranny. To wtedy pojawiły się uczucia”. Urodziła się w rosyjskiej, prawosławnej rodzinie książęcej, 14 listopada 1920 roku w Moskwie. Była córką inżyniera rolnika (agronoma), który wkrótce potem uciekł z rodziną przed bolszewikami do Polski i osiadł w Nowogródku. Jej pradziadek skomponował hymn Bohu cara chrani. Miłość do języka polskiego przez dwa lata wbijały jej siostry nazaretanki. Ukończyła gimnazjum w Święcianach i rozpoczęła studia prawnicze na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Po agresji Związku Sowieckiego na Polskę odbyła kilkumiesięczny kurs nauczycielski i została nauczycielką w wiejskiej szkole w Pleciaszach nad jeziorem Narocz, a później w pobliskiej wsi Kupa. [Sorry, ale ta wieś naprawdę się tak nazywa]. Latem 1943 wstąpiła do oddziału partyzanckiego AK podporucznika Antoniego Burzyńskiego „Kmicica”, jako sanitariuszka. Po rozbiciu jednostki przez Rosjan przeszła do 5. Brygady Wileńskiej, z którą wzięła udział w wielu bitwach, między innymi z Niemcami pod Worzianami 31 stycznia 1944 roku - gdzie została ranna - i ze zgrupowaniem sowieckiej partyzantki pod Radziuszami trzy dni później. W sierpniu 1944 roku, mianowana podporucznikiem, przeszła wraz z Brygadą na Białostocczyznę. Po śmierci żony Zygmunta Szendzielarza została jego towarzyszką życia. 168

Nigdy nie została oficjalną żoną „Łupaszki”, ale gdzieś w 1944 roku powiedział o niej przy swoim adiutancie: „oficjalna narzeczona”, bo z żoną był w separacji. Dla jego córki Basi pani Lidia była potem jak matka. „Nie mieliśmy ślubu, bo nie było jak go wziąć – opowiadała Lidia Lwow. - Ukrywaliśmy się pod obcymi nazwiskami, co miesiąc zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Zresztą mnie wcale na tym ślubie nie zależało. W «Łupaszce» byłam zakochana, żyliśmy jak małżeństwo”. * Zadaniem porucznika „Łupaszki” po dotarciu do dawnego oddziału „Kmicica” było odtworzenie jego wartości bojowej. Luźne, błąkające się grupki tych, którym udało się ujść z pogromu, skupiły się wokół swego dowódcy. Dołączyli do nich wkrótce ci, którzy uciekli z oddziałów sowieckich. Szybko przekształcili się w rękach Zygmunta Szendzielarza w silny, bojowy oddział, który na przełomie września i października 1943 roku liczył już około stu ludzi. Przyjął nazwę 5 Wileńskiej Brygady AK, zwanej nieoficjalnie (w uznaniu poniesionych ofiar) „Brygadą Śmierci”. Terenem jej działania były okolice leżące na północny wschód od Wilna, a cechą charakterystyczną ciągłe przemieszczanie się, co utrudniało jego namierzenie i rozbicie. Atakowano zwykle całością brygady, która koncentrowała się przed daną akcją. Głównym zadaniem oddziału była ochrona polskich wsi przed grabieżami rosyjskimi, a także walka z Niemcami i kolaborującą z nimi litewską policją. Rozbijanie sowieckich band ułatwiał fakt, iż większość z nich była źle zorganizowana i często zamroczona alkoholem. W styczniu 1944 roku obsada personalna sztabu 5 Brygady przedstawiała się następująco: Dowódca – porucznik Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”. Adiutant brygady – podporucznik Longin Wojciechowski „Ronin”. Szef kancelarii – plutonowy Ludwik Waldek „Oran”. Łącznik – plutonowy Wacław Beynar – „Orszak”. Szef żandarmerii - Mieczysław Chojecki „Podbipięta”. Lekarz – Konstanty Pukianiec „Strumyk”. Kapelan - ksiądz Aleksander Grabowski „Ksiądz Ignac” Pododdziały: 1 pluton – dowódca: porucznik Wiktor Wiącek „Rakoczy”. 2 pluton – dowódca: Mieczysław Kitkiewicz „Kitek”. 3 Pluton – dowódca: Antoni Rymsza „Maks”. 4 Pluton – dowódca: podporucznik Czesław Karol Kozłowski „Bohun”, który przewodniczył jednocześnie sądowi wojskowemu. 5 Pluton – dowódca: podchorąży Antoni Dubaniewicz „Żbik”. 6 Pluton (kawalerii) – dowódca: porucznik Roman Bamburski „Dornik”. Oddziały „Łupaszki” cechowała żelazna dyscyplina wojskowa. Partyzanci byli jednakowo umundurowani, nad lewą górną kieszenią munduru wielu żołnierzy nosiło ryngraf z wizerunkiem Matki Boskiej Ostrobramskiej oraz orła w koronie – godło Polski. Dzień zaczynano i kończono modlitwą. Wszelkie naruszenia dyscypliny były surowo karane. Za żywność i nowe ubrania płacono funduszami zdobytymi na jednostkach administracji komunistycznej. W styczniu 1944 roku komendant Okręgu Wileńskiego AK podpułkownik Aleksander Krzyżanowski „Wilk”, odznaczył Zygmunta Szendzielarza za zasługi w walce Krzyżem Walecznych. 25 stycznia „Łupaszka” uczestniczył w rozmowach, jakie odbyły się we wsi Swejgin pomiędzy przedstawicielami Okręgu Sarny AK i niemieckimi władzami wojskowymi. W kolejnych rozmowach, kilkanaście dni później, nie brał już udziału. Rozmowy zakończyły się niepowodzeniem, jednakże w okresie Polski Ludowej stały się przyczyną bezpodstawnych oskarżeń między podpułkownika Krzyżanowskiego i Szendzielarza o kolaborację z 169 niemieckim okupantem. Wbrew twierdzeniom także i dzisiejszych propagandystów, nie ma w tym nic szokującego. Dowódcy operujący na Kresach II RP podejmowali taką „kolaborację”, aby czasowo zawiesić walkę z okupantem niemieckim i skupić się na przeciwdziałaniu bandom sowieckiej partyzantki, terroryzującym i mordującym ludność cywilną. (Kolaboracja z okupantem rosyjskim do dziś nie budzi u całkiem sporej liczby „Polaków” żadnych negatywnych konotacji). * Rankiem 31 stycznia 1944 roku Niemcy zorganizowali lokalną operację antypartyzancką. Ich dziewięćdziesięcioosobowy oddział, wzmocniony Ukraińcami, zaatakował przebywających w Worzianach polskich partyzantów. Jednak dzięki przestrzeganiu przez „Łupaszkę” zasady rozśrodkowania sił, na atakujących uderzyły wtedy od tyłu dwa plutony 5 Brygady: 2 pluton Mieczysława Kitkiewicza „Kitka” oraz 3 pluton Antoniego Rymszy „Maksa”. Prawie trzygodzinna potyczka zakończyła się panicznym odwrotem sił niemiecko- ukraińskich, które straciły aż czterdziestu trzech ludzi: dwóch oficerów, dziewięciu podoficerów i dwudziestu ośmiu żołnierzy (czterech żołnierzy uznano za zaginionych). Po stronie polskiej poległo szesnastu partyzantów. Okupanta zaskoczył bardzo fakt, że Brygada nie ograbiła z pieniędzy niemieckiego i ukraińskiego truchła. Trzy dni później 5. Brygada została napadnięta przez liczący ponad półtora tysiąca ludzi oddział partyzantki sowieckiej, który postanowił wykorzystać jej osłabienie po bitwie z Niemcami. Pod silnym ogniem nieprzyjaciela, po zapadnięciu zmierzchu porucznik Szendzielarz polecił zorganizować przeprawę przez rzekę Straczę, prawy dopływ Wilii. Na drugim brzegu ubezpieczał przeprawę 1 pluton Wiktora Wiącka „Rakoczego”. Zamiar powiódł się przy minimalnych stratach własnych (jeden partyzant zginął, jeden utopił się, sześciu zostało rannych). Do starć z Rosjanami dochodziło coraz częściej. Następnego dnia pod Radziuszami, w potyczce z nimi „Maks” stracił trzech ludzi, odebrał jednak dwie furmanki z zagrabionym miejscowej ludności mieniem, zabijając przy okazji wielu wrogów. Do zwarcia doszło też w drugiej połowie lutego w Suproniętach, Jasieniu, Polanach, Straczy i Niestaniszkach. W tej ostatniej miejscowości doszło do walki z oddziałem sowieckich spadochroniarzy. Nie zapomniano też o Niemcach i ich litewskich kolaborantach. Dowodzony przez Mieczysława Kitkiewicza 2 pluton zlikwidował trzydziestoosobowy posterunek żandarmerii niemieckiej w Żukojniach Strackich, a 3 pluton Antoniego Rymszy posterunek litewskiej policji w Polanach na wschód od Kiemieliszek. W obu tych akcjach brygada zdobyła spore ilości broni. Pod koniec lutego liczyła już ponad trzysta osób. 9 kwietnia 1944 roku, po odprawie w komendzie Okręgu w Wilnie, „Łupaszka” udał się do swojej teściowej, Wandy Swolkień, która opiekowała się jego córką, Basią Szendzielarz. Został tam schwytany przez Litwinów, którzy przekazali go władzom niemieckim. Aresztowanie miało charakter przypadkowy, przy okazji obławy na inny oddział partyzancki, dowodzony przez szwagra „Łupaszki”, Edwarda Swolkienia „Szaszkę”. Został przewieziony do więzienia w Kownie. Tam Niemcy zaproponowali Szendzielarzowi zaniechanie walk i wspólną akcję przeciwko sowieckiej partyzantce oraz dostawy uzbrojenia. „Łupaszka” odmówił, zasłaniając się brakiem pełnomocnictw do czynienia tego typu ustaleń. Pod koniec kwietnia znalazł się na wolności. Istnieją dwie wersje tego, jak udało mu się opuścić więzienie. Jedna mówi, że zdołał uciec z transportu z Kowna do Wilna, druga – że Niemcy go po prostu zwolnili go chcąc udowodnić chęć współpracy z Wileńską AK i licząc na nawiązanie ponownych kontaktów. Pod koniec maja nastąpiło skoncentrowanie czterech brygad AK w celu utworzenia większych zgrupowań partyzanckich. Brygada „Łupaszki” weszła w skład 2 Zgrupowania Okręgu Wilno Armii Krajowej. Cała akcja związana była z przygotowaniami do zdobycia Wilna w ramach planowanej operacji „Ostra Brama”. 170

* 20 czerwca 1944 roku litewski oddział pomocniczy policji niemieckiej () dokonał pacyfikacji wsi Glinciszki, mordując trzydziestu ośmiu niewinnych mieszkańców. Był to odwet za śmierć czterech litewskich policjantów w starciu z 5 Wileńską Brygadą AK. Znaczną część ofiar stanowiły kobiety i dzieci (większość mężczyzn wyszła w tym czasie do pracy). Pracownicy będącego wówczas w niemieckim zarządzie pobliskiego majątku Landbewirstschaftungsgesellschaft Ostland, już zamknięci przez litewskich policjantów w dawnej kaplicy glinciskiego pałacu, też prawdopodobnie mieli być rozstrzelani. Uratował ich przyjazd członków niemieckiego zarządu, którzy spłoszyli napastników. Litewskie bataliony Schutzmannschaft już wcześniej dopuszczały się mordów na polskiej ludności cywilnej, między innymi w Pawłowie, Adamowszczyźnie i Sieńkowszczyźnie. „Łupaszka” nie raz i nie dwa ostrzegał nieprzyjaciela, wzywając do zaprzestania napadów…

Kiedy wojska niemieckie wkraczały latem 1941 r. na terytorium Litwy, miejscowa ludność witała je jak wyzwolicieli spod sowieckiego reżimu. Wielu Litwinów działało w oddziałach partyzanckich, atakujących uchodzącą Armię Czerwona. Rozbrojone litewskie oddziały powstańcze zostały w dużej części przekształcone w 24 bataliony samoobrony (Selbschutz- Bataillone) 23 strzeleckie i 1 konny. Przy każdym batalionie była niemiecka grupa łącznikowa w składzie oficera i 5-6 starszych podoficerów. Uzbrojenie było niemieckie lub zdobyczne sowieckie. W listopadzie 1941 r. bataliony samoobrony przekształcono w bataliony policji pomocniczej (Schutzmannschaftsbataillonen), zwane też batalionami Schuma. Liczyły ogółem ok. 8,4 tysiąca ludzi, zaś każdy miał ok. 500-600 policjantów. Dowódcami batalionów byli w większości b. oficerowie armii litewskiej. Do zadań batalionów Schuma należała ochrona niemieckich obiektów wojskowych i linii komunikacyjnych, a także walka z partyzantką. Współpracowały ściśle z niemiecką . Podczas operacji antypartyzanckich często wspierały SD Einsatzkommandos. Część litewskich batalionów Schuma było zaangażowanych w mordowanie Żydów. W lipcu 1944 r. na bazie czterech batalionów został sformowany w Kownie 1 Litewski Ochotniczy Pułk Policyjny. Wobec wkroczenia Armii Czerwonej na terytorium Litwy zamiast, przeciwko partyzantom, został on rzucony na front, podobnie jak niektóre bataliony Schuma. Pod koniec 1944 większość litewskich policjantów została rozbrojona, zaś bataliony rozformowane. Litwini zasilili różne naziemne jednostki Luftwaffe. Jedynie trzy bataliony (nr 5, 13 i 256) nie zostały rozformowane, gdyż były okrążone wraz z niemieckimi wojskami w tzw. Kotle Kurlandzkim. Skapitulowały na początku maja 1945 r.

Przybyły wraz z niemieckimi zarządcami bezpośredni administrator majątku, Władysław Komar, ojciec późniejszego złotego medalisty olimpijskiego w pchnięciu kulą (Monachium 1972 rok), został zabity przez litewskich nacjonalistów w drodze powrotnej do Wilna. Mimo obecności niemieckiego kapitana, wyciągnięto go z samochodu w okolicach Podbrzezia i zmasakrowano, biorąc podobno za komendanta Okręgu Wileńskiego AK Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka”. Trzy dni później pododdziały 5. Brygady dokonały na rozkaz świeżo awansowanego rotmistrza Zygmunta Szendzielarza akcji odwetowej w ufortyfikowanej wsi Dublinki, zamieszkałej przez litewskich osadników wojskowych. Akcją dowodzili bezpośrednio podkomendni Szendzielarza - Jan Więcek „Rakoczy” i Antoni Rymsza „Maks”. Wobec braku dokumentacji nie wiadomo do końca, na ile „Rakoczy” i „Maks” realizowali polecenia bezpośredniego przełożonego, a na ile działali samowolnie. Samego „Łupaszki” w Dublinkach nie było. 171

Miejsce ataku wybrano nieprzypadkowo, tam właśnie mieszkały rodziny niektórych litewskich policjantów, odpowiedzialnych za zbrodnie w Glinciszkach. Przez zaskoczenie został zdobyty bunkier, złamano również opór stawiany polskim partyzantom podczas wkraczania do samej wsi. Posługując się listą osób współpracujących z aparatem okupacyjnym, żołnierze „Łupaszki” rozstrzelali dwudziestu siedmiu mieszkańców Dublinek, w tym kobiety i dzieci. Niestety, wśród ofiar ataku, w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach znalazła się też Polka, Anna Górska, z czteroletnim synkiem. Zaznaczyć należy, że istnieją dwie różniące się wersje, które oddziały dokonały akcji w Dubinkach. Według pierwszej, dowódca 5 Brygady Zygmunt Szendzielarz, po otrzymaniu meldunku o masakrze w Glinciszkach samowolnie nakazał swoim żołnierzom dokonanie odwetu, łamiąc tym samym rozkaz komendanta Okręgu Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka” z 12 kwietnia, zakazującego represji na ludności cywilnej. „Wobec tej niesłychanej i ohydnej zbrodni i wobec tego, że ostrzeżenie moje nie poskutkowało, poleciłem podległym mi oddziałom Armii Krajowej wykonanie odwetu na oddziałach litewskich brzmiał rozkaz «Wilka». - Ponadto komunikuję, że moralni sprawcy mordu będą ukarani na mocy wyroku sądu specjalnego”. Jednocześnie „Wilk” nakazał majorowi Mieczysławowi Potockiemu „Węgielnemu” dokonanie bezkrwawego rajdu na teren Litwy Kowieńskiej, mającego być demonstracją siły polskich oddziałów. Według drugiej wersji, akcja w Dubinkach była częścią tego właśnie rajdu, a wzięły w nim udział, prócz 5. Wileńskiej Brygady AK, także brygady „Narocz” i „Brasławska”. „Sprawa honorowania «Łupaszki» przez polskie władze od lat budzi sprzeciw na Litwie – płacze «Gazeta Wyborcza» piórami Wojciecha Czuchnowskiego i Aleksander Radczenki. - Gdy w 2007 r. prezydent Lech Kaczyński odznaczył Szendzielarza Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski, odczytano to jako gest nieprzyjazny. «To jakby naplucie w twarz Litwinom, dla których on był rzeźnikiem, ludobójcą» - powiedział wtedy Vytautas Landsbergis, pierwszy prezydent niepodległej Litwy». Tym razem jest w zasadzie cicho. Litwa liczy bowiem na odwilż w stosunkach z Polską i woli nie drażnić potencjalnego partnera strategicznego, a nacjonalistyczna litewska prawica (zazwyczaj antypolska) z dużą sympatią patrzy na «dobrą zmianę» dokonywaną przez PiS. I marzy o takiej zmianie na Litwie. W tej sytuacji krytykowanie Warszawy byłoby więc szkodzeniem własnym planom politycznym”. * Na przełomie czerwca i lipca 1944 roku Armia Czerwona rozpoczęła operację „Bagration”, czyli wielką ofensywę, mającą na celu zniszczenie przebywającej na terenach dzisiejszej Białorusi niemieckiej Grupy Armii „Środek” (Była to prawdopodobnie największa klęska Wehrmachtu podczas II wojny światowej). Polskie oddziały partyzanckie przystąpiły natomiast do wykonania zadań operacji „Burza”, której zadaniem było nękanie wycofujących się Niemców i pokazanie światu przynależności Wileńszczyzny i całych Kresów Wschodnich do Polski. W czerwcu 1944 roku Sztab Wileńskiego Okręgu AK wydał rozkaz o samodzielnym zdobyciu Wilna. Chodziło o wyzwolenie miasta spod okupacji niemieckiej i opanowanie go przed nadchodzącymi oddziałami Armii Czerwonej. Autorem tej operacji, noszącej kryptonim „Ostra Brama”, był ppłk Aleksander Krzyżanowski „Wilk”. Plan zakładał, że po rozpoczęciu akcji Niemcy przestraszą się nadchodzących Rosjan i w panice, albo przynajmniej mocno zdezorganizowani, opuszczą Wilno. Na osobisty rozkaz Hitlera zostało ono jednak obsadzone przez liczący siedemnaście tysięcy garnizon i zamienione silnie ufortyfikowaną twierdzę. 172

Operacja rozpoczęła się 7 lipca 1944 roku i wzięło w niej udział około trzynastu tysięcy żołnierzy AK. Cztery tysiące w bezpośrednim szturmie na miasto, reszta w zewnętrznych atakach na linie komunikacyjne i pojedyncze oddziały Wehrmachtu. Tego samego dnia wieczorem jednak, do zdobywania Wilna przystąpili Sowieci – sto tysięcy żołnierzy, wspieranych przez czołgi i lotnictwo. AK-owcy nie mieli ciężkiej broni, niemiecki garnizon dysponował pociągiem pancernym. Mimo to oddziały garnizonu konspiracyjnego AK miasta Wilna, które wobec spóźnionego dotarcia rozkazów rozpoczęły atak z kilkugodzinnym opóźnieniem, opanowały własnymi siłami prawobrzeżną część miasta i współdziałając z jednostkami sowieckimi, zaatakowały w części lewobrzeżnej. 13 lipca Wilno zostało zdobyte. Niemcom nie pomogło zrzuconych w okolicach kilkuset spadochroniarzy. Na Górze Zamkowej załopotał biało-czerwony sztandar. Po kilku godzinach Rosjanie zamienili go na czerwony… Oddziały polskie, atakujące Wilno z zewnątrz, zagrodziły drogę wycofującym się z Wilna Niemcom, staczając z nimi 13 lipca krwawą bitwę pod Krawczunami. Zginęło w niej bądź trafiło do niewoli blisko tysiąc Niemców. W całej operacji „Ostra Brama” zginęło prawie pięciuset żołnierzy AK, a ponad tysiąc zostało rannych. W sytuacji niezrealizowania politycznych planów, czyli wystąpienia w zdobytym Wilnie jako gospodarz, ppłk Krzyżanowski postanowił podjąć rozmowy ze stroną sowiecką. 12 lipca dostał zaproszenie do kwatery dowódcy 3. Frontu Białoruskiego generała Iwana Czerniachowskiego w Smorgoniach. Ze strony sowieckiej rozmowy prowadził generał brygady, który jednak nie przedstawił się ani nie określił swojej funkcji. Krzyżanowski wystąpił wobec Sowietów z propozycją kontynuowania współpracy wojskowej. Ci natomiast chcieli tylko wykorzystać żołnierzy AK jako zwiadowców lub przewodników jednostek frontowych… Jednocześnie 13 lipca zakończyły się wspólne rosyjsko-polskie walki o wyzwolenie Wilna. Następnego dnia doszło do kolejnego spotkania, na którym strona sowiecka nieoczekiwanie zgodziła się na postulat utworzenia z oddziałów AK Okręgów Wileńskiego i Nowogródzkiego samodzielnej jednostki w składzie dwóch dywizji piechoty i zmotoryzowanej brygady kawalerii, pod polskim dowództwem w składzie 3. Frontu Białoruskiego. Uzbrojenie, wyposażenie i wyżywienie dostarczyć miała Armia Czerwona. Do 17 lipca ppłk Krzyżanowski zobowiązał się dostarczyć konkretne propozycje dotyczące organizacji podległych mu oddziałów. W rzeczywistości propozycja sowiecka była wybiegiem, który miał uśpić czujność Polaków i pozwolił przygotować się do likwidacji oddziałów AK. W tym celu w rejon Wilna zostały przerzucone wojska NKWD, dowodzone przez generała Iwana Sierowa. Rankiem 17 lipca rosyjski oficer łącznikowy przekazał „Wilkowi” zaproszenie do Wilna od generała Czerniachowskiego w celu podpisania ostatecznego porozumienia. Ponieważ polski dowódca zamierzał się tam udać w asyście szwadronu kawalerii, Rosjanin nalegał na pośpiech. Ostatecznie ppłk Krzyżanowski pojechał do Wilna jedynie ze swoim szefem sztabu, cichociemnym, majorem Teodorem Cetysem pseudonim „Sław” i kierowcą. Podczas spotkania Polacy zostali zdradziecko rozbrojeni i aresztowani. Wieczorem tak samo postąpiono z większością oficerów AK, którzy przybyli w okolice Wołkorabiszek na rzekomą odprawę z komendantem Okręgu. Tylko cześć żołnierzy zdołała zbiec. Sowieci internowali niespełna sześć tysięcy żołnierzy. Internowani w większości odmówili wstąpienia do armii Berlinga, za co zostali wywiezieni do Kaługi, gdzie przez kilka lat służyli w batalionach roboczych Armii Czerwonej przy wyrąbie lasu. Oficerów aresztowano, osądzono i wywieziono do Riazania. * Zygmunt Szendzielarz od początku przeciwny był planom zdobycia Wilna. Zbyt dobrze znał Rosjan, nie wierzył im i podejrzewał, co stanie się później. Któregoś dnia oznajmił nawet 173 dowódcom swoich pododdziałów, że „nie ma zamiaru defilować przed Ruskimi”. Innym razem powiedział: „Nie będziemy wojować razem pod Wilnem (…) tutaj czeka nas grób i mogiła”. Swoje przekonanie wyrażał w często cytowanych słowach: „Niech mnie historia osądzi, ale nie chcę, żeby kiedykolwiek nasi żołnierze byli wieszani na murach i bramach Wilna”. Być może dlatego 5. Wileńska Brygada AK, licząca w tym dniu około sześciuset partyzantów, nie została wyznaczona do wzięcia udziału w bezpośrednim szturmie na Wilno. Żołnierze „Łupaszki” tworzyli oddziały zabezpieczające akcję, zaatakowali też miasto Suderwa. Kiedy wileńskie i nowogródzkie AK zostało rozbite przez NKWD, 5. Brygada zeszła do jeszcze większej konspiracji - jej nazwa została zmieniona, podobnie jak pseudonimy dowódców. Funkcjonowała odtąd przez jakiś czas jako „Brygada Warszawska”, Szendzielarz przyjął zaś nowy pseudonim – „Żelazny”. Uciekając przed depczącymi im po piętach Rosjanami, manewrując pośród oddziałów niemieckich, ludzie „Łupaszki” (będziemy jednak ciągle tak go nazywać), dotarli do Puszczy Grodzieńskiej. Na swoją siedzibę wybrał bunkier w Puszczy, który został wyposażony w pomieszczenie na wzór kuchni, a nawet łaźnię parową. Tam łączniczka powiadomiła go o aresztowaniu „Wilka” i jego sztabu przez Sowietów. Sprawdziły się więc przypuszczenia o ich nieuczciwych zamiarach. Został również poinformowany, że NKWD intensywnie poszukuje Brygady i jej dowódcy. 23 sierpnia miejsce ukrycia zostało odnalezione przez rosyjskich agentów. Otoczony przez Armię Czerwoną Zygmunt Szendzielarz podjął decyzję o rozformowaniu jednostki – mimo zapewnień Rosjan (a może właśnie dlatego), że Brygada zostanie wcielona do wojska generała Zygmunta Berlinga. Małymi grupami partyzanci przebijali się do lasów augustowskich. „W roku 1943 udało się dogadać z sowiecką partyzancką, mijaliśmy się z nimi w lasach bez strzału – wspominała Lidia Lwow. - Wszystko zmieniło się wraz z odwrotem Niemców z Wileńszczyzny. Sowieci uderzyli na nas z dwóch stron. «Łupaszka» dostał propozycję włączenia jego oddziału do wojska polskiego walczącego u boku armii radzieckiej. W tych okolicznościach zdecydował się na rozwiązanie brygady i danie wolnej ręki swoim towarzyszom broni”. Wraz z Lidią Lwow „Lalą”, „Łupaszka” ukrywał się przez jakiś czas w kilku różnych wsiach Podlasia. Szczególnie upodobał sobie Kierutyki. Reszta partyzantów została rozlokowana po pobliskich gospodarstwach. Niestety, także i tam wytropili ich wszechobecni kapusie. Zdrada jednego z partyzantów spowodowała aresztowanie większości członków Brygady. Zostało ich wszystkich razem około dwudziestu. Wiernych do końca… Znów trzeba było uciekać. Wraz z „Lalą” i kilkoma jeszcze żołnierzami, „Łupaszka” znalazł schronienie… w dole po ziemniakach. Przetrwanie zimy w takich warunkach było jednak niemożliwe. Zamelinowali się więc u działaczy AK w Kiersnowie. 19 stycznia 1945 roku Komendant Główny AK generał Leopold Okulicki „Niedźwiadek” wydał rozkaz rozwiązujący Armię Krajową. Pułkownik „Mścisław”, Władysław Liniarski, który kierował Okręgiem Białostockim AK postanowił jednak kontynuować działalność w ramach konspiracyjnej Armii Krajowej Obywateli (AKO). Wielu z partyzantów było dokumentnie „spalonych”, ich powrót do życia codziennego mógł się zakończyć ujęciem. Ciągłe ukrywanie się i przeprowadzki w celu uniknięcia dekonspiracji pogarszały dodatkowo położenie. Szendzielarz podporządkował się wraz z resztkami swego wojska „Mścisławowi”. Ten nakazał mu przejście do Puszczy Białowieskiej i zorganizowanie tam ugrupowania złożonego z rozbitków z nowogródzkich i wileńskich oddziałów AK. Awansowany na stopień majora i mianowany dowódcą partyzantki Okręgu Białystok, „Łupaszka” przystąpił do wykonania 174 zadania. Cała zimę poświęcił na odtworzenie zdolności bojowej 5. Wileńskiej Brygady, ściągnął również z Wileńszczyzny do Bielska Podlaskiego teściową i córkę. Do oddziału wciąż przybywali nowi partyzanci, wkrótce zebrało ich się około dwustu. (Kiedy we wrześniu 1945 roku major Szendzielarz otrzymał rozkaz rozformowania Brygady, miał pod bronią około trzystu ludzi). Struktura odtworzonej 5 Wileńskiej Brygady AK przedstawiała się następująco: Dowódca – major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka” Zastępca dowódcy – porucznik Lech Beynar „Nowina” (późniejszy Paweł Jasienica) Adiutant – porucznik Jerzy Jezierski „Stefan”. Dowódca 1 szwadronu – porucznik Zygmunt Błażejewicz „Zygmunt”. Dowódca 2 szwadronu – podporucznik „Bury”: Dowódca 1 kompanii szturmowej – porucznik Jan Mazur „Piast”. Dowódca 4 szwadronu – porucznik Marian Pluciński „Mścisław” Dowódca drużyny podoficerskiej – podporucznik Jan Zaleski „Zaja”.

Wspomniany wyżej Lech Beynar (1909-1970) znany jest powszechnie jako Paweł Jasienica. Polski historyk, pisarz historyczny, eseista i publicysta „Tygodnika Powszechnego”, autor cyklu esejów historycznych Polska Piastów (1960), Polska Jagiellonów (1963) oraz Rzeczpospolita Obojga Narodów (1963) w którym przedstawił własną, publicystyczną koncepcję filozofii historii Polski, wyłożoną wcześniej w Myślach o dawnej Polsce (1960). W czasie II wojny światowej oficer Armii Krajowej, od jesieni 1944 r., po dezercji z Ludowego Wojska Polskiego, był żołnierzem 5 Wileńskiej Brygady AK, przez pewien czas adiutantem samego dowódcy, Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Ranny w lipcu 1945 r., opuścił brygadę i uniknął losu większości jej oficerów, skazanych na karę śmierci. W 1964 roku, w związku z zaostrzeniem cenzury, Jasienica wraz z 33 innymi polskimi intelektualistami podpisał „List 34” skierowany do premiera Józefa Cyrankiewicza. Reakcją na to wystąpienie było nasilenie inwigilacji pisarza. W połowie lat sześćdziesiątych donosiło na niego co najmniej trzydziestu agentów. Prześladowano go za sprzeciwianie się cenzurze i aktywną działalność w opozycji liberalno-demokratycznej. Od roku 1966 był wiceprzewodniczącym polskiego PEN Clubu. Brał udział w protestach przeciw zdjęciu z afisza Dziadów w reżyserii Kazimierza Dejmka. Poparł też otwarcie protest młodzieży akademickiej w marcu 1968 roku, co doprowadziło do zakazu publikacji pisarza w latach 1968–1970 i usunięcia go ze Związku Literatów Polskich. Władze PRL z Władysławem Gomułką na czele oskarżyły go o liczne morderstwa na zlecenie „Łupaszki” na obszarze Białostocczyzny oraz Podlasia. Gomułka publicznie pomówił pisarza o współpracę z aparatem władzy, mówiąc że „Śledztwo przeciwko Jasienicy zostało umorzone z powodów, które są mu znane. Został on zwolniony z więzienia”. Pomówienie to Lech Beynar odebrał bardzo ciężko i stanowiło dla niego problem aż do śmierci

* Mimo fatalnego obrotu spraw po zakończeniu II wojny światowej, major „Łupaszka” nie uległ wszechobecnemu defetyzmowi. W kwietniu 1945 roku wznowił działania zbrojne. Nadal liczył na konflikt pomiędzy Anglosasami a ZSRR. 5. Wileńska Brygada skupiła się na likwidacji szpicli NKWD, dokonywanej według sporządzanych list. Po każdej egzekucji zostawiała listy wyjaśniające pobudki, którymi kierowali się partyzanci. Walczyli z oddziałami Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego, z formacjami NKWD, Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, atakowali posterunki milicji, strzelali do funkcjonariuszy bezpieki i działaczy PPR, chronili ludność przed pospolitymi bandytami, których w owym czasie nie brakowało. Uznawano ich za jeden z najgroźniejszych i najskuteczniejszych oddziałów podziemia antykomunistycznego na terenie Białostocczyzny. 175

Wiosną weszli do białostockiej wsi Narewka… W początkach września 1945 roku, na rozkaz Komendy Okręgu Białostockiego AKO wydany w związku z zarządzoną przez Delegaturę Sił Zbrojnych na Kraj akcją „rozładowywania lasów”, Zygmunt Szendzielarz polecił rozformować. 5 Brygadę Wileńską. Demobilizacja trwała niecały miesiąc. W polu pozostał oddział kadrowy 1 szwadronu, na bazie którego wkrótce potem sformowano 6. Wileńską Brygadę. „Łupaszka” wraz z bliskimi przeniósł się do Gdańska, będącego wtedy siedzibą ostatniego komendanta Okręgu Wileńskiego AK, podpułkownika Antoniego Olechnowicza „Pohoreckiego”. Do spotkania z nim doszło pod koniec września 1945 roku. Major Szendzielarz otrzymał zadania propagandowe, które nie do końca mu odpowiadały. W celu zdobywania na nie środków finansowych uzyskał jednak zgodę na utrzymywanie kilkuosobowych grup zbrojnych (tzw. patroli dywersyjnych), natomiast istnienie większych oddziałów partyzanckich zostało zakazane. Zgodnie z otrzymanym rozkazem ludzie „Łupaszki” zaczęli więc kolportować antykomunistyczne ulotki i broszury, mające stanowić element akcji edukacyjnej polskiego społeczeństwa. Partyzanci przedstawiali w nich swoje motywy pozostawania w podziemiu. Pierwsza seria została dostarczona do wszystkich większych miast Polski. „My którzy ponieśliśmy tyle ofiar, nie możemy pozwolić na to, by w naszym Państwie panoszyli się Azjaci i narzucali nam swe prawa, przez pachołków w osobach Bieruta” – możemy przeczytać w jednej z nich. „(…) Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej ojczyzny pisał «Łupaszka» w innej, z marca 1946 roku. - My jesteśmy z miast i wiosek polskich (...) My chcemy, by Polska była rządzona przez Polaków oddanych sprawie i wybranych przez cały Naród, a ludzi takich mamy, którzy i słowa głośno nie mogą powiedzieć, bo UB wraz z kliką oficerów sowieckich czuwa. Dlatego też wypowiedzieliśmy walkę na śmierć lub życie tym, którzy za pieniądze, ordery lub stanowiska z rąk sowieckich, mordują najlepszych Polaków domagających się wolności i sprawiedliwości”. Pod koniec listopada Szendzielarz opuścił Gdańsk i udał się do Sztumu, gdzie dalej prowadził działalność propagandową. W międzyczasie rozwiązano Delegaturę Sił Zbrojnych, a w jej miejsce 9 września 1945 roku powołano Zrzeszenie „Wolność i Niezawisłość”. W drugiej połowie stycznia 1946 roku, na kolejnym spotkaniu z ppłk Olechnowiczem „Łupaszka” uzyskał zgodę na utworzenie większego oddziału bojowego. Rozkazem nr 1 z 26 lutego powołał do życia 6. Brygadę Wileńską (rejon działalności – Białostockie i Podlasie), natomiast rozkazem nr 2 z 14 kwietnia odtworzył 5. Wileńską Brygadę pod swoim dowództwem, mającą działać na obszarze Pomorza oraz Warmii i Mazur. Podczas całej swojej działalności oddziały 5. Wileńskiej Brygady AK wykonały ponad dwieście trzydzieści akcji, z tego większość na terytorium Borów Tucholskich. Na terytorium województwa gdańskiego w 1946 roku zlikwidowały trzydzieści dziewięć osób, w tym osiemnastu funkcjonariuszy bezpieki. Pozostali to konfidenci UB, milicjanci oraz żołnierze, którzy polegli w walkach ze poszczególnymi szwadronami. Akcje te niemal sparaliżowały komunistyczną władzę na tych terenach, mimo jej blisko stukrotnej przewagi liczebnej. W połowie sierpnia Zygmunt Szendzielarz, mając na względzie coraz silniejsze nasycenie terenu siłami komunistycznymi, podjął decyzję przejścia w rejon Białegostoku w celu połączenia się z 6. Brygadą. Udało mu się to dopiero w połowie października i tylko z siłami szwadronu podporucznika Henryka Wieliczki „Lufy”. Pozostałe dwa szwadrony pozostały na miejscu i rozformowały się w połowie listopada 1946. Henryk Wieliczko był jednym z najdzielniejszych żołnierzy „Łupaszki”. Na początku stycznia 1946 roku został włączony przez Zygmunta Szendzielarza do zespołu dywersyjnego. 11 stycznia wraz z Jerzym Lejkowskim „Szpagatem” zatrzymał pod Koszalinem pociąg pocztowy, rekwirując sto dwa tysiące złotych i wystawiając pokwitowanie z podpisem majora 176

„Łupaszki”. W lutym 1946 został ranny w plecy w przypadkowej strzelaninie między awanturującymi się marynarzami w Gdańsku, wskutek czego przez miesiąc przebywał w szpitalu. W kwietniu, jako podporucznik został mianowany dowódcą 4 szwadronu Brygady. 8 maja 1946 w Karsinie, na czele swoich ludzi rozbroił posterunek MO, posterunek Służby Ochrony Kolei i rozbijając urząd gminny i spółdzielnię Samopomocy Chłopskiej; zatrzymał i rozstrzelał dwóch członków PPR współpracujących z Urzędem Bezpieczeństwa (Franciszka Platę i Józefa Machuta). Trzy dni później stoczył potyczkę z UB, MO i WP w Bartlu Wielkim, w której zginął jeden funkcjonariusz PUBP w Starogardzie, a czterech zostało rannych. 2 czerwca rozbroił posterunek MO w Mikołajkach Pomorskich, sześć dni później posterunek MO i urząd gminny w Miłomłynie. Wkrótce na koncentracji otrzymał od majora „Łupaszki” zadanie rozpoznania zachodniej części Mazur. 25 czerwca 1946 roku zlikwidował w Nidzicy funkcjonariusza PUBP Zbysława Ulricha. 27 czerwca innego funkcjonariusza tego samego urzędu, Andrzeja Rzeczkowskiego. 29 lipca 1946 roku w miejscowości Grupa koło Świecia „Lufa” zastrzelił sekretarza Komitetu Gminnego PPR Jana Kamińskiego -współpracownika UB. 29 sierpnia w Jerzwałdzie ukarał chłostą miejscowych członków PPR. 7 września zatrzymał wojskowy samochód ciężarowy, który skonfiskował, rozbrajając żołnierzy. 19 września w Rucianem- Nidzie zlikwidował dwóch funkcjonariuszy PUBP z Pisza, Stanisława Łochaczewskiego i Edmunda Płońskiego oraz rozbroił posterunek MO w Świętajnie i przeprowadził rekwizycję w spółdzielni. 28 października rozbroił posterunki MO w Rogozach i Lipowcu, rozbił urząd gminy i dokonał rekwizycji w spółdzielni, po czym rozbił grupę operacyjną Komendy Powiatowej MO w Szczytnie, zabijając czterech funkcjonariuszy, a ośmiu raniąc. (Wieliczko zastrzelił wówczas komendanta powiatowego MO chorążego Kazimierza Jarzębowskiego, stracił jednak przy tym śmiertelnie rannego szofera 4 szwadronu, kaprala Henryka Wojczyńskiego „Mercedesa”. 13 grudnia we wsi Niemyje - Skłody oddział „Lufy” został otoczony przez grupę operacyjną KBW i UB z Bielska Podlaskiego, która aresztowała dwóch partyzantów. Po tym wydarzeniu Henryk Wieliczko faktycznie zaprzestał aktywnej działalności. 23 czerwca 1948 roku został wskutek zdrady aresztowany przez UB w Siedlcach i postrzelony w czasie próby ucieczki. Wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Lublinie z 24 lutego 1949 roku został skazany w trybie doraźnym na karę śmierci i stracony na zamku w Lublinie. 7 listopada 2007 roku Prezydenta RP Lech Kaczyński odznaczył pośmiertnie Henryka Wieliczkę Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. * Najprawdopodobniej w grudniu 1946 roku major Szendzielarz otrzymał od ministra bezpieczeństwa publicznego Stanisława Radkiewicza list, w którym ten nakłaniał go do rozwiązania oddziałów. W zamian obiecywał możliwość swobodnego opuszczenia Polski. „Łupaszka” nie zamierzał jednak iść na żadne kompromisy, a przede wszystkim nie wierzył w dobrą wolę żadnych komunistów. Odpisał więc tymi słowami: „Panie ministrze, możemy się spotykać pod jednym warunkiem - kiedy pan będzie wisiał na sośnie, to ja pod nią przyjdę”. Urząd Bezpieczeństwa ponawiał próby kontaktu także w marcu i kwietniu 1947 roku, oczywiście bezskutecznie. Na początku 1947 roku, przed wyborami do Sejmu, szwadrony „Łupaszki” zostały zepchnięte do defensywy, atakując tylko od czasu do czasu. Pod koniec marca nastąpiła koncentracja oddziałów Brygady, podczas której major Szendzielarz zwolnił część swoich podkomendnych, tych, którzy chcieli się ujawnić. Sam był ciągle gorącym zwolennikiem dalszego prowadzenia walki przeciw komunistom, stan oddziału zmalał jednakże do czterdziestu ludzi. Ostatecznie po rozmowach z niektórymi byłymi podkomendnymi, między 177 innymi z Lechem Beynarem, „Łupaszka” postanowił zaprzestać czynnej walki zbrojnej i powrócić do cywilnego życia. Wobec coraz trudniejszego położenia, na przełomie kwietnia i maja 1947 przeniósł się wraz z Lidią Lwow do miejscowości Królowa pod Głubczycami, na południu Polski. Kupili kozę, parę prosiaków i kury, zajęli się prowadzeniem gospodarstwa rolnego, próbując stworzyć namiastkę normalnego życia. Dowództwo polowe nad 6 Brygadą major Szendzielarz przekazał podporucznikowi Władysławowi Łukasiukowi pseudonim „Młot”, sobie pozostawił natomiast ogólną komendę. W połowie maja przybył do niego ppłk Olechnowicz z rozkazem rozwiązania 6. Brygady, ale „Łupaszka” nie podjął żadnych konkretnych działań w tym celu. Wobec zagrożenia aresztowaniem wkrótce przeniósł się do Zakopanego, potem do Chabówki. Przez cały czas utrzymywał przez łączników kontakt z 6 Brygadą. Przekazywał „Młotowi” ogólne wytyczne dotyczące dalszej działalności bojowej oraz informował o sytuacji w kraju i rozkazach płynących z komendy Okręgu Wileńskiego AK. Władysław Łukasiuk dowodził Brygadą przez kolejne trzy lata, potrafiąc utrzymać się w terenie, nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Był bardzo solidnym i odpowiedzialnym człowiekiem, mającym świetny instynkt partyzancki, obdarzonym silnym charakterem. Pomimo kalectwa, zawsze maszerował dziarsko na czele swego oddziału. Starsi mieszkańcy Podlasia pamiętają, że poruszanie sprawiało mu duże kłopoty – chodził podpierając się karabinem. W ciągu kilku lat, ze zwykłego dowódcy plutonu awansował do rangi prawdziwej legendy Podlasia. „Łupaszka” cenił go niezwykle i zawsze liczył się z jego zdaniem. Przede wszystkim jednak „Młota” cechowała go dbałość o ludność cywilną i szacunek dla niej. Z wielką determinacją zwalczał bandytyzm i złodziejstwo. Kapitan Władysław Łukasiuk „Młot” zginął 27 czerwca 1949 roku we wsi Czaje-Wólka z ręki swojego podkomendnego Czesława Dybowskiego „Rejtana”. Powody tragedii do dziś nie zostały jednoznacznie wyjaśnione. „Młot” zastrzelił młodszego brata Czesława – Leopolda Dybowskiego, ponieważ ten odmówił wykonania rozkazu (chodziło o wykonanie wyroku śmierci na konfidencie UB). Widząc to, „Rejtan” zastrzelił „Młota”. Dwa tygodnie później zwłoki kapitana Łukasiuka zostały ekshumowane przez funkcjonariuszy UB, a następnie wywiezione w nieznane miejsce. Tymczasem „Łupaszka” z „Lalą” musieli uciekać z Chabówki, kiedy gospodarstwo, w którym się ukrywali, stało się obiektem zainteresowania organów bezpieczeństwa. (Za głowę majora władze wyznaczyły wysoką nagrodę). Osiedli w Osielcu, niewielkiej wsi położonej w obecnym województwie małopolskim, na pograniczu Beskidu Żywieckiego i Makowskiego. „Łupaszka” planował zakupienie kutra rybackiego i wspólną ucieczkę do Szwecji. Niestety, 30 czerwca 1948 roku do zamieszkiwanego przez nich domu wkroczyli funkcjonariusze UBP. Oboje zostali aresztowani. Zgodnie z relacją kapitana Edmunda Banasikowskiego UB wpadło na trop Szendzielarza, podczas przeszukiwania domu Wandy Minkiewicz. Znaleźli tam pocztówkę, nadaną przez „Łupaszkę” z Poronina. Kiedy niczego nie podejrzewający major wyszedł przed swoją chatę, został natychmiast otoczony przez funkcjonariuszy bezpieki. Najprawdopodobniej ubecy nie zdawali sobie początkowo sprawy, kogo udało im się nakryć. Zygmunt Szendzielarz był jednym z wielu członków Wileńskiego Okręgu AK zatrzymanych w czerwcu i lipcu 1948 roku w ramach „Akcji X” - szeroko zakrojonemu uderzeniu, skierowanemu przeciw Wileńskiemu Okręgowi AK. „Akcja X objęła swym zasięgiem kilkadziesiąt tysięcy ludzi, ponad sześć tysięcy zostało aresztowanych, z tego co najmniej pięćdziesięciu skazano na karę śmierci. „Zdążyłam założyć płaszcz na koszulę nocną i wywieźli nas do Myślenic – wspominała Lidia Lwow. - Potem trafiliśmy do Krakowa. Od tamtego momentu, aż do procesu w Warszawie, nie widziałam już «Łupaszki»”. 178

* Natychmiast po aresztowaniu „Łupaszka” został przewieziony do Warszawy i osadzony w X pawilonie więzienia mokotowskiego przy ulicy Rakowieckiej. Przebywał tam do 8 lutego 1951 roku, w sumie dwa i pół roku. „«Łupaszka» osobą swoją w oczy się nie rzuca - zapisał w raporcie funkcjonariusz UB. - Średniego wzrostu ok. 175 cm, z krzywymi nogami, popsutymi zębami i łysiną z przodu głowy”. (Nieco inaczej widziała go Lidia Lwow: „Był wysoki, metr osiemdziesiąt albo i kilka centymetrów więcej, szczupły, łysawy, blondyn o dużych niebieskich oczach i wydatnych ustach”). 23 października 1950 rozpoczął się pokazowy proces byłych członków Wileńskiego Okręgu AK, w którym obok „Łupaszki” na ławie oskarżonych zasiedli: ppłk „Pohorecki”, kpt. Henryk Borowski „Trzmiel”, ppor. Lucjan Minkiewicz „Wiktor”, Wanda Minkiewicz „Danka” oraz Lidia Lwow „Lala”. Celem postępowania sądowego była całkowita dyskredytacja partyzantów. Zarzucono im między innymi współpracę z gestapo podczas niemieckiej okupacji, a po wojnie działalność na rzecz „imperialistów anglosaskich”. Rozprawie przewodniczył major Mieczysław Widaj, o którym mówiono, że zostawił za sobą mnóstwo krzyży - W latach 1945 - 1953 skazał na karę śmierci stu sześciu żołnierzy polskiego podziemia niepodległościowego. Członek PZPR, zastępca przewodniczącego Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie. (W 1952 roku został przewodniczącym tego sądu. Zmarł w 2008 roku całkowicie bezkarny do końca, pobierając co miesiąc dziewięć tysięcy złotych „zasłużonej” emerytury) Zygmunta Szendzielarza „bronił” adwokat z urzędu Edward Rettinger, „wsławiony” między innymi taką oto „obroną” Kazimierza Moczarskiego i jego kolegów: „(…) to było bajoro zbrodni, którego miazmaty dziś nam trują jeszcze duszę. To było bajoro zbrodni, gdzie zastygła krew lepi się jeszcze do rąk”. „Łupaszka” zeznawał w drugim i trzecim dniu rozprawy, która zakończyła się 2 listopada. Spośród postanowionych mu zarzutów przyznał się, że był członkiem nielegalnej organizacji, prowadził walki z partyzantami sowieckimi i że uważał Sowietów za stronę atakującą oraz potwierdził, że jego brygady atakowały funkcjonariuszy UBP, NKWD, PPR i MO, zaznaczając przy tym, że wykonywał rozkazy przełożonych. Zaprzeczył współpracy z Niemcami. Pytany o motywy walki z komunistami, powiedział: „Moją myślą przewodnią była suwerenna Polska. Suwerenna i demokratyczna. Suwerenna, to znaczy wolna Polska”. „Naszej audycji słuchają mieszkańcy miast i wsi - mówił na antenie Polskiego Radia w październiku 1950 oku Andrzej Rokita sprawozdawca procesu «Łupaszki». - Znają oni dobrze krwawego zbira i bandytę mordującego i grabiącego bezlitośnie, bandytę «Łupaszkę» - Szendzielarza. Strumienie krwi i łez, dziesiątki zamordowanych żołnierzy Wojska Polskiego, Armii Czerwonej, działaczy ludowych, robotników i chłopów małorolnych krwawymi śladami znaczą szlaki, którymi wędrowały zwyrodniałe bandy «Łupaszki», Minkiewicza, «Młota» i im podobnych”. Nieco odmiennie postrzegał majora Szendzielarza Leon Smoleński „Zeus”, dowódca jednego z oddziałów „Łupaszki” na Wileńszczyźnie i na Pomorzu: „Na każdej odprawie mówił: Pamiętajcie, że podporą partyzantki jest miejscowa ludność. Jeżeli dowiem się, że z jakiegoś mieszkania zginęła choćby igła - to rozstrzelam złodzieja. Ciągle nam to powtarzał. I ludność nam ufała”. Wszyscy oskarżeni, oprócz kobiet, zostali skazani 2 listopada 1950 roku przez sędziego Mieczysława Widaja na wielokrotną karę śmierci. „Łupaszka” osiemnastokrotnie. O łaskę nie poprosił. Lidia Lwow dostała dożywocie. (Wyszła na wolność w 1956 roku). Z sali sądowej Zygmunt Szendzielarz został ponownie przewieziony na Rakowiecką. Na egzekucję miał oczekiwać w karcerze. Często przychodził z wizytą do więziennej kaplicy i modlił się przed apelem wieczornym. Międzynarodowy Czerwony Krzyż ustalił w tym czasie, 179

że żona „Łupaszki” Anna Szendzielarz (Swolkień) zmarła w Niemczech i tam jest pochowana. W związku z powyższym major poprosił naczelnika więzienia o umożliwienie mu zawarcia małżeństwa z Lidią Lwow. - Przecież czekacie na śmierć, więc co wam myśleć o małżeństwie – odparł ironicznie naczelnik, nie wyrażając zgody. Lidia Lwow opowiadała, że „Łupaszka” uważał, że partyzantka nie jest dla kobiet. Była jedyna kobietą w jego oddziale. Zakochała się w dowódcy, który odwzajemnił to uczucie. Pani Lidia twierdzi, że nie krył z uczuciem nawet w czasie procesu, gdy inni mężczyźni myśleli tylko o sobie; „Kiedy nas przywieźli na salę rozpraw i posadzili «Łupaszkę» i Minkiewicza po jednej stronie, a Wandę Minkiewiczową i mnie po drugiej, on wstał i pocałował mnie. Potem za to siedział miesiąc w karcerze. Minkiewicz nie podszedł do Wandy, a przecież byli małżeństwem, mieli dziecko”. „Gdy po wielu tygodniach wreszcie go zobaczyłam, oniemiałam - opowiada. - Siedział w celi śmierci. Nie wiedziałam, o co pytać. Nie byliśmy sami, obok nas siedziało trzech wojskowych. Pozwolono nam rozmawiać, ile chcemy. A w sumie trwało to może pół godziny. Najtrudniejsze trzydzieści minut w moim życiu. Nie mogłam nic z siebie wydusić. On mówił o córce. Ubolewał, że już nie pamięta, jak wygląda. Wspominał też o matce, którą bardzo kochał. Na koniec powiedział: ucz się i wyjdź za mąż. Do końca troszczył się o mnie. Mówił to z taką czułością”. „Była taka tradycja, uświęcona reguła, że współtowarzysze celi pomagali jak mogli temu, kto akurat przechodził ostrą fazę śledztwa – wspominał Stanisław Krupa, który przez pewien czas siedział z majorem w jednej celo. - (…) Mnie w drugiej fazie śledztwa, a szczególnie w końcówce, kiedy znajdowałem się u kresu sił, pomocą służył major Zygmunt Szendzielarz. W owym czasie nie wiedziałem jeszcze, że było to przesławny „Łupaszka”, dla jednych «brawurowy partyzant», dla innych «krwawy bandyta». Dla mnie był on przede wszystkim towarzyszem niedoli, który samorzutnie, bez obawy, że narazi się strażnikom, pomagał temu, co znajdował się w trudnej sytuacji. (…) Był to niewątpliwie nietuzinkowy człowiek”. Wyrok na „Łupaszce” – de iure kilkanaście wyroków, po jednym za każdy zarzut – wykonano 8 lutego 1951 roku o godzinie 20.15, strzałem w tył głowy. Ciało zostało pochowano w tajemnicy, w nieznanym przez lata miejscu. Lidia Lwow: „Gdy widzieliśmy się ostatni raz, Zygmunt obiecał, że da mi znać, gdy wyrok zostanie wykonany. Wierzył w zjawiska nadprzyrodzone. Wiedziałam, że gdy stanie się najgorsze, nie dowiem się o tym szybko. Też przecież odsiadywałam wyrok, byłam odizolowana od świata. Pewnej nocy usłyszałam pukanie w lufcik w celi. Dźwięk przypominał wystukiwanie czegoś w języku Morse’a. Okazało się, że po prostu okno było niedomknięte. Parę dni później dotarła do mnie wiadomość, że Zygmunt nie żyję. Jestem przekonana, że ten lufcik to był znak od niego”. * 1 października 1993 roku orzeczeniem Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie została unieważniona większość ciążących na Zygmuncie Szendzielarzu wyroków śmierci, a 10 grudnia w wyniku apelacji do Sądu Najwyższego - reszta tych wyroków. Wcześniej jeszcze, bo 25 czerwca 1988 roku prezydent Polski na Uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, w uznaniu wybitnych czynów w czasie wojny nadał majorowi Szendzielarzowi Krzyż Złoty Orderu Virtuti Militari. W 2006 roku Sejm RP uczcił rocznicę śmierci „Łupaszki”, przyjmując w tej sprawie specjalną uchwałę, we wstępie której czytamy: „Pięćdziesiąt pięć lat temu, 8 lutego 1951 roku, zamordowany został w komunistycznym więzieniu major Zygmunt Szendzielarz »Łupaszka«. Żołnierz do końca wierny Niepodległej Polsce, za swoją służbę dwukrotnie odznaczony Orderem Virtuti Militari”. A w zakończeniu: „Major Zygmunt Szendzielarz 180

»Łupaszka« stał się symbolem niezłomnej walki o Niepodległą Polskę, jaką toczyli »Żołnierze Wyklęci«. (…) Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, czcząc Ich pamięć, stwierdza, że »Żołnierze Wyklęci« dobrze zasłużyli się Ojczyźnie”. Projekt uchwały przygotowali posłowie Prawa i Sprawiedliwości przy ostrych atakach (post) komunistycznej lewicy. Następnego dnia „Trybuna” opublikowała na pierwszej stronie artykuł pod znamiennym tytułem: Ich krwawy idol. Autor – poseł SLD Piotr Gadzinowski – bajdurzył, że „Łupaszka” miał czynnie zwalczać dążenia niepodległościowe Litwinów, Białorusinów i Ukraińców, a więc uhonorowanie go miało przeczyć polskiej idei… wstąpienia do UE. Przede wszystkim zaś – według redaktora Gadzinowskiego – majora Szendzielarza miała obciążać śmierć „niewinnych” milicjantów, członków PPR, funkcjonariuszy UB i NKWD. Gadzinowski zarzucał ponadto Szendzielarzowi współpracę z niemieckim okupantem, czego finałem miała być odmowa wzięcia udziału w operacji „Ostra Brama”, mającej na celu wyzwolenie Wilna razem z „bratnimi” oddziałami sowieckimi. Identycznie formułowane oskarżenia doprowadziły sześćdziesiąt dwa lata wcześniej do zamordowania majora „Łupaszki” katyńskim strzałem w tył głowy… Podobne oskarżenia dobiegły z łamów „Gazety Wyborczej”, w ramach „historycznego zbratania” różowych hien z czerwonymi. A potem się oburzają, że patriotycznie nastawione społeczeństwo polskie nazywa ich zdrajcami… Postanowieniem prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego z 9 listopada 2007, „za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej” major Zygmunt Szendzielarz został, wraz z dwoma innymi „żołnierzami wyklętymi” – Kazimierzem Kamieńskim „Gryfem” i Władysławem Łukasiukiem „Młotem”, odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. Uroczyste przekazanie orderów odbyło się 11 listopada tego samego roku w czasie uroczystości z okazji Narodowego Święta Niepodległości. 30 czerwca następnego roku, na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach odbył się uroczysty, symboliczny pogrzeb majora „Łupaszki”. Poszukiwania miejsca spoczynku Zygmunta Szendzielarza – i wielu innych polskich bohaterów, zagrzebanych przez komunistów cichcem w bezimiennych dołach z wapnem – trwały kilkadziesiąt lat. Tak bardzo bali się pamięci o nich… W końcu zostały uwieńczone sukcesem. Wiosną 2013 roku badacze z Instytutu Pamięci Narodowej, podczas prac ekshumacyjnych na terenie Kwatery na Łączce na warszawskich Powązkach, odkryli i zabezpieczyli szczątki majora „Łupaszki”. Identyfikacji dokonali specjaliści z Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w ramach Polskiej Bazy Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów. Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, Pomorski Uniwersytet Medyczny w Szczecinie oraz Instytut Pamięci Narodowej poinformowali o tym doniosłym wydarzeniu podczas konferencji prasowej 22 sierpnia 2013 roku. „Ja w to nie wierzyłam! – przyznała ze łzami w oczach Lidia Lwow. - Nigdy nie myślałam, że będzie można powiedzieć: «Tu leży Łupaszka»” „To był dół pod asfaltową alejką. Major leżał najwyżej. Wrzucono go jako ostatniego twarzą do ziemi – relacjonował wyniki badań swojego zespołu dr Krzysztof Szwagrzyk z IPN-u. – Strzał na Rakowieckiej odbył się z wysokości, bo otwór wlotu kuli jest wysoko na czaszce. A biorąc pod uwagę, że «Łupaszka» miał sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu, możliwe, że więźnia prowadzono do piwnicy, a kat strzelał, stojąc wyżej na schodach”. * Uroczysty pogrzeb człowieka, dla którego mundur z orzełkiem był największą świętością, tym razem już nie symboliczny, z udziałem prezydenta RP Andrzeja Dudy oraz ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza, odbył z honorami wojskowymi się 24 kwietnia 2016 roku na warszawskim Cmentarzu Powązkowskim. Polski bohater narodowy znalazł 181 wreszcie godne miejsce spoczynku, w grobie rodzinnym, obok zmarłej w 2012 roku córki, Barbary Szendzielarz. Trumna „Łupaszki” przyozdobiona była okazałym ryngrafem z Matką Boską. Wieziono ją na lawecie armatniej, ciągnionej przez piękne kare konie. „Na Powązkach nawet 1 listopada nie ma tak wielu ludzi, ilu pojawiło się w dniu pożegnania pana majora – relacjonował uroczystość Marcin Wikło. – Wciąż tak o nim mówią, choć przecież pośmiertny awans stał się faktem i powinniśmy się przyzwyczaić, że Zygmunt Szendzielarz jest już podpułkownikiem. Uroczystość była podniosła, zbudowana od dołu przez Polaków, którzy przyjechali pożegnać bohatera, ale też z instytucjonalną opieką państwa polskiego. Była asysta kompanii reprezentacyjnej Wojska Polskiego, hymn, koniecznie cztery zwrotki, i salwa honorowa. I garść ziemi z ukochanej Wileńszczyzny. Tak powinno się żegnać bohaterów narodowych”. „Odnalezienie szczątków pułkownika Zygmunta Szendzielarza, pamięć o Żołnierzach Niezłomnych i państwowe uroczystości pogrzebowe «Łupaszki», to przywracanie godności Polsce - mówił podczas uroczystości w kościele św. Karola Boromeusza na Powązkach prezydent Andrzej Duda, co zgromadzeni przyjęli rzęsistymi oklaskami. (Zygmunt Szendzielarz, w chwili śmierci major, został pośmiertnie awansowany przez ministra Antoniego Macierewicza do stopnia pułkownika). - Dziś, po sześćdziesięciu pięciu latach, poprzez odnalezienie doczesnych szczątków pana pułkownika, poprzez pamięć o bohaterstwie Żołnierzy Niezłomnych, poprzez państwowe uroczystości pogrzebowe, przywracamy godność Polsce. Godność, którą kiedyś ci, którzy katowali i zamordowali Zygmunta Łupaszkę, podeptali; którą przez zacieranie pamięci, razem z Żołnierzami Niezłomnymi wrzucili do bezimiennych dołów. Dziś ta godność wraca wraz z dumną Rzeczpospolitą, z dumną Polską, która pochyla nisko głowę i oddaje hołd swojemu wielkiemu synowi”. „Na takie słowa czekałem od dawna – powiedział z przejęciem Krzysztof Olechnowicz, syn szefa komendy Wileńskiego Okręgu AK Antoniego Olechnowicza. – Szczerze mówiąc, myślałem, że Polska jest tak zabetonowana komunizmem, iż ten czas nigdy nie nadejdzie”. (Szczątki Antoniego Olechnowicza „Pohoreckiego” znaleziono w tym samym dole na warszawskiej „Łączce”, w którym leżał Szendzielarz. Pochowano je w panteonie na Powązkach Wojskowych). Andrzej Duda podziękował też za pamięć o bohaterstwie rodzinie pułkownika „Łupaszki”, rodzinom poległych Żołnierzy Niezłomnych, samym Żołnierzom Niezłomnym (których trochę jeszcze zostało), harcerzom, strzelcom, kibicom i „wszystkim młodym ludziom, którzy od lat czcili pamięć Żołnierzy Niezłomnych”. Zwrócił również uwagę na trudności i prześladowania, jakie spotykały te osoby ze strony komunistycznych władz. Mówiąc o „Łupaszce” i jego żołnierzach, prezydent podkreślił, że byli oni wychowani na micie wielkiej, bohaterskiej Polski. Mit ten, jak mówił, opierał się na pamięci o powstańcach styczniowych, na pamięci o Polakach, którzy zwyciężyli walkę o niepodległość w 1918 roku, a także na pamięci o tych, którzy „obronili Warszawę i Polskę przed bolszewikami w roku 1920”. „To budowało postawę tych ludzi – mówił Andrzej Duda. - To dlatego z odwagą stanęli potem do obrony Polski w 1939 roku, walczyli w podziemiu, a kiedy przyszły wojska sowieckie i nie chciały opuścić Polski, nie zgodzili się z Polską, która nie była wolna, nie była niepodległa, nie była suwerenna. Dziś to właśnie na ich przykładzie, na ich bohaterstwie wychowujemy nowe pokolenia, by były takie jak oni, wierne Ojczyźnie do końca, wierne przysiędze żołnierskiej, wierne temu, co wszczepiono w ich dusze, wierne niepodległej i wolnej Polsce. (…) Ważna jest pamięć o przeszłości, ale także budowanie przyszłości. «Bo takie będą Rzeczypospolite, jak ich młodzieży chowanie»” - przypomniał prezydent. 182

„Panie Pułkowniku, wychodząc z celi w swoją ostatnią drogę powiedział pan do współwięźniów: «Z Bogiem, panowie». – zakończył swoje przemówienie Andrzej Duda. - Zostaliśmy z Bogiem, panie pułkowniku i z Bogiem jesteśmy cały czas. Ale jedno chcę, skłaniając przed Panem głowę, powiedzieć. Polacy, a zwłaszcza młode pokolenie wie dziś doskonale, że w tamtych czasach, trudnych, beznadziejnych, to wy zachowaliście się jak trzeba. Szanowni państwo, cześć i chwała bohaterom, wieczna chwała poległym. Panie pułkowniku, spoczywaj w pokoju, wreszcie w rodzinnym grobie niech się Polska przyśni Tobie…” Niektórym znów było to bardzo nie w smak… Ciągle jeszcze tę świętą polską ziemię zasiedla gadzina, gotowa legendarne postaci Polskiego Państwa Podziemnego odsądzać od czci i wiary. Byli i tacy, którzy wzywali do bojkotu uroczystego pochówku wydobytych z dołu śmierci i zidentyfikowanych szczątków majora. Wiele komentarzy było wyjątkowo obrzydliwych… „Staraniem prezydenta Dudy, Instytutu Pamięci Narodowej i biskupów do panteonu zasłużonych Polaków wpisywany jest bezrefleksyjnie Zygmunt Szendzielarz «Łupaszka» - napisał w «Tygodniku Przegląd» Paweł Dybicz. - Odbywające się w tych dniach uroczystości związane z jego pochówkiem mają wzmacniać przesłanie, że oddajemy hołd wielkiemu polskiemu żołnierzowi, bohaterowi narodowemu. Tymczasem huczne obchody maskują prawdę o tym «niezłomnym», który odpowiada za zbrodnię ludobójstwa, mord na cywilach dokonany w czerwcu 1944 r. przez jego podkomendnych. Wyznawcy heroizmu Szendzielarza wolą tego nie wiedzieć. Obecnie bowiem liczy się tylko jedno – «Łupaszka» walczył z Sowietami i komuną. Za walkę o wolną Polskę został skazany na karę śmierci i stracony. Stąd taka celebracja. (…) Niestety, gdy uczestnicy i świadkowie tamtych wydarzeń już nie żyją, można łatwo i bezkarnie fałszować historię, ogłaszając bohaterami tych, którzy mają na rękach krew niewinnych ludzi”. Zarzuty komunistów bez kontekstu przypomniała w przeddzień pogrzebu „Gazeta Wyborcza” „Ci, którzy wciąż przekonują, że ręce pana majora zostały zbrukane krwią niewinnych ludzi, są kontynuatorami propagandzistów z czasów PRL, bo to oni próbowali z niego zrobić kryminalistę” – skomentował te zabiegi profesor Krzysztof Szwagrzyk. „Jak się nie ma co powiedzieć, to się pluje” – dodał wzburzony profesor Piotr Niwiński, autor przeszło stu publikacji, w tym monografii Okręg Wileński AK 1944-1948, która otrzymała Nagrodę im. Jerzego Łojka, współautor albumu Żołnierze wyklęci i Atlasu polskiego podziemia niepodległościowego 1944-1956. Szef szczecińskich struktur SLD, Dawid Krystek w Polskim Radio Szczecin określił majora „Łupaszkę” słowami: „To był po prostu zwykły bandyta”. Oburzony takim stwierdzeniem i przekłamywaniem historii, zareagował na te słowa szczeciński poseł Prawa i Sprawiedliwości Leszek Dobrzyński, który na swoim facebookowym profilu napisał: - „«Łupaszka» był odznaczony przez władze wolnej Polski wieloma najwyższymi odznaczeniami. Jak się wydaje, młode pokolenie SLD powtarza słowa i opinie Andrzeja Rokity, radiowego sprawozdawca procesu «Łupaszki», który mówił na antenie w październiku 1950 r.: - Naszej audycji słuchają mieszkańcy miast i wsi. Znają oni dobrze krwawego zbira i bandytę mordującego i grabiącego bezlitośnie. Dawid Krystek uzasadnił swój pogląd mówiąc: - Jego bandy napadały na żołnierzy, na PPR-owców, na administrację. Młodzi SLD-owcy, jak się wydaje, tłumaczą historię tak, jak poprzedniczka tej partii, PZPR”. Ja osobiście nie będę się wysilał na jakiekolwiek tłumaczenia. Stwierdzam tylko krótko: „Pan jesteś po prostu zwykłą szmatą, panie Krystek!”.

183

Nie trzeba więcej, nie trzeba nadziei, Potrzebny tylko jeden krzyk Rejtana, Czasem potrzebna jedna śmierć Okrzei, Chociażby bitwa była już przegrana, I sztandar w prochu, choćby go deptali, Ktoś jeszcze zginął, więc walka trwa dalej. Marian Hemar – fragment wiersza Dulce, decorum est pro patria Mori

POstkomuniści będą opluwać Żołnierzy Wyklętych dopóki będą istnieć i dopóki nie zostaną rozliczeni za „lata łez, za głód, za krew”. Przywracaniu pamięci o Niezłomnych towarzyszy wściekły opór „elyt”, które Andrzej Waśko trafnie nazwał „subkulturą «Gazety Wyborczej». Trudno się dziwić. Przyznanie się do zbrodni popełnionych przez rodziców i dziadków nie jest ani łatwe, ani przyjemne. A już z pewnością NIEOPŁACALNE. Walka trzeciego pokolenia UB z trzecim pokoleniem AK trwa!