KRONIKA AKTR CYKLISTA 2009

Skryba Michał Książkiewicz (28.02.2009-31.12.2009)

SPIS TREŚCI

SPIS TREŚCI ...... 1 X WYRYPA NOTECKA – 04.01.2009 ...... 4 ZEBRANIE – 07.01.2009 ...... 4 RAJD DO ZIELONKI – 11.01.2009 ...... 4 ZEBRANIE – 14.01.2009 ...... 5 NOWOROCZNY RAJD PREZESA – WYRYPA NOTECKA – 18.01.2009 ...... 5 ZEBRANIE – 21.01.2009 ...... 6 ZEBRANIE – 28.01.2009 ...... 7 REMONT SIEDZIBY KLUBU AKTR CYKLISTA W ROKU 2008...... 7 ZEBRANIE – 04.02.2009 ...... 8 ZEBRANIE – 11.02.2009 ...... 8 ZEBRANIE - 18.02.2009 ...... 8 RAJD LESERSKI DO WPNU – 21.02.2009 ...... 8 ZEBRANIE ZARZĄDU - 25.02.2009 ...... 9 ZEBRANIE – 25.02.2009 ...... 10 WALNE – 28.02.2009 ...... 10 RAJD „WCIĄGAJĄCY” DO LIGOWCA – 28.02.2009 ...... 10 RAJD NOWEGO PREZESA – 01.03.2009 ...... 12 ZEBRANIE – 4.03.2009 ...... 12 WALNE ZEBRANIE ODDZIAŁU MIĘDZYUCZELNIANEGO PTTK – 07.03.2009 ...... 12 RAJD DO SŁUPI – 08.03.2009 ...... 12 ZEBRANIE – 11.03.2009 ...... 14 RAJD DO ŚNIEŻYCOWEGO JARU – 15.03.2009 ...... 14 ZEBRANIE – 18.03.2009 ...... 14 ROWEROWE POWITANIE WIOSNY – 20-22.03.2009 ...... 14 ZEBRANIE – 25.03.2009 ...... 19 RAJD ROWEROWY Z OKAZJI 35-LECIA AKG HALNY – 27-28.03.2009 ...... 19 PUCHAR WIELKOPOLSKI PUSZCZYKOWO 29.03.2009 ...... 21 ZEBRANIE – 01.04.2009 ...... 21 PODSUMOWANIE MARZENY – 01.04.2009 ...... 21 RAJD NA ZACHÓD – 04.04.2009 ...... 22 LESERSKIE ROZPOZNANIE DO LIGOWCA – 05.04.2009 ...... 23 ZAWODY NA CYTADELI – 05.04.2009 ...... 23 ZEBRANIE – 08.04.2009 ...... 23 SZLAKIEM DREWNIANYCH KOŚCIOŁÓW – 11.04.2009 ...... 23 OBJAZD TRASY MARATONU W MUROWANEJ GOŚLINIE – 13.04.2009 ...... 24 ZEBRANIE – 15.04.2009 ...... 24 LESER DO ZIELONKI - 18.04.2009 ...... 25 HARPAGAN 37 – BYTONIA – 17-19.04.2009 ...... 25 PÓŁWYSEP HELSKI – 20.04.2009 ...... 29 ZEBRANIE – 22.04.2009 ...... 30 LESER LODOWY DO PUSZCZYKOWA – 25.04.2009 ...... 30 OKONEK - OBJAZD PÓŁNOCNEGO TTR-u – 26.04.2009 ...... 32 ZEBRANIE – 29.04.2009 ...... 34 ZIELONA GÓRA – 01-03.05.2009 ...... 34 ZEBRANIE – 06.05.2009 ...... 38 OBJAZD TRASY RAJDU MERKUREGO – 09.05.2009 ...... 38 RAJD NA ZLOT POJAZDÓW MILITARNYCH – BORYSZYN – 09.05.2009 ...... 38 XI RAJD MERKUREGO – 10.05.2009 ...... 40 ZEBRANIE – 13.05.2009 ...... 41 RAJD DO KÓRNIKA – 17.05.2009 ...... 42 ZEBRANIE – 20.05.2009 ...... 43 RAJD DO PUSZCZYKOWA (MUZEUM A. FIEDLERA + BCM) – 23.05.2009 ..... 43 ZEBRANIE – 27.05.2009 ...... 44 LESZCZYŃSKI MARATON ROWEROWY – 30.05.2009 ...... 44 RAJD Z WRZEŚNI DO POZNANIA – 31.05.2009 ...... 47 ZEBRANIE – 03.06.2009 ...... 48 IŁAWA – MARATON SZOSOWY – 05-06.09.2009 ...... 48 OTWARCIE POZNAŃSKIEGO WĘZŁA ROWEROWEGO – 06.06.2009 ...... 52 RAJD LESERSKI DO WPN – 06.06.2009 ...... 53 MINI RELACJA Z DWÓCH MARATONÓW 06-07.06.2009 ...... 53 DAWNO NIE BYŁO RAJDU DO ZIELONKI... - 07.06.2009 ...... 54 ZEBRANIE – 10.06.2009 ...... 54 RAJD BŁOTNY – 13.06.2009 ...... 54 ZEBRANIE – 17.06.2009 ...... 54 I PIASTOWSKI RAJD ROWEROWY – 20.06.2009 ...... 54 RAJD W NIEZNANE – 20-21.06.2009 ...... 55 ZEBRANIE – 24.06.2009 ...... 58 III RAJD KUPAŁY – 27-28.06.2009 ...... 58 ZEBRANIE – 01.07.2009 ...... 60 NOCNIK – 03.07.2009 ...... 60 OBJAZD TRASY RAJDU MERKUREGO – 04.07.2009 ...... 60 RAJD DO GNIEZNA – 04.07.2009 ...... 61 XII RAJD MERKUREGO – 05.07.2009 ...... 63 ZEBRANIE – 08.07.2009 ...... 64 RAJD PIŁA-POZNAŃ – 11.07.2009 ...... 64 RAJD DO ROGALINA – 18.07.2009 ...... 66 RAJD W MASYW ŚNIEŻNIKA - 18-20.07.2009 ...... 67 ZEBRANIE – 22.07.2009 ...... 68 GORZOWSKI MARATON ROWEROWY– 25.07.2009 ...... 68 ZEBRANIE – 29.07.2009 ...... 71 SPŁYW DRAWĄ – 01.08.2009 ...... 71 2 ZEBRANIE – 05.08.2009 ...... 72 NOCNIK DO SKOKÓW – 08.08.2009 ...... 72 LESER DO ROGALINA – 08.08.2009 ...... 72 ZEBRANIE – 12.08.2009 ...... 72 JESZCZE JEDEN LESER DO ZIELONKI - 22.08.2009 ...... 72 RAJD SZOSOWY - 22.08.2009 ...... 72 KOŁOBRZEG – MARATON SZOSOWY – 22-23.08.2009 ...... 73 ZEBRANIE – 26.08.2009 ...... 76 POWIDZKI PARK KRAJOBRAZOWY - OTWARCIE SZLAKÓW – 29.08.2009 .. 76 ZEBRANIE – 02.09.2009 ...... 76 ESKA FUJIFILM MARATON – 06.09.2009 ...... 77 ZEBRANIE – 09.09.2009 ...... 77 OTWARCIE ZACHODNIEGO ODCINKA NADWARCIAŃSKIEGO SZLAKU ROWEROWEGO – 12.09.2009 ...... 77 ZEBRANIE – 16.09.2009 ...... 79 RAJD DO MIĘDZYCHODU – 19.09.2009 ...... 79 ZEBRANIE – 23.09.2009 ...... 80 RAJD RADIA MERKURY DO ROGALINA - 26.09.2009 ...... 80 ZEBRANIE – 30.09.2009 ...... 80 RAJD DO ŚREMU - 03.10.2009 ...... 80 RZEPIN – SWARZĘDZ – RAJD Z WIATERM – 04.10.2009 ...... 80 ZEBRANIE – 07.10.2009 ...... 82 ZEBRANIE – 14.10.2009 ...... 82 ZEBRANIE – 28.10.2009 ...... 82 RAJD DO ZIELONKI – 31.10.2009 ...... 82 LISTOPADOWY RAJD DO ZIELONKI – 08.11.2009 ...... 83 RAJD DO ZIELONKI - 14.11.2009 ...... 85 ZEBRANIE – 18.11.2009 ...... 85 POSZUKIWANIA NOWYCH ŚCIEŻEK W ZIELONCE – 21.11.2009 ...... 85 ZEBRANIE – 25.11.2009 ...... 86 RAJD LOPIEGO NAD JEZ. DĘBINIEC – 29.11.2009 ...... 86 ZEBRANIE – 02.12.2009 ...... 88 ZEBRANIE – 09.12.2009 ...... 88 ZEBRANIE – 16.12.2009 ...... 88 WIGILIA KLUBOWA - 19.12.2009 ...... 88

3 X WYRYPA NOTECKA – 04.01.2009

Na pierwszą w tym roku wyrypę notecką pojechały cztery osoby: Kuba S., ja, Paweł P. i Paweł O. Pojechaliśmy w dwa auta, więc mogły jechać jeszcze dwie osoby, jednak nikt więcej się nie zdecydował. Samochodami dojechaliśmy do Klempicza. Podobno w tej miejscowości rozważa się budowę elektrowni atomowej. Nie jestem pewna czy środek Puszczy Noteckiej to jest odpowiednie miejsce na tego typu budowle. Zima dziś wyjątkowo piękna. Kilkucentymetrowa, nietknięta warstwa śniegu na leśnych duktach - to robi wrażenie. Słońce wyszło tylko na chwilę, jednak jego brak nie był jakoś szczególnie uciążliwy. Podczas jazdy było zupełnie ciepło, gorzej w czasie postojów, dlatego też staraliśmy się nie stawać. Na dłuższy postój zatrzymaliśmy się jednie w Białej, gdzie zjedliśmy coś w rodzaju drugiego śniadania. Ku mojemu zaskoczeniu w Białej i Hamrzysku był otwarte sklepy, czego się nie spodziewałam. W zasadzie się nie gubiliśmy, gdyż Paweł O. miał GPS, a ja dobrą mapę Puszczy Noteckiej, pożyczoną od Andrzeja Tylko wyjeżdżając ze wsi Hamrzysko trochę się zaplątaliśmy, ale dość szybko przedarliśmy się do w miarę szerokiego i równego leśnego duktu. Ciekawie było też na zielonym (lub niebieskim -bo nie potrafię odszyfrować koloru) szlaku pieszym, którego w zasadzie nie było. Tzn. był na mapie papierowej i na GPS-ie (dzięki temu zresztą po nim jechaliśmy), lecz nie było go fizycznie w lesie. Gdyby nie GPS w ogóle nie wiedzielibyśmy, czy dobrze jedziemy.

Trasa: Klempicz - Leśnictwo Klempicz - Leśnctwo Pokraczyn Smolary - dróżkami w kierunku Jeziora Pokraczyn - Leśnictwo Biała - Biała - kawałek asfaltem - przesmykiem między Jeziorem Górne a Jeziorem Białe - niebieskim/zielonym pieszym wzdłuż Jeziora Biała - Hamrzysko - Leśnictwo Klempicz - Klempicz (po drodze po prawej minęliśmy Górę Huberta, Górę Rzecińską, a po lewej Góra Wikasa). W sumie przejechaliśmy 45 km. Ewa N.

ZEBRANIE – 07.01.2009

Na zebraniu było 7 osób: Paweł P., Ewa N., Mateusz R., Marta, Maciej D., Darek R. oraz Kuba S. Na pierwszym zebraniu klubowym w nowym roku byłam nieobecna. Ci co byli planowali rajd na weekend, który zdecydowała się poprowadzić Ewa.

RAJD DO ZIELONKI – 11.01.2009

Celem rajdem miała być Puszcza Zielonka. Z Poznania do Murowanej Gośliny ekipę miał prowadzić Bartek K., a od Murowanej pałeczkę pierwszeństwa miałam przejąć ja. Rajd był bardzo kameralny, bo trzyosobowy. Poza mną i Bartkiem był jeszcze Kuba. Chłopaki dojechali do Murowanej koło południa, gdyż tłukli się wzdłuż Warty jakimiś ścieżynkami. Razem pojechaliśmy z Zielonych Wzgórz polnymi drogami do Złotoryjska, a stamtąd przez Raduszyn, Mściszewo do Starczanowa. Leśnymi dróżkami dojechaliśmy do Śnieżycowego Jaru, który o tej porze dnia i roku był cudownie pusty. Stopa ludzka na pewno dawno tu nie stanęła, śnieg dziewiczy, rozcinany bieżnikami naszych opon, najlepszym tego dowodem. 4 Próbowaliśmy jechać zielonym szlakiem pieszym, ale ostatecznie go zgubiliśmy, a że czas naglił (Kuba śpieszył się do domu), zarządziliśmy odwrót. Rajd miał w sumie ok. 60 km. Ewa N.

ZEBRANIE – 14.01.2009

Na zebraniu było 8 osób, z których tym razem tylko ja i Krzysztof C. przyjechaliśmy na rowerach. Obecni byli: Paweł O., Robert M., Krzysztof A., Mateusz R., Andrzej K., Kuba S., Krzysztof C. oraz ja. Na zewnątrz było -2°C, więc po dojechaniu rowerem na miejsce z prawdziwą radością rozgrzałam się w naszej ciepłej siedzibie. Oglądaliśmy katalogi z rowerami i toczyła się pasjonująca dyskusja nad rowerem pełnozawieszonym dla Andrzeja. Merida czy Jamis? 100, czy 120mm skoku? Oto są pytania :). Planowaliśmy też rajd na weekend, tzn. Wyrypę Notecką w wersji z dojazdem do Puszczy samochodami. Marzena.

NOWOROCZNY RAJD PREZESA – WYRYPA NOTECKA – 18.01.2009

Niedzielny poranek wcale nie nastrajał optymistycznie. Kiedy jadłam śniadanie, padał śnieg. Zastanawiałam się, czy wyrypa się odbędzie, zwłaszcza, że zapowiadana była odwilż i w związku z tym można się było spodziewać chlapy. Wraz z Krzysiem C. jechałam samochodem do Poznania z załadowanymi z tyłu rowerami. Szybko zdaliśmy sobie sprawę z tego, że niechybnie się spóźnimy na zbiórkę. Krzysiu wykonał więc tel. do Pawła O., od którego się dowiedzieliśmy, że miejsce zbiórki zostało zmienione z dworca letniego na ulicę przy której stoi jego dom. Pojechaliśmy więc do Pawła.

Gdy dotarliśmy na miejsce, wszyscy już na nas czekali, a byli to: Andrzej K., Paweł P., Paweł O., Darek R. oraz Kuba S. Tak to, po wysłuchaniu reprymendy od prezesa za spóźnienie, w 7 osobowym składzie rozlokowanym w 3 samochodach ruszyliśmy w drogę do Chojna, do Puszczy Noteckiej. Pod koniec podróży zatrzymaliśmy się w Sierakowie by nakupić drożdżówek, bułek itd. bo w Puszczy miało nie być sklepów. W Chojnie byliśmy między 9 a 10 zdaje się. Wypakowaliśmy / pościągaliśmy z dachów nasze rowery, a niemile zaskoczony Andrzej dawał nam wszystkim do powąchania ciastko, które kupił w Sierakowie. Okropnie śmierdziało ono amoniakiem, o czym Andrzej podczas dokonywania zakupu nie wiedział (to ponoć specjalny rodzaj ciastka zwany „amoniaczkiem”). Z tego co pamiętam Andrzej ostatecznie zjadł to ciastko ;).

Kiedy wszyscy byliśmy już gotowi do drogi, wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy. Jechaliśmy z Chojna w stronę Smolarni - na początku szosą pokrytą ubitym białym śniegiem, potem terenem. Pojawiły się wydmy. Górki były zacne – ścianowate. W zasadzie żadna z nich nie dała się podjechać do końca. Ja złorzeczyłam na ciężki rower (zabrałam ciężką meridę zamiast lekkiego marina i było to wyczuwalne gdy pchałam rower pod górę). Dodatkowo podejście utrudniały moje jedyne ciepłe zimowe buty, które delikatnie rzecz ujmując mają beznadziejną przyczepność na śniegu czy lodzie. W tym miejscu dziękuję Andrzejowi, który pomógł mi wtargać moje kowadło na górę. Po tej górce było jeszcze kilka innych. Nie było lekko. Andrzej jechał ładnie ale mimo to cały czas twierdził, że nie ma formy. Darek krztusił się kaszlem, który pozostał mu po przebytym zap. oskrzeli. Ja walczyłam z moim ciężkim rowerem.

5 Przy leśniczówce Smolarnia robiliśmy sobie fotki, kiedy usłyszeliśmy coś w rodzaju nieartykułowanego krzyku. Po niedługiej chwili okazało się, że w tak przedziwny sposób szczeka jeden z psów w leśniczówce. Mieliśmy z tego niezły ubaw. Aż 2 osoby (Paweł O. i Andrzej) miały GPSy, ale i tak kilka razy podczas całego rajdu były wątpliwości co do tego którędy powinniśmy jechać. Na szosę wyjechaliśmy gdzieś w okolicach Marylina i lecieliśmy nią aż do Miałów. Andrzej śmiał się, że szosa Marylin – Miały była wielokrotnie przerabiana podczas ostatnich wyrypowych kilometrów kiedy to cykliści pędzili by zdążyć na pociąg. Krzysiu pokazał mi owianą legendą stację kolejową Miały. Tuż przed stacją w Miałach mieliśmy przyjemność przejechania odcinka po bruku, na którym zalegała śnieżna chlapa.

Z Miałów pojechaliśmy dalej szosą do Mężyka. Na szosie żeśmy się nieco rozciągnęli. Przez długi czas na przedzie jechali: Kuba, Paweł P. i Andrzej. Gdzieś po środku jechaliśmy my – Krzysiu i ja, niedaleko za nami Paweł O. i na końcu, tym razem odstający wyraźnie od grupy, schorowany Darek. W Mężyku zatrzymaliśmy się na jakimś obleśnym przystanku autobusowym i zrobiliśmy przerwę śniadaniową. Piliśmy z termosów kawę, herbatę, jedliśmy bułki, drożdżówki, kiełbasy itd. Po przerwie z nowymi siłami ruszyliśmy. Było jeszcze trochę szosy, ale niedługo skręciliśmy w teren. Bardzo długo jechaliśmy sobie ubitym śnieżnym traktem, cały czas prosto. W pewnym momencie spostrzegliśmy, że brakuje Pawłów dwóch. Czekaliśmy na nich dość długo i w momencie, gdy Kuba wyciągał tel. by się z nimi skontaktować, zobaczyliśmy, że jadą.

Paweł P. stwierdził, że pojechaliśmy za daleko i że wcześniej należało gdzieś skręcić. Okazało się, że jesteśmy blisko Mokrza – jakieś 2-3 km od niego. Postanowiliśmy zatem do niego dojechać. Zobaczyłam drugą tego dnia owianą legendą stację kolejową, na którą po wyrypach gnali cykliści by zdążyć na pociąg. Krzysiu powiedział wtedy nawiązując do kryzysowej wyrypy Bartka: „to tu Bartek nie zdążył” ;). Wyjeżdżając z Mokrza wbiliśmy się w pieszy szlak czerwony. Nie wiedziałam zupełnie czego się po nim spodziewać. Piesze szlaki bywają różne: od szerokich ładnie utrzymanych ścieżek, po kompletne krzaki, w których z trudem szuka się śladów jakiejkolwiek dróżki. Tym razem mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy na pierwszy wariant, a zalegający śnieg był ładnie ubity.

Szlakiem czerwonym jechało się bardzo przyjemnie. Tym przyjemniej, że zza chmur i przez wiszącą przez cały dzień mgłę zaczęło przebijać się słońce. Andrzej poczynił kilka fotek. Czerwonym szlakiem dojechaliśmy aż do Chojna. Tam zrobiło mi się trochę żal, że to już koniec wyrypy i rzuciłam propozycję, że może jeszcze trochę pokrążymy. Paweł O. postanowił wrócić już do samochodu, tymczasem my zrobiliśmy króciutką pętelkę do Błot Małych. Zajęło nam to chwilę, po której byliśmy już wszyscy w komplecie przy samochodach. Zapakowaliśmy do i na samochody nasze rowery i pojechaliśmy na zasłużoną pizzę do Sierakowa. W pizzerii było zimno i zaczepiał nas jakiś lokalny pijak ale i tak było miło jeszcze chwilę razem posiedzieć i pogadać. Wyrypę zakończyłam mając na liczniku 50 km i ileś metrów. Marzena

ZEBRANIE – 21.01.2009

Na zebraniu było 7 osób: Ewa N., Paweł P., Borys W., Marta, Mateusz R., Krzysztof C. oraz ja. Krzysztof C. rozlewał Rohloffa do pojemników na mocz ;-), rozmawialiśmy o tym gdzie by tu pojechać na tegoroczne RPW. Mimo, że jeszcze zima, to powoli czas już myśleć o wiośnie :). Planowaliśmy też porządki w siedzibie i ostateczne wyniesienie się z siedziby PTTK. 6 Marzena

ZEBRANIE – 28.01.2009

Na zebraniu było 10 osób: Andrzej K., Krzysztof A., Mateusz R., Paweł P., Ewa N., Michał Z., Darek R., Borys W., Krzysztof C. i ja. Ja i Krzysztof C. przyjechaliśmy na zebranie nieco spóźnieni ale za to rowerami :). Kiedy dojechaliśmy, na miejscu byli już wszyscy. Dokończone zostały porządki w naszej siedzibie i po raz pierwszy zebranie odbyło się w naszym nowym pomieszczeniu. Rozmawialiśmy o rosnących cenach rowerów, Andrzej pokazywał nam swoją supernowoczsną komórkę służbową. Od Darka dowiedziałam się, że klub rowerowy OGNIWO ma od niedawna swoją stronę internetową. Marzena

REMONT SIEDZIBY KLUBU AKTR CYKLISTA W ROKU 2008.

Jednym z głównych celów Zarządu Klubu AKTR Cyklista w 2008 roku było doprowadzenie remontu naszej siedziby do końca i ostateczne przeniesienie się do niej. Nowy prezes – Paweł P. szybko wziął się do dzieła i krótko po walnym, które miało miejsce 5 kwietnia, zaprosił wszystkich chętnych Klubowiczów i Sympatyków do wzięcia udziału w remoncie. Do zrobienia było sporo, na początek trzeba było: wyrównać ściany i sufit pod gipsowanie, oszlifować drzwi i okna, posprzątać placyk na wewnętrznym dziedzińcu, W/w prace miały na celu przygotowanie pomieszczenia do gipsowania, którym miał się zająć Paweł O. W planach było malowanie siedziby w kolejnym tygodniu. Warunkiem szybkiego i sprawnego przebiegu prac była odpowiednio wysoka frekwencja na spotkaniach remontowych. Jako chętni na pierwszą akcję remontową nowego Zarządu zadeklarowali się: Paweł O., Kuba S., Maciej D., Paweł C. oraz Mateusz R.

Pierwsza akcja remontowa zakończyła się sukcesem – stawiło się sporo chętnych do prac. Zostały wyrównane ściany. Na sobotę 17 kwietnia planowane były kolejne prace przygotowujące pomieszczenie do malowania – tj. oszlifowanie okien i drzwi, uprzątnięcie reszty rur i innych śmieci oraz drobne prace na „podwórku”. Po remoncie w sobotę 17 kwietnia odbył się rajd do Zielonki.

Od czerwca nasz remont zdecydowanie zwolnił tempo. Zaczęło brakować chętnych. Ludzie nie mieli czasu, chęci, bądź też z innych powodów nie pojawiali się na kolejnych inicjowanych przez Prezesa akcjach. Paweł P. ze smutkiem wyraził nawet obawę, że być może podczas malowania zostanie sam na placu boju.

W sierpniu Paweł O. kładł w naszym nowym pomieszczeniu płytki. Część płytek mieliśmy z odzysku, reszta musiała zostać dokupiona. Paweł O. zachęcał do pomocy przy porządkowaniu podłogi pod płytki. Po ułożeniu płytek zostało nam jeszcze tylko powtórne pomalowanie okien i drzwi, malowanie ścian oraz drobne prace remontowo – porządkowe. Był to już w zasadzie końcowy etap prac.

Kiedy siedziba została ostatecznie wyremontowana, trzeba było zrobić porządki i przenieść do nowego pomieszczenia nasze graty. W międzyczasie Robert M. wymalował na jednej ze ścian piękne duże logo klubu.

7 W chwili, gdy już mieliśmy się wprowadzać do nowej siedziby zdarzyło się nieszczęście. Gdzieś na os. Piastowskim pękła rura i zalało budynek nr 74, w tym nasze świeżo wyremontowane pomieszczenie. Dzięki zaangażowaniu klubowiczów, a szczególnie Mateusza R., Pawłów dwóch i Roberta M. udało się szybko uporać z tą katastrofą.

Pierwsze cotygodniowe środowe zebranie w nowej siedzibie miało miejsce dnia 28 stycznia 2009r.

Opracowała Marzena Sz.

ZEBRANIE – 04.02.2009

Na zebraniu były tylko 3 osoby: Ewa N., Paweł P., Mateusz R. Prawdopodobnie resztę zniechęciła paskudna pogoda. Ja np. widząc padający marznący deszczyk postanowiłam zostać w domu. Nie mam pojęcia o czym zebrani gadali, ale z doniesień Ewy wiem, że cieszyli się drugim zebraniem w naszej nowej siedzibie. Marzena

ZEBRANIE – 11.02.2009

Ja i Krzysiu C. spóźniliśmy się na zebranie o całe pół godziny. Kiedy dojechaliśmy, na miejscu było 6 osób: Kuba S., Mateusz R., Ewa N., Paweł P., Magda H. oraz Paweł O. Jeszcze zima, ale my już planowaliśmy wstępnie rajd na powitanie wiosny. Tym razem wybierzemy się w lasy w okolicach Bydgoszczy. RPW zostało zaplanowane na 20-22 marca. Rozmawialiśmy też o planowanym wspólnym rajdzie na 35 – lecie klubu Halny. Marzena

ZEBRANIE - 18.02.2009

Na zebraniu dawno nas aż tylu nie było. Przyszło aż 15 osób, a byli to: Borys W., Karolina M., Jacek S., Ewa N., Paweł P., Krzysztof A., Mateusz R., Kuba S., Michał Z., Marzena Sz., Krzysztof C., Zbyszek N., Darek R., Marta G. oraz Paweł C. Rozmawialiśmy na różne tematy, a głównym z nich było Rowerowe Powitanie Wiosny, które poprowadzi Ewa.

RAJD LESERSKI DO WPNU – 21.02.2009

Rozpoczęcie rajdu zaplanowano na 10:00. Kiedy kilka minut przed startem podjechałem pod Marycha czekał już tam Darek R. Odczekaliśmy jeszcze kilka minut (nikt inny już nie dojechał) i ruszyliśmy w kierunku Dębiny. Po przedostaniu się przez miasto dojechaliśmy do Lubonia, gdzie skręciliśmy na czerwony szlak. Pogoda była super, więc zapowiadał się fajny rajd. Ujechaliśmy kilka kilometrów i…. ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu okazało się, że nawet przy dwuosobowych rajdach można się zgubić… Ja pojechałem w prawo Darek w lewo no i się zaczęło . Na szczęście szybko zorientowałem się, że coś jest nie tak i rozpocząłem „pościg”. Po kilku minutach udało mi się odnaleźć Darka. Dalej już bez nowych przygód podążyliśmy szlakiem nadwarciańskim. W lesie było mnóstwo białego puchu, więc widoczki były wyjątkowo piękne (Warta o tej porze roku również wygląda cudownie). Rower aż sam rwał się do jazdy. Po drodze mieliśmy kilka przerw na robienie zdjęć. Po około godzinie jazdy zatrzymaliśmy się na pierwszy postój z jedzonkiem i herbatą. Okazało się, że Darek nie zabrał żadnego jedzenia i konieczne 8 będzie odwiedzenie sklepu. Tak więc ze szlaku czerwonego odbiliśmy do Puszczykówka. Jadąc ulicą Poznańską odwiedziliśmy sklep zaopatrując się w niezbędne jedzonko. Dalej kierując się ku ul. Wysokiej (którą przecięliśmy) wjechaliśmy do WPN-u. Od razu poczuliśmy ulgę opuszczając zatłoczone miasteczko. Widoki w lesie zrekompensowały nam krótki przejazd przez Puszczykówko. Jednak to co tak dobrze się zapowiadało później okazało się dla nas prawdziwą mordęgą. Szlak owszem był bardzo piękny, miał tylko jedną „wadę” – nikt tamtędy nie jeździł (prawdziwe pustkowie  ). Śnieg nie był ubity i strasznie lepił się do kół. Odcinek pięciu kilometrów, który pokonaliśmy jadąc w kierunku Jeziora Jarosławieckiego był dla nas drogą przez mękę. Momentami nasza prędkość spadała do 5-6 km/h. Jedyne co mogło nas podnieść na duchu to otaczająca nas pustka, cisza i piękne widoki. Gdy udało nam się w końcu dojechać do jeziora Jarosławieckiego pot można było z nas dosłownie wykręcać. To był zdecydowanie najcięższy odcinek rajdu, Darek wyglądał jakby miał mi za chwilę ducha wyzionąć , albo ukradkiem czmychnąć do Poznania (nawiasem mówiąc ja też byłem nieźle zmęczony). Nad jeziorkiem, które całe pokryte było białym puchem, zrobiliśmy sobie krótki postój ze śniadankiem i herbatką. Nie omieszkałem również zrobić kilku fotek . Ustaliliśmy z Darkiem, ze rajd zakończymy około 15. Kończąc krótki postój ruszyliśmy dalej żółtym szlakiem. Po dojechaniu do „Grajzerówki” udaliśmy się w kierunku Muzeum Przyrodniczego WPN-u przy którym skręciliśmy w prawo na czerwony szlak pieszy. Dojechaliśmy nim do Jeziora Góreckiego, które później odjechaliśmy. Ku naszemu zdziwieniu, gdy zatrzymaliśmy się na wysokości Wyspy Zamkowej okazało się, że ludzie normalnie chodzili po jeziorze Góreckim. Na śniegu i topniejącym lodzie pełno było świeżych śladów. Głupota ludzka nie zna granic… Po krótkiej wspinaczce po schodach z rowerami „pod pachą” udaliśmy się w dalszą podróż czerwonym szlakiem. Przejeżdżaliśmy koło jeziora Skrzynki i Kociołek podziwiając piękne krajobrazy. Ostatnim celem wycieczki był podjazd pod Osową Górę. Dał nam nieźle w kość, ale satysfakcja z podjazdu była ogromna. Podczas podjazdu „wyciął” nas jeden koleś. Na szczycie okazało się. że przyjechał z Lubonie poćwiczyć podjazdy . Trzeba przyznać, że wychodziło mu to całkiem nieźle. Podsumowując najpiękniejszy był odcinek na pieszym żółtym szlaku , żadnych ludzi, zero cywilizacji tylko obcowanie z przyrodą. Pomimo zmęczenia jakie ogarnęło nas na tym odcinku warto było przejechać ten szlak. Drugim punktem wycieczki który gorąco polecam, były okoliczne jeziora, które częściowo objechaliśmy. Każde z nich miało swój urok, każde wyglądało inaczej, wszędzie widać było piękną taflę jeziora pokrytą białym puchem. Najmniej przyjemne odcinki to ścieżki wokół jez. Góreckiego i okolice Góry Osowej. Tam niestety było już mnóstwo ludzi. Trudno było wtedy „cieszyć się” otaczającą nas przyrodą. Ogólnie przejechaliśmy (do ronda w Mosinie) 41 km. Czas jazdy 3 godz. 27 min. Średnia prędkość 12 km/h, max. 42,97 km/h (zjazd z górki pożegowskiej). Darek do domu miał jeszcze dwadzieścia parę kilometrów. Rajd zakończyliśmy około 15:30.

Z rowerowym pozdrowieniem Paweł P.

ZEBRANIE ZARZĄDU - 25.02.2009

Na zebraniu tym było 7 osób: Paweł O., Marzena Sz., Krzysztof C., Maciej D., Paweł P., Ewa N. oraz Kuba S. Omawialiśmy naszą kadencję, która właśnie się kończy. Maciej i ja przekazaliśmy Pawłowi informacje kronikowe – kto z czym zalega. Paweł O. omówił stan płatności składek. Uchwałą Zarządu kolejne osoby zostały z członków zwyczajnych przeniesione na korespondentów. Wielkim sukcesem ustępującego Zarządu jest ukończenie remontu siedziby. Do sukcesów należy też niewątpliwie uporządkowanie 9 kroniki klubowej. Natomiast porażką jest brak nowych ludzi w klubie i gorsze niż w 2 ubiegłych latach statystyki rajdowe. Mniej rajdów, mniej ludzi na nich, mniej wyjeżdżonych km, brak wypraw zagranicznych, eh..... Marzena

ZEBRANIE – 25.02.2009

Na zebraniu było 7 osób, które były na zebraniu Zarządu, doszło jeszcze kilka osób: Borys W., Radek i Szymon z Halnego. Omawiane były cele klubu na kolejną kadencję. Wiadome jest, że musimy postawić na promocję. Gadaliśmy też o PTTKu i Halnym. Marzena.

WALNE – 28.02.2009

Do Zarządu wybrani zostali: - Mateusz Rozmiarek – wiceprezes - Kuba Stankowski – skarbnik - Michał Ksiązkiewicz – kronikarz

"Wybrańcom" serdecznie gratuluję:) Dzisiaj niestety z wiadomych przyczyn nie mogłem poprowadzić rajdu. Obiecuje nadrobić to w dniu jutrzejszym. Start godz. 11:00 spod Marycha. Paweł P.

RAJD „WCIĄGAJĄCY” DO LIGOWCA – 28.02.2009

Prowadził Andrzej Kaleniewicz.

Opis Krzycha Cecuły na cyk.liście: Na walnym przedłużona została na drugą kadencję władza Pawła. Niestety rajd nowego prezesa się nie odbył. Jest szansa, że zrehabilituje się jutro. Pojawił się nowy sympatyk - Rafał. Od razu na rowerze pojechał z nami na sprawdzenie dojazdu do Ligowca. Andrzej po raz pierwszy ubłocił, choć starał się jak mógł i jechał nawet polem żeby tego uniknąć:), swojego nowego fula. Warunki w lasach - śnieg schodzi, ale jeszcze można spotkać lokalne połacie. Błota coraz więcej, jego miłośnicy powinni mieć radochę. Jutro zbiórka o 11: 00 przy Marychu i rajd w kierunku obranym na starcie. Celem rajdu było rozpoznanie, czy kiepska polna droga za torami widoczna z satelity istnieje w realu. I jaka odpowiedz? Owszem istnieje, nieco zarośnięta trawą, ale przejezdna.

Relacja: KIEDY: 28.02.2009 GDZIE: Poznań (siedziba AKTR) – jez. Malta – (Piastowski Trakt Rowerowy) – jez. Swarzędzkie – Antoninem - Gruszczyn – lotnisko Ligowiec – Gruszczyn – (PTR) – Antoninek – Rondo Śródka ILE: 35 km (z siedziby AKTR do mojego domu) KTO: Marzena Szymańska team Merida, Krzysiek Cecuła team Eurobike, Darek Rau team Peugeot, Rafał Świerczyński team Wheeler (po raz pierwszy na ekranie ;), Andrzej Kaleniewicz team Jamis

Po tegorocznym Walnym naszego Klubu, który okazał się być pierwszym od czasów reaktywacji, który zatwierdził Prezesa na drugą kadencję (czyli Pawła Przybylaka – łubu 10 dubu, łubu dubu…), tradycyjnie zapadła decyzja o rajdzie Nowego Prezesa… no właśnie, jakiego Nowego, a poza tym, Prezes przyjechał… samochodem! Tłumaczy go jednak fakt, że przywiózł na wybory naszego klubowego połamańca – Michała Książkiewicza, który, tak na marginesie, zawsze się zarzekał, że nie będzie tu przyjeżdżał, bo ma jakąś alergię na piwnice czy coś tam, coś tam, ale jakoś dało się go ściągnąć i przeżył ;) Tak czy inaczej, już sprawa rajdu wydawała się krucha, a honor Prezesa – zagrożony (hehehe), gdy przypomniałem sobie, że w kontekście planowanego rajdu Merkurego 10 maja muszę spenetrować okolice Gruszczyna, a dokładniej sensowny wariant przejazdu z Gruszczyna na lotnisko w Ligowcu. Marzena i Krzysiek ucieszyli się, bo mieli właściwie po drodze, a nowy, nieznany mi jeszcze Rafał po prostu miał ochotę na przejażdżkę. To samo Darek. No to pojechaliśmy ;) Była to pierwsza przejażdżka na moim nowiutkim, biało-czerwonym fullu Jamis Expert, który już w lasach za jez. Malta radykalnie stracił dziewictwo, pokrywając się równiutko mieszanką śniegu i błota ;) Taak, sama pogoda była cudowna jak na te porę roku – cieplutko i słoneczko, ale warunki „glebowe” – fatalne. Czyli przedwiośnie w całej swojej krasie. Gruntówka za jez. Malta pokryta była w większym lub mniejszym stopniu rozmiękłym, ale wciąż śliskim śniegiem i jechało się naprawdę trudno. Po przecięciu ul. Browarnej pojechaliśmy wzdłuż stawów Młyńskich. Tam ku swojej zgrozie – nie miałem błotników! – zobaczyłem, że mój Nikon, zawieszony na pasku, pokrył się błotem, wraz z niezabezpieczonym obiektywem. Dobrze, że miałem założony filtr UV. Wariantem „wzdłuż linii brzegowej” przejechaliśmy aż do Antoninka, potem jeszcze przejście pod trasą 92 i za chwile jedziemy wzdłuż jez. Swarzędzkiego. Miło było do punktu widokowego, za którym podjazd sprawił nam dużo trudności. Może nie tyle sam podjazd, co pokrywające go lepkie błoto, które dosłownie wciągało opony naszych biednych, ubabranych jednośladów. Z ulgą podjechaliśmy do Gruszczyna, skąd Krzysiek poprowadził nowy – przynajmniej dla mnie – wariant drogi do lotniska w Ligowcu. Nie rozumiałem dziwnych spojrzeń, wymienianych między Krzyśkiem i Marzeną, gdy wspominali o tym, że czeka nas jakaś „ul. Mechowska”. Do czasu, gdy zobaczyłem rzekę półpłynnego błota. Uff! W pewnym momencie próbowałem uciec na pobliskie pole, które wyglądało trochę bardziej optymistycznie, ale był to fatalny błąd, bo zapadłem się niemal po piasty i musiałem zsiąść i prowadzić swój, coraz cięższy, rower, którego opony przypominały teraz kulę śniegową, toczącą się w dół po stoku. Tylko kolor nie ten ;) Półtora kilometra ul. Mechowskiej kosztowało nas sporo wysiłku. W końcu dojechaliśmy do przejazdu kolejowego. Tutaj poczekaliśmy na Rafała, którego złapał głód i podjechał do pobliskiej stacji benzynowej, aby uzupełnić zapasy. Następnie skręciliśmy w lewo, na zachód, już w stronę lotniska. Po chwili zauważyliśmy jakieś zwierzę, z daleko przypominające kozę, za nim szło dwóch facetów. Gdy podjechaliśmy bliżej okazało się, że to zagubiona, przestraszona i osłabiona sarenka, a faceci to miejscowi myśliwi, którzy starali się ją „przywrócić naturze”. Twierdzili, że oni nie tylko strzelają do zwierzyny, ale także o nią dbają, co niby było widać na załączonym obrazku. Jakoś nie wierzę jednak tym zabójcom (na szczęście oprócz zwierzyny giną głównie sami uczestnicy polowań), a ponieważ oni wcześniej nieśli na rękach zwierzę, to nawet małe dziecko wie, że matka – jeśli w ogóle się znajdzie - już jej nie zaakceptuje, bo mała będzie pachnieć obco. Jedyny pozytyw tej całej historii był taki, że sarenka, całkiem ogłupiała, wydawała się nas prawie w ogóle nie bać, więc miałem okazję zrobić jej zdjęcie z bliska. Lotnisko było już niedaleko. Wkrótce kluczyliśmy pomiędzy hangarami. Pogoda była coraz ładniejsza, więc pięknie wyszły zdjęcia rowerzystów na tle kolorowych samolotów, które, szczerze mówiąc, wyglądają na żywe trupy. Ale może się nie znam. Okrążyliśmy lotnisko dookoła. Po jego drugiej stronie obejrzeliśmy modelarzy, którzy „oblatywali” swoje zabawki. Następnie Krzysiek poprowadził nas kolejnym wariantem z powrotem do Gruszczyna. Był krótszy od tego, którym tu przyjechaliśmy, ale po pierwsze w życiu nie zgodzilibyśmy się na powrót Mechowską, a poza tym nie nadaje się na trasę planowanego 11 rajdu masowego, bo trzeba rowery przenosić przez tory – nie ma tu oficjalnego przejazdu kolejowego. Błoto i gigantyczne kałuże, które przyszło nam jeszcze tego samego dnia pokonać, nie robiły na nas już takiego wrażenia, jak wcześniej. W Gruszczynie Krzysiek i Marzena chcieli już wracać (pewnie w stronę Swarzędza lub Wierzenicy, my musieliśmy jechać w przeciwna stronę – do Poznania), ale wspaniałomyślnie postanowili nas zaznajomić z nowym, asfaltowym wariantem gruntowej drogi do Antoninka, który biegnie nieco powyżej drogi wzdłuż jeziora Swarzędzkiego (nowowyasfaltowana ul. Darniowa). Biegnie lasem, więc nie jest tak widokowy, ale za to nie musieliśmy się zmagać z lepkim, wciągającym nas w otchłań niemocy błotem (ok., ta niemoc to głównie mój brak formy, hehe). Na ul. Strzałkowskiej ostatecznie pożegnaliśmy się. Przy przejściu pod trasą 92 Rafał odłączył się i wrócił tym samym wariantem, którym jechaliśmy w przeciwna stronę, a my we dwójkę z Darkiem postanowiliśmy jechać w stronę Volkswagena. W okolicy dworca PKP przejechaliśmy na druga stronę torów i kolejno ulicami: Miłowita, Ścibora i Bożeny (wzdłuż ul. Warszawskiej) dojechaliśmy wspólnie do poprzecznej ul. Krańcowej. Tam pożegnaliśmy się, Darek pojechał w stronę ronda Śródka, a ja ul. Krańcową, Gdyńską, Lechicką, Serbska i Naramowicką wróciłem do domu. To było tylko 35 km, a byłem wykończony niczym po 350  Słodkie to jednak było zmęczenie  Jamis zdał pierwszy egzamin. Andrzej Kaleniewicz.

RAJD NOWEGO PREZESA – 01.03.2009

Prowadził Paweł Przybylak.

Rajd z okazji ponownego wyboru na Prezesa postanowiłem poprowadzić do WPZ-u. Tradycyjnie odczekałem kwadrans i o 11:15 wyruszyliśmy w kierunku Lubonia. Wjeżdżając na dobrze znany szlak Nadwarciański dojechaliśmy do Puszczykowa. Dalej udając się żółtym szlakiem wjechaliśmy do WPZ-u. Objeżdżając okoliczne jeziora wróciliśmy do Poznania. W rajdzie uczestniczyło 6 osób przejechany dystans to 51 km.

Paweł Przybylak

ZEBRANIE – 4.03.2009

WALNE ZEBRANIE ODDZIAŁU MIĘDZYUCZELNIANEGO PTTK – 07.03.2009

Tak na gorąco: chyba się udało przejąć stery. W Zarządzie są następujące osoby: Magda Hałajczak (Prezes) Ewa Nowaczyk Natalia Kamińska (Halny) Radek Siekierzyński Paweł Przybylak Ewa Anders

RAJD DO SŁUPI – 08.03.2009

Prowadził Robert Miklasz.

12 Zapowiedź: Start Niedziela 08.03.2009r. godz. 9:30 rajd do Słupi nad jeziorem Strykowskim. Rajd terenowy lasami i nad jeziorami. Powrót przez WPN. Tempo dostosowane do uczestników ale nie większe niż 28km/h, dystans ok. 100km. Należy zabrać prowiant i ciepłą odzież ;). Prowadzi Robert 697407874 lub 506038746

Relacja: O 9:30 spotkaliśmy się przy Marychu w składzie: Wojtek (nowy) team Trek mtb, Rafał (nowy)team Wheeler treking, Jurek team blue damka chyba Romet, Zbyszek team Author, Darek team Peugeot, Bartek team Cube i Robert team black Cannondale. Po 9:45 zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy w górę (pierwszą z kilkuset jak się okazało) przez miasto. Na Bukowskiej na jednym ze skrzyżowań pierwszy upust siły pokazał Wojtek zrywając łańcuch. Gdy oparł swojego Treka o murek i cofnął się po rozwinięty łańcuch, to jego bike zrobił hopke przez ten murek na dół. Podwójna strata, łańcuch stracił pare ogniwek, a na nowym Treku pojawiły się ryski i jedna kilkunasto milimetrowa sic. Po spięciu łańcucha pojechaliśmy dalej ul. Polną (koło K.T.N. Sikory) . Po przecięciu J.N.Jeziorańskiego spotkaliśmy Pawła team Raleight , który poprowadził nas lasami do Skórzewa , a właściwie aż do Słupi. Za Skórzewem skręciliśmy na Dąbrówkę ale niestety końcówce starych wyjadaczy ten kierunek nie odpowiadał, bo oddalaliśmy się od punktu S. Ja natomiast skierowałem tam grupkę bo wiedziałem, że jest tam w bok droga, a słońce świeciło tak wiosennie, że musiałem trochę rajd wydłużyć. No ale zawróciliśmy i pojechaliśmy dalej szlakiem łącznikowym (zielony) do Dąbrówki skąd przez lasy dojechaliśmy do Dopiewca. W lesie zrobiliśmy pierwszy postój na którym miałem spięcie z Gadułą, wpienił mnie, bo mieliśmy tam a tam jechać . Powiedziałem, że jeśli chce to niech poprowadzi jakiś rajd, a nie w……….. się do trasy. Chyba na znak protestu pojechał jeden odcinek inną drogą z Rafałem, bo jak wyjechaliśmy z lasu to oni byli już na drodze do przejazdu PKP. Paweł ze swoim GPSem jak dojechał powiedział, że można ominąć ten przejazd (akurat jechał pociąg) i pojechaliśmy przez pierwsze błocko do ringu po drodze mijając autostradę. Ringiem dojechaliśmy do źródełka w Żarnowcu, gdzie zrobiliśmy dłuższy popas posilając się w blasku fleszy i ryku przejeżdżających crosowców (swego czasu tubylcy jeździli kładami a teraz w dobie kryzysu jeżdżą na dwóch kółkach). Ze źródełka odbiliśmy na Rybojedzko i lasami przedzierając się przez jeżyny i zwalone drzewa dotarliśmy do Słupi. Chłopacy zaczęli szukać sklepu ale musieli się obejść smakiem . Zwijaliśmy się prędko z Słupi, bo akurat ruch po kościelny się zrobił (niedzielni kierowcy). Uciekliśmy do lasu dojeżdżając do cypla, na którym jeszcze kilka lat temu moja firma miała swój teren wypoczynkowy. W tej chwili jest terenem ogrodzonym zamkniętym i z tego co wiem prywatnym. Przy bramie Zbyszek odłączył się tłumacząc , że jeszcze dziś musi coś załatwić. W siódemkę więc pojechaliśmy dalej przez Januszewice do Bielaw. W Januszewicach skorzystaliśmy w końcu ze sklepu (Pepsi , Cola, Oranżada butelkowa (smak dzieciństwa), Prince Polo 6szt.- Bartek). Za Bielawami Jurek pokazał nam skróty wałami prowadzące do zamku w Strykowie. Niestety zamek okazał się być monitorowany i musieliśmy się cofać, bo służby interwencyjne ponoć już były w drodze. Ze Srykowa pojechaliśmy przez Sapowice znów do Rybojedzka okrążając tym samym jezioro Strykowskie. Po dojechaniu do ringu rozstaliśmy się Pawłem i Jurkiem którzy pojechali ringiem w stronę Dopiewa, a my (5os.) ringiem do WPNu przez Stęszew. Z ringu zjechaliśmy wpierw na szlak niebieski ,a później na czarny przez Łódź i na j. Dymaczewskie po trasie góra dół . Później przed asfaltem ostro w górę (5km/h) i lasami terenem cud miód do Ludwikowa. Przy szpitalu w dół nad j. Budzyńskie i w górę na Osową górę i znowu w dół bocznym asfaltem na ul. Pożegowską omijając Mosinę. Na pierwszym skrzyżowaniu skręciliśmy do Puszczykowa na herbatkę i ciacha. Z Puszczykowa nową ścieżką asfaltową posunęliśmy rowerkami przekraczając założone 28km/h do Poznania. W Poznaniu zaczęło padać więc kto miał założył przeciwdeszczówkę

13 i przy Hetmańskiej rozjechaliśmy się do swoich domów. Z Bartkiem dojechaliśmy jeszcze razem do Krańcowej mając 110km na liczniku. Trasa jak dla mnie ciężka po zimowym letargu częściowo spowodowanym chorobą. Na początku rajdu każdy tłumaczył się, że mało ostatnio jeździł itp. ale jak się okazało 5 ciu ukończyło cały rajd. Choć wyczerpani (np. ja) ale szczęśliwi pokonaliśmy w większości w terenie ok.100km. Ja miałem prawie 130km ale z dojazdem do Marycha. W domu byłem ok. 19. Do zobaczenia na trasie Robert vel Lopi

ZEBRANIE – 11.03.2009

W drugą marcową środę w siedzibie klubowej stawiają się: Mateusz R., Michał Z., Przemoc C., Zbyszek N., Kuba S, Magda, Andrzej K., Wojtek Si., Krzysiek A., Darek R., Robert M., Borys W., Maciej D. oraz ja. Wkrótce Rowerowe Powitanie Wiosny, więc to temat wokół którego kręcą się klubowe dyskusje. W tym roku wymyśliłam sobie wyjazd do Puszczy Bydgoskiej, która nęci mnie od jakiegoś czasu zieloną plamą na mapie Polski. Niestety okazuje się, że agroturystyki tutaj zbyt rozwiniętej nie ma i o tej porze trudno coś znaleźć. Większość funkcjonuje tylko w sezonie. Najprawdopodobniej będziemy nocować w schronisku w Bydgoszczy, bo – o dziwo! – wpuszczą nas tam z rowerami Szkoda, że nie udało się uciec z miasta. Na pocieszenie mogę dodać jedynie, że z opisów jakie znalazłam w necie wynika, że sama Bydgoszcz jest ciekawym i ładnym miastem, przez niektórych jest nawet nazywana „Wenecją północy”.

RAJD DO ŚNIEŻYCOWEGO JARU – 15.03.2009

Prowadził Kuba Stankowski. Nie było, pogoda była dziadowska.

ZEBRANIE – 18.03.2009

ROWEROWE POWITANIE WIOSNY – 20-22.03.2009

Prowadziła Ewa Nowaczyk.

Mini-relacja na cyk.liście: Poza tym że zimno i wietrznie, to bardzo fajnie. Zafundowaliśmy sobie m.in. malutki nocniczek (sobota), czasóweczkę w niedzielę, rajd ekstremalny 4,5-kilometrowy po krajówce nocą (sobota), błądzenie i latanie z rowerami po torach (sobota), dwie gleby (Paweł, sobota i niedziela), awarię (Zbyszek, sobota), powidła strzelckie w piątek (wyśmienite, dzięki Robert:-)), kilka zjaździków i podjaździków (piatek, sobota i niedziela), jedna utopioną marzannę (sobota) i nierówny pojedynek z amortyzatorem (Bartek, sobota). Tereny bardzo fajne, więc na pewno tam wrócimy rowerowo, niestety nie udało nam się zrealizować wszystkich planów, co zresztą było do przewidzenia. Schronisko do wytrzymania, ale tu raczej nie wrócimy. Kuchnia kiepsko zaopatrzona, służbiści - tak w skrócie można opisać obsługę schroniska. Rowery trzymaliśmy w pokoju, tyle że musieliśmy je targać na pierwsze piętro (wysoko, bo stare budownictwo). Samochody trzeba było zostawić na strzeżonym parkingu przy dworcu (17 zł za dobę), bo akty wandalizmu po zmroku to

14 standard (ostrzegała nas przed tym i obsługa schroniska, i straż miejska). Bydgoszcz nam się podoba jako miasto, szczególnie ścieżki rowerowe - widać, że robione z głową (wyprowadzają ruch rowerowo-turystyczny z miasta do kompleksów zieleni), szkoda tylko , że są z pozbruku, a nie z asfaltu. Samo miasto momentami irytująco rozległe, ale mające swój klimat - Brda i Kanał Bydgoski robią swoje. Sądzę, że w Bydgoszczy jest naprawdę ładnie jak się robi zielono i ciepło. Zaskoczyła nas kultura kierowców – puszczali rowerzystow na skrzyżowaniach nawet jak nie było świateł, w zasadzie nie było jakiś chamskich sytuacji na drodze, mimo że jeździliśmy momentami po ulicach jak banda jełopów (jak zwykle, zdaje się). Tu prawie nikt nie przechodzi na czerwonym świetle (tylko my oczywiście - jak sobie zdaliśmy z tego sprawę, to sie nam głupio zrobiło. Na szlakach sporo piachów, teraz nam specjalnie nie doskwierały, ale latem przy upale jazda po nich to musi być niezły Sajgon. Raczej będziemy tam wracać na jesień, może w maju na jakiś weekend. Terenik pofałdowany i przez to dość ciekawy. W sumie przejechaliśmy 207 km - piatek - 68, sobota - 84, niedziela - 55. W niedziele się nam udało, bo końcówka peletonu dobiła do dworca tuż przed 15, a właśnie wtedy zaczęło padać. Klub zyskał na pewno jednego sympatyka - Jarka z Szamotuł, którego zresztą zaprosiliśmy na cyk.listę (kto nią teraz zawiaduje?) oraz najprawdopodobniej jednego nowego członka - Rafała (tego, co był na walnym, a po walnym na rajdzie Andrzeja do Ligowca i Roberta do Słupi, w każdym razie chce kartę kandydata i intensywnie dopytywał, co trzeba zrobić, żeby do nas dołączyć). Można więc uznać, że RPW sie udało. Szczególnie podziękowania należą się Kubie za dzielne wsparcie prowadzącej. Pozdrawiam Ewa.

Relacja Marzeny:

Piątek

Mało brakowało a bym nie pojechała na ten rajd, bo dopadło mnie dość fatalne przeziębienie. Mówi się, że „raz nie zawsze”, ale drugi raz z rzędu to już chyba powoli się robi tradycja ;-) - na ubiegłorocznym RPW też byłam chora. Tak więc spakowana i w dodatku uzbrojona po zęby w leki na katar i gardło oraz niezliczoną ilość chusteczek, pojechałam samochodem do Poznania pod blok Kuby S. Zgarnęłam kolegę, jego rower, bagaż i udaliśmy się na dworzec kolejowy. Tam mieliśmy się spotkać z Ewą i Pawłem, by zabrać te bagaże ekipy pociągowej, które nie zmieściły się w ich aucie. Na miejscu okazało się, że zmieściło się wszystko. Ruszyliśmy zatem w kierunku Bydgoszczy. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko raz - w Kobylnicy na pyszne drożdżówki.

W Bydgoszczy byliśmy dość wcześnie. Schronisko - nasza baza było ładnym i zadbanym starym budynkiem. Nie było mowy o żadnej wilgoci i wszędzie było czysto. Dostaliśmy do dyspozycji duży pokój o nr 222. Na 2 piętrze. Poustawialiśmy nasze rowery, a mimo to nie było wrażenia, że zrobiło się ciasno. Niedługo po nas dobiła ekipa pociągowa, tj. Zbyszek N., Rafał Ś. oraz nowy Jarek. W międzyczasie Paweł dowiedział się, że generalnie Bydgoszcz nie jest zbyt bezpiecznym miastem. Ponoć lepiej unikać samotnych spacerów po zmroku a samochody najpewniej jest zostawiać na strzeżonych parkingach! Zaplanowaliśmy zatem, że po powrocie z rajdu przeparkujemy nasze wozy na płatny parking koło dworca PKP.

Kiedyśmy odpoczęli, nadszedł czas by ruszyć w trasę. Najpierw jednak trzeba było się wydostać z miasta. Byłam pozytywnie zaskoczona dużą ilością dobrze zaplanowanych ścieżek rowerowych. Udaliśmy się do Myślęcinka. Z szosy odbiliśmy w lewo w teren ostrym podjazdem na Górę Zamkową (96 m.n.p.m.). Nie szarpałam się i to co niektórzy podjeżdżali bądź próbowali podjeżdżać przeszłam pieszo. Ostatni odcinek to była ściana.

15 Nikt tam nie wjechał, za to wszyscy za wyjątkiem mnie weszli. Ja zostałam niżej i walczyłam z cieknącym nosem.

Z Góry Zamkowej pojechaliśmy szosą do Nowego Fordonu. Odwiedziliśmy mieszczącą się w naturalnym leśnym wąwozie Dolinę Śmierci – pomnik ofiar hitlerowców. Chwilę później rozpoczął się podjazd po kocich łbach na Czarną Górę znaną też jako Góra Szybowników (97 m.n.p.m). Podjazd bardzo mi się spodobał. Na jego szczycie zrobiliśmy sobie mały postój z jedzonkiem. Pogoda nas nie rozpieszczała. Wiało i było bardzo zimno. Przez cały piątek miałam problemy z termoregulacją i w zasadzie do samego końca rajdu nie udało mi się uzyskać komfortu termicznego. Z Góry Szybowników pojechaliśmy do Strzelec Górnych, z których pięknym i bardzo szybkim szosowym zjazdem zjechaliśmy do Strzelec Dolnych. Kuba mówił, że wg GPSa między jedną a drugą miejscowością było ponad 50 m różnicy wysokości.

W Strzelcach Dolnych była kolejna przerwa, podczas której Ewa tropiła słynne Strzeleckie Powidła. Ja tę przerwę wykorzystałam na walkę z katarem i batonika. Ze Strzelec Dolnych pojechaliśmy do Trzęsacza. Był tam genialny serpentynowaty podjazd. Z serpentyny roztaczał się piękny widok, na który zaledwie zerknęłam, pewna, że z góry widok będzie jeszcze lepszy. Tymczasem srodze się zawiodłam, bo asfalt się wypłaszczył a widok gdzieś się schował. Żałowałam potem, że się na serpentynie na chwilę nie zatrzymałam.

Z Trzęsacza pojechaliśmy do miejscowości o nazwie Włóki, potem był Dobrcz, Borówno, Augustowo i Maksymilianowo, z którego zjechaliśmy w teren w czerwony szlak pieszy. Na szlaku spotkaliśmy sarenkę, która niespecjalnie się nas bała. Przyglądała się nam z taką samą ciekawością jak my jej. Zabawne było, gdy chowała się za drzewem i nieśmiało zza niego kukała. Do Bydgoszczy wróciliśmy przez Niemcz i Myślęcinek.

Po dojeździe do bazy wraz z Pawłem poszliśmy po nasze samochody by je przestawić na bezpieczny parking strzeżony. Było to dla mnie dość koszmarne, bo gdy tak szłam z nosa mi ciekło i wstrząsały mną dreszcze. Samochody zostały przestawione i wróciliśmy do schroniska, gdzie wszyscy z różną intensywnością przykładaliśmy się do przygotowania wspólnej makaronowej kolacji. W kuchni spotkaliśmy się z przesympatyczną i bardzo wesołą ekipą z Rzeszowa.

Wieczorem (nie pamiętam czy przed czy po kolacji) dojechał do nas Darek R. Podczas gdy wszyscy jeszcze siedzieli i gawędzili, ja poszłam spać. Wymęczona przeziębieniem postanowiłam porządnie się wyspać.

Z licznika wyszło mi: czas – 4,03,14, dystans – 66,64 km, średnia – 16,4 km/h, maksymalna – 47,1 km/h.

Sobota

Z moich ambitnych planów wiele nie wyszło – na sobotę miałam być zdrowa, jednak obudziłam się chora. Z zawalonym gardłem i nosem zwlekłam się z łóżka i poszłam do kuchni na śniadanie, gdzie w samotności oddałam się jedzeniu kanapek z RYBĄ. Po śniadaniu się położyłam. Prawdopodobnie wyglądałam dość nieciekawie, bo ekipa zastanawiała się, czy w ogóle dam radę tego dnia jechać. Tymczasem ja leżąc skrzętnie zbierałam siły. W międzyczasie dobili do nas Wojtek Si. i Bartek K. Ewa sobotę zaplanowała na dwa razy, tj. po śniadaniu miał się odbyć rajd po Bydgoszczy, którego celem było zwiedzenie miasta, natomiast koło 11.00 planowany był główny wypad soboty

16 – do Puszczy Bydgoskiej. Postanowiłam nie forsować chorego organizmu i rajd po mieście odpuściłam. Podczas gdy oni jeździli ja dalej zbierałam siły… śpiąc.

Tuż przed powrotem ekipy z miasta dojechał ostatni uczestnik RPW – Krzysztof C. Kiedyśmy wypili herbatę i trochę się najedli, ruszyliśmy. Marzannę, którą rano z patyków, sianka i gazet zrobili Ewa i Kuba wiózł Wojtek. Było przyjemnie, bo jechaliśmy szosą z wiatrem. Marzannę utopiliśmy pod mostem na Brdzie. Oczywiście nie obyło się bez fotek. Korzystając z postoju Bartek oddał się serwisowaniu swojego widelca, który z powodu zbyt dużej ilości oleju był twardy jak kamień i w zasadzie się nie uginał. Ponieważ nie miał niezbędnych narzędzi posługiwał się tym co mu wpadło w ręce i sprawiało choćby pozór przydatności, np. butelką po napoju wyskokowym :-). Było to zabawne – dla nas obserwatorów, bo dla Bartka pewnie mniej.

Dalej jechaliśmy również szosą i również z wiatrem. W drodze do Solca Kujwaskiego zjechaliśmy w bok tylko raz by zobaczyć zalew i tamę na Brdzie przed jej ujściem do Wisły. W Solcu zrobiliśmy sobie postój, podczas którego pojedliśmy, popiliśmy i oczywiście też zmarzliśmy. Niestety pogoda cały czas była niezbyt przyjemna - było chłodno i wiało. Po przerwie ruszyliśmy, by niedługo odbić w prawo i zobaczyć Jura Park z atrapami dinozaurów. Nie mieliśmy czasu, by wejść do środka i zwiedzać, ale objechaliśmy ten ciekawy obiekt i sporo zobaczyliśmy przez ogrodzenie.

Z Solca udaliśmy się do Kabat, gdzie oglądaliśmy z bliska maszty Radiowego Centrum Nadawczego. Krótko za masztami skręciliśmy w prawo w Puszczę Bydgoską. Teren okazał się grząski i miejscami bardzo piaszczysty. Przy wjeździe na były poligon napotkaliśmy tabliczki informujące, że wjeżdżamy w teren niebezpieczny, prawdopodobnie ostrzegały przed starymi niewypałami. Były też ciekawe górki, Paweł podczas próby podjechania jednej z nich zaliczył dość groźnie wyglądającą glebę. Na szczęście nic mu się nie stało.

GPS, którego miał na rowerze Kuba prowadził nas niekiedy zaskakującymi drogami i bezdrożami. Godzina była już niemłoda, kiedy okazało się, że siedzimy gdzieś w środku lasu, a ścieżka zniknęła. Przedzierając się z rowerami doszliśmy do śródleśnej łąki, na której spotkaliśmy 2 mężczyzn (chyba myśliwych) z psami. Oni widząc nas, ochoczo ruszyli w naszym kierunku gotowi doradzić jak mamy się wydostać na jakąś ścieżkę. Podczas rozmowy o dwóch psach, które im towarzyszyły, okazało się, że oni i nasz Zbyszek mają wspólnych znajomych :-). Zrobiło się więc bardzo wesoło.

Po dłuższym postoju udało nam się wyjść na jakąś przejezdną ścieżkę. A czas płynął nieubłaganie i powoli zaczynało robić się szaro a potem ciemno. Jechaliśmy tak, aż trafiliśmy na jakieś tory kolejowe. Było prawie ciemno, więc powłączaliśmy nasze lampki. Jechaliśmy wąską ścieżką wzdłuż torów kolejowych. Zgodnie z mapą i GPSem aby dostać się na właściwą ścieżkę, musieliśmy przejść przez tory. Każdy chwycił więc swój rower i przeniósł go na drugą stronę. Podczas przenoszenia okazało się, że mamy awarię. Coś się stało z linką w rowerze Zbyszka. Wszyscy się więc zlecieliśmy by pomóc. Musiało to wyglądać dość niezwykle – grupka cyklistów tuż przy torach świeciła lampkami na rower i kombinowała jak uzdatnić go do dalszej jazdy. W grupie siła, więc uporaliśmy się z awarią szybko.

Kiedy wszystkie rowery zostały szczęśliwie przeniesione przez tory, zaczęło się najlepsze: dróżka była fatalna – pełna grząskiego piachu. Musieliśmy też uważać na zwieszające się nisko nad naszymi głowami gałęzie drzew. W kompletnych ciemnościach, rozświetlanych przez lampki brnęliśmy pchając rowery w bliżej nieznanym kierunku. Naszą wędrówkę 17 zakończyła brama. Zamknięta brama. Bartek coś tam gadał, że to są jakieś bydgoskie zakłady chemiczne. Po chwili rozmowy co by tu zrobić, postanowiliśmy cofnąć się tą samą drogą do szosy. Było więc znowu latanie po torach wśród ciemności.

Tuż pod wiaduktem, którym szła droga krajowa nr 10 odbyły się konsultacje mapowo – GPSowe, w wyniku których okazało się, że czeka nas ekstremalna przeprawa krajówką. Te kilka km po ciemku na „10” to była prawdziwa groza, zwłaszcza gdy szybko przemykały obok nas samochody. Stawkę zamykali Ewka i Paweł, którzy jako jedyni (!) byli zaopatrzeni w odblaskowe kamizelki. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy zjechaliśmy z krajówki w prawo. Początkowo jechaliśmy terenem, drogą oznaczoną jako dopuszczoną do ruchu samochodowego. Potem na tej drodze pojawiły się (o ile dobrze pamiętam) płyty betonowe a następnie asfalt. Było zupełnie spokojnie, nie mijały nas żadne samochody i był to naprawdę bardzo przyjemny... nocnik. Po wielu przygodach dotarliśmy do Bydgoszczy. Przed zjazdem na bazę wpadliśmy jeszcze do sklepu kupić jedzonko na wspólną kolację. Do bazy jako jedyny nie zjechał z nami Bartek, który w Bydgoszczy wskoczył w auto i pojechał do Inowrocławia.

Z licznika wyszło mi: czas – 4,34,57, dystans – 69,40 km, średnia – 15,1 km/h, maksymalna – 35,8 km/h. Niedziela

Niedziela była naszym trzecim i zarazem ostatnim dniem w Bydgoszczy. Wg prognoz miało padać. Zwłaszcza po południu. Rano pożegnali się z nami Zbyszek i Jarek. Jako, że ekipa pociągowa musiała zdążyć na dworzec na godzinę 15 z minutami, trasa została zaplanowana krótsza. Był to też pierwszy dzień, kiedy wreszcie poczułam, że przeziębienie powoli ustępuje. Kiedyśmy ruszali lekko mżyło, szczęściem jednak szybko przestało. Bardzo długo jechaliśmy pięknymi bydgoskimi ścieżkami rowerowymi. Gdy zerknęłam na licznik okazało się, że jedziemy tak przez miasto już dobre kilkanaście km! Bydgoszcz to doprawdy zabawne miasto – dłuuuuugie a wąskie ;-). Dotarliśmy do parku, w którym zrobiliśmy sobie przerwę.

Chwilę potem byliśmy na moście nad Wisłą. Krzysiu jeszcze przed rajdem mówił mi, że Wisła w tym miejscu ma 400 m szerokości. Sprawdziłam z licznikiem i faktycznie było dokładnie tyle! Przejechaliśmy przez most i sprowadziliśmy z niego rowery po schódkach na dół. Wkrótce zagłębiliśmy się w okoliczne lasy. Jechało się bardzo przyjemnie do czasu aż jakimś cudem dostaliśmy się na wąską dróżkę wiodącą skarpą nad Wisłą. Momentami mnie ciarki przechodziły, gdy patrzyłam w dół, dlatego szybko porzuciłam pedałowanie na rzecz spaceru. Niespodziewanie szlak zaczął prowadzić w dół, do rzeki. Nie było to nam po drodze, dlatego postanowiliśmy wyjść jakoś z lasu. To była całkiem długa przeprawa ale w końcu się udało – wyszliśmy na gruntówkę. Niedługo potem nadeszła chwila gdy trzeba było pomyśleć nad powrotem do miasta.

Pociągowi powoli zaczynali się spieszyć. Dojechaliśmy wszyscy razem do mostu na Wiśle (tego samego co na początku dnia) i tam się rozdzieliliśmy. Pociągowcy z Pawłem zrobili sobie czasówkę, a Ewa, Wojtek, Krzysztof i ja niespiesznie tą samą co oni drogą wróciliśmy do Bydgoszczy, końcówkę jadąc w padającym lekko deszczu. Na parkingu pod dworcem okazało się, że czasówka była zbędna, bo kiedy nasza czwórka dotarła na miejsce, chłopaki jeszcze czekali na pociąg. Zapakowaliśmy nasze rowery do i na samochody i ruszyliśmy w drogę do naszych domów. Tak zakończyło się bardzo udane RPW 2009.

18 Z licznika wyszło mi: czas – 3,33,53, dystans – 52,28 km, średnia – 14,6 km/h, maksymalna – 37,20 km/h. Łącznie na RPW przejechałam 188,32 km – ci którzy byli na sobotnim rajdzie po mieście mieli na licznikach kilkanaście km więcej. Marzena.

ZEBRANIE – 25.03.2009

RAJD ROWEROWY Z OKAZJI 35-LECIA AKG HALNY – 27-28.03.2009

Prowadzili: Ewa Nowaczyk i Kuba Stankowski.

Zapowiedź rajdu:

Pociąg: Poznań Główny - Nowy Tomyśl, odjazd 7.45 (osobowy), przyjazd 8.39 (czas jazdy - 54 min.). Koszt: 4,5 zł za rower + bilet (zapewne ok. 10 zł) Zbiórka 7.20 (każdy kupuje sobie bilet sam) przy kasie nr 1 w holu dworca głównego PKP w Poznaniu. Nocleg: 35 zł (z pościelą w pokoju z łazienką), w ośrodku Natura Tour w Sierakowie.

Pogoda: pogodynka CYKLISTY wieszczy - "w sobotę do południa piękna pogoda, słońce i ciepło, do 10 st. Po południu intensywny deszcz. W niedziele chyba bez deszczu, mamy być pomiędzy dwoma niżami - deszcz na wschód od linii Kłodzko - Koło - Gdańsk i na zachód od linii Zielona Góra - Koszalin, temperatura plus 7 st. :P".

Należy zabrać ze sobą: termos z ciepłym piciem ciepłe cichy na zmianę - ma lać w sobotę po południu nieprzemakalne cichy i buty szaliki, czapki, rękawice (ciepłe nieprzemakalne), kaski jak kto ma podstawowe klucze do swojego roweru lampki (przód, tył) i zapasowe baterie zapasową dętkę do swojego roweru i pompkę, która pasuje do wentyla (!!!!) mapa okolic, w które jedziemy

Dzień pierwszy (28.03, sobota): Nowy Tomyśl - Sieraków (ok. 60 km)

Nowy Tomyśl - Stary Tomyśl (pałac z 1916 r. z parkiem, a w nim Zespół Szkół Rolniczych) - Wąsowo - Chraplewo - w lewo gruntową drogą, przy której stoi wiatrak (po lewej) - Pakosław (park z I poł XX w., w środku dwór-willa z 1840 r.) - Posadowo (park z poł. XVIII w., w nimneorenesansowy pałac Łęckich z 1870 r; stadnina koni rasy wielkopolskiej) - Konin (park z dworem z II poł. XIX w.) - Linie - w pawo za jeziorem Linie - Leśnictwo Wituchowo - Wituchowo (pałac i park z końca XVIII w.) - przekraczamy krajową dwójkę - Kozubówek - Mościejewo - Lutomek - czarnym szlakiem w lewo do czerwonego - wzdłuż Jeziora Lutomskiego przez rezerwat Buki nad Jeziorem Lutomskim - łapiemy szlak czarny - dwa punkty widokowe - Góra - szlakiem rowerowym do Sierakowa

Nowy Tomyśl - ok. 15 tys., XVIII-wieczny układ przestrzenny z 2 kwadratowymi rynkami (pl. Chopina i pl. Niepodległości), łączy je ul. Mickiewicza zamieniona w deptak

19 handlowy. Od 2004 roku ulica Mickiewicza nazywana jest powszechnie wiklinowym deptakiem. Takiej ilości wiklinowych form zdobiących miejską przestrzeń nigdzie indziej się nie spotka. Są tu wiklinowe parasole chroniące przed słońcem, wiklinowe gazony, wiklinowe dekoracje elewacji i wiklinowe markizy oraz wiklinowa postać, przez swych twórców nazywana Tomysem. Pl. Chopina - poewangelicki kościół Serca Pana Jezusa z 1778 r., na planie krzyża o równych ramionach, 2 kondygnacje balkonów z rokokową dekoracją na balustradach, ołtarz gł. barokowy; w płd. cz. placu - lipa 400 cm obwodu, ostatnia posadzona podczas wytyczania placu. Pl. Niepodległości - pośrodku ratusz z 1879 r.; największy na świecie kosz wiklinowy. Kosz powstał w 2000 r. w 55 godzin nieprzerwanej pracy, zużyto 8 ton wikliny. Imponujące rozmiary: długość 17,29 m, szerokość 9,46 m, wysokość 7,71 m dały mu słuszne miejsce w Księdze Rekordów Guinnessa. W sierpniu 2006 roku nowotomyscy plecionkarze zmierzyli się z własnym rekordem i wypletli kolejny, jeszcze większy kosz o wymiarach: długość 19,8 m, szerokość 9,53 m i wysokość 8,98 m, który zajął miejsce dotychczasowego rekordzisty. Młyn z ok. 1885 r. znajdujący się przy ul. Zbąszyńskiej.

Wąsowo - (piętrowy pałac z 1781 r., reprezentujący formy przejściowe od baroku do klasycyzmu; dalej okazały zamek neogotycki z ok. 1900 r., wokół park krajobrazowy (ok. 50 ha), jeden z największych w Wielkopolsce; przy ul. Polnej SKANSEN prywatny pszczelarsko-rolniczy.

Dzień drugi (29.03, niedziela): Sieraków - Poznań (ok. 100 km z możliwymi, wcześniejszymi zjazdami na pociąg)

Sieraków - szlakiem rowerowym do mniej więcej Zajączkowa przez : Ryżyn, Chrzypsko Wielkie, Białokosz (późnoklasycystyczny dwór z 1804 r., park) - Gnuszyn - Dęborzyce (stąd do Szamotuł na PKP, ok. 16 km) - Lubosina (na półwyspie nad jeziorem park z XVIII/XIX w. z poźnobarokowym dworem szachulcowym z II poł. XVIII w.; wiatrak) - Podrzewie (wiatrak) - Duszniki - zielony szlak do Rez. Duszniczki - Sędziny - Wierzeja - Grdziszczko - Brzoza - Niepruszewo - wzdłuż J. Nieprszuszewskiego - Cieśle - Źródełko Żarnowiec - Trzcielin - Konarzewo - Chomęcice - Szreniawa - Wiry - Łęczyca - Poznań Dębiec.

27-28 marca 2009 (sobota niedziela).

Rajd na 35-lecie AKG „Halny”.

Prowadzę. Czyli jestem jeleniem. Na szczęście mam wsparcie – od Kuby S. Rajd zorganizowaliśmy w ramach obchodów 35. Rocznicy powstania klubu „Halny”. Żeby nie zajechać ludzi (taka była prośba organizatorów obchodów), pierwszy dzień jest w miarę leserski i robimy ok. 80 km. Jedziemy pociągiem do Nowego Tomyśla, skąd już rowerami do Sierakowa, a konkretnie do ośrodka wypoczynkowego Natury Tour, gdzie odbywa się właściwa impreza. Trasa jest raczej lajtowa – przynajmniej jak na możliwości naszego klubu – czyli ok. 80 km, raczej asfaltem i nietrudnym terenem (poza ostatnim odcinkiem). Nie pamiętam dokładnie trasy, bo gdzieś wysiałam informatorek, który na to konto sporządziłam, więc mogę tylko napisać, że staraliśmy się zwiedzać po drodze zabytki w stylu: rozpadający się pałac, ruiny pałacu, park będący obecnie czyjąś własnością prywatną i inne tego typu atrakcje. Wyjątkiem od tej reguły był zamknięty – ze względu na połamane drzewa – szlak pieszy nad jednym z jezior w pod samym Sierakowem, który doprowadził nas zresztą pod same 20 drzwi ośrodka (jak ktoś jest bardzo zainteresowany, może sobie obejrzeć mapę). Na nasze usprawiedliwienie mogę tylko napisać, że lojalnie z Kubą ostrzegliśmy, że końcówka może być ciężka i kto chce może wybrać wersję asfaltową. Wybrało chyba z pięć osób. Pozostali dali się ponieść naszej potrzebie jazdy po terenie i ruszyli po przygodę. Było więc dużo przenoszenia rowerów przez naprawdę ogromne powalone drzewa, których nie dało się ominąć. O mały włos „wleźlibyśmy” (no, tu trochę koloryzuję) w lochę z małymi, na szczęście jednak przeszła bokiem, a udając, że nas nie ma czmychnęliśmy spod jej czujnego oka. W ogóle to trzeba powiedzieć, że mieliśmy niezłego farta z pogodą. Zaczęło lać dopiero jak dojechaliśmy do ośrodka po obiedzie. Cóż, mogliśmy mieć jeszcze więcej szczęścia i zdążyć dojechać z żarcia w centrum Sierakowa przed opadami, ale się nie udało i zmokliśmy. Mówią, że nie można mieć wszystkiego. Pogoda pokrzyżowała trochę plany Halniakom, którzy główną część imprezy planowali przy ogniskach. Ze względu na opady, większość spędzała imprezowiczów czas w świetlicy ośrodka na tańcach, hulankach i swawolach, a twardziele próbowali wytrwać przy ognisku i udawać, że właśnie przestaje padać. W niedzielę z nami pojechało w sumie czterech Halniaków i my, czyli ja, Kuba i Zbyszek N. Przeciągnęliśmy ich na dobry początek po okolicznych lasach. Mimo naszych ostrzeżeń, że będziemy jechać przez odludne tereny (czyli bez sklepów) i że trzeba mieć ze sobą coś do jedzenia, niektórzy wybrali się na bez niczego na ząb, więc jechali na głodniaka. I tak od wiochy do wiochy w nadziei, że jakiś sklep będzie otwarty. Nic z tego. Po drodze odjechał od nas i pojechał własną drogą jeden koleś (ten bez prowiantu, który chyba też wolał asfalt, a my dziś postawiliśmy na teren). Potem pod Szamotułami odjechał od nas drugi koleś, który łapał pociąg gdzieś na Pomorze. I tak zostaliśmy z dziewczyną i chłopakiem z Halnego, którzy startują w zawodach typu adwenture i dzień wcześniej cały czas się dziwili, że o Cykliście takie opowieści chodzą, że ostro jeździ, a tym czas rajd jest wolny. Cóż, wczoraj był rajd leserski, a dziś… mniam, mniam… trochę daliśmy czadu i gdy po godzinie 20.00 dojechaliśmy na Dębiec, Halniacy stwierdzili, że cieszą się, że dali radę;-P Pierwszego dnia przejechaliśmy ok. 80 km (12 osób), drugiego - 140 km (6 osób). en

PUCHAR WIELKOPOLSKI PUSZCZYKOWO 29.03.2009

Dla zainteresowanych. W niedzielę w Puszczykowie odbywają się zawody o Puchar Wielkopolski. O godz 11:50 startuje Magda, a o 14:45 Krzysztof. Jutro jedziemy po stroje naszego teamu, na których również będzie logo Cyklisty. Paweł Owczarzak

ZEBRANIE – 01.04.2009

PODSUMOWANIE MARZENY – 01.04.2009

01.04.2009 minęły równo 2 lata od dnia, kiedy wybrałam się na swój pierwszy rajd z Cyklistą. Z tej okazji małe podsumowanie :-)

Od 01.04.2008 do 01.04.2009 przejechałam z Cyklistami 2477,03 km, uczestnicząc w 24 rajdach, z czego 4 trwało dłużej niż 1 dzień.

...dla porównania ogólna statystyka mojego pierwszego roku z Cyklistą: 21 Od 01.04.2007 do 01.04.2008 przejechałam z Cyklistami 3706,67 km, uczestnicząc w 33 rajdach, z czego 7 trwało dłużej niż 1 dzień.

Szczegółowe zestawienie rajdów, na których byłam w roku 2008:

Lp RAJD DATA PROWADZĄCY DYSTANS [km] 1 Rajd do Objezierza 05.04.2008 Tomek G. 73,57 2 Rajd Merkurego 13.04.2008 Kuba S. 85,44 3 Pogórze Przemyskie i 26-30.04.2008 Michał K. 267,14 Góry Słonne 4 II poremontowy rajd do 10.05.2008 Kuba S. 61,98 Zielonki 5 Rajd z Chodzieży 18.05.2008 Kuba S. 151,46 6 Rajd Szlakiem Kościołów 01.06.2008 ja 114,91 Drewnianych 7 Rajd do Gniezna 14.06.2008 ja 140,73 8 Rajd Merkurego 22.06.2008 Ewa N. 109,85 9 Rajd Kupały 28-29.06.2008 Ewa N. 73,73 10 Rajd do Okońca 05.07.2008 Kuba S. 73,62 11 Rajd do Środy 06.07.2008 ja 98,67 12 Rajd do rezerwatu Dołęga 19.07.2008 Darek R. 110,47 13 RING 26.07.2008 Kuba S. 233,39 14 Rowerowe Pożegnanie 06-07.09.2008 Darek R. 129,53 Lata 15 Rajd do Dziekanowic 14.09.2008 ja 97,96 16 Puszcza wpuszcza 11.10.2008 ja 41,43 17 Rajd Merkurego 19.10.2008 Kuba S. 54,97 18 Rajd do Zielonki 26.10.2008 Adam M. 72,79 19 Błoto i Krzaki 08.11.2008 Kuba S. 53,18 20 N-ty rajd do Zielonki 15.11.2008 ja 63,15 2107,97 km – 2008r.

Szczegółowe zestawienie rajdów, na których byłam w roku 2009:

Lp RAJD DATA PROWADZĄCY DYSTANS [km] 1 Wyrypa Notecka 18.01.2009 Paweł P. 50,35 2 Rajd Nowego Prezesa 28.02.2009 Andrzej K. 49,95 3 PRW Bydgoszcz 20-22.03.2009 Ewa N. 188,32 4 Puszczykowo 29.03.2009 Krzysztof C. 80,44 369,06 km – 2009r.

RAJD NA ZACHÓD – 04.04.2009

Uczestników: 6 Dystans 100km

Trasa: Kiekrz, Sady, Lusowo, Lusówko, Zborowo, Żarnowiec, Stęszew, Jarosławiec, Wiry, Łęczyca, Poznań 22 Prowadził Kuba Stankowski.

LESERSKIE ROZPOZNANIE DO LIGOWCA – 05.04.2009

Prowadziła Ewa Nowaczyk.

Zapowiedź: Start o godz. 11 spod Marycha. Jedziemy do Ligowca zbadać trasę majowego rajdu z Rowertourem. Dystans między 40 a 60 km, w zależności od składu. Rajd bardzo leserski, dla ludzi, który potrzebują się rozkręcić po zimie (mile widziane klubowe mamy:-)). Prowadzi Ewa tel. 605 305 557

Mini-relacja na cyk.liście: Przejechaliśmy wczoraj na leserze trasę rajdu z Rowertourem. Naszym zdaniem kompletnie bez sensu jest ciągnąć ludzi do Uzarzewa, dlatego że: 1. Jest bardzo kiepska, niewygodna, kamienista droga (wygląda na to, że kamloty, czy gruz - sama nie wiem, co to było - niedawno na nią nawieźli), na której niedzielni, nieradzący sobie z własnym sprzętem rowerzyści (a tacy głównie jadą na te rajdy) się pozabijają. Dodatkowo wczoraj było pod wiatr i jechało się upiornie (mnóstwo pyłu i gorąco - w maju tu będzie przy słonecznej aurze prawdziwy sajgonik), 2. Powrót z Uzarzewa pod tę górkę ludzi, dla których pokonanie 30 km i tak jest mega wyczynem to średni pomysł, bez sensu zmęczymy ludzi, lepiej niech sobie przyjemnie spędzą czas na lotnisku i niech rower im się pozytywnie kojarzy. Pamiętajmy też, że na te rajdy jeździ sporo dzieci i dla nich taki podjazd (i zjazd) po kamlotach i gruncie może być zabójczy. 3. Bez sensu jechać do Uzarzewa, jeśli nie będzie zwiedzania kościoła i trupiarni (Czyt. muzeum łowiectwa, w którym są same wypchane zdechlaki upolowane przez jakiegoś psychopatę - byliśmy tam wczoraj), 4. Nawet, jeśli przyjąć zwiedzanie muzeum (przy 300 osobach – kilka godzin), to i tak trzeba by z Uzarzewa wymyślić jakąś inną trasę wyjazdu, bo sie zrobi totalny bałagan, którego nie opanujemy. 5. Uważam, że najlepiej byłoby z tymi ludźmi od razu jechać z Gruszczyna Mechowską na lotnisko, rezygnując ze sztucznego wydłużania trasy. Pozdrawiam Ewa. Z ciekawszych rzeczy warto jeszcze dodać, że na rajdzie klubową blachę otrzymała Karolina:)

ZAWODY NA CYTADELI – 05.04.2009

Świetnie teamowi poszło wczoraj, ale mi szkoda Krzysia, bo ma pecha jak na razie. W zeszłym tygodniu coś mu tam w nodze strzeliło, a wczoraj na objeździe zaliczył upadek. Reszta ekipy zmieściła sie na fotkach podium. Niestety nadal team jeździ na swoich bikach. Na szczęście z naszej strony Paweł wywiązuje sie z umowy teamowej. Pozdrowerki Lopi.

ZEBRANIE – 08.04.2009

SZLAKIEM DREWNIANYCH KOŚCIOŁÓW – 11.04.2009

Prowadzący: Darek Rau Uczestnicy: J. Migas, Darek Rau 23 Trasa: Stary Marych, Malta, Antoninek, Ligowiec, Janikowo, , Tuczno, Wronczyn, Krześlice, Kiszkowo, Łagiewniki, Kamieniec, Jabłkowo, Raczkowo, Glinno, Antoniewo, Rejowiec, Sława Wielkopolska, Murowana Goślina, Biedrusko, Poznań. Dystans: 119 km.

OBJAZD TRASY MARATONU W MUROWANEJ GOŚLINIE – 13.04.2009

Prowadził Krzysiek Andrzejewski. Tradycyjnie, jak co roku w lany poniedziałek Gogoł organizował objazd trasy maratonu w Murowanej Goślinie. Impreza ta zaplanowana była na godzinę 11.00 na rynku na Zielonych Wzgórzach, zbiórkę Cyklisty ustaliliśmy na godzinę 9.30 przy Tesco na ul. Serbskiej. Rano jak poszedłem po rower spotkała mnie niemiła niespodzianka – kapeć w przednim kole. Uwinąłem się w miarę szybko, ale na miejsce zbiórki spóźniłem się jakieś 10 minut, a byłem przecież prowadzącym :-p. Na miejscu czekali już na mnie: Maciej Dudziak, Zbyszek Nawrocki i Kuba Stankowski. Nie zwlekając wyruszyliśmy ul. Naramowicką w stronę Biedruska. Po drodze Maciej podczepił się do jakiś mijających nas rowerzystów i zobaczyliśmy się z nim dopiero na Zielonych Wzgórzach. Na rynek dojechaliśmy o czasie, na miejscu było już sporo rowerzystów. Po tradycyjnej fotce, podzieliliśmy się na dwie grupy: szybszą, która pojechała dystans mega(Maciej i Ja), oraz leserską(Zbyszek i Kuba), która pojechała dystans mini. Z Kubą umówiłem się, że po objeździe trasy zdzwonimy się, żeby razem wrócić. Trasa dystansu mega z rynku prowadziła nad Jezioro Bolechowskie, Huciska, Głęboczek, Dzwonowo, Dąbrówkę Kościelną, Tuczno i Traktem Poznańskim na Dziewiczą Górę. Tempo jak zawsze od samego początku wyścigowe, wszyscy wypoczęci po zimie sprawdzają formę towarzyszy. Czas nam zleciał szybko, tradycyjnie trochę pobłądziliśmy i kogoś zgubiliśmy po drodze. Na deser były podjazdy na Dziewiczą Górę, gdzie czołówka poszła ile pary w nogach. Z Dziewiczej już wracaliśmy na rynek na Zielonych Wzgórzach, ja odłączyłem się przed stacją Orlen, gdzie już czekali na mnie Kuba i Zbyszek. Maciej pognał dalej i wrócił szosą do Poznania. My w trójkę natomiast postanowiliśmy trochę po krzakach pobłądzić. Wróciliśmy przez Rakownię, Okoniec, potem zielonym szlakiem do Tuczna, gdzie zrobiliśmy sobie popas. Następnie pojechaliśmy przez Pruszewiec, Skorzęcin, Jezioro Kowalskie, Barcinek, Wierzenicę, Janikowo do Poznania. To była najlepsza część rajdu, prawdziwy teren i super towarzystwo. Tego dnia licznik wybił mi: Dystans: 135,74 km, Czas: 07:04:31 i Średnią: 19,57.

ZEBRANIE – 15.04.2009

Darek R, Bartek K, Maciej D, Jacek Z, Krzysiek, jakiś Marcin, Ludwik + 3 osby z ALL For Planet, Karolina M., Marek H, Paweł O., Michał Z., Andrzej K, Mateusz, Robert, Paweł P, Iza i Edyta z Rowertouru oraz Piotr Niewiarowski z Radia Merkury.oraz Ewa N.

Tak zacnych gości w naszych skromnych, klubowych progach jeszcze nie gościliśmy. Wśród nich są: Iza Dachtera (redaktor naczelna) i Edyta Wasilewska (sekretarz redakcji) z miesięcznika „Rowertour”, Piotr Niewiarowski (szef marketingu) z Radia Merkury oraz trzy osoby z Fundacji ALL FOR PLANET. Oprócz nich przybyła rzesza klubowiczów: Darek R., Bartek K., Maciej D., Jacek Z., Krzysiek C., Marcin, Ludwik O., Karolina M., Marek H,

24 Paweł O., Michał Z., Andrzej K, Mateusz R., Robert M., Paweł P., no i ja. Co się dzieje? Sporo. Mamy bowiem prowadzić i zabezpieczać imprezę masową, jaką jest najbliższy Rajd Radia Merkury i miesięcznika „Rowertour”. Celem rajdu jest lotnisko w Ligowcu. Komandorem i głównym prowadzącym będzie Andrzej K., który od miesiąca objeżdża wszystkie okoliczne drogi, dróżki i ścieżynki, by wybrać najciekawszy i najbardziej bezpieczny wariant. Lobbujemy też za tym, by w programie rajdu uwzględnić zwiedzanie muzeum w Uzarzewie, choć osobiście nie jestem jego wielką fanką. Nie lubię zabijania dla rozrywki, wypychania zwierzęcych zwłok i stawiania ich do podziwiania. Kompletnie tego nie rozumiem, ale cóż, może po prostu jestem mało wyrafinowana. Ludwik przyprowadził ludzi z ALL FOR PLANET (Fundacja przy Allegro), którzy organizują otwarcie Poznańskiego Węzła Szlaków Rowerowych i zastanawiali się, czy nie połączyć tego z rajdem rowerowym Merkurego. Okazało się jednak, że Merkury i Fundacja mają totalnie sprzeczne interesy i ostatecznie odbędą się dwie rowerowe imprezy. No i dobrze, niech się dzieje. en

LESER DO ZIELONKI - 18.04.2009

Uczestników: 2 Dystans 70km

Trasa: Poznań, Kozie Głowy, Janikowo, Wierzenica, , Barcinek, Jeżykowo, Borowo Młyn, Nadrożno, Jeżyn, ścieżki w okolicach jezior Jeżyńskiego, Wronczyńskiego Małego, Wronczyńskiego Wielkiego, Stęszewskiego i Kołatkowskiego, Tuczno, Ludwikowo, Mielno, Kliny, Kozie Głowy, Poznań Kuba Stankowski

HARPAGAN 37 – BYTONIA – 17-19.04.2009 piątek – 17.04.2009

Było około 17.00 kiedy samochodem z załadowanymi naszymi bagażami i rowerami wyruszyliśmy z Wierzenicy na wiosennego Harpagana do Bytoni w gminie Zblewo. Gdzieś w połowie drogi Krzysztof zorientował się, że kompas został w domu. Początkowo myślałam, że to żart, ale widząc jego niewesołą minę dotarło do mnie, że to prawda – oto jechaliśmy na ekstremalny rajd na orientację bez narzędzia nawigacyjnego! Ani kompasu ani miarki. Potem, już na bazie Krzysztof, tak jak na jesiennym H-34 w 2007 r., narysował sobie podziałkę centymetrową na kartce w kratkę. Na samym Harpaganie okazało się, że przy krzysiowych genialnych zdolnościach nawigacyjnych kompas wcale nie był nam niezbędny, no może prawie wcale ;-).

Pod szkołę – bazę w Bytoni dojechaliśmy jeszcze przed zapadnięciem ciemności i przed startem trasy pieszej i mieszanej, które to starty miały się odbyć o 21.00. Najpierw zajęliśmy się rowerami – oddaliśmy je do przechowalni i Krzysiu przystąpił do skręcania mapnika zakupionego chwilę wcześniej na stoisku „Napieraj”. Okazało się, że to wcale nie było proste, wkręcanie śrubek wymagało użycia niemałej siły. Równolegle z nami składali mapnik dwaj inni zawodnicy, którzy mieli z tym jeszcze więcej problemów niż my. W międzyczasie wystartowali piesi, a nam wreszcie udało się poskładać do kupy mapnik.

25 Po starcie ekipy pieszej w bazie zrobiło się znacznie luźniej i znaleźliśmy miejsce do spania w jednej z klas. Bardzo nas to ucieszyło, bo spanie w korytarzu było jednoznaczne z przeciągami, palącym się przez pół nocy światłem, zimnem i co chwilę kręcącymi się ludźmi. Miejsca w klasie było mało, rozlokowaliśmy się blisko umywalki i śmietnika, pod tablicą. Kiedy ja przygotowywałam miejsce do spania, Krzysztof poszedł odebrać nasze numery startowe i chipy. Gdy wszystko już było załatwione i przygotowane na dzień następny, poszliśmy spać. sobota – 18.04.2009

Wstaliśmy wcześnie rano, by zdążyć punktualnie na 6.30 na rozdawanie map. Zjedliśmy śniadanie i kiedy organizatorzy odliczali sekundy do wydania map, szliśmy z rowerami na start. To był piękny poranek, nie było aż tak zimno jak zapowiadali w prognozach, mimo, że niebo było idealnie czyste. Odebraliśmy nasze mapy. Organizator w wesołym tonie przypomniał, że stan aktualności map to lata `70 i że nie trzeba zaliczyć wszystkich punków kontrolnych. Potem oświadczył, że można startować. Zamiast przepychanki i zabójczego tempa, było przyglądanie się mapom, sprawdzanie gdzie są punkty i gorączkowe planowanie trasy. Naradzaliśmy się gdzie warto pojechać, a co raczej sobie odpuścimy. Tak jak poprzednio postanowiliśmy objechać najbardziej wartościowe punkty, jadąc do nich możliwie najłatwiejszymi drogami.

Jako pierwszy na cel obraliśmy punkt nr 9. Pojechaliśmy szosą do Zblewa, potem skręciliśmy (również szosą) w prawo na Borzechowo. Na szosie żeśmy jechali bardzo szybko. Krzysztof jechał pierwszy, nie kontrolował jednak prędkości, bo licznik miał zasłonięty mapnikiem i mapą. Ja jechałam na kole. Na kierownicy miałam zamocowane 2 identycznie wykalibrowane liczniki. Jeden zliczał całą trasę, drugi miał odmierzać poszczególne odcinki między punktami. Patent ten sprawdził się. Raz po raz informowałam Krzysia jak szybko jedziemy i ile mamy przejechane. Na szosie wyprzedzaliśmy wszystkich kolejno. Jechało się nam nadzwyczaj lekko, cały czas utrzymywaliśmy prędkość rzędu 28-30km/h. Przed Borzechowem skręciliśmy w teren w lewo i niedługo nad brzegiem jeziora znaleźliśmy naszą „9”. Czas mieliśmy znakomity – od startu nie minęło jeszcze pół godziny!

Z PK9 pojechaliśmy na punkt nr 5. Trafiliśmy na niego również szybko. Szosą udaliśmy się do Borzechowa a potem Bietowa, zjeżdżając z szosy w prawo. Nasz punkt miał być zlokalizowany na skrzyżowaniu dróg na granicy pola i lasu. Znaleźliśmy go bez problemu.

Za kolejny cel obraliśmy punkt nr 15. Droga wiodła szosą przez Lubichowo i Mościska. Nadal jechaliśmy tak samo szybko (27-29km/h), choć już tak lekko nie było, bo pod wiatr. Po drodze mijaliśmy wiele osób, nas minęła tylko jedna ekipa. Podczepiliśmy się pod nich, ale chyba nie życzyli sobie naszego towarzystwa, bo wyraźnie szarpali tempo i ostatecznie żeśmy ich puścili. Kiedy tylko szosa schowała się w lesie skręciliśmy w lewo w teren, a potem w prawo. Piknęły chipy i „15” została zaliczona. Szło nam świetnie – mieliśmy już objechane 3 punkty kontrolne a minęło dopiero niecałe 1,5 godziny od startu.

Aby dojechać do punktu nr 17, musieliśmy z „15” cofnąć się tą samą szosą, którą do niej dojechaliśmy. Bezchmurne niebo, pięknie świecące słońce i wiatr w plecy sprawiły, że powrót był czystą przyjemnością. Buzie uśmiechały nam się gdy widzieliśmy tych którzy dopiero jechali na „15” pod wiatr – myśmy mieli to już za sobą. Pchani wiatrem wjechaliśmy do Lubichowa, gdzie żeśmy zjechali - w zasadzie po raz pierwszy tego dnia - na dobre w teren. Najpierw w pole, potem w las. No i się zaczęła walka z piaskiem. 26 Miejscami było naprawdę ciężko. Wylewając pot dojechaliśmy do „17”. Znowu piknięcie chipów i powrót do szosy.

Punkt nr 12 okazał się dla nas prawdziwą próbą. Było to jedyne miejsce, w namierzeniu którego być może przydałby nam się kompas. „12” miała być kolejnym bez problemu znalezionym punktem, tymczasem Krzysiu stwierdził, że prawdopodobnie jedziemy źle, bo jakoś dziwnie nie pasuje mu położenie słońca.... Ostatecznie znaleźliśmy jezioro nad którym miał być punkt kontrolny – i naszej radości nie było końca... ale się okazało, że to nie TO jezioro! Nad jeziorem była jedna chatka. Postanowiliśmy zapytać mieszkańców o nazwę jeziora. To były Smolniki. W linii prostej byliśmy jakieś 3,5 km na zachód od naszej „12”. Krzysztof zarządził, że odpuszczamy w takim razie „12” i jedziemy na „18”. W taki oto sposób „12” nie zaliczyliśmy.

Punkt nr 18 zdobyliśmy jadąc terenem przez lasy. Wydostaliśmy się ze Smolników i kierowaliśmy się prawie idealnie na południe na Skorzenno. Ze Skorzenna jechaliśmy na miejscowość Osiek, potem na Radogoszcz, a do samego punktu niebieskim szlakiem pieszym. W końcu dojechaliśmy nad jezioro Kałębie na PK 18, który był chyba najbardziej wietrznym punktem podczas całego rajdu. Zrobiliśmy sobie króciutką przerwę na batonika, podczas której zaczepił nas chłopak na Giancie NSRze. Pytał o mojego Marina. Po niedługiej pogawędce żeśmy ruszyli

Jako kolejny na cel wzięliśmy punkt nr 6. Ze wszystkich punktów kontrolnych, które odwiedziliśmy, usytuowanie „6” było wg mnie zdecydowanie najładniejsze. „6” zlokalizowana na skrzyżowaniu leśnych dróg, na skarpie z wijącą się malowniczo Wdą była po prostu piękna! Aż by się chciało zostać tam dłużej, czas jednak naglił i w rezultacie zachipowaliśmy się i pojechaliśmy dalej. PK 8 i PK 10 postanowiliśmy odpuścić, a zaliczyć punkt nr 14. Jadąc na „14” odpoczęliśmy, bo dojazd był szosowy i dopiero pod koniec trzeba było nieco pokluczyć w terenie. Na szosie szybką jazdą nadrabialiśmy to co straciliśmy w terenie. Kiedyśmy mijali kolejnych zawodników, podsłyszeliśmy taką oto mniej więcej krótką wymianę zdań: „zobacz jak lekko nas łyknęli!” i odpowiedź: „nie przejmuj się, to jacyś mocarze” :-)))

„14” została zaliczona i pojechaliśmy dalej na punkt nr 20. Tu również było odpoczynkowo i szosowo i to w zasadzie aż do samego punktu, bo nawet to co wg mapy (aktualnej na lata 70) miało być gruntówką okazało się być asfaltem. Początkowo z nami jechał jakiś facet, ale potem nam uciekł. Po ucieczce nie jechał wcale szybciej niż my. Cały czas trzymał się lekko przed nami – ale ciągle w tej samej odległości – ów samotnik najwyraźniej nie miał ochoty na odpoczynek na szosie i jazdę po zmianach. W drodze na „20” zatrzymaliśmy się w Śliwicach. Zresztą nie tylko my, bo była to pierwsza od długiego czasu cywilizacja ze sklepem i możliwością uzupełnienia zapasów. Skorzystałam z tej okazji z prawdziwą radością, bo mój bukłak był już w zasadzie pusty i jechałam na ostatnich kroplach wody. Pod sklepem ucięliśmy sobie całkiem miłą pogawędkę z naszym samotnikiem. Ze Śliwic szosą dojechaliśmy na pole biwakowe, gdzie nad jez. Okonińskim tuż za drewnianym mostkiem była nasza „20”.

Na PK 20 obiło nam się o uszy, że punkt nr 4 jest bardzo trudny do znalezienia. Spotkaliśmy nawet jednego gościa, który twierdził, że szukał „4” ale jej nie znalazł. Postanowiliśmy nie słuchać plotek, tylko sami sprawdzić jak trudna jest „4”. Jazda z PK 20 na PK 4 była wybitnie trudna. Zamiast objechać ile się da szosą, puściliśmy się w teren, a tam wciągnęła nas (dosłownie!) piaskownica. Wylewając hektolitry potu i pomstując pod nosem na piach przez Rosochatkę dojechaliśmy w końcu do szosy Śliwice – Lipowa. Po jakimś czasie z tej szosy odbiliśmy w prawo w teren, ale tu już nie było tak koszmarnie jak 27 jeszcze niedawno w okolicach Rosochatki. Droga na „4” szła tuż przy torach kolejowych. Nie sposób było się pomylić. Wygodną gruntówką wylecieliśmy na brzeg jeziorka, gdzie była leśniczówka i nasz punkt nr 4. Coś w tym musiało być i być może „4” faktycznie wielu osobom sprawiła problem, bo byłam - jak mnie poinformowali organizatorzy - dopiero czwartą dziewczyną na tym punkcie!

Z PK 4 pojechaliśmy na punkt nr 16. Wróciliśmy się kawałek z „4” i przejechaliśmy przez tory kolejowe. Do „16” dojechaliśmy przez Osieczną. Punkt udało nam się znaleźć bez problemów.

Po zdobyciu „16” w planach mieliśmy jeszcze punkt nr 13 i PK 11. Lasami pojechaliśmy do Zimnych Zdrojów. Znowu miejscami było bardzo piaszczyście. W Zimnych Zdrojach musieliśmy przekroczyć rzekę i za nią poszukać wąwozu. Na wylocie z niego miała być zlokalizowana nasza „13”. W Zimnych Zdrojach dołączył do nas jakiś chłopak. Razem szukaliśmy punktu. Rzeczkę przekroczyliśmy, a wąwozu nie było! Kręciliśmy się po okolicy sprawdzając kolejne ścieżki i nic. Wróciliśmy więc do miejscowości i tam Krzysztof zorientował się, że to nie TA rzeka. Przekroczyliśmy jakiś mały ciek, a chodziło o Wdę, która płynęła kawałek dalej. Po przejeździe przez most na Wdzie poszło już gładko – jechaliśmy a wraz z nami jakaś ekipa i razem znaleźliśmy „13”.

Po „13” planowaliśmy jeszcze pojechać na punkt nr 11. Przebijając się przez las w kierunku szosy, zastanawialiśmy się, czy na „11” zdążymy. Czasu zostało nam już niewiele, a trzeba było wziąć jeszcze pod uwagę 14- kilometrowy, szosowy powrót do bazy pod wiatr. Wraz z nami do szosy dobiła grupka wraz z którą jechaliśmy do „13”. Nikt z nich już nie planował zdobycia „11”. My postanowiliśmy spróbować. Przejechaliśmy przez tory kolejowe i zobaczyliśmy, że w las prowadzi brukowana ścieżka. Nie wiedzieliśmy jak to będzie wyglądało dalej i czy bez problemu trafimy na „11”. Spoglądając na zegarki, postanowiliśmy jednak zrezygnować z tego PK, by zmieścić się w limicie czasu i nie zarobić „karniaków”. Jak się potem okazało, dobrze zrobiliśmy.

Powrót szosą pod wiatr, to była mała masakra. Nie jechało się lekko, ale mimo to utrzymywaliśmy na tyle wysoką prędkość, że (podobnie jak rano) wyprzedzaliśmy wszystkich, którzy się pojawiali w zasięgu naszego wzroku. Na metę dojechaliśmy mając na licznikach 165,15km. Zajęliśmy odpowiednio 118 i 119 miejsce na 296 startujących zaliczając 11 punktów kontrolnych, które w przeliczeniu dały nam 39 punktów wagowych. Wśród 23 startujących dziewczyn byłam na 4 pozycji. Jechaliśmy z numerami startowymi: 803 – Krzysztof i 804 – ja.

Po wszystkim zjedliśmy zapewniony przez organizatorów – tym razem skromny - obiadek. Ucieszyłam się, że pod prysznicem była woda zdatna do mycia – tj. nie lodowato zimna jak na H-34, a letnia. Około 22.00 odbyło się wręczenie certyfikatów Harpagana. Bardzo dużo osób zdobyło tytuł na trasie pieszej. Wśród rowerzystów mieliśmy 5 Harpaganów. Potem było losowanie nagród. Było ich sporo ale tym razem nic żeśmy nie wygrali. W niedzielę rano wyjechaliśmy z Bytoni, którą z pewnością będziemy bardzo mile wspominać :-).

Marzena

... po Harpaganie:

28 PÓŁWYSEP HELSKI – 20.04.2009

Niedziela upłynęła nam na poszukiwaniu kwatery w Trójmieście. Niczego ciekawego żeśmy nie znaleźli. Nigdzie nie było ogłoszeń dot. wynajmu pokojów dla turystów, a wszędzie gdzie pukaliśmy albo nas odsyłali z kwitkiem, albo oferty były nieciekawe. Straciliśmy mnóstwo sił i czasu. Zniechęceni opuściliśmy Trójmiasto i postanowiliśmy pojechać jeszcze bardziej na północ – do Władysławowa. W poniedziałek byliśmy już na tyle wypoczęci po Harpaganie, że znowu naszła nas ochota, by pojeździć na rowerach. W naszym zasięgu była niewątpliwa atrakcja wybrzeża jaką jest Półwysep Helski. Dzień był piękny i słoneczny, choć jednocześnie dość chłodny i wietrzny. Naszym celem było objechanie całego Półwyspu i dotarcie aż do słynnego cypla.

Wystartowaliśmy zaraz po śniadaniu. Ruszyliśmy przez Władysławowo i wkrótce wjechaliśmy na Półwysep. Po chwili jazdy ścieżką rowerową z kostki brukowej (ścieżka ta szła aż na sam Hel, ale momentami jej jakość się pogarszała) odbiliśmy w lewo, w niebieski szlak pieszy. Niebieskim szlakiem idącym równolegle do ścieżki rowerowej, szosy i torów kolejowych dojechaliśmy aż do Chałup. Momentami było naprawdę ciężko, bo na szlak miejscami były nawiezione duże ilości ...piasku z plaży! Zastanawialiśmy się nawet w jakim celu ten piach został rozsypany i jedyne co nam przyszło do głowy to ułatwienie pieszym chodzenia boso po tym szlaku. Dla rowerzystów zabieg ten jednak udogodnieniem zdecydowanie nie jest. Jechać po tym się nie dało, bokiem też nie sposób bo kolczaste jeżyny i trzeba było rowery pchać.

Przed Chałupami wyjechaliśmy trochę na plażę (od strony otwartego morza) i jechaliśmy z wiatrem samym brzegiem po mokrym ale ubitym piasku. Utrudnieniem były drewniane falochrony, które pojawiały się co kilkadziesiąt metrów, zmuszając do zsiadania z roweru i przenoszenia go. Piach na szlaku pieszym i falochrony na plaży zmusiły nas do powrotu na ścieżkę rowerową. Przejechaliśmy przez Chałupy i jechaliśmy dalej do Kuźnicy, w okolicy której znajduje się najwęższa część Półwyspu mająca około 150 m szerokości. W Kuźnicy, tuż przy ścieżce rowerowej była kawiarenka internetowa. Postanowiliśmy do niej wejść i napisać pozdrowienia na cyk.listę. Kiedy Krzysiu klecił parę zdań, ja wcinałam batonika i przyglądałam się drogowskazowi rowerowemu informującemu, że z tego miejsca mamy: 8 km do Jastarni, 11 km do Juraty i 22 km na Hel.

Na wjeździe do Jastrani, skręciliśmy w prawo na ścieżkę przyrodniczą – „Torfowe Kłyle w Jastarni”. Nazwa ta w języku kaszubskim oznacza wyrobiska (doły) torfowe zalane wodą. Na stronie internetowej Jastarni, ścieżka ta opisana jest jako trudna, wyłącznie piesza - niedostępna dla rowerów. Początkowo faktycznie była ona niełatwa - bagnista, wąska i bardzo nierówna, potem zrobiła się znacznie bardziej wygodna, ale trzeba było uważać na kolczaste rośliny na nią wychodzące. Dojechaliśmy do ciekawego drzewostanu dębowego. Ścieżka przyrodnicza zaznajomiła nas z bardzo ciekawą florą Półwyspu, tworząc miłą pętlę, mającą wrócić do Jastarni. W praktyce okazało się, że dokończenie pętli było niemożliwe, gdyż ścieżka urywała się nagle na rozlewisku. Musieliśmy więc się cofnąć tą samą drogą. W drodze powrotnej wdrapaliśmy się jeszcze na drewnianą ptasią wieżę, z której był widok na Zatokę Pucką.

W Jastarni (jak i w innych miejscowościach nadmorskich) naszą uwagę zwróciły wszechobecne ekipy remontowe. Zewsząd dobiegały odgłosy budowy i remontów. Stukanie, pukanie, wiercenie itd. Widać, że miejscowi już się szykują na letnią inwazję turystów :-). W samym miasteczku przebudowywana była też droga – powstawało rondo.

29 Tuż za Jastarnią była Jurata. Niewielka, ale bardzo zadbana zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Przejechaliśmy się (mimo znaku zakazu) rowerami po wychodzącym w stronę Zatoki Puckiej 300 metrowym drewnianym molo. Potem zatrzymaliśmy się przy jednej z nielicznych czynnych budek i zjadłam pysznego gofra z cukrem pudrem. Sprzedający zainteresowali się moim rowerem, wypytywali jak działa i jak się na nim jeździ. Po krótkiej pogawędce ruszyliśmy na podbój ostatniej miejscowości Półwyspu – Helu. Na około 10 km odcinku Jurata – Hel nasza ścieżka zamieniła się w dobrze utrzymaną i lekko pofalowaną gruntówkę. Jechało się po tym bardzo fajnie. Mijaliśmy ogrodzony na długości 2 km teren Ośrodka Prezydenckiego.

Na Helu odszukaliśmy latarnię morską – piękną czerwoną ośmioboczną wieżę o wysokości 41,5m (niestety poza sezonem zamkniętą dla turystów). Potem udaliśmy się do portu (oj wiało!) a następnie na słynny cypel, do którego doprowadziła nas wyłożona kocimi łabami ścieżka. Co nas mile zaskoczyło, na cyplu akurat nie wiało, a słońce przyjemnie nas ogrzewało.

Po objechaniu głównych atrakcji Helu udaliśmy się na poszukiwanie obiadku. Znaleźliśmy dość sympatycznie wyglądający lokal o nazwie WANOGA (ul. Wiejska 96, Hel), do którego pozwolono nam wnieść rowery. Były to miłe złego początki, bo gdy obiad został podany, srodze się rozczarowaliśmy. Panierka mojego kotleta de volaille wyglądała na wielokrotnie odgrzewaną. W środku było jeszcze gorzej, bo zamiast soczystego kurczaka znalazłam ... suszone mięso, w które nie sposób było wbić widelec. Obiad Krzysia też swoje przeszedł zanim trafił na jego talerz. Ziemniaków dostał tyle co kot napłakał, w dodatku były nieświeże, odgrzewane (hmm... ciekawe ile razy...) na patelni. Zjedliśmy to co nadawało się do zjedzenia, resztę zostawiliśmy. Wychodząc nie dostaliśmy nawet paragonu fiskalnego. Skomentowaliśmy pozostawiającą wiele do życzenia świeżość obiadów i dopiero na nasze wyraźne życzenie wydrukowali nam paragon. Zdecydowanie NIE POLECAMY tego miejsca!!!

Po tak obrzydliwie wstrętnym obiedzie zatrzymaliśmy się przy pierwszym napotkanym spożywczaku i kupiliśmy drożdżówki. Paskudny obiad nie pozostał bez wpływu na nasz powrót do Władysławowa. Krzysztof był wyraźnie wściekły, bo gnał przed siebie coraz szybciej: Jurata, Jastarnia, Kuźnica, Chałupy i Władysławowo – przejechaliśmy je ekspresowo. Na naszej mającej 37 km długości drodze powrotnej osiągnęliśmy średnią prędkość 23,6 km/h i to jadąc cały czas pod wiatr!

Wycieczkę po Półwyspie Helskim z pewnością będę bardzo mile wspominać i jeśli nadarzy się okazja - chętnie ją kiedyś powtórzę.

Łącznie z licznika wyszło mi: czas – 4,53,31, dystans – 87,52 km, średnia – 17,8 km/h, maksymalna – 30,5 km/h.

Marzena

ZEBRANIE – 22.04.2009

LESER LODOWY DO PUSZCZYKOWA – 25.04.2009

30 Opisuje: Michał Zgoła

Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to będzie piękny dzień na rajd. Z racji zardzewiałych stawów kolanowych – pomyślałem że fajnie by zorganizować rajdzik wybitnie spacerowy. Ogłosiłem więc wielką wyprawę na lody do Puszczykowa, podkreślając spokojne tempo, a żeby zachęcić większą grupę osób – zaprosiłem kobiety. Założyłem, że będą tłumy bo w końcu piękna pogoda i zaleciłem przewiewne stroje (a sam jako facet bym na takie zaproszenie tym chętniej pojechał :) Na starcie rajdu (przy Marychu) byłem już jakieś 40 min przed czasem – raz że byłem ciekaw kto przyjedzie, dwa – nie chciałem się spóźnić na prowadzenie swojego pierwszego rajdu w sezonie, trzy - miałem potężny wiatr w plecy i noga jakoś sama podawała. Tak więc wszelkie rekordy prędkości tego dnia miałem zaliczone i wyszalałem się zawczasu co by potem nikt nie narzekał, że jadę za szybko. Tuż przed godziną 11 pojawiła się pierwsza kobieta i to w dodatku z AKG Halny (Ela Stosio). Pomyślałem że to dobra wróżba i oczekiwałem z tym większą niecierpliwością kolejnych chętnych :) Kilka minut później przyjechał pierwszy zwabiony powiadomieniem facet (Zbyszek). Tak sobie wspólnie staliśmy i gadaliśmy, aż w końcu wybiła godzina startu (11:15) – nikt więcej nie przybył! Byliśmy naprawdę zdziwieni, no ale może to wina otwarcia nowej słoniarni tego dnia? Ale im mniejsza grupa tym lepiej z utrzymaniem porządku, przynajmniej nikt mi się nie zgubi :) W drogę ruszyliśmy powolutku Dolną Wildą, na południe, biczowani po twarzach ostrym wiatrem i piaskiem nie wiadomo skąd. Odcinek asfaltowy nie był zbyt przyjemny, ale na szczęście przy Aquanecie można było odbić w kierunku drzew i przy okazji obadać nigdy nie uczęszczane ścieżki. Trzydziestosekundowy odcinek przerobiliśmy w ten sposób na kilkunastominutówkę zygzakując możliwie najbardziej. Przynajmniej nie wiało po twarzy (a Zbyszek chciał jechać nad wodę...). Wróciwszy na ścieżkę wzdłuż Dolnej Wildy, a tuż za wiaduktem nad A2 skręciliśmy w kierunku Lubońskiego stadionu. Przez chwilę jechaliśmy wzdłuż Warty, potem odbiliśmy na Kocie Doły by zatrzymać się na chwilę przy pomniku Siewcy – tak dla wzbogacenia kulturowego wyprawy. Zawsze będzie można mówić potomnym, że na rajdzie zwiedzaliśmy pomniki i niezwykłe miejsca, a nie że jechaliśmy na lody i gofra... Na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się dopiero na przywarciańskiej „plaży z korzeniami”, gdzie zjedliśmy kanapki. Rozleniwieni posiłkiem jakoś nikomu nie zbierało się na dalszą drogę. Po którymś haśle odjazdu weszliśmy w końcu na rowerki i pojechaliśmy do Puszczykowa.

W lodziarni odczekaliśmy parę minut w kolejce (mam wrażenie że co roku dłuższej) i zjadłszy małe co nieco wpadliśmy na pomysł odwiedzin Ewki i Pawła. Niestety byli nieobecni, a że było parę chwil przed 14-tą miałem przy sobie „przypadkiem” portki do cerowanie – pojechaliśmy asfaltami do BCM Nowatexu. Po załatwieniu spraw, porozmawialiśmy chwilę z właścicielem, który akurat wybierał się na wycieczkę rowerową ze znajomymi. Dowiedzieliśmy się od niego co można w okolicy pozwiedzać i jakimi trasami najlepiej objechać okolice. Jako, że godzina była dość wczesna, pojechaliśmy do Muzeum Arkadego Fiedlera. Tam Zbyszek zażył trochę kąpieli słonecznych spoczywając na ławce, a Ela i ja poszliśmy po bilety. Przyznam, że jest co oglądać, bo zbiory są w kilku budynkach i dodatkowo rozsiane po „ogrodzie”, tak więc warto pojechać tam na trochę dłużej, a przy okazji można podszkolić się z hieroglifów w blaszanej piramidzie czy wleźć na pokład wiernej kopii Santa Marii. Sam statek jest całkiem nieźle wykonany, na jego otwarciu był sam Krzysztof Kolumb (potomek żeby nie

31 było...), a mając bilet można wejść na pokład czy inne zakamarki (poza bocianim gniazdem) i postrzelać z armat do szczurów lądowych (czyt. Zbyszka).

Powrót do domu poprowadziłem leśnymi ścieżkami starając się jechać możliwie najbardziej zygzakowato. W pewnym momencie minęła nas dwójka wycinaków na góralach. Po jakimś czasie znowu nas wyprzedzali, dziwiąc się tym razem jakim cudem znaleźliśmy się przed nimi... No cóż – nie znają potęgi Cyklisty :) W domu musiałem być o 17 więc pożegnaliśmy się przy wiadukcie na granicy Lubonia a Ela i Zbyszek pognali z wiatrem do Poznania.

Dystans: około 50 km Tempo: spokojne Uczestnicy: Ela Stosio, Zbyszek Nawrocki, Michał Zgoła (prowadzący)

OKONEK - OBJAZD PÓŁNOCNEGO TTR-u – 26.04.2009

(rajd niespodzianka z okazji moich imienin :-))

Prognozy przepowiadały na tę niedzielę słońce, ciepło i silny, stabilny wiatr z południa wiejący z prędkością dochodzącą do 30km/h. Idealnym kierunkiem jazdy był zatem wypad gdzieś na północ. Zastanawialiśmy się gdzie by tu pojechać i wybór padł na Okonek, miasteczko leżące w najbardziej na północ wysuniętej gminie woj. Wielkopolskiego. Pogoda była w sam raz, by zrobić objazd całego północnego TTR-u jednego dnia.

Rajd rozpoczął się o upiornie wczesnej godzinie. Wystartowaliśmy Krzysztof C. i ja ze Swarzędza o godz. 6.40 rano. Ponieważ nie zgłosił się nikt chętny by z nami pojechać, nie zjeżdżaliśmy pod nasze tradycyjne miejsce zbiórek - pomnik Starego Marycha, tylko od razu kierowaliśmy się w stronę Parku Sołackiego. Ulice o tak wczesnej godzinie w niedzielę były w zasadzie puste, więc zdecydowaliśmy się pojechać do Ronda Śródka starą „dwójką”. Jechało się szybko i przyjemnie, zastanawialiśmy się tylko gdzie ten wiatr. Rano miało wiać słabo, tymczasem nie wiało wcale...

Aby jechało nam się sprawnie Krzysiu miał zamontowany na kierownicy mapnik. Ustaliliśmy, że króciutkie przerwy będziemy robić tylko podczas przekładania kolejnych stron mapy w andrzejowym przewodniku po północnym TTRze. Okazało się to świetnym pomysłem, bo postoje wypadały nie za często a jednocześnie dokładnie wtedy kiedy dopadała nas (hmm... głównie mnie ;)) potrzeba by coś zjeść. Jadąc cały czas ściśle trzymaliśmy się szlaku. Na samym początku (aż do Pamiątkowa) trasa szła głównie terenem i miejscami było sporo utrudniającego jazdę piasku. Przed Baborówkiem pojawiła się szosa, która przetykana raczej krótkimi odcinkami terenowymi towarzyszyła nam aż za Piłę.

W miarę upływu czasu wiatr stopniowo przybierał na sile. Dzięki temu jechało nam się komfortowo w zasadzie aż do samej Trzcianki. Kilometry uciekały szybko a wraz z nimi pojawiały się i znikały za nami kolejne miejscowości: Szmotuły, Obrzycko, przejazd przez Puszczę Notecką, Tarnówko, wyjazd z Puszczy Noteckiej, Młynkowo, Lubasz, terenowy zjazd do Czarnkowa, Czarnków i wreszcie Trzcianka.

Na etapie Trzcianka – Piła i za Piłą w kierunku Skórki mieliśmy okazję przekonać się jak silny jest nasz wiatr. Szlak na tym odcinku szedł w kierunku północno – wschodnim i tu przez wiele km wiatr nam wcale nie pomagał, a wręcz przeszkadzał, zwłaszcza, gdy akurat 32 wyjeżdżaliśmy z lasu na tereny otwarte. Oj, ciężko było! Zaciskaliśmy zęby i deptaliśmy mocno mimo to. W Pile szlak był oznakowany bardzo kiepsko i przeprawa przez miasto była średnio przyjemna. Naszym błędem było to, że przed startem nie przewertowaliśmy dokładnie przewodnika – przejazd przez miasto był dokładnie rozrysowany na osobnej mapce!

Mile zaskoczyła nas dość duża ilość rowerzystów w Pile i jej okolicach oraz długo ciągnąca się (aż za miasto) ścieżka rowerowa. Za Piłą zaczęło się robić coraz bardziej pagórkowato, ale cały czas jechaliśmy szybko (średnia ponad 25 km/h) i były realne szanse na to, że zdążymy dotrzeć do Okonka na wcześniejszy pociąg. Bardzo nas to motywowało do jazdy. Mieliśmy do przejechania jeszcze około 50 km i ponad 2 godziny czasu. Wydawało nam się, że to spory zapas czasu i że damy radę.

W Skórce, kiedy liczniki pokazały, że przejechaliśmy już 170km, nasz szlak radykalnie się zmienił. Pojawił się PIACH. Miejscami tak głęboki i grząski, że kompletnie nie dało się po nim jechać. Szybko okazało się, że w takich warunkach nasze szanse na wcześniejszy pociąg prysły niczym bańka mydlana. Wiedząc, że mamy dużo czasu do odjazdu drugiego – i zarazem ostatniego – pociągu przestaliśmy cisnąć i zaczęliśmy zwracać uwagę na różne ciekawostki na trasie – wysadzony dwuprzęsłowy most na Gwdzie, most z malowniczym widokiem na Gwdę niedaleko Płytnicy, 2 elektrownie wodne (Zalew Jastrowski i Zalew Grudniański) itd.

Tymczasem... poziom trudności Północnego TTR-u z kilometra na kilometr rósł. Niespodziewanie znaczki szlaku wyprowadziły nas na skraj Zalewu Grudniańskiego. W ten sposób nasze obolałe tyłki zostały boleśnie wytrzepane na dziurach i korzeniach. Potem szlak litościwie powrócił na mniej dziką ścieżkę, ale znowu pojawił się piach! Był jeden piaszczysty podjazd, potem asfaltowy podjazd do Chwalimia, który efektownie przecinał wydmę i ostatni piaskowy podjazd pod Okonek.

W samym Okonku wpadliśmy do jakiegoś spożywczaka, a potem pognaliśmy na pociąg, do odjazdu którego zostało nam już stosunkowo niewiele czasu. Stacja kolejowa była schowana dość daleko i aby do niej dotrzeć musieliśmy przejechać przez cały Okonek. W pociągu osobowym Okonek – Poznań spędziliśmy trzy godziny, po których znowu wsiedliśmy na nasze rowery i wróciliśmy nimi do Swarzędza. Tego dnia ustanowiłam swój nowy rekord odległości dziennej, który wyniósł 236,62 km i jest lepszy od poprzedniego (RING) o 3,23 km :-).

Z licznika wyszło mi:

Odcinek Swarzędz – za Piłą (3 km przed Skórką) – czas – 6,36,17, dystans – 166,52, średnia - 25,2 km/h, maksymalna – 41,7 km/h.

Odcinek Swarzędz – Okonek – dystans – 221 km, średnia – 22,0 km/h

Całość – czas – 10,51,40, dystans – 236,62 km, średnia – 21,7 km/h, maksymalna – 41,7 km/h.

Marzena Relacja Krzysia:

Wszystko zgodnie z przewidywaniami. Rano wiatr słaby, około południa przybrał na sile. Odcinek do Lubasza bardzo przyjemny. Na odcinku od Trzcianki, kiedy to szlak idzie w 33 kierunku NE, wiatr boczny lub nawet boczno-przedni dość przeszkadzał. Przed wjechaniem w teren za Piłą mieliśmy dystans 165 km ze średnią 25,2 km/h, dwie i pół godziny do wcześniejszego (!) pociągu o 16:37 i dystans do przebycia 50 km. Licząc na prędkość około 20 km/h pociąg był w zakresie możliwości. Niestety te piękne plany pokrzyżował PIACH. Sporo prowadzenia, jeśli już przejazd to z minimalną prędkością. Po dziesięciu kilometrach nieco się poprawiło. Wiedząc, że zdążymy na pociąg 18:44, bardziej zwracaliśmy uwagę na atrakcje typu most kolejowy czy elektrownie wodne. Mogło się to okazać zdradliwe, bo złośliwy Andrzej ;) na sam koniec zaplanował objazd brzegu zalewu po korzeniach (oj tyłek boli po dwóch setkach), a potem dwa piaszczyste podjazdy i jeden asfaltowy. Na stacji wylądowaliśmy kwadrans przed pociągiem z dystansem 221 km i średnią 22,0. Spadek średniej na jednej czwartej dystansu o 3 km/h mówi sam za siebie. Każdy robiący TTR w oszczędnościowej wersji do Piły, traci możliwość odkrycia drugiej twarzy szlaku od miejscowości Skórka. Przejazd całości w jeden dzień to naprawdę nie w kij dmuchał, ale daliśmy radę. Ogólny dystans dzienny 236 km jest Marzeny rekordem, a moim drugim miejscem pod względem dziennego dystansu. Dzisiaj wieje mocniej i bardziej z południa, więc warunki są jeszcze lepsze, ale coż... :)

ZEBRANIE – 29.04.2009

Andrzej K., Darek R., Krzychu A., Mateusz R., Borys S., Jarek, Robert M., Paweł O., Ewa N., Paweł P., Kuba S.

ZIELONA GÓRA – 01-03.05.2009 piątek – komaro- i meszkoodporni ;-)

To był piękny słoneczny i dość ciepły dzień. Wraz z Krzysztofem C. przyjechaliśmy do Zielonej Góry samochodem. Na miejscu rozpakowaliśmy się i po przebraniu w stroje rowerowe dołączyliśmy do pozostałych Cyklistów, którzy już czekali na nas na zewnątrz. A byli to: Kuba S., Darek R., Borys W., Krzysztof A., Wojtek Si., Magda K. oraz Jarek K. Trasę poprowadził Kuba S.

Tego dnia generalnie rzecz biorąc jeździliśmy po terenach położonych na północ i wschód od Zielonej Góry. Zaczęliśmy od odnalezienia czarnego szlaku pieszego. Szybko wjechaliśmy w las i od razu pojawił się nasz szlak. Bardzo mile zaskoczyły mnie okoliczne pagórki. Podjazdy na ogół były niedługie, ale za to często dość strome. Czasami na tyle, że nie wszyscy byli w stanie je podjechać.

Czarnym szlakiem dojechaliśmy do Zagórza, gdzie w pięknych okolicznościach przyrody zrobiliśmy sobie niedługi odpoczynek. Krótki, bo okazało się, że dookoła pełno było meszek i komarów. To było straszne, w żaden sposób nie dało się od nich opędzić! Pierwszego dnia tylko Magda i Jarek okazali się wystarczająco zapobiegliwi i mieli ze sobą jakiś specyfik odstraszający wygłodniałe owady (drugiego dnia obkupili się prawie wszyscy :-)). Początkowo łudziłam się, że może tylko w tym jednym miejscu jest tyle krwiopijców, ale moje nadzieje okazały się płonne, bo one były dosłownie WSZĘDZIE.

Z Zagórza pojechaliśmy do Płotów i dalej czarnym szlakiem lasami do Czerwieńska. Jechało się bardzo przyjemnie przez dość długi czas, bo ścieżka którą podążaliśmy

34 (oznaczona też jako droga pożarowa) była ładnie utwardzona. Przypuszczaliśmy, że prawdopodobnie w tych okolicach był taki piach, że nawet samochody z napędem na 4 koła sobie kiepsko radziły i dlatego utwardzili. Z Czerwieńska jechaliśmy jeszcze kawałek czarnym szlakiem. Chyba gdzieś w miejscowości Wysokie pojawił się szlak żółty, na który przeskoczyliśmy z czarnego. Tym sposobem dotarliśmy do Zielonogórskiego Lasu Odrzańskiego. Wraz z żółtym szlakiem kluczyliśmy sobie po tych lasach. Mieliśmy okazję podziwiać malownicze starorzecze Odry ale niestety znowu pojawiło się pełno komarów i meszek! W okolicach starorzecza trochę się pogubiliśmy. Przedzieraliśmy się przez las prowadząc rowery i w końcu udało nam się odnaleźć właściwą ścieżkę. Po jakimś czasie jazdy lasem wyjechaliśmy na pola i wkrótce przecięliśmy krajową drogę nr 32.

Pierwszą miejscowością, do której dojechaliśmy po dłuższym oderwaniu od cywilizacji było Stożne, następną Jany. Dojazd do samych Janów wyłożony był kocimi łabami. W Janach zatrzymaliśmy się na chwilę i zadecydowaliśmy, że w tym miejscu rozdzielimy się. Były bowiem 2 warianty jazdy, a po kilku kilometrach drogi zbiegały się. Pierwszy z nich to był długi (około 3km) podjazd po kocich łbach. Druga opcja to też był podjazd tyle, że po szosie – idący przez Przytok. Oba te warianty mające punkty wspólne w Janach i potem dalej jakieś 2 km przed Starym Kisielinem tworzyły efektowną pętlę, po której raz do roku organizowany jest wyścig rowerowy. Jako, że lubię się potelepać, pojechałam wersję brukową.

Przed Starym Kisielinem czekaliśmy na frakcję szosową. Podczas gdy oni jeszcze jechali nas już w najlepsze jadły meszki i komary ;-). Kiedy szosa dojechała, razem przez Stary Kisielin wróciliśmy do Zielonej Góry. Na mieście spotkaliśmy się z Ewką i Pawłem P., wygłodzeni podjechaliśmy do Sfinksa na obiadek.

Z licznika wyszło mi: czas – 4,24,01, dystans – 63,89 km, średnia – 14,5 km/h, maksymalna 36,3 km/h. sobota – super leser

W sobotę byliśmy już w komplecie. Wystartowaliśmy dużą grupą. Do tych co jechali dnia poprzedniego dołączyli Ewa i Paweł, oraz Hania z małym Mareczkiem na foteliku rowerowym i Robert M. W tak licznym składzie i w większości poubierani w nasze żółte klubowe koszulki ruszyliśmy w lasy. Tym razem pojechaliśmy na południe od miasta szlakiem zielonym. Ten dzień był jeszcze cieplejszy niż poprzedni. W Zielonej Górze odwiedziliśmy aptekę – by zaopatrzyć się w specyfiki odstraszające owady. Potem chwilę pokręciliśmy się po bardzo ładnym zabytkowym centrum Zielonej szukając muzeum.

Muzeum oczywiście odnaleźliśmy. Zaparkowaliśmy na parkingu zamkniętym nasze rowery i poszliśmy zwiedzać. Interesująca była ekspozycja dot. wina, bardzo rozbawił nas napis: „kwaśne ale nasze” :-). Grozę wzbudziła wystawa dawnych narzędzi tortur. Owe narzędzia były często bardzo wymyślne - kiedy czytałam opisy co do czego służyło, robiło mi się coraz bardziej słabo. Pracownik muzeum, z którym chwilę porozmawiałam zdradził mi, że prawie wszystkie narzędzia tortur pokazane w muzeum to ...kopie! Na ekspozycjach było zaledwie kilka oryginałów.

Po wyjściu z muzeum odnaleźliśmy zielony szlak pieszy, który wyprowadził nas w okoliczne lasy. Podczas leśnego postoju ci którzy mieli aparaty pastwili się fotograficznie nad jaszczurką, która wlazła na rower Roberta :-). W okolicach Drzonkowa, rozdzieliliśmy się na 2 grupki. Pierwsza pojechała do Ochli i muzeum etnograficznego – skansenu łatwiejszą i szybszą drogą - szosowo, druga (w tym i ja) w to samo miejsce - terenem – 35 zielonym szlakiem pieszym. Kiedy wraz z Krzysiem C. i pozostałymi kolegami dojechaliśmy do skansenu, frakcja szosowa już na nas czekała... zajadając obiadek. Widząc te wszystkie pyszności na stole też się skusiliśmy i zamówiliśmy jedzonko. W ten sposób w skansenie zleciało nam dość sporo czasu. Po tej miłej przerwie Hania, Robert i Mareczek odłączyli od nas. Mały był już chyba zmęczony wytrząsaniem na foteliku rowerowym. My natomiast kontynuowaliśmy jazdę w kierunku najwyższego wzniesienia w okolicy – Góry Wilkanowskiej (220,5 m.n.p.m.). Górę zdobyliśmy przedzierając się niełatwą ścieżką częściowo z papcia, częściowo w siodle. Na szczycie była ciekawa wieża – dostrzegalnia pożarowa. Niestety nie można było wejść na jej szczyt, a szkoda, bo widok mógł być zacny.

Potem był zjazd z góry. Po zjeździe Jarek coś regulował w swoim rowerze – zdaje się, że hamulce. W tym czasie planowaliśmy dalszą część dnia – a w zasadzie zbliżającego się już wieczoru. Chłopaki czuli się niewyjeżdżeni, bo mieli zamiar wrócić do bazy coś zjeść, po czym przypuścić szturm na Górę Wilkanowską czarnym szlakiem pieszym. Ciekło mi z nosa (jak pech to pech, znowu na rajdzie kilkudniowym Cyklisty zmagałam się z katarem :-/ ). Wiedziałam, że jeśli wrócę do bazy i zakroplę nosek, to już żadna siła nie wyciągnie mnie tego dnia z powrotem na rower. Zwłaszcza, że im było bliżej zachodu słońca, tym robiło się zimniej. Z tych powodów namówiłam Krzysia C., byśmy zamiast zjeżdżać do bazy ze wszystkimi, pojechali od razu czarnym szlakiem pieszym na Górę Wilkanowską. Tak też zrobiliśmy, a że nikt nie wyraził chęci by się przyłączyć, pojechaliśmy tylko we dwójkę. Ruszyliśmy bez mapy i nieco się błąkaliśmy (oznakowanie szlaku nie wszędzie było oczywiste) ale na dobre nam to wyszło, bo poznaliśmy nie tylko czarny szlak, ale też kilka innych ścieżek. Góra została po raz drugi tego dnia zdobyta :-). Nasi ruszyli na drugi podbój góry dopiero po tym jak my zjechaliśmy do bazy. Potem dołączyły do nich dziewczyny i razem udali się na wieczorne zwiedzanie i focenie miasta. Ponoć zjedli też pizzę. Wrócili bardzo późno – po 22.00.

Tego dnia z licznika wyszło mi: czas – 3,49,12, dystans – 49,64 km, średnia – 12,9 km/h, maksymalna – 35,0 km/h. niedziela – dzień trzech kapci

Na niedzielę została zaplanowana eksploracja niebieskiego szlaku pieszego i była to zdecydowanie najdłuższa trasa podczas tego rajdu. Jak na złość, to właśnie w niedzielę czułam się najgorzej z moim zatkanym nosem. Zaczęliśmy od podjazdu. Wdrapaliśmy się czarnym szlakiem (powtórka z wieczoru dnia poprzedniego) na Górę Wilkanowską. Na jej szczycie złapaliśmy niebieski szlak i od tej pory się go trzymaliśmy. Przed Ochlą szlak wyszedł na szosę i zrobiło się bardzo szybko. W samej miejscowości zatrzymaliśmy się przy sklepie (godz. 10.23). Było ciepło, więc picie szybko się kończyło, trzeba zatem było uzupełnić zapasy na dalszą drogę.

Z Ochli jechaliśmy lasami na wschód i po kilku kilometrach minęliśmy bokiem po prawej leśny rezerwat „Zimna Woda”. Kawałek dalej szlak znowu na chwilę wyprowadził nas na szosę by niedługo wejść do Zatonia. W miejscowości tej podziwialiśmy bardzo ciekawy zespół pałacowo – parkowy. Ten interesujący i dawniej zapewne piękny obiekt obecnie niestety jest w bardzo kiepskim stanie. Porobiliśmy sobie całą serię fotek w pałacowo – parkowej scenerii. Paweł, Robert oraz Kuba wspinali się po mocno nadgryzionych przez ząb czasu murach pałacu i dzięki temu dorobili się bardzo fajnych zdjęć.

Z Zatonia szlak szedł cały czas lasami (przez większość czasu terenem) i dopiero niedaleko przed Niedoradzem pojawiły się pola. Były to malownicze majowe żółte pola, 36 pełne kwitnącego rzepaku. Zrobiliśmy sobie przerwę na ścieżce na jednym z takich pól i znowu fociliśmy. Ci którzy mieli na sobie nasze żółte klubowe koszulki mają świetne fotki z rzepakiem w tle. Ja niestety żółtą koszulkę miałam dnia poprzedniego, więc się nie załapałam :-/.

Z Niedoradza lasami pojechaliśmy do Otynia. W miejscowości byliśmy o 14.00. Do Bobrowników kręciliśmy terenem niebieskim szlakiem, który biegł równolegle do szosy. Dalej szlak prowadził nas cały czas wzdłuż Śląskiej Ochli, aż do miejsca gdzie wpadała ona do Odry. Tuż przed Białą Górą (99 m.n.p.m.) szlak niebieski połączył się z żółtym i idąc razem doprowadziły nas do Dąbrowy. Z Dąbrowy jechaliśmy na północ do Milska, w którym po raz pierwszy podczas naszego 3-dniowego rajdu zobaczyliśmy Odrę - w miejsce gdzie znajduje się przeprawa promowa. Na chwilę się zatrzymaliśmy przy przeprawie, po czym zawróciliśmy. Rozpoczął się całkiem długi podjazd szosowy znad Odry do górnej części Milska.

Od Milska, najbardziej na wschód wysuniętej miejscowości jaką odwiedziliśmy tego dnia, zaczął się nasz powrót do Zielonej Góry. Z Milska zjechaliśmy w czerwony szlak pieszy, a naszym celem było znalezienie Napoleona – najgrubszego w Polsce dębu szypułkowego. Jego obwód wynosi 11m i szacuje się, że jest w wieku 660 – 700 lat. Drzewo ma w środku olbrzymią dziuplę, która może pomieścić na raz kilkanaście osób, jednak podchodzenie do drzewa i wchodzenie do dziupli jest zabronione, ze względu na możliwość odłamywania się konarów. Droga do Napoleona to było kilka kilometrów prawdziwej masakry. Piach, piach i jeszcze raz PIACH.

Po odwiedzeniu pomnikowego drzewa wróciliśmy na niebieski szlak. Dojechaliśmy do Proczek i dalej podążaliśmy wschodnim skrajem jezior – najpierw Liwna Małego, potem Wielkiego. Za jeziorami szlak wyszedł na szosę i wkrótce znaleźliśmy się w Zaborze. Ucieszyliśmy się bardzo, bo wreszcie pojawiła się okazja by uzupełnić zapasy w sklepie. Kiedy się najedliśmy, wraz z Krzysiem podjechaliśmy zobaczyć XVII - wieczny zespół pałacowy wzorowany na wczesnobarokowych francuskich rezydencjach, znajdujący się nieopodal. Obiekt jest utrzymany w dobrym stanie i obecnie funkcjonuje jako centrum leczenia dzieci i młodzieży.

Mieliśmy już wyjeżdżać z Zaboru, kiedy okazało się, że oto mamy kapcia. Paweł szybko zabrał się za zmianę dętki. Na wszelki wypadek pomacałam swoje opony i stwierdziłam, że z przedniej schodzi powietrze. Krzysiu C. błyskawicznie zabrał się do pracy, a ja mu asystowałam ;-). Po chwili okazało się, że flaka ma też Krzysiu A. Przekomicznie wyszło – aż 3 kapcie w jednym miejscu i zbiorowy serwis rowerów! Z Zaboru puściliśmy Borysa, znanego z zamiłowania do asfaltów, szosami do Zielonej, natomiast my po uporaniu się z defektami kontynuowaliśmy jazdę terenem do Łaz i dalej prawie pod Przytok. Trasa była ciekawa, pagórkowata. Przed Przytokiem wiedzieliśmy już, że wszyscy musimy wyjść na szosę. Czas zaczął się dramatycznie kurczyć, a frakcja kolejowa musiała przecież zdążyć na pociąg relacji Zielona Góra – Poznań!

Spieszyć nie musieliśmy się tylko my samochodziarze: Robert, Ewka i Paweł, oraz Krzysztof C. i ja. Reszta miała czasówkę na pociąg. Nic nas nie goniło, ale że chyba jednak nadal nam było mało, Krzysztof i ja wyrwaliśmy się za frakcją kolejową (ciągniętą chyba przez Roberta). Jechaliśmy szybko i mimo, że pociągowcy wystartowali przed nami, udało nam się zwinnie dogonić i przegonić Darka. Cały czas widzieliśmy w tej samej odległości naszych, co oznaczało, że jedziemy wszyscy z mniej więcej tą samą prędkością. Żałowaliśmy, że nie wystartowaliśmy równo z nimi, bo w większej grupie zawsze jedzie się weselej :-). Zrobiliśmy podjazd przytocki, przelecieliśmy przez Stary Kisielin. Nieco 37 zwolniliśmy dopiero na ostatnim podjeździe pod Zieloną. Po dojeździe do bazy wzięliśmy prysznic, załadowaliśmy bagaże i rowery do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną do naszych domów.

Z licznika wyszło mi: czas – 5,49,26, dystans – 91,27 km, średnia – 15,6 km/h, maksymalna – 42,5 km/h.

Łącznie na rajdzie przejechaliśmy 204,8 km.

Marzena Szymańska

ZEBRANIE – 06.05.2009

Kuba S., Michał Z., Marzena S., Jacek Z., Krzysztof C., Andrzej K., Mateusz R., Wojtek S. , Paweł P., Ewa N.

OBJAZD TRASY RAJDU MERKUREGO – 09.05.2009

Objazd trasy do Ligowca

Jutro wielki dzień, czyli rajd Merkurego i „Rowertouru”, który prowadzi i zabezpiecza AKTR Cyklista. To pierwsza tak duża impreza (kilkaset osób), przy której sprawujemy opiekę techniczną. Wcześniej były to jednak rajdy na kilkadziesiąt osób. Skala nieporównywalna. By się dobrze przygotować, po raz kolejny jedziemy znaną nam już na pamięć trasą. Trzeba sprawdzić, czy wszystko gra, czy ktoś gdzieś nie zagrodził przejazdu, bo to na przykład jego prywatna ulica. Przejechaliśmy 47 km i było 5 osób. en

RAJD NA ZLOT POJAZDÓW MILITARNYCH – BORYSZYN – 09.05.2009

Rajd do Boryszyna położonego w woj. lubuskim, powiecie świebodzińskim zaplanował i poprowadził Darek R. Naszym celem było zobaczenie parady pojazdów militarnych, a potem powrót rowerami do Poznania. Zapowiadał się zatem długi i atrakcyjny rajd. Sobota była ładnym, słonecznym i ciepłym dniem. Po śniadaniu wsiadłam na rower i pojechałam nim na miejsce przedrajdowej zbiórki, do Poznania na dworzec główny PKP. Kiedy dotarłam, w kolejce po bilety stał już Kuba S. Niedługo pojawił się i sam prowadzący – Darek. Kupiliśmy bilety (była jakaś fajna promocja i bilet na rower kosztował tylko złotówkę!) i poszliśmy na nasz pociąg do Świebodzina, którym przejechaliśmy 103km. W Świebodzinie dołączył do nas nowy kolega, który razem z nami jechał pociągiem z Poznania, tylko się zawieruszył w innym wagonie. Kolega (...nie pamiętam jego imienia) jechał ze swoim synkiem – (chyba) – Igorem w foteliku rowerowym. Kiepsko widziałam ich na rajdzie, który zgodnie z zapowiedziami Darka miał wynieść całe 140 km... To w końcu długi dystans, a nie można przecież małego dziecka wytrząsać na rowerze w nieskończoność.

Ze Świebodzina do Boryszyna, gdzie miała się odbyć parada pojazdów militarnych, jechaliśmy szosą. To była boczna, dość wąska szosa, na co dzień pewnie prawie pusta, ale tego dnia dość zatłoczona samochodami. Szczęście, że co mniej więcej kilometr stała 38 policja, inspekcja ruchu i straż, by poskramiać ew. pirackie zapędy kierowców. Trzeba przyznać, że to zadziałało, kierowcy byli spokojni. Mimo dość dużego ruchu można było się czuć bezpiecznie. Jechaliśmy przez Lubrzę, za którą był piękny szosowy, prosty i równy zjazd. Zgapiłam się. Jechaliśmy generalnie raczej powoli, bo nowy kolega odstawał od nas, a nie chcieliśmy go zostawiać samego. Wobec tego, zanim wpadłam na pomysł, by się na zjeździe rozpędzić, było już za późno. Wyciągnęłam 44,2 km/h, a przecież mogło być znacznie więcej – mało tego, były warunki do pobicia mojego rekordu prędkości. Do teraz żal mi tego zjazdu.

W Boryszynie dość długo czekaliśmy na nowego kolegę, a gdy ten dobił, zaczęliśmy kręcić się po okolicy. Sporo czasu minęło zanim w końcu parada pojazdów militarnych obok nas przejechała. Już mieliśmy się zbierać (było po 14.00!) kiedy w końcu nadjechali. Osobliwa ta impreza dla pasjonatów i hobbystów militarystów stanowiła dla nas sympatyczną ciekawostkę. W Boryszynie nowy kolega podjął decyzję o odłączeniu się od nas. My natomiast, jak tylko parada przejechała (14.45) ruszyliśmy w długą drogę do domu.

Pierwsze 80 km minęło nam pod znakiem terenu. Z Boryszyna do Gościkowa pojechaliśmy zielonym szlakiem idącym równolegle do torów kolejowych. Potem przejechaliśmy przez Jordanowo i leśnymi ścieżkami dotarliśmy do rezerwatu „Czarna Woda”. Kubie i mi jechało się całkiem dobrze, tymczasem Darek chyba nie miał najlepszego dnia, bo zostawał z tyłu. Gdzieś w lasach Darek zgubił swoje okulary przeciwsłoneczne. Wrócił się nawet by je odszukać ale niestety nie znalazł. Do Brójców nie wjeżdżaliśmy, ominęliśmy je od północnej strony i kawałek szosą pociągnęliśmy do Łagowca i Panowic.

Za Panowicami znowu wjechaliśmy w las i w teren, w ten sposób dojeżdżając do Sierczynka, w którym czarny szlak wyprowadził nas na ładnie utrzymaną szosę nr 137. Szlak na krótkim odcinku szedł tą szosą, ale my sprytnie ominęliśmy asfaltowy fragment od razu wlatując w teren. Czarnym szlakiem dojechaliśmy prawie do Obry, ale niespodziewanie ścieżka zrobiła się bardzo dzika. Na tyle, że postanowiliśmy się cofnąć wzdłuż rzeki na południowy wschód. Po kilku kilometrach jazdy wygodną gruntową drogą dotarliśmy do szosy i mostu na Obrze.

Przekroczyliśmy go i po krótkiej naradzie postanowiliśmy nie jechać czarnym szlakiem szosą, tylko terenem między jez. Wędromierz a jez. Rybojady. Oba te jeziora łączyły się wąskim przesmykiem. Mieliśmy nadzieję, że jest tam jakaś kładka. W przeciwnym razie musielibyśmy zdejmować buty i przechodzić przez wodę, lub przy niesprzyjających okolicznościach – cofać się. Dojechaliśmy do przesmyku. Był szerszy niż przypuszczałam i nie było kładki. Było za to płytko i było powalone drzewo łączące oba brzegi. Pierwszy - podpierając się grubym kijem dla utrzymania równowagi - z rowerem przeszedł Kuba. Potem wrócił po rowery Darka i mój. Jako druga przechodziłam ja, a trzeci Darek.

Szczęśliwie przeprawiliśmy się przez przesmyk i pojechaliśmy terenem na północ do Silnej. Tam przy miejscowym sklepie zrobiliśmy sobie przystanek na jedzenie i picie. Załapałam się na ostatnią drożdżówkę, Kuba kupił smaczne markizowate ciastka, a Darek zainwestował w jakiś napój energetyczny z LECHEM w nazwie. Śmialiśmy się z Kubą, że to napój dla piłkarzy a nie rowerzystów i pewnie jak już wypije, to zacznie nas kopać po tyłkach. Było bardzo wesoło.

Mniej wesoło się zrobiło, gdy ruszyliśmy. Minki szybko nam zrzedły. Nie mam pojęcia co było w tym napoju, ale Darek, za którym dotąd często i gęsto czekaliśmy wystartował jak 39 rakieta! Czysty obłęd, od Silnej przez Lewice aż prawie do Zębowa (niemal 20 km, wszystko teren!) Darek zasuwał równo, trzymając cały czas ponad 25km/h! To była masakra, goniliśmy go. Kubie szło lepiej, mi trochę gorzej. Staraliśmy się z całych sił, ale Darek był dla nas praktycznie nieosiągalny. A w Zębowej wyjechaliśmy na szosę i szosami mieliśmy dojechać (jakieś 70 km) do samego Poznania. Szosa, wąskie opony w darkowym rowerze i jego niespodziewany napływ mocy, to wszystko sprawiło, że Kuba i ja popatrzyliśmy na siebie nawzajem ze zgrozą, przekonani, że teraz kolega ostatecznie nas zmasakruje.

Na szosie faktycznie było szybko. Początek był tak mocny, że spadałam z koła i zostałam jakieś 10-15 m z tyłu. Darek z Kubą na kole musieli lecieć dobrze ponad 30 km/h (cały czas było lekko pod wiatr). Na szczęście niedługo zwolnili na tyle, że siadłam Kubie na kole. Darek podczas swoich zmian ciągnął nas 27-30 km/h. Kuba prowadził nieco spokojniej (25-28 kmh). Ja jako pierwsza jechałam może z 3 razy, ale były to zawsze bardzo krótkie odcinki.

Między Zębowem a Poznaniem, jadąc bocznymi szosami mijaliśmy: Lwówek, Pakosław, Brody, Niewierz, Duszniki (w Dusznikach ubraliśmy lekkie kurtki, bo zaczęło się robić chłodno), Młynkowo, Kunowo, (gdzieś w okolicach Kunowa zaliczyliśmy liczne kolizje z ... chrabąszczami majowymi. Duże owady, lecące na oślep zderzały się z nami co chwilę. Zaczęło też się robić ciemno), Sarbię, Grzebienisko, Ceradz Dolny, Kościelny, Jankowice, Lusówko, Lusowo oraz Batorowo.

Do Poznania wlecieliśmy przez Ławicę i ul. Bukowską. W centrum byliśmy chwilę po 23.00. Tam pożegnaliśmy się z Darkiem. Kuba pojechał ze mną aż do ul. Solnej, tam on odbił w swoja stronę, a ja pojechałam do Śródki i dalej (prawie pustą) krajową „5” do Kobylnicy i lasem do Wierzenicy. W domu byłam o 23.55.

Z licznika wyszło mi: 1. Całość (z moimi dojazdami z- i do domu) czas – 9,15,41, dystans – 188,86 km, średnia – 20,3 km/h, maksymalna – 44,2 km/h. 2. Rajd (bez moich dojazdów) czas – 7,41,02, dystans – 155,18 km, średnia – 20,1 km/h, maksymalna – 44,2 km/h.

Marzena Szymańska

XI RAJD MERKUREGO – 10.05.2009

Po intensywnym rowerowo dniu poprzednim, kiedy to do domu zjechałam pięć minut przed północą, a poszłam spać o 01.00, w niedzielę rano obudziłam się totalnie niewyspana. W dodatku pogoda za oknem bynajmniej nie zachęcała do jazdy na rowerze. Było szaro i siąpił deszczyk. Tym razem jednak trzeba było wstać – my jako AKTR Cyklista byliśmy partnerem XI rajdu Radia Merkury. Mieliśmy zabezpieczać rajd od strony technicznej, pilnować tempa i tego aby nikt się po drodze nie zgubił. Dość poważne przedsięwzięcie, biorąc pod uwagę fakt, że w radiu zarejestrowało się 300 osób, a było prawdopodobne że pojedzie też trochę ludzi poza rejestracją.

Przed 10.00 ja i Krzysztof C. byliśmy nad Maltą, gdzie Ewa rozdawała kamizelki odblaskowe z BCM-u.

40 Ubrani w kamizelki po wysłuchaniu przemowy naczelnej Rowerturu, przedstawiciela radia Markury i naszego Andrzeja K. – komandora rajdu, ruszyliśmy. Nasz klub w licznej obsadzie rozproszył się w dużym peletonie rowerzystów. Część jechała z przodu, cześć (w tym ja) w środku, a na końcu jechała nasza ekipa serwisowa, gotowa pomóc tym u których pojawią się rowerowe usterki.

Sprawnie poszło przeprawienie się po schodach pod starą A2. Koledzy klubowicze dzielnie pomagali słabszym uczestnikom rajdu w noszeniu rowerów. Przejechaliśmy ścieżką wiodącą nad jez. Swarzędzkim i wkrótce dojechaliśmy do Gruszczyna. Tam część osób (na szczęście niewiele takich było) od razu uderzyła w stronę Ligowca. Cała reszta pojechała uczciwie do Uzarzewa przez początkowo asfaltową, potem polną ul. Katarzyńską. W Uzarzewie zwiedzaliśmy darmowo muzeum Łowiectwa i w związku z tym mieliśmy godzinną przerwę.

Na szosowym zjeździe w Uzarzewie miała miejsce mała kraksa, w której uczestniczyła Asia od Wojtka Si. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Potem terenem podjeżdżaliśmy z uzarzewskiego dołka. Tak jak przypuszczaliśmy wiele osób tam prowadziło swoje rowery. Jednak nie spowodowało to rozciągnięcia peletonu, bo ci co wjechali szybciej czekali na resztę. Pod domem kultury skręciliśmy w prawo do Ligowca.

Na lotnisku – mecie rajdu na uczestników czekał ciepły poczęstunek (bigos i bułka), można było kupić aktualny i archiwalne numery Rowerturu, a my promowaliśmy klub, rozdając ulotki. Jak to zwykle bywa na rajdach Merkurego, część osób samodzielnie wróciła do Poznania. Tych co zostali do Poznania pilotowali nasi. Ja i Krzysztof C. prosto z lotniska pojechaliśmy do naszych domów.

Myślę, że można śmiało stwierdzić, że ten rajd był naszym wielkim sukcesem. Nic mi nie wiadomo o pogubionych rowerzystach, nie było „ucieczek” wycinaków, byliśmy też zawsze chętni do pomocy gdy pojawiały się jakieś rowerowe awarie. Również na stronie Radia Merkury uczestnicy rajdu bardzo ciepło się o nas wypowiadali.

Z licznika wyszło mi: czas – 3,26,04, dystans – 47,63 km, średnia – 13,8 km/h, maksymalna – 35,8 km/h.

Marzena

ZEBRANIE – 13.05.2009

Andrzej K., Mateusz R., Kuba S., Marzena S., Krzysztof C., Robert M., Karolina Jacek Natasza, Ewa N., Paweł P., Darek R.

Dziś na spotkanie przybyli: starszy pan, którego imienia nie znam, bo nikt nie zapytał, Wojtek Si., Darek R., Robert M., Karolina M. i Jacek S. z Nataszką, Krzysiek C., Kuba S., Marzena Sz., Mateusz R i ja. Atrakcją wieczoru była Nataszka, dwuletnia (chyba, a może roczna – nie wiem, nie znam się na dzieciach i nie potrafię oszacować ich wieku) córa Jacka i Karoliny, która odkryła schody i cały wieczór po nich pełzała. A to w górę, a to w dół (głową w dół próbowała schodzić, więc trzeba ją było asekurować). Dzięki tej dziecięcej fascynacji mamy czyste schody w siedzibie! Niestety nie można tego samego powiedzieć o Nataszce Będzie szorowano w domu.

41 Pozostali gadali o rajdzie Merkurego i awanturze o kamizelki, o czy nie chce mi się pisać. Może kiedyś… en

RAJD DO KÓRNIKA – 17.05.2009

Mimo wcześniejszych niezbyt optymistycznych prognoz, z których wynikało, że w niedzielę będzie deszczowo i burzowo, dzień okazał się ładny. Poranek był mglisty i bardzo zimny. Wyjechałam rowerem z domu ubrana lekko (koszulka, gamex oraz spodnie ¾) i było mi zimno. W drodze pod Marycha, na Malcie spotkałam Darka R, który wraz z Gosią i Anią z „Ogniwa” czekał na resztę ekipy, by wyruszyć na rajd w okolice Pobiedzisk.

Kiedy dojechałam pod Marycha oczom nie wierzyłam – pod pomnikiem kłębiła się pokaźna grupa cyklistów! Z naszych zjawili się: Ewa N. (prowadząca), Paweł P., Paweł O. wraz z synem Radkiem, Kuba S., Michał Z. i ja. Poza nami było aż 19 nowych osób! Tak wysokiej frekwencji na rajdzie dawno nie mieliśmy. Wśród przybyłych byli ludzie zarówno młodzi (gimnazjum, szkoła średnia, studenci) jak i starsi. Łącznie zjechało się 26 osób, a w samym Kórniku dołączył jeszcze do nas Mateusz R.

Wystartowaliśmy jadąc w stronę Dębiny. Zastanawiałam się, czy nie będzie problemów z organizacyjnym opanowaniem takiej dużej ilości nowych ludzi. Na szczęście nasi rajdowicze byli zdyscyplinowani. Ewa na samym początku ustaliła reguły rajdu. Poinformowała wszystkich, że prowadzi ona z Pawłem P. oraz, że na końcu jedzie ekipa techniczna gotowa pomóc w przypadku awarii sprzętu. Początkowo wraz z Kubą i Pawłem O. zamykaliśmy peleton. Jadąc niespiesznie prowadziliśmy zawzięcie pogaduchy o lekkich rowerowych komponentach. Paweł opowiadał o rowerze, który właśnie sobie składa na wyścigi.

Gdzieś na wysokości Aquanetu wjechaliśmy w leśne alejki, potem wyszliśmy na tereny otwarte. Średnio znam te rejony, więc trochę podpytywałam Pawła P. na wysokości czego akurat przejeżdżamy. Wjechaliśmy na szlak czerwony i aż do Kórnika żeśmy się go trzymali. W międzyczasie było kilka przystanków na jedzonko. Jedna z dłuższych przerw miała miejsce w lesie, kiedy to nasi łatali dętkę u jednej z nowych koleżanek. Gdy uporali się z defektem, pojechaliśmy dalej, do Kórnika nie było już daleko.

Cieszyliśmy się bardzo, że w sobotę popadało, bo dzięki temu nawierzchnia terenowa nie była piaszczysta, a ładnie ubita. Jechało się wygodnie. W Kórniku byliśmy po 13.00. Kupiliśmy sobie lody i rozsiedliśmy się na ławeczkach, a po ich zjedzeniu udaliśmy się do arboretum podziwiać kwitnące rododendrony. Mimo, że Paweł O. zaofiarował się, że zostanie z rowerami, nie wszyscy weszli by zobaczyć kwitnące krzewy. A szkoda, bo były naprawdę przepiękne!

Wyjeżdżając z Kórnika cofnęliśmy się kawałek ta samą szosą, którą przyjechaliśmy, a potem wbiliśmy się w teren, w niebieski szlak pieszy i w ten sposób dojechaliśmy do Borówca i Robakowa. Za Robakowem zauważyliśmy, że grupa się nieco rozciągnęła. Przed nami pojawiło się akurat niewielkie rondo i Kuba wpadł na pomysł, że aby nie zatrzymywać w oczekiwaniu na resztę tych co jechali z nami, pokrążyć po tym rondzie. Było bardzo zabawnie – objechaliśmy rondo z 5 razy :-).

42 Niedługo przekroczyliśmy górą A2. W drodze do Tulec słyszałam, że niektórym kończy się woda, poinformowałam o tym Kubę, który jechał jako pierwszy i zaproponowałam postój przy sklepie. Pomysł okazał się trafiony. Zatrzymaliśmy się pod sklepem i ludzie obkupili się w napoje. Do Poznania wjechaliśmy od strony Szczepankowa, a ja odłączyłam od grupy na wysokości Młyńskich Stawów. Terenowymi ścieżkami dojechałam aż do jez. Swarzędzkiego i tam nową szosą przebiegającą przez las udałam się do Gruszczyna. Z Gruszczyna przez Kobylnicę wróciłam do domu.

Z licznika wyszło mi: całość (z moimi dojazdami z – i do domu): czas – 5,24,15, dystans – 89,22 km, średnia – 16,4 km/h, maksymalna – 38,8 km/h. rajd: czas – 3,38,13, dystans – 53,64 km, średnia – 14,7 km/h, maksymalna – 38,8 km/h.

Marzena Szymańska

ZEBRANIE – 20.05.2009

Bartek K. , Krzychu A., Michał Z., Wojtek S., Kuba S., Marzena S. , Krzysztof C., Darek R., Mateusz R., Robert M., Michał G., Andrzej K., Paweł P.

RAJD DO PUSZCZYKOWA (MUZEUM A. FIEDLERA + BCM) – 23.05.2009

Rano pojechałam rowerem do Poznania ale tym razem nie jak zwykle pod Marycha, tylko pod sklep rowerowy Bikland znajdujący się koło naszej siedziby na os. Piastowskim. Zgodnie z ogłoszeniem rajdowym przed startem chętni mogli bezpłatnie przeserwisować swoje rowery w tym sklepie. Pod Biklandem byłam punktualnie o 10.00, choć sporo mnie ta punktualność kosztowała – wyjechałam z domu godzinowo na styk, nie wzięłam pod uwagę silnego wiatru z zachodu, który skutecznie mnie spowalniał. Dodatkowo jazdę utrudniał fakt, ze wypuściłam się na rajd moim starym i strasznie ciężkim rowerem, który – jakby tego było mało - zaopatrzyłam w sakwę.

Pogoda dawno nie była tak wstrętna. Wiało, było zimno i ponuro. Aż trudno było uwierzyć, ze to druga połowa maja. Kiedy dojechałam na miejsce, pod sklepem rowerowym było już kilka osób. Z klubu stawili się: Ewa N., Paweł P., Kuba S., Ola i Jacek Z., Magda i Jarek, Wojtek Su., Justyna D. oraz ja. Poza nami była też grupka nowych, rozpoznałam kilka twarzy z poprzedniego naszego rajdu (Asia i Kuba). Łącznie naliczyłam 18 osób, choć ponoć było ich 20. Tuz przed startem Justyna, Ola i ja skoczyłyśmy do cukierni.

Ruszyliśmy spod Biklandu o 10.16. naszym celem było Puszczykowo i muzeum A. Fiedlera. Po cichu liczyłam na to, że odwiedzimy też BCM Nowatex i jak się później okazało, nie przeliczyłam się . Do Puszczykowa jechaliśmy Nadwarciańskim Szlakiem Rowerowym. Jechało się przyjemnie, bo piaski, które miejscami na tym szlaku bywają dokuczliwe, były ubite po deszczu z dnia poprzedniego. W drodze do Puszczykowa była jedna gleba, zaliczył ja któryś z nowych chłopaków. Ponoć chciał ominąć piach i zjechał w rów. Ja tej gleby nie wiedziałam.

Ciężki rower dawał mi się we znaki. Ważył zapewne jakieś 17 kg (wraz z sakwą). Nie wchodziły mi też wszystkie przełożenia z przodu i w związku z tym miałam problemy na podjazdach. W Puszczykowie zaraz za przejazdem kolejowym odłączyli od nas Ola i Jacek

43 oraz Justyna. My natomiast najpierw uderzyliśmy do BCM-u jadąc do niego początkowo lasem, potem szosą dość długim ale łagodnym podjazdem. W BCM-ie była okazja by się obkupić w ciuszki rowerowe. Ja znalazłam dla siebie kamizelkę odblaskową oraz długie nieocieplane spodnie bez szelek, na które od dawna polowałam. Z tego co widziałam inni też skorzystali z możliwości zakupu ubrań.

Po zakupach pojechaliśmy do muzeum A. Fiedlera. Część osób weszła zwiedzać, część została z rowerami. Ponieważ nigdy w tym muzeum nie byłam, weszłam. Byłam zaskoczona słynną repliką statku Santa Maria w skali 1:1, myślałam, że ten statek był większy! Po przerwie muzealnej zostało przegłosowane, że jedziemy na słynne puszczykowskie lody. Było zimno, ale mimo to skusiłam się i tak jak większość zjadłam lody.

Z Puszczykowa do Poznania wracaliśmy początkowo żółtym szlakiem pieszym. Kiedy tylko zjechaliśmy w teren, pojawił się podjazd. Nie był stromy, ale trochę piaszczysty i długawy. Szlakiem przez lasy dojechaliśmy do jez. Jarosławieckiego. Tam mieliśmy krótki postój. Dalsza droga do Poznania upłynęła nam na NSRze. Rajd zakończyliśmy w okrojonym składzie (część osób porozjeżdżała się wcześniej) pod Biklandem.

Z licznika wyszło mi (łącznie z moimi dojazdami do i z Poznania): czas – 5,43,28, dystans – 92,06 km, średnia – 16,0 km/h, maksymalna – 36,5 km/h.

Marzena Sz.

ZEBRANIE – 27.05.2009

Marzena S. , Krzysztof C., Darek R., Mateusz R., Krzychu A., Ewa N., Paweł P., Kuba S., Robert M.

LESZCZYŃSKI MARATON ROWEROWY – 30.05.2009

Po bardzo udanym jednodniowym objeździe Okonka, kiedy to popełniliśmy ponad 230 km (częściowo po szosie, częściowo w terenie), Krzysztof zaproponował mi wspólny udział w szosowym Leszczyńskim Maratonie Rowerowym na najdłuższym możliwym dystansie tj. 230 km. Z radością się zgodziłam, choć przed samym startem miałam mnóstwo wątpliwości czy to faktycznie dobry pomysł, zwłaszcza gdy widziałam jak inni się przygotowują i jak poważnie traktują całą sprawę. Sama nie przygotowywałam się jakoś specjalnie. Krzysiu załatwił mi wąskie opony (jednak szersze niż klasyczne szosowe – startowałam w kategorii „inne”) i trochę ćwiczyłam jazdę na głodzie, bym w razie braku możliwości zjedzenia czegoś mogła jeszcze trochę ujechać zanim ostatecznie padnę ;-).

Przed maratonem założyłam mojemu Marinowi wąskie opony i napompowałam je na kamień. Napompowałam też oba amortyzatory tak, by ugięcie było minimalne i zadziałało tylko w przypadku gdybym wleciała w jakąś dziurę w asfalcie. Przypuszczałam, że będę jedyną osobą na dystansie 230 km startującą na rowerze górskim z pełną amortyzacją i z hamulcami tarczowymi. W każdym razie z całą pewnością byłam jedyną dziewczyną jadącą kategorię „inne” na tym dystansie :-). Pozostałe 3 koleżanki (nie rywalki, bo jechały w innych kategoriach wiekowych) miały rowery szosowe. Krzysztof przygotował się lepiej – założył lekki sztywny karbonowy widelec i inne lekkie fanty typu zaciski Tune. Ostatecznie jego rower ważył nieco ponad 8 kg.

44 W sobotę 30 maja budzik zadzwonił o nieludzko wczesnej godzinie 4.05. Spakowałam do samochodu rower, camelbaka i ... plecak z cywilnymi ciuchami i butami. Co prawda Krzysztof mówił, że zgodnie z najnowszą prognozą ICM-u w okolicach Leszna ma padać dopiero około 17.00, ale pogoda w ostatnich dniach była tak dynamiczna, że wolałam zabrać zmianę suchych ciuchów i butów. To samo doradziłam Krzysiowi. Jak się później okazało, to była dobra decyzja, bo zmokliśmy na maratonie doszczętnie.

Na miejscu w Lesznie spotkaliśmy Macieja D. oraz Darka R. Odebraliśmy od Macieja nasze pakiety startowe i o 7.41 nasza grupka (4 osoby): Krzysztof, ja oraz 2 inne dziewczyny, wystartowaliśmy. Pierwsze kilometry były średnie. Byłam totalnie nierozgrzana i 2 panie, które z nami były w grupce odjechały. Było ponuro i chłodno (kiedy startowaliśmy było 13ºC, w ciągu dnia temperatura nie przekroczyła 20ºC). Kolejne grupki były puszczane w minutowych odstępach. Po jakimś czasie zaczęły nas one wyprzedzać. Zwykle było tak, że przez chwilę takiej grupki się trzymaliśmy, potem ją puszczaliśmy. Byłam świadoma, że gdyby nie to, że jedziemy razem na mój wynik, Krzysztof mógłby powalczyć o dobre miejsce dla siebie. Mimo poważnego w skutkach wypadku, który miał miejsce na początku roku 2008 i związanej z tym długiej przerwy w rowerowaniu, Krzysiu cały czas jest bardzo mocny.

Po 20 km jazdy na horyzoncie przed nami pojawił się samotny zawodnik, który odpadł z jakiejś grupki. Dogoniliśmy go, a on doczepił się do mojego koła. Nasza średnia na pierwszych kilkudziesięciu km wynosiła około 28 km/h. Prędkość ta odpowiadała naszemu nowemu koledze na szosówce, bo cały czas jechał za mną. Ów kolega nie kwapił się do dania zmiany, więc go do tego zachęciłam :-). Bardzo się ucieszyłam, bo dzięki temu Krzysztof mógł sobie trochę odpocząć. Nowy okazał się być miejscowym i doskonale się orientował, gdzie są jakie górki.

Pierwszy istotny podjazd pojawił się między 50 a 55km w okolicach Miąskowa. W najbardziej stromym miejscu miał on 8%. Popełniłam błąd, bo wrzuciłam z przodu najmniejszą tarczę i młynkowałam. Towarzyszący nam zawodnik powiedział, że od tego momentu będą podjazdy i zjazdy. Miał rację. Niedługo wyłonił się 1,5 km podjazd pod Bojanice z maksymalnym nastromieniem 10%, a za nim następny pod Nowy Bęlęcin – krótszy mający 500m, ale zacniejszy bo o maksymalnym nachyleniu 12%. Aby nie tracić cennego czasu Krzysztof podawał mi batoniki, które wyjmował podczas jazdy z torby podsiodłowej (pełen podziw dla niego za to!) i jadłam w locie.

Byliśmy w drodze do Osiecznej, kiedy zaczęło padać. Od tego momentu padało (z różną intensywnością i kilkoma krótkimi przerwami) aż do końca wyścigu. W Osiecznej, między 75 a 80 km był ustawiony pierwszy bufet. Uzgodniliśmy, że zatrzymujemy się na nim i uzupełniamy wodę oraz chwytamy coś do jedzenia. Na bufecie, poza napojami, były pyszne drożdżówki i banany. Ekspresowo się doładowaliśmy i pojechaliśmy dalej. Za Osieczną był podjazd, mniej stromy niż poprzednie, ale za to znacznie dłuższy.

Do naszej 3-osobowej grupki (nie wiem dokładnie kiedy) dołączył czwarty zawodnik. Jechał za nami w bliskiej odległości, ale nie na kole. Na jednym z bufetów (chyba w Olejnicy) stał krócej niż my. Zanim pojechał z bufetu, powiedział, że przez długi czas usiłował dotrzymać nam koła. Dogoniliśmy go potem dużo dalej i zaproponowaliśmy by się pod nas podczepił, był już jednak na tyle osłabiony, ze niestety nie dał rady.

W Śmiglu wjechaliśmy, po raz pierwszy tego dnia, na pętlę zachodnią (zawodnicy startujący na dystansie 230 km pokonywali ją 2 razy). Za nami było już przejechane 45 100km. Koło Poświętna mieliśmy bardzo sympatyczny 2 kilometrowy łagodny zjazd. Drugi bufet był za 120 km w miejscowości o nazwie Olejnica. Po dolaniu wody źle zakręciłam wieko bukłaka, bo gdy tylko ruszyłam, poczułam, że woda leje mi się po (i tak już mokrych od deszczu) plecach. Krzysiu i ja zatrzymaliśmy się by go dokręcić. Co sympatyczne, zawodnik nr 80, który cały czas jechał z nami poczekał!

W Zaborówcu znowu pojawiły się dość wymagające górki. Jechałam na nich spokojnie i nie szarpałam, świadoma, że jeśli się nie zniechęcimy i mimo deszczu pojedziemy zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami 230km, to mamy jeszcze przed sobą 100km!

Na całej trasie kilka razy tasowaliśmy się z zawodnikiem, który miał protezę lewej nogi. Doganialiśmy go, a on wtedy zbierał się w sobie i uciekał. Nie był skory do współpracy i za każdym razem gdy go widzieliśmy jechał sam. Gdzieś po drodze (pierwsza pętla zachodnia), było to w alei z dość starymi drzewami, z naprzeciwka mignęła nam sylwetka jadącego samotnie Bogdana z OGNIWA. Bogdan nie startował, ale z tego co mi wiadomo dojechał z Poznania do Leszna rowerem a następnie objechał sobie północną pętlę i wrócił rowerem do Poznania. Wg informacji, które później zdobyłam od Darka Bogdan przejechał 212 km.

Na pierwszej pętli zachodniej (przed rozjazdem) mijaliśmy się z ludźmi z dystansu 86 i 160 km. Jeden z zawodników zauważył nasze niskie numery (72 – ja, 68 – Krzysztof i 80 – nasz towarzysz) i zapytał, czy mimo padającego deszczu jedziemy na SUPERMARATON, czy zjeżdżamy do mety. Kiedy powiedzieliśmy, że jedziemy 230, zapytał kto i ile nam za to płaci, bo on w takich podłych warunkach atmosferycznych za żadne pieniądze by nie jechał po raz drugi pętli zachodniej.

W Święciechowie był rozjazd MARATON / SUPERMARATON. Udało nam się w międzyczasie namówić naszego zawodnika nr 80, by zamiast wcześniej planowanego 160km, pojechał z nami 230km. Tak więc we trójkę na rozjeździe skręciliśmy w lewo na drugą rundę po pętli zachodniej. Czas mieliśmy niezły, do zamknięcia rozjazdu było jeszcze 1,5 godziny. Zaraz za rozjazdem był bufet, na którym się zatrzymaliśmy. Byliśmy totalnie mokrzy. Kiedy zacisnęłam w pięść ubraną w rękawiczkę z długimi palcami dłoń, poleciała z niej ciurkiem woda.

Pętla zachodnia w powtórnym wykonaniu poszła nam znacznie szybciej niż gdy jechaliśmy ją po raz pierwszy. Wiedziałam już dokładnie czego można się spodziewać i - co się z tym wiąże – na ile mogę sobie pozwolić. Krótko za bufetem z deszczu padającego prawie cały czas z różnym natężeniem zrobiła się ulewa. Zawodnik nr 80 bardzo sympatyczny ale leniwy znowu od dłuższego czasu chował się za mną nie kwapiąc się do dania zmiany Krzyśkowi, więc po raz już któryś z kolei musiałam go do tego nakłonić :-).

Na 180 km miała miejsce niebezpieczna sytuacja. Jakiś samochód wycofywał się z posesji i wyjeżdżając na szosę nie sprawdził czy jest ona pusta. W rezultacie prawie w niego wjechaliśmy. Oj, przydały mi się wtedy moje hamulce tarczowe! Krzysiu zahamował ale nie do zera i próbował go ominąć zjeżdżając na bok. Stało się to w złej chwili, bo idiota z samochodu akurat się rozmyślił i zamiast kontynuować wycofywanie wrzucił jedynkę i prawie Krzysia rozjechał!!! Nasza trójka zdenerwowana i rozwścieczona zajściem zatrzymała się. Nakrzyczeliśmy na kierowcę. Bardzo żałowałam, że nie miałam przy sobie gazu pieprzowego. Gdybym go zabrała z domu, to z pewnością bym go użyła, a kierowca idiota miałby okazję poczuć jak fantastycznie jest mieć mgiełkę takiego gazu na oczach.

46 Na ostatnim bufecie w Olejnicy postanowiliśmy się nie zatrzymywać. Byliśmy mokrzy od stóp do głów, a postój wiązał się ze wzmożonym odczuciem chłodu i niepotrzebną stratą energii. Do mety zostało nam już tylko około 40 km i raczej niczego nam nie brakowało. Po raz drugi podjechaliśmy podjazdy za Zaborówcem. W Święciechowie były już zdjęte tabliczki rozjazdowe i jedyne słuszne strzałki wskazywały kierunek do mety. Nasz kolega raz po raz informował nas ile km jeszcze zostało: przedostatnia prosta, skręt w prawo, ostatnia prosta, moja jedyna honorowa zmiana i META!

Na mecie czekali nasi: Lopi, Mateusz R. i Maciej D., którzy z radością nas powitali. Od razu udaliśmy się do samochodu po ręcznik i suche ciuchy oraz buty. Potem, już wysuszeni, poszliśmy wszyscy po przydziałowy makaron. Dostaliśmy duże, sycące porcje. Można było się też częstować drożdżówkami, które były wcześniej na bufetach, ale ja już nie zmieściłam żadnej. Kiedy jedliśmy, na metę wjechał Darek R., który ukończył właśnie 230 km. W międzyczasie odebrane zostały nasze dyplomy i pamiątkowe medale. Po 18.00 odbyła się dekoracja zwycięzców. Ubrałam na nią czystą i suchą żółtą koszulkę Cyklisty. Była to dla mnie szczególnie miła chwila, ponieważ za zajęcie I miejsca na dystansie 230 km w mojej kategorii wiekowej otrzymałam piękny puchar.

Dystans 230 km pokonaliśmy w czasie: brutto 8:59:53, ze średnią 25,56 km/h, netto 8:44:17, ze średnią 26,7 km/h, oznacza to, że nasze przystanki na bufetach zajęły łącznie niecałe 16 minut.

Marzena Szymańska

RAJD Z WRZEŚNI DO POZNANIA – 31.05.2009

Zanim dojechaliśmy do Wrześni pociągiem z nieba popadał kapuśniaczek. Sprawił on, że cudnie się jechało po lesie - żywa zieleń, słoneczko i ten wspaniały zapach... Potem pojawiły się obiecane chmury... udało nam się na czas dojechać do wiaty na przystanku autobusowym, gdzie przeczekaliśmy pierwszą burzę. Drugą burzę przeczekaliśmy w wiacie wędkarskiej nad jeziorkiem. Deszcz po burzy, a właściwie kolejną ulewę przeczekaliśmy w lesie - tutaj nas trochę już pomoczyło. (Nieoceniony na rajdzie leserskim jest parasol, który w takich przypadkach lepiej się sprawuje niż wszelkie kurtkiprzeciwdeszczowe). Kolejną burzę przeczekaliśmy w wiacie koło dworca PKP w Pobiedziskach. A jako że godzina była późna, oraz zaprzyjaźnione serwisy pogodowe w internecie (GFS i WRF) pokazały mi w komórce, że do 20 nie możemy liczyć na suchy powrót do Poznania, to postanowiliśmy skorzystać z usług PKP i wrócić do Poznania pociągiem. Jako że nas burze trochę popędziły oraz trasa ulegała dynamicznym zmianom, to licznik rowerowy zanotował ok. 50km. Czas rajdu, to ok. 8 godzin (uwzględnia dojazd pociągiem)... z tego jazda rowerem ok. 3- 3,5 godziny, a czekanie na lepszą pogodę i przerwy na małe co-nie-co oraz na lody - kolejne ok. 3-3,5 godziny. W rajdzie wzięło udział 10 osób (Tomek P. Violka, Jagoda N., Basia F. Żużel z kolegą, Szymon C. + 3 nowe osoby z Halnego - osobiście je namówiłem ;)

Jeśli chodzi o leserskość, to tempo było raczej trochę większe niż leserskie - z początku 22-25km/h, potem ok. 17-20km/h, a momentami w trudniejszym - zakałużonym terenie nawet i kilka km/h.

Większość rajdu, to ścieżki i drogi leśne... część po szlakach rowerowych, część po 47 szlakach pieszych... asfalty, to wyjazd z Wrześni, dojazd do Czerniejewa i przejazd przez Pobiedziska. Przez pierwszą godzinkę nawierzchnia sucha + małe kałuże, potem mokra + duże kałuże. Zdarzenia: laczki – brak awarie rowerów - poza telepocącym błotnikiem w jednym rowerze ;-) – brak opady atmosferyczne - obfite... co niektórzy przebierali się na trasie i wykręcali koszulki kałuże, jako odcinki specjalne - jedna duża, z potrójnym wodowaniem po kolana, co skutkowało przemoczonymi butami i skarpetkami, oraz zmoczonymi spodniami do kolan (jeśli ktoś się nie ubrał w krótkie kolarskie spodenki ;) ) więcej strat nie było, poza tym, że wszystkie rowery nadają się do generalnego mycia, cała odzież do prania, a wszyscy uczestnicy do wykąpania ;-) Błotniki w takich warunkach są zbędne, bo o ile posiadacz sam się nie pochlapie, to na pewno pochlapie go ktoś inny, kto błotników nie ma ;)

To tyle najświeższych doniesień z trasy Rajdu Leserskiego :) po ościennych powiatach (Wrzesiński i Gnieźnieński)

-- Pozdrawiam - Szymon

ZEBRANIE – 03.06.2009

Michał K., Andrzej K., Krzychu A., Paweł O., Kuba S., Michał Z., Mateusz R., Ewa N., Paweł P., Robert M., Borys, Marzena S. , Krzysztof C., Paulina

IŁAWA – MARATON SZOSOWY – 05-06.09.2009

TEORIA SPISKU

Do Iławy mieliśmy nie jechać. Z wyliczeń wynikało, że mojej pozycji liderki w Pucharze Polski w kategorii „K2 rowery inne” nikt nie jest w stanie już zagrozić, zwłaszcza, że moja najgroźniejsza rywalka - Magda Janiszewska miała jechać na mały dystans. Ja jednak chciałam tam być, by zobaczyć słynny Jeziorak. Krzysztof był przeciwny, ale pod wpływem namów: moich, Darka, Bernarda Mikołajczyka i Bolesława Zajiczka zdecydował, że pojedziemy. No bo jak tu nie jechać, gdy pan Bolesław roztacza przed nami wizję zobaczenia na własne oczy pól Grunwaldu, Kanału Elbląskiego i zdobycia Góry Dylewskiej! Tak więc klamka zapadła: JEDZIEMY DO IŁAWY. Jak się okazało, była to jedyna słuszna decyzja, gdyby nie Iława Puchar Polski prawdopodobnie przeszedłby mi koło nosa....

W piątek, po pracy zapakowałam do samochodu torbę z ciuchami oraz rower i pojechałam do Swarzędza, gdzie czekali na mnie Krzysztof i Darek. Szybko załadowaliśmy ich bagaże i rowery, po czym ruszyliśmy w długą (ponad 260 km) drogę do Iławy. Na trasie zatrzymaliśmy się na dłużej tylko raz, za Gnieznem na obiad. W Iławie byliśmy późno. Było już ciemno i czuliśmy się zmęczeni podróżą. W iławskim internacie przypadł nam w udziale duży 5 osobowy pokój, który zajęliśmy we trójkę. Bez problemu zmieściły się tam też nasze rowery.

48 sobota 05.09.2009

Poranek powitał nas brzydki. Jako pierwszy wstał Krzysztof i pojechał po pakiety startowe dla naszej trójki. Nie padało co prawda, ale po niebie było widać, że może zacząć lada chwila. Było 16 stopni. Wstaliśmy wszyscy wystarczająco wcześnie, by móc ze spokojem zjeść śniadanie i przygotować się do maratonu. Aż do startu czułam w sobie napięcie. Pogoda była okropna, a na średniej i dużej pętli trzeba było przejechać ponad 30 km krajową „7” (Gdańsk – Warszawa). Namawiałam nawet Krzysztofa, by zrezygnować z długich dystansów i pojechać na MINI, które to MINI nie wjeżdża na „7”. Darek był w szturmowym nastroju. Planował jechać średnią pętlę i uzyskać na niej swój życiowy wynik. Zdjął ze swojego roweru wszystkie zbędne dodatki. Kiedy byliśmy gotowi, udaliśmy się na start.

Grupy startowe były tym razem kompletnie dziwnie podobierane. Zwykle najpierw puszczali GIGA, potem MEGA a na końcu MINI. Ma to logiczne uzasadnienie, bo ci z GIGA mają do pokonania najczęściej ponad 200 km, na co potrzeba sporo czasu. Tym razem wymieszali nas. W mojej grupce była na przykład moja najgroźniejsza rywalka do Pucharu Polski - Magda J., jadąca MINI. (My – Krzysztof i ja planowaliśmy tradycyjnie jechać na GIGA).

Na starcie spotkałam Irkę Kosińską. Pogadałyśmy chwilę, ona też jechała maksymalny dystans. Tymczasem pogoda z minuty na minutę była coraz podlejsza. Zaczęło padać i zerwał się nieprzyjemny, zimny i co ważne – silny wiatr. Brrr! Miałam ochotę czmychnąć do domu. Start był oczywiście pod wiatr.

Od razu po starcie do mojego ogona przykleiła się Magda i siedziała na kole przez całe ...155 km. Przede mną jechał zawodnik nr 86 (Zbigniew Buzanowski, M4, szosa). Jechał w dobrym tempie i postanowiłam się za nim trzymać do czasu aż dojdzie mnie Krzysztof (startował 2 minuty po mnie). Krzysztof szybko nas złapał i z 86 jechali po zmianach ciągnąc mnie i Magdę. Magda co chwilę do kogoś dzwoniła i na czas rozmowy zawsze lekko od nas odstawała. Pogadałam z nią chwilę i dowiedziałam się, że jedzie nie 95 km, tylko 155 km! Zastrzeliła mnie tym. Przecież zgodnie z zapisami miała jechać MINI. Co więcej powiedziała mi, że nigdy nie jechała GIGA, więc może dziś spróbuje. Zupełnie mnie tym zszokowała. To dopiero niespodzianka! Gdybym się nie pojawiła w Iławie, a ona nagle pojechała na maksa, to by mi odebrała pozycję liderki! Nie muszę chyba pisać, że przez cały czas czułam dyskomfort mając tak groźną rywalkę na kole. Zawodnik nr 86 po wjechaniu na krajową 7 zaczął zachowywać się dziwnie. Zajeżdżał mi drogę, wpychał się pomiędzy mnie a Krzysia i spychał na pobocze! Kiedy z kolei siadałam mu na kole zaczynał szarpać jadąc bardzo zmiennym tempem. Chwilami mnie zrywał i wtedy sama walczyłam z silnym wiatrem ciągnąc za sobą Magdę, która cały czas się chowała. Krzysztof nawet nie wiedział co się dzieje. 86 skutecznie mu mnie zasłaniał. Kiedy 86 zjeżdżał czasem do tyłu mówił do Magdy by się chowała i oszczędzała siły. To jego dziwne zachowanie trwało już do końca maratonu.

Trasa była niewątpliwie atrakcyjna. Zobaczyliśmy Kanał Elbląski i Pola Grunwaldu. Na Polach był jakiś autokar wycieczkowy i kilka samochodów osobowych. Za rok będzie 600 lecie bitwy. Nie zatrzymywaliśmy się, choć później się dowiedziałam, że niektórzy się zatrzymywali i robili sobie tam fotki. Góra Dylewska była wyzwaniem. Kilka stromych kilometrów. Było co podjeżdżać i to po szosie średniej jakości (dziury, spękania i miejscami trochę piasku). W podjeździe ukrytych było też kilka zjazdów. Na jednym z podjazdów Magdzie spadł łańcuch, któryś z chłopaków jej go z powrotem założył. (Przed Górą Dylewską dojechało do nas kilku zawodników i stworzyliśmy razem całkiem 49 pokaźny peletonik). W okolicach Góry Dylewskiej 86 zaniechał już zupełnie dawania zmian Krzyśkowi. Skupił się tylko na blokowaniu mnie.

Janiszewska, mimo problemu z łańcuchem, dogoniła nas. Wyglądała jednak na mocno wymęczoną. Skarżyła się na górki i pogodę. Trasa w całości była dość pagórkowata, nie tylko w okolicy Góry Dylewskiej, choć niewątpliwie tam było najstromiej. Zawodnik nr 86 (też planował jechać 250km) niespodziewanie stwierdził, że wycofuje się z długiego dystansu. Zaczął przy tym nas namawiać byśmy (jak on) zjechali na MEGA. Podpuszczał Krzyśka, że to dodatkowe 100km, że jest podła pogoda, która może popsuć się jeszcze bardziej, że dojedziemy na metę, gdy już będzie ciemno, że średnia będzie coraz gorsza (fakt, spadła nieco ale przecież mieliśmy za sobą całkiem solidny podjazd) i że w ogóle bez sensu. No i Krzysztof zaczął się wahać. Miał mnie motywować, tymczasem pytał mnie czy chcę zjechać na MEGA. Czułam się źle, siadała mi psycha. Janiszewska na ogonie i podła pogoda dobijały mimo, że „nogowo” było bardzo OK. Dlatego zamiast powiedzieć „jedziemy 250 km”, powiedziałam „sama nie wiem”....

Magda coś tam gadała, że jedzie GIGA. Próbowałam dorwać Krzycha by mu to przekazać. Blokowana przez 86 miałam z tym problem ale w końcu się udało. Jednak im bliżej było mety i dodatkowej rundy 100km, tym większe robiło się zamieszanie. Ostatecznie zrozumiałam to tak, że WSZYSCY jedziemy MEGA. 86 powiedział mi, że Magda odpuściła ściganie na finiszu i że pierwsza mam przekroczyć linię mety jako, że cały czas się za mną wiozła. W związku z tym, wyskoczyłam do przodu, przed grupkę. Przejechałam metę i zatrzymałam się. Krzysztof też się zatrzymał. 86 zatrzymał się również. Janiszewska pojechała dalej na 250!

To był zonk dnia. Nie tak miało być. Byłam kompletnie zdezorientowana. Na pociechę miałam świadomość, że nieźle pojechałam i że na 155 km jestem pierwsza. Jestem? Przypuszczam, że gdy zadałam to (jak mi się wtedy wydawało tylko formalne) pytanie facetowi, który siedział nad laptopem z wynikami, zrobiłam najgłupszą w swoim życiu minę. Usłyszałam od niego: „jest pani DRUGA”. Zastanawiałam się jak to możliwe i kto był pierwszy. Baborowska? Łabanowska? Wydawało mi się to nieprawdopodobne. Poszliśmy do wydruków wyników. A jednak Łabanowska ... tyle, że miała średnią ponad 37 km/h i wyprzedziła dokładnie wszystkich na tym dystansie. Był to oczywisty błąd. Zapisała się na MEGA, ale skróciła i pojechała MINI. Nie zgłosiła tego i system policzył jej dystans z MEGA i czas z MINI. Stąd szokująco wysoka średnia. Więc jednak byłam pierwsza. Z wynikami było w ogóle straszne zamieszanie. Kasi Baborowskiej (K2, rowery inne, dystans 155 km) wyliczyli dziwną i równie nieprawdopodobną średnią 9km/h. (Co oczywiście również było błędem). Na mecie odebraliśmy medale za ukończenie wyścigu. Spotkaliśmy też naszego znajomego – Bernarda Mikołajczyka (M6) – okazało się, że tym razem dołożyłam mu 2 minuty. Poszliśmy na zupkę regeneracyjną (grochówka) i pod prysznice.

Z licznika wyszło mi: czas – 6,01,53, dystans – 154,54 km, średnia – 25,62 km/h, maksymalna – 47,57 km/h.

Czas zliczony przez system – 6,12,07, co oznacza, że na postojach straciliśmy tylko 11 minut.

Minęło trochę czasu a na mecie nadal nie było Darka. Było to o tyle dziwne, że zapowiadał bezkompromisową jazdę na życiowy wynik na średniej pętli. W związku z tym już dawno powinien być z nami. Krzysztof zadzwonił do niego i wtedy dowiedzieliśmy się, że Darek 50 jest w szpitalu. Na krajowej „7” wjechał w niego samochód zjeżdżający na posesję. Zahaczył Darka o pedał. Przy dużej prędkości jaką miał Darek to zahaczenie skończyło się dla niego fatalnie - złamaniem ręki w nadgarstku i złamaniem żuchwy. Darek został przewieziony do szpitala w Ostródzie. Do momentu kolizji Darek ujechał 76 km ze średnią prędkością 30,07 km/h. W chwili kolizji jechał sam i nikt nie powiadomił organizatora o wypadku. Poszliśmy więc to zrobić.

Organizator (Wojtek Jankowski) zachował się bardzo ładnie. On i kierowca zabrali nas do służbowego busa i pojechaliśmy we 4 do Ostródy. Po drodze przez większość czasu rugałam Wojtka za wytyczenie trasy maratonu po „7”. Pojechaliśmy do powiatowej komendy policji. To co tam zastaliśmy wywołało nasze zdziwienie. Długo nikt do nas nie chciał podejść. Słychać też było odgłosy czegoś w rodzaju ....imprezy! Policjanci pokrzykiwali wesoło, żartowali, że chyba przyszli jacyś interesanci i wypychali jeden drugiego by do nas poszedł. W końcu zjawił się jeden ze stróżów prawa. Oczy miał dziwnie wesołe i rozbiegane. Poinformowaliśmy, że przychodzimy w sprawie roweru, który po wypadku do nich trafił. Policjant oczywiście nie był w temacie. Koniec końców okazało się, że technik, czy ktoś tam (kto poszedł już do domu) zamknął gdzieś rower i nikt nie wie gdzie jest klucz.

Potem pojechaliśmy do szpitala. Darek leżał na oddziale ortopedycznym. Chyba nie było wolnych łóżek w salach, bo został umieszczony na korytarzu. Miał lewą łapkę w gipsie i opatrunek na brodzie. Okazało się, że złamana żuchwa w ogóle nie była ruszana (szpital nie miał chirurga szczękowego) zszyli mu tylko rozcięcie. Pogadaliśmy z nim, po czym udaliśmy się na zakupy. Ze złamaną szczęką miał problemy z jedzeniem, więc postanowiliśmy kupić mu gęste soki. Za całość zapłacił Wojtek.

Kiedy wracaliśmy do Iławy było już ciemno. Na trasie zauważyliśmy 2 osoby z najdłuższego dystansu wracające do mety. Jednak jechali oni nie tą drogą co powinni. Oznakowanie trasy było co najmniej średnie, więc mogli pobłądzić, gdy zrobiło się ciemno, ale mogli też.... nielegalnie skrócić sobie trasę.

Kiedy dotarliśmy do Iławy, udaliśmy się na pomaratonową imprezę pod namiotami. Na kupony, które dostaliśmy w pakiecie startowym mieliśmy dostać bigos, kiełbaskę, kurczaka i piwo. Zanim się dopchaliśmy, kurczaki zdążyły się skończyć. Bigos był niesmaczny, kiełbaska średnia, więc tradycyjnie poprzestałam na suchym chlebie z piwem.

Podczas imprezy dowiedziałam się, że na dodatkowej pętli 100 km Magda jechała ciągnięta przez faceta na kolarce, który jechał bez numeru startowego! Zgodnie z regulaminem za coś takiego powinna zostać zdyskwalifikowana. Ale nie została, bo nikt tego nie zgłosił. Mogę się tylko domyślać, że to do tego faceta wydzwaniała gdy jeszcze jechała z nami, a potem, gdy już została sama poprosiła go by wyszedł z ukrycia...

Impreza zakończyła się losowaniem nagród. Udało mi się wygrać foto album o Jezioraku i przednią lampkę, która całkiem ładnie świeci . niedziela 06.09.2009

W niedzielę odbyło się uroczyste wręczenie statuetek zwycięzcom w poszczególnych kategoriach. Tym razem kategorie były łączone. Załapałam się do „K2-K4 rowery inne” i zajęłam pierwsze miejsce. Wielka niesprawiedliwość spotkała Kasię Baborowską, która powinna stać po mojej prawej jako druga. Tymczasem przez zamieszanie z wynikami nie była dekorowana wcale. 51 Po odebraniu Darka ze szpitala i jego roweru z policji udaliśmy się w długą drogę do domu.

Marzena Szymańska

OTWARCIE POZNAŃSKIEGO WĘZŁA ROWEROWEGO – 06.06.2009

„Jak podaje „Gazeta Wyborcza”, uroczyste otwarcie Poznańskiego Węzła Rowerowego i pełen atrakcji festyn na Malcie przygotowuje na 6 czerwca związana z Allegro fundacja All For Planet. W grudniu 2008 roku Allegro zdecydowało, że przeznaczy pewien procent od sprzedaży na ochronę środowiska. Internauci stwierdzili, że środki najlepiej wykorzystać do budowy dróg rowerowych. Łącznie uzbierało się 500 tysięcy złotych! Fundacja All For Planet, działając w imieniu Allegro, zamontowała na poznańskich drogach około 700 nowych znaków dla rowerowych turystów. 6 czerwca na Malcie, przy skrzyżowaniu ul. Baraniaka i Jana Pawła II o godz. 12.00 zostanie natomiast uroczyście otwarty Poznański Węzeł Rowerowy. Stanie tam tablica informacyjna dla turystów i kilka stojaków rowerowych - takich samych jak te, które „Gazeta Wyborcza" z Zarządem Dróg Miejskich stawia w centrum Poznania w ramach akcji „Chcemy Poznania dla rowerów". Poznaniacy, którym zależy na budowie dróg rowerowych, mogą 6 czerwca wziąć udział w przejeździe przez centrum Poznania organizowanym przez Sekcję Rowerzystów Miejskich. Zbiórka o 10.30 przed Zamkiem.”

Naszego klubu na sobotnim przejeździe oczywiście nie mogło zabraknąć. Rano wyjechałam rowerem (Meridą zaopatrzoną w sakwę) do Poznania. Na miejscu zbiórki, pod Zamkiem byłam przed 10.30 i zastałam tam pokaźną grupę rowerzystów. W tym tłumie wypatrzyłam naszych, a byli to: Magda i Jarek, Ewa N., Andrzej K., Darek R., Borys W., Ola Z., Michał Z., Maciej D., Krzysztof A., Wojtek Si., Kuba K. (mam nadzieję, że nikogo nie pominęłam). Było też kilka osób, które niedawno zaczęły z nami jeździć. Pod Zamkiem z minuty na minutę przybywało rowerzystów. Rozdawane były gazetki „Ostatni Dzwonek”, a absolutnym hitem okazały się okolicznościowe koszulki z otwarcia Poznańskiego Węzła Rowerowgo. Rozeszły się one jak przysłowiowe ciepłe bułeczki.

O 10.00 wystartowaliśmy. Na czele peletonu jechali ludzie z Sekcji Rowerzystów Miejskich. Przejazd ulicami miasta był bardzo spokojny. Przetoczyliśmy się przez Rondo Kaponiera, Most Dworcowy, koło Starego Browaru i przez Stary Rynek. Ja jechałam sobie z tyłu. Rozczarowała organizacja przejazdu. Trasa była kiepsko zabezpieczona, zdarzało się, że ni z tego ni z owego w środku peletonu znajdowaliśmy samochód ze zdezorientowanym kierowcą. Trzeba też było bardzo uważać na pieszych, którzy bez skrępowania wchodzili w kolumnę rowerzystów.

Na Malcie odbyło się otwarcie Węzła. Uroczystości towarzyszyły liczne atrakcje. Furorę zrobiło stoisko z za darmo rozdawanymi różnymi folderami i mapami. Ludzie tłoczyli się przy nim, przepychali i wyrywali sobie z rąk wykładane przez obsługę stoiska materiały. Największą atrakcją był jednak pokaz jazdy na staromodnych wysokich bicyklach. Prezentowana była nie tylko „zwykła” jazda na nich, ale też różne sztuczki, jak np. jazda bez trzymanki, z nogami na kierownicy, na leżąco, „jaskółka” itd. Budziło to w nas wszystkich podziw.

52 Po pokazie widownia została zaproszona do spróbowania swoich sił w jeździe na bicyklu. Z naszego klubu jako pierwszy odważył się dosiąść bicykla Jarek, potem na krótką przejażdżkę zdecydowali się też (w kolejności wsiadania): Ewa N., Wojtek Si., ja, Krzysztof A. Było to niezwykłe doświadczenie. Wdrapałam się na mocno przytrzymany bicykl i ruszyłam. Trzeba było cały czas kręcić pedałami i odchylić się nieco do tyłu by nie przelecieć przez kierownicę. Prawdziwym wyzwaniem w jeździe na bicyklu były zakręty – skręcanie na takim sprzęcie to nie lada sztuka! Podczas jazdy na wprost udało mi się kilka / kilkanaście metrów przejechać samodzielnie, bez przytrzymywania.

Z licznika wyszło mi 50,43 km.

Marzena Sz.

RAJD LESERSKI DO WPN – 06.06.2009

Po otwarciu Węzła w planach był leser do WPNu, który miała poprowadzić Ewa. Nic jednak z tego nie wyszło, bo ludzie w międzyczasie się nam porozjeżdżali, a w dodatku zaczęła się psuć pogoda. Każde z nas, zamiast do WPNu, pojechało więc do domu. Wracałam okrążając Maltę i wjeżdżając w ul. Krańcową. Krótko po tym jak w nią wjechałam, zobaczyłam wielką czarną chmurę, która okazała się być dymem z pożaru! Paliła się stara, opuszczona szkoła stojąca tuż przy ulicy. Dym był gęsty i duszący. Kaszląc czym prędzej stamtąd uciekłam. Potem z bezpiecznego miejsca oglądałam akcję gaśniczą. Dalsza droga do domu minęła już bez sensacji. Marzena Sz.

MINI RELACJA Z DWÓCH MARATONÓW 06-07.06.2009

Zgłosiliśmy naszą drużynę pod nazwą „Rowertramp team” w składzie: Paweł O. team Northtec, Jacek Z. team Trek, Robert M. team Cannondale. 6 czerwca o godz. 11:03 startowaliśmy w Piechowicach. Byliśmy pierwszy raz na Eska Fuji Bike maraton wiec staliśmy w ostatnim sektorze (6 sektor). Plan był taki że Paweł jedzie w mini a Jacek i ja jedziemy w mega. Jak się okazało Jacek pognał za prowadzącymi i ostatecznie pojechał mini. Ja zdecydowałem że pojadę mega i nie żałuję. Widoki przy prędkościach 54km/h w górach rewelacja. Niestety na jednym ze zjazdów przy prędkości ok. 50 złapałem „Snake”. Przy zmianie dętki minęło mnie jakieś 50 może i więcej zawodników shit. Niestety moją pompką nie napompowałem na maxa opony i jak widziałem kamienie to na stojąco jechałem. Na szczęście jakoś udało mi się dojechać do mety nawet paru jeszcze maruderów wyprzedzając. Ostatecznie byłem dopiero na 202 miejscu ze średnią ok. 20km/h i dystansem chyba 57km cienko ale jak na brak treningu w terenie to chyba jeszcze nie jest tragicznie. Paweł na mini leciał przez kiere, ponoć na jakimś kamieniu go wybiło. 7 czerwca o godz. 11 z różnymi minutami wystartowaliśmy w Jeleniej Górze. Jako że drugi raz już startowaliśmy to już byliśmy przypisani do różnych sektorów. Jacek był w 3, ja w 5 a Paweł w 6 sektorze. Wszyscy pojechaliśmy na ten sam dystans czyli mini i wszyscy mieliśmy niedosyt bo naprawdę szybka była trasa, chociaż był odcinek że wszyscy wspinali się pieszo oraz było bardzo dużo błocka po sobotnim deszczu. Jacek z naszej trójki był najlepszy (55w open, 14 w kat., średnia 25,66km/h. Potem byłem ja (63 w open, 15 w kat. Ze średnią 25,08km/h) i Paweł (190 w open, 23 w kat. Ze średnią 17,57km/h w tym dwa razy pomagał w skuwaniu łańcucha). Z tego co mogę się pochwalić chociaż w zasadzie nie powinienem to jechałem duży odcinek z kobietą, która jak się

53 później okazało była pierwsza z kobiet na mecie. Oczywiście raz ja byłem z przodu , raz ona ale ostatecznie na parę km przed metą nie pozwoliłem sobie na wyprzedzenie ;(. Po maratonie zwinęliśmy rowery do środka auta i pognaliśmy do własnych domków  Pozd na rowerowym szlaku Robert vel lopi

DAWNO NIE BYŁO RAJDU DO ZIELONKI... - 07.06.2009

Uczestników: 5 Dystans 60 km

Trasa: Poznań, Kozie Głowy, Janikowo, Wierzenica, Barcinek, Ścieżka nad j. Kowalskim, Kowalskie, Kołatka, Tuczno, Maruszka, Kicin, Kozie Głowy, Poznań Kuba Stankowski

ZEBRANIE – 10.06.2009

Marzena S. , Krzychu A., Mateusz R., Zbyszek N., Kuba S., Paweł P., Ewa N., Robert M.

RAJD BŁOTNY – 13.06.2009

Dystans: 110km Uczestników: 4 Trasa: Wszelakie bagna i krzaczory jakie można w Zielonce znaleźć. Kuba Stankowski

ZEBRANIE – 17.06.2009

Kuba S., Darek R., Marzena S. , Krzysztof C., Michał Z., Mateusz R., Krzychu A., Magda J., Krzychu J., Viola , Tomek P., Ewa N., Paweł P., Jagoda, Robert M., Borys

I PIASTOWSKI RAJD ROWEROWY – 20.06.2009

Prowadzący: Paweł Przybylak Uczestnicy rajdu: Agnieszka M. (pierwszy raz na naszym rajdzie  ) Wojtek Sur., Ola Z., Jacek Z., Krzysiek A., Mateusz R., Robert M., Kuba S. i Paweł P.

Po raz pierwszy w tym roku nasz klub postanowił zorganizować dla mieszkańców Poznania i nie tylko  rowerowy rajd z okazji XII Dni Rataj. Od telefonu do telefonu udało mi się w końcu dotrzeć do głównego organizatora całej imprezy, który zareagował bardzo pozytywnie na naszą propozycje. Szybko udało się ustalić szczegóły nasz klub pojawił się na głównym plakacie reklamującym XII Dni Rataj. Wydrukowaliśmy również osobno plakaty rajdowe, które pojawiły się na klatkach schodowych osiedla Piastowskiego. Informacja o rajdzie była również w Głosie Wielkopolskim. Po takiej promocji byłem pozytywnie nastawiony licząc na sporą frekwencje. Dodatkową zachęta miał być również bezpłatny przegląd techniczny roweru w sklepie rowerowym Bikland spod którego startował rajd. Pomimo tego na starcie pojawiło się jedynie 9 osób w tym 54 tylko jedna spoza klubu. Było również kilka telefonów z zapytaniami o rajd ale więcej chętnych jednak nie zobaczyliśmy. Powodem było prawdopodobnie zbyt późne rozwieszenie plakatów… Rajd wystartował zgodnie z planem o 10:00 a każdy jego uczestnik otrzymał pamiątkowy znaczek rajdowy. Już na początku mieliśmy drobną przygodę. Jadąc w kierunku ronda Starołęka minęliśmy pieszy patrol policji. Przyznam się szczerze, że jechałem z ręką na sercu czy nie zatrzymają całej naszej grupy do kontroli . Na szczęście panowie uznali chyba, że nie ma takiej potrzeby i spokojnie pojechaliśmy dalej ulicą Starołęcką. Mostem kolejowym dojechaliśmy do Dębiny. Wyjeżdżając z miasta wkroczyliśmy na Nadwarciański Szlak Rowerowy. Wielokrotnie nim już jeździliśmy, ale za każdym razem wygląda inaczej i zawsze jest wyjątkowo piękny . Dojeżdżając do Puszczykowa wjechaliśmy na żółty szlak pieszy. Mała górka na początku pozwoliła nam się trochę rozgrzać . Szlakiem tym dojechaliśmy do Jeziora Jarosławieckiego które objechaliśmy dookoła. Żółtym szlakiem rowerowym dojechaliśmy do Szreniawy, gdzie nieco pobłądziliśmy. Trochę przekombinowałem i skutek był taki, że zrobiliśmy w Szreniawie dodatkową pętle zanim znowu trafiliśmy na żółty szlak rowerowy . Leśnymi drogami powróciliśmy do serca WPN-u wkraczając po raz kolejny na żółty szlak. Tutaj niestety rozpoczęły się moje problemy zdrowotne. Nagle poczułem ostry ból brzucha który zmusił mnie do szybszego zakończenia rajdu. Kuba z Wojtkiem postanowili odeskortować mnie do Mosiny (za co jeszcze raz serdecznie im dziękuje!), reszta grupy podążyła planowo szlakiem w kierunku Lubonia i Poznania, gdzie zakończyli rajd nad Wartą. Dystans jaki udało mi się przejechać tego dnia to 50,74 km AVG – 15,1 km/h prędkość max. 59,92 km/h. Z rowerowym pozdrowieniem Paweł Przybylak

RAJD W NIEZNANE – 20-21.06.2009

W tym roku po raz pierwszy wybrałam się na Rajd w Nieznane. Byłam pełna obaw, czy przydam się grupie, bo z pierwszych przedrajdowych zagadek niestety nie udało mi się niczego zgadnąć. W piątek wszyscy myśleliśmy nad zaszyfrowaną godziną startu. Była ona zapisana w jakiś dziwny sposób. Jakkolwiek kombinowałam, wychodziły mi absurdalne godziny (5 rano!) Potem koledzy Cykliści odgadli, że godzina została zapisana przy pomocy szyfru czwórkowego, (do teraz nie wiem co to oznacza) i, że na miejscu startu mamy być o 7.05. sobota

W sobotę wstaliśmy z Krzysiem C. bardzo wcześnie - o 5.00 nad ranem. Zjedliśmy śniadanie, dokończyliśmy pakowanie i ruszyliśmy rowerami do Poznania. Krzysiu miał bardzo ciężki rower. Jechał z bagażnikiem zaopatrzonym w 2 porządnie załadowane sakwy. Dzięki temu ja mogłam pojechać na lekko.

Na miejscu startu spotkaliśmy naszą ekipę, a byli to: Ewa N., Darek R., Michał Z., Jarek K., Jagna N., Wiola i Tomek – było nas łącznie 9 osób. Na początek dostaliśmy do rozwiązania krzyżówkę startową. Na pierwszy rzut oka niewiele z niej wynikało. Poziomo należało wpisać nazwy podstawowych kart tarota, natomiast pionowo nazwy znaków zodiaku. W środku krzyżówki było podanych kilka liter. Znaki zodiaku poszły łatwo, przy kartach tarota miałam szansę się wykazać znajomością ich nazw. Tym sposobem udało nam się rozwiązać całą krzyżówkę.

55 Hasło krzyżówki brzmiało WOLSZTYN – wiedzieliśmy już zatem, ze musimy udać się na dworzec kolejowy i kupić bilety na pociąg do tego miasta, by z niego ruszyć w trasę. Opisaliśmy też plakat rajdowy, wychodziło z niego, ze meta rajdu jest w Grodzisku. Przynajmniej tak nam się WYDAWAŁO… Pojechaliśmy na dworzec po bilety. Okazało się, że do pociągu mamy jeszcze trochę czasu, więc we trójkę: Jarek, Krzysztof i ja podjechaliśmy pod Kaponierę pokserować dla każdego materiały rajdowe z zagadkami, których rozwiązania mówiły gdzie kolejno mamy jechać. Poza wykropkowanym tekstem dostaliśmy też zestaw 12 fotografii, z różnymi miejscami bądź obiektami lub ich fragmentami, które trzeba było odnaleźć w terenie, a następnie opisać gdzie się znajdują i co przedstawiają.

Do Wolsztyna jechaliśmy pociągiem, który był ciągnięty przez parowóz. W samym mieście odwiedziliśmy słynną parowozownię (bardzo ciekawy obiekt, który został uwzględniony przez organizatorów rajdu w zadaniach do rozwiązania). Mogliśmy z bliska oglądać parowozy, a nawet wejść do niektórych do środka! W parowozowni zeszło nam sporo czasu. Kiedyśmy ją opuścili, pokręciliśmy się jeszcze po Wolsztynie, by rozszyfrować kolejne zadania. Związane one były m.in. z R. Kochem, w innym należało policzyć żarówki w lampach na sztucznie, ale ciekawie uformowanym półwyspie wchodzącym w jezioro, a rozwiązaniem jeszcze innego był nie lubiany przez wielu ZUS mający swoją siedzibę naprzeciwko pizzerii.

Było koło godziny 13.00 i powoli zaczynaliśmy być głodni. Ewa postanowiła więc, że zjemy pizzę by nabrać sił przed dalszą drogą. Pizzeria, w której się zatrzymaliśmy okazała się być trafnym wyborem – pizza nie dość, że była bardzo smaczna, to nie powodowała uczucia ciężkości. Po posileniu się pojechaliśmy do Chorzemina, gdzie mieliśmy za zadanie sprawdzić jak się nazywa tamtejszy poligon. Kolejne wskazówki mówiły, ze musimy się dostać do drogi wojewódzkiej nr 305 i jechać nią na północ aż do miejsca, gdzie „dentysta wierci w kościele” czyli do Boruji Kościelnej. W Boruji mieliśmy kilka zadań do wykonania. Nie wszystkie były łatwe i musieliśmy się nad ich rozwiązaniem trochę pogłowić. Następną miejscowością była Cicha Góra, a potem położone na północ od niej Sątopy i Róża, w której zatrzymaliśmy się na chwilę przy sklepie.

Z Róży pojechaliśmy zgodnie z zakodowanymi radami zawartymi w opisie i w zagadkach do Wąsowa, w którym mieliśmy okazję dokładniej przyjrzeć się pięknemu, świetnie utrzymanemu zamkowi. W Wąsowie oczywiście były zagadki do rozwiązania i polecenia do wykonania. Trzeba było między innymi policzyć ile drzew rośnie na znajdującym się w pobliżu, a schowanym w lesie cmentarzu. Można się było poczuć trochę dziwnie świecąc lampkami i chodząc po cmentarzu w zapadającym zmroku… Kiedyśmy policzyli drzewa (nie pamiętam dokładnie ile, ale było ich niewiele) i szliśmy po rowery, Krzysiek wdepnął w gniazdo pszczół / os. Jedna z nich użądliła go w nogę. Na szczęście okazało się to niegroźne.

Z następnych zaszyfrowanych wskazówek odczytaliśmy, że musimy ominąć Władysławowo i jechać do Wytomyśla, po osiągnięciu którego mamy przekroczyć „czarną rzekę” czyli autostradę. Jechaliśmy przez Stary Tomyśl do Nowego Tomyśla pomijając, zgodnie z instrukcją, wioskę o nazwie Kozie Laski (nazwa ta wywołała w nas ogromną wesołość  ). W Nowym Tomyślu, do którego zawitaliśmy już po ciemku znowu czekały nas zagadki do rozwiązania. Po ich wykonaniu pojechaliśmy przez Glinno i Sękowo do Jastrzębska Starego.

W międzyczasie, było to około 23.00 dopadł mnie kryzys. Było mi potwornie zimno i ze zdumieniem zauważyłam, że ... zaczynam zasypiać na rowerze. Nigdy wcześniej nie 56 myślałam, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Krzysiu pospieszył mi z pomocą – zaproponował szybką jazdę na rozgrzanie i obudzenie. Pomknęliśmy więc do przodu. Bardzo mi to pomogło, bo faktycznie na jakiś przestało być mi zimno i sennie. Do zaliczenia mieliśmy jeszcze Łomnicę, jednak z tego co pamiętam, nie pojechaliśmy do niej, tylko już prosto do mety – „miasta nad błędną wodą”, czyli położonego nad jez. Błędno Zbąszynia.

Wiedzieliśmy, że plakat rajdowy, który rano mieliśmy opisać, opisaliśmy błędnie, obstawiając, że meta będzie w Grodzisku. Byliśmy chyba ostatnią drużyną, która zameldowała się na mecie, gdyśmy wjeżdżali było po 1.00 w nocy! Czułam się potwornie zmęczona. Usiedliśmy na chwilę przy ognisku, zjedliśmy chleb i kiełbaski, po czym poczłapaliśmy do domków letniskowych aby się wyspać.

Większość trasy przebiegała po mało ruchliwych szosach. W teren wjeżdżaliśmy rzadko, organizatorzy tak ułożyli zadania, że właściwie w każde miejsce dało się dojechać wyasfaltowanymi drogami. Przy jednej z zagadek nieco się zamotaliśmy i przez to musieliśmy się przedzierać bardzo piaszczystą ścieżką, na którą niektórzy narzekali. Gdy potem sprawdziliśmy, okazało się, że ten nie dla wszystkich łatwy odcinek również można było objechać szosą.

Z licznika wyszło mi: czas – 07:32:17, dystans – 118,09 km, średnia – 15,66 km/h, maksymalna – 40,67 km/h. niedziela

W niedzielę czekały na nas nowe zadania do wykonania. Musieliśmy przygotować scenkę z czarownicą, miotłą i zaklęciem oraz znaleźć na mieście i opisać elementy, których fotografie otrzymaliśmy. Na fotografiach uwiecznione były fragmenty najróżniejszych obiektów. Były to kawałki bram, płaskorzeźb, dachów, okien, napisów, itd. Aby zdążyć wykonać wszystkie zadania podzieliliśmy się na frakcję teatralną i poszukiwawczą. Przedstawienie szykowali: Ewa, Jagna, Tomek i Wiola, natomiast po mieście jeździli i na podstawie zdjęć szukali różnych miejsc: Michał Z., Darek R., Jarek K., Krzysztof C. oraz ja.

Była bardzo ładna pogoda, gdyśmy tak jeździli po mieście. Co rusz trafialiśmy na ludzi z innych drużyn. Staraliśmy się odnotowywać nasze spostrzeżenia tak, by nie naprowadzać na trop konkurencji. Z tego co pamiętam, nie udało nam się odnaleźć wszystkiego w wyznaczonym czasie. Kiedy wróciliśmy do domków, zastaliśmy naszą frakcję teatralną już przygotowaną do występu. Zrobili na nas ogromne wrażenie. Niesamowicie i bardzo malowniczo wyglądała Jagna przebrana za czarownicę. Także Wiola i Tomek byli nie do rozpoznania jako diabły.

Nasze przedstawienie jak i charakteryzacja występujących w nim osób bardzo spodobały się pozostałym drużynom. Kiedy przedstawiciele wszystkich ekip zakończyli swoje występy, nadeszła pora na wyścigi na miotłach. Było bardzo wesoło . Potem organizatorzy podliczyli punkty i wyłoniony został zwycięzca. Na bodaj 19 startujących drużyn zajęliśmy dobre 4 miejsce. Po ogłoszeniu wyników rozdano nagrody i poszliśmy się spakować przed drogą powrotną. Zanim ruszyliśmy na dobre zjedliśmy jeszcze obiad. Kiedy napełniliśmy żołądki, wsiedliśmy na rowery i przejechaliśmy nimi szosowy odcinek około 16 km do Nowego Tomyśla, z którego pociągiem wróciliśmy do Poznania.

57 Z licznika wyszło: czas – 03:18:56, dystans – 46,32 km, średnia – 13,97 km/h, maksymalna – 31,61 km/h.

Marzena Szymańska

ZEBRANIE – 24.06.2009

Marzena S. , Krzysztof C., Michał Z., Zbyszek N., Jagoda, Viola , Bartek K., Kuba S., Paweł O., Darek R., Ewa N., Paweł P., Magda K., Jarek K.

III RAJD KUPAŁY – 27-28.06.2009 sobota

W sobotę rano wyruszyliśmy samochodami na rajd Kupały do Darwieńskiego Parku Narodowego. Ekipa zebrała się spora, było prawie 30 osób: Ewa N., Paweł P., Paweł O. jego żona Danka, syn Radek, córka Paulina, brat Zbyszek, Zbyszek N., Ola i Jacek Z. i ich koleżanka Paulina, Magda i Jarek K., Wojtek Si. Z Asią, Krzysztof C. i ja, Darek R., Borys W., Michał Z., Jagna N., Wiola z Tomkiem, druga Wiola, Basia, Żużel i 3 jego koledzy.

Po dojeździe do DPNu, w naszym tradycyjnym miejscu - na polanie w Dziczy zabraliśmy się za rozbijanie namiotów. Kiedy się z tym uporaliśmy, wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w trasę. Pojechaliśmy do „Jagody”, a potem kluczyliśmy po lasach Parku Narodowego. Odwiedziliśmy Głusko, w którym wstąpiliśmy do sklepu. Było bardzo ciepło, więc niektórzy uraczyli się lodami. Objechaliśmy siedzibę nadleśnictwa - dwór z XIX w., w którym kiedyś mieściła się szkoła leśna, potem zakład karny i bursa OHP. Obok znajdował się interesujący park ze starymi, egzotycznymi drzewami. W wiosce tej wstąpiliśmy również do kościoła protestanckiego z pocz. XX w, do budowy którego wykorzystano mury dawnego browaru. Stare cegły sprawiały, że kościół wydał nam się znacznie starszy niż faktycznie był. Mieliśmy szczęście, bo drzwi kościoła zastaliśmy otwarte i mogliśmy go zobaczyć nie tylko z zewnątrz ale też od środka.

Z Głuska pojechaliśmy do Węgorni – pięknego widokowo miejsca nad rz. Płociczną. W XIX w. funkcjonował tam młyn wodny. Do dzisiaj zachowały się resztki budowli piętrzących. Intrygująca nazwa tego zakątka „węgornia” oznacza pułapkę na węgorze. Jeszcze w latach 70 minionego wieku łapano w nią węgorze spływające do morza na tarło. Zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, podczas której pstrykaliśmy fotki i obeszliśmy pozostałości po młynie. Niektórzy moczyli nogi brodząc w rzece, a Żużel postanowił się nawet wykąpać. Zaszalał, wchodząc do rzeki w ubraniu . Po miłym odpoczynku, ruszyliśmy w dalszą drogę. Krążąc po lasach w leserskim tempie przejechaliśmy nieco ponad 30 km.

Po powrocie na polanę namiotową, większość ludzi poszła nad jezioro oddalone o jakieś 15 minut drogi pieszo. Niektórzy (mimo, że woda była zimna) odważyli się w nim popływać. Potem rozpoczęły się przygotowania do ogniska. Ognisko już się paliło, kiedy Ewa, Magda, Paulina, Ola i ja chodziłyśmy po łące i zrywałyśmy kwiaty, z których plotłyśmy wianki. Przy ognisku piekliśmy kiełbaski i chleb, tocząc wesołe rozmowy, a gdy już było zupełnie ciemno poszliśmy nad jezioro by puścić wianki na wodę. Niewiele było widać, więc Michał świecił swoją super mocną lampką.

58 Po północy zaczęliśmy powoli się rozchodzić do namiotów, choć z tego co mi wiadomo, najbardziej wytrwali siedzieli przy ogniu do 3 nad ranem. Byliśmy już w namiocie, kiedy usłyszeliśmy odgłos uruchamianego silnika samochodu Żużla. Wydało nam się to cokolwiek dziwne zważywszy, że było już późno. Naraz usłyszeliśmy dziwny dźwięk jakby łamanych gałęzi. Krzysztof wyjrzał z namiotu i okazało się – o zgrozo – że rozjechany został … rower! Po zniszczeniu roweru Żużel (na szczęście) zrezygnował z dalszej jazdy samochodem. niedziela

W niedzielę rano obudziły nas krople deszczu delikatnie stukające w namiot. Było jednak ciepło i nie padało ani mocno ani długo. Poszliśmy zobaczyć jak bardzo został uszkodzony rozjechany w nocy rower i dowiedzieć się do kogo on należy. Okazało się, że jest to rower jednego z kolegów Żużla i że jest porządnie pokiereszowany. Ucierpiało przednie koło, korba, przerzutka tylna, pedał, kierownica itd. Jednym słowem rowerek nie nadawał się już do jazdy. Powoli ludzie zaczęli wychodzić z namiotów na śniadanie. Kiedy się najedliśmy, podzieliliśmy się na 3 grupy: pieszą, rowerową i wracającą do Poznania. Na rowerowy powrót do Poznania zdecydowali się (tak jak rok temu) tylko 2 cykliści: Darek i Borys.

Większość osób tego dnia postanowiła zamiast na rowery wybrać się na spacer. W ten sposób, w dość skromnym składzie: Ola i Jacek Z., Paulina – ich koleżanka, Michał Z., Zbyszek O., Zbyszek N., kolega Żużla – Paweł, Krzysztof C. i ja pojechaliśmy na szlak. Prowadził Jacek. Jako, że było nas znacznie mniej niż dnia poprzedniego, łatwiej było utrzymać żwawsze tempo. Ruszyliśmy dość zwinnie udając się najpierw „białą drogą”, potem czerwonym szlakiem pieszym w stronę pustelni. W okolicy pustelni zatrzymaliśmy się nad jednym z jezior. Nad sam brzeg prowadziło strome i całkiem długie zejście. Zeszliśmy by zobaczyć jezioro z bliska. Nie było możliwości przystanięcia i spokojnej kontemplacji, bo wszędzie było pełno… mrówek!

Po przerwie nad jeziorem pojechaliśmy dalej czerwonym szlakiem. Po lewej mieliśmy rz. Płociczną, po prawej j. Gemel, a następnie Wydrowe. Szlak zaprowadził nas nad jez. Marta, gdzie – zgodnie z oznaczeniem na mapie – miał być punkt widokowy. Zachęceni możliwością ujrzenia pięknego widoku zjechaliśmy (kilka osób nie zjechało) długim zjazdem nad sam brzeg jeziora. Niestety punktu widokowego nie znaleźliśmy, czekał nas za to długi podjazd z powrotem do ścieżki na górze . Zjechaliśmy z czerwonego szlaku i drogą, która była częściowo wyłożona kocimi łbami, dotarliśmy do miejscowości o nazwie Martew. W tej niewielkiej zagubionej wśród lasów wiosce zrobiliśmy sobie przerwę przy sklepiku. Pod sklepikiem siedziało kilku miejscowych, którzy przyglądali się nam z zaciekawieniem. Kiedy ich zapytaliśmy o leśniczówkę Martwicę powiedzieli, że jest bardzo prawdopodobne, że niczego tam nie znajdziemy. Faktycznie, nie znaleźliśmy.

Z czerwonego szlaku (odcinek Martew – Martwica) skręciliśmy w szlak niebieski idący na pólnoc w kierunku rezerwatu przyrody „Głodne Jeziorka”. Rezerwat ten położony jest na północno wschodnim krańcu Parku Narodowego i obejmuje 5 niedużych dystroficznych, bezodpływowych, zarastających jezior. Dwa jeziorka widać ze szlaku. Stromym zejściem (teren był pagórkowaty, a jeziorko leżało w kotłowym zagłębieniu) część z nas poszła oglądać jedno z nich. Duże wrażenie robiła ciemna tafla wody jeziora. Wokół było bardzo spokojnie. W oczy rzucały się przyległe torfowiska i roślinność bogata w rzadkie gatunki. Zbocza wokół jeziorek porośnięte były starym lasem sosnowym.

Korzystając z okazji, że dojechaliśmy w okolice Tuczna, postanowiliśmy je odwiedzić. Miasto to położone jest na drodze Mirosławiec - Człopa nad trzema jeziorami. Nie ma w 59 nim wielu zabytków, ponieważ mocno ucierpiało podczas działań wojennych. Zachowały się m.in. Zamek Wedlów i kościół p.w. Wniebowzięcia NMP – zrobiliśmy przerwę, by zobaczyć oba obiekty. Wybudowany w XV w. w stylu gotyckim kościół zwrócił naszą uwagę swoją potężną wieżą. Spod kościoła podjechaliśmy do zamku. Został on wzniesiony w 1338r. Jego dzieje były burzliwe ale mimo tego, w przeciwieństwie do wielu innych tego typu budowli, jest utrzymany w dobrym stanie i obecnie funkcjonuje jako ośrodek wypoczynkowo – hotelowy.

Z Tuczna planowaliśmy wracać terenem do Dziczy, ale okazało się, że jest już dość późno i dlatego postanowiliśmy pojechać szosami, aby było szybciej. Do Człopy jechaliśmy przez jakieś 12 km szosą nr 177. Nasza grupka wyraźnie się rozciągnęła. Do przodu wylecieli Michał i Jacek, za nimi jechaliśmy my – Krzysztof i ja, trzymając prędkość pomiędzy 29-33 km/h, dość daleko za nami była reszta. Jechało się szybko i bardzo mile. W Człopie czekali na nas Michał z Jackiem. Zatrzymaliśmy się i we czwórkę poczekaliśmy na resztę. Kiedy byliśmy już w komplecie, ruszyliśmy krajową szosą nr 22 w stronę Dzwonowa. Jechaliśmy nią przez około 4 km. Wkrótce pojawiło się odbicie w prawo, w teren i nasza polana namiotowa, na której spotkaliśmy się z frakcją pieszą (chwilę przed nami wrócili z kilkunastokilometrowego spaceru). Dokończyliśmy pakowanie i ruszyliśmy w drogę do domów.

Tego dnia z licznika wyszło mi 55,55 km ze średnią 16,91 km/h.

Marzena Szymańska

ZEBRANIE – 01.07.2009

Michał Z., Borys, Kuba S., Przemysław C., Viola , Tomek P., Darek R., Marzena S. , Krzysztof C., Ewa N., Paweł P., Andrzej K., Szymon C.

NOCNIK – 03.07.2009

Uczestników: 6 Dystans: 90 km Trasa: z Poznania Nadwarciańskim Szlakiem Rowerowym do Biedruska, odcinkiem Pierścienia do Mściszewa, Murowana Goślina, Boduszewo, Głębocko, j. Głębocka, j. Leśne, Łopuchówko, traktem pomiędzy jeziorami Gąckim i Borowym do Niedźwiedzin, Pawłowo Skockie, Karczewo, Karczewko, Dąbrówka Kościelna, Dzwonowo Leśne, Głęboczek, Zielonka, Czernice, Maruszka, Kicin, Kozie Głowy, Poznań. Wyjątkowo nocnik udał się bez żadnych wypadków ;) Było trochę gubienia się i piachów. Kuba Stankowski

OBJAZD TRASY RAJDU MERKUREGO – 04.07.2009

Ewa Nowaczyk

Objazd trasy Merkurego

Jutro rajd Merkurego, więc objeżdżamy traskę, żeby ją sobie utrwalić, bo ja mam totalnego pietra i jestem zielona ze strachu. W nocy lało i była jakaś mega burza, bo na żółtym szlaku rowerowym z Wir do WPN-u, którym częściowo będziemy jechać, leży mnóstwo 60 połamanych gałęzi. Co kilkadziesiąt metrów coś usuwamy z drogi, żeby była przejezdna. W sumie to dobrze się stało, bo przynajmniej piach na szlaku się trochę uklepał, więc jest szansa, że się ludzie nie zakopią. Robimy pętelkę wokół Jeziora Jarosławieckiego – tu jest wilgotno, więc komary tną jak opętane. Stąd zasuwamy do siedziby WPN-u, a potem do Nowateksu. Tu spotykamy Andrzeja z Natalią i razem udajemy się na lody w Puszczykowie. Byli: Tomek P., Viola, Jagoda, Basia, ja, Paweł P., Michał Z. i dwie osoby ze Swarzędza, które pojawiły się po raz pierwszy. W sumie malutkie 50 km na budziku. en

RAJD DO GNIEZNA – 04.07.2009

W sobotę poprowadziłam rajd do Gniezna. Dzień był bardzo gorący i wyjątkowo słoneczny. Kiedy podjechałam rowerem pod pomnik Starego Marycha, nikogo jeszcze nie było. Po chwili oczekiwania pojawił się Darek. Siedząc na schodkach pobliskiej cukierni gapiliśmy się na mapę i planowałam szczegóły trasy. W międzyczasie nikt więcej nie dojechał i kiedy wybiła 10.45, ruszyliśmy w drogę. Tak zaczął się kolejny rajd niszowy.

Pojechaliśmy nad Maltę. Darek pomykał szybko i początkowo musiałam się trochę postarać, by dotrzymać mu koła. Przejechaliśmy przez nadmaltańskie lasy i w Antoninku zjechaliśmy do przejścia pod starą A2. Tam Darek wypatrzył 2 dziewczyny. Okazało się, że trochę się zgubiły. Jedna z nich pochodziła ze Śremu, druga z Koszalina i wybrały się na rowerową wycieczkę do ... Gniezna! Twierdziły, że usiłując wydostać się z Poznania popełniły 25 km i, że ich zdaniem system oznakowania szlaków jest dla zamiejscowego turysty rowerowego zaplątany i kompletnie nieczytelny. Nam (mi i Darkowi) generalnie trudno jest to ocenić, bo wylotki z Poznania znamy na pamięć. W każdym razie postanowiliśmy zabrać 2 nowe koleżanki na nasz rajd.

Ewa i Magda okazały się bardzo sympatyczne i towarzyszyły nam gdyśmy jechali nad jez. Swarzędzkim, polną ul. Katarzyńską w Gruszczynie i w drodze do Uzarzewa. W tej ostatniej miejscowości zadecydowaliśmy, że pokażemy dziewczynom zabytkowy drewniany kościół p.w. św. Michała Archanioła. Pod kościołem Magda chciała zrobić fotkę i wtedy okazało się, że gdzieś po drodze zgubiła aparat! Przypuszczaliśmy wszyscy, że mógł on wylecieć z plecaka na dość nierównym zjeździe do Uzarzewa. W związku z tym Darek i ja polecieliśmy pod górkę się rozejrzeć. Niestety aparatu nie znaleźliśmy. Koleżanki w tym czasie czekały na dole. Kiedy zjechaliśmy z powrotem do nich, stwierdziły, że wrócą się tą samą drogą i spróbują poszukać aparatu. Z żalem pożegnaliśmy się. One pojechały w stronę Poznania, ja i Darek polami do Biskupic.

Za Biskupicami wjechaliśmy w lasy do PK Promno. Teren zrobił się pagórkowaty. Objechaliśmy bokiem jez. Dębiniec i przy leśnym skrzyżowaniu z dużym kamieniem skręciliśmy w prawo. Było prawdziwie gorąco. Wygrzaliśmy się na otwartym terenie ale w lesie było niewiele chłodniej. Przecięliśmy szosę Pobiedziska – Promno i wjechaliśmy w leśną wysypaną białymi kamykami szeroką drogę. Na pobliskim miejscu postojowym było kilkoro rowerzystów, my jednak się nie zatrzymywaliśmy. Wkrótce pojawił się zjazd i leśniczówka przy której skręciliśmy w prawo. Na chwilę znaleźliśmy się w polu, by szybko znowu schować się w lesie. Tuż przed wjazdem do lasu czmychnęliśmy w bok przed hałaśliwą i smrodliwą ekipą na kładach i motocyklach krosowych.

61 W lesie było klika podjazdów i odcinki specjalne z kałużami i błotem. Przecięliśmy kolejną szosę i wjechaliśmy w niebieski szlak pieszy. Przed Zbierkowem zaliczyliśmy jeden krótki ale stromy podjazd. Darek nie zdążył zredukować biegu i podjazd zakończył się dla niego podejściem. W dalszej części ścieżka była trochę zarośnięta i dały nam się we znaki pokrzywy. W Zbierkowie zatrzymaliśmy się na chwilę. Zjadłam batonika i dosmarowałam się kremem do opalania. Pojechaliśmy do Wagowa, w którym odwiedziliśmy sklep. Uraczyliśmy się lodami, dokupiliśmy picia (woda schodziła nam błyskawicznie) i pojechaliśmy lasami nad jez. Baba. Przy wjeździe na plażę omal nie rozjechał mnie samochód. Najpierw zatrzymał się blokując całą dróżkę, potem niespodziewanie wrzucił wsteczny nie patrząc w lusterka. Zdążyłam odskoczyć, po czym podjechałam z boku samochodu i nagadałam gamoniowatemu kierowcy. Nad Babą zrobiliśmy postój. Darek kąpał się w jeziorze, a ja patrzyłam na mapę planując trasę. Wymyśliłam, że pojedziemy lasami do Rakowa i w wiosce tej skręcimy w lewo na Lipki. Droga z Rakowa do Lipek okazała się piękną, nową szosą. Asfalt był wąski, ale nie spotkaliśmy na nim ani jednego samochodu. Darek bardzo się ucieszył z wyjazdu na asfalt. W Lipkach skręciliśmy w prawo. Znowu na szosę, tym razem szerszą. Minęliśmy strumyk, budynki Nadleśnictwa Czerniejewo i tablicę informującą, że miasto i Czerniejewo witają.

Z tego co było na mapie wynikało, że pojechaliśmy za daleko. Odbicie w lewo, którego szukałam miało być na wysokości strumyka. Cofnęliśmy się więc. Znalazłam nasz zjazd, choć trzeba przyznać – były schowany i na pierwszy rzut oka wyglądał jak wjazd na czyjeś podwórko. Nawierzchnią był wąski, stary spękany asfalt. W sam raz, by zmieścił się na nim Fiat 126p i nic poza nim . Nawierzchnia raz po raz przechodziła w biały ubity żwirek lub uklepaną gruntówkę. Jechało się po tym szybko i wygodnie. Po Darku widać było pierwsze oznaki lekkiego zmęczenia, więc nieco zwolniliśmy. Z lasu wyjechaliśmy w Pawłowie. Szosa prowadziła nas wśród pól. Słońce mocno świeciło, więc wygrzaliśmy się jadąc do Baranowa, a potem do Pierzysk.

W Pierzyskach natrafiliśmy na zamknięty przejazd kolejowy. Zatrzymaliśmy się zatem i odwiedziliśmy sklepik, który stał przy torach. Nakupiliśmy wody. Siedliśmy przy stoliku a Darek zabrał się do wykręcania ... kasku i to w sensie dosłownym! Gąbeczki wyściełające miał tak mokre, że gdy je przycisnął palcami, to kapało. Można więc powiedzieć, że pot lał się strumieniami . Po przekroczeniu przejazdu kolejowego od razu skręciliśmy w prawo, w polną drogę. Jechaliśmy polami aż do Skiereszewa, osiedla w zachodniej części Gniezna.

W międzyczasie Darek raz po raz marudził, czy koniecznie musimy zaliczać Gniezno. Uznałam, że koniecznie, więc wjechaliśmy do miasta. Przez Skiereszewo nigdy wcześniej nie wjeżdżałam, więc zanim znaleźliśmy katedrę, błąkaliśmy się po mieście przez 2 km. Potem, na rynku postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę i zjeść spaghetti zanim zabierzemy się za drogę powrotną. Na gnieźnieńskim rynku mój licznik pokazywał 94 km. Tym samym wiedziałam już, że nie zmieszczę się w deklarowanym w ogłoszeniu rajdowym dystansie 110km. Jedząc makaron wyliczyłam, że wyjdzie ze 140km.

Kiedy skończyliśmy jeść, zobaczyliśmy na niebie wielką granatową chmurę. Zaczęło też grzmieć. Szliśmy z rowerami przez rynek szukając spożywczaka (znowu brakowało nam wody!), kiedy zobaczyliśmy 2 dziewczyny wjeżdżające rowerami na rynek. Śmiechom i radości nie było końca – te dwie dziewczyny, to były nie kto inny tylko Magda i Ewa, które rano spotkaliśmy w Poznaniu i które jechały z nami do Uzarzewa. Okazało się, że zgubiony przez nie aparat znaleźli... Ola i Jacek Z.! Dziewczyny nie spakowały go gdy w przejściu pod starą A2 spotkały nas. Potem tą samą drogą jechali Ola i Jacek, zabrali aparat 62 i gdy spotkali jadące z Uzarzewa Ewę i Magdę oddali go im. Ewa i Magda pokazały nam fotkę jaką zrobiły Oli i Jackowi. Historia tak fajna i wesoła, że aż nieprawdopodobna. Oczywiście we 4 zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę na rynku.

Dziewczyny przejechały prawie 100 km i postanowiły wracać z Gniezna do Poznania pociągiem. Pożegnaliśmy się i licząc, że burza przejdzie bokiem, ruszyłam z Darkiem w drogę do domu. Poszczęściło się nam, bo granatowa chmura tylko nas postraszyła (tymczasem w Poznaniu i Wierzenicy była ulewa ). Wracaliśmy jadąc początkowo szosą do Braciszewa. Tuż przed miejscowością, nie zatrzymując się, oglądaliśmy po prawej stronie stary drewniany wiatrak. Za Braciszewem skręciliśmy w lewo. Polna droga, która podczas suszy jest dość sympatyczna pokazała nam swoje drugie wybujałe oblicze. Najpierw jechaliśmy wśród trawy po kolana. Potem pojawiły się drzewa i krzaki, których gałęzie bez skrępowania wchodziły na ścieżkę i na nas. Trawa ustąpiła miejsca pokrzywom, miejscami ostom oraz innym mniej i bardziej dziwnym roślinom. Jakby tego było mało w głębokich koleinach zalegała śmierdząca woda (nielegalny zrzut szamba?). Przez pierwszą breję przejechaliśmy, kolejnych woleliśmy nie ryzykować i przeprowadziliśmy rowery polem.

Po wyjeździe z pełnej wyzwań polnej ścieżki napęd mojego roweru totalnie zapchany trawą i liśćmi odmówił współpracy. Zatrzymaliśmy się, by sprawdzić, czy nie mamy na sobie kleszczy (nie mieliśmy) i by oczyścić napęd z trawy. Pojechaliśmy do Rzegnowa i dalej do Żydówka, z którego polami udaliśmy się do Dziekanowic. W Dziekanowicach mijaliśmy interesujący ale już znany nam skansen – Muzeum Pierwszych Piastów. Nie zatrzymywaliśmy się tam, jadąc szosą w stronę krajowej „5” i potem kawałek wzdłuż niej wąskim pozbrukiem tuż przy południowym skraju jeziora Lednica.

Polami pomknęliśmy do Węglewa, w którym rozsiedliśmy się na przystanku autobusowym. Darek uzupełniał płyny. Poratowałam go też batonikiem, bo okazało się, że jest głodny a nie ma już nic do jedzenia. Po niedługiej przerwie czekał nas jeszcze polowy podjazd przed Krześlicami. Kiedy go pokonaliśmy przekroczyliśmy szosę Kiszkowo – Pobiedziska i od tej pory aż do końca rajdu jechaliśmy asfaltami. Z Krześlic udaliśmy się do Wronczyna (Darek odwiedził tam sklep) i dalej przez Stęszewko, Tuczno, Karłowice i Wierzonkę do Wierzenicy. W Wierzenicy byliśmy około 20.30. Tam ja zakończyłam swój rajd. Darek miał wyraźnie dość roweru, mnie i gorąca. Zarzekał się nawet, że więcej ze mną nigdzie nie pojedzie. Mam nadzieję, że nie dotrzyma słowa 

Z licznika wyszło mi: czas – 7,23,46, dystans – 141,91 km, średnia 19,18 km/h, maksymalna – 38,58 km/h.

Marzena Sz.

XII RAJD MERKUREGO – 05.07.2009

W niedzielę nie było już tak ładnie jak dzień wcześniej. Na niebie wisiały szaro-bure chmury, z których w każdej chwili mógł spaść (ale ostatecznie nie spadł) deszcz. Było też znacznie chłodniej. Zabrałam moją wysłużoną Meridę i pojechałam nią do Poznania pod most Królowej Jadwigi do Poznania, który to most (a w zasadzie teren zieleni pod mostem) był miejscem zbiórki XII już rajdu Radia Merkury. Był to zarazem drugi rajd organizowany we współpracy z naszym klubem, czasopismem Rowertour i firmą BCM Nowatex. Mimo, że pogoda była brzydka, frekwencja jak zwykle dopisała. Komandorem rajdu była nasza Ewa. 63 Po krótkich przemowach organizacyjnych ruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy bardzo powoli, ale kompletnie mi to nie przeszkadzało – wyjeździłam się na rowerze dzień wcześniej i w głębi ducha cieszyłam się, że jest spokojnie i spacerowo. Ruszyliśmy jadąc na południe łatwymi ścieżkami terenowymi wzdłuż Warty. Mijaliśmy tereny Aquanetu na Dębcu. Potem zostaliśmy wyprowadzeni na szosę – zajęliśmy cały jeden pas ruchu. Z ulic Lubonia wjechaliśmy w ścieżkę początkowo polną, później przechodzącą w leśną, do zachodniej części WPNu. Długo jechaliśmy nią prosto.

W planach był objazd jez. Jarosławieckiego, ale ostatecznie jeziora nie okrążaliśmy, tylko potoczyliśmy się bezpośrednio do Jezior, do Muzeum Przyrodniczego WPN. Przy Muzeum mieliśmy dłuższą przerwę. Była okazja by zapoznać się z ekspozycjami, by siąść na ławeczkach, porozmawiać i zjeść kanapkę. Po tej miłej przerwie ruszyliśmy przez lasy WPNu w kierunku polany, którą jako metę udostępniła nam firma BCM Nowatex. Na mecie czekał na nas ciepły posiłek (zupa + kiełbaska). Można było kupić (tak jak poprzednio) archiwalne i aktualny nr Rowertouru. Niewątpliwą atrakcją był występ bębniarzy z grupy Djembe Planet, którzy zaprosili do wspólnego grania uczestników rajdu. Przy ławkach na widowni rozstawiono około 150 bębnów, na których każdy chętny mógł spróbować wystukać jakiś rytm.

Hala handlowa BCMu była tego dnia wyjątkowo znacznie dłużej niż zwykle otwarta - można było wejść, pooglądać i kupić sobie rowerowe ciuszki. Ja skwapliwie skorzystałam z tej okazji kupując ocieplacze na kolana. Widziałam, że wiele osób również oglądało i robiło zakupy. Całość imprezy zakończona została losowaniem koszulek kolarskich. Z naszego klubu jako jedyna miałam szczęście i wygrałam jedną . Większość uczestników rajdu tradycyjnie samodzielnie wracała do Poznania, zebrała się jednak niewielka grupka, która postanowiła wracać z nami. Do Poznania jechaliśmy ścieżkami rowerowymi, zatrzymując się po drodze kilka razy i robiąc przerwę na lody.

Z licznika wyszło mi (łącznie z moimi dojazdami) 78,69 km.

Marzena Szymańska

ZEBRANIE – 08.07.2009

Marzena S. , Krzysztof C., Borys, Michał Z., Darek R.

RAJD PIŁA-POZNAŃ – 11.07.2009

CZERWONY SZLAK PIŁA - POZNAŃ – 11.07.2009 – SOBOTA Ten rajd to była prawdziwa masakra, przynajmniej do mniej więcej 50 km. Zaczęło się wszystko niewinnie, wcześnie rano na dworcu PKP w Poznaniu. Mimo, że był to rajd reklamowany na naszych ulotkach, które rozdawaliśmy na rajdzie Merkurego, nikt nowy się nie zjawił. Czyżby wystraszyła deklarowana długość rajdu wynosząca 150km? A może opis, że to będzie objazd szlakiem pieszym? Mógł też zniechęcić poranny deszcz, który padał prawie aż do odjazdu pociągu. W każdym razie bilety do Piły kupiły tylko 4 osoby: Kuba S. – prowadzący, Darek R., Krzysztof C. oraz ja. Podróż nieco się dłużyła, ale minęła spokojnie. Na stacji w Pile stwierdziliśmy, że jest zimniej niż przewidywały prognozy. Bardzo się cieszyłam, że mam długie spodnie.

64 Już pierwsze metry szlaku czerwonego okazały się trudne. Szlak szedł brzegiem jeziora, wąską ścieżką po mokrych i śliskich korzeniach. Nie jechało się po tym ani łatwo ani przyjemnie. Dodatkowo świadomość, że nierozważny ruch grozi kąpielą w zimnych wodach jeziora również nie nastrajał optymistycznie. Ścieżka dalej wchodziła w las (chwilami trochę się gubiliśmy). Znowu było niewesoło, bo szlak był kompletnie zarośnięty trawą po kolana, która po nocnych i porannych deszczach była cała mokra. Po przejechaniu pierwszego kilometra w takich warunkach moje buty były przemoczone i w mokrych jechałam już do końca rajdu. Szlak był w wielu miejscach (okolice Piły i Chodzieży) beznadziejnie oznakowany lub nieoznakowany wcale. Gdyby nie to, że Kuba przed rajdem wklepał jego przebieg do GPSa, to pewnie byśmy nawet nie wpadli na to by skręcać w niektóre z dróg, w które jednak skręciliśmy. Np. prawdopodobnie byśmy sobie odpuścili wjazd w zarośnięty wąwóz. Tu sprawdziło się stare powiedzonko: „im dalej w las tym więcej drzew” (tym razem należało to interpretować „im dalej w wąwóz tym więcej ciernistych krzaków i pokrzyw” ;-)). Raz po raz któreś z nas pokrzykiwało, gdy dotykało się o kolce czy pokrzywy. Końcówka przeprawy to było prawdziwe wyzwanie. Kiedy Kuba i Darek kijami ubijali pokrzywy przypomniała mi się podobna akcja Przema C., który zadał się w pokrzywy na rajdzie w Górach Bardzkich i Złotych. W końcu udało nam się wydostać z wąwozu. Kuba odrapał sobie nogę i okupił przejście przez wąwóz własną krwią. Z wąwozu wyszliśmy na pole. Nadal nie było śladu ścieżki, ale zawsze to łatwiej brnąć w zbożu niż przez krzaki i pokrzywy. Pole było ogrodzone niskim drutem. Dotknęłam go i poczułam, że lekko mrowi mi cała prawa cześć ciała. Nie tylko ja miałam takie nieprzyjemne odczucie. Okazało się, że ten drucik był pod prądem! Przedzierając się przez mokrą trawę, krzaki, pokrzywy, pola i piachy dotarliśmy do Gontyńca. Ściana w górę, ściana w dół i tak kilka razy, by w końcu dotrzeć do Chodzieży. W mieście byliśmy dość późno, mimo to postanowiliśmy zjeść jakiś obiad. Znaleźliśmy knajpę podobną do Sfinksa i zamówiliśmy jedzonko. Zleciała nam tam pewnie mniej więcej godzinka. Kiedyśmy się najedli, przyszła pora by poszukać sklepu i dokupić prowiantu na dalszą długą drogę. W międzyczasie trochę pokropiło. Z Chodzieży szlakiem tłukliśmy się do Margonina, a z Margonina do Wąrowca. W Wągrowcu byliśmy o 21.00, tymczasem nadal do Poznania mieliśmy kawał drogi. O tej godzinie mieliśmy kłopoty ze znalezieniem czynnego sklepu. Po chwili krążenia po mieście udało nam się jednak coś znaleźć. Darek zaopatrzył się w swojego ulubionego energetyka z Lechem w nazwie. Pamiętając jak to zadziałało na niego podczas rajdu z Boryszyna, postanowiliśmy spróbować jak smakuje ów cudowny napój. Mi smakował dziwnie, a Kuba z właściwym sobie poczuciem humoru stwierdził, że ma to smak i zapach podobne do WC kostki J. W Wągrowcu zdecydowaliśmy, że ze względu na późną godzinę odpuszczamy jazdę czerwonym szlakiem do Rogoźna, brzegiem tamtejszych jezior i jedziemy prosto do Skoków najkrótszą terenową drogą. Miałam okazję ze 3 lata temu objechać rogoziński odcinek pieszego szlaku czerwonego i wiedziałam, że podjęliśmy dobrą decyzję. Tam szlak idzie ściśle wzdłuż jezior wąskimi ścieżkami nad samą wodą. Po ciemku mogło tam być bardzo nieciekawie. W Wągrowcu włączyliśmy tylne lampki, a w drodze do Skoków trzeba było zapalić też przednie. Ja swoją przednią lampkę starałam się oszczędzać, bo nie wiedziałam na jak długo mi starczą akumulatorki. Jechałam więc ramię w ramię z Krzysiem, który oświecał nam drogę. Gdy dojechaliśmy do Skoków było już zupełnie ciemno, wróciliśmy też na dobrze w tych rejonach oznakowany czerwony szlak. Były 2 opcje dalszej jazdy – kawałek szosą, lub kontynuacja terenowa. Ze względu na sobotni i niemłody już wieczór oraz niekoniecznie trzeźwych kierowców, postanowiliśmy jechać terenem. Kładki nad mokradłami, które zostały jakiś czas temu odnowione były nadal bardzo ładnie utrzymane. Dojechaliśmy

65 lasami do Rejowca, a potem (nawet po deszczu) piaszczystymi ścieżkami do Niedźwiedzin. Jechało mi się fatalnie. Mimo mocnej lampki, nocą w terenie niewiele widzę, dlatego wlekłam się bardzo. Wolałam jednak się wlec niż zaliczyć glebę. Widziałam, że mocno z tego powodu niecierpliwił się Kuba. Było przed północą i widocznie zaczynało mu się spieszyć, bo odniosłam niemiłe wrażenie, że chciał na mnie wymóc oświadczenie, że wrócę do domu samodzielnie! Wlekąc się dotarliśmy rozproszeni (chwilami nie widziałam przed sobą kompletnie nikogo...) do Dąbrówki Kościelnej. Wybiła północ, gdy przejeżdżaliśmy koło tamtejszego cmentarza. Z tego miejsca jechało się już lepiej. Droga nie była piaszczysta i dało się w miarę normalnie kręcić. Terenem dojechaliśmy do Stęszewka i tam wylecieliśmy na szosę. Szosą pomknęliśmy żwawym tempem przez Tuczno i Karłowice do Wierzonki. Tam Kuba i Darek odbili na Koziegłowy i Poznań, my natomiast polecieliśmy przez Wierzenicę do Swarzędza. W Swarzędzu byliśmy o 01.30. Z licznika wyszło mi: czas – 11,13,00, dystans – 171,58km, średnia – 15,28km/h, maksymalna – 42,19km/h. Marzena Szymańska

RAJD DO ROGALINA – 18.07.2009

Rajdzik uważam za udany. Nikt się nie pobił, nikt nie stracił ręki czy nogi, dętki i rowery całe.

Pogoda dopisała - mimo szumnie zapowiadanych ulew - na rajdzie nie spadła ani kropelka (dopiero po).

A teraz uwaga uwaga - było 28 uczestników!!! (łącznie ze mną) Szczerze spodziewałem się większej frekwencji niż na zwykłych rajdach - tak z 14 osób, a tu taka niespodzianka. To miła odmiana bo na ostatnim moim rajdzie (do muz. A. Fiedlera w Puszczykowie) pojawiły się tylko 2 osoby, choć była piękna pogoda. Trasy miałem przygotowane dwie - nadwarciańską oraz przez Starołękę. Na Starołęce czekały na nas jednak dwie osoby, a że uczestników było sporo - trasa nadwarciańska jako trudniejsza technicznie - odpadła.

Do Rogalina dojechaliśmy w 27 osób o 13:25, gdzie zrobiliśmy godzinną przerwę na zwiedzanie okolic (na własną rękę). Okolice - wiadomo - Lech, Czech, Rus, Edward, ogród francuski, angielski. O 14:35 wracaliśmy. Cześć ludzi wyjechała wcześniej, na własną rękę, więc z Rogalina jechaliśmy w grupce 16 osobowej. Początkowo chciałem prowadzić podobną drogą lub też asfaltem do Puszczykowa, ale pojechaliśmy szlakiem (piachami i polem, po którym chyba każdy wykręcał siano z napędu). Po drodze obowiązkowe lody w Puszczykowie. Meta - przy Królowej Jadwigi (tam gdzie ostatni Rajd Radia Merkury)

Trochę faktów: Dystans 82.8 km (uwzględniając moje dojazdy: Luboń - Poznań - Babki - Rogalin - Puszczykowo - Luboń - Poznań - Luboń) Średnia: 17.5 km/h Vmax: 54 km/h

66 RAJD W MASYW ŚNIEŻNIKA - 18-20.07.2009

Uczestnicy: 2 Dzień 1: Zaczęliśmy od podróży pociągiem z Poznania do Domaszkowa w Kotlinie Kłodzkiej. Z Domaszkowa przeturlaliśmy się z bagażami na plecach do Międzygórza. Tam rozpakowaliśmy się i na lekko ruszyliśmy w góry. Zaczęliśmy od konkretów – stromym pieszym czerwonym szlakiem wjechaliśmy pod szczyt Iglicznej, do schroniska „Na iglicznej” Dalej drogą przez Polanę Śnieżna i wioskę Czarna Góra dotarliśmy do czerwonego szlaku rowerowego. Szlakiem dotarliśmy do Żmijowej Polany. Uzupełniliśmy paliwo i ruszyliśmy dalej, szlakiem przez Żmijowiec. W połowie drogi do Hali Pod Śnieżnikiem zaczęło padać, więc zarządziliśmy odwrót. Padało coraz mocniej, więc pędziliśmy w dół prawie nie widząc drogi przed sobą. Poniżej Żmijowej Polany trafiliśmy na paśnik, w którym spędziliśmy ponad 2 godziny. Na szczęcie paśnik był bardzo solidny i miał wyjątkowo szczelny dach, więc warunki były prawie komfortowe. Kiedy deszcz osłabł zjechaliśmy stromym i błotnistym (wesoło było) niebieskim pieszym szlakiem do Międzygórza. W miejscowym kiosku zaopatrzyliśmy się w zapas pochłaniaczy wilgoci (przeterminowanej prasy) i zabraliśmy się za intensywne suszenie butów i ubrań. Dystans: 25 km Dzień 2: Dzień zaczął się nieźle, nawet momentami przez chmury przebijało się słońce. Ruszyliśmy czerwonym szlakiem rowerowym prowadzącym przez g. Parkową i trawersującym zbocza Smrekowca na Halę Pod Śnieżnikiem. Po dość stromym odcinku podjazdu wzmocniliśmy się herbatą z sokiem i ruszyliśmy na Śnieżnik. Prawie udało się nam wjechać ;) Warto było pomęczyć się trochę z wnoszeniem rowerów, bo widoki ze szczytu były niesamowite. Po kolejnym posiłku ruszyliśmy w dół czerwonym szlakiem pieszym biegnącym po czeskiej stronie granicy. Szlak był początkowo dość stromy i kamienisty więc pokonanie go było niezłą zabawą. W pewnym momencie trafiliśmy na solidny drewniany domek, który krył źródło wody i tabliczkę z protokółem badań jej składu. W domku przeczekaliśmy krótką, ale intensywną ulewę i ruszyliśmy dalej. Granicę ponownie przekroczyliśmy w miejscu, gdzie krzyżują się piesze szlaki żółty, czerwony i niebieski. Żółtym zjechaliśmy do Drogi Nad Lejami i dalej Duktem nad Cisowym Rozdołem i czerwonym szlakiem rowerowym dotarliśmy do Siennej. Tam przeczekaliśmy kolejne oberwanie chmury. Po deszczu ruszliśmy czerwonym szlakiem prowadzącym drogą Izabeli, a następnie zielonym na szczyt Czarnej Góry. Stamtąd przez górę Parkową wróciliśmy do Międzygórza. Dystans: 45 km Dzień 3: Czyste niebo. Słońce. Ciepło... Zaczęliśmy żałować że musimy dzisiaj wracać. Żeby nie zmarnować takiego dnia, szybko ruszyliśmy w trasę. Z Międzygórza pojechaliśmy drogą wzdłuż potoku Bogoryja i dotarliśmy do Żmijowej Polany. Drugie podejście do szlaku przez Żmijowiec okazało się bardziej udane, zwłaszcza, że powietrze było krystalicznie czyste i mogliśmy podziwiać widoki ze skałek znajdujących się wzdłuż szlaku. Po do Hali pod Śnieżnikiem ruszyliśmy niebieskim szlakiem rowerowym prowadzącym do miejscowości Goworów. Początkowo szlak był trudny i błotnisty, ale po kilku kilometrach zaczął się długi łagodny zjazd porządnymi szutrówkami. Z Goworowa planowaliśmy wracać do Międzygórza, ale mieliśmy lekki nadmiar czasu i spory nadmiar entuzjazmu, więc w Nowej Wsi skręciliśmy na pieszy żółty szlak, prowadzący przez Szeroką Kopę i Jawor. Tym szlakiem w końcu dotarliśmy do Międzygórza. Pozostało nam już tylko zjechanie z Międzygórza do Domaszkowa i powrót pociągiem do domu. Dystans: 45 km Kuba Stankowski

67 ZEBRANIE – 22.07.2009

Marzena S. , Krzysztof C., Marlena, Magda K., Robert M., Darek R.

GORZOWSKI MARATON ROWEROWY– 25.07.2009

Gorzowski Maraton rowerowy zaczął się dla mnie o bladym świcie w sobotę, kiedy to o 04.15 zadzwonił budzik. Szybko zjadłam śniadanie i pojechałam samochodem z zapakowanym bagażem i rowerem do Swarzędza po Krzyśka C. Ze Swarzędza udaliśmy się do Poznania, gdzie czekał na nas Darek R. ze swoimi gratami i rowerem. Zapewniliśmy Darkowi transport do Gorzowa, a Krzysztof pożyczył mu nawet swoje nowiuteńkie wąskie opony, aby lżej mu się jechało na maratonie. Droga do Gorzowa minęła nam spokojnie za wyjątkiem ostatniego odcinka – Krzysztof wymyślił skrót jakąś podrzędną drogą, która przeszła w ciągnący się przez wiele kilometrów bruk. Darek startował w pierwszej grupie i straszyłam go, że jeśli ten bruk wreszcie się nie skończy to się spóźni na swój start. Ostatecznie jednak wszyscy zdążyliśmy.

W Gorzowie, tak jak w Lesznie, pojechaliśmy na najdłuższy możliwy dystans – tym razem było to 245 km. Trasa miała kształt ósemki. Mniejsza pętla północna liczyła sobie 85 km, większa – południowa 160 km. Tym razem nie było kryzysowej opcji zjechania z dystansu długiego na średni podczas maratonu, ponieważ rozjazd na supermaraton i maraton był zaledwie kilka km od startu. Zawodnicy jadący 245 km najpierw robili pętlę północną a dopiero potem południową, natomiast jadący 160 km od razu po starcie zjeżdżali na pętlę południową. Startujący na mini byli wypuszczani najpóźniej i robili tylko część północną.

Podczas tego maratonu testowany był system losowego przydzielania zawodników do grup. Niektórzy uważają, że to dobry i sprawiedliwy pomysł, jednak są i tacy (wśród nich ja), którym bardziej odpowiadał system, gdzie organizatorzy uwzględniali prośby zawodników, którzy chcieli startować razem. Na szczęście Krzysztofa i moją grupkę startową dzieliło jedynie 5 minut. Gorzej miał Darek, który chciał z nami jechać – dzieliło go od nas odpowiednio 25 i 30 minut.

Darek wystartował o 9.00, ja o 9.25, a Krzysztof o 9.30. W mojej grupie jechała najmocniejsza zawodniczka na dystansie 245km – Asia Liczner (K3, szosa). Generalnie cała grupka była dość mocna. Udało mi się za nimi utrzymać na krótkim odcinku pierwszych 2-3 km. Kiedy ostatni z zawodników zerwał mnie ze swojego koła, na liczniku miałam 34 km/h i czułam, że jeśli mam ujechać 245 km, to muszę odpuścić sobie jazdę za nimi. Tak też zrobiłam i przez następne 10 km jechałam zupełnie sama. Po 25 minutach od startu dogonił mnie Krzysztof. Od tego momentu jechaliśmy cały czas razem. Po drodze dogoniliśmy sympatycznego zawodnika z numerem 43, z kategorii M6. Pozdrowiliśmy się i pojechaliśmy dalej.

Pierwsza pętla, czyli pętla północna z najdalej na północ wysuniętym punktem w Barlinku była, zgodnie z tym czego dowiedziałam się kilka dni wcześniej, bardzo malownicza (piękne lasy!) i łatwa, tj. płaska. Zatrzymaliśmy się na punkcie żywieniowym, na którym po raz pierwszy tego dnia spotkaliśmy się z zawodnikiem nr 75 (chyba M6). Ten zawodnik przewijał się jeszcze potem wiele razy, czasem wisiał nam na kole, sam nie dając nam z siebie w zasadzie nic. Przejazd przez Barlinek był średnio przyjemny. Jechaliśmy przy otwartym ruchu drogowym i trasa nigdzie nie była zabezpieczona. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy, uważać na samochody i zatrzymywać się na światłach. Odetchnęłam z

68 ulgą, gdyśmy wyjechali z miasta. W Karsku był drugi punkt kontrolny i trzeba było przejechać przez matę.

Na 68 km pierwszej pętli zobaczyliśmy na horyzoncie Darka. Jechał dość niemrawo, zastanawialiśmy się nawet czy się chłopak nie wypalił jadąc w trupa za jakąś mocną grupą, która go ostatecznie zerwała. Kiedy dojechaliśmy do Darka, ten wydał z siebie radosny okrzyk i powiedział, że jedzie tak wolno, ponieważ lojalnie czeka na nas. To było miłe z jego strony, w końcu przed nami był jeszcze kawał drogi. Ucieszyłam się, że Krzysztof będzie miał zmiennika. Darek dał pierwszą zmianę i zdziwiliśmy się. Odjechał nam na jakieś 20 – 30 metrów i nie dawał się dogonić. Kiedy nam się udało go dopaść, wytłumaczyliśmy aby dawał zmiany zamiast uciekać. Jednak Darek nie zrozumiał. Każda kolejna jego zmiana wyglądała tak samo: po dłuższym lub krótszym odcinku na kole wyskakiwał do przodu i odskakiwał na taką odległość, że pożytek z niego był żaden. Usiłowałam się spinać w sobie, świadoma, że Krzyśkowi by się przydało odpocząć na kole ale nie byłam w stanie utrzymać tempa Darka. Współpraca z Darkiem kompletnie nie wypaliła. Cóż, bywa.

Pod koniec pierwszej pętli nieco się zamotaliśmy. Nie wiedzieliśmy, czy kończy się ona zjazdem na start / metę, czy może start / metę mijamy i od razu zjeżdżamy na pętlę 160 km. W nerwach wyjmowaliśmy mini mapkę trasy i szukaliśmy telefonu do organizatorów. Zanim jednak zdążyliśmy zadzwonić, zobaczyliśmy zawodników z niskimi numerami (a więc z najdłuższego dystansu) jadącymi od strony mety. Jasne się więc stało, że pierwsza pętla kończy się przejazdem przez start / metę. W Wojcieszycach na starcie / mecie był punkt żywieniowy, międzyczas i punkt serwisowy. Z tego ostatniego skorzystał Krzysztof, któremu strasznie piszczał łańcuch. Jak zwykle postój na bufecie był ultrakrótki. Kiedy dolewałam wodę i dożywiałam się, obok stała Beata T. (K4, kategoria rowery inne) i paliła papierosa.

Drugą pętlę rozpoczęliśmy powoli – było pod wiatr. Wiało całkiem mocno i nie było to fajne. Dodatkowo szosa prowadziła nas po terenach otwartych i nie było gdzie się przed tym wiatrem schować. Jakby ciszej zrobiło się dopiero po przekroczeniu Warty, przed miejscowością o nazwie Przemysław. Wtedy też zobaczyliśmy granatową chmurę. Wyglądała jak napita wodą gąbka. Gąbka ta postanowiła się na nas wycisnąć. Mieliśmy niewiarygodne wprost szczęście, bo kiedy zaczęły spadać pierwsze krople deszczu, dojechaliśmy do podniszczonej wiaty przystanku autobusowego. Wiata była idealnie ustawiona – w taki sposób, że deszcz walił w jej tylną ścianę. Byliśmy zatem doskonale osłonięci przed nawałnicą.

Poza naszą trójką na przystanku stał jeszcze jeden zawodnik. Niestety nie wiem jaki miał numer. Jechał on wolniej od nas, pierwszy raz go wiedzieliśmy gdy kończyliśmy pętlę 85 km jadąc do mety - on wtedy jechał już z mety na drugą pętlę. Dogoniliśmy go dopiero zjeżdżając do wiaty i chroniąc się przed ulewą. Ulewie towarzyszyła intensywna burza. Błyskawice latały dookoła waląc w pobliskie drzewa, raz po raz podskakiwaliśmy gdy głośno grzmiało. Chmura – gąbka wyciskała się nad nami przez 15 minut. Po tym czasie ruszyliśmy (zawodnik, który czekał z nami ruszył chwilę wcześniej ale i tak go dogoniliśmy).

Niedługo potem, w Krzeszycach, był drugi punkt żywieniowy. Kilka kilometrów za bufetem w Krzeszycach, po zjeździe z głównej drogi nr 22, dorwała nas druga ulewa, którą przeczekaliśmy na poboczu leśnej szosy w rowie. W zasadzie, schodząc z roweru, prawie do tego rowu wpadłam. Za punktem jechaliśmy drogą nr 134 do Ośna Lubuskiego, w okolicach którego był kolejny pomiar czasu i maty kontrolne. Jechaliśmy spokojnie. Nie 69 czułam się świetnie, do 80 km miałam problem z kolanem, a przez prawie całą trasę bolało mnie biodro, więc nie deptałam mocno. Druga pętla była zaskoczeniem. Sugerując się opisem pierwszej pętli, który znalazłam w necie przyjęłam, że całość trasy będzie płaska. Tymczasem okazało się to nieprawdą. Pętla południowa była znacznie bardziej pomarszczona od północnej i do niej niepodobna. Darek nadal dawał swoje dziwne i trudne do zrozumienia „zmiany”, a mnie aż skręcało ze złości, że mimo deklaracji współpracy jednak współpracy nie było. Znowu też szwędał się za nami zawodnik nr 75 (z którego Krzysztof miał taki sam pożytek jak z Darka – czyli żaden).

Darek, Krzysztof i ja zatrzymaliśmy się na punkcie żywieniowym w Sulęcinie. Punkt był dość schowany ale obsługa z niego była czujna na medal. Wypatrywali maratończyków i machali do nich, tak by żaden głodny / spragniony zawodnik nie przejechał obok bufetu nie zauważając go. Na tym bufecie były przepyszne jagodzianki. Mniam! Najlepszy punkt żywieniowy na całej trasie . Krzysztof i ja zaprawieni w szybkim załatwianiu bufetu uzupełniliśmy co trzeba ekspresowo. Tymczasem Darek jeszcze coś jadł, czy pił. Ponieważ i tak nie mogliśmy na niego liczyć, postanowiliśmy na niego nie czekać. Pojechaliśmy, nie wiedząc, że spotkamy go dopiero na mecie.

Pogoda niespodziewanie zrobiła się bardzo ładna. Los się do nas uśmiechnął. Wyszło słońce, a wiatr przestał przeszkadzać. Raz po raz oglądałam się za siebie, by sprawdzić, czy widać goniącego nas Darka. Jednak Darka nie było. Co tu kryć – była to dla mnie nie lada motywacja – jechać tak, by Darek nas nie dogonił.

Podczas całej trasy najgorsze były przejazdy przez większe miejscowości, w których był znacznie większy niż na pozostałych odcinkach ruch samochodowy. Załapaliśmy się nawet na korek, który objechaliśmy … chodnikiem! Przed Skwierzyną, daleko przed nami zobaczyliśmy grupkę. Grupka bardzo powoli się zbliżała, a to oznaczało, że ją doganiamy. W Skwierzynie był ostatni bufet, który pominęliśmy. Mijając bufet, minęliśmy też zatrzymaną przy nim grupkę, która jeszcze niedawno była przed nami. Zanim ponownie się spotkaliśmy minęło parę ładnych kilometrów.

Połączyliśmy się z nimi za zjazdem w lewo z drogi nr 159 w kierunku Santoka. Grupka składała się łącznie z 3 osób: 1 kobieta i 2 facetów. Ta kobieta to była Irena Kosińska (K5, szosa), która w Lesznie miała czas lepszy od mojego o jakieś 10 minut. Na maratonie gorzowskim startowała 15 albo 20 minut przede mną, a to oznaczało, że jeśli wjedziemy na metę razem, to tym razem ja będę miała lepszy czas! Czułam się kompletnie wykończona, bolał mnie kręgosłup oraz biodro, chciało mi się płakać i miałam ochotę rzucić rower w krzaki (gdyby nie Krzysiu, to pewnie bym to zrobiła) ale było o co walczyć: z jednej strony szaleńcza ucieczka przed Darkiem, z drugiej pogoń za Ireną. Szczęściem było, że jej grupka jechała ładnie i równo. Zjechaliśmy razem w dolinę Warty, a potem - również razem zrobiliśmy dość wymagający, jak na ponad dwusetny kilometr, podjazd z doliny Warty. Było trochę nerwówki, bo gdzieś po drodze miał być punkt pomiaru czasu, którego … nie było. Ostatecznie Irena odskoczyła mi o jakąś minutę, lecz mimo to całkowity czas miałam lepszy.

Z prawdziwą radością wjechałam na metę. Aż wierzyć mi się nie chciało, że to JUŻ koniec. Oddaliśmy czipy i poszliśmy po przydziałową zupkę (gęsta, smaczna grochówka z chlebem). Skończyliśmy jeść, a Darka nadal nie było. W końcu jednak zjawił się na mecie. Okazało się, że po drodze przeoczył jakąś strzałkę, źle pojechał i trochę się pogubił.

Czasy i średnie prędkości brutto (z postojami) wszystkich dziewczyn startujących w Gorzowie na dystansie 245 km wyglądały następująco: 70 Joanna Liczner 08:09:51, av 30,01 km/h, (K3, szosa), Małgorzata Rajczyba 09:11:01, av 26,68 km/h, (K4, szosa), Ja 10:07:26, av 24,20 km/h, (K2, inne), Irena Kosińska 10:25:45, av 23,49 km/h, (K5, szosa), Beata Tulimowska 11:03:29, av 22,16 km/h. (K4, inne).

Oczywiście każda z nas była pierwsza w swojej kategorii . Rozdanie pamiątkowych medali i statuetek przedstawiających rowerki dla zwycięzców odbyło się dnia następnego, tj. w niedzielę. Noc spędziliśmy w schronisku młodzieżowym w Gorzowie. W niedzielę o 10.00 odebrałam swoją statuetkę. Poszczęściło się nam podczas losowania nagród. Ja wygrałam zestaw lampek rowerowych, a Darek pompkę i od razu wymieniliśmy się łupami, bo Darek wolał lampki a Krzysiu pompkę .

Dane z licznika: czas – 9:35:29, dystans – 243,67 km, średnia – 25,40km/h, maksymalna – 43,63 km/h.

Marzena Szymańska

ZEBRANIE – 29.07.2009

Marzena S. , Krzysztof C., Michał Z., Mateusz R., Paweł P., Ewa N., Borys, Krzychu A., Jagoda N., Darek R., Wojtek S.

SPŁYW DRAWĄ – 01.08.2009

Uczestnicy: Jagoda N., Michał Z, Ola Z., Jacek Z., Basia F., Viola, Darek R., koleżanka Violi, Wojtek Si., Asia, Paulina K z kolegą, Tomek P, Viola, Lechu S. Adam, Andrzej, Ewa N. Paweł P.

Większość uczestników dojechała samochodami już w piątek wieczorem. Nocowaliśmy na polu biwakowym przy jeziorze Wiry (do zobaczenia na : http://splywykajakowedrawa.pl/ - w zakładce LOKALIZACJA). Dojechaliśmy późnym wieczorem więc od razu wzięliśmy się za rozbijanie namiotów. Pole biwakowe znajdowało się zaraz przy linii brzegowej jeziora więc jak się okazało następnego dnia rano widoki mieliśmy naprawdę piękne. Z samego rana dojechała reszta uczestników i wynajętym busem wraz z kajakami wyruszyliśmy w trasę. Startowaliśmy w połowie drogi między Złocieńcem a Drawskiem. Pierwszego dnia planowana była trasa długości ok. 8 km. Jednak po dopłynięciu cała grupa postanowiła przenieść kajaki i popłynąć jeszcze kolejne 2 – 3 km. Po przepłynięciu kolejnego odcinka właściciel pola biwakowego od którego wypożyczaliśmy kajaki odebrał nas z umówionego miejsca i zawiózł z powrotem na pole biwakowe. Korzystając z pięknej pogody zrobiliśmy sporo zdjęć. Z chłopakami pograliśmy również trochę w piłkę nożną. Wieczorem wszyscy ruszyliśmy do lasu w poszukiwaniu drewna na ognisko. Dodatkowo miejscowy jegomość przywiózł nam na rowerze kilka dość sporych pieńków. Pozwoliło nam to na dłuuugie imprezowanie przy ognisku . Następnego dnia pojechaliśmy busem nad jezioro Lubie. Niewielki odcinek płynęliśmy jeziorem, dalej już był spływ Drawą, którą dopłynęliśmy bezpośrednio do obozowiska. Z ciekawostek rajdowych Michał Z. urwał klamkę w busie za którą musiał zapłacić właścicielowi. Ogólnie ceny na podanym polu biwakowym były jak na Batorym. Właściciel kasował za każde g…., sprzęt (samochód i kajaki) ledwo się trzymały. Tak więc zdecydowanie nie polecam korzystania

71 z usług tej „agroturystyki” . Pomimo to dwudniowy spływ był bardzo fajną zabawą, pogoda i frekwencja zdecydowanie dopisała. Mam nadzieje, że podobna impreza odbędzie się już za rok. Niekoniecznie w tym samym miejscu . Paweł Przybylak

ZEBRANIE – 05.08.2009

Kuba S., Michał Z., Jacek Z., Paweł P., Ewa N., Darek R., Michał G., Wojtek S.

NOCNIK DO SKOKÓW – 08.08.2009

Rajd odbył się pomimo, że na starcie nie pojawił się prowadzący. Niestety po tak długim czasie nie udało się odtworzyć trasy i listy uczestników.

LESER DO ROGALINA – 08.08.2009

Ku memu zdumieniu na starcie rajdu było 11 osób, choć pogoda wcale nie była powalająca. I jedyną osobą, którą znałam był Michał Z. A tak mi się dziś nie chciało jechać… To znów rajd związany z opracowaniem trasy w ramach rajdu Merkurego. Choć jest on planowany na koniec września, wolę zacząć wcześniej szukać najlepszego wariantu, żeby potem nie wariować. Cóż, mogę tylko powiedzieć, że się zgubiłam w lasach gdzieś między Rogalinem a Borówcem, więc trochę się kręciliśmy w kółko. Oczywiście w żaden sposób nie przyznałam się, że nie wiem gdzie jestem, bo byłby niezły obciach. W każdym razie, kiedy wreszcie dojechałam w miejsce, po którym potrafiłam zlokalizować nasze położenie, byłam przeszczęśliwa. Wielka ulga. Z Rogalina pojechaliśmy ringiem do Rogalinka – momentami niezłe piaseczki, a dalej – standardowo – do Puszczykówka na lody. W sumie w Poznaniu budziki wskazywały 61 km. en

ZEBRANIE – 12.08.2009

Darek R., Jacek Z., Mateusz R., Paweł P., Ewa N., Bartek K.

JESZCZE JEDEN LESER DO ZIELONKI - 22.08.2009

Dystans: 80 km Uczestników: 6 Trasa: j. Kowalskie, Tuczno, Annowo, Spacerowo rekreacyjny rajd po Puszczy Zielonce. Kuba Stankowski

RAJD SZOSOWY - 22.08.2009

Prowadzący: Mateusz Rozmiarek

72 Po ustaleniu wypadu na forumszosowym.org postanowiłem również wrzucić info na naszą stronkę. Zbiórka została ustalona na 10.30 na rondzie Starołęka i tak wszyscy zaczęli się zjeżdżać. Niestety nikt nie planowany się nie zjawił i tak byli (nicki osób z forum): mariques, maciej1986, JPG, Hanibal, oraz prowadzący:). Trasa już zaraz została wydłużona z Rogalina do Kórnika. Spokojnie ruszyliśmy ul. Starołęcką, po wyjechaniu za miasto tempo trochę wzrosło i tak w sznureczku dając zmiany. Przez Czapury, Wiórek dojechaliśmy do Rogalinka gdzie skręciliśmy na Kórnik. Na podjazdach kto chciał mógł atakować, potem wszyscy zbierali się z powrotem w grupę. Gdzieś na odcinku Mieczewo - Kórnik dogoniliśmy koparkę, ale że nie wlokła się nadmiernie jechaliśmy sobie za nią. Za rondem przed Kórnikiem zrezygnowaliśmy z towarzystwa koparki, jako pierwszy rozpędziłem swoją maszynę i już pełen sprint do Kórnika i tak wszyscy za mną. Kiedy dojechaliśmy na miejsce zrobiliśmy postój pod jakimś spożywczakiem każdy uzupełnił zapas wody i prowiantu, pogadaliśmy chwilę i dalej w drogę. Prowadzenie przejął marques i pojechaliśmy w stronę Kleszczewa. Dzień był ładny słoneczny tylko trochę wiało więc trzeba było się napracować w drodze powrotnej, na szczęście końcówka trasy przebiegała w lesie i znowu można było złapać oddech. Ostatecznie wjechaliśmy do Poznania od strony Malty gdzie zakończyliśmy rajd dłuższą pogadanką. Wypadków nieszczęśliwych żadnych nie było wszystko ładnie się udało. Tempo średnie około 30km/h, kilometrów pewnie około 70 w chwili pisania już nie pamiętam, uczestników 5 sami szosowcy.

KOŁOBRZEG – MARATON SZOSOWY – 22-23.08.2009 sobota 22.08.2009

Na maraton szosowy do Kołobrzegu pojechaliśmy (Krzysztof i ja) samochodem z Sikor (poj. Drawskie) gdzie spędzaliśmy wakacje. Poranek był pochmurny i wszystko wskazywało na to, że prognozy jednak się sprawdzą i na wyścigu, podobnie jak w Lesznie i Gorzowie, zleje nas deszcz. Jadąc drogą pełną zakrętów do Połczyna Zdroju myślałam sobie nawet, że chyba powinnam się zacząć przyzwyczajać do tego, że podczas moich startów na szosie zawsze pada.

Na miejscu w Kołobrzegu czekał na nas Darek. Załatwił nam nocleg po maratonie na sali gimnastycznej. Miał też odebrać nasze pakiety startowe, ale coś tam mu się pomyliło i nie odebrał. Było więc nieco nerwów. Na start honorowy (spokojny przejazd ulicami miasta) nie zdążyliśmy. Kiedy organizatorzy zwoływali zawodników, szarpaliśmy się z numerami startowymi i pospiesznie pakowaliśmy do kieszonek to co było, albo mogło być potrzebne na trasie. Czasu było na styk, ale na start ostry zdążyliśmy.

Tradycyjnie rzuciliśmy się na najdłuższy możliwy dystans. Tym razem było to aż 264 km. Moja grupa wystartowała o 9.10. Poza mną były w niej jeszcze 2 dziewczyny jadące 264 km: Asia Liczner (K3) i Irena Kosińska (K5). Grupka porwała się bardzo szybko. Pierwsze wątpliwości co do przebiegu trasy pojawiły się na zjeździe w prawo w jakąś boczną szosę. Paski na znakach wskazywały, by zjechać w prawo, zatem zjechałam. Jednak krótko po tym na szosie było wymalowane „155km”. Zgłupiałam. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy czasem omyłkowo nie wjechałam jakimś cudem na średni dystans. Wściekła i niepewna co dalej robić, cofnęłam się kawałek. Kiedy tak jechałam z powrotem do rozjazdu, dojechała grupka zawodników. Po szybkiej wymianie zdań okazało się, że dobrze jedziemy. Wymalowane „155” na asfalcie było jakimś starym oznakowaniem z innego maratonu.

73 Przez jakiś czas jechałam zupełnie sama. Moja grupka dawno mi uciekła, raz po raz mijali mnie zawodnicy zbyt silni by uczepić się im na dłużej do koła. W końcu jednak pojawili się ONI. Zawodnik nr 74 (Leszek Lisiecki, M4) i nr 76 (Bernard Mikołajczyk, M6). 74 jechał pierwszy, 76 tuż za nim. Wyprzedzili mnie, ale nie jechali dużo szybciej. Wykorzystałam to i numerowi 76 siadłam na kole. Uff, od razu zaczęło się jechać łatwiej i przyjemniej. Nie ma to jak tunel aerodynamiczny . Jechaliśmy tak we trójkę przez kilka km. Na płaskim ich tempo zdecydowanie mi pasowało. Na podjazdach nie szarpali, co też było dobre, bo w końcu czekała nas długa trasa. Na zjazdach za to dokręcali. Aby ich nie zgubić, dokręcałam i ja. Po paru km przyjemnej jazdy zawodnik nr 74, który nas ciągnął zjechał na pobocze i zatrzymał się. Twierdził, że nic się nie stało, być może na kogoś czekał. W każdym razie nie przypominam sobie bym go później jeszcze widziała. Tak oto ja i 76 zostaliśmy we 2 i jechaliśmy razem aż do pierwszego (z dwóch) bufetu. Na początku 76 mnie ciągnął, potem dałam mu zmianę i to ja ciągnęłam jego przez dłuuugi czas. Gadał coś tam, że jest słaby, co oczywiście nie było prawdą ;-).

Tymczasem ogarniał mnie coraz większy niepokój. Krzysztof startował 10 minut po mnie i miał mnie dogonić po około 40 minutach od startu. A czas sobie płynął, minęła godzina, półtorej godziny, dwie godziny i ...nic. Nerwowo oglądałam się za siebie, zwalniałam. Mój towarzysz pytał nawet co ze mną i czy się źle czuję. W istocie czułam się źle, nie wiedząc co się dzieje z Krzyśkiem. Postanowiłam, że gdy tylko dojedziemy do bufetu, łapię za telefon i dzwonię do niego. W międzyczasie mijały nas różne grupki. Do niektórych doczepialiśmy się na dłużej. Było bardzo sympatycznie. Udało mi się dogonić zawodniczkę nr 33 (Beata Tulimowska, K4). Jechała dość spokojnie. Zapytałam czy jedzie 264 km, na co odpowiedziała mi, że jeszcze nie jest do końca pewna. (po maratonie dowiedziałam się, że jednak odpuściła maksymalny dystans i zjechała na średni).

Mimo mało optymistycznych prognoz i latających po niebie chmur, nie padało. Wiatr też był słabszy niż zapowiadali. W końcu, po 73 km, dojechaliśmy na bufet. Kiedy sięgałam po telefon, na bufet wjechał Krzysztof. Okropnie się ucieszyłam na widok jego gęby, mimo, że przed startem byliśmy na siebie pogniewani i planowaliśmy jechać osobno.

Okazało się, że Krzysztof dojechał do mnie tak późno, ponieważ na jednym z pierwszych rozjazdów jego grupka została skierowana przez jakąś mało rozgarniętą policjantkę na nie tę drogę co trzeba. W rezultacie nadrobił jakieś 7-8km. Zamieniliśmy kilka zdań i postanowiliśmy jednak jechać razem. Potem, podczas dalszej drogi nie brakowało zgrzytów i uciekaliśmy sobie nawzajem jadąc złośliwie to zbyt szybko, to zbyt wolno ;-). Udało nam się ładnie współpracować przez ponad 100km.

W okolicach Połczyna (do którego nie wjeżdżaliśmy) zrobiło się pagórkowato. Gawroniec (94km trasy), Kluczewo, Stare Gonne (112km) z punktem kontrolnym i Ogartowo (127 km) to był najbardziej wymagający odcinek na całej trasie. W zasadzie cały ten najtrudniejszy kondycyjnie fragment znaliśmy, gdyż zjeździliśmy go podczas naszych wakacji . Dalej jeśli chodzi o ukształtowanie terenu było już znacznie łatwiej.

Przez chmury zaczęło przebijać się słońce i momentami robiło się naprawdę ładnie. Wiatr też jakby zaczął sprzyjać. Na punkcie kontrolno – żywieniowym w Darginiu dotankowaliśmy wody i najedliśmy się. Był to 172 km trasy. Mała masakra z tymi bufetami – na tak długim dystansie były zaledwie 2! W kość dały też kiepskiej jakości asfalty. Spękane, dziurawe, a nawet momentami bruk! (Najdłuższy odcinek brukowany mieliśmy na 54 km w Jastrzębnikach – było to aż 300m). Mimo to, nie gniewałam się na organizatora, bo wolę szosy w kiepskim stanie ale mało ruchliwe, niż gładzie ale mocno uczęszczane przez samochody. 74 W okolicach Strzekęcina, jakieś 197 km od startu i jednocześnie 63 km przed metą zatrzymaliśmy się na chwilę, by rozprostować kości. Cały czas jechało mi się dobrze, mimo, że od jakiegoś czasu mieliśmy z Krzysztofem problemy ze zgraniem tempa. Zupełnie świetnie zrobiło mi się w Dygowie, za 240km. Nogi kręciły jakby same. Na punkcie kontrolnym, na którym jak się okazało był też prowizoryczny bufet nie zatrzymywaliśmy się. Przez jakiś czas towarzyszyły nam też doskonałej jakości nowe asfalty. Było super.

Do Kołobrzegu wjechaliśmy gdy jeszcze było jasno, choć dzień chylił się już ku końcowi. Metę przekroczyliśmy o 20.18. Czekał tam na nas Darek, który był okropnie zadowolony, że wreszcie udało mu się mnie objechać . Nie byłby jednak sobą, gdyby nie pomarudził trochę. Specjalnie wystartował na grubszych oponach, w kategorii „rowery inne” by zwiększyć swoje szanse na miejsce medalowe. Niestety nie udało się i w swojej kategorii był bodajże 5 ;-).

Jedzenie na mecie było kiepskie. Była to niezbyt smaczna kiełbaska z grilla i chleb, oraz piwko. Wypiłam swoje piwko z sokiem, zjadłam chleb i podziubałam kiełbaskę. Na powietrzu trwała impreza powyścigowa. Ludzie się bawili, gadali, tańczyli przy muzyce. W niedzielę dowiedziałam się, że Darek wybrał się na plażową dyskotekę przy molo i zakończył zabawę o godz. 2.00. 264 km i zabawa do późnej nocy nie przeszkodziły mu dnia następnego we wstaniu o świcie i wybraniu się do katedry. Ma chłop zdrowie! Cóż, ja nie jestem tak niezmordowana. Po posiłku, dygocząc z zimna poszłam pod prysznic, a potem spać.

Statystyka z licznika: czas – 10,47, dystans – 260,18 km, średnia – 24,12 km/h, maksymalna – 46,27 km/h.

Czas zliczony mi przez organizatora: 11,08,14, co oznacza, że wszystkie przerwy w jeździe trwały łącznie 21 minut. niedziela 23.08.2009

Niedziela była piękna, ciepła i słoneczna. Wymarzony dzień, by stanąć na podium i odebrać puchar. Ubrana w koszulkę Cyklisty, wraz z Krzysiem i Darkiem poszłam na ceremonię rozdania nagród. Po wysłuchaniu krótkich przemów zaczęło się. Tradycyjnie na początku dekorowane były dziewczyny z najdłuższego dystansu. Na 264 km wystartowały ostatecznie 3 zawodniczki: Irena Kosińska (K5, szosa), Małgorzata Pawlaczek (K3, szosa) i ja. Miały jechać też Beata T. i Asia L., ale z jakichś powodów pojechały na 150km. W swojej kategorii byłam pierwsza, natomiast open tym razem 3. Irena dołożyła mi około 20 minut. Specjalny puchar dla najstarszego zawodnika (79 lat) otrzymał Bolesław Zajiczek z Milicza (kolega zawodnika nr 76, z którym jechałam przez jakieś 60km). Zawodnik godny podziwu, zwłaszcza, że jeździ na rowerze nie mając obu dłoni i jednego oka. Po rozdaniu pucharów i medali oraz rozlosowaniu nagród okazało się, że możliwy jest jeszcze jeden nocleg na sali gimnastycznej i to za darmo! Ucieszyliśmy się bardzo, bo to oznaczało dodatkowy dzień w Kołobrzegu. Wraz z nami na sali pozostały jeszcze 3 osoby: Bolesław Zajiczek, Bernard Mikołajczyk i jakiś chłopak, którego imienia nie znam. Marzena Szymańska

75 ZEBRANIE – 26.08.2009

Karolina M., Wojtek S., Borys, Michał Z., Andrzej K., Tomek P., Paweł O., Marzena S. , Kuba S., Bartek K., Krzychu A., Darek R., Paweł P., Ewa N.

POWIDZKI PARK KRAJOBRAZOWY - OTWARCIE SZLAKÓW – 29.08.2009

Otwarcie zmodernizowanych szlaków w Powidzkim Parku Krajobrazowym było wspólnym przedsięwzięciem kilku gmin. Głównym partnerem był Urząd Marszałkowski i Fundacja All For Planet. Było to również pierwsze otwarcie szlaków w którym uczestniczyliśmy jako partnerzy i organizatorzy przejazdu rowerzystów do Wilczyna. Przyznam się szczerze że jako prowadzący miałem sporo obaw (był to mój debiut w tak dużej imprezie). Jednak dzięki doskonałej współpracy i pomocy P. Zygmunta Nowaczyka (będącego zastępcą burmistrza Miasta i Gminy Trzemeszno), udało się przeprowadzić cały rajd wzorowo. Dzięki zaangażowaniu władz gminy mieliśmy prawie cały czas zabezpieczony przez policję przejazd. Niewątpliwie dawało nam to spory komfort i bezpieczeństwo na drogach po których się poruszaliśmy. Na starcie zjawiło się ponad 200 rowerzystów. PO krótkich przemowach i omówieniu zasad poruszania się po drogach publicznych ruszyliśmy w trasę około godziny 10:45. Jeszcze w Trzemesznie zatrzymaliśmy się całą grupą przy kościele gdzie zrobiono kilka zdjęć. Z Trzemeszna wyjechaliśmy drogą w kierunku miejscowości Trzemżal. Po pięciu kilometrach skręciliśmy w prawo w kierunku Jerzykowa. Po podjechaniu pod górkę zatrzymaliśmy się na krótki postój aby zebrać całą jakże liczną grupę. Przejeżdżając przez Jerzykowo dojechaliśmy do Kinna. Kierując się w stronę Jeziora Piłka wjechaliśmy na zielony szlak którym dojechaliśmy do spotkania przy wielkim Dębie. Tutaj mieliśmy się spotkać z kolejnymi grupami rowerzystów którzy dotarli do nas z różnych zakamarków okolicznych gmin. Zaplanowany był tutaj także kolejny postój i rejestracja nowych osób. Tak jak w Trzemesznie każdy uczestnik otrzymał m.in. pamiątkową koszulkę, mapę wodę do picia i kupon na jedzenie. Grupa rozrosła nam się do ponad 300 osób. Piękna pogoda z pewnością miała na to wpływ. Dojeżdżając do Szydłówca wjechaliśmy na szlak czarny pokrywał on się jednocześnie z niebieskim którym jechaliśmy do tej pory. Kolejne miejscowości przez które przejeżdżaliśmy to Osówiec, Suszewo i Borek. Stąd już jadąc wzdłuż Jeziora Wilczyńskiego dotarliśmy do Wilczyna. Meta przewidziana była przy plaży miejscowego jeziora. Tutaj rowerzyści mogli odpocząć, posilić się i wygrać liczne nagrody w organizowanych przez All For Planet konkursach. Rajd z pewnością należy zaliczyć do udanych. Dopisała nam piękna pogoda. Spora frekwencja w połączeniu z pięknym krajobrazem sprawiła że każdy z uczestników opuszczał Wilczyn zadowolony z przejechanych kilometrów. Na koniec grupa AKTR Cyklista zorganizowała dla chętnych powrót do Trzemeszna. Łączny dystans jaki przejechaliśmy tego dnia to około 75 km.

Z rowerowym pozdrowieniem Paweł Przybylak

ZEBRANIE – 02.09.2009

Michał Z., Paweł O., Przemek, Karolina M., Jacek S., Natasza S., Tomek P., Maciej D., Mateusz R., Kuba S., Krzychu A., Paweł P., Ewa N., Robert Ostrowski

76 ESKA FUJIFILM MARATON – 06.09.2009

Uczestnicy: Paweł O., Jacek Z. Karolina M. Andrzej K. Wojtek Si. Michał Z. Dystans: Mega 62 km.

Zawody odbyły się w Poznaniu w ramach cyklu Eska Fujifilm Bikemaraton 2009. Ich organizatorem jest Grabek Promotion. Na zaproszenie Pawła O. który zasponsorował udział naszych klubowiczów w maratonie odpowiedziało w sumie 8 osób. Warunkiem opłacenia startowego była aktualnie zapłacona klubowa składka i wystąpienie w zawodach jako „Rowertramp team”. Ze zgłoszonych wcześniej osób na starcie nie pojawiła się Ewa N. i Robert M. Reszta zgodnie z ustaleniami pojawiła się najpierw w klubowej siedzibie w celu odebrania pakietu startowego. Już w komplecie wszyscy Cykliści stawili się na starcie. Zawody miały być przede wszystkim dobrą zabawą i pomocą w reklamie sklepu Rowertramp, którego Paweł jest właścicielem. Dystans jaki przejechali jego uczestnicy to 62 km. Wszystkim udało się dojechać do mety . Wyniki:

Jacek Z. 163 miejsce czas 02:30:27 Wojtek Si. 220 miejsce czas 02:37:21 Andrzej K. 329 miejsce czas 02:49:36 Michał Z. 338 miejsce czas 02:51:01 Paweł O. 483 miejsce czas 03:24:27 Karolina M. 526 miejsce czas 03:43:06

Nie o wyniki jednak w tym maratonie chodziło. Liczyła się przede wszystkim dobra zabawa w miłym towarzystwie .

ZEBRANIE – 09.09.2009

Paweł O., Andrzej K., Marzena S. , Krzysztof C., Michał Z., Kuba S., Robert M., Mateusz R., Paweł P.

OTWARCIE ZACHODNIEGO ODCINKA NADWARCIAŃSKIEGO SZLAKU ROWEROWEGO – 12.09.2009

Była to jedna z większych imprez rowerowych, w których AKTR wziął udział w tym roku. Już dawno, a dokładniej od 2005 roku, nie było otwarcia żadnego szlaku rowerowego, należącego do WSSR. Po uzyskaniu zezwolenia na przeprowadzenie szlaku z Radojewa do Biedruska wzdłuż Warty pojawiła się jednak możliwość przedłużenia dotychczasowego Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego do Międzychodu, więc „kuliśmy żelazo póki gorące”. To miło, że powstał też w tym roku (otwarty w czerwcu 2009) Poznański Węzeł Szlaków Rowerowych na rogu Abpa Baraniaka i Jana Pawła II, skąd można było zgrabnie – bo i w dużej grupie – wystartować. Impreza od początku miała niezłą oprawę – bo i sponsor bogaty: Fundacja All For Planet z grupy Allegro! Gdy jako prowadzący pojawiłem się na starcie, na PWR była już niezła grupa cyklistów, w tym świetnie widoczni w swych żółtych koszulkach dzielni Cykliści z AKTR, którzy dziś mieli pełnić funkcję organizacyjno – techniczną. W eterze działał już p. Piotr Kurek, który – jak zwykle prezentował swą typową nawijkę. Każdy uczestnik dostał pakiet startowy, składający się z wody, koszulki okolicznościowej i mapy.

77 Po ruszeniu – pod moim przewodnictwem – musieliśmy najpierw pokonać całe miasto. Policja dała ciała i prawie jej nie było (mimo, że umawialiśmy się inaczej) i mieliśmy dużego fuksa, że nie doszło do żadnego wypadku. Sympatyczniej zrobiło się, gdy skręciliśmy z Naramowickiej w Rubież i na dłuższy czas opuściliśmy ruchliwe drogi. Grupa zaczęła się wyciągać, zwłaszcza na piaskach ul. Nadwarciańskiej musieliśmy czekać na „ogon”. Z tyłu słyszałem zachwycone opinie nt odcinka z Radojewa do Biedruska – miód na moją duszę, wszak to ja wymyśliłem i wywalczyłem ten szlak. Jak tylko dotarliśmy do mostu na Warcie w Biedrusku, nastąpił kolejny dłuższy przestój – jedna z uczestniczek osa/pszczoła użądliła w okolice szyi i musieliśmy poczekać na karetkę. Kolejny postój mieliśmy na wysokości Śnieżycowego Jaru i następny – niedługo, przy torze motocrossowym w Obornikach, gdzie było picie i gdzie czekaliśmy na miejscowe władze na rowerze. Policja obornicka wywiązała się z zadania świetnie i do granic powiatu jechało się bezpiecznie i szybko – bo po asfalcie. Niestety, w okolicach Bąblina nastąpił zawał organizacyjny – Policja jechała sobie na końcu peletonu, a nas zaczęły wyprzedzać samochody! Na wąskiej drogi bardzo łatwo mogło dośc do kolizji z nadjeżdżającymi samochodami z przeciwka bądź z którymkolwiek z rowerzystów! Na szczęście Opatrzność znów czuwała nad nami i do żadnych przykrych w skutkach incydentów nie doszło. Miałem natomiast sygnały z „technicznych tyłów”, że ilość pan i awarii jest po prostu Guinessowa. Do groźnego (na szczęście, tylko tak wyglądającego) upadku jednej z uczestniczek doszło przez jednym z zakrętów w Kiszewie – i znów chwila postoju. Miło i szybko jechało się do Obrzycka, ale tam skończył się asfalt i zaczęły się piachy. Dla AKTR-owców to małe piwo, ale dla wielu z uczestników będzie to wspomnienie na… długie lata! Na ostatnim – długim, żeby wszyscy dojechali - postoju przed Wronkami słyszałem narzekania, że ludzie już nie mogą i ile jeszcze tego piachu… Z niedowierzaniem przyjmowali wiadomość, że już dosłownie za moment będą Wronki! Przed samym miastem czekał na nas wiecznie młody Burmistrz Wronek, w towarzystwie którego wjechaliśmy na metę rajdu – znajdującą się na terenie stanicy kajakowej nad Wartą. Mieliśmy spore opóźnienie, więc zespół muzyczny składający się z bębniarzy już grał. Były też namioty: Wielkopolskiej Organizacji Turystycznej, naprawy rowerów, itp. Posiłek plus napój energetyczny Allegro, krótka ceremonia przecięcia dętki i – mogliśmy myśleć o powrocie. Pogoda była całkiem OK., więc całkiem spora grupa Cyklistów (i nie tylko) zdecydowała się na powrót do Poznania na rowerach. Drogą zdecydowanie najkrótszą, czyli asfaltem przez Szamotuły (gdzie zostawiliśmy klubowych szamotulan po skorzystaniu u nich z dobrodziejstw toalety). Za Szamotułami poczułem „trzeci oddech Kaczuchy” i zacząłem jechać coraz szybciej, tracąc z oczu uczestników rajdu. Gdy znikli mi z oczu, przyśpieszyłem jeszcze bardziej i już samotnie - wzdłuż jezior na Samicy - dotarłem do domu.

Przejechałem pi razy oko 77 km z PWR do Wronek oraz 45 z Wronek do domu.

Fajnie mieć dobrą formę. We wrześniu zazwyczaj ją mam ;-)

Wielkie podziękowania dla klubowiczów, którzy wykonali w tym dniu kawał solidnej roboty.

Andrzej Kaleniewicz

78 ZEBRANIE – 16.09.2009

Magda K., Jarek K., Kuba S., Paweł O., Karolina M., Marzena S. , Krzysztof C., Michał Z., Robert M., Ewa N., Paweł P., Przemek Sofczyński

RAJD DO MIĘDZYCHODU – 19.09.2009

Po przejechaniu w zeszłym tygodniu pierwszej części zachodniego odcinka Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego (Poznań – Wronki) postanowiliśmy w ten weekend dokończyć owy szlak. Do Wronek dojechaliśmy pociągiem. Z dworca ruszyliśmy wprost na szlak w kierunku Chojna. Znajduje się tam przeprawa promowa, ale osoby chcące z niej skorzystać powinny najpierw sprawdzić harmonogramy pracy promu. Poza wakacjami jest on bowiem czynny dość krótko. Za Chojnem zaczął się mocno terenowy odcinek, który skończył się w Sierakowie. Przejeżdżając przez rezerwat Cegliniec i Mszar nad jeziorem Mnich dotarliśmy do miejscowości Zatom Nowy. Kolejnym terenowym odcinkiem dotarliśmy do Mokrzy, gdzie zwiedziliśmy miejscowy prywatny zwierzyniec. Duża ilość swobodnie na ogół biegającego ptactwa, konie psy i wiele innych zwierzątek robi niesamowite wrażenie. Z pewnością warto się tutaj zatrzymać jeśli ktoś znajduje się w okolicy. Wracając na szlak dotarliśmy bezpośrednio do Międzychodu, czyli miasta w którym szlak się kończy. My z kolei wjechaliśmy na Szlak Stu Jezior po czym zjechaliśmy na czerwony szlak pieszy, który prowadził do Kamionnej. Przebiegał on między pięknymi jeziorami Bielskim i Koleńskim. Przejeżdżając przez Pszczewski Park Krajobrazowy kierowaliśmy się w stronę Nowego Tomyśla. Czerwony szlak pieszy był, jak to określił Kuba, eteryczny. Pojawiał sie znienacka w postaci mocno omszałych i w zasadzie białych smug, bo czerwone pomiędzy totalnie wyblakło. W efekcie jechaliśmy owym szlakiem tylko momentami. Pierwotnie planowaliśmy powrót rowerami do Poznania. Plan udało sie zrealizować częściowo, tzn. na rowerach dotarliśmy do Nowego Tomyśla, a do Poznania pociągiem, jako że w NT byliśmy juz po zmroku. Ta opcja niestety miała szereg konsekwencji: frakcja niedojeżdżona była mocno zawiedziona a dla Jarka i dla mnie spowodowała dodatkowe utrudnienia w dotarciu do domów. Co prawda nie było przymusu jazdy pociągiem, ale ostatecznie wszyscy sie na to zdecydowali. Rajd był super! Było niemalże wszystko: awarie (pany), piaseczki, podjazdy, przenoski, błądzenie, pojawiające się i znikające szlaki, dobra pogoda, fajna ekipa, duuuużo jedzenia :), piękne okolice, zwiedzanie napotkanego zwierzyńca i o dziwo bezproblemowa podróż PKP :). Do pełni szczęścia zabrakło tylko rowerowego powrotu do Poznania, ale jak wiadomo ciemności nas zaskoczyły i chyba nie było sensu na siłę wracać rowerowo. Mam nadzieje, że przy okazji zrobimy jakąś kontynuację bo ten nieprzejechany odcinek z Nowego Tomyśla nie daje mi spokoju ;-). Ci co nie byli niech żałują :)! Po frekwencji widać było jak ludziska spragnione są normalnych rajdów :) Prowadząca też odegrała tutaj pewnie niemałą rolę :) Z ciekawostek w Kamionnej był festyn, na którym zatrzymał się na chwilkę Radek i akurat trafił na przemowę znanego krajoznawcy wielkopolskiego i byłego senatora Włodzimierza Łęckiego. W swoim bogatym życiorysie ma on również okres sprawowania zaszczytnego stanowiska Prezesa naszego Oddziału Międzyuczelnianego PTTK ;-). Na rajdzie wyszło nam 108 km, z czego asfaltami pewnie ze 40. Reszta mniej lub bardziej uciążliwym terenem. Jechało 12 osób (Pawle P, Paweł O, Kuba, Zbyszek N, Jarek K., Bartek K, Radek S., Wojtek Si, Jacek Z., Jacek N. z Ania i ja) ale Radek ze względu na kontuzje odłączył sie w Kamionnej.

79 Kilka fotek z rajdu: http://picasaweb.google.com/radoslaw.siekierzynski/20090919RajdAKTRCyklistaWronki NowyTomysl#

Karolina Michalska Paweł Przybylak Radek Siekierzyński

ZEBRANIE – 23.09.2009

Borys, Krzychu A., Karolina M., Jacek S., Natasza S., Kuba S., Ewa N., Paweł P., Andrzej K.

RAJD RADIA MERKURY DO ROGALINA - 26.09.2009

To już jest koniec! Ostatni rajd Merkurego w tym roku przeszedł do historii. Obyło się bez większych wpadek, poza tym, że na Hetmańskiej się peleton mi trochę rozjechał, bo policja za szybko wydarła do przodu. Można rzec, że była niezła jatka, bo blachosmrodziarze próbowali nas porozjeżdżać. Nie udało się im. Potem nie było już żadnych konkretniejszych atrakcji, poza piknikiem w Rogalinie. Bez wzlotów. Grupę powrotną, liczącą kilkadziesiąt osób poprowadziliśmy przez Babki.

ZEBRANIE – 30.09.2009

Ewa N., Paweł O., Darek R., Marzena S. , Krzysztof C., Kuba S.

RAJD DO ŚREMU - 03.10.2009

Nikt nie przyjechał na start. Pojechałem sobie do Strzeszynka i wróciłem przez Kiekrz, Złotniki i Górę Morasko. Dystans: 40 km Kuba Stankowski

RZEPIN – SWARZĘDZ – RAJD Z WIATERM – 04.10.2009

Według piątkowych i sobotnich prognoz, w niedzielę miało mocno wiać z zachodu. Zapowiadana prędkość wiatru miała sięgać 40 km/h. Krzysztof stwierdził, że to doskonała okazja, by zrobić klasyczny rajd z wiatrem. Piątkowy wieczór spędziłam na wykonywaniu zabiegów zmierzających do przekształcenia mojego marina w szosówkę. Zmieniłam opony na wąskie, napompowałam na twardo amortyzację i założyłam najkrótszy łańcuch.

W niedzielę rano wstaliśmy bardzo wcześnie. Wcześniej nawet niż w powszedni dzień gdy idę do pracy. Była to 5:40. Koszmarna godzina jak na sobotę. Sprawdziliśmy listę dyskusyjną, ale tak jak przypuszczaliśmy nie zgłosił się nikt chętny na krzysiowy rajd. Ludzi mogła zniechęcić wczesna godzina, deklarowany dystans – 180 km i zapowiadana średnia prędkość przejazdu - około 30 km/h. Zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy przez ciemny jeszcze Swarzędz na dworzec kolejowy. Dotarliśmy pociągiem do Poznania, a 80 potem - również pociągiem pojechaliśmy do Czerwieńska, skąd po 2 minutowej przesiadce (biegliśmy, by zdążyć) wskoczyliśmy do pociągu do Rzepinia. Rzepin położony jest około 20 km od Słubic i granicy niemieckiej. Pogoda była słoneczna i wiało. Wiatr faktycznie był silny.

Z Rzepinia pojechaliśmy szosą nr 134 na północ do Ośna Lubuskiego. W Ośnie skręciliśmy w prawo na wschód w drogę nr 137 i jechaliśmy nią przez Sulęcin aż do Międzyrzecza. Przed odbiciem na Gorzów mijał nas jakiś samochód, który radośnie na nas zatrąbił i pomachali nam z niego. Możliwe, że w środku siedział ktoś, kto razem z nami jeździł w maratonach szosowych i nas rozpoznał. Przez jakiś czas trasa rajdu pokrywała się z fragmentem średniej i dużej gorzowskiej pętli szosowej. Okolice między Ośnem a Międzyrzeczem były dość pagórkowate. W dodatku okazało się, że wiatr nie wszędzie nam pomagał, a momentami wręcz przeszkadzał! Nie wiało centralnie w plecy, był to wiatr tylno – boczny. Chwilami, zwłaszcza na zjazdach, czułam jak zarzuca mi rowerem, podcinając tylne koło. Nie było to miłe uczucie. Na szosach leżało sporo gałązek, które pozrywał silny wiatr. W większości były małe, ale trafiło się i kilka większych. Niesamowicie było gdy wjeżdżaliśmy w aleje topolowe. Drzewa szumiały głośno niczym wzburzone morze.

W październiku dni są krótkie. Wiedzieliśmy, że jeśli chcemy zdążyć wjechać do Poznania przed zmrokiem musimy się spieszyć i przystanki nie mogą być zbyt długie. Zatrzymywaliśmy się mniej więcej co 1-1,5 godziny, by naprędce coś zjeść. Oczywiście nie było też czasu na zwiedzanie. Kawałek za Międzyrzeczem skręciliśmy w lewo na Pszczew. Z Pszczewa jechaliśmy do Silnej. Było POD wiatr. Silną pamiętam z rajdu na zlot pojazdów militarnych, który tego roku prowadził Darek. To w tej wiosce zatrzymaliśmy się wtedy w sklepie i to tu Darek po raz pierwszy spróbował, jak się później okazało, dającego niewiarygodnego kopa napoju energetycznego „Siła Lecha”.

Krzysiu i ja w Silnej się nie zatrzymaliśmy. Pojechaliśmy do Łowynia i Lewic. Z Lewic do Zębowa prowadziła droga gruntowa. Był to jedyny terenowy odcinek podczas tego rajdu. Droga była świetnie utrzymana i mimo, że mieliśmy wąskie opony dało się całkiem wygodnie dojechać prawie do samej wioski. Ścieżka prowadziła przez las, wychodząc niedaleko przed miejscowością na teren otwarty. Wiedzieliśmy już Zębowo, kiedy zaczęły się nasze tańce w piasku. Okazało się, że gdy się ma wąskie i mocno nabite opony nawet niewielka jego ilość stanowi znaczne utrudnienie. Krzysztof rzeźbił bardzo efektowne zygzaki, ja natomiast musiałam się kawałek przejść z rowerem.

Drogę z Zębowa do Poznania znałam po darkowym rajdzie z Boryszyna prawie na pamięć. Jechaliśmy przez Lwówek a z niego do Dusznik. To był chyba najprzyjemniejszy odcinek podczas całego rajdu. Wiatr wiał idealnie w plecy i mocno pchał. Osiągaliśmy bez żadnego wysiłku prędkości rzędu 40 km/h. Ależ to było fantastyczne! Z Dusznik jechaliśmy do Grzebieniska. Tu już nie było tak fajnie, a na domiar złego jakość asfaltu drastycznie się pogorszyła. Było pełno dziur, łat i spękań. Na sztywnych rowerach z wąskimi oponami przejazd tego fragmentu był wstrząsającym przeżyciem.

W okolicach Lusowa i Lusówka nieco się zamotaliśmy. Ten rejon ma w sobie coś zwodniczego – kiedy jechałam z Darkiem i Kubą, też się tam trochę zapętliliśmy. Kiedy jechaliśmy przez Batorowo było już szaro i zaczynało kropić. Fatalne warunki na wjazd do Poznania, zwłaszcza, że wjeżdżaliśmy ul. Bukowską, która jest ruchliwa i nie ma pobocza. Było nerwowo, ale udało nam się wjechać do miasta i z niego wyjechać cało i zdrowo. Od Ronda Śródka zrobiło się już spokojniej. Do Swarzędza dojechaliśmy około godz. 20.00 zadowoleni z udanego rajdu. 81 Z licznika wyszło mi: czas – 8:45:22, dystans – 200,87 km, średnia – 22,93 km/h, maksymalna – 45,85 km/h.

Marzena Szymańska

ZEBRANIE – 07.10.2009

Marzena S. , Krzysztof C., Krzychu A., Przemysław C., Kuba S., Michał Z., Przemek, Mateusz R., Ewa N., Paweł P., Damian

ZEBRANIE – 14.10.2009

Kuba S., Paweł P., Jarek K.

ZEBRANIE – 28.10.2009

Marzena S. , Krzysztof C., Michał Z., Kuba S., Mateusz R.

RAJD DO ZIELONKI – 31.10.2009

Rajd zaplanował i poprowadził Krzysiek A. Wyjazd został ogłoszony na liście dyskusyjnej dopiero w czwartek około 23.00. W piątek wieczorem zgłosiłam się jako chętna do uczestnictwa i jak się okazało byłam jedyną chętną osobą. Umówiliśmy się z Krzysiem na Maruszce o 12.15.

Ostatnie dni były bardzo pochmurne i prawie zdążyłam zapomnieć jak wygląda słoneczny dzień, tym bardziej piękna pogoda w sobotę od rana była miłą niespodzianką. Do Maruszki jechałam al. Jabłkową, a potem dalej polami aż do granicy Klin i Milna. Gdy wjeżdżałam na trakt Kliny – Maruszka, z leśnej ścieżki wyjechał Krzysiek. Udaliśmy się zatem na Maruszkę już razem. Z Maruszki ruszyliśmy kawałek w głąb Puszczy, by z Traktu Poznańskiego zjechać przy leśnych grobach w prawo. Dojechaliśmy do miejsca gdzie dobijał szlak czarny, którym to szlakiem podążyliśmy do maleńkiego Ludwikowa. W Ludwikowie pojawił się niebieski szlak pieszy. Jechaliśmy długa prostą drogą aż do Tuczna.

W Tucznie, po wylocie na szosę Karłowice – Wronczyn chwilę zastanawialiśmy się jak jechać dalej. Aby ominąć asfalt wbiliśmy się w leśną ścieżkę, która zaprowadziła nas do przystanku autobusowego w Tucznie. Skręciliśmy w prawo gruntową drogą wiodącą do Kołatki. Kołatka była nam jednak nie po drodze – Krzysztof planował zjechać południowe brzegi jezior Kołatkowskiego, Stęszewskiego i obu Wronczyńskich. Nie prowadzi tam żaden szlak, co więcej nawet przyglądając się mojej szczegółowej mapie można było odnieść wrażenie, że trzymanie się blisko jezior nie będzie wcale łatwe. Z mapy wynikało, że nad samym brzegiem nie biegnie nic.

Z drogi idącej na Kołatkę skręciliśmy w lewo. Kluczyliśmy po lesie zapętlając drogę niemiłosiernie. Trudno było dokładnie stwierdzić gdzie jesteśmy. Ostatecznie wyjechaliśmy na pole. Polem tym dotarliśmy do jakiejś wioski – okazało się, że była to … Kołatka! Pojechaliśmy więc dalej równolegle do granicy lasu polem na wschód. Aby 82 zbliżyć się do jezior odbiliśmy w lewo. Ścieżka którą wybraliśmy była wyzwaniem. Były na niej rozsypane kamienie, była strasznie nierówna, trawiasta i w dodatku można było wlecieć w głębokie koleiny. Udało nam się to sprawnie przejechać. Dotarliśmy do lasu i znowu sobie po nim kluczyliśmy.

Klucząc dojechaliśmy do jez. Stęszewskiego. Przez jakiś czas udało nam się trzymać ściśle linii brzegowej jeziora. Ścieżka była usłana liśćmi, miejscami nierówna, chwilami wąska. Jechało się jednak bardzo przyjemnie. Po dotarciu na plażę jez. (chyba) Stęszewskiego dróżka jakby zniknęła, ale po wnikliwej analizie terenu okazało się, że można jechać dalej! Wąska nitka prowadziła nas wśród zarośli, skrajem bagna. Krążyliśmy po lesie starając się jechać jak najbliżej jezior. Po drodze mijaliśmy przesmyk za jez. Stęszewskim. Potem, sprawdzając kolejne przecinki, stwierdziliśmy, że jedna z nich kończy się paśnikiem, a następna prowadzi do miejsca gdzie były wysypane m.in. kasztany dla dzików. Teren był wyraźnie przez nie zryty, więc cieszyliśmy się, że żadnego z tych dzików nie spotkaliśmy .

Koniec końców wyjechaliśmy na skrzyżowaniu leśnych dróg. Na wprost dobijał szlak zielony pieszy, w lewo droga prowadziła na przesmyk między jeziorami Wronczyńskimi, a w prawo do Jerzykowa. Popatrzyliśmy chwilę na moją dokładną mapę, z której wynikało, że teren przylegający od strony południowej do jez. Wronczyńskiego jest zabagniony, ale też, że jest tam jakaś ścieżka, którą będzie można próbować przejechać. Spróbowaliśmy zatem. Po drodze trafiliśmy na bardzo fajny krótki podjazd. Pokręciliśmy się trochę, ale ścieżka okazała się nieprzejezdna.

Od tej chwili zaczęliśmy już wracać. Próbowaliśmy powtórzyć drogę, którą jechaliśmy w stronę do. Częściowo nam się to udało, częściowo błądziliśmy, poznając nowe ścieżki. Było zimno, a mający wiele interesujących funkcji licznik Krzysia wskazywał, że temperatura powoli spada. Z Tuczna wracaliśmy niebieskim szlakiem pieszym, prowadząc rozmowę o fajnych i lekkich częściach rowerowych. Odprowadziłam Krzysia za Maruszkę i na trakcie Maruszka – Kliny, tam gdzie w południe się spotkaliśmy, rozjechaliśmy się do domów. Rajd był udany, jechało się bardzo przyjemnie i co miłe – był to (dla mnie, bo Krzysiu musiał dojechać do Poznania szosą) rajd w całości terenowy.

Z licznika wyszło mi 47,13 km.

Marzena Szymańska

LISTOPADOWY RAJD DO ZIELONKI – 08.11.2009 opis też już jest :-)

II rajd do Zielonki był równie spontaniczny jak pierwszy. Krzysiu A. na liście dyskusyjnej napisał, że chętnie wybierze się w weekend do Puszczy. Ja odpisałam w sobotę, że również chętnie pojadę. Potem zaczęły się odzywać kolejne osoby. Ostatecznie umówiliśmy się wszyscy na spotkanie u mnie w Wierzenicy na mostku. Jak na ponury listopadowy dzień i rajd zorganizowany praktycznie z dnia na dzień zjechało się sporo, bo aż 7 osób, a byli to: prowadzący Krzysztof A., Wojtek Su., Hania K., Kuba S., Przemo C., Robert M. oraz ja. Kiedy byliśmy w komplecie, ruszyliśmy w drogę.

Pojechaliśmy starym sadem pod górę i dalej leśnymi bardzo błotnymi i pełnymi kolein oraz kałuż (po zrywce drewna) ścieżkami. Nie jechało się łatwo ale byłam bardzo 83 zmotywowana by jechać – gdybym zeszła z roweru niechybnie bym utopiła moje z całą pewnością przemakalne buty :-). Dotarliśmy do szosy Wierzonka – Kobylnica i udaliśmy się w stronę stawów rybnych, znad których brukowaną ścieżką, a potem wąziutką szosą pojechaliśmy nad jez. Kowalskie.

Krzysia pomysł na rajd zakładał, że pojedziemy północną stroną jez. Kowalskiego a potem południową stroną jezior Wronczyńskiego, Stęszewskiego oraz Kołatkowskiego. W prowadzeniu rajdu wybitnie pomagał Kuba, który miał rower zaopatrzony w GPS. Wynajdywał najróżniejsze ścieżki widma. Jechaliśmy po podmokłej łące, przez krzaki, las itd. Z rzadka to czym jechaliśmy stwarzało choćby pozory istnienia ścieżki. Nad samym północnym brzegiem jez. Kowalskiego trzeba było przedzierać się przez las. Może kiedyś tam była jakaś ścieżka, w każdym razie obecnie jest to prawie kompletnie nieprzejezdne.

Ze 2 lub 3 razy przeprawialiśmy się przez strumienie wpadające do jeziora. Drzew, przez które nosiliśmy rowery nawet nie zliczę. Niemniej jednak było fajnie. Odwiedziliśmy cypel na jez. Kowalskim. Nigdy wcześniej tam nie byłam. Okazało się, że jest to bardzo urokliwe miejsce z pięknym widokiem. Do Jerzykowa podjechaliśmy kawałek szosą. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by pożegnać się z Wojtkiem, który postanowił wracać już do domu. Po krótkiej przerwie pojechaliśmy z Jerzykowa na północ w stronę Wronczyna.

Przed przesmykiem między jeziorami skręciliśmy z głównej wygodnej gruntówki w lewo. Znowu były krzaki, błoto, wąskie ścieżki – nieścieżki, bagienka i inne cuda. Częściowo jechaliśmy tak jak tydzień temu gdy na rajdzie – rozpoznaniu trasy - byliśmy we dwójkę Krzysztof A. i ja, a częściowo innymi ścieżkami, które pokazał nam Kuba. Prawie cały czas udawało nam się trzymać blisko południowych brzegów jezior Wronczyńskiego, Stęszewskiego i Kołatkowskiego.

Ofiarą wąskiej, pełnej śliskich korzeni ścieżki padł Przemo, który nieomal wodował w jeziorze. Kiedy dojechaliśmy do Tuczna zaczynało się już powoli robić szaro. Zatrzymaliśmy się przy sklepie na jedzonko i małe zakupy. Chciałam sprawdzić czy wystarczająco mocno podładowałam akumulatorki mojej przedniej lampki i wtedy zobaczyłam, że jeden z kabelków mam urwany i lampka nie działa. W takiej sytuacji jazda powrotna z ekipą przez las byłaby dla mnie nie lada wyzwaniem, zwłaszcza, że mało widzę po zmroku nawet gdy mam lampkę. Zapytałam więc, czy ktoś jest chętny na powrót szosą. Robert znany z tego, że jeździ po szosie zabójczo szybko był chętny i co więcej obiecał, że mnie nie zgubi po drodze. Założyłam więc kamizelkę odblaskową, odpaliłam tylną lampkę i ruszyliśmy. Jechaliśmy faktycznie bardzo szybko, prawie nie schodząc z prędkościami poniżej 30km/h, a miejscami jadąc powyżej 40km/h. To był chyba mój rekord – nigdy wcześniej nie przejechałam trasy Tuczno – Wierzonka w tak krótkim czasie! W Wierzonce Robert pojechał na Kobylnicę, a ja odbiłam w stronę Wierzenicy. Kiedy dotarłam do domu było już mocno szaro, ale nadal było jeszcze coś widać.

Bilans rajdu: 4 gleby – remis między Przemem a Krzyśkiem :-)

Z licznika wyszło mi 36,4 km, reszcie więcej bo jechali (w większości) z Poznania i musieli do niego wrócić.

Marzena Szymańska

84 RAJD DO ZIELONKI - 14.11.2009

Uczestników: 5 Dystans: 70 km

Trasa: Poznań, Kozie Głowy, Janikowo, Wierzenica, polnymi ścieżkami do szosy Mielno- Wierzonka, chwila gubienia się po opłotowanych polach w okolicach Wierzonki, Wierzonka, Karłowice, Dębogóra, Czernice, Tuczno, pętla dookoła jeziora Tuczno, ścieżkmi wzdłuż jeziora Modrego, Czarnego, ścieżka nad jeziorem Pławno, Czernice, Maruszka, Kicin, Kozie Głowy, Poznań

Inne: dwie i pół pany (Przemo, Bartek, Krzysiek) Kuba Stankowski

ZEBRANIE – 18.11.2009

Darek R., Michał Z., Marzena S. , Krzysztof C., Kuba S., Paweł O., Krzychu A., Ewa N., Paweł P., Wojtek S., Mateusz R.

POSZUKIWANIA NOWYCH ŚCIEŻEK W ZIELONCE – 21.11.2009

Krzysztof Andrzejewski Korzystając z pięknej jak na listopad pogody postanowiłem zorganizować rajd w ramach mojej pracy magisterskiej. Za cel postawiłem sobie wytyczenie nowego szlaku dla bardziej zaawansowanych rowerzystów po Puszczy Zielonce. Rano przywitała mnie piękna wyżowa pogoda, jakże obca dla zazwyczaj pochmurnego i zgniłego listopada. Było dość rześko, ale promienie słońca rekompensowały dość niską temperaturę. Za miejsce zbiórki wytyczyłem róg ulicy Naramowickiej i Serbskiej. O godzinie 10.00 czekali już na mnie Przemo Cieślak, dziewczyna Jacka Nowaczyka i Pan w średnim wieku na treningu. Przepraszam najmocniej, że imion nie zapamiętałem – biję się w pierś. Po chwili czekania dojechał Kuba Stankowski i Jacek. Razem wyruszyliśmy w kierunku Malty. Kuba zaproponował, żeby pojechać nad Wartą, na co wszyscy przystali. Nawet ja nie jechałem wcześniej tym odcinkiem, trochę nas wytrzęsło na kamieniach, ale na deser był iście górski jak na nizinne warunki zjazd. Resztę drogi na Maltę pokonaliśmy już po ścieżkach rowerowych. Mój planowany szlak ma właśnie zaczynać się na Malcie przy Węźle Szlaków Rowerowych, więc tak de facto to właśnie tam rozpoczął się właściwy rajd. Z Malty pojechaliśmy szlakiem cysterskim do Gruszczyna, a następnie drogą gruntową prosto aż do Mechowa, przejeżdżając po drodze przez tory kolejowe i drogę krajową nr 5. W Mechowie skręciliśmy w prawo w bardzo urokliwą ścieżkę i dalej pojechaliśmy wzdłuż rzeki Głównej aż do Wieżenicy. W Wieżenicy brukowaną drogą do góry, różnymi ścieżkami mijając stawy rybne dotarliśmy do Barcinka, gdzie przewidziany był postój. O tej porze roku sklepik w Barcinku był nieczynny, czym Przemo był wyraźnie zawiedziony – pewnie liczył na jakieś dobre ciastko. Chwilę posiedzieliśmy na ławeczkach w słońcu posilając się zabranym prowiantem i ruszyliśmy dalej. Zjechaliśmy do tamy na Jeziorze Kowalskim i nie przekraczając jej odbiliśmy w prawo w poszukiwaniu ścieżki nad brzegiem jeziora. Ta, którą wybraliśmy była zbyt niebezpieczna jak na tę porę roku – dużo śliskich korzeni skutecznie uniemożliwiało jazdę na rowerze. Byliśmy zmuszeni trochę oddalić się od brzegu, ale tylko na pewien czas. Później już bez większych przeszkód udało się objechać praktycznie cały południowy brzeg Jeziora Kowalskiego nad samą wodą. Ten odcinek był rewelacyjny, momentami wymagający technicznie, ale dający

85 ogromną radość z jazdy rowerem. Na koniec wyjechaliśmy na moście w Jerzykowie, skąd cały czas prosto drogą gruntową dojechaliśmy do przesmyku Jezior Wrończyńskiego Małego i Wielkiego. Przed samym przesmykiem odbiliśmy w lewo w zarośniętą ścieżkę. Ostatnim razem, gdy byłem tu z Marzeną po pewnym czasie zgubiliśmy ścieżkę nad jeziorami. Tym razem dzięki wytrwałości Kuby udało się nam przebić i znaleźć kontynuację szlaku nad samymi jeziorami(dzięki Kuba!). Jechaliśmy nad urokliwymi brzegami jezior Wrończyńskiego Wielkiego, Stęszewskiego i Kołatkowskiego. Jednak nie dane nam było tego dnia dojechać brzegami jezior do samego Tuczna. W pewnym momencie na drodze spotkaliśmy myśliwego, który oznajmił nam, że odbywa się polowanie zbiorowe i nie możemy jechać dalej. Musieliśmy cofnąć się kawałek i szerokim łukiem ominąć teren polowania, wzdłuż którego co kilkanaście metrów stał myśliwy ze strzelbą dojechaliśmy do Tuczna. W Tucznie zatrzymaliśmy się przy sklepiku, aby się posilić i napić. Nasz towarzysz na treningu miął już dość jazdy w ciężkim terenie i oznajmił, że sam wróci do Poznania. Moje słowa uznania, bo radził Pan sobie naprawdę zacnie na rowerze o zgoła innym zastosowaniu. Dalej już w 5 pojechaliśmy północnym brzegiem Jeziora Tuczno, dalej bocznymi ścieżkami w stronę Zielonki. Ostatni odcinek prowadził przez urokliwe łąki i tereny podmokłe, z których wyjechaliśmy na ścieżkę dydaktyczną wokół Zielonki. Udało się nam zrealizować ambitny plan dotarcia do samej Zielonki, niestety zrobiło się już dość późno i było pewne, że za jasnego do domu nie dojedziemy. Z Zielonki do Pławna wracaliśmy Małym Pierścieniem Rowerowym, po drodze zatrzymując się na mini sesję zdjęciową. Zapadający zmrok i szybki spadek temperatury spowodował powstawanie bardzo urokliwych i mistycznych mgieł, które trzeba było uwiecznić. Z Pławna przebiliśmy się na Duży Pierścień Rowerowy, którym już w całkowitych ciemnościach dojechaliśmy do Kicina. Później już asfaltem do Poznania i dalej ścieżką rowerową od torów. Na wysokości stacji BP pożegnaliśmy się z Jackiem i jego dziewczyną. Ja, Przemo i Kuba pojechaliśmy razem i jak tydzień wcześniej nie mogliśmy sobie odmówić przejażdżki jeszcze nie otwartą, ale gotową już ulicą Lechicką – wtedy najszerszą ścieżką rowerową w Poznaniu. Z licznika wyszło mi: - dystans: 83,35km - czas: 05:28:11 - średnia: 15,23

ZEBRANIE – 25.11.2009

Kuba S., Mateusz R., Przemysław C., Maciej D., Robert M., Marzena S. , Krzysztof C., Ewa N., Paweł P., Darek R.

RAJD LOPIEGO NAD JEZ. DĘBINIEC – 29.11.2009 relacja Roberta: Na rajd stawili się: Malta- Jacek team Trek, Zbyszek team Author, Borys team KTM, Bartek team Cube, Robert team Cannondale Swarzedz- Marzena team Marin, Krzysztof team Eurobike - Wojtek team Radon Z węzła rowerowego wyruszyliśmy ok 12:15. Przy stoku spotkaliśmy Bartka i za Jackiem zaczęliśmy przy trybunach podjeżdżać w stronę lasku, niestety przy zjeździe wpadłem w poślizg i zaliczyłem glebę a właściwie kostkę pozbruk, trochę się pozwijałem z bólu, wsiadłem na rower i pojechaliśmy dalej lasami maltańskimi klucząc po górkach miedzy stawami a ZOO. Za ul. Piwna znów zaczęliśmy kluczyć miedzy stawami dojeżdżając do

86 przesmyku Cybiny pod wiaduktem ul. Warszawskiej. Stamtąd pojechaliśmy już prosto prawa strona j. Swarzędzkiego pod kościół gdzie czekaliśmy na Marzenę i Krzysztofa i tam skończyłem rajd. Lopi moja relacja: Zbiórkę Lopi wyznaczył na godz. 12.00 przy Poznańskim Węźle Rowerowym nad Maltą. Krzysiu i ja byliśmy po imprezie andrzejkowej, na której bawiliśmy się do późna, więc postanowiliśmy nie jechać do Poznania, tylko dołączyć do ekipy w Swarzędzu przy pływalni. Zebrało się nas całkiem sporo, byli: prowadzący Robert M., Jacek Z., Bartek K., Borys W., Zbyszek N., Krzysztof C. i ja. Łącznie 7 osób. Za pływalnią, od razu na samym początku odłączył od nas ... prowadzący! Opowiadał, że nad Maltą zaliczył glebę, po której mocno go boli noga. Ponieważ jazda sprawiała mu problem stwierdził, że lepiej będzie jeśli wróci do domu (potem się okazało, że noga była złamana). W Uzarzewie dołączył do nas Wojtek Su. Jez. Swarzędzkie objechaliśmy ścieżką spacerową. Dotarliśmy nią do szosy Swarzędz – Gruszczyn, gdzie skręciliśmy w lewo. Jechaliśmy kawałek szosą, by prawie zaraz za mostkiem na Cybinie odbić w prawo. Po tej stronie rzeczki nigdy wcześniej nie jechałam. Było trochę błota. Ścieżka w dalszej części zakręcała dość stromym podjazdem w lewo wpadając na drogę Gruszczyn – Katarzynki. Długa prosta polna droga towarzyszyła nam aż do zjazdu do Uzarzewa. Na dole, w Uzarzewie czekał na nas Wojtek. Wszyscy razem pojechaliśmy jeszcze bardziej w dół, a potem w górę po bruku. Polami dojechaliśmy do Święcinka i Jankowa. Z Jankowa do Góry zaprowadziła nas wąska szosa. W Górze wjechaliśmy ponownie w teren i zjechaliśmy nierównym kamienistym i błotnistym zjazdem do jeziora Góra. Opony trochę się ślizgały i zdecydowanie nie czułam się komfortowo. Udało mi się jednak pokonać ten zjazd w siodle. Potem był podjazd. Lubię go, zawsze jest tam mokro, bo po ścieżce płynie mały strumień. Kiedy wjechaliśmy wszyscy na górę, zrobiliśmy przerwę żywieniowo – dyskusyjną. Gdy ruszyliśmy, przecięliśmy szosę Promienko - Promno i wjechaliśmy do PK Promno. Były koleiny, było błoto i górki. Krzysiu chciał pokazać kolegom fajny podjazd, który kiedyś, wiosną razem znaleźliśmy. Dojechaliśmy do jez. Brzostek, przy którym zrobiliśmy kolejną przerwę. Potem różnymi pokręconymi ścieżkami Krzysiu prowadził nas w stronę podjazdu. Ścieżki, którymi jechaliśmy były pełne liści, okrutnie zryte przez dziki i miejscami bardzo błotniste. Tymczasem pora była już niemłoda i za jakąś godzinę miało się zrobić ciemno. Wobec takiego stanu rzeczy zrezygnowaliśmy z odnalezienia podjazdu i zabraliśmy się za drogę powrotną. Wracaliśmy ścieżkami PK Promno, z których wyjechaliśmy na szosę Promno – Pobiedziska. Od tego momentu jechaliśmy szosami aż do Biskupic. W Biskupicach odłączył od nas Wojtek Su. Poczekaliśmy na Borysa i polna drogą kręciliśmy do Uzarzewa. W Uzarzewie przed kościołem skręciliśmy w prawo. Jadąc podjazdem Uzarzewo – Katarzynki pokonaliśmy w pionie 22m. Wyboistą polną drogą dojechaliśmy do szosy Swarzędz – Kobylnica. Na tej szosie Krzysiu i ja odbiliśmy w lewo do Swarzędza.

Z licznika wyszło mi: czas: 2:32:28, dystans: 43,62 km, średnia prędkość: 17,10 km/h, maksymalna prędkość: 32,00 km/h, temperatura maksymalna / minimalna: +11/+8°C, przewyższenie: 298 m, wysokość maksymalna: 109 m n.p.m., nachylenie średnie: 3 % nachylenie maksymalne: 14 %.

87 Marzena

ZEBRANIE – 02.12.2009

Krzysztof C., Darek R., Michał Z., Kuba S., Aśka, Ewa N., Paweł P., Krzychu A.

ZEBRANIE – 09.12.2009

Mateusz R., Kuba S., Krzychu A., Ewa N., Paweł P., Borys, Maciej D.

ZEBRANIE – 16.12.2009

Paweł O., Zbyszek N., Marzena S. , Krzysztof C., Bartek K., Darek R., Kuba S., Magda H., Ewa N., Paweł P.

WIGILIA KLUBOWA - 19.12.2009

Godz. 17:00 Klubowa Wigilia stałym zwyczajem odbyła się u Prezesa, a więc drugi rok z rzędu w Mosinie. Początek przewidziany był na 17:00 ale jak to bywa mieliśmy mały poślizg. Gdy przyjechali pierwsi goście choinka nie była jeszcze przystrojona, meble się rozstawiały i ogólnie byliśmy daleko w polu. Z pomocą klubowiczów szybko jednak udało się dość ze wszystkim do ładu. Powoli zjeżdżali się kolejni goście, wielu z naszych klubowych przyjaciół przyjechało całymi rodzinami. Z roku na rok młodych pociech w klubie mamy coraz więcej! Poruszając się po pokojach należało uważać, bo co chwila przebiegał lub dreptał jakiś maluch. Gdy już większość się pojawiła usiedliśmy do wieczerzy. Każdy przywiózł jakiś smakołyk, więc stoły dosłownie się uginały od ciężaru zupy, sałatek, słodkości itp. Po wieczerzy wszyscy przełamaliśmy się opłatkiem życząc sobie wszystkiego najlepszego w nadchodzącym roku. Czas minął nam na wspólnych rozmowach i opowiadaniu o rowerowych planach na nadchodzący 2010 rok. Spotkanie zakończyło się około 22:00. Muszę przyznać że klubowa wigilia jest najprzyjemniejszym momentem w całym roku. Nawet jeśli ktoś nie uczestniczy w życiu klubowym zawsze można go spotkać na klubowej wigilii. To czas w którym wiele na co dzień bardzo zabieganych osób znajduje dla siebie wzajemnie jeden wolny wieczór po to aby móc się spotkać z ludźmi których łączy wspólna rowerowa pasja. Wszystkim członkom klubu AKTR Cyklista, jego sympatykom i przyjaciołom z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkiego najlepszego. Do zobaczenia na szlaku!!!

Prezes AKTR Cyklista Paweł Przybylak

88