AAlllaann FFoollssoomm

DDzziieeńń SSppoowwiieeddzzii

The Day of Confession

Tłumaczył Piotr Jankowski

SS&&CC EEXXLLIIBBRRIISS

Główne postaci

Harry Addison Ojciec Daniel Addison – młodszy brat Harry’ego; osobisty sekretarz kardynała Marsciana Siostra zakonna Elena Voso, piel ęgniarka Hercules, karzeł

Osobisto ści Watykanu

Giacomo Pecci, papie ż Leon XIV Papiescy domini di fiducia, „m ęż owie zaufania”: kardynał Umberto Palestrina kardynał Nicola Marsciano kardynał Joseph Matadi monsinior Fabio Capizzi kardynał Rosario Parma ksi ądz Bardoni, doradca kardynała Marsciana Vigilanza – Urz ąd Stra ży Porz ądkowej Pa ństwa Watyka ńskiego Jacov Farel, szef Urz ędu Stra ży

Policja włoska

Detektywi z wydziału zabójstw: Otello Roscani Gianni Pio Scala Castelletti Gruppo Cardinale – zespół do zada ń specjalnych, powołany zarz ądzeniem ministra spraw wewn ętrznych Włoch do prowadzenia śledztwa w sprawie zamordowania kardynała wikariusza Rzymu Marcello Taglia, prokurator kieruj ący Gruppo Cardinale

Chi ńczycy

Li Wen, inspektor Pa ństwowego Urz ędu Jako ści Wody Yeh, prezes Narodowego Banku Chi ńskiego Jiang Youmei, ambasador Chin we Włoszech Zhou Yi, minister spraw zagranicznych Yin, handlarz kwiatami ci ętymi Xian, sekretarz generalny partii komunistycznej

Wolni strzelcy

Thomas Jose Alvarez-Rios Kind, mi ędzynarodowy terrorysta Adrianna Hall, korespondentka World News Network James Eaton, sekretarz do spraw politycznych; ambasada Stanów Zjednoczonych w Rzymie Pierre Weggen, szwajcarski bankier inwestycyjny Miguel Valera, hiszpa ński komunista Edward Mooi, poeta Prolog

Rzym. Niedziela, 28 czerwca

Dzisiaj nazwał si ę „S”. Z wygl ądu był uderzaj ąco podobny do Miguela Valery, trzydziestosiedmioletniego Hiszpana, śpi ącego płytkim, narkotycznym snem w gł ębi pokoju. Mieszkanie ątym pi ętrze, w którym si ę znajdowali, było marne – zaledwie dwa pokoje z male ńką kuchni ą i łazienk ą. Stały tu tanie, sfatygowane meble; jak w ka żdym takim miejscu, wynajmowanym na tygodnie. Najokazalej prezentowała si ę pluszowa kanapa, na której wiercił si ę niespokojnie Hiszpan, oraz stół ze składanym blatem pod oknem, przez które wygl ądał teraz „S”. Tak wi ęc mieszkanie było marne. Wynagradzał to widok z okna – na ziele ń Piazza San Giovanni i majestatyczn ą brył ę Bazyliki Świ ętego Jana na Lateranie, katedry papie ża jako biskupa Rzymu i „matki wszystkich ko ściołów”, ufundowanej przez cesarza Konstantyna w roku 313. Dzi ś widok był jeszcze ciekawszy ni ż zwykle. Msz ę świ ętą z okazji swych siedemdziesi ątych pi ątych urodzin odprawiał Giacomo Pecci, papie ż Leon XIV. Plac przed ko ściołem wypełniał po brzegi tłum wiernych, jak gdyby urodziny papie ża obchodził cały Rzym. Przeci ągn ąwszy dłoni ą po ufarbowanych na czarno włosach, „S” spojrzał na Valer ę. Za dziesi ęć minut otworzy oczy. Za dwadzie ścia oprzytomnieje i b ędzie w pełni zdolny do działania. „S” odwrócił si ę nagle i jego spojrzenie przesun ęło si ę na czarno-biały telewizor w rogu pokoju. Na ekranie wida ć było transmisj ę na żywo z wn ętrza bazyliki. Papie ż, w białych liturgicznych szatach, przemawiał, patrz ąc na swoich wiernych uduchowionym wzrokiem, pełnym życia i nadziei. Kochał ich, a oni odpłacali mu tym samym; odnosiło si ę wra żenie, że mimo podeszłego wieku i słabn ącego powoli zdrowia czerpie z tego odmładzaj ącą energi ę. Obraz si ę zmienił; w tłumie wypełniaj ącym ciasno bazylik ę kamerzy ści zacz ęli wyszukiwa ć znajome twarze polityków, sławnych osobisto ści i ludzi interesu. Nast ępnie oko kamery przesun ęło si ę na postacie siedz ących za papie żem duchownych. Byli to jego długoletni doradcy, jego uominidifiducia. Męż owie zaufania. Wspólnie stanowili bez w ątpienia najpot ęż niejsz ą grup ę wpływów w całej hierarchii Ko ścioła rzymskokatolickiego. Było ich pi ęciu: – Kardynał Umberto Palestrina, sze ść dziesi ąt dwa lata. Sierota i ulicznik z Neapolu, obecnie watyka ński sekretarz stanu. Niezwykle popularny w Ko ściele i ciesz ący si ę wielkim powa żaniem w świeckiej społeczno ści mi ędzynarodowych dyplomatów. Pot ęż nie zbudowany: ponad metr dziewi ęć dziesi ąt wzrostu przy wadze stu trzydziestu pi ęciu kilogramów. – Rosario Parma, sze ść dziesi ąt siedem lat. Kardynał wikariusz Rzymu; wysoki, surowy, konserwatywny prałat z Florencji; to w jego diecezji i ko ściele odbywała si ę papieska msza. – Kardynał Joseph Matadi, pi ęć dziesi ąt siedem lat. Prefekt Kongregacji Biskupów, pochodz ący z Zairu. Szeroki w barach, jowialny, miło śnik podró ży, znaj ący wiele j ęzyków, zr ęczny dyplomata. – Monsinior Fabio Capizzi, sze ść dziesi ąt dwa lata. Dyrektor generalny Institutio Opera Religiosa – Instytutu Dzieł Religijnych – banku watyka ńskiego. Urodzony w Mediolanie. Absolwent Oksfordu i Yale; samodzielnie doszedł do milionów jeszcze przed wst ąpieniem do seminarium w wieku trzydziestu lat. – Kardynał Nicola Marsciano, sze ść dziesi ąt lat. Najstarszy syn rolnika z Toskanii, kształcony w Szwajcarii i Rzymie, przewodnicz ący Administracji Dóbr Stolicy Apostolskiej; tym samym główny nadzorca inwestycji watyka ńskich. Dło ń „S” w r ękawiczce wył ączyła odbiornik i męż czyzna wrócił do stołu pod oknem. Za jego plecami Miguel Valera zakaszlał i poruszył si ę we śnie. „S” zerkn ął na niego, a potem znów wyjrzał przez okno. Przed sam ą bazylik ą policja ustawiła zapory, nie dopuszczaj ące tłumu na brukowany placyk przy wej ściu, a teraz po obu stronach odlanych z br ązu wrót ko ścioła stan ęli policjanci na koniach. Na lewo za nimi, poza zasi ęgiem wzroku zgromadzonych, „S” dojrzał kilkana ście niebieskich furgonetek i oddziały interwencyjne policji, również niewidoczne z tłumu, lecz w pełnej gotowo ści. Nagle pod schody bazyliki podjechały cztery ciemne lancie. Były to nie oznakowane limuzyny Polizia di Stato, włoskiej policji pa ństwowej, która zajmowała si ę ochron ą papie ża i kardynałów poza obr ębem Stolicy Apostolskiej. Po mszy miały odwie źć duchownych do Watykanu. W tym momencie br ązowe wrota stan ęły otworem i w tłumie podniosła si ę wrzawa. Jednocze śnie rozdzwoniły si ę dzwony wszystkich chyba ko ściołów Rzymu. Przez chwil ę nic si ę nie działo. A potem ponad d źwi ęk dzwonów wzniósł si ę ryk tłumu. W drzwiach bazyliki pojawił si ę papie ż. Biel jego sutanny odbijała wyra źnie od purpury strojów m ęż ów zaufania, pod ąż aj ących za nim. Cał ą t ę grup ę otaczał ciasno kordon ochroniarzy w czarnych garniturach i ciemnych okularach. Valera j ękn ął i zamrugał oczami, usiłuj ąc si ę przekr ęci ć na bok. „S” spojrzał na niego, lecz tylko przelotnie. Potem odwrócił si ę i z cienia pod oknem wydobył podłu żny przedmiot owini ęty w r ęcznik k ąpielowy. Umie ścił go na stole i odwin ąwszy r ęcznik, przystawił do oka lunet ę fi ńskiego karabinu snajperskiego. Obraz bazyliki powi ększył si ę stukrotnie. Kardynał Palestrina zrobił akurat krok naprzód i jego posta ć znalazła si ę w cało ści w kr ęgu celownika, którego krzy żyk spocz ął dokładnie ponad szerokim u śmiechem duchownego. „S” nabrał powietrza i wstrzymał oddech, a jego palec wskazuj ący przylgn ął mocniej do spustu. Palestrina usun ął si ę na bok. W celowniku karabinu znalazła si ę teraz pier ś kardynała Marsciana. Ignoruj ąc j ęki Valery, „S” przejechał lunet ą po kardynalskiej purpurze, a ż ujrzał biel sutanny Leona XIV. Ułamek sekundy pó źniej nici celownicze zbiegły si ę mi ędzy brwiami papie ża. Valera krzykn ął co ś gło śno. „S”, w dalszym ci ągu nie zwracaj ąc na ń uwagi, zacisn ął palec na spu ście. Papie ż ruszył naprzód i omin ąwszy jednego z ochroniarzy, zacz ął z u śmiechem pozdrawia ć tłum. „S” szybko przeniósł luf ę karabinu na prawo, naje żdżaj ąc celownikiem na złoty pektorał Rosaria Parmy, kardynała wikariusza Rzymu. A potem, z kamienn ą twarz ą, po prostu trzykrotnie szybko nacisn ął spust. Pokój wypełnił si ę hukiem wystrzałów. Dwie ście metrów dalej krew jednego z m ęż ów zaufania trysn ęła na biał ą sutann ę papie ża Leona XIV i zbryzgała otaczaj ących go kardynałów.

1

Los Angeles. Czwartek, 2 lipca; 21.00

W głosie z automatycznej sekretarki pobrzmiewał strach. „Harry, tutaj twój brat Danny... Nie chciałem dzwoni ć do ciebie z czym ś takim... tyle czasu min ęło. Ale nie mam... poza tob ą nie mam nikogo, komu mógłbym to powiedzie ć. Harry... strasznie si ę boj ę... nie wiem, co robi ć. ...Nie wiem, co jeszcze si ę stanie. Bo że, ratuj... Harry, je śli tam jeste ś, odbierz, błagam... Jeste ś tam? Chyba nie... Jeszcze zadzwoni ę”. – A niech to szlag. Harry Addison odwiesił samochodowy telefon, po czym nie zdejmuj ąc z niego r ęki, podniósł ponownie i wcisn ął „redial”. Usłyszał tony wybieraj ącego si ę samoczynnie numeru. Po chwili ciszy odezwał si ę miarowy sygnał włoskiej sieci telefonicznej. – No ż, Danny, odbieraj... Po dwunastym sygnale Harry rozł ączył si ę i spojrzał przed siebie; światła samochodów z przeciwka ta ńczyły hipnotycznie na jego twarzy, a ż niemal zapomniał, gdzie jest – w limuzynie z kierowc ą, który wiózł go na lotnisko, sk ąd o dwudziestej drugiej miał odlecie ć m ęcz ącym nocnym lotem do Nowego Jorku. W Los Angeles była dziewi ąta wieczorem; w Rzymie szósta rano. Gdzie mógł przebywa ć ksi ądz o tak wczesnej porze? Na porannej mszy? Mo żliwe; pewnie dlatego wła śnie nie odbiera. „Harry, tutaj twój brat Danny... Boj ę si ę... Nie wiem, co robi ć... Bo że, ratuj?” – Jezu Chryste. – Harry czuł jednocze śnie bezradno ść i przypływ paniki. Od lat nie zamienili ze sob ą słowa, nie napisali kartki pocztowej, a teraz głos Danny’ego odezwał si ę nagle z automatycznej sekretarki, w śród dziesi ątków innych. Głos kogo ś, kto jest w powa żnych opałach. W nagraniu słycha ć było szelest, jakby brat chciał si ę ju ż rozł ączy ć, lecz po chwili głos wrócił, przekazuj ąc mu numer telefonu i pro śbę, żeby zadzwonił „zaraz rano”. Dla Harry’ego „zaraz” było wła śnie w chwili, kiedy zacz ął odsłuchiwa ć wiadomo ści z domowego aparatu. Danny telefonował jednak dwie godziny wcze śniej, tu ż po dziewi ętnastej czasu kalifornijskiego, czyli czwartej rano w Rzymie. Co, u diabła, znaczyło dla niego „rano” o takiej porze? Si ęgn ął po telefon i wybrał numer swojej firmy prawniczej w Beverly Hills. Mieli tego dnia wa żne zebranie ze wspólnikami; kto ś mógł by ć jeszcze w biurze. – Joyce, tu Harry. Czy Byron...? – Wła śnie wyszedł, panie Addison. Mam poł ączy ć z telefonem w aucie? – Prosz ę. W słuchawce rozległy si ę trzaski, podczas gdy sekretarka Byrona Willisa przeł ączała. – Przykro mi, ale nie odbiera. Mówił co ś o kolacji. Mam mu zostawi ć wiadomo ść w domu? Światła za szyb ą rozmazały si ę i Harry poczuł przechył limuzyny, gdy kierowca zjechał z Ventura Freeway na ślimak ł ącz ący j ą z autostrad ą San Diego, po czym przy śpieszył, kieruj ąc si ę na południe, w stron ę lotniska. Wyluzuj si ę, pomy ślał. Danny jest pewnie na mszy albo poszedł na spacer. Nie doprowadzaj siebie i innych do wariactwa, skoro nawet nie wiesz, co si ę dzieje. – Nie, dzi ęki. Jestem w drodze do Nowego Jorku. Złapi ę go rano. Dobranoc. Rozł ączywszy si ę, Harry po chwili wahania ponownie wybrał Rzym. Usłyszał t ę sam ą sekwencj ę tonów, t ę sam ą cisz ę i wreszcie znajomy ju ż sygnał telefonu po drugiej stronie. W dalszym ci ągu nikt nie odbierał.

2

Włochy. Pi ątek, 3 lipca; 10.20

Ojciec Daniel Addison zapadł w płytk ą drzemk ę na fotelu przy oknie kursowego autobusu zmierzaj ącego na północ, autostrad ą do Asy żu. Starał si ę koncentrowa ć zmysły na łagodnym pomruku diesla i szumie opon. Ubrany był po cywilnemu; duchowne szaty i przybory toaletowe miał w niewielkiej torbie, le żą cej na półce baga żowej, a okulary i dokumenty spoczywały w wewn ętrznej kieszeni nylonowej wiatrówki, która uzupełniała ubiór składaj ący si ę z d żinsów i koszuli z krótkimi r ękawami. Ojciec Daniel miał trzydzie ści trzy lata i wygl ądał jak świe żo upieczony student, zwyczajny turysta podró żuj ący samotnie. Tak wła śnie chciał wygl ąda ć. Jako ameryka ński duchowny skierowany do Watykanu, Daniel Addison sp ędził w Rzymie dziewi ęć lat. I niemal od pocz ątku swego pobytu je ździł co jaki ś czas do Asy żu. Poło żone w śród umbryjskich wzgórz staro żytne miasto, miejsce narodzin pokornego kapłana, który został świ ętym, obiecywało poczucie oczyszczenia i łaski, dawało okazj ę do duchowej podró ży, gł ębszej ni ż w innych znanych mu miejscach. Teraz jednak duchowy aspekt wyprawy przestał istnieć; wiara legła w gruzach. Pomieszanie i strach wyparły wszystko inne. Utrzymanie resztek rozs ądku w ryzach wymagało psychologicznego znoju. Tak czy inaczej, siedział jednak w autobusie; jechał. Nie miał natomiast poj ęcia, co zrobi i powie, kiedy dotrze na miejsce. Około dwudziestu siedz ących przed nim pasa żerów gaw ędziło, czytało lub odpoczywało jak on, ciesz ąc si ę chłodem klimatyzowanego wn ętrza. Wiejski krajobraz za oknem zalewały fale letniego skwaru, przynosz ącego uprawom dojrzało ść , winnicom słodycz, a staro żytnym murom i fortecom, przesuwaj ącym si ę raz po raz w oddali, powolne zniszczenie. Odpływaj ąc w drzemk ę, ojciec Daniel wrócił my ślą do Harry’ego i wiadomo ści, któr ą zostawił mu na sekretarce tu ż przed świtem. Zastanawiał si ę, czy brat w ogóle j ą odebrał. A je śli tak, czy wywołała w nim niech ęć i czy nie oddzwonił celowo. Wiedział, że takie ryzyko istnieje. Oddalili si ę od siebie jeszcze jako nastolatkowie. Od ośmiu lat nie zamienili słowa, a nie widzieli si ę od dziesi ęciu. Spotkanie zreszt ą było krótkie, z okazji pogrzebu matki, na który obaj przyjechali do Maine. Harry miał wtedy dwadzie ścia sze ść lat, Danny dwadzie ścia trzy. Całkiem rozs ądna wydawała si ę wi ęc konkluzja, że po tak długim czasie Harry zd ąż ył ju ż spisa ć młodszego brata na straty i zwyczajnie miał go gdzie ś. W tej chwili jednak niewa żne było, co Harry my śli ani co oddaliło ich od siebie. Jedynym pragnieniem Danny’ego było usłysze ć głos brata, jako ś go poruszy ć i poprosi ć o pomoc. Zadzwonił do niego powodowany zarówno strachem, jak i miło ści ą, a tak że dlatego, że nie miał si ę po prostu do kogo zwróci ć. Stał si ę cz ęś ci ą koszmaru, z którego nie było odwrotu i który mógł jedynie pogr ąż ać si ę coraz bardziej w mroku i ohydzie; mógł sprowadzi ć na ń śmier ć, zanim w ogóle zdoła skontaktowa ć si ę z bratem. Jakie ś poruszenie w przodzie wozu wyrwało go z zadumy. W jego stron ę szedł nieznajomy m ęż czyzna. Tu ż po czterdziestce, starannie ogolony, ubrany w sportow ą kurtk ę i spodnie khaki. Pami ętał, że ten człowiek wsiadł w ostatniej chwili, gdy autobus ju ż ruszał z rzymskiego dworca. Przez moment Danny s ądził, że m ęż czyzna go minie i pójdzie do toalety z tyłu, on jednak zatrzymał si ę przy jego siedzeniu. – Pan jest Amerykaninem, prawda? – zapytał z brytyjskim akcentem. Ojciec Daniel obrzucił spojrzeniem autobus. Reszta pasa żerów jechała jak przedtem, wygl ądaj ąc przez okna, gaw ędz ąc, odpoczywaj ąc. Najbli żsi siedzieli kilka foteli przed nim. – Tak... – Tak wła śnie my ślałem – uśmiechn ął si ę szeroko przybysz. Zachowywał si ę sympatycznie, wr ęcz kordialnie. – Moje nazwisko Livermore. Jestem Anglikiem, je śli pan jeszcze nie poznał po akcencie. Czy mog ę si ę przysi ąść ? – Nie czekaj ąc na odpowied ź, wślizn ął si ę na siedzenie obok Danny’ego. – Jestem in żynierem drogowym. Przyjechałem do Włoch na urlop, na dwa tygodnie. W przyszłym roku wybieram si ę do Stanów. Nigdy tam nie byłem. Rozpytuj ę ka żdego spotkanego Jankesa, co warto zobaczy ć. – Był wygadany, nawet nieco nachalny, lecz miły; taki po prostu miał chyba sposób bycia. – Czy mog ę wiedzie ć, z jakiej cz ęś ci kraju pan pochodzi? – Z Maine... – Co ś było w tym wszystkim nie tak, ale ojciec Daniel nie był pewien co. – Na mapie to b ędzie w gór ę od Nowego Jorku, prawda? – Tak, w gór ę... – Ksi ądz ponownie rzucił okiem w gł ąb autobusu. Pasa żerowie zaj ęci byli swoimi sprawami. Żaden nawet si ę nie obejrzał. Wrócił spojrzeniem do Livermore’a i zd ąż ył zauwa żyć, że tamten zerka na wyj ście awaryjne przy siedzeniu przed nimi. – Mieszka pan w Rzymie? – zapytał Anglik przyjaznym tonem. Dlaczego patrzał na wyj ście awaryjne? O co tu chodzi? – Ju ż pan wie, że jestem Amerykaninem. Sk ąd ten pomysł, że mieszkam w Rzymie? – Bywałem tam sporo. Pa ńska twarz wydała mi si ę znajoma, tylko tyle. – Prawa r ęka Livermore’a spoczywała na podołku, lewej jednak nie było wida ć. – Czym si ę pan zajmuje? Rozmowa robiła wra żenie niewinnej, ale nie była taka. – Jestem pisarzem... – Co pan pisze? – Pracuj ę dla telewizji ameryka ńskiej... – To nieprawda. – Postawa Livermore’a zmieniła si ę w mgnieniu oka, wzrok mu stwardniał. Pochylił si ę ku Danielowi, napieraj ąc na niego. – Jeste ś ksi ędzem. – Co takiego? – Mówi ę, że jeste ś ksi ędzem. Pracujesz w Watykanie. Dla kardynała Marsciana. – Kim pan jest? – spytał Danny, spogl ądaj ąc na niego. Pojawiła si ę nagle lewa r ęka Livermore’a, trzymaj ąca mały pistolet maszynowy z tłumikiem. – Twoim katem. W tym momencie umieszczony pod autobusem mechanizm zegarowy wskazał 00.00. Ułamek sekundy pó źniej rozległa si ę ogłuszaj ąca eksplozja. Livermore znikn ął. Okna powypadały. Fotele i ciała pofrun ęły w powietrze. Odłamek ostrej jak brzytwa stali skosił głow ę kierowcy i autobus zatoczył si ę na prawo, przygniataj ąc do barierki białego forda sierr ę. Potem odbił si ę, sun ąc w poprzek strumienia pojazdów jak wypełniony ludzkimi wrzaskami ognisty pocisk z płon ącej stali i gumy. Znikn ął pod nim motocyklista. Nast ępnie zawadził o tył wielkiej ci ęż arówki i przewrócił si ę na bok. Sczepiwszy si ę ze srebrzyst ą lanci ą, autobus cał ą sw ą mas ą run ął na środkow ą barierk ę i rzucił ją prosto pod koła nadje żdżaj ącej cysterny z benzyn ą. Kierowca cysterny w gwałtownym odruchu nadepn ął na hamulec i szarpn ął kierownic ą w prawo. Koła zablokowały si ę, opony zapiszczały i olbrzymi wóz wpadł w po ślizg, odrzucaj ąc lanci ę od płon ącego autobusu niczym kul ę bilardow ą i str ącaj ąc go z autostrady ku stromemu zboczu. Autobus balansował chwil ę na dwóch kołach na kraw ędzi drogi, po czym stoczył si ę w przepa ść , wyrzucaj ąc z siebie w letni krajobraz ciała pasa żerów, niektóre okaleczone i płon ące. Pi ęć dziesi ąt metrów dalej zatrzymał si ę, a wokół niego zacz ęła z trzaskiem płon ąć sucha trawa. Par ę chwil pó źniej eksplodował bak; płomienie i czarny tuman buchn ęły w niebo burz ą ognia, która nie ucichła, dopóki z autobusu nie pozostała stopiona, wypalona skorupa ze snuj ącą si ę nad ni ą niepozorn ą, w ąsk ą stru żką dymu.

3

Samolot Delta Airlines; lot 148 z Nowego Jorku do Rzymu. Poniedziałek, 6 lipca; 7.30

Danny nie żył. Harry leciał do Rzymu, żeby zabra ć ciało do Stanów, gdzie brat miał by ć pochowany. Ostatnia godzina, podobnie jak cały lot, upłyn ęła mu jak we śnie. W dole przesuwały si ę szczyty Alp, muskane porannym słońcem, które zal śniło pó źniej w wodach Morza Tyrre ńskiego. Zatoczyli łuk, opadaj ąc nad polami Włoch ku rzymskiemu Mi ędzynarodowemu Portowi Lotniczemu Leonarda da Vinci w Fiumicino. „Harry, tutaj twój brat Danny...”. Przez cały czas słyszał tylko ten głos, powtarzany przez automatyczn ą sekretark ę wci ąż na nowo, jak z zepsutej płyty. Przera żony, podszyty obł ędem, a teraz ju ż milcz ący. „Harry, tutaj twój brat, Danny...”. Odprawiwszy gestem dłoni impertynencko uśmiechni ętą stewardes ę, która chciała mu dola ć kawy, Harry odchylił si ę na pluszowe oparcie fotela w pierwszej klasie i zamkn ął oczy, odtwarzaj ąc w pami ęci wydarzenia minionych dni. Próbował dodzwoni ć si ę do Danny’ego jeszcze dwukrotnie z pokładu samolotu. Potem jeszcze raz z hotelu. Niestety nikt nie odbierał. Coraz bardziej zaniepokojony, zatelefonował bezpo średnio do Watykanu, w nadziei, że zastanie Danny’ego w pracy. Przeł ączano go z jednego działu do drugiego, mówiono do ń łaman ą angielszczyzn ą i po włosku, a ż w ko ńcu dowiedział si ę, że „ojca Daniela nie b ędzie tu a ż do poniedziałku”. Dla Harry’ego oznaczało to, że jego brat wyjechał na weekend i, niezale żnie od jego stanu psychicznego, był to uzasadniony powód, dla którego mógł nie odbiera ć telefonów. Pozostawił mu wi ęc wiadomo ść na sekretarce w domu, podaj ąc numer nowojorskiego hotelu na wypadek, gdyby Danny chciał jeszcze dzwoni ć, tak jak to zapowiedział. Nast ępnie wrócił, nie bez pewnej ulgi, do codziennych obowi ązków i do sprawy, któr ą miał załatwi ć w Nowym Jorku – uzgodni ć w ostatniej chwili z szefami marketingu i dystrybucji Warner Bros pewne kwestie przewidzianej na weekend czwartego lipca premiery filmu „Dog on the Moon”, typowanego przez wytwórni ę na przebój lata. Była to historia psa wysłanego na Ksi ęż yc w ramach eksperymentu NASA i przez przypadek tam pozostawionego, oraz chłopców z Małej Ligi, którzy si ę o tym dowiaduj ą i postanawiaj ą go uratowa ć. Scenarzyst ą i re żyserem był klient Harry’ego, dwudziestoczteroletni Jesus Arroyo. Harry Addison, jako kawaler i m ęż czyzna równie przystojny jak jego sławni klienci, był jedn ą z najbardziej po żą danych partii w bran ży filmowej i jednocze śnie jednym z najbardziej błyskotliwych jej prawników. Jego firma reprezentowała śmietank ę najbogatszych hollywoodzkich talentów. Ich lista pokrywała si ę z obsad ą gwiazd i twórców najbardziej kasowych filmów i seriali telewizyjnych ostatnich pi ęciu lat. Przyja źnił si ę z wieloma spo śród tych, których twarze spogl ądały co tydzie ń z okładek wielkonakładowych czasopism. Sukces – jak stwierdzono to ostatnio w „Variety”, bran żowym dzienniku Hollywood – zawdzi ęczał Addison „poł ączeniu bystro ści i ci ęż kiej pracy z temperamentem, wyró żniaj ącym go znacz ąco na tle młodego pokolenia wojowniczych agentów, dla których słowo »transakcja« jest wszystkim, a których hasło brzmi: »nie bra ć jeńców«. Harry Addison, ubrany zawsze w biał ą koszul ę i ciemnobł ękitny garnitur od Armaniego, odzie ż stanowi ącą niemal jego znak firmowy, ostrzy żony w stylu Ivy League, wyznaje zasad ę, że najkorzystniejsze s ą takie rozwi ązania, przy których żadna ze stron nie wykrwawia si ę na śmier ć. Dlatego transakcje zawsze mu si ę udaj ą, klienci go kochaj ą, a studia i sieci telewizyjne szanuj ą; dlatego te ż zarabia okr ągły milion dolarów rocznie”. Teraz to wszystko nagle przestało cokolwiek znaczy ć. Wszystko przesłoniła śmier ć brata. Był w stanie my śle ć jedynie o tym, co mógł zrobi ć, żeby pomóc Danny’emu, a czego nie zrobił. Zadzwoni ć do ambasady ameryka ńskiej albo do włoskiej policji, żeby kto ś poszedł do jego mieszkania? Nawet nie znał adresu. Dlatego wła śnie, gdy pierwszy raz usłyszał wiadomo ść Danny’ego w limuzynie, chciał skontaktowa ć si ę z Byronem Willisem, swoim szefem, mentorem i najlepszym przyjacielem. Chciał zapyta ć, kogo znaj ą w Rzymie, kto mógłby mu pomóc. Nie zapytał, bo si ę nie dodzwonił. Gdyby jednak kogo ś w Rzymie znale źli, czy Danny żyłby jeszcze? Odpowied ź najpewniej brzmiała „nie”, poniewa ż i tak by nie zd ąż yli. Chryste. Ile razy przez te wszystkie lata spróbował si ę skomunikowa ć z bratem? Krótko po śmierci matki wymieniali jeszcze kartki świ ąteczne i urodzinowe. Potem zapomniał raz czy drugi, a pó źniej nie było ju ż nic. Zaj ęty swoim życiem i karier ą, Harry pozostawił sprawy własnemu biegowi, akceptuj ąc ich wzajemn ą relacj ę tak ą, jak ą była. Bardzo si ę od siebie ró żnili. Odnosili si ę do siebie gniewnie, czasem wr ęcz wrogo, żyj ąc na przeciwległych kra ńcach świata. Ka żdy z osobna zastanawiał si ę czasami, w rzadkich chwilach spokojnego namysłu, czy to wła śnie on powinien by ć tym, z którego inicjatywy znów si ę odnajd ą. I dalej nic si ę nie działo. A potem, gdy w sobotni wieczór świ ętował w nowojorskiej siedzibie Warnera znakomite wyniki „Dog on the Moon” – dziewi ętna ście milionów przez sam ą sobot ę, co mogło oznacza ć trzydzie ści osiem do czterdziestu dwóch na koniec weekendu – zatelefonował z Los Angeles Byron Willis. Kto ś z archidiecezji katolickiej w Los Angeles szukał Harry’ego, ale nie chciał zostawia ć wiadomo ści w hotelu. Dotarli do Willisa przez biuro i Byron postanowił zadzwoni ć sam. Danny nie żyje, oznajmił zduszonym głosem; zgin ął od eksplozji bomby w autobusie jad ącym do Asy żu, prawdopodobnie na skutek zamachu terrorystycznego. W emocjonalnym kociokwiku zaraz po telefonie Harry odwołał powrót do Los Angeles i zarezerwował miejsce na lot do Włoch w niedziel ę wieczorem. Chciał pojecha ć po Danny’ego i osobi ście przywie źć go do domu. Ju ż tylko tyle mógł dla niego zrobi ć. W niedziel ę rano skontaktował si ę z Departamentem Stanu, prosz ąc, by ambasada w Rzymie załatwiła mu spotkanie z prowadz ącymi śledztwo w sprawie eksplozji. Danny był przera żony i skołowany; by ć mo że to, co mówił przez telefon, rzuci jakie ś światło na całe zdarzenie i jego sprawców. Nast ępnie, po raz pierwszy odk ąd si ęgał pami ęci ą, Harry udał si ę do ko ścioła. Modlił si ę i płakał. 4

Usłyszał odgłos wysuwaj ącego si ę podwozia. Za oknem ujrzał zbli żaj ący si ę pas startowy i umykaj ący w tył wiejski krajobraz. Pola, kanały melioracyjne, znów pola. Potem podskok i ju ż byli na ziemi. Zwalniali, zakr ęcali, kołowali w stron ę długiego, sk ąpanego w sło ńcu budynku Aeroporto Leonardo da Vinci.

Umundurowana kobieta w okienku kontroli paszportowej poprosiła, żeby chwil ę poczekał, i podniosła słuchawk ę telefonu. Harry czekał, obserwuj ąc swoje odbicie w szybie. Miał na sobie ciemnoniebieski garnitur od Armaniego i biał ą koszul ę; wygl ądał jak z opisu w „Variety”. W walizce miał drugi garnitur i koszul ę, a tak że lekki sweter, kostium gimnastyczny, koszulk ę polo, d żinsy i buty do biegania. Wszystko, co zabrał ze sob ą do Nowego Jorku. Kobieta sko ńczyła rozmow ę i spojrzała na niego. Chwil ę pó źniej podeszło do niej dwóch policjantów z zawieszonymi na ramieniu uzi. Jeden obejrzał paszport Harry’ego i kazał mu przechodzi ć. – Prosz ę pój ść z nami, dobrze? – Oczywi ście. Kiedy ruszyli, Harry spostrzegł, że pierwszy z policjantów opu ścił pistolet i trzymał go teraz za uchwyt. Gdy weszli do terminalu, przył ączyło si ę do nich natychmiast dwóch kolejnych policjantów w mundurach. Pasa żerowie szybko usuwali si ę im z drogi i dopiero z bezpiecznej odległo ści ogl ądali si ę przez rami ę. Na drugim ko ńcu hali przystan ęli przed drzwiami z szyfrowym zamkiem. Jeden z funkcjonariuszy wystukał kod na chromowanej klawiaturze. Usłyszeli brz ęczyk i męż czyzna pchn ął drzwi. Przeszli schodami na gór ę i skr ęcili w jaki ś korytarz. Po chwili zatrzymali si ę przed kolejnymi drzwiami. Policjant zapukał i wkroczyli do pokoju bez okien, w którym czekało dwóch m ęż czyzn w garniturach. Jeden z nich wzi ął paszport Harry’ego i mundurowi wyszli, zamykaj ąc za sob ą drzwi. – Pan jest Harry Addison... – Tak. – Brat ojca Daniela Addisona z Watykanu. Harry skin ął głow ą. – Dzi ękuj ę, że wyszli ście panowie na lotnisko... Męż czyzna, który trzymał jego paszport, miał jakie ś czterdzie ści pi ęć lat, był wysoki, opalony, wygl ądał na wysportowanego. Ubrany był w niebieski garnitur, jasnoniebiesk ą koszul ę i kasztanowy krawat. Mówił po angielsku z ci ęż kim włoskim akcentem, lecz zrozumiale. Drugi, nieco starszy, dorównywał tamtemu wzrostem, ale był l żejszej budowy i szpakowaty. Miał kraciast ą koszul ę, a garnitur i krawat w kolorze jasnobr ązowym. – Ispettore Capo Otello Roscani, Polizia di Stato. To jest Ispettore Capo Pio. – Witam panów. – Po co pan przyjechał do Włoch, panie Addison? Harry był zaskoczony. Wiedzieli przecie ż po co; inaczej by si ę z nim nie spotkali. – Żeby zabra ć ciało brata do Ameryki. I porozmawia ć z panami. – Kiedy zaplanował pan wyjazd do Rzymu? – W ogóle go nie planowałem... – Prosz ę odpowiedzie ć na pytanie. – W sobot ę wieczorem. – Nie wcze śniej? – Wcze śniej? Oczywi ście, że nie. – Czy rezerwował pan bilet osobi ście? – Po raz pierwszy odezwał si ę Pio. Mówił niemal bez akcentu, jakby był Amerykaninem albo sp ędził wiele czasu w Stanach. – Tak. – W sobot ę? – W sobot ę wieczór. Mówiłem ju ż. – Harry spogl ądał to na jednego, to na drugiego. – Nie rozumiem tych pyta ń. Wiedzieli ście przecie ż, że przyjad ę. Prosiłem ambasad ę ameryka ńsk ą, żeby mi załatwili spotkanie z wami. – Chcieliby śmy pana prosi ć, żeby pan udał si ę z nami do Rzymu, panie Addison – powiedział Roscani, chowaj ąc paszport Harry’ego do kieszeni. – Po co? Mo żemy porozmawia ć tutaj. Nie mam zbyt wiele do powiedzenia. – Harry poczuł nagle, że poc ą mu si ę dłonie. Co ś jeszcze mieli w zanadrzu. Co to mogło by ć? – Pozwoli pan, że to my b ędziemy decydowa ć, panie Addison. – Co si ę tutaj dzieje? Co przede mn ą ukrywacie? – zapytał, próbuj ąc wyczyta ć co ś z ich twarzy. – Chcemy po prostu jeszcze z panem porozmawia ć. – Ale o czym? – O zamordowaniu kardynała wikariusza Rzymu. Umie ścili walizk ę Harry’ego w baga żniku, po czym jechali przez czterdzie ści pi ęć minut w całkowitym milczeniu, nie wymieniwszy mi ędzy sob ą słowa ani spojrzenia. Za kierownic ą szarej alfy romeo usiadł Pio, a Roscani z tyłu, obok Harry’ego. P ędzili autostrad ą z lotniska w kierunku starego miasta, mijaj ąc przedmiejskie dzielnice Magliana i Portuense, a potem jad ąc wzdłu ż Tybru i na drugi brzeg. Min ęli Koloseum i znale źli si ę w sercu Rzymu. Questura, komenda główna policji, mie ściła si ę w zabytkowym budynku z piaskowca i granitu przy Via di San Vitale, w ąskiej brukowanej uliczce w bok od Via Genova, która z kolei była przecznic ą śródmiejskiej Via Nazionale. Główne wej ście prowadziło pod łukowatym portalem strze żonym przez umundurowanych funkcjonariuszy i kamery. Tędy wła śnie wjechali, a kiedy Pio wprowadzał alf ę na wewn ętrzny dziedziniec, mundurowi unie śli r ęce w salucie. Pio wysiadł pierwszy i poprowadził ich do środka, gdzie min ęli wielk ą oszklon ą dy żurk ę, w której siedzieli oficerowie w mundurach, obserwuj ący nie tylko wchodz ących, lecz tak że rz ąd monitorów. Nast ępnie jasno oświetlonym korytarzem dotarli do windy. Gdy winda ruszyła do góry, Harry popatrzał na obu męż czyzn, a potem wbił wzrok w podłog ę. Droga z lotniska zamazała si ę w jego świadomo ści, a wra żenie pogorszyło jeszcze milczenie obu inspektorów. Miał jednak dzi ęki temu czas, żeby spróbowa ć si ę zastanowi ć nad wydarzeniami i przyczyn ą zachowania si ę policjantów. Kardynał wikariusz Rzymu został zamordowany osiem dni wcze śniej przez zabójc ę strzelaj ącego z okna mieszkania – była to zbrodnia analogiczna do zabicia w Stanach prezydenta lub innej wybitnej osobisto ści. Wiedział na ten temat tylko tyle, ile podały media, jak miliony innych ludzi. Rozumowanie, że śmier ć Danny’ego w wybuchu jako ś si ę z tym ł ączyła, było jednak oczywiste, wr ęcz logiczne. Szczególnie wzi ąwszy pod uwag ę tre ść jego telefonu do Harry’ego. Był watyka ńskim duchownym, a zamordowany kardynał jedn ą z czołowych osobisto ści Ko ścioła. Policja za ś usiłowała si ę dowiedzie ć, czy pomi ędzy zabójc ą kardynała i sprawcami eksplozji istnieje jaki ś zwi ązek. I by ć mo że takowy istniał. Ale jakiej wiedzy na ten temat spodziewali si ę po nim? Moment rzeczywi ście był fatalny; rzymska policja pozostawała w stanie szoku, poniewa ż ta gło śna i odra żaj ąca zbrodnia wydarzyła si ę w jej mie ście, pod jej okiem i na oczach telewizyjnych kamer. Oznaczało to, że środki przekazu b ędą się bacznie przygl ąda ć ka żdemu szczegółowi dochodzenia, co jeszcze pot ęgowało napi ęcie emocjonalne funkcjonariuszy. Najlepiej b ędzie, uznał Harry, nie zwa żać na własne uczucia i po prostu odpowiada ć na pytania najlepiej jak si ę da. Nie wiedział niczego ponad to, co chciał im powiedzie ć od pocz ątku, a czego i tak wkrótce by si ę dowiedzieli.

5

– Od kiedy jest pan członkiem partii komunistycznej, panie Addison? – Roscani pochylił si ę do przodu nad swoim notatnikiem. – Partii komunistycznej? – Tak. – Z cał ą pewno ści ą nie jestem członkiem partii komunistycznej. – Od kiedy nale żał do niej pa ński brat? – Nic nie wiem o tym, żeby w ogóle do niej nale żał. – Zaprzecza pan, że brat był komunist ą? – Nie zaprzeczam niczemu. Ale jako osoba duchowna zostałby przecie ż ekskomunikowany... Harry wprost nie mógł w to uwierzy ć. O co tu chodziło? Miał ochot ę wsta ć i zapyta ć, sk ąd oni bior ą takie pomysły i o czym w ogóle, do diabła, mówi ą. Lecz nie wstał. Siedział dalej na krze śle po środku wielkiego pokoju w Questurze, usiłuj ąc nie traci ć opanowania i współpracowa ć z przesłuchuj ącymi. Przed nim stały dwa biurka, zsuni ęte pod k ątem prostym. Za jednym siedział Roscani. Przed sob ą miał ekran komputera, upstrzony barwnymi znaczkami ikon; obok stało zdj ęcie jego żony z trzema nastoletnimi synami. Przy drugim biurku siedziała atrakcyjna kobieta o długich rudych włosach, wpisuj ąca, niczym stenotypistka w sądzie, ka żde ich słowo do drugiego komputera. Stukot klawiatury rozlegał si ę stłumionym staccato na tle gło śnego warkotu wiekowego klimatyzatora, umieszczonego pod jedynym oknem. Przy oknie stał Pio, oparty o ścian ę, z r ękami zało żonymi na piersi i twarz ą bez wyrazu. – Prosz ę nam opowiedzie ć o Miguelu Valerze. – Roscani zapalił papierosa. – Nie znam żadnego Miguela Valery. – Był bliskim przyjacielem pa ńskiego brata. – Nie znam przyjaciół mojego brata. – Nigdy o nim nie wspominał? – Detektyw zapisał co ś w notesie. – Nie mnie. – Jest pan pewien? – Inspektorze, nie utrzymywali śmy z bratem bliskich stosunków... Nie rozmawiali śmy ze sob ą od lat... Roscani spogl ądał na niego przez chwil ę, po czym odwrócił si ę do komputera i dotkn ął czego ś na ekranie. Poczekał, a ż pojawi si ę żą dana informacja, i znów zwrócił si ę do Harry’ego. – Numer pa ńskiego telefonu to trzysta dziesi ęć – pi ęć set pi ęć dziesi ąt pi ęć -tysi ąc siedemset dziewi ętna ście. – Tak jest... – Ostrzegawcza antena Harry’ego nagle wysun ęła si ę do góry. Jego telefon był zastrze żony. Oczywi ście mogli go zdoby ć, ale po co? – Brat dzwonił do pana w ostatni pi ątek o czwartej pi ętna ście czasu rzymskiego. Wi ęc o to chodzi. Zało żyli Danny’emu podsłuch. – Dzwonił, to prawda. Ale nie było mnie w domu. Nagrał si ę na automatyczn ą sekretark ę. – Nagrał? Ma pan na my śli, że zostawił wiadomo ść ? – Tak. – Co powiedział? Harry zało żył nog ę na nog ę, policzył do pi ęciu i spojrzał na Roscaniego. – O tym wła śnie chciałem z wami rozmawia ć od samego pocz ątku. Roscani milczał, czekaj ąc na jego dalsze słowa. – Był przera żony. Powiedział, że nie wie, co robi ć. I że nie wie, co si ę jeszcze wydarzy. – Co miał na my śli mówi ąc „co si ę jeszcze wydarzy”? – Nie wiem. Nie powiedział tego. – Co jeszcze mówił? – Przeprosił, że dzwoni w taki sposób. I że zadzwoni jeszcze raz. – I zadzwonił? – Nie. – Czego si ę tak bał? – Nie wiem. W ka żdym razie wystarczyło to, żeby si ę zdecydował odezwa ć po o śmiu latach. – Nie rozmawiali ście ze sob ą od o śmiu lat? Harry skin ął głow ą. Roscani i Pio wymienili spojrzenia. – Kiedy widział go pan po raz ostatni? – Na pogrzebie matki, jeszcze dwa lata wcze śniej. – Nie rozmawiał wi ęc pan z bratem od tak dawna, I nagle dzwoni do pana, a niedługo potem ginie. – Tak... – Czy istniał jaki ś konkretny powód tego, że nie utrzymywali ście stosunków? – Jakie ś konkretne zdarzenie? Nie. Pewne sprawy narastaj ą latami. – Dlaczego wi ęc zadzwonił akurat do pana? – Powiedział... że nie ma si ę do kogo z tym zwróci ć. Roscani i Pio znów spojrzeli po sobie. – Chcieliby śmy wysłucha ć tej wiadomo ści. Z pa ńskiej sekretarki automatycznej. – Wymazałem j ą. – Dlaczego? – Bo ta śma była pełna. Nic wi ęcej ju ż by si ę nie nagrało. – W takim razie nie istnieje dowód na to, że dostał pan tę wiadomo ść . A tak że na to, że pan ani nikt inny w pa ńskim domu nie rozmawiał z bratem osobi ście. Harry wyprostował si ę gwałtownie. – Co mi pan chce w ten sposób powiedzie ć? – To, że nie wiadomo, czy pan nie kłamie. – Po pierwsze, kiedy brat dzwonił, nikogo nie było w domu – odparł, tłumi ąc w sobie gniew. – Po drugie, ja w tym czasie byłem w studio w Burbank, w Kalifornii, rozmawiaj ąc o kontrakcie pewnego scenarzysty i re żysera, którego reprezentuj ę. I o premierze jego nowego filmu. Dla pa ńskiej informacji, odbyła si ę ona w ten weekend. – Jak brzmi tytuł tego filmu? – ”Dog on the Moon” – odparł apatycznie Harry. Roscani spogl ądał na ń przez chwil ę, po czym podrapał si ę po głowie i znów zapisał co ś w notatniku. – A jak si ę nazywa ten re żyser? – spytał, nie podnosz ąc wzroku. – Jesus Arroyo. Teraz Roscani uniósł głow ę. – Hiszpan? – Latynoamerykanin. A dla pana Meksykanin. Urodzony i wychowany we wschodnim Los Angeles. – W Harrym wzbierała zło ść . Naciskali na niego, sami niczego nie ujawniaj ąc. Zachowywali si ę tak, jakby nie tylko Danny, lecz tak że i on był czego ś winny. Roscani zdusił papierosa w popielniczce przed sob ą. – Dlaczego pa ński brat zamordował kardynała Parm ę? – zapytał. – Co takiego? – Harry był zaskoczony, kompletnie zbity z tropu. – Dlaczego pa ński brat zabił Rosaria Parm ę, kardynała wikariusza Rzymu? – To absurd! – Harry spojrzał na Pia. Tamten nie zmienił pozycji, wci ąż stał oparty o ścian ę, z r ękami zało żonymi na piersi. Roscani wyj ął kolejnego papierosa i trzymał go w palcach. – Ojciec Daniel, nim został duchownym, słu żył w Marine Corps, prawda? – Tak. – Harry był wci ąż oszołomiony; usiłował poj ąć ogrom oskar żenia. Nie potrafił zebra ć my śli. – Szkolił si ę w elitarnej jednostce. Był wyró żniaj ącym si ę strzelcem wyborowym. – Wyró żniaj ących si ę strzelców wyborowych jest tysi ące. Przecie ż był ksi ędzem, na Boga! – Ksi ędzem, który potrafił trzykrotnie, raz za razem, strzeli ć w pier ś człowieka z odległo ści dwustu metrów. – Roscani wpatrywał si ę w Harry’ego. – Pa ński brat był wy śmienitym strzelcem. Wygrywał zawody. Znamy jego wyniki, panie Addison. – To jeszcze nie czyni z niego mordercy. – Zapytam pana ponownie o Miguela Valer ę. – Powiedziałem ju ż, że nigdy o nim nie słyszałem. – Sądz ę, że jednak pan słyszał... – Nie, nigdy w życiu. Dopóki pan o nim nie wspomniał. Palce stenotypistki biegały jednostajnie po klawiaturze, zapisuj ąc wszystko – ka żde zdanie Roscaniego i ka żdą wypowied ź Harry’ego, co do słowa. – W takim razie powiem panu. Miguel Valera był hiszpa ńskim komunist ą z Madrytu. Wynaj ął mieszkanie na Piazza San Giovanni na dwa tygodnie przed zamachem. Z okna tego mieszkania padły strzały, od których zgin ął kardynał Parma. Gdy si ę w nim zjawili śmy, Valera jeszcze tam był. Wisiał na pasku, na rurze w łazience. – Roscani postukał papierosem o blat, zbijaj ąc tyto ń. – Czy wie pan, co to jest Sako TRG dwadzie ścia jeden, panie Addison? – Nie. – To karabin snajperski produkcji fi ńskiej. Bro ń, z jakiej zabito kardynała Parm ę. Znaleziono j ą za kanap ą w tym mieszkaniu, owini ętą w r ęcznik. Z odciskami palców Valery. – Tylko jego...? – Tak. Harry odchylił si ę na krze śle, zaplótł r ęce na piersi i wbił wzrok w Roscaniego. – To dlaczego oskar żacie o to morderstwo mojego brata? – W tym mieszkaniu był kto ś jeszcze, panie Addison. Kto ś w r ękawiczkach. Kto ś, kto chciał, żeby śmy my śleli, że Valera działał sam. – Detektyw powoli wło żył papierosa do ust, zapalił i trzymał w palcach płon ącą zapałk ę. – Ile kosztuje taki karabin Sako TRG dwadzie ścia jeden? – Nie mam poj ęcia. – Około czterech tysi ęcy dolarów ameryka ńskich, panie Addison. – Roscani zgasił zapałk ę, obracaj ąc j ą kciukiem i palcem wskazuj ącym, i wrzucił do popielniczki. – Za mieszkanie płacono pi ęć set dolarów tygodniowo. Valera płacił osobi ście, gotówk ą... Miguel Valera był komunist ą przez całe życie. Zawodowo trudnił si ę kamieniarstwem i nie narzekał na nadmiar pracy. Miał żon ę i pi ęcioro dzieci, które z ledwo ści ą był w stanie wy żywi ć i ubra ć. – Chce pan powiedzie ć, że t ą drug ą osob ą w mieszkaniu był mój brat? – Harry spogl ądał na ń z niedowierzaniem. – Że to on kupił karabin i dawał Valerze pieni ądze na czynsz? – Jak żeby mógł, panie Addison? Przecie ż był ksi ędzem. Dostawał od Ko ścioła tylko niewielkie uposa żenie. Nie miał nawet konta w banku.... Sk ąd mógłby wzi ąć cztery tysi ące dolarów na taki karabin. Albo cho ćby tysi ąc na wynaj ęcie mieszkania. – Sam pan sobie zaprzecza, inspektorze. Mówi mi pan, że jedyne odciski palców na broni nale żały do Valery, a jednocze śnie chce pan, żebym uwierzył, i ż to mój brat pociągał za spust. A potem dokładnie pan tłumaczy, dlaczego nie było go sta ć ani na mieszkanie, ani na karabin. O co panu wła ściwie chodzi? – Pieni ądze pochodziły z innego źródła, panie Addison. – Z jakiego? – Harry spojrzał gniewnie na Pia, a potem na Roscaniego. Detektyw patrzał na ń przez chwil ę, a potem uniósł praw ą r ękę z wci ąż dymi ącym pomi ędzy palcami papierosem, którym wskazał prosto na Harry’ego. – Od pana. Harry poczuł sucho ść w ustach. Chciał przełkn ąć , lecz nie mógł. To dlatego zadbali o to, żeby spotka ć go ju ż na lotnisku, żeby go przywie źć do Questury. Cokolwiek si ę wydarzyło, Danny był w tej sprawie głównym podejrzanym i usiłowali poł ączy ć to tak że z nim. Nie pozwoli im na to. Wstał raptownie, odsuwaj ąc krzesło. – Chc ę zadzwoni ć do ambasady amerykańskiej. Natychmiast. – Powiedz mu – rzekł Roscani po włosku. Pio oderwał si ę od okna i przeszedł przez pokój. – Wiedzieli śmy, że pan przyje żdża do Rzymu – powiedział. – Wiedzieli śmy te ż, którym samolotem, ale nie z powodów, o których pan my śli. – Pio zachowywał si ę swobodniej od Roscaniego, wida ć to było w jego postawie, w rytmie jego słów; a mo że robił tylko takie wra żenie, poniewa ż mówił prawie jak Amerykanin. – W niedziel ę poprosili śmy o pomoc FBI. Zanim si ę dowiedzieli, gdzie pan jest, ju ż pan leciał do Włoch. – Detektyw przysiadł na biurku Roscaniego. – Je żeli chce pan skontaktowa ć si ę z ambasad ą, ma pan do tego pełne prawo. Prosz ę jednak zrozumie ć, że kiedy pan to uczyni, wkrótce czeka pana rozmowa z LEGATAMI. – Nie bez obecno ści prawnika. – Harry wiedział, co znaczy skrót LEGAT. Legał attache, attache do spraw prawnych, czyli agent FBI do zada ń specjalnych, przydzielony do ambasady Stanów Zjednoczonych, współpracuj ący w charakterze oficera ł ącznikowego z miejscow ą policj ą. Ta gro źba jednak była teraz bez znaczenia. Cho ć przytłoczony i zszokowany, nie miał zamiaru pozwoli ć, by ktokolwiek, czy to rzymska policja, czy FBI, przesłuchiwał go w taki sposób, dopóki nie będzie miał u boku kogo ś dobrze obeznanego z włoskim prawem karnym. – Richieda un mandat o di cattura. – Roscani spojrzał na Pia. – Prosz ę mówi ć po angielsku – rzucił gniewnie Harry. Roscani wstał i obszedł biurko. – Powiedziałem mu, żeby przyniósł nakaz aresztowania – oznajmił. – Pod jakim zarzutem? – Chwileczk ę. – Pio spojrzał na Roscaniego i skin ął głow ą ku drzwiom. Roscani zignorował go i wci ąż wpatrywał si ę w Harry’ego; zachowywał si ę tak, jakby to Harry osobi ście zamordował kardynała Parm ę. Pio odci ągn ął go na bok i powiedział co ś po włosku. Roscani zawahał si ę. Pio dodał coś jeszcze. Roscani ust ąpił i obaj wyszli. Harry patrzył, jak zamykaj ą si ę za nimi drzwi, po czym si ę odwrócił. Długowłosa stenotypistka przygl ądała mu si ę ciekawie. Ignoruj ąc j ą, wstał i podszedł do okna. Przynajmniej było to jakie ś zaj ęcie. Przez grub ą szyb ę zobaczył ceglany budynek naprzeciwko i brukowan ą uliczk ę w dole. Na jej ko ńcu widniała budowla wygl ądaj ąca jak remiza stra żacka; jemu skojarzyła si ę z wi ęzieniem. W co, do ci ęż kiej cholery, wdepn ął? A je żeli oni mieli racj ę i Danny rzeczywi ście był zamieszany w zabójstwo? Nie, to szale ństwo. Ale czy na pewno? Jako nastolatek Danny bywał na bakier z prawem. Niezbyt powa żnie, lecz zdarzało si ę to, jak wielu narwanym chłopakom w jego wieku. Drobne kradzie że, chuliga ństwo, bójki; ogólnie bior ąc, szukanie guza. Dlatego mi ędzy innymi poszedł do marines, żeby si ę troch ę zdyscyplinowa ć. Ale to było tyle lat temu; w chwili śmierci był ju ż dojrzałym m ęż czyzn ą i od długiego czasu ksi ędzem. Nie sposób było wyobrazi ć go sobie jako zabójc ę. A jednak – Harry nie chciał o tym my śle ć, lecz trudno było zaprzeczy ć – w marines nauczył si ę, jak to robi ć. No i ten telefon. A mo że to wtedy wła śnie telefonował? A mo że zrobił to i nie miał z kim o tym porozmawia ć? Rozległ si ę odgłos otwieranych drzwi i do pokoju wkroczył Pio, sam. Harry spojrzał za jego plecy, oczekuj ąc pojawienia si ę Roscaniego, lecz nikt wi ęcej nie wszedł. – Czy ma pan rezerwacj ę w jakim ś hotelu, panie Addison? – zapytał policjant. – Tak. – W którym? – W Hasslerze. – Ka żę odesła ć tam pa ński baga ż. – Pio wyci ągn ął z kieszeni marynarki paszport Harry’ego i oddał mu go. – Będzie panu potrzebny przy zameldowaniu. – Jestem wolny...? – Na pewno jest pan zm ęczony, ze zgryzoty i po długim locie – uśmiechn ął si ę łagodnie Pio. – No i po spotkaniu z policj ą, którego raczej si ę pan nie spodziewał. Z naszego punktu widzenia by ć mo że niezb ędnym, lecz niezbyt sympatycznym. Chciałbym panu wytłumaczy ć, co si ę stało i co si ę dzieje. W cztery oczy, panie Addison... Na ko ńcu ulicy jest spokojna knajpka. Lubi pan chi ńszczyzn ę? Harry wpatrywał si ę w niego. Zły glina, dobry glina. Całkiem jak w Stanach. Teraz tym dobrym był Pio, prawie jak kumpel. Dlatego przesłuchanie prowadził Roscani. Było jednak dla niego jasne, że jeszcze z nim nie sko ńczyli, tylko prowadz ą teraz gr ę inaczej. Co znaczyło, że koniec ko ńców nie miał wyboru. – Tak – odpowiedział wreszcie. – Lubi ę chi ńszczyzn ę.

6

„Wesołych Świ ąt życz ą Addisonowie”. Harry wci ąż miał przed oczami kartk ę świ ąteczn ą zrobion ą ze zdj ęcia: w tle ubrana choinka, a na pierwszym planie upozowana cała rodzina; wszyscy w mikołajowych czapkach, z przyklejonymi u śmiechami. Gdzie ś w domu miał w jakiej ś szufladzie odbitk ę o wyblakłych ju ż, niemal pastelowych kolorach. Wtedy spotkali si ę w komplecie po raz ostatni. Matka i ojciec mieli po trzydzie ści kilka lat. On miał jedena ście, Danny osiem, a Madeline prawie sze ść . Pierwszego stycznia obchodziła szóste urodziny, a dwa tygodnie pó źniej ju ż nie żyła. Było niedzielne popołudnie, jasne, przejrzyste i bardzo mro źne. Bawili si ę z Dannym i Madeline na zamarzni ętej sadzawce koło domu. Niedaleko grali w hokeja starsi chłopcy. Kilku p ędziło wła śnie ku nim, w pogoni za kr ąż kiem. Do dzi ś pami ętał ostry trzask p ękaj ącego lodu, niczym wystrzał z pistoletu. Ujrzał, że hokei ści zatrzymuj ą si ę w miejscu. A potem lód pod Madeline po prostu si ę załamał. Nie wydawszy z siebie nawet okrzyku, poszła od razu pod wod ę. Harry wrzasn ął do Danny’ego, żeby biegł po pomoc, a sam zrzucił kurtk ę i wskoczył za siostr ą do wody. Lecz nie zobaczył niczego, tylko lodowat ą czer ń. Kiedy stra żacy-nurkowie j ą wydostali, zapadał ju ż zmrok, niebo nad bezlistnymi drzewami znaczyła tylko smuga czerwieni. Harry i Danny czekali z rodzicami i ksi ędzem, stoj ąc na śniegu. Stra żacy nadchodzili po lodzie. Ich dowódca, wysoki m ęż czyzna z w ąsami, wzi ął od nurków ciało Madeline, owin ął je w koc i niósł na r ękach, id ąc przodem. Zgromadzeni wzdłu ż brzegu w bezpiecznej odległo ści hokei ści, ich rodzice, bracia, siostry i obcy gapie przygl ądali si ę temu w milczeniu. Harry przesun ął si ę do przodu, lecz ojciec chwycił go mocno za rami ę i przytrzymał. Szef stra żaków dotarł do brzegu i zatrzymał si ę, a wówczas ksi ądz odmówił po żegnaln ą modlitw ę, nie odwijaj ąc koca. Kiedy sko ńczył, dowódca wraz z nurkami, wci ąż odzianymi w kombinezony z butlami tlenowymi, przeszli do miejsca, gdzie stała biała karetka. Madeline wło żono do środka, drzwi si ę zamkn ęły i karetka odjechała w mrok. Harry wpatrywał si ę w czerwone punkciki jej tylnych świateł, dopóki nie znikn ęły w mroku. W ko ńcu odwrócił si ę. Danny patrzał na niego; trz ęsący si ę z zimna ośmiolatek. – Madeline umarła – powiedział, jak gdyby usiłuj ąc to zrozumie ć. – Tak... – wyszeptał Harry. Była niedziela, pi ętnasty stycznia tysi ąc dziewi ęć set siedemdziesi ątego trzeciego roku. W Bath, w stanie Maine.

Pio miał racj ę. Ristorante Cinese Yu Yuan na Via delie Quatro Fontane była spokojn ą knajpk ą przy ko ńcu ulicy. W ka żdym razie spokojnie było tam, gdzie usiedli, przy lakierowanym stoliku w gł ębi, z dala od drzwi wej ściowych z czerwon ą latarni ą i strumienia przedpołudniowych go ści. Na stoliku stała du ża butelka wody mineralnej i czajnik z herbat ą. – Wie pan, co to jest semtex, panie Addison? – Materiał wybuchowy. – Cyklopropan, czteroazotan pentaerytrytu i plastik. Po wybuchu pozostaj ą wykrywalne produkty spalania azotanu oraz cz ąsteczki plastiku. Semtex rozrywa metal na drobne kawałki. Nim wła śnie wysadzono autobus jad ący do Asy żu. Eksperci ustalili to dzi ś rano, a do publicznej wiadomo ści podamy to po południu. Harry wiedział, że Pio przekazuje mu informacj ę zastrze żon ą, spełniaj ąc cz ęść swej obietnicy. Ale nie mówiło mu to nic w kwestii oskar żenia Danny’ego. Pio robił to samo, co Roscani, ujawniaj ąc tylko tyle, żeby rozmowa toczyła si ę dalej. – No to ju ż wiecie, czym wysadzono autobus. A czy wiecie, kto to zrobił? – Nie. – Czy celem był mój brat? – Nie wiadomo. W tej chwili wiemy na pewno jedynie to, że prowadzimy dwa odr ębne śledztwa. W sprawie zamordowania kardynała i w sprawie eksplozji autobusu. Starszawy chi ński kelner podszedł do nich, spojrzał na Harry’ego, a z Piem wymienił po włosku uprzejmo ści. Pio zamówił dla obu, nie zagl ądaj ąc do karty, a kelner klasn ął w dłonie, skłonił si ę żwawo i odszedł. Detektyw zwrócił si ę znów do Harry’ego. – W Watykanie jest, a raczej było, pi ęciu wysoko postawionych duchownych; najbli ższych doradców papie ża. Kardynał Parma był jednym z nich. Kardynał Marsciano tak że... – Pio nalał sobie do szklanki wody mineralnej, czekaj ąc na reakcj ę Harry’ego, która jednak nie nast ąpiła. – Wiedział pan, że brat był osobistym sekretarzem Marsciana, prawda? – Nie... – To stanowisko dawało mu bezpo średni wgl ąd w wewn ętrzne sprawy Stolicy Apostolskiej. Mi ędzy innymi w rozkład zaj ęć papie ża. Gdzie, kiedy, na jak długo... Kogo b ędzie go ścił. W jakim budynku si ę znajdzie, któr ędy wejdzie i wyjdzie. Wszystko, co zwi ązane z bezpiecze ństwem. Czy b ędzie tylko Gwardia Szwajcarska, czy równie ż Stra ż Porz ądkowa, czy jedni i drudzy. W jakiej sile... czy ksi ądz Daniel nigdy nie wspominał o tych sprawach? – Mówiłem ju ż, nie byli śmy ze sob ą blisko. Pio przygl ądał mu si ę z uwag ą. – Dlaczego? Harry nie odpowiedział. – Nie rozmawiał pan z bratem od o śmiu lat. Co było tego przyczyn ą? – Nie ma sensu si ę w to zagł ębia ć. – Przecie ż to proste pytanie. – Mówiłem ju ż. Pewne rzeczy narastaj ą latami. To stare historie. Sprawy rodzinne; nudne, żadnych morderstw. Pio przez chwil ę siedział bez ruchu, po czym podniósł szklank ę i upił łyk wody. – Jest pan w Rzymie po raz pierwszy, panie Addison? – Tak. – Czemu akurat teraz? – Chc ę zabra ć jego ciało do Stanów... Tylko tyle. O tym te ż ju ż mówiłem. Harry czuł, że tamten zaczyna naciska ć, tak jak przedtem Roscani, że szuka jakiego ś punktu zaczepienia. Mo że sprzeczno ści w jego odpowiedziach lub odwrócenia wzroku czy zawahania. Czego ś, co potwierdziłoby, że Harry co ś ukrywa albo w żywe oczy kłamie. – Ispettore Capo! – Nadszedł kelner, u śmiechni ęty jak przedtem. Zrobił miejsce na stoliku i ustawił przed nimi cztery paruj ące półmiski, trajkocz ąc co ś po włosku. Harry zaczekał, a ż sko ńczy, a kiedy tamten znikn ął, spojrzał wprost na Pia. – Powiedziałem panu prawd ę. Mówiłem wam prawd ę od samego pocz ątku. Niech pan teraz dotrzyma obietnicy i powie mi wreszcie, dlaczego uwa żacie, że mój brat był zamieszany w zabójstwo kardynała? Z półmisków unosiła si ę para i Pio zach ęcił gestem Harry’ego, żeby jadł. Harry pokr ęcił głow ą. – No dobrze. – Detektyw wyj ął z kieszeni marynarki zło żony papier i podał go Harry’emu. – Policja madrycka znalazła to w mieszkaniu Valery. Prosz ę si ę dobrze przyjrze ć. Harry rozwin ął kartk ę. Była to powi ększona fotokopia strony z czyjego ś notatnika z telefonami. Nazwiska i adresy wypisano odr ęcznie po hiszpa ńsku, numery telefonów po prawej. Wi ększo ść , od góry strony, była chyba z Madrytu. Na samym dole widniał numer, bez adresu, z literk ą R po lewej. Nie miało to żadnego sensu. Nazwiska hiszpa ńskie, numery madryckie. Co to miało z czymkolwiek wspólnego? To „R” u dołu mogło ewentualnie oznacza ć Rzym, ale przy numerze nie było adresu ani nazwiska. I nagle zrozumiał. – O Bo że – powiedział, nabieraj ąc powietrza i spojrzał ponownie. To był numer, który Danny zostawił mu na sekretarce. Harry podniósł nagle głow ę. Pio wpatrywał si ę w niego. – Nie tylko numer telefonu, panie Addison. Tak że rozmowy – rzekł detektyw. – W ci ągu trzech tygodni bezpo średnio przed zamachem Valera telefonował do mieszkania pa ńskiego brata kilkana ście razy. Pod koniec coraz cz ęś ciej, a rozmowy trwały coraz krócej, jakby chodziło tylko o potwierdzenie instrukcji. Z tego, co dot ąd wiemy Valera podczas pobytu w Rzymie w ogóle nigdzie poza tym nie dzwonił. – To, że Danny z nim rozmawiał, jeszcze nie znaczy, że jest zabójc ą! – Harry nie mógł w to uwierzy ć. To wszystko? Nic wi ęcej nie mieli? Jaka ś siedz ąca niedaleko para spojrzała w ich stron ę. Pio poczekał, a ż si ę odwróc ą, i zni żył głos. – Mówili śmy ju ż panu, że mamy dowody obecno ści w pokoju zamachowca kogo ś drugiego. I że uwa żamy, i ż to ten drugi człowiek, a nie Valera, zabił kardynała Parm ę. Valera był komunistycznym agitatorem, ale nie ma dowodów na to, by kiedykolwiek miał do czynienia z broni ą. Przypominam, że pa ński brat był nagradzanym snajperem z wojskowym wyszkoleniem. – To tylko fakt, ale nie zwi ązek z zamachem. – Jeszcze nie sko ńczyłem, panie Addison… Do karabinu Saka TRG dwadzie ścia jeden, karabiny mordercy u żywa si ę zwykle nabojów Winchester, trzystaósemek. Tym razem załadowano go ameryka ńskimi pociskami Hornady, stupi ęć dziesi ęciogramowymi, z ostrym czubkiem. Trzy takie wyj ęto z ciała kardynała Parmy... Magazynek mie ści ich dziesi ęć , pozostało wi ęc siedem. – No i? – Notes Valery skierował nas do mieszkania pa ńskiego brata. Nie było go tam. Oczywi ście pojechał ju ż do Asy żu, ale nie wiedzieli śmy wtedy o tym. Maj ąc notes mogli śmy uzyska ć nakaz przeszukania... Harry słuchał w milczeniu. – Standardowe pudełko nabojów zawiera dwadzie ścia sztuk. Pudełko z dziesi ęcioma pociskami Hornady, sto pi ęć dziesi ąt gramów, spiczastymi, znaleziono w zamkni ętej szufladzie w mieszkaniu Daniela Addisona. Razem z zapasowym magazynkiem do tego samego karabinu. Harry poczuł, jak uchodzi ze ń powietrze. Chciał jako ś zareagowa ć, powiedzie ć co ś na obronę Danny’ego. Ale nie mógł. – Był tam te ż odcinek czeku na milion siedemset tysi ęcy lirów, panie Addison. To suma, jak ą Valera zapłacił gotówk ą za wynaj ęcie mieszkania. Na czeku był jego podpis. Charakter pisma zgadza si ę z tym z notesu. Dowody po średnie, to prawda. Gdyby pa ński brat żył, mogliby śmy go o to zapyta ć i da ć mu okazj ę obalenia ich. – W głosie Pia zacz ął pobrzmiewa ć gniew. – Mogliby śmy zapyta ć go tak że, dlaczego zrobił to, co zrobił. I kto jeszcze był w to zamieszany. I czy to miał by ć zamach na papie ża... Oczywi ście nic takiego nie wchodzi teraz w gr ę... – Pio odchylił si ę na krze śle, bawi ąc si ę szklank ą z wod ą. Harry spostrzegł, że jego emocje z wolna opadaj ą. – Mo że si ę oka że, że nie mieli śmy racji. Ale nie s ądz ę. Siedz ę w tym ju ż jaki ś czas, panie Addison, i wiem, że zbli żyli śmy si ę do prawdy na tyle, na ile si ę dało. Szczególnie że główny podejrzany nie żyje. Wzrok Harry’ego pow ędrował w dal; obraz pomieszczenia rozpłyn ął si ę. A ż do tej chwili był pewny, że si ę myl ą, że podejrzewaj ą nie tego, kogo trzeba. Lecz teraz wszystko si ę zmieniło. – A co z tym autobusem? – zapytał niemal szeptem, odwracaj ąc oczy. – Czy to bojówka komunistyczna, która najpierw zabiła kardynała, a potem uciszyła jednego ze swoich? – zapytał retorycznie detektyw. – Czy mafia, załatwiaj ąca zupełnie inn ą spraw ę? A mo że zdesperowany pracownik firmy przewozowej, znaj ący si ę na materiałach wybuchowych i maj ący do nich dost ęp? Nie wiemy tego, panie Addison. Jak wspomniałem, bomba w autobusie i zamordowanie kardynała to odr ębne dochodzenia. – Kiedy podacie to wszystko do wiadomo ści publicznej? – Najpewniej nie przed zako ńczeniem śledztwa. Potem według wszelkiego prawdopodobie ństwa pójdziemy za sugestiami Watykanu. Harry zło żył r ęce na piersi i wpatrywał si ę w stół. Napłyn ęły fal ą emocje. Czuł si ę tak, jakby mu powiedziano, że jest nieuleczalnie chory. Mo żesz nie wierzy ć, mo żesz zaprzecza ć – wszystko na nic. Wyniki prze świetlenia, EKG i tomografu od tego si ę nie zmieni ą. Cho ć oczywi ście wszystkie te poszlaki, pasuj ące solidnie jedna do drugiej, nie stanowiły, jak przyznał to sam Pio, ostatecznego dowodu. Ponadto, niezale żnie od tre ści telefonu Danny’ego, któr ą im zrelacjonował, tylko on słyszał ton jego głosu. Jego przera żenie, udr ękę i rozpacz. Nie był to głos mordercy, szukaj ącego lito ści u ostatniej instancji, jaka mu pozostała, lecz kogo ś osaczonego przez straszliwe okoliczno ści, którym nie potrafi si ę wymkn ąć . Z jakiego ś powodu, nie wiedział z jakiego, czuł si ę teraz bli ższy Danny’emu ni ż w dzieci ństwie. Mo że dlatego, że brat w końcu zwrócił si ę do niego. I mo że było to dla Harry’ego wa żniejsze, ni ż s ądził, bo uzmysłowił to sobie nie drog ą racjonalnych rozwa żań, lecz w efekcie gł ębokich uczu ć, poruszaj ących go tak dalece, że miał ochot ę wsta ć i wyj ść . Nie ruszył si ę jednak, gdy ż natychmiast u świadomił sobie co ś jeszcze: nie pozwoli, żeby Danny przeszedł na zawsze do historii jako pot ępieniec, który zamordował kardynała wikariusza Rzymu, dopóki nie zajrzy pod ka żdy kamie ń w tej sprawie i nie stwierdzi, że zostało to dowiedzione ponad wszelk ą wątpliwo ść . – Panie Addison, to potrwa jeszcze dzie ń lub dwa, zanim zako ńczymy procedur ę identyfikacji i b ędzie pan mógł zabra ć ciało. Czy zostanie pan w Hasslerze do ko ńca pobytu w Rzymie? – Tak. – Byłbym zobowi ązany, gdyby pan informował mnie o swoich planach. – Pio wyj ął z portfela wizytówk ę i wr ęczył mu j ą. – Gdyby pan opuszczał miasto czy w ogóle udawał si ę gdzie ś, gdzie trudno by było si ę z panem skontaktowa ć. Harry wzi ął wizytówk ę i wsun ął j ą do kieszeni marynarki, po czym spojrzał na detektywa. – Skontaktujecie si ę ze mn ą bez żadnych problemów.

7

Nocny ekspres Euro z Genewy do Rzymu. Wtorek, 7 lipca; 1.20

Kardynał Nicola Marsciano siedział w ciemno ści, słuchaj ąc jednostajnego stukotu kół, podczas gdy poci ąg nabierał rozp ędu, opuszczaj ąc południowo-wschodni kraniec Mediolanu i zmierzaj ąc w kierunku Florencji, a potem Rzymu. Za oknem cienki ksi ęż yc muskał krajobraz, rzucaj ąc na ń tylko tyle światła, żeby da ć zna ć o swoim istnieniu. Przez chwil ę kardynał my ślał o rzymskich legionach, maszeruj ących pod tym samym ksi ęż ycem przed wiekami. Teraz ci ludzie byli ju ż tylko duchami. I on tak że stanie si ę jednym z nich pewnego dnia, gdy ż jego życie, tak jak i ich, było zaledwie punkcikiem na niesko ńczonym wykresie czasu. Poci ąg numer trzysta jedena ście wyjechał z Genewy o dwudziestej pierwszej dwadzie ścia pi ęć wieczorem. Granic ę szwajcarsko-włosk ą przekroczyli tu ż po północy, a w Rzymie mieli si ę znale źć dopiero o ósmej rano. Była to długa podró ż, zwa żywszy na to, że samolotem leciałby tylko dwie godziny. Marsciano jednak chciał mie ć czas na przemy ślenia i chciał by ć sam. Jako sługa bo ży zwykle podró żował w stroju wła ściwym swemu urz ędowi, tym razem jednak był w garniturze, żeby nie zwraca ć na siebie uwagi. Z tych samych wzgl ędów przedział w wagonie sypialnym pierwszej klasy został zarezerwowany wył ącznie na nazwisko Marsciano. Uczciwie, lecz incognito. Przedział był niewielki, wystarczaj ący jednak na jego potrzeby. Miał si ę gdzie poło żyć, gdyby w ogóle potrafił zasn ąć , a co wa żniejsze, była tu przeno śna stacja telefoniczna, dzi ęki której mógł odbiera ć telefony na swojej komórce, nie obawiaj ąc si ę, że poł ączenie mo że zosta ć przerwane. Siedz ąc samotnie w ciemno ści, usiłował nie my śle ć o ojcu Danielu – o oskar żeniach policji, o odkrytych przez ni ą dowodach, o wysadzonym w powietrze autobusie. Te sprawy nale żały teraz do przeszło ści i nie miał odwagi si ę w nie zagł ębia ć, cho ć wiedział, że w którym ś momencie znów b ędzie musiał osobi ście stawi ć im czoło, że b ędzie od nich zale żała jego własna przyszło ść i przyszło ść Ko ścioła, wr ęcz dalsze istnienie jednego i drugiego. Spojrzał na zegarek; cyfrowy wy świetlacz połyskiwał w mroku przejrzyst ą zieleni ą. 1.27 Komórkowy telefon Motoroli na stoliku obok milczał. Marsciano zab ębnił palcami o w ąsk ą por ęcz fotela, po czym przeci ągn ął nimi po swych białych włosach. Nast ępnie pochylił si ę i nalał sobie do szklanki reszt ę sassicaia z butelki. Bardzo wytrawne, o bardzo pełnym bukiecie, to przednie czerwone wino było bardzo drogie i mało znane poza Włochami. Mało znane, poniewa ż sami Włosi utrzymywali jego istnienie w tajemnicy. Cały kraj był pełen tajemnic. A im kto ś był starszy, tym wi ęcej ich dostrzegał i tym niebezpieczniejsze si ę stawały. Szczególnie je śli miał władz ę i wpływy, tak jak kardynał w wieku sze ść dziesi ęciu lat. 1.33 Telefon wci ąż milczał. Marsciano zacz ął si ę niepokoi ć, że mo że co ś poszło nie tak. Postanowił jednak nie dopuszcza ć do siebie takich my śli, dopóki nie b ędzie wiedział na pewno. Poci ągaj ąc łyk wina, przeniósł spojrzenie z telefonu na le żą cą na łó żku walizk ę. Wewn ątrz niej, wci śni ęta pod jego papiery i rzeczy osobiste, zapakowana w kopertę, znajdowała si ę rzecz straszna. Kaseta magnetofonowa, któr ą dostarczono mu w Genewie, w niedziel ę podczas lunchu. Przyniósł j ą posłaniec, w paczuszce z napisem „Pilne”, bez adresu zwrotnego i informacji o nadawcy. Lecz po jej wysłuchaniu zorientował si ę natychmiast, sk ąd pochodziła i dlaczego j ą otrzymał. Jako szef Administracji Dóbr Stolicy Apostolskiej, kardynał Marsciano był człowiekiem, w którego r ękach spoczywały ostateczne decyzje finansowe zwi ązane z inwestowaniem aktywów Watykanu, liczonych w milionach dolarów. Tym samym był równie ż jednym z niewielu, którzy znali dokładn ą warto ść owych zasobów i metody ich inwestowania. Było to stanowisko wielce odpowiedzialne, z samej swej natury nara żone na pokusy nieodł ącznie towarzysz ące ludziom wysoko postawionym, gro żą ce zepsuciem my śli i ducha. Ci, którzy im ulegli, dotkni ęci byli zwykle chciwo ści ą lub arogancj ą, albo jednym i drugim. Marsciano nie cierpiał na żadn ą z tych przypadło ści. Jego cierpienie brało si ę z poł ączenia gł ębokiej lojalno ści wobec Ko ścioła, miło ści do człowieka oraz bole śnie zawiedzionego zaufania. Pogarszała je jeszcze, je śli to w ogóle było mo żliwe, jego wysoka ranga w hierarchii Watykanu. Nagranie – w zestawieniu ze śmierci ą kardynała Parmy i momentem dostarczenia ta śmy – popchn ęło go jedynie w jeszcze wi ększy mrok. Stanowiło co ś wi ęcej ni ż tylko zagro żenie jego osobistego bezpiecze ństwa; samym swym istnieniem podnosiło o wiele bardziej dalekosi ęż ne kwestie: Co jeszcze stało si ę wiadome? Komu mo żna teraz zaufa ć? Telefon nie dzwonił. Jedynym słyszalnym d źwi ękiem był stukot kół poci ągu przybli żaj ącego si ę z ka żdą chwil ą do Rzymu. Co si ę mogło sta ć? Co ś musiało pój ść źle. Teraz był ju ż pewien. Nagle rozległ si ę dzwonek. Aż go to przestraszyło; przez chwil ę nie robił nic. Drugi dzwonek. Kardynał zebrał si ę w sobie i podniósł telefon. – Si – rzekł cichym, zal ęknionym głosem. Słuchał, niemal niedostrzegalnie kiwaj ąc głow ą. – Grazie – wyszeptał w ko ńcu i odło żył słuchawk ę.

8

Rzym. Wtorek, 7 lipca; 7,45

Jacov Farel był Szwajcarem. Był tak że Capo dell’Ufficio Centrale Vigilanza, szefem Urz ędu Stra ży Porz ądkowej, i to od ponad dwudziestu lat. Zadzwonił do Harry’ego pi ęć po siódmej, budz ąc go z gł ębokiego snu i oznajmiaj ąc, że koniecznie musi z nim porozmawia ć. Harry zgodził si ę na spotkanie i teraz, czterdzie ści minut pó źniej, wiózł go przez Rzym przysłany przez Farela człowiek. Przejechali na drug ą stron ę Tybru, przez kilkaset metrów posuwali si ę równolegle do brzegu, po czym skr ęcili w ko ńcz ącą si ę słynn ą kolumnad ą Via delia Conciliazione. W oddali pojawiła si ę charakterystyczna kopuła Bazyliki Świ ętego Piotra. Harry był pewien, że tam wła śnie jest wieziony, do Watykanu i biura Farela gdzieś w jego czelu ściach. Kierowca jednak skr ęcił raptownie w prawo i pod arkadowym portalem wjechał w dzielnic ę wąskich uliczek i zabytkowych mieszkalnych kamienic. Dwie przecznice dalej po ostrym skr ęcie w lewo zatrzymał si ę przed mał ą trattori ą na Borgo Vittorio. Wysiadł, otworzył Harry’emu drzwiczki i poprowadził go do lokalu. W środku był tylko jeden człowiek, m ęż czyzna w czarnym garniturze. Stał przy barze plecami do nich, z dłoni ą spoczywaj ącą przy fili żance kawy. Mógł mie ć niecały metr osiemdziesi ąt wzrostu, był mocno zbudowany, a resztk ę włosów, jakie mu pozostały, zgolił do skóry, dzi ęki czemu jego łysa głowa l śniła jak wypolerowana w padaj ącym z góry świetle. – Dzi ęki, że pan przyszedł, panie Addison. – Angielszczyzn ę Jacova Farela zabarwiał akcent francuski. Głos miał chrapliwy, jak u nami ętnego, długoletniego palacza. Jego r ęka powoli odsun ęła si ę od fili żanki i m ęż czyzna odwrócił si ę. Widz ąc go z tyłu, Harry nie czuł mocy tego człowieka, lecz poczuł j ą teraz. Ogolona głowa, szeroka twarz z przypłaszczonym nosem, kark gruby jak ludzkie udo, pot ęż na pier ś pod ciasno opi ętą biał ą koszul ą. Jego dłonie, wielkie i silne, wygl ądały jakby przez pi ęć dziesi ąt kilka lat dzier żyły uchwyt pneumatycznego młota. I były jeszcze oczy, gł ęboko osadzone, szarozielone, nieubłagane. Teraz posłały krótkie spojrzenie kierowcy. Ten za ś bez słowa cofn ął si ę o krok i wyszedł; trzasn ął tylko za nim zamek u drzwi. Spojrzenie Farela pow ędrowało ku Harry’emu. – Moje obowi ązki maj ą inny zakres ni ż rzymskiej policji. Ona chroni miasto. Watykan ma własn ą pa ństwowo ść . To osobny kraj wewn ątrz Włoch. Dlatego ja odpowiadam za bezpiecze ństwo publiczne. Harry instynktownie rozejrzał si ę po sali. Byli sami. Ani kelnerów, ani barmana, ani klientów. Tylko on i Farel. – Kiedy zastrzelono kardynała Parmę, jego krew zbryzgała moj ą koszul ę i twarz. Splamiła tak że sutann ę papie ża. – Zgodziłem si ę na to spotkanie, żeby panu pomóc w miar ę mo żliwo ści – oznajmił Harry. Farel przygl ądał mu si ę badawczo. – Wiem, że rozmawiał pan z policj ą. Wiem, co pan im powiedział. Czytałem stenogram. Czytałem te ż raport Ispettore Capo Pio z waszego prywatnego spotkania... Mnie interesuje to, czego pan im nie powiedział. – A czegó ż to im nie powiedziałem? – Tego, o co nie zapytali. Albo co pan zachował dla siebie, gdy zapytali, celowo lub przez zapomnienie, lub te ż dlatego, że wydawało si ę to niewa żne. Farel, ju ż z natury do ść pot ęż ny, zdawał si ę teraz wypełnia ć sw ą obecno ści ą całe pomieszczenie. Harry’emu nagle zwilgotniały dłonie; na czole poczuł krople potu. Rozejrzał si ę ponownie. W dalszym ci ągu pozostawali sami. Było ju ż po ósmej. O której rozpoczynała prac ę obsługa? Kiedy ludzie zaczynaj ą wpada ć na kaw ę lub śniadanie? A mo że trattori ę otwarto specjalnie dla Farela? – Wygl ąda pan na zaniepokojonego, panie Addison. – Mo że po prostu m ęczy mnie ju ż ci ągłe tłumaczenie si ę policjantom, chocia ż niczego nie zrobiłem. A wy zachowujecie si ę, jakbym zrobił... Ch ętnie si ę z panem spotkałem, poniewa ż wierz ę, że mój brat jest niewinny. Żeby pokaza ć, że chc ę współpracowa ć, je śli oka że si ę to mo żliwe. – To nie jedyny powód, panie Addison. – O czym pan mówi? – O pa ńskich klientach. Musi pan przecie ż ich chroni ć. Gdyby zadzwonił pan do ambasady ameryka ńskiej, tak jak pan zamierzał, albo wynaj ął włoskiego prawnika do reprezentowania pana w rozmowach z policj ą, wie pan dobrze, że media najpewniej by si ę o tym dowiedziały. Opinia publiczna nie tylko usłyszałaby o naszych podejrzeniach wobec pa ńskiego brata, lecz tak że o panu. Kim pan jest, co pan robi i kogo pan osobi ście reprezentuje. A s ą to ludzie, którzy z pewno ści ą nie chcieliby by ć powi ązani, cho ćby całkiem przypadkowo i bez swojej winy, z zamordowaniem kardynała wikariusza Rzymu. – A kogo takiego ja pa ńskim zdaniem reprezentuj ę, kto by... Farel przerwał mu raptownie, wymieniaj ąc jednym tchem nazwiska kilkunastu hollywoodzkich sław. – Czy mam kontynuowa ć, panie Addison? – Sk ąd pan ma te informacje? – Harry był zszokowany i wściekły. To żsamo ść klientów jego firmy była ści śle strze żon ą tajemnic ą. Oznaczało to, że Farel nie tylko grzebał w jego życiorysie, ale miał tak że w Los Angeles koneksje, pozwalaj ące mu dowiedzie ć si ę wszystkiego, czego potrzebował. Zakres jego mo żliwo ści był przera żaj ący sam w sobie. – Pomin ąwszy kwesti ę winy czy niewinno ści pa ńskiego brata, jest te ż praktyczna strona ka żdej sprawy... Dlatego wła śnie rozmawia pan ze mn ą, panie Addison, sam i z własnej nieprzymuszonej woli; i b ędzie pan nadal to robił, dopóki z panem nie sko ńcz ę. Musi pan strzec własnego sukcesu. – Lewa dło ń Farela pow ędrowała do łysej czaszki i pogładziła j ą tu ż nad uchem. – Mamy dzi ś ładny dzie ń. Mo że by śmy si ę przeszli? Kiedy znale źli si ę na dworze, poranne sło ńce zacz ęło ju ż o świetla ć górne pi ętra kamienic. Farel skr ęcił na lewo, w Via Ombrellari – wąsk ą brukowan ą uliczk ę bez chodników. Tu i ówdzie ci ąg kamienic przerywała restauracja, bar lub apteka. Drug ą stron ą uliczki przeszedł ksi ądz. Nieco dalej, przed restauracj ą, dwóch m ęż czyzn z łoskotem ładowało puste butelki po winie i wodzie mineralnej do furgonetki. – O śmierci brata powiadomił pana Byron Willis, pa ński partner w interesach. – Tak... Wi ęc Farel wiedział tak że i to. Robił to samo, co Roscani i Pio, próbuj ąc go zastraszy ć i zbi ć z tropu. Da ć do zrozumienia, że niezale żnie od tego, co ktokolwiek powiedział, Harry jest wci ąż podejrzany. Fakt, że on sam wiedział o swojej niewinno ści, był bez znaczenia. Lata studiów prawniczych nauczyły go lepiej ni ż innych, że w długiej historii wi ęzie ń, aresztów i nawet szubienic zaludniało je mnóstwo niewinnych ludzi, oskar żonych o przest ępstwa du żo l żejsze ni ż to tutaj. Na sam ą my śl o tym ogarniało człowieka zw ątpienie, je śli nie strach. Harry wiedział, że wida ć to po nim, i zło ściło go to. Co wi ęcej, Farel celowo ujawnił, że grzebał w jego zawodowych tajemnicach. Świadczyło to bowiem o pot ędze i wpływach watyka ńskiego policjanta, uzmysławiało Harry’emu, że nie ma dok ąd si ę zwróci ć i że sprawa tak czy inaczej przybierze obrót po żą dany przez śledczych. Kwestiami zwi ązanymi z informowaniem opinii publicznej Harry zaj ął si ę od razu po spotkaniu z Piem. Kiedy tylko wprowadził si ę do hotelu, zadzwonił do domu Byrona Willisa w Bel Air. Podczas rozmowy wymienili, niemal słowo w słowo, wszystkie sprecyzowane przed chwil ą przez Farela powody, dla których Harry powinien si ę zachowywa ć pow ści ągliwie. Zgodzili si ę, że cho ć to prawdziwa tragedia, Danny ju ż nie żyje, a skoro jego zwi ązek – domniemany czy nie – z zabójstwem kardynała Parmy utrzymywany jest w tajemnicy, najlepiej b ędzie, żeby tak zostało. Ryzyko ujawnienia klientów Harry’ego i wykorzystania sytuacji przez konkurencj ę nie było potrzebne ani im, ani jemu, ani firmie, szczególnie w czasach wszechwładnego wpływu mediów. – Czy pan Willis wiedział, że ojciec Daniel kontaktował si ę z panem? – zapytał Farel. – Tak... Powiedziałem mu, kiedy zadzwonił z wiadomo ści ą o jego śmierci. – I powtórzył mu pan słowa brata. – Cz ęś ciowo... Wi ększo ść . Wszystko, co powiedziałem, jest w stenogramie wczorajszego przesłuchania. – Harry czuł, że wzbiera w nim zło ść . – A co to za ró żnica? – Od jak dawna zna pan Willisa? – Dziesi ęć , jedena ście lat. Pomógł mi, gdy zaczynałem w bran ży. A co? – Jest pan z nim w bliskich stosunkach. – Raczej tak... – Bli ższych ni ż z innymi? – Chyba... – To znaczy, że powiedziałby mu pan rzeczy, których nie powiedziałby komu ś innemu. – Do czego pan wła ściwie zmierza? Farel utkwił spojrzenie swych szarozielonych oczu w oczach Harry’ego. Trwało to chwil ę, po czym odwrócił wzrok i poszli dalej. Powoli, niespiesznie. Harry nie miał poj ęcia, dok ąd id ą i po co. Zastanawiał si ę, czy Farel to wie, czy te ż była to tylko jego metoda prowadzenia przesłuchania. Za ich plecami wyjechał zza rogu niebieski ford, przejechał powoli pół przecznicy i zatrzymał si ę. Nikt nie wysiadł. Harry zerkn ął na Farela. Je żeli wiedział o obecno ści samochodu, nie okazywał tego. – I nie rozmawiał pan z bratem bezpo średnio? – Nie. Męż czy źni w dole ulicy sko ńczyli ładowanie butelek i furgonetka ruszyła. Za ni ą zaparkowany był ciemnoszary fiat. Z przodu siedziało dwóch m ęż czyzn. Harry obejrzał si ę. Ford te ż tam jeszcze stał. Przecznice były blisko siebie. Je żeli to byli ludzie Farela, oznaczało to, że w gruncie rzeczy zablokowali ulic ę. – A wiadomo ść , któr ą zostawił na sekretarce... po prostu pan wymazał. – Nie zrobiłbym tego, gdybym wiedział, że sprawy przybior ą taki obrót. Farel zatrzymał si ę nagle. Byli ju ż blisko szarego fiata; Harry widział, że dwaj m ęż czy źni wewn ątrz obserwuj ą ich. Ten przy kierownicy, młody, pochylił si ę skwapliwie do przodu, jakby oczekuj ąc, że co ś si ę wydarzy. – Zachowuje si ę pan, jakby nie wiedział, gdzie jeste śmy, panie Addison. – Farel u śmiechn ął si ę półg ębkiem i skin ął r ęką ku budynkowi, przed którym stali, z żółtymi plamami na obła żą cym tynku. – A powinienem wiedzie ć? – To Via Ombrellari sto dwadzie ścia siedem, nic to panu, nie mówi? Harry spojrzał w gł ąb ulicy, niebieski ford wci ąż tam stał, Potem popatrzył na Farela. – Nie, nic. – Tutaj mieszkał pa ński brat.

9

Mieszkanie Danny’ego znajdowało si ę na parterze, było niewielkie i urz ądzone po sparta ńsku. Okno klitki stanowi ącej główny pokój wychodziło na malutkie podwórko za domem. Całe umeblowanie stanowiło krzesło z pulpitem do czytania, małe biurko, stoj ąca lampa i szafka z ksi ąż kami; wszystko to wygl ądało jak kupione na pchlim targu. Ksi ąż ki te ż były u żywane, w wi ększo ści stare i traktuj ące o historii katolicyzmu, o tytułach takich, jak: „Ostatnie dni papieskiego Rzymu, 1850-1870”, „Plenarii Concilii Baltimorensis Tertii”, „Ko ściół w chrze ścija ńskim Cesarstwie Rzymskim”. W sypialni było jeszcze skromniej – przykryte kocem łó żko i przy nim mała komoda z szufladami, a na niej lampka i telefon. W szafie niewiele ubra ń: klasyczny cywilny strój duchownego – czarna koszula, czarne spodnie i czarna marynarka, wszystko na jednym wieszaku. Poza tym d żinsy, koszula w krat ę, zniszczony szary dres i stare buty do biegania. W szufladach biała koloratka, kilka kompletów znoszonej bielizny i dwie koszulki z emblematem Providence College. – Wszystko tak, jak zostawił, wybieraj ąc si ę do Asy żu – rzekł cicho Farel. – Gdzie były te naboje? Policjant zaprowadził go do łazienki i otworzył drzwi antycznej komody. W środku było kilka szuflad z zamkami wyrwanymi prawdopodobnie przez policj ę. – W dolnej szufladzie. Z tyłu, za papierem toaletowym. Harry zajrzał tam na chwil ę, a potem odwrócił si ę i powoli przeszedł przez sypialni ę z powrotem do wi ększego pokoju. Na górnej półce szafki z ksi ąż kami stała elektryczna kuchenka, której przedtem nie zauwa żył, a obok pojedynczy kubek z ły żeczk ą i słoik rozpuszczalnej kawy. No wła śnie. Ani kuchni, ani piecyka, ani lodówki. Takie mieszkanie mógłby mo że wynajmowa ć na pierwszym roku Harvardu, kiedy był bez pieni ędzy i przyj ęto go tylko dlatego, że zdobył stypendium. – Jego głos... Harry odwrócił si ę. Farel stał w drzwiach sypialni obserwuj ąc go; łysa głowa policjanta wydała mu si ę nagle zbyt wielka i nieproporcjonalna w stosunku do tułowia. – Głos pa ńskiego brata na sekretarce. Mówił pan, że był wystraszony. – Tak. – Jakby si ę bał o własne życie? – Tak. – Czy wymienił jakie ś nazwiska? Osoby znane wam obu? Z rodziny? Przyjaciół? – Nie, żadnych nazwisk. – Niech si ę pan dobrze zastanowi, panie Addison. Nie miał pan z bratem kontaktu od dawna. Był wytr ącony z równowagi. – Farel post ąpił ku niemu, nie przestaj ąc mówi ć. – Ludzie cz ęsto wiele zapominaj ą, kiedy my ślą o czym ś innym. – Gdybym usłyszał jakie ś nazwiska, podałbym je włoskiej policji. – Czy powiedział, że jedzie do Asy żu? – Nie wspomniał o tym ani słowem. – A o jakim ś innym mie ście albo miejscowo ści? – naciskał Farel. – Gdzie był albo dok ąd si ę wybierał? – Nie. – Daty? Dzie ń, jak ąś wa żną godzin ę? – Nie – odparł Harry. – Żadnych dat ani godzin. Nic z tych rzeczy. Farel znów badał go wzrokiem. – Jest pan absolutnie pewny, panie Addison? – Tak, jestem absolutnie pewny. Nagle ktoś ostro zapukał do drzwi. Do mieszkania wszedł podekscytowany kierowca szarego fiata; Farel zwracał si ę do niego Pilger. Męż czyzna był młodszy, ni ż Harry s ądził, miał chłopi ęcą twarz, wygl ądał, jakby jeszcze nie zacz ął si ę goli ć. Towarzyszył mu ksi ądz. Równie ż młody, pod trzydziestk ę, wysoki, o ciemnych kr ęconych włosach i czarnych oczach za okularami w czarnych oprawkach. Farel powiedział do ń co ś po włosku. Zamienili kilka słów, po czym policjant zwrócił si ę do Harry’ego. – To jest ksi ądz Bardoni, panie Addison. Pracuje dla kardynała Marsciana. Znał pa ńskiego brata. – Mówi ę troch ę po angielsku – rzekł łagodnie, z uśmiechem, ksi ądz Bardoni. – Prosz ę przyj ąć najgł ębsze wyrazy współczucia... – Dzi ękuj ę. – Harry skin ął głow ą z wdzi ęczno ści ą. Po raz pierwszy ktoś powiedział co ś o Dannym bez zwi ązku z morderstwem. – Ksi ądz Bardoni był wła śnie w domu pogrzebowym, w którym znajduje si ę ciało pa ńskiego brata – wyja śnił Farel. – Dopełniaj ą niezb ędnych formalno ści. Jutro b ędzie pan mógł podpisa ć dokumenty. Ksi ądz tam pana zawiezie. A pojutrze na lotnisko. Zarezerwowano dla pana miejsce w pierwszej klasie. Szcz ątki ojca Daniela polec ą tym samym samolotem. – Dzi ękuj ę – powtórzył Harry, pragn ąc ju ż teraz tylko uwolni ć si ę od przytłaczaj ącej obecno ści policji i zabra ć Danny’ego do domu, na pogrzeb. – Panie Addison – rzekł Farel ostrzegawczo – dochodzenie jest w toku. W Stanach pomaga nam FBI. Będą chcieli jeszcze z panem rozmawia ć. B ędą rozmawia ć z panem Willisem. B ędą pytali o nazwiska i adresy ludzi, których brat znał, z którymi miał styczno ść ... krewnych, przyjaciół, kolegów z wojska. – Nie mamy żyj ących krewnych, panie Farel. Danny i ja byli śmy ostatnimi z rodziny. Je śli za ś idzie o kolegów czy znajomych, nie znam nikogo. Bardzo mało wiem o jego życiu... Ale co ś panu powiem. Chc ę wiedzie ć, co si ę naprawd ę stało tak samo jak pan. Mo że nawet bardziej. I zamierzam doj ść do prawdy. Harry spogl ądał na Farela jeszcze przez chwil ę. Nast ępnie skłonił si ę ksi ędzu Bardoniemu i powiódł spojrzeniem po pokoju, wyra żaj ąc w ten sposób ostatni, intymny kontakt z miejscem, w którym żył jego brat. Potem ruszył do drzwi. – Panie Addison. Szorstki głos Farela zatrzymał go w pół kroku. Harry odwrócił si ę. – Wspomniałem panu na pocz ątku, że interesuje mnie to, czego pan nie powiedział... I w dalszym ci ągu tak jest. Jako prawnik wie pan doskonale, że najmniej istotne szczegóły ujawniaj ą czasem obraz cało ści. Szczegóły tak nieistotne, że pomijamy je, nawet nie zdaj ąc sobie z tego sprawy. – Powtórzyłem wam wszystko, co usłyszałem od brata. – Tak pan twierdzi, panie Addison. – Oczy Farela zw ęziły si ę. Utkwił spojrzenie w Harry’m. – Ju ż panu to mówiłem: byłem zbryzgany krwi ą kardynała. Nie chc ę, żeby na mnie bluzgn ęła krew papie ża.

10

Hotel Hassler. W dalszym ci ągu wtorek, 7 lipca; 22.00

– Świetnie! Znakomicie! To mi si ę podoba!... Pokazał si ę ju ż?... Nie? Tak my ślałem. A gdzie jest?... Ukrywa si ę? Harry przebywał w swoim pokoju hotelowym, gło śno si ę śmiej ąc. Z telefonem w r ęce, w rozpi ętej pod szyj ą koszuli z podwini ętymi r ękawami i bez butów, przysiadł na kraw ędzi zabytkowego biurka pod oknem. – Słuchaj, on ma dwadzie ścia cztery lata i jest gwiazd ą; niech robi, co chce. Wył ączył telefon i odło żył go na biurko, pomi ędzy stosy notatników, faksów, ogryzków ołówków, nie dojedzonych kanapek i pogniecionych karteczek z zapiskami. Kiedy to ostatni raz si ę cieszył, czy cho ćby miał ochot ę do śmiechu? Przed chwil ą jednak wybuchn ął śmiechem i było to przyjemne. „Dog on the Moon” okazał si ę superhitem. W ci ągu trzydniowego weekendu zarobił pi ęć dziesi ąt osiem milionów dolarów, o szesna ście wi ęcej ni ż naj śmielsze przewidywania Warner Bros. Spece od liczb w wytwórni przewidywali całkowity zysk w kraju w granicach dwustu pi ęć dziesi ęciu milionów. Natomiast dla Jesusa Arroyo, dwudziestoczteroletniego scenarzysty i re żysera filmu, był to pocz ątek niebotycznej kariery. Harry odkrył tego chłopaka z getta we wschodnim Los Angeles sze ść lat wcze śniej, jako uczestnika specjalnych kursów pisania dla trudnej młodzie ży, i od tej pory stał si ę jego mentorem. Teraz, w ci ągu trzech dni, Arroyo stał si ę nowym enfant terrible, którego świetlana przyszło ść była ugruntowana. Ju ż zacz ęto go nagabywa ć na temat kontraktów na serie filmów wartych miliony. Domagano si ę jego obecno ści we wszystkich czołowych telewizyjnych talk-show. A gdzie przez ten cały czas przebywało dzieci ątko Jesus? Imprezował w Vail albo Aspen, szukał posiadło ści nad oceanem w Montecito? Nie. On si ę ukrywał! Harry’ego znów rozbawiła czysto ść tej sytuacji. Inteligentny, dojrzały i przekonywaj ący jako filmowiec, Jesus był wci ąż w gł ębi serca nie śmiałym chłopczykiem, którego nazajutrz po najwspanialszym weekendzie w jego karierze nikt nie mógł znale źć . Ani media, ani koledzy, ani jego najnowsza dziewczyna, ani nawet jego agent – z którym Harry wła śnie przed chwilą rozmawiał. Nikt. Z wyj ątkiem Harry’ego Addisona. Harry wiedział, gdzie go szuka ć. Jesus Arroyo Manuel Rodriguez, jak brzmiało jego pełne nazwisko, był w domu swoich rodziców na Escuela Street we wschodnim LA. Był z mam ą i tatusiem, dozorc ą szpitalnym; z bra ćmi i siostrami, z kuzynami, ciotkami i wujkami. Tak, Harry wiedział, gdzie jest chłopak, i mógł do niego zatelefonowa ć, ale nie chciał. Niech si ę Jesus nacieszy rodzin ą. Wiedział przecie ż, co si ę dzieje. Gdyby si ę chciał skontaktowa ć, zrobiłby to. Niech lepiej świ ętuje po swojemu, a cała reszta, ł ącznie z telefonem z gratulacjami od jego prawnika, mo że poczeka ć. Biznes jeszcze nie rz ądził życiem Jesusa, tak jak życiem Harry’ego i wi ększo ści ludzi, którzy w świecie rozrywki odnie śli sukces. Kiedy wieczorem wprowadził si ę do hotelu, czekało na niego osiemna ście telefonów, na które powinien odpowiedzie ć. Nie odpowiedział jednak na żaden, lecz poszedł do łó żka i spał pi ętna ście godzin, wyczerpany fizycznie i emocjonalnie. Sama my śl o zaj ęciu si ę interesami wydawała mu si ę nie do przyj ęcia. Dzi ś wieczór jednak, po spotkaniu z Farelem, praca przyniosła mu ulg ę. Wszyscy, z którymi rozmawiał, gratulowali mu wielkiego sukcesu filmu i pi ęknej przyszło ści Jesusa Arroyo; współczuli mu tak że z powodu osobistej tragedii, przepraszali, że opowiadaj ą w takich okoliczno ściach o interesach, po czym, powiedziawszy to, mówili o interesach. Do pewnego momentu bawiły go te rozmowy, nawet uspokajały, odrywaj ąc od my śli o tera źniejszo ści. Teraz jednak, zako ńczywszy ostatni ą rozmow ę, uzmysłowił sobie, że żaden z jego rozmówców nie wiedział, i ż Harry miał do czynienia z policj ą, że jego brat jest głównym podejrzanym o zamordowanie kardynała wikariusza Rzymu. I nie mógł im o tym powiedzie ć. Cho ć byli bliskimi kolegami, to jednak wi ązała go z nimi tylko praca, nic poza tym. Po raz pierwszy zdał sobie spraw ę, jak samotnicze prowadził życie. Poza Byronem Willisem – który był żonaty i miał dwójk ę dzieci, pracował jednak równie wiele jak Harry, a mo że wi ęcej – nie miał prawdziwych przyjaciół, nikogo od serca. Jego życie toczyło si ę zbyt szybko, żeby pozwoli ć sobie na zadzierzgni ęcie tego rodzaju zwi ązków. Dotyczyło to tak że zwi ązków z kobietami. Nale żał do elity Hollywoodu i pi ękne kobiety otaczały go zewsz ąd. U żywał ich, a one u żywały jego; taka to była gra. Zamkni ęty pokaz filmowy, potem kolacja i seks, a nazajutrz z powrotem do pracy: spotkania, negocjacje, telefony. I żadnych spotka ń towarzyskich całymi tygodniami. Najdłu żej był z pewn ą aktork ą, trwało to nieco ponad pół roku. Był zbyt zaj ęty, zbyt zapracowany. I a ż do dzi ś wydawało mu si ę to w porz ądku. Odwróciwszy si ę od biurka, Harry podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Poprzednio, gdy to robił, miasto pokrywała patyna wczesno-wieczornego sło ńca. Teraz zapadła noc i Rzym iskrzył si ę światłami. Schody Hiszpa ńskie i plac Hiszpa ński w dole wypełnione były tłumami ludzi; przychodzili i odchodzili, po prostu byli, a wśród nich tu i ówdzie wida ć było patrol policji pilnuj ącej, żeby nic si ę nie wymkn ęło spod kontroli. Dalej widział pl ątanin ę wąskich uliczek i pasa ży ze sklepikami, mieszkaniami i hotelikami, a powy żej płaszczyzny dachów o pomara ńczowo-kremowych dachówkach, biegn ące równymi, średniowiecznymi kwartałami a ż do ciemnej wst ęgi Tybru. Naprzeciwko miał t ę cz ęść Rzymu, w której sp ędził przedpołudnie, z pod świetlon ą kopuł ą Świ ętego Piotra, góruj ącą nad wło ściami Jacova Farela, nad Watykanem z rezydencj ą papie ża, źródłem najwy ższego autorytetu dla dziewi ęciuset pi ęć dziesi ęciu milionów katolików na całym świecie. I miejscem, w którym ostatnie lata swego życia sp ędził Danny. Jak mógłby si ę dowiedzie ć czego ś wi ęcej o tym okresie życia brata? Czy było bogate, czy te ż upłyn ęło jedynie na studiowaniu? Dlaczego Danny w ogóle odszedł z marines i obrał stan duchowny? Było to co ś, czego Harry nigdy nie rozumiał. Nic dziwnego zreszt ą, bo wówczas ju ż prawie ze sob ą nie rozmawiali, jak że wi ęc mógłby zapyta ć, nie wywołuj ąc wra żenia, że go os ądza. Teraz jednak, patrz ąc na o świetlon ą kopuł ę Bazyliki Świ ętego Piotra, nie mógł nie zada ć sobie pytania, czy to wła śnie tam, w samym Watykanie, znajdowało si ę co ś, co kazało Danny’emu zadzwoni ć do niego, a potem sprowadziło na ń śmier ć. Kogo czy czego tak strasznie si ę bał? W tej chwili kluczem do wyja śnienia sprawy wydawało si ę podło żenie bomby w autobusie. Je śli policji udałoby si ę doj ść , kto to zrobił i dlaczego, byłoby wiadomo, czy celem zamachu był sam Danny. Je żeli był, a policja wyłuska podejrzanych, wszyscy znale źliby si ę spory krok bli żej potwierdzenia tego, w co Harry wci ąż w gł ębi serca wierzył – że Danny był niewinny i że go wrobiono. Z jakiego ś zupełnie nieznanego powodu. Po raz kolejny rozległ si ę w jego głowie podszyty strachem głos. „Boj ę si ę, Harry... Nie wiem, co robi ć... nie wiem, co jeszcze si ę stanie. Bo że, ratuj”.

11

23.30

Harry schodził kr ętą Via Condotti do Via del Corso i dalej, nie czuj ąc senno ści, przygl ądaj ąc si ę wystawom, spaceruj ąc z nocnym tłumem. Przed wyj ściem zadzwonił do Byrona Willisa, opowiedział mu o spotkaniu z Jacovem Farelem i uczulił na mo żliwo ść odwiedzin FBI, a potem przedyskutował spraw ę gł ęboko osobist ą – miejsce pochówku Danny’ego. Ta kwestia – której w natłoku wydarze ń Harry jeszcze nie przemy ślał – wypłyn ęła wraz z telefonem od ksi ędza Bardoniego, młodego duchownego, którego poznał w mieszkaniu Danny’ego. Brat najwyra źniej nie pozostawił ostatniej woli, oznajmił Bardoni, a dyrektor domu pogrzebowego chciał uzgodni ć spraw ę przekazania szcz ątków zmarłego z przedsi ębiorc ą pogrzebowym w mie ście, gdzie zostanie pochowany. – A gdzie by chciał by ć pochowany? – zapytał łagodnie Willis. Harry potrafił jedynie odpowiedzie ć: – Nie wiem... – Macie kwater ę rodzinn ą? – Tak – odparł Harry. Mieli j ą w rodzinnym Bath w stanie Maine, na małym cmentarzu ponad Kennebec River. – Czy tam by mu si ę podobało? – Nie mam poj ęcia, Byron. – Harry, kocham ci ę i wiem, że cierpisz, ale to ju ż musi by ć twoja decyzja. Zgodził si ę z nim, podzi ękował, a potem wyszedł z hotelu. Spacerował i rozmy ślał; zn ękany, zakłopotany. Byron Willis był jego najbli ższym przyjacielem, lecz Harry nigdy nie rozmawiał z nim jako ś powa żniej o swojej rodzinie. Byron wiedział jedynie, że obaj bracia dorastali w nadmorskim miasteczku w Maine, że ich ojciec pracował w stoczni, a Harry otrzymał stypendium studenckie na Harvardzie, gdy miał siedemna ście lat. Harry w ogóle z nikim nie rozmawiał o swojej rodzinie. Ani z Byronem, ani z kolegami z uczelni, ani z kobietami; z nikim. Nikt nie wiedział o tragicznej śmierci jego siostry Madeline. I o tragicznej śmierci ojca na skutek wypadku w stoczni rok pó źniej. Ani o tym, że matka, zagubiona i zdezorientowana, wyszła ponownie za mąż w niecałe dziesi ęć miesi ęcy potem i musieli si ę przenie ść do ciemnego, wiktoria ńskiego domu, by zamieszka ć z owdowiałym handlarzem mro żonkami, który miał pi ęcioro swoich dzieci, którego nigdy nie było w domu i dla którego jedynym powodem zawarcia mał żeństwa była potrzeba zwi ązania si ę z kim ś, kto zajmowałby si ę domem i dzie ćmi. I wreszcie o tym, że jako nastolatek Danny miewał nieustannie kłopoty z policj ą. Nikt te ż nie wiedział, że bracia zawarli mi ędzy sobą pakt, postanawiaj ąc wynie ść si ę stamt ąd, kiedy tylko si ę da, by pozostawi ć wreszcie za sob ą te ponure lata, by wyjecha ć i nigdy nie wróci ć – obiecuj ąc, że b ędą sobie wzajemnie w tym pomaga ć. I nikt nie wiedział o tym, jak wreszcie wyjechali, cho ć tak ró żne wybrali drogi. Wzi ąwszy pod uwag ę to wszystko, jak że mógłby pój ść za sugesti ą Willisa i pochowa ć brata w rodzinnym grobie? Gdyby Danny nie był martwy, to taka decyzja na pewno by go zabiła! Albo powstałby z grobu, chwycił Harry’ego za gardło i wrzucił go tam zamiast siebie. Có ż wi ęc miał powiedzie ć jutro w domu pogrzebowym, gdy dyrektor zapyta go, dok ąd ma zosta ć przewiezione ciało, kiedy przyb ędzie wraz z Harrym do Nowego Jorku? W innych okoliczno ściach byłoby to zabawne, nawet śmieszne. Ale nie teraz. Miał do jutra czas na odpowied ź. Na razie nie wiedział, co postanowi ć. Pół godziny pó źniej był z powrotem w Hasslerze, rozgrzany spacerem i spocony. Podszedł do recepcji po klucz od pokoju, wci ąż nie wiedz ąc, jak rozwi ąza ć problem. Pragn ął jedynie pój ść na gór ę, zwali ć si ę do łó żka i uciec w gł ęboki sen, wył ączaj ący umysł. – Chce si ę z panem zobaczy ć jaka ś kobieta, panie Addison – oznajmił recepcjonista. Kobieta? Jedyni ludzie, których znał w Rzymie, to byli policjanci. – Jest pan pewien? – Oczywi ście, że tak. – Uśmiechn ął si ę tamten. – Bardzo atrakcyjna, w zielonej wieczorowej sukni. Czeka w barze ogrodowym. – Dzi ękuj ę. – Harry odszedł od lady. Pewnie kto ś w firmie dowiedział si ę, że jaka ś aktorka akurat jest w Rzymie, i poprosił, żeby go odnalazła, by ć mo że pomogła oderwa ć si ę od trudnych spraw. Po takim dniu jak dzisiejszy zupełnie nie miał na to ochoty. Nie obchodziło go, kto to mo że by ć ani jak wygl ąda. Kiedy wszedł, siedziała sama przy barze. Na chwil ę zdezorientowały go kasztanowe włosy i szmaragdowa suknia. Ale twarz znał; widział t ę kobiet ę w telewizji setki razy, jak w baseballówce i polowej kurtce, stanowi ących jej znak firmowy, przekazywała korespondencj ę z Bo śni pod ogniem artylerii, relacjonowała skutki terrorystycznego zamachu bombowego z Paryża, opowiadała o obozach uchod źców z Afryki. Nie była aktork ą. Nazywała si ę Adrianna Hall i nale żała do elity korespondentów WNN, World News Network. W ka żdych innych okoliczno ściach Harry wyszedłby ze skóry, żeby si ę z ni ą spotka ć. Była w jego wieku lub nieco starsza, przebojowa, lubi ąca ryzyko i – jak słusznie zauwa żył recepcjonista – bardzo atrakcyjna. Adrianna Hall reprezentowała jednak środki przekazu, a na kontakt z nimi nie miał teraz najmniejszej ochoty. Nie miał poj ęcia, jak go znalazła, ale znalazła i musiał postanowi ć, co z tym zrobi. A mo że nie musiał. Wystarczy przecie ż odwróci ć si ę i wyj ść . I to wła śnie zrobił, rozgl ądaj ąc si ę i udaj ąc, że szuka kogo ś, kogo nie mo że znale źć . Był ju ż niemal w holu, kiedy go dogoniła. – Harry Addison? Stan ął i odwrócił si ę. – Tak. – Jestem Adrianna Hall z WNN. – Wiem. – Nie chce pan ze mn ą rozmawia ć – uśmiechn ęła si ę. – Zgadza si ę. Jeszcze jeden u śmiech. Suknia wygl ądała na niej zbyt oficjalnie. – Byłam na kolacji z przyjaciółk ą i ju ż miałam wychodzi ć, kiedy zobaczyłam pana. Oddawał pan klucz recepcjoni ście. Powiedział mi, że poszedł pan na spacer. Pomy ślałam sobie, że mo że niedługo pan wróci... – Panno Hall, przykro mi, ale naprawd ę nie mam ochoty rozmawia ć z dziennikarzami. – Nie ufa nam pan? – Tym razem u śmiech był w jej oczach, w ich naturalnym prowokuj ącym iskrzeniu. – Po prostu nie chc ę rozmawia ć... Wybaczy pani, jest ju ż pó źno. – Harry zacz ął si ę odwraca ć, lecz chwyciła go za rami ę. – Co mog ę zrobi ć, żeby pan mi zaufał, przynajmniej troch ę bardziej ni ż w tej chwili? – Stała tu ż przy nim, oddychaj ąc lekko. – Powiedzie ć, że wiem o pa ńskim bracie? I o tym, że policja zabrała pana z lotniska? Że wczoraj spotkał si ę pan z Farelem...? Harry wpatrywał si ę w ni ą, zaskoczony. – Niech si ę pan tak nie gapi. Wiedzie ć, co si ę dzieje, to moja praca. Nie powiedziałam o tym nikomu oprócz pana i nie powiem, dopóki nie b ędzie oficjalnego okay. – A jednak, tak czy inaczej, chce pani wiedzie ć, co zamierzam. – By ć mo że... Harry zawahał si ę i u śmiechn ął. – Dzi ęki, ale jak powiedziałem, jest ju ż pó źno... – A gdybym panu powiedziała, że wydał mi si ę pan bardzo atrakcyjny i tak naprawd ę to dlatego czekałam, a ż pan wróci? Harry usiłował si ę nie skrzywi ć. Do czego ś takiego był przyzwyczajony w Los Angeles. Do propozycji seksualnych, składanych wprost i z tupetem, zarówno przez m ęż czyzn, jak i przez kobiety, i przyjmowanych przez drug ą stron ę albo jako żart, albo powa żnie, zale żnie od nastroju. Była to w zasadzie przyn ęta rzucona dla zabawy, żeby zobaczy ć, co, je śli w ogóle cokolwiek, si ę wydarzy. – Z jednej strony powiedziałbym, że mi to pochlebia. Z drugiej, że jest to wyj ątkowo podst ępny i politycznie niepoprawny sposób zbierania materiału dziennikarskiego. – Harry odbił piłeczk ę na jej połow ę i nie oddawał pola. – Tak by pan powiedział? – Tak bym powiedział. Z baru wyszło troje starszych ludzi i stan ęło obok nich rozmawiaj ąc. Adrianna Hall spojrzała na nich, potem na Harry’ego, pochyliła nieco głow ę i zni żyła głos. – A mo że spróbowałby pan jednak troch ę innego podej ścia, panie mecenasie... Po prostu czasami lubi ę si ę pieprzy ć z nieznajomymi – oznajmiła, ani na moment nie odwracaj ąc wzroku.

Jej niewielkie mieszkanie było schludne i emanowało zmysłowo ści ą. Jak to si ę czasem zdarza, seks pojawił si ę nagle i znik ąd. Jak gor ączka. Jak rzucona zapałka, od której wybucha po żar. Harry postawił spraw ę jasno – kiedy jej odpowiedział, mówi ąc „Ja te ż” – że poruszanie tematu Danny’ego oraz zamordowania kardynała wikariusza Rzymu nie wchodzi w gr ę. Zgodziła si ę. Wzi ęli taksówk ę, a potem przeszli piechotą pół przecznicy, rozmawiaj ąc o Ameryce, głównie o polityce i sporcie. Adrianna Hall dorastała w Chicago, a maj ąc trzyna ście lat zamieszkała w Szwajcarii. Jej ojciec był obro ńcą w Chicago Blackhawks, a nast ępnie został trenerem reprezentacji szwajcarskiej. I ju ż byli na miejscu. Zamkn ęła drzwi z cichym trza śni ęciem. Potem podeszła do niego w ciemno ści. Otworzyła usta, całuj ąc go mocno, językiem wyczuwaj ąc jego j ęzyk. On grzbietami dłoni przejechał delikatnie i umiej ętnie po gorsie jej sukni, dra żni ąc piersi i czuj ąc, jak twardniej ą jej sutki. Jej r ęce rozpi ęły mu spodnie, zsun ęły szorty. Zamkn ęła dło ń na jego twardo ści, głaszcz ąc j ą, a potem podniosła sukni ę i pocierała t ą twardo ści ą o jedwab swoich majtek, wci ąż całuj ąc go i oddychaj ąc gł ęboko, jakby to miało by ć za wszystkie czasy. Harry wy ślizn ął si ę i zdj ął jej sukni ę przez głow ę, a potem odpi ął biustonosz i rzucił go w ciemno ść , a ona poci ągn ęła go na kanap ę, zsuwaj ąc szorty z jego kostek i podpełzaj ąc wy żej, by wzi ąć jego twardo ść w usta. Odchylił głow ę, pozwalaj ąc jej to robi ć, a po chwili uniósł si ę na łokciu, żeby widzie ć. Pomy ślał, że jeszcze nigdy w życiu nie czuł si ę taki ogromny. Wreszcie odsun ął jej głow ę, wzi ął Adriann ę na r ęce i poniósł przez pokój – chichocz ąc pilotowała go mi ędzy meblami – i przez krótki korytarzyk do sypialni. Czekał, niczym wampir, gdy szukała w szufladzie prezerwatywy, a potem walczyła z opakowaniem, dysz ąc i mamrocz ąc pod nosem; przekle ństwa, a ż wreszcie rozerwała je i wło żyła t ę rzecz na niego. – Odwró ć si ę – wyszeptał. Z u śmiechem zachwytu usłuchała i uło żyła si ę twarz ą do wezgłowia łó żka. Dosiadł jej od tyłu, czuj ąc, jak si ę wsuwa w jej ciepło i zacz ął porusza ć si ę powoli w przód i w tył; niemal w niesko ńczono ść . Jej j ęki jeszcze długo tkwiły mu w pami ęci. Według obliczeń Harry’ego, doszedł pi ęć razy w ci ągu dwóch godzin; nie źle jak na trzydziestosze ściolatka. Czy ona liczyła swoje orgazmy, nie miał poj ęcia. Pami ętał tylko, że nie chciała, żeby u niej zasn ął. Całuj ąc go powiedziała, żeby wrócił do hotelu, bo ona za dwie godziny musi wsta ć do pracy.

12

Środa, 8 lipca; 4.32

Harry rzucił ostatnie spojrzenie na zegar. Czas wlókł si ę. Nie wiedział, czy w ogóle spał. Wci ąż czuł zapach perfum Adrianny, niemal m ęski, cytrusy i dym. Wstaje do pracy za dwie godziny, powiedziała. Nie do normalnej pracy, jak wszyscy, pojedzie na lotnisko, a nast ępnie samolotem poleci do Zagrzebia, a potem uda si ę w gł ąb Chorwacji, by zrobi ć materiał o gwałceniu praw człowieka przez Chorwatów, którzy wywlekali chorwackich Serbów z domów i zarzynali. Taka była; tym si ę zajmowała. Przypomniał sobie, jak w którym ś momencie ich szale ństwa złamał własn ą zasad ę nierozmawiania o Dannym i zapytał, co ona wie o śledztwie w sprawie eksplozji autobusu. Odpowiedziała od razu, nie próbuj ąc cho ćby tonem głosu da ć do zrozumienia, że czuje si ę wykorzystywana: – Nie wiedz ą, kto to zrobił... Spojrzał na ni ą w ciemno ści, w jej błyszcz ące oczy wpatruj ące si ę w niego, na łagodnie faluj ące przy oddechu piersi – próbuj ąc si ę upewni ć, czy mówi prawd ę. A prawda była taka, że nie wiedział. Dał wi ęc temu spokój. Za dwa dni ju ż go tu nie b ędzie i zobaczy j ą tylko w telewizji, jak w swojej baseballówce i polowej kurtce informuje sk ądś o jakich ś walkach. Teraz, kiedy na ni ą patrzał, kiedy si ę pochylił, żeby pie ści ć jej pier ś, okr ąż aj ąc sutek j ęzykiem, liczyło si ę tylko to, że pragn ął jej znowu. A potem znowu. I jeszcze... a ż nie zostało w jego głowie nic, co nie było Adriann ą. Był egoist ą, zgadza si ę. Ale nie tylko on. W ko ńcu ona to wymy śliła. Sun ął powoli palcami po wewn ętrznej stronie jej uda. Usłyszał, jak zakwiliła, gdy dotarł do lepkiej wilgoci mi ędzy nogami. W pełni gotowy, uniósł si ę, żeby na ni ą wej ść , gdy nagle przewróciła go na plecy i dosiadła, nadziewaj ąc si ę mocno na jego erekcj ę. Przesun ęła si ę w tył i wparła stopami w materac, a potem pochyliła do przodu, opieraj ąc r ęce po obu stronach jego głowy, z szeroko otwartymi, wpatrzonymi w niego oczami. Zacz ęła powoli, poruszaj ąc si ę w gór ę i w dół po całej jego długo ści. Po mistrzowsku. W ka żde mierzone pchni ęcie wkładaj ąc cały swój ci ęż ar. A potem, niczym wio ślarz wsłuchany w komendy sternika, nabrała tempa. Poruszała si ę coraz szybciej, jak d żokej sprawdzaj ący wytrzymało ść serca stworzenia, które uje żdżał. Gło śno, mocno, bezlito śnie. A ż sama stała si ę rumakiem czystej krwi. P ędz ącym po wewn ętrznej. Czuj ącym smak zwyci ęstwa i galopuj ącym dziko na finiszu. I nagle w mgnieniu oka zmieniła wszystko w zupełnie now ą gr ę. To, co przedtem było po żą daniem, stało si ę teraz zmaganiem tytanów. Nie popełniła bł ędu, wybieraj ąc Harry’ego. Ju ż dawno poprzysi ągł sobie by ć mistrzem w pi ęknej „sztuce fechtunku” i obserwował teraz ka żdy ruch kochanki, pod ąż aj ąc za ni ą krok w krok. Pchni ęcie za pchni ęcie. Zwierz ę przeciwko zwierz ęciu. Zapieraj ący dech wy ścig o wszystko. Tysi ąc do jednego, kto wybuchnie pierwszy. Przeci ęli lini ę mety razem. Wśród okrzyków i potu orgazmicznych efektów specjalnych, po których padli obok siebie chwytaj ąc haustami powietrze, wyczerpani do cna, z cał ą sw ą wewn ętrzn ą maszyneri ą zaje żdżon ą na amen. Dr żą cy w ciemno ści. Harry nie wiedział dlaczego, ale jaka ś odległa cz ąstka jego istoty cofn ęła si ę teraz do tamtego momentu i przyszło mu do głowy, że Adrianna wybrała go nie dlatego, że grał główn ą rol ę w jej sensacyjnym reporta żu i chciała z nim nawi ąza ć osobist ą relacj ę w sobie wła ściwym stylu; i nie dlatego tak że, że zwyczajnie lubiła seks z nieznajomymi – lecz z zupełnie innego powodu. Dlatego, że bała si ę tego wyjazdu do Zagrzebia, że mo że to było o jeden raz za du żo i co ś si ę mogło sta ć, i mogła umrze ć gdzie ś w chorwackiej głuszy. Mo że chciała przedtem jeszcze nacieszy ć si ę życiem. A Harry okazał si ę akurat tym, kogo wybrała, żeby jej pomógł. 4.36 Śmier ć. W ciemnym pokoju czterysta trzy w hotelu Hassler odgradzały Harry’ego od wstaj ącego świtu opuszczone żaluzje i zaci ągni ęte zasłony, a jednak sen nie chciał przyj ść . Świat obracał si ę, przepływały twarze. Adrianna. Detektywi Pio i Roscani. Jacov Farel. Ksi ądz Bardoni, młody kapłan, który miał zawie źć go wraz ze szcz ątkami Danny’ego na lotnisko. Danny. Śmier ć. Dosy ć! Harry zapalił światło, odrzucił kołdr ę i wstał. Podszedł do biurka z telefonem i zacz ął przegl ąda ć notatki dotycz ące transakcji, nad którymi pracował poprzedniego dnia. Przedłu żenie na czwarty rok kontraktu z gwiazd ą seriali telewizyjnych, przy podwy żce o pi ęć dziesi ąt tysi ęcy za odcinek. Umowa z markowym scenarzyst ą na wygładzenie w ci ągu miesi ąca scenariusza, który pisano od nowa ju ż cztery razy. Honorarium – pół miliona dolarów. Kolejna umowa, nad któr ą pracował dwa miesi ące, z czołowym re żyserem, na film akcji kr ęcony na Malcie i w Bangkoku za wynagrodzenie sze ść milionów dolarów netto lub dziesi ęć procent wpływów z rozpowszechniania, nareszcie uzgodniona. I pół godziny pó źniej otwarta na nowo, poniewa ż odtwórca głównej roli męskiej wycofał si ę nagle, z sobie tylko wiadomych powodów. W dwie godziny pó źniej i po sze ściu telefonach wrócił, ale re żyser rozgl ądał si ę ju ż za inn ą prac ą. Telefon do aktora jedz ącego lunch w modnej restauracji w zachodnim LA, kolejny do szefa studia, jad ącego samochodem gdzie ś przez dolinę San Fernando, i jeszcze jeden do re żysera, w jego domu w Malibu, i wreszcie re żyser zgodził si ę kr ęci ć ten film i zacz ął pakowa ć do wyjazdu na Malt ę nazajutrz rano. Kiedy Harry załatwił wszystko, warto ść kontraktów, które wynegocjował, wynosiła około siedmiu i pół miliona dolarów. Z czego pi ęć procent, jakie ś trzysta siedemdziesi ąt pi ęć tysi ęcy, pow ędruje do jego firmy – Willis, Rosenfeld and Barry. Nie najgorzej jak na kogo ś, kto pracował w stresie, na pilocie automatycznym i prawie bez snu, w pokoju hotelowym po drugiej stronie kuli ziemskiej. Dlatego wła śnie był tym, kim był, i robił to, co robił... i płacono mu tyle, ile płacono, plus premia, plus prowizja, plus... Harry Addison wypłyn ął ze swego małego miasteczka naprawd ę na szerokie wody. I nagle wydało mu si ę to wszystko puste i mało wa żne. Zgasił światło i zamkn ął w ciemno ści oczy. Nadpłyn ęły cienie. Chciał je odepchn ąć , pomy śle ć o czym ś innym. Lecz nie przestawały si ę pojawia ć. Sun ęły powoli przy odległej, opalizuj ącej ścianie, a potem zawracały i płyn ęły ku niemu. Duchy. Jeden, drugi, trzeci, a potem czwarty. Madeline. Ojciec. Matka. I za nimi... Danny...

13

Środa, 8 lipca; 10.00

Schodzili po schodach niemal niesłyszalnie. Harry Addison, ksi ądz Bardoni i dyrektor domu pogrzebowego signore Gaspari. Na dole Gaspari poprowadził ich w lewo, długim, pomalowanym na musztardowo korytarzem o ścianach ozdobionych obrazkami scen pasterskich we włoskim pejza żu. Harry pomacał kiesze ń marynarki, chc ąc dotkn ąć koperty, któr ą otrzymał od Gaspariego, gdy przyszedł. Było w niej kilka osobistych rzeczy Danny’ego, znalezionych na miejscu eksplozji – nadpalony watyka ński dowód to żsamo ści, niemal nietkni ęty paszport, okulary bez prawego szkła, z lewym p ękni ętym, oraz zegarek. Ostatni z tych czterech przedmiotów miał najbardziej przera żaj ącą wymow ę. Ze spalonym paskiem i poczerniał ą stal ą koperty, ze strzaskanym szkłem, zatrzymał si ę na godzinie 10.51 trzeciego lipca, ledwie par ę sekund po zdetonowaniu senteksu i eksplozji. Rano Harry podj ął decyzj ę co do pogrzebu. Danny spocznie na małym cmentarzyku po zachodniej stronie Los Angeles. Na dobre czy na złe, Harry mieszkał w tym mie ście, tam było jego życie i chocia ż sp ędzał je w stanie ci ągłego napi ęcia emocjonalnego, nie widział powodu, żeby co ś zmienia ć i przeprowadza ć si ę gdzie indziej. Poza tym my śl o tym, że Danny b ędzie blisko niego, działała koj ąco. B ędzie mógł czasami odwiedza ć jego grób, sprawdza ć, czy jest zadbany, mo że nawet porozmawia ć. Dzi ęki temu obaj nie b ędą samotni i zapomniani. Ironi ą losu było, że owa fizyczna blisko ść mogła teraz złagodzi ć oddalenie, w jakim trwali przez tyle lat. – Panie Addison, błagam pana... – ksi ądz Bardoni mówił głosem łagodnym i pełnym współczucia – ...dla pa ńskiego własnego dobra. Niech pozostan ą tylko dawne wspomnienia. – Chciałbym, ojcze, ale nie mog ę. Pomysł otwarcia trumny i zobaczenia go pojawił si ę w ostatniej chwili, podczas krótkiej jazdy z hotelu. Była to ostatnia z rzeczy, na jakie miał ochot ę, wiedział jednak, że je śli tego nie zrobi, b ędzie żałował do ko ńca życia. Szczególnie potem, kiedy si ę zestarzeje i zacznie wspomina ć. Gaspari otworzył drzwi, wprowadzaj ąc ich do małej salki o przy ćmionym o świetleniu, gdzie kilka rz ędów prostych krzeseł stało naprzeciw surowego drewnianego ołtarza. Powiedział co ś po włosku i wyszedł. – Poprosił, żeby śmy tu poczekali. – Skryte za czarn ą ramk ą okularów oczy Bardoniego spogl ądały na ń z tym samym uczuciem co przedtem i Harry wiedział, że duchowny poprosi go jeszcze raz o zmian ę decyzji. – Wiem, że ma ksi ądz dobre zamiary. Ale prosz ę przesta ć... – Harry wpatrywał si ę w niego przez chwil ę, żeby upewni ć si ę, że zrozumiał, po czym odwrócił si ę i przyjrzał pomieszczeniu. Upływ czasu ju ż je sfatygował, podobnie jak reszt ę budynku. Tynk na ścianach, sp ękany i nierówny, wielekro ć naprawiany, miał ten sam kolor ziemistej żółci, co korytarz. W kontra ście do ciemnego drewna ołtarza i krzeseł, terakotowa posadzka była niemal biała; wytarta przez lata, je śli nie stulecia, st ąpania po niej ludzi, którzy przychodzili tu, siadali, a potem wychodzili, zast ępowani przez innych odwiedzaj ących to miejsce z tego samego powodu. Żeby ostatni raz zobaczy ć zmarłego. Harry usiadł na jednym z krzeseł. Ponura procedura identyfikacji i badania zwłok osób zabitych w eksplozji autobusu odbyła si ę do ść szybko i sprawnie, dzi ęki zatrudnieniu przy niej wi ększej ni ż zwykle ekipy, na życzenie rz ądu Włoch, wci ąż zaszokowanego zamordowaniem kardynała Parmy. Po uko ńczeniu tych czynno ści szcz ątki ofiar przewieziono – z kostnicy w Istituto di Medicina Legale przy Uniwersytecie Rzymskim – do ró żnych domów pogrzebowych w okolicy, gdzie umieszczano je w zaplombowanych trumnach i wydawano rodzinom, aby sprawiły pochówek. Danny’ego, mimo prowadzonego śledztwa, potraktowano tak samo jak pozostałych. I był tu teraz; gdzie ś w tym budynku jego pokiereszowane ciało czekało na przewiezienie do domu i ostatni ą posług ę. Harry mógł – i by ć mo że powinien – zostawi ć to tak, jak było; nie otwiera ć skrzyni, lecz zabra ć j ą do Kalifornii i zło żyć w grobie. Ale nie potrafił tak post ąpi ć. Nie po tym wszystkim, co si ę wydarzyło. Niezale żnie od tego, jak Danny mógł wygl ąda ć, musiał go zobaczy ć ostatni raz, uczyni ć ten ostatni gest mówi ący: Tak mi przykro, że nie było mnie z tob ą, gdy mnie potrzebowałe ś. Że tak si ę pogr ąż yli śmy w rozgoryczeniu i wzajemnym niezrozumieniu. Że nigdy nie porozmawiali śmy o tym, nie starali śmy si ę czego ś z tym zrobi ć, jako ś spróbowa ć zrozumie ć... Musiał powiedzie ć mu: Żegnaj; kocham ci ę i zawsze kochałem, niezale żnie od wszystkiego. – Panie Addison – ksi ądz Bardoni stał przed nim – dla pa ńskiego własnego dobra... Widziałem ludzi nie mniej zdeterminowanych i silniejszych ni ż pan, zdruzgotanych zupełnie po ujrzeniu czego ś tak nieopisanego... Prosz ę zaakceptowa ć wol ę Boga. Jestem pewien, że brat chciałby, żeby go pan pami ętał takim, jaki był za życia. Drzwi za duchownym otworzyły si ę i wszedł męż czyzna o białych, krótko przyci ętych włosach. Miał niemal metr osiemdziesi ąt wzrostu i otaczała go aura arystokraty, ale tak że ludzkiej dobroci. Ubrany był w czarn ą sutann ę z czerwonym kardynalskim pasem. Na głowie miał czerwon ą piusk ę, a na jego piersi wisiał na ła ńcuchu złoty pektorał. – Eminencjo... – skłonił si ę lekko ksi ądz Bardoni. Przybysz skin ął głow ą, lecz patrzył na Harry’ego. – Jestem kardynał Marsciano, panie Addison. Przybyłem, by panu zło żyć wyrazy najgł ębszego współczucia. – Angielszczyzna kardynała była bezbł ędna, wida ć było, że mówi swobodnie. To samo dotyczyło jego zachowania; spojrzenie, mowa ciała, wszystko w nim wyra żało swobod ę i roztaczało aur ę spokoju. – Dzi ękuj ę, Eminencjo. – Harry, przyjaciel wpływowych ludzi i światowych sław, nie spotkał jeszcze nigdy kardynała, a tym bardziej maj ącego tak ą pozycj ę w Ko ściele, jak Marsciano. Wychowany w katolickiej rodzinie, cho ć obecnie daleki od religii i nie ucz ęszczaj ący do ko ścioła, poczuł jednak swoj ą mało ść . Miał wra żenie, że odwiedziła go głowa pa ństwa. – Ojciec Daniel był moim osobistym sekretarzem, od wielu lat... – Wiem. – I czeka pan teraz tutaj, poniewa ż życzy pan sobie zobaczy ć go... – Tak. – Nie mo że pan tego wiedzie ć, ale ksi ądz Bardoni zatelefonował do mnie, kiedy załatwiał pan sprawy z signore Gasparim. Pomy ślał, że mo że mnie si ę uda przekona ć pana... – Na twarzy duchownego pojawił si ę cie ń u śmiechu i zaraz znikn ął. – Ja go widziałem, panie Addison. Policja poprosiła mnie o identyfikacj ę zwłok. Widziałem okropie ństwo tej śmierci. Widziałem, czego potrafi ą dokona ć wynalazki, którymi tak si ę szczyci ludzko ść . – To nie ma znaczenia... – Mimo obecno ści Marsciana Harry był ju ż zdecydowany; jego postanowienie miało gł ęboko osobisty charakter, było spraw ą mi ędzy nim i Dannym. – Mam nadziej ę, że Wasza Eminencja rozumie. Marsciano milczał przez dłu ższ ą chwil ę. – Tak, rozumiem – powiedział w ko ńcu. Ksi ądz Bardoni zawahał si ę, a potem wyszedł z sali. – Jest pan zupełnie taki jak on – rzekł kardynał. – I jest to komplement. – Dzi ękuj ę, Eminencjo. W tym momencie otworzyły si ę drzwi obok ołtarza i wszedł Bardoni, a za nim Gaspari i mocno zbudowany męż czyzna w białym fartuchu, pchaj ący przed sob ą szpitalne nosze na kółkach. Le żała na nich niewielka trumna, niemal tak mała jak dla dziecka. Harry poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. W środku był Danny, czy te ż to, co z niego pozostało. Wzi ął gł ęboki oddech i czekał. Jak si ę nale ży przygotowa ć na co ś takiego? Co si ę robi? W ko ńcu spojrzał na Bardoniego. – Niech ksi ądz poprosi, żeby otworzyli. – Jest pan pewien? – Tak. Harry zobaczył, że Marsciano kiwa głow ą. Gaspari zawahał si ę, a potem jednym ruchem pochylił si ę i zdj ął pokryw ę trumny. Przez chwil ę Harry stał bez ruchu. Wreszcie, zebrawszy si ę w sobie, ruszył przed siebie i spojrzał. I zaparło mu dech. To co ś le żało na plecach. Prawej strony tułowia prawie nie było. Tam, gdzie powinna by ć twarz, widniała potrzaskana masa ko ści czaszki i zbitych włosów, z postrz ępion ą dziur ą w miejscu prawego oka. Obie nogi zostały urwane w kolanach. Poszukał wzrokiem r ąk, lecz ich nie było. Cało ść stała si ę jeszcze bardziej odra żaj ąca przez to, że kto ś wło żył zwłokom majtki, żeby uchroni ć patrz ącego przed nieprzyzwoitym widokiem genitaliów, bez wzgl ędu na to czy były na miejscu, czy te ż nie. – O Bo że – wydyszał. – O kurwa, o rany boskie. – Przenikn ęło go przera żenie, niesmak i poczucie straty. Twarz mu zbielała i musiał si ę przytrzyma ć, żeby nie straci ć równowagi. Gdzie ś w tle słyszał trajkotanie po włosku i dopiero po chwili zorientował si ę, że to głos Gaspariego. – Signore Gaspari przeprasza, że widzi pan brata w takim stanie – powiedział ksi ądz Bardoni. – Chciałby ju ż zakry ć trumn ę i zabra ć go st ąd. Harry spojrzał na pracownika domu pogrzebowego. – Prosz ę mu powiedzie ć, że jeszcze nie... Walcz ąc ze sob ą, odwrócił si ę, by ostatni raz spojrze ć na zmasakrowane zwłoki. Musi si ę pozbiera ć. Pomy śle ć. Powiedzie ć milcz ąco Danny’emu to, co chciał powiedzie ć. Zobaczył, że kardynał Marsciano daje znak Gaspariemu, żeby si ę zbli żył z wiekiem trumny. Jednocze śnie jego umysł zarejestrował co ś jeszcze. – Nie! – rzucił ostro i Gaspari znieruchomiał tam, gdzie stał. Harry wyci ągn ął r ękę i dotkn ął zimnej piersi, po czym przesun ął palcami pod lewym sutkiem. Poczuł, że nogi ma jak z gumy. – Czy dobrze si ę pan czuje? – Ksi ądz Bardoni ruszył ku niemu. Harry odsun ął si ę od trumny i spojrzał na wszystkich trzech Włochów. – To nie on. To nie mój brat – oświadczył.

14

Harry nie wiedział, co my śle ć ani jak si ę czu ć. Nie przyszło mu do głowy, że w trumnie mógłby by ć kto ś inny ni ż Danny. Że po tym wszystkim – po policyjnych procedurach i dochodzeniu prowadzonym przez nie wiadomo ile instytucji, po odnalezieniu rzeczy osobistych brata, po zidentyfikowaniu ciała przez kardynała Marsciana i wystawieniu aktu zgonu – mogli popełni ć tak niesłychan ą pomyłk ę. Kardynał Marsciano poło żył mu dło ń na ramieniu. – Jest pan zm ęczony i przepełniony żalem, panie Addison. W takich okoliczno ściach nasze serca i emocje nie zawsze pozwalaj ą nam my śle ć przejrzy ście. – Eminencjo – rzekł ostro Harry. Wszyscy patrzyli na niego: kardynał, ksi ądz Bardoni, Gaspari i człowiek w wykrochmalonym białym fartuchu. To prawda, był zm ęczony. I przepełniała go żało ść . Ale my ślał najprzejrzy ściej w życiu. – Mój brat miał pod lewym sutkiem du żą brodawk ę. Widziałem j ą tysi ące razy. Medycznie nazywa si ę to dodatkowy sutek. Jako chłopak Danny doprowadzał matk ę do szału, pokazuj ąc go wszystkim naokoło. Ten tam w trumnie nie ma pod lewym sutkiem brodawki. To nie jest mój brat. Proste. Kardynał Marsciano zamkn ął drzwi do biura Gaspariego i wskazał na dwa złocone krzesła, stoj ące przed biurkiem. – Postoj ę – rzekł Harry. Marsciano skin ął głow ą i usiadł. – Ile pan ma lat, panie Addison? – Trzydzie ści sze ść . – A kiedy ostatnio widział pan brata, bez koszuli, czy cho ćby ubranego, skoro ju ż o tym mowa? Ojciec Daniel był nie tylko moim pracownikiem, był przyjacielem. Przyjaciele si ę zwierzaj ą, panie Addison... Nie widział si ę pan z nim przez wiele lat, prawda? – Eminencjo, ten człowiek to nie mój brat. – Brodawk ę mo żna przecie ż usun ąć . Nawet ksi ędzu. Ludzie robi ą takie rzeczy bardzo cz ęsto. Przypuszczam, że w pa ńskiej profesji wie pan o tym lepiej ode mnie. – Ale nie Danny, Eminencjo; ka żdy, tylko nie on. Jak niemal ka żdy z nas, brat, dorastaj ąc, nie czuł si ę pewnie. Podbudowywało go, gdy miał co ś, czego nie maj ą inni. Albo kiedy zachowywał si ę inaczej ni ż wszyscy naokoło. Doprowadzał matk ę do szału, bo rozpinał koszul ę i pokazywał to ludziom. Lubił my śle ć, że to jest jaki ś jego tajemny szlachecki znak, że tak naprawd ę jest potomkiem królów. Musiałby si ę zmieni ć bardzo gł ęboko, wr ęcz nieopisanie, żeby usun ąć ten dodatkowy sutek. To była jego odznaka honorowa, dawała mu poczucie odr ębno ści. – Ludzie się zmieniaj ą, panie Addison – rzekł łagodnie półgłosem kardynał. – A ojciec Daniel zmienił si ę bardzo przez te lata, kiedy go znałem. Harry przez dłu ższ ą chwil ę patrzył na niego w milczeniu. Gdy si ę odezwał, mówił cichszym, lecz równie zdecydowanym tonem. – A czy nie jest mo żliwe, że w kostnicy po prostu pomylili zwłoki? Mo że jaka ś inna rodzina ma Danny’ego, nic o tym nie wiedz ąc? W ko ńcu trumny s ą zapiecz ętowane... Przecie ż co ś takiego jest całkiem prawdopodobne! – Panie Addison, szcz ątki, które pan widział, s ą tymi, które ja zidentyfikowałem – odpowiedział ostro, wr ęcz z oburzeniem, kardynał. – Po okazaniu mi ich przez włoskie władze. – Marsciano porzucił ju ż rol ę pocieszyciela; ton jego głosu był teraz zgry źliwy i nie znosz ący sprzeciwu. – W autobusie były dwadzie ścia cztery osoby, prosz ę pana. Prze żyło osiem. Pi ętna ścioro ofiar rozpoznały bez cienia w ątpliwo ści ich rodziny. Pozostała wi ęc tylko jedna... – kardynał znów na moment stał si ę ludzki i współczuj ący. – Ja te ż miałem nadziej ę, że popełniono bł ąd. Że to mo że by ć kto ś inny, a ojciec Daniel jest gdzie ś daleko, nie świadom niczego. Ale przedstawiono mi fakty, dowody – głos Marsciana znów nabrał ostro ści. – Pa ński brat cz ęsto odwiedzał Asy ż i rozpoznała go co najmniej jedna osoba, znaj ąca go z widzenia, kiedy wsiadał do autobusu. Firma przewozowa przez cał ą drog ę była w kontakcie radiowym z kierowc ą. Zatrzymał si ę tylko przy wje ździe na autostrad ę, żeby zapłaci ć. Nigdzie poza tym. Nikt wi ęc nie mógł ju ż wysi ąść przed wybuchem. Na miejscu znaleziono jego rzeczy osobiste. Okulary, które doskonale pami ętam, bo cz ęsto si ę zapominał i zostawiał je na moim biurku; watyka ńsk ą legitymacj ę w kieszeni poszarpanej marynarki, któr ą zdj ęto ze zwłok... Nie da si ę zmieni ć prawdy, panie Addison, brodawka czy nie brodawka. Prawda za ś, czy chce pan w to wierzy ć, czy nie, jest taka, że on nie żyje. A to, co zostało z jego cielesnej powłoki, ogl ądał pan wła śnie przed chwil ą... – Marsciano przerwał i Harry spostrzegł, że jego nastrój ponownie si ę zmienił; w oczach kardynała pojawił si ę jaki ś cie ń. – Rozmawiał pan z policj ą i z Jacovem Farelem, prawda? My wszyscy te ż... Czy pa ński brat brał udział w spisku maj ącym na celu zabicie kardynała Parmy? A mo że nawet Ojca Świ ętego? Czy to on strzelał? Czy był w gł ębi duszy komunist ą, który miał nas w pogardzie? Nie potrafi ę odpowiedzie ć. Ale powiem panu, że przez te wszystkie lata znałem go jako dobrego, uczciwego człowieka, świetnie wykonuj ącego swoj ą prac ę, która polegała na sprawdzaniu mnie. – W oczach duchownego pojawił si ę i zaraz znikn ął cie ń u śmiechu. – Eminencjo – powiedział z napi ęciem w głosie Harry. – Czy wiadome było Waszej Eminencji, że brat zostawił mi na sekretarce automatycznej wiadomo ść na kilka godzin przed śmierci ą? – Mówiono mi. – Był przera żony; bał si ę czego ś, co si ę mogło sta ć. Czy Wasza Eminencja nie domy śla si ę dlaczego? Marsciano milczał przez dłu ższ ą chwil ę, a potem przemówił cichym, lecz stanowczym tonem: – Panie Addison, niech pan zabierze brata z Włoch. Niech go pan pochowa na rodzinnej ziemi i kocha dalej, aż do ko ńca życia. Niech pan uzna, tak jak ja to zrobiłem, że został fałszywie oskar żony i że pewnego dnia zostanie to dowiedzione. I niech to panu na razie wystarczy. Ksi ądz Bardoni przyhamował, przepuszczaj ąc autobus, i skr ęcił białym fiatem w Ponte Palatino, wioz ąc Harry’ego z domu pogrzebowego na drugi brzeg Tybru, z powrotem do hotelu. Rzym, sk ąpany w ostrym sło ńcu południa, był o tej porze hała śliwy; na ulicach panował gęsty ruch. Lecz Harry widział i słyszał tylko własne my śli. „Niech pan zabierze brata z Włoch i pochowa na rodzinnej ziemi” – powtórzył Marsciano, odje żdżaj ąc ciemnoszarym mercedesem z człowiekiem Farela za kierownic ą. Kardynał nie bez powodu wspomniał o policji i Jacovie Farelu; nie bez powodu nie odpowiadał tak że na indagacje Harry’ego. Jego życzliwo ść objawiała si ę wła śnie w ten sposób, że nie powiedział wprost, o co chodzi, pozostawiaj ąc reszt ę domy ślno ści Harry’ego. Zamordowano kardynała, a ksi ądz oskar żony o t ę zbrodni ę te ż został zabity. Jak równie ż jego wspólnik, hiszpa ński komunista. Oraz szesna ście innych osób, które znalazły si ę w autobusie do Asy żu. Czy Harry chciał w to wierzy ć, czy nie, zwłoki znalezione na miejscu eksplozji oficjalnie i niepodwa żalnie uznano za szcz ątki ojca Daniela Addisona, domniemanego zamachowca. Żeby upewni ć si ę, i ż Harry zrozumiał, kardynał Marsciano uczynił na koniec jeszcze co ś: odwrócił si ę i wpatrywał w niego surowym wzrokiem, gdy schodził ze schodów do auta. To spojrzenie mówiło wi ęcej ni ż jakiekolwiek słowa czy sugestie. W tym wszystkim czai si ę niebezpiecze ństwo, S ą drzwi, których nie nale ży otwiera ć. I najlepiej b ędzie, je śli Harry przyjmie to, co mu zaoferowano, i wyjedzie jak najszybciej i bez hałasu. Dopóki jeszcze mo że.

15

Ispettore Capo, Gianni Pio Questura di Roma sezione omicidi Harry siedział w pokoju hotelowym, obracaj ąc w dłoni wizytówk ę Pia. Ksi ądz Bardoni podwiózł go pod hotel przed sam ą dwunast ą; umówili si ę, że nazajutrz o szóstej trzydzie ści przyjedzie zabra ć go na lotnisko. Trumna ju ż tam b ędzie, odprawiona. Wystarczy wsi ąść do samolotu i odlecie ć. Problem polegał na tym, że mimo kardynalskiego ostrze żenia Harry nie mógł tego zrobi ć. Nie potrafił zabra ć do kraju ciała i pochowa ć go jako Danny’ego, skoro wiedział w gł ębi duszy, że to nie Danny. Poza tym pochowanie tych zwłok ułatwiałoby śledczym oficjalne zamkni ęcie dochodzenia w sprawie zabójstwa kardynała wikariusza Rzymu. A to, praktycznie bior ąc, oznaczałoby, że Danny ju ż na zawsze pozostanie jego morderc ą. Po spotkaniu z Marscianem Harry był wi ęcej ni ż pewien, i ż jest to nieprawda. Nie wiedział jednak, co z tym zrobi ć i jakie działanie będzie najszybsze. W Rzymie była dwunasta trzydzie ści; wpół do czwartej rano w Los Angeles. Do kogo mógłby teraz zatelefonowa ć? Kto b ędzie mógł zrobi ć cokolwiek poza okazaniem współczucia? Nawet gdyby Byron Willis mógł mu załatwi ć przez firm ę jakiego ś dobrego prawnika, który reprezentowałby go w Rzymie, b ędzie to mo żliwe dopiero za kilka ładnych godzin. A co potem? Spotkaj ą si ę, Harry opowie wszystko i znajdzie si ę znów w punkcie wyj ścia. Tu nie chodziło tylko o bł ędnie zidentyfikowane ciało; sprawa dotyczyła morderstwa dostojnika watyka ńskiej hierarchii. Wszyscy natychmiast znale źliby si ę pod ostrzałem mediów, a Harry, jego firma i klienci trafiliby na czołówki gazet. Nie, musi znale źć inn ą drog ę. Wej ść w to od środka, poprosi ć o pomoc kogo ś, kto ju ż zna spraw ę. Spojrzał znów na wizytówk ę Pia. Czemu by nie włoski dochodzeniowiec z wydziału zabójstw? Ł ączy ich ju ż pewna relacja; Pio zach ęcał go do dalszych kontaktów. Musiał komu ś zaufa ć. I chciał wierzy ć, że mo że zaufa ć temu policjantowi. 12.35 Kto ś w biurze Pia poinformował go po angielsku, że ispettore capo wyszedł, ale niech Harry zostawi numer telefonu, to oddzwoni. I tyle. Oddzwoni. Tylko kiedy? 12.55 A je śli Pio si ę nie odezwie? Harry nie miał poj ęcia, co wówczas zrobi. Najlepszym wyj ściem wydawało si ę zaufanie inspektorowi i jego fachowo ści, i czekanie z nadziej ą, że tamten zatelefonuje przed wpół do siódm ą rano. 13.20 Harry wzi ął prysznic i wła śnie si ę golił, gdy rozległ si ę dzwonek telefonu. Natychmiast chwycił słuchawk ę z półeczki nad zlewem, brudz ąc j ą żelem Ralf Lauren. – Pan Addison? – To był Jacov Farel; tego głosu si ę nie zapominało. – W sprawie brata pojawiły si ę nowe okoliczno ści. Pomy ślałem, że b ędzie pan zainteresowany. – Mianowicie? – Wolałbym, żeby pan to zobaczył osobi ście. Znaleziono co ś na miejscu eksplozji. Przy ślę po pana kierowc ę. Ja tam dojad ę osobno. – Kiedy? – Mo że by ć za dziesi ęć minut? – Dobrze, za dziesi ęć minut. Kierowca nazywał si ę Lestingi czy Lestini. Harry nie rozumiał jego wymowy i nie dopytywał si ę, poniewa ż męż czyzna najwyra źniej nie mówił po angielsku. Wsiadł wi ęc do kasztanowego opla, ubrany w d żinsy, adidasy, białe polo i ciemne okulary na nosie. Oparł si ę wygodnie i patrzył na przesuwaj ący si ę za oknem Rzym. Denerwuj ąca była ju ż sama my śl o ponownym spotkaniu z Farelem, lecz wyobra żanie sobie, co te ż tamten mógł znale źć na miejscu eksplozji, było jeszcze bardziej niepokoj ące. Najpewniej było to co ś potwierdzaj ącego win ę Danny’ego. Lestingi czy Lestini, w firmowym czarnym garniturze „żołnierzy” Farela, zwolnił przed rogatk ą, a potem przy śpieszył i wjechał na autostrad ę. Miasto natychmiast znalazło si ę za nimi. Wokół rozci ągały si ę tylko winnice i wiejskie gospodarstwa. Opel sun ął na północ; jedynym słyszalnym odgłosem był szum opon na asfalcie i pomrukiwanie silnika. Min ęli drogowskazy na Feroni ę, Fiano i Civitella San Paolo. Harry pomy ślał znów o Pio i o tym, że wolałby, żeby to on zatelefonował, a nie Farel. Pio i Roscani byli twardymi policjantami, ale przynajmniej mieli w sobie co ś ludzkiego. Farel natomiast – ze sw ą prezencj ą, masywn ą postur ą i chrapliwym głosem, ze szklistym spojrzeniem, którym przewiercał człowieka na wskro ś – wydawał si ę jak ąś besti ą, bezwzgl ędn ą i pozbawion ą sumienia. Mo że musiał by ć taki. Mo że to dlatego, że – jak stwierdził – odpowiadał za bezpiecze ństwo całej społeczno ści Watykanu. I samego papie ża. Mo że po prostu człowiek obarczony takim stresem i odpowiedzialno ści ą zmieniał si ę po pewnym czasie w kogo ś, kim w gł ębi duszy nie był.

16

Dwadzie ścia minut pó źniej kierowca zjechał z autostrady, zapłacił przy wyje ździe i pojechali szos ą, mijaj ąc stacj ę benzynow ą i jak ąś rolnicz ą przetwórni ę. Dalej po obu stronach drogi były ju ż tylko pola kukurydzy. Przejechali kilometr, dwa, pi ęć . Autobus wyleciał w powietrze na autostradzie, tymczasem wciąż si ę od niej oddalali. – Dok ąd wła ściwie jedziemy? – zapytał nagle Harry. Kierowca spojrzał na ń w lusterku i pokr ęcił głow ą. – Non capisco inglese. W ci ągu ostatnich kilkunastu minut nie napotkali żadnego innego pojazdu. Harry obejrzał si ę przez rami ę, potem spojrzał przez przedni ą szyb ę. Łany dojrzałej kukurydzy wyrastały powy żej auta. Na lewo i prawo odchodziły polne wiejskie drogi, oni jednak jechali prosto. Ju ż dziewi ęć kilometrów. Niepokój Harry’ego wzrastał. Wtem poczuł, że samochód zwalnia. Spojrzał na szybko ściomierz. Osiemdziesi ąt na godzin ę, sze ść dziesi ąt, czterdzie ści, dwadzie ścia. Kierowca skr ęcił raptownie w prawo, zje żdżaj ąc z szosy w dług ą, zryt ą koleinami drog ę. Harry instynktownie spojrzał na zamki drzwiczek, sprawdzaj ąc, czy kierowca zatrzasn ął je elektronicznie. Ale zamków nie było. Tylko dziury w tapicerce w miejscach, gdzie powinny by ć. Po chwili zdał sobie spraw ę, że to wóz policyjny, a tylne drzwiczki takich samochodów nigdy nie miały zamków i mo żna je było otwiera ć tylko od zewn ątrz. – Dok ąd jedziemy? – zapytał, tym razem gło śniej. Czuł, jak zaczyna mu wali ć serce, a dłonie robi ą si ę lepkie od potu. – Non capisco inglese. Kierowca znów spojrzał na niego w lusterku i przycisn ął gaz. Samochód przy śpieszył, podskakuj ąc i zarzucaj ąc na wybojach. Za oknem migały szpalery kukurydzy. Harry złapał si ę oparcia, żeby utrzyma ć równowag ę. Pocił si ę obficie. Po raz pierwszy w życiu naprawd ę si ę bał. Nagle za kolejnym zakr ętem pojawiła si ę przed nimi polana z nowoczesnym pi ętrowym budynkiem. Na zeschni ętej trawie stała szara alfa romeo, a obok trzykołowy pojazd rolniczy. Opel zwolnił i zatrzymał si ę. Kierowca wysiadł i obszedł samochód, chrz ęszcz ąc butami po żwirze. Otworzył tylne drzwiczki i gestem kazał Harry’emu wysi ąść . – Kurwa ma ć – zakl ął Harry pod nosem. Wysiadał powoli, obserwuj ąc r ęce tamtego, usiłuj ąc co ś wymy śli ć na wypadek, gdyby m ęż czyzna wykonał jaki ś podejrzany ruch. Wtem ujrzał, że otwieraj ą si ę drzwi domu i wychodzi z nich dwóch m ęż czyzn. Jednym z nich był Farel, a drugim – Harry poczuł przypływ ulgi – detektyw Pio. Za nimi pojawił si ę trzeci m ęż czyzna i dwóch chłopców. Harry spojrzał za dom i wydał z siebie gł ębokie westchnienie. Za budynkiem, na ko ńcu szpaleru drzew zobaczył sznur pojazdów na autostradzie. Zatoczyli po prostu wielkie koło i zajechali pod dom od tyłu.

17

– Ispettore Capo wszystko panu wyja śni. – Farel zatrzymał na chwil ę spojrzenie na Harrym. Potem odwrócił si ę i razem z Piem podszedł do tyłu alfy romeo. Dopiero gdy detektyw otworzył baga żnik, Harry zobaczył, że obaj maj ą na r ękach r ękawiczki chirurgiczne, a Pio niesie co ś w plastikowej torbie. Wło żywszy pakunek do baga żnika, detektyw zdj ął rękawiczki i wyci ągn ął notatnik. Wypełnił jaki ś formularz i podał go Farelowi, który podpisał papier, oderwał oryginał i po zło żeniu wsun ął do kieszeni marynarki. Farel rzucił jeszcze spojrzenie na Harry’ego, po czym skłonił si ę m ęż czy źnie, który wyszedł za nimi z domu i wsiadł do opla. Rozległ si ę warkot silnika i szurgot kół na żwirze i Farel z kierowc ą, który przywiózł Harry’ego, odjechali. Tylko kł ąb pyłu nad podjazdem świadczył, że w ogóle byli w tym miejscu. – Grazie – rzekł Pio do wie śniaka i jego synów. – Prego – odparł tamten, po czym zabrał chłopców i wrócił do budynku. Pio spojrzał na Harry’ego. – To jego synowie. Oni to znale źli, – Co znale źli? – Pistolet. Detektyw podszedł z nim do tyłu samochodu i pokazał, co schował do baga żnika. Były to pozostało ści pistoletu, w zapiecz ętowanej przezroczystej torebce na dowody rzeczowe. Przez plastik wida ć było niedu ży pistolet automatyczny z zało żonym na luf ę tłumikiem. Bł ękitny metal broni był przypalony, polimerowe uchwyty całkiem stopione. – Jest naładowany, panie Addison – powiedział Pio. – Prawdopodobnie wyleciał z autobusu, kiedy ten si ę wywrócił; w przeciwnym razie amunicja by eksplodowała i rozerwała go na strz ępy. – Sugeruje pan, że nale żał do mojego brata? – Niczego nie sugeruj ę, panie Addison. Tyle że tury ści; zmierzaj ący do Asy żu raczej nie nosz ą przy sobie pistoletów automatycznych z tłumikiem... Dla pa ńskiej informacji, to jest llama pi ętna ście. Mały automat. – Pio zatrzasn ął baga żnik. – Produkcji hiszpa ńskiej. Jechali w milczeniu poln ą drog ą w śród wysokiej kukurydzy. Alfa podskakiwała na koleinach; za nimi podnosił si ę pył. Na szosie Pio skr ęcił w lewo, ku wjazdowi na autostrad ę. – Gdzie pa ński partner? – próbował przerwa ć cisz ę Harry. – Wzi ął wolne, syn b ędzie bierzmowany. – Telefonowałem do pana... – Wiem. Dlaczego? – Chciałem porozmawia ć o tym, co si ę stało w domu pogrzebowym. Pio nie odpowiedział, skupiony na prowadzeniu, jakby czekał, a ż Harry sko ńczy. – Nie wie pan? – Harry był autentycznie zdumiony. Był przekonany, że Farel ju ż si ę dowiedział i poinformował przynajmniej Pia. – O czym? – Poszedłem tam, żeby zobaczy ć ciało brata. To nie jest on. Pio odwrócił si ę ku niemu. – Jest pan pewien? – Tak. – Pomylili si ę w domu pogrzebowym i tyle... – Pio wzruszył ramionami. – To si ę niestety zdarza. A szczególnie w takich okoli... – Ale to s ą te same zwłoki, które zidentyfikował w kostnicy kardynał Marsciano – wszedł mu w słowo Harry. – Sk ąd pan wie? – Był tam i mi to powiedział. – Marsciano przyszedł do domu pogrzebowego? – Tak. Pio wydawał si ę szczerze zaskoczony, jego reakcja nie była udawana. Harry’emu to wystarczyło, żeby si ę zdecydowa ć na wyjawienie mu wszystkiego. W pół minuty opowiedział o brodawce Danny’ego i wyja śnił, dlaczego nie mogła zosta ć usuni ęta. Powiedział te ż o rozmowie w cztery oczy z Marscianem w gabinecie Gaspariego i naleganiu kardynała, żeby zaakceptował przedstawione mu ciało jako szcz ątki brata. I wyjechał z Włoch, dopóki jeszcze mo że. Pio zatrzymał si ę przy rogatce, wzi ął kwitek i ruszył autostrad ą do Rzymu. – Jest pan pewien, że to nie pan si ę myli? – Absolutnie – Harry był nieugi ęty. – Wie pan, że na miejscu znaleziono tak że osobiste rzeczy brata... – Mam je tutaj – Harry poklepał kiesze ń marynarki, do której wło żył kopert ę otrzyman ą od Gaspariego. – Paszport, zegarek, okulary i legitymacja watyka ńska. To wszystko jego. Ale ciało nie. – I uwa ża pan, że kardynał Marsciano wiedział... – Tak. – Zdaje pan sobie spraw ę, że jest to jeden z najpot ęż niejszych ludzi w Watykanie? – Kardynał Parma te ż był. Pio przygl ądał mu si ę przez chwil ę, po czym spojrzał w lusterko wsteczne. Kilkaset metrów za nimi jechał ciemnozielony renault, z t ą sam ą co oni pr ędko ści ą i od dłu ższego ju ż czasu. Pio sprawdził drog ę przed sob ą, przy śpieszył, wyprzedzaj ąc ci ęż arówk ę z tarcic ą, i zjechał na pas przed ni ą. – Wie pan, co bym my ślał, gdybym był panem? – rzucił, nie odrywaj ąc wzroku od szosy. – Czy mój brat żyje? A je śli tak, to gdzie jest? – Harry spojrzał z ukosa na Pia. Mo żliwo ść , że Danny żyje, przyszła mu do głowy, gdy tylko zdał sobie spraw ę, że to nie jego zwłoki. Nie pozwolił sobie jednak my śle ć w ten sposób. Danny był w autobusie. Liczba ocalonych si ę zgadzała. Nie było wi ęc mo żliwe, żeby prze żył. Tak jak nie było mo żliwe, żeby prze żyła Madeline, b ędąc tak długo pod wod ą. A jednak Harry stał tam – jedenastolatek w przemoczonym i zamarzaj ącym ubraniu, odmawiaj ący pój ścia do domu, żeby si ę przebra ć – i patrzył na krz ątanin ę nurków. Tak, Madeline była w tej lodowatej czarnej wodzie, mokra i zmarzni ęta jak on; był jednak pewien, że wci ąż żyje. Ale nie żyła. I Danny te ż nie żył. Zastanawianie si ę nad tym oznaczało nie tylko brak realizmu; było po prostu bolesnym samooszukiwaniem si ę. – Ka żdy by tak pomy ślał, panie Addison. Kiedy fakty si ę zmieniaj ą, powraca nadzieja. A je śli faktycznie żyje? Te ż chciałbym mie ć pewno ść . Tak czy inaczej, mo że spróbujemy si ę dowiedzie ć, jak jest? – Pio u śmiechn ął si ę, nie całkiem bezinteresownie, i ponownie spojrzał w lusterko. Znale źli si ę u stóp długiego podjazdu; ci ęż arówka była ju ż ponad kilometr za nimi. Zacz ął j ą wyprzedza ć jaki ś samochód, a gdy wyprzedził, zjechał z powrotem na jej pas. Zielony renault.

18

Kiedy zjechali z autostrady, było ju ż po szesnastej. Poruszali si ę w rzece pojazdów płyn ącej Via Salaria, ku centrum miasta. Pio zachowywał czujno ść , przez cały czas wypatruj ąc renaulta w lusterku. Spodziewał si ę, że za rogatk ą pojedzie za nimi, i zamierzał wezwa ć przez radio posiłki. Renault jednak pojechał dalej autostrad ą. Jego obecno ść i to, że jechał za nim tak długo, stanowiły mimo wszystko wystarczaj ący powód do niepokoju. Obserwował wi ęc drog ę w lusterku, jednocze śnie wyjawiaj ąc Harry’emu, co wymy ślił. Pomysł polegał na tym, żeby zatrzyma ć Harry’ego w Rzymie pod pretekstem dodatkowych przesłucha ń. W zwi ązku ze znalezieniem broni pojawiła si ę konieczno ść porozmawiania jeszcze raz z ocalałymi pasa żerami autobusu. Nale żało ich wypyta ć, czy który ś nie zauwa żył człowieka z pistoletem. Pytanie takie nie mogło pa ść wcze śniej, poniewa ż nie było powodu przypuszcza ć, że w autobusie w ogóle był kto ś taki; poza tym wi ększo ść ocalonych jeszcze nie całkiem otrz ąsn ęła si ę z szoku. Było oczywi ście tak że mo żliwe, że pistoletu u żyto przeciwko któremu ś z podró żnych, a dzi ęki tłumikowi reszta niczego nie usłyszała. Byłby to czyn zuchwały, na który powa żyłby si ę tylko zawodowiec. Ale dobrze wykonana robota mogła by ć całkiem skuteczna – ofiara wygl ądałaby na śpi ącą i nikt by niczego nie zauwa żył a ż do przybycia autobusu na miejsce i rozej ścia si ę pozostałych pasa żerów. Dzi ęki takiemu uzasadnieniu zyskaliby sposobno ść dokładnego przepytania wszystkich jeszcze raz. Wybadania żywych i obejrzenia martwych. Zaczn ą od ósemki ocalonych. Niektórzy le żeli jeszcze w szpitalu, innych odesłano do domów. Je żeli ojca Daniela w śród nich nie ma – a Pio był pewien, że nie – zabior ą si ę do zabitych, utrzymuj ąc, że szukaj ą śladów ran postrzałowych, czego ś, co uprzednio łatwo mogło zosta ć przeoczone ze wzgl ędu na stan ciał i mały kaliber broni. Dzi ęki temu wszystkie zwłoki zostan ą jeszcze raz starannie przebadane, tym razem troch ę inaczej, gdy ż b ędą szukali konkretnej osoby, Daniela Addisona. Je żeli mimo to nie natrafi ą na jego ciało, b ędzie mo żna zacz ąć domniemywa ć, że człowiek oskar żany o zamordowanie kardynała Parmy wci ąż znajduje si ę w śród żywych. Prawdziwy cel poszukiwa ń b ędzie znał Roscani, ale tylko on jeden. Nie ujawni ą go nikomu innemu, nawet Farelowi. – Powiem panu szczerze, panie Addison – Pio zatrzymał si ę na czerwonym świetle – że mo żemy si ę posuwa ć naprzód tylko dopóty, dopóki Farel si ę nie dowie. Gdy to si ę stanie, on wszystko zablokuje. – Dlaczego? – Z tego samego powodu, o jakim powiedział panu kardynał Marsciano. Je śli to wszystko ma co ś wspólnego z polityk ą Watykanu, Farel utnie spraw ę i tyle. Dochodzenie zostanie zamkni ęte, a nam zabroni ą dalej je prowadzi ć. Watykan to suwerenne pa ństwo, nie cz ęść Włoch. My mamy współpracowa ć ze Stolic ą Apostolską i pomaga ć jak tylko si ę da. Je żeli nas nie zaprosz ą, nie wchodzimy. – I co wtedy? Światło si ę zmieniło i Pio ruszył manewruj ąc biegami. – Koniec. Chyba że pójdzie pan do Farela. Ale on panu nie pomo że, to wi ęcej ni ż pewne. Harry spostrzegł, że Pio znów zerka w lusterko. Robił to do ść cz ęsto na autostradzie, ale wtedy nie było w tym niczego nietypowego; zwykła ostro żno ść kierowcy. Teraz jednak jechali przez miasto, a detektyw zrobił to ju ż trzeci raz w ci ągu kilku minut. – Co ś nie tak? – zapytał. – Nie wiem... Dwa auta za nimi jechał mały biały peugeot. Pio widział go, odk ąd skr ęcili w Via Salaria. Teraz skr ęcił w lewo, w Via Chiana, i w prawo, w Corso Trieste. Peugeot trzymał si ę za nimi. Przed sob ą mieli przecznic ę przylegaj ącą do niewielkiego parku i Pio wjechał w ni ą, przy śpieszaj ąc nagle i skr ęcaj ąc ostro w prawo bez kierunkowskazu. Alfa pochyliła si ę na bok, zapiszczały opony. Pio natychmiast zwolnił, patrz ąc w lusterko. Peugeot pojawił si ę w polu widzenia, ale nie skr ęcił, tylko pojechał dalej. – Przepraszam. – Policjant znów dodał gazu. Byli w spokojnej dzielnicy za parkiem. Stare budynki przetykane nowymi. Wielkie drzewa, bujne krzewy i wsz ędzie kwitn ące oleandry. Pio skr ęcił za róg i ponownie spojrzał w lusterko. Peugeot. Wyskoczył wła śnie z bocznej uliczki i, przy śpieszaj ąc, pędził wprost na nich. Pio instynktownie wyci ągn ął dziewi ęciomilimetrow ą berett ę z uchwytu pod desk ą rozdzielcz ą i poło żył bro ń na siedzeniu obok. Jednocze śnie si ęgn ął po nadajnik. – Co si ę dzieje? – Harry poczuł strach. – Nie wiem – inspektor zerkn ął w lusterko. Peugeot był tu ż za nimi. Przedni ą szyb ę miał przyciemnian ą, nie dało si ę zobaczy ć kierowcy. Pio wcisn ął gaz. – Ispettore Capo Pio – rzucił do mikrofonu. – Uwa żaj! – krzykn ął zbyt pó źno Harry. Z przecznicy przed nimi wyjechała nagle ci ęż arówka, blokuj ąc drog ę. Rozległ si ę potworny pisk opon i zaraz potem ogłuszaj ący łomot, gdy alfa r ąbn ęła z cał ą sił ą w ci ęż arówk ę. Impet zderzenia rzucił Pia do przodu; uderzył głow ą w kierownic ę. Harry te ż poleciał w przód, lecz zatrzymało go szarpni ęcie pasa. Otworzyły si ę drzwiczki po jego stronie. Mign ęła mu jaka ś twarz, a potem dostał w głow ę czym ś twardym i zapadł w ciemno ść . Pio podniósł głow ę i ujrzał swoj ą berett ę w dłoni w rękawiczce. Chciał si ę ruszy ć, ale trzymał go pas. Zobaczył odrzut własnego pistoletu w obcej r ęce i wydawało mu si ę, że słyszy straszliwy huk. Ale si ę mylił. Była ju ż tylko cisza.

19

Szpital Świ ętej Cecylii. Pescara, Włochy. W dalszym ci ągu środa, 8 lipca; 18.20.

Siostra zakonna i piel ęgniarka Elena Voso min ęła stoj ącego przy drzwiach m ęż czyzn ę i weszła do sali. Jej pacjent le żał na boku, tak jak go zostawiła, i spał. Nazywała to snem, chocia ż od czasu do czasu otwierał oczy i potrafił mrugn ąć w odpowiedzi, gdy ściskała mu palec u r ęki lub stopy i pytała, czy co ś czuje. Potem znów zamykał oczy i pozostawał taki jak w tej chwili. Zbli żało si ę wpół do siódmej wieczorem i powinna go znowu odwróci ć. Człowiek przy drzwiach jej pomo że. Wszyscy, którzy pełnili słu żbę, pomagali jej w tym co dwie godziny; odwracanie zapobiegało uszkodzeniom tkanki mi ęś niowej, które mogły prowadzi ć nie tylko do odle żyn, lecz tak że do niewydolno ści nerek. Poproszony przez ni ą m ęż czyzna złapie chorego za ramiona, a ona za stopy i ostro żnie przewróc ą go z pleców na bok, szczególnie uwa żaj ąc na kroplówk ę i złamane nogi w niebieskich szynach z włókna szklanego, a tak że banda że okrywaj ące oparzenia. Michael Roark, lat trzydzie ści cztery. Obywatel Irlandii. Zamieszkały w Dublinie. Kawaler, bezdzietny. Bez rodziny. Wyznania rzymskokatolickiego. Ranny w wypadku samochodowym w pobli żu Pescary, miasteczka nad Adriatykiem, w poniedziałek szóstego lipca. Trzy dni po okropnej eksplozji autobusu jad ącego do Asy żu. Elena Voso nale żała do Kongregacji Sióstr Franciszkanek Serca Jezusowego. Miała dwadzie ścia siedem lat, a piel ęgniark ą była od pi ęciu. Pracowała na oddziale intensywnej opieki medycznej szpitala Świ ętego Bernarda w Sienie, w Toskanii. Do małego katolickiego szpitalika na wzgórzu nad Adriatykiem przyjechała zaledwie dzie ń wcze śniej, przydzielona do tego pacjenta w ramach nowego programu zgromadzenia. Miał on na celu przyzwyczajenie młodszych siostrzyczek do pracy z dala od macierzystego klasztoru i przygotowanie ich do działania w nagłych wypadkach, do których mogły by ć wzywane w przyszło ści. Poza tym, cho ć nikt tego nie powiedział, przysłano j ą tu tak że dlatego, że znała angielski i mogła si ę porozumie ć z pacjentem, gdy zacznie przychodzi ć do siebie – je żeli zacznie. – Nazywam si ę Elena Voso. Jestem piel ęgniark ą zakonn ą. Ty si ę nazywasz Michael Roark. Jeste ś w szpitalu we Włoszech. Miałe ś wypadek samochodowy. – Tych kilka zda ń powtarzała wci ąż od nowa, usiłuj ąc doda ć mu otuchy, w nadziei, że usłyszy i zrozumie. Nie było to wiele, ale wiedziała, że sama chciałaby co ś takiego usłysze ć, gdyby znalazła si ę w podobnej sytuacji. Szczególnie, że on nie miał rodziny; żadnej znajomej twarzy, któr ą mógłby rozpozna ć. Męż czyzna przy drzwiach, imieniem Marco, miał zmian ę od pi ętnastej do dwudziestej trzeciej. Starszy od Eleny o rok czy dwa, był silny, przystojny i mocno opalony. Powiedział, że jest rybakiem i pracuje w szpitalu, kiedy połowy słabo id ą. Wiedziała, że jest karabinierem, funkcjonariuszem policji pa ństwowej, bo jej to powiedział. Wcze śniej w ci ągu dnia widziała go rozmawiaj ącego z innymi carabinieri, gdy spacerowała po lugotnare, nadmorskiej drodze, podczas krótkiej przerwy w pracy. Zauwa żyła te ż wybrzuszenie pod jego szpitalnym fartuchem i domy śliła si ę, że to pistolet. Po odwróceniu Michaela Roarka Elena sprawdziła poziom płynu w kroplówce i podzi ękowała Marcowi z uśmiechem. Potem przeszła do pokoju obok, gdzie mogła si ę przespa ć, poczyta ć lub napisa ć list, w ka żdej chwili gotowa zareagowa ć, gdyby co ś si ę działo. Jej pokój, jak i ten, w którym le żał Irlandczyk, był normalnym pokojem szpitalnym z własn ą toalet ą i prysznicem, mał ą szaf ą i łó żkiem. Wdzi ęczna była szczególnie za toalet ę i prysznic, gdzie mogła za żyć samotno ści, niedost ępnej we wspólnych łazienkach w klasztorze. Jej osoba, jej ciało i my śli nale żały tutaj wył ącznie do niej samej, je śli nie liczy ć Boga. Zamkn ęła drzwi i siadaj ąc na łó żku, żeby napisa ć list do domu, spojrzała na czerwon ą lampk ę monitora stoj ącego na nocnym stoliku. Równy oddech Irlandczyka był dobrze słyszalny; dzi ęki elektronice mogło si ę niemal wydawa ć, że pacjent jest tu ż przy niej. Oparła si ę o poduszki i słuchała, jak oddycha – mocnym, zdrowym, wr ęcz energicznym rytmem. Zacz ęła sobie wyobra żać, że jest przy niej, przytomny i w dobrej kondycji, tak muskularny i przystojny, jakim na pewno był przed wypadkiem. Im dłu żej słuchała, tym ten oddech wydawał si ę jej bardziej zmysłowy. Czuła niemal, jak jego ciało przyciska si ę do niej. Oddychała razem z nim, ich piersi unosiły si ę i opadały w tym samym rytmie. Oddychała coraz gł ębiej, gło śniej od niego. Poczuła, że gładzi si ę dłoni ą po piersi. Si ęgn ęła ku m ęż czy źnie, pragn ąc go dotyka ć, poznawa ć jego ciało w sposób o wiele bardziej prowokacyjny i uczuciowy ni ż wówczas, gdy opatrywała jego rany. – Przesta ń! – szepn ęła do siebie. Zerwała si ę z łó żka i pobiegła do łazienki, przemy ć twarz i r ęce zimn ą wod ą. Bóg znowu wystawił j ą na prób ę. W ci ągu ostatnich dwóch lat czynił to coraz cz ęś ciej. Nie była pewna, kiedy dokładnie zacz ęła miewa ć takie doznania, nie wydarzyło si ę te ż nic, co by je zapowiadało. Po prostu si ę pojawiły, wła ściwie znik ąd. I wprawiły j ą w zdumienie. Była w nich gł ębia, zmysłowo ść i erotyzm. Odczuwała tak silny głód fizyczny i emocjonalny, jakiego nie do świadczyła jeszcze nigdy w życiu. Nie mogła o tych odczuciach powiedzie ć nikomu, a ju ż na pewno nie rodzinie, konserwatywnej w starym katolickim stylu. Z pewno ści ą tak że nie innym zakonnicom, a w żadnym razie nie matce przeło żonej. Uczucia jednak powracały, wci ąż te same – pulsowały w niej niemal nieopanowanym pragnieniem znalezienia si ę nago w ramionach męż czyzny, bycia kobiet ą w najpełniejszym znaczeniu tego słowa. I nie tylko po prostu kobiet ą, lecz w dodatku dzik ą i lubie żną, jak te Włoszki, które widziała na filmie. Pocz ątkowo odganiała te emocje, traktuj ąc je jako wyraz swego awanturniczego ducha. Miał on zawsze zwi ązek z jej fizyczno ści ą, przejawiaj ąc si ę w odwadze i czasem nadmiernej impulsywno ści. Kiedy ś na wycieczce we Florencji przeraziła rodziców, podbiegaj ąc do samochodu, który miał wła śnie straszliwe zderzenie z taksówk ą, i wyci ągaj ąc z niego nieprzytomnego kierowc ę na sekundy przed wybuchem baku. Ju ż jako zakonnica, podczas pikniku z grup ą siostrzyczek od Świ ętego Bernarda wdrapała si ę na szczyt trzydziestometrowej wie ży radiowej, żeby ści ągn ąć stamt ąd chłopca, który w przypływie odwagi wlazł na gór ę, a potem zamarł ze strachu i tylko płakał, wczepiony kurczowo w konstrukcj ę. W ko ńcu jednak uzmysłowiła sobie, że odwaga fizyczna i po żą danie seksualne to nie to samo. I wtedy nagle zrozumiała. To działa Bóg! Poddawał próbie jej wewn ętrzn ą sił ę, jej uroczyste zobowi ązanie do przestrzegania czysto ści i posłusze ństwa. I z ka żdym dniem ta próba była troch ę trudniejsza. Zawsze jednak udawało si ę jako ś przez ni ą przej ść ; pod świadomo ść nagle uzmysławiała jej, co si ę dzieje, pomagaj ąc zawróci ć znad samej przepa ści. Tak jak teraz. Kiedy to czyniła, nabierała odwagi i przekonania, że ma do ść siły, by oprze ć si ę pokusom podsuwanym jej celowo przez Niego. Jakby dla udowodnienia sobie tego, pozwoliła umysłowi zwróci ć si ę ku Marcowi, strzeg ącemu drzwi na korytarzu. Ku jego silnemu ciału. Błyszcz ącym oczom. Uśmiechowi. Nie wspominał, czy jest żonaty, ale nie nosił obr ączki i zastanawiała si ę, czy po pracy pokłada si ę do woli z kobietami. Mógł to robi ć, je śliby chciał; był bez w ątpienia przystojny. Lecz je śli tak, będzie to robił z innymi kobietami, nie z ni ą. Dla niej był po prostu człowiekiem, który tu pracował. Wiedziała, że postrzegaj ąc go w ten sposób, mo że bezpiecznie o nim my śle ć, co zechce. Powiedział, że ma wyszkolenie piel ęgniarza, podobnie jak jego koledzy. Ale skoro tak, to czemu nosi bro ń? To pytanie zwróciło jej my śl ku pozostałym stra żnikom – kr ępemu Luce, który miał zmian ę w nocy, oraz Pietrowi, zaczynaj ącemu o siódmej rano. Ciekawe, czy te ż s ą uzbrojeni. A je śli tak, to po co? Có ż mogło komukolwiek grozi ć w tym spokojnym nadmorskim miasteczku?

20

Rzym; 18.45

Roscani obszedł samochód dookoła. Poza obr ębem policyjnych barier widział wpatrzone w siebie twarze ludzi, zastanawiaj ących si ę pewnie, czy jest kim ś wa żnym. W krzakach przy chodniku, kilka metrów za alf ą, znaleziono drugie zwłoki. Starszego m ęż czyzn ę bez dokumentów, zabitego dwoma strzałami – w serce i w lewe oko. Zostawił go Castellettiemu i Scali, dwóm innym inspektorom z wydziału zabójstw. Jego interesowała przede wszystkim alfa romeo. Przednia szyba auta była rozbita, cały przód zgnieciony od zderzenia z ci ęż arówk ą, w któr ą alfa wbiła si ę tu ż obok baku, poło żonego zaraz za drzwiczkami szoferki. Kiedy si ę zjawił na miejscu, ciało Pia wci ąż było w samochodzie. Obejrzał je, nie dotykaj ąc, kazał zrobi ć zdj ęcia i nagranie wideo, a potem zabra ć do kostnicy. Powinni znale źć jeszcze trzecie ciało, ale go nie było. Ten Amerykanin, Harry Addison, jechał z Piem; wracali z gospodarstwa, gdzie znaleziono pistolet. Ale Addison znikn ął. Pistolet tak że. W zamku baga żnika wci ąż tkwiły kluczyki, jakby kto ś wiedział dokładnie, gdzie szuka ć broni. We wn ętrzu alfy, na tylnym siedzeniu za kierowc ą le żała beretta kaliber dziewi ęć milimetrów, najwyra źniej narz ędzie zbrodni, ci śni ęte tam jakby przypadkowo. Plamy krwi znale źli po stronie pasa żera, na górze fotela, tu ż pod zagłówkiem. Na dywaniku po tej samej stronie były ślady butów, nie nazbyt wyra źne, ale niew ątpliwe. I wsz ędzie odciski palców. Technicy zbierali próbki, oznaczali je, wkładali do torebek na dowody. Na miejscu było te ż dwóch fotografów. Jeden robił zdj ęcia leic ą, drugi kr ęcił film kamer ą Sony Hi-8. I była ci ęż arówka – wielki dostawczy mercedes, którego kradzie ż zgłoszono wczesnym popołudniem. Kierowca znikn ął. Ispettore Capo Otello Roscani wsiadł do swego ciemnoniebieskiego fiata i powoli przejechał poza lini ę barierek mijaj ąc zbiegowisko. Policyjne reflektory iluminowały miejsce przest ępstwa niczym plan filmowy, rozja śniaj ąc ciemno ść gapiom i daj ąc dodatkowe oświetlenie telewizyjnym kamerzystom, uwijaj ącym si ę jak w ukropie. – Ispettore Capo! – Ispettore Capo! To do niego wołali. Chcieli wiedzie ć, kto to zrobił. Czy to ma zwi ązek z zabójstwem kardynała Parmy? Kim s ą ofiary? Kogo podejrzewacie? I dlaczego? Roscani widział to wszystko i słyszał. Ale nie miało to znaczenia. Jego my śli skupiły si ę na Pio i na chwilach bezpo średnio przed jego śmierci ą. Gianni Pio nie nale żał do ludzi, którzy popełniaj ą bł ędy, ale dzisiejszego popołudnia tak si ę stało. Jako ś dał si ę podej ść . Na razie – przed sekcj ą, bez wyników z laboratorium – Roscaniemu pozostawały tylko pytania. Pytania i smutek. Gianni Pio był ojcem chrzestnym jego dzieci, przyjacielem i partnerem od ponad dwudziestu lat. Jechał teraz przez Rzym ku dzielnicy Garbatella, gdzie mieszkał Pio, żeby zobaczy ć si ę z jego żon ą i dzie ćmi. Wiedział, że jest tam ju ż jego własna żona, staraj ąc si ę ich jako ś pocieszy ć. I usiłował trzyma ć osobiste odczucia na wodzy. Było to obowi ązkiem policjanta; wymagał tego tak że szacunek dla Pia. Traktowanie sprawy osobi ście przeszkodziłoby Roscaniemu w osi ągni ęciu najwa żniejszego teraz celu. W odnalezieniu Harry’ego Addisona.

21

W dalszym ci ągu środa, 8 lipca.

W tym samym czasie Thomas Kind stał w mroku, przygl ądaj ąc si ę siedz ącemu na krze śle m ęż czy źnie. W pokoju było jeszcze dwóch ludzi, ubranych w drelichowe kombinezony; stali gdzie ś z tyłu. Pomog ą mu, je śli b ędzie trzeba; chocia ż nie b ędzie. No i załatwi ą spraw ę ju ż pó źniej, co powinno by ć całkiem proste. Kind miał trzydzie ści dziewi ęć lat, metr siedemdziesi ąt pi ęć wzrostu i szczupł ą sylwetk ę. Wa żył najwy żej siedemdziesi ąt kilogramów; był w doskonałej formie. Miał krótko ostrzy żone czarne włosy i tego samego koloru spodnie, buty i sweter, tote ż trudno go było dojrze ć w ciemno ści. Poza blad ą cer ą zwracał uwag ę gł ęboki błękit jego oczu. Męż czyzna na krze śle szarpn ął si ę, ale nic wi ęcej nie mógł zrobi ć. R ęce i nogi miał zwi ązane, usta zaklejone szerokim plastrem. Thomas Kind podszedł bli żej; przygl ądał mu si ę przez chwil ę, po czym okr ąż ył krzesło. – Spokojnie, towarzyszu – rzekł cicho. Cierpliwo ść i spokój były najwa żniejsze. Tak żył na co dzie ń. Zawsze zrównowa żony, oczekuj ący na odpowiedni moment. Thomas Jose Alvarez-Rios Kind, Ekwadorczyk z angielskiej matki, mógłby tak o sobie napisa ć w życiorysie. Cierpliwy. Staranny. Wykształcony. Wieloj ęzyczny. Do tego były aktor, a teraz jeden z najbardziej poszukiwanych na świecie terrorystów. – Spokojnie, towarzyszu – usłyszał znów Harry. Męski głos, ten sam co przedtem. Spokojny, równy. Z poprawnym brytyjskim akcentem. Zdawało mu si ę, że przemieszcza si ę gdzie ś za nim, ale nie był pewien. Wszystko zagłuszał łomot w głowie. Wiedział jedynie, że siedzi, że ma zwi ązane r ęce i nogi, a usta zaklejone plastrem. I że jest ciemno. Nie miał jednak niczego na głowie, żadnego kaptura ani opaski. Mimo to, cho ć si ę wykr ęcał i odwracał, ciemno ść była wszechogarniaj ąca. Żadnych cieni ani smugi światła spod drzwi. Tylko czer ń. Zamrugał. I jeszcze raz, kr ęcąc głow ą na boki. Chciał si ę myli ć. Ale nie mylił si ę. I nagle dotarło do niego, że niezale żnie od tego, co si ę wydarzyło, gdzie si ę znajduje i jaki to dzie ń, jest niewidomy! – Nie! Nie! Nie! – krzykn ął, głosem stłumionym przez plaster na ustach. Thomas Kind post ąpił ku niemu. – Towarzyszu – rzekł tym samym spokojnym półgłosem – jak si ę miewa twój brat? Podobno żyje i ma si ę dobrze. Nagle z ust Harry’ego został zerwany plaster. Krzykn ął, jednocze śnie z zaskoczenia i z bólu. – Gdzie on jest? – głos si ę przybli żył. – Nie... wiem... czy on... żyje. – Usta i gardło miał jak pokryte papierem ściernym. Próbował jako ś je zwil żyć, ale brakowało mu śliny. – Pytałem o twojego brata. Gdzie on jest? – Poprosz ę... troch ę... wody. Kind uniósł małego pilota. Odnalazł kciukiem guzik i wcisn ął go. Harry zobaczył w oddali punkcik światła i a ż podskoczył. Naprawd ę to widzi, czy to tylko złudzenie? – Gdzie jest twój brat, towarzyszu? – Tym razem głos dobiegał zza jego lewego ucha. Światło zacz ęło si ę z wolna przybli żać. – Ja... – Harry znów usiłował przełkn ąć – ...nie… wiem. – Widzisz światło? – Tak. Punkcik si ę jeszcze przybli żył. – Dobrze. Palec Kinda nacisn ął inny guzik. Harry ujrzał, że światełko zmienia tor i nieznacznie si ę przesuwa w stron ę jego lewego oka. – Masz mi powiedzie ć, gdzie jest brat. – Głos przemie ścił si ę za jego prawe ucho. – Musimy go znale źć . – Nie wiem. Światło zbli żało si ę do lewego oka, coraz ja śniejsze. Przera żony ślepot ą zapomniał o dudnieniu w głowie. Ale wróciło wraz ze światłem. Powolne, jednostajne łomotanie, przybieraj ące na sile w miar ę przybli żania si ę jasno ści. Harry szarpn ął si ę na bok, usiłuj ąc odwróci ć głow ę; co ś twardego jednak nie pozwalało mu na to. Spróbował w drug ą stron ę. To samo. Naparł do tyłu. Nie był jednak w stanie unikn ąć światła. – Na razie jeszcze nie czujesz bólu. Ale poczujesz – usłyszał głos. – Prosz ę... – Harry zaciskał powieki, najmocniej jak si ę dało. – To nic nie da. – Brzmienie głosu nagle si ę zmieniło. Pierwszy głos nale żał do m ęż czyzny, a teraz chyba mówiła kobieta. – Nie mam... poj ęcia... czy mój... brat... w ogóle żyje, Sk ąd... mog ę wiedzie ć... gdzie... on jest? Światełko zw ęziło si ę, promie ń podjechał w gór ę, poruszaj ąc si ę ponad lewym okiem Harry’ego, a ż znalazł środek. – Nie, błagam... – Gdzie jest twój brat? – Zabity! – Nie, towarzyszu. On żyje, a ty doskonale wiesz, gdzie jest. Świetlny punkt był już centymetry przed jego okiem. Coraz jaskrawszy. Łomot w głowie narastał. Światło przysun ęło si ę, niczym igła wbijana od zewn ątrz w jego mózg. – Przesta ńcie! – wrzasn ął Harry. – O Bo że! Przesta ńcie! Błagam! – Gdzie on jest? – Męż czyzna. – Gdzie on jest? – Kobieta. Thomas Kind sam odgrywał dwie osoby, moduluj ąc głos. – Powiedz i światło zga śnie. – Męż czyzna. – Światło zga śnie. – Kobieta. Przemawiali spokojnie, wr ęcz łagodnie. Łomot przemienił si ę w grzmot. Najgło śniejszy, jaki słyszał w życiu, potwornie dudni ący w głowie. Światło za ś pełzło ku centrum jego mózgu; rozgrzana do biało ści igła, przepalaj ąca si ę w kierunku d źwi ęku. Żeby si ę z nim zł ączy ć. Jaskrawsza od czegokolwiek, co widział w życiu. Nawet od łuku spawalniczego. Od j ądra sło ńca. Ból stał si ę wszystkim; tak straszliwy, że Harry był pewien, i ż nawet śmier ć go nie powstrzyma. Że pod ąż y za nim w przera żaj ącą wieczno ść . – Nie wiem! Nie wiem! Nie wiem! Bo że! Bo że! Przesta ńcie! Przesta ńcie! Błagam! Błagam! ...Błagam... Wszystko zgasło.

22

Rzym. Pokój Addisona w hotelu Hassler, Czwartek, 9 lipca; 6.00

Niczego nie dotykali. Neseser i notatki Harry’ego le żały na stole obok telefonu, tak jak je zostawił. To samo dotyczyło ubra ń w szafie i przyborów toaletowych w łazience. Jedynym nowym elementem był podsłuch w obu telefonach – w pokoju i łazience, oraz miniaturowa kamera umieszczona za kinkietem naprzeciwko drzwi. Wszystko to było cz ęś ci ą planu realizowanego przez Gruppo Cardinale, specjalny zespół utworzony na mocy dekretu ministra spraw wewn ętrznych Włoch w reakcji na żarliwe apele parlamentarzystów, Watykanu, Carabinieri i policji, rozlegaj ące si ę po zamordowaniu kardynała wikariusza Rzymu. To morderstwo i wysadzenie w powietrze autobusu jad ącego do Asy żu poł ączono ju ż w jednym dochodzeniu, uznaj ąc za elementy tego samego przest ępstwa. Pod egid ą Gruppo Cardinale zgromadzono śledczych z Carabinieri, ze Squadra Mobile policji włoskiej oraz z DIGOS, specjalnej grupy dochodzeniowej zajmuj ącej si ę przest ępstwami o domniemanym podło żu politycznym. Wszyscy oni podlegali szefowi Gruppo Cardinale, którym został prokurator Marcello Taglia. Cho ć powszechnie szanowany Taglia istotnie koordynował działania owych rozmaitych agend policyjnych, nikt nie miał w ątpliwo ści, kto jest naprawd ę II responsabile – prowadz ącym zespół: Ispettore Capa Otello Roscani. 8.30 Roscani odwrócił si ę. Wiedział a ż za dobrze, do czego słu ży podczas sekcji piła tarczowa. Odcinano ni ą szczyt czaszki, żeby mo żna było wyci ągn ąć mózg. Potem wyjm ą reszt ę, rozbieraj ąc ciało Pia niemal na kawałki, próbuj ąc dowiedzie ć si ę czego ś ponad to, co ju ż ustalili. Roscani nie miał poj ęcia, co by to mogło by ć. Informacje, które zgromadził do tej pory, wystarczały do ustalenia zabójcy Pia ponad wszelk ą w ątpliwo ść . Nale żą ca do ofiary beretta kaliber dziewi ęć milimetrów okazała si ę istotnie narz ędziem zbrodni; znaleziono na niej kilka wyra źnych odcisków palców. Wi ększo ść nale żała do Pia, ale dwa nie – jeden z lewej strony kolby, drugi z prawej strony osłony spustu. Zwrócono si ę o pomoc do FBI w Los Angeles, które z kolei poprosiło kalifornijski wydział komunikacji w Sacramento o kopi ę podania o prawo jazdy Harry’ego Addisona, zamieszkałego pod dwa tysi ące siedemdziesi ąt pi ęć Benedict Canyon Drive w Los Angeles. W trzydzie ści minut pó źniej komputerowo wzmocniona kopia, z odciskiem kciuka Addisona, została przefaksowana do kwatery głównej Gruppo Cardinale w Rzymie. Wzór linii papilarnych zgadzał si ę dokładnie z odciskiem znalezionym na kolbie beretty. Po raz pierwszy w życiu Roscani skrzywił si ę na odgłos piły, dobiegaj ący zza zamykaj ących si ę za nim drzwi. Przeszedł korytarzem i wszedł na schody Obitorio Comunale, miejskiej kostnicy. Robił to ju ż w życiu setki razy. Widział martwych policjantów. Zabitych s ędziów. Ciała zamordowanych kobiet i dzieci. Przy całym tragizmie tych chwil potrafił jednak zachowa ć profesjonalny dystans. Ale nie tym razem. Roscani był policjantem, a policjanci gin ęli bez przerwy. Tę prawd ę wbijano im codziennie do głowy w instytucie. Mieli j ą zaakceptowa ć w cało ści. Tragiczna i smutna, stanowiła jednak rzeczywisto ść . A kiedy si ę objawiała, nale żało by ć gotowym do potraktowania jej z całym profesjonalizmem. Odda ć honory ofierze i żyć dalej; bez gniewu, w ściekło ści czy nienawi ści dla zabójcy. Był to istotny element przygotowania do zawodu, który wybrali. I wydawałoby si ę – dobrego przygotowania. A ż do dnia, w którym stanie si ę przy zwłokach partnera i ujrzy krew, strzaskane ko ści i poharatane ciało. Groteskowe dzieło dokonane przez kule. A potem zobaczy si ę to jeszcze raz, kiedy ekipa medyczna przystępuje do pracy w kostnicy. Wtedy człowiek pojmuje, że w ogóle nie jest na to przygotowany. Nikt nie mo że by ć przygotowany, cho ćby przeszedł nie wiadomo jaki trening czy szkolenie, cho ćby wszyscy twierdzili co innego. Poczucie straty i w ściekło ść ogarniaj ą człowieka niczym po żar, przy ćmiewaj ąc wszystko. To dlatego, gdy gin ął glina, na pogrzebie zjawiali si ę policjanci z najodleglejszych okr ęgów, nawet z zagranicy. Dlatego kondukt pi ęciuset umundurowanych męż czyzn i kobiet na motocyklach, oddaj ących w uroczystej procesji cze ść towarzyszowi ze słu żby, nie był widokiem niezwykłym, nawet gdy chowano nowicjusza czy zwykłego „kraw ęż nika”. Roscani szarpn ął gniewnie boczne drzwi i wyszedł w poranne sło ńce. Jego ciepło powinno mu przynie ść ulg ę po chłodzie piwnicznych pomieszcze ń; ale nie przynosiło. Okr ąż ał budynek dłu ższ ą drog ą, maj ąc nadziej ę, że emocje opadn ą; lecz nie opadały. Wreszcie skr ęcił za róg i zszedł po rampie na ulic ę, gdzie zostawił samochód. Smutek, żało ść i gniew niemal go mia żdżyły. Min ął swoje auto i zszedłszy z kraw ęż nika, zaczekał, a ż przejad ą samochody, przeszedł na drug ą stron ę i ruszył przed siebie. Potrzebował teraz assoluta tranquillita, jak to nazywał – rodzaju wzniosłej ciszy, spokojnych chwil w samotno ści, żeby przemy śle ć wszystko jak nale ży. Potrzebował tego czasu szczególnie teraz, żeby emocje wywietrzały, żeby mógł zacz ąć my śle ć jak dochodzeniowiec z Gruppo Cardinale, a nie zdruzgotany, rozj ątrzony partner Gianniego Pio. Czasu ciszy i przemy śle ń. Bardzo długiego spaceru.

23

Thomas Kind odsun ął zasłon ę i patrzył przez okno na ludzi w kombinezonach, którzy prowadzili Harry’ego Addisona przez podwórze. Wydobył ju ż od niego to, co chciał, a przynajmniej tyle, ile si ę dało; teraz tamci po prostu mieli si ę go pozby ć. Harry widział tylko na prawe oko. A i to bardziej cienie ni ż jakie ś obrazy. Lewe oko nie widziało i nie czuło niczego. Inne zmysły powiedziały mu, że jest na dworze, prowadzony po twardej nawierzchni przez chyba dwóch ludzi. Gdzie ś w nim bł ąkało si ę wspomnienie, jak siedzi na stołku czy czym ś takim, wysłuchuje instrukcji i powtarza gło śno słowa, przekazywane mu do słuchawek przez ten sam głos, co przedtem. Pami ętał to tylko dlatego, że kto ś spierał si ę z kim ś o umocowanie słuchawek na jego uszach. Wi ększo ść rozmowy toczyła si ę po włosku. Padło jednak tak że par ę słów po angielsku. Że s ą za du że; że to wszystko popsuje, bo b ędzie je wida ć. Nagle tu ż przy nim m ęski głos odezwał si ę ostro po włosku – ten sam, pomy ślał, który kłócił si ę o słuchawki. Chwil ę pó źniej czyja ś r ęka popchn ęła go od tyłu i niemal upadł. To przywróciło mu nieco jasno ść my ślenia; uświadomił sobie, że chocia ż r ęce ma wci ąż zwi ązane za plecami, uwolniono mu nogi. Szedł o własnych siłach i zdawało mu si ę, że słyszy ruch uliczny. Umysł odzyskał jeszcze troch ę przejrzysto ści i podpowiedział mu, że skoro mo że i ść , to mo że tak że biec. Nic nie widział i nie mógł si ę posłu żyć r ękami. Znów go popchni ęto. Mocno. Przewrócił si ę i krzykn ął, uderzaj ąc o ziemi ę i szoruj ąc twarz ą po chodniku. Usiłował si ę przetoczy ć, ale kto ś nadepn ął mu na pier ś i przytrzymał nog ą. Usłyszał, że gdzie ś blisko kto ś podnosi jak ąś ci ęż ką rzecz, potem rozległ si ę brz ęk i koło jego ucha co ś przeci ągni ęto, jakby żelazo po kamieniach. Po chwili podniesiono go za ramiona i postawiono. Poczuł pod stopami metalowe szczeble i zmuszono go, żeby zszedł po drabince. Natychmiast zrobiło si ę ciemno i pojawił si ę wszechogarniaj ący fetor. Drugi głos m ęski zakl ął i odbił si ę echem. Słycha ć było szum płyn ącej wody. Odór był nie do wytrzymania. I Harry ju ż wiedział. Sprowadzono go do kanału ściekowego. Kto ś odezwał si ę po włosku. – Prepararsi? – Si. – To głos ze słuchawek. Poczuł szarpni ęcie przy nadgarstkach. Usłyszał trzask i ręce miał wolne. Klik. Niemo żliwy do pomylenia z czym ś innym, metaliczny odgłos odbezpieczanego pistoletu. – Sparagli. Zastrzel go. Harry w odruchowej reakcji cofn ął si ę, zakrywaj ąc rękami twarz. – Sparagli! Rozległ si ę ogłuszaj ący huk. Co ś uderzyło go w r ękę. Potem w głow ę. Impet pchn ął go do wody. Nie widział twarzy strzelaj ącego, który stan ął nad nim. Ani drugiego m ęż czyzny, który trzymał latark ę. Nie widział tego, co ujrzeli oni: olbrzymiej ilo ści krwi zalewaj ącej lew ą stron ę jego twarzy, zlepiaj ącej włosy i spływaj ącej strug ą do wody. – Morto – szepn ął kto ś. – Si. Strzelec przykl ękn ął, zepchn ął ciało Harry’ego do szybciej płyn ącej wody głównego kanału i patrzył, jak odpływa z nurtem. – I topi faranno U resto – powiedział. Myszy załatwi ą reszt ę.

24

Questura; komenda główna policji Harry

Addison siedział z obanda żowan ą głow ą, ubrany w biał ą niegdy ś koszulk ę polo, d żinsy i ciemne okulary; strój, który miał na sobie opuszczaj ąc hotel Hassler około trzynastej trzydzie ści dzie ń wcze śniej. Prawie trzydzie ści godzin temu. Pi ętnastosekundowe nagranie wideo z poszukiwanym Harrym Addisonem dotarło anonimowo do Sala Stampa delia Santa Sede, Salonu Prasowego Stolicy Apostolskiej, o pi ętnastej czterdzie ści pi ęć tego popołudnia, z wiadomo ści ą, że ma natychmiast zosta ć pokazane papie żowi. Zamiast tego odło żono je na półk ę i nie otwierano do około szesnastej pi ęć dziesi ąt. Wówczas przesłano je od razu do biura Farela, gdzie, po obejrzeniu przez kogo ś ni ższego rang ą, zaniesiono je bezpo średnio do samego szefa. Około osiemnastej w ciemnym pokoju projekcyjnym ogl ądali ju ż film: Farel, szef Gruppo Cardinale prokurator Marcello Taglia, Roscani, inspektorzy Castelletti i Scala z wydziału zabójstw oraz kilka innych osób. „Danny, prosz ę ci ę, żeby ś si ę ujawnił... Poddaj si ę” mówił po angielsku Harry, a tłumacz od Roscaniego przekładał jego słowa na włoski. Addison siedział na wysokim drewnianym stołku w zaciemnionym pokoju, zwrócony do ekranu lewym profilem; był sam. Ścian ę za nim pokrywała chyba fakturalna tapeta. Poza ścian ą i Harrym w ciemnych okularach i z opatrunkiem na głowie nic wi ęcej nie było wida ć. „Wiedz ą o wszystkim... Błagam, ze wzgl ędu na mnie... Ujawnij si ę... Prosz ę”. – Nast ąpiła przerwa, głowa Harry’ego zacz ęła si ę odwraca ć, jakby chciał powiedzie ć co ś jeszcze, i nagranie raptem si ę urwało. – Dlaczego mnie nie poinformowano, że ksi ądz by ć mo że jeszcze żyje? – Roscani spojrzał na Tagli ę i Farela, gdy zapaliło si ę światło. – Sam dowiedziałem si ę chwil ę przed tym, jak przynie śli mi ten film – odparł Farel. – To si ę stało wczoraj, kiedy Amerykanin poprosił o otwarcie trumny, a potem zaklinał si ę, że to nie s ą zwłoki jego brata. Mogła to by ć prawda, ale równie dobrze kłamstwo... Był tam kardynał Marsciano. Odniósł wra żenie, że Amerykanin jest na kraw ędzi wyczerpania emocjonalnego. A dzisiaj po południu, dowiedziawszy si ę o okoliczno ściach śmierci Pia, kardynał przysłał do mnie ksi ędza Bardoniego. Roscani wstał i przeszedł przez pokój. Był poirytowany. Powinni byli powiedzie ć mu o tym natychmiast. Poza tym nigdy zbytnio si ę z Farelem nie kochali. – A pan i pa ńscy ludzie nie macie oczywi ście poj ęcia, sk ąd pochodzi to nagranie – powiedział. Farel utkwił spojrzenie w jego oczach. – Gdyby śmy wiedzieli, Ispettore Capo, co ś by śmy ju ż z tym zrobili, nie s ądzi pan? – Dlaczego to uczynił? – odezwał si ę po raz pierwszy Taglia; szczupły, ubrany w ciemny pr ąż kowany garnitur, o sposobie bycia sugeruj ącym arystokratyczne pochodzenie. – Poprosił o otwarcie trumny? – spojrzał na ń pytaj ąco Farel. – Tak. – Z tego, co wiem, podchodził do sprawy bardzo emocjonalnie; chciał si ę po żegna ć z bratem po raz ostatni... Brat to brat... A kiedy zobaczył, że to nie s ą zwłoki ojca Daniela, zareagował pod wpływem chwili, bez zastanowienia. Roscani znów przemierzył pokój; starał si ę ignorowa ć szorstko ść Farela. – Załó żmy, że to prawda. Addison popełnił bł ąd... dlaczego w takim razie dzie ń pó źniej zakłada, że brat żyje i błaga go o ujawnienie si ę? W dodatku sam b ędąc poszukiwany za morderstwo? – To gra – rzekł Taglia. – Martwi ą si ę, że je śli żyje, mógłby co ś wygada ć, kiedy go złapiemy. Wi ęc brat wzywa ojca Daniela, żeby go mogli zlikwidowa ć. – Ten sam człowiek, który tak emocjonalnie prosił o mo żliwo ść spojrzenia po raz ostatni na ciało brata, teraz go wzywa na pewn ą śmier ć? – Mo że to wła śnie był powód. – Farel odchylił si ę na krze śle. – Mo że jest to bardziej wykalkulowane, ni ż si ę wydaje. Mo że poczuł, że wszystko wygl ąda inaczej, ni żby wskazywały na to pozory. – To dlaczego ogłasza o tym wszem wobec? Ojciec Daniel oficjalnie nie żyje. Czemu nie zostawił tego tak, jak jest? Policja raczej nie szukałaby nie żyj ącego człowieka. A skoro on uwa żał, że brat żyje, mógł go przecie ż szuka ć sam, nie robi ąc tyle szumu. – Ale gdzie? – powiedział Taglia. – Mo że wygodniej mu jest poczeka ć, a ż go znajdzie policja. Roscani zapalił papierosa. – Nagranie jednak przysłali papie żowi, a nie nam. Dlaczego? Przecie ż nas znaj ą. – Dlatego – rzekł Farel – że chcieli, aby to si ę dostało do mediów. Bez pozwolenia Gruppo Cardinale nikt by tego nie pu ścił. Wysyłaj ąc wideo papie żowi, mieli nadziej ę, że zainterweniuje osobi ście. Poprosi mnie, bym was przycisn ął. Całe Włochy wiedz ą, jakim szokiem i wstrz ąsem było dla niego zamordowanie kardynała wikariusza i jak wa żne jest, żeby zabójca został schwytany i os ądzony. – I poprosił pana? – zapytał Roscani. – Tak – odparł Farel. Roscani wpatrywał si ę we ń przez chwil ę, po czym odszedł na bok. – Musimy zało żyć, że skalkulowali swoje szanse – powiedział. – Wiedz ą, że je śli zdecydujemy si ę nie dawa ć nagrania mediom, stracimy mo żliwo ść uzyskania pomocy społecze ństwa w poszukiwaniach. Je żeli film udost ępnimy, a on żyje i zobaczy to w telewizji, i zdecyduje si ę pój ść za namow ą brata, mo żemy dopa ść go przed nimi. A wówczas mo że nam powie to, czego ujawnienia tak bardzo si ę boj ą. – Najwyra źniej chc ą jednak zaryzykowa ć – rzekł Taglia. – Najwyra źniej... – Roscani zgasił papierosa i powiódł spojrzeniem po obecnych. – Jest jeszcze jedna kwestia – Farel wstał, zapinając marynark ę. – Je śli media dostan ą nagranie, b ędziemy musieli da ć im tak że fotografi ę ksi ędza, a co wa żniejsze, ujawni ć szczegóły, które dotychczas były całkowicie tajne... Konsultowałem si ę w tej sprawie z sekretarzem stanu kardynałem Palestrin ą; on tak że si ę zgadza, że niezale żnie od osobistych uczu ć papie ża, je śli sprawa przeniknie do opinii publicznej, Stolica Apostolska zostanie wci ągni ęta w skandal, jakiego nie widziano od kilkudziesi ęciu lat. I to w momencie kiedy poparcie dla Ko ścioła jest raczej dalekie od powszechnego. – Pragn ę przypomnie ć, że mówimy o morderstwie! – Roscani zgromił watyka ńskiego funkcjonariusza wzrokiem. – Radz ę panu zachowa ć dystans do pa ńskich osobistych pasji, Ispettore Capo. Warto, żeby pan pami ętał, i ż to mi ędzy innymi z ich powodu nie został pan mianowany szefem zespołu dochodzeniowego. – Farel spogl ądał przez dłu ższ ą chwil ę na Roscaniego, po czym zwrócił si ę do Taglii. – Ufam, że podejmie pan wła ściw ą decyzj ę... Powiedziawszy to, wyszedł.

25

Kolejny raz Roscani musiał podj ąć wysiłek zignorowania Farela. Watyka ński stra żnik był gburowaty i szorstki w obej ściu, kiedy mu to odpowiadało, a Stolic ę Apostolsk ą stawiał ponad wszystkim, jak gdyby chodziło w tej sprawie wył ącznie o jej dobro. Tak wła śnie si ę zachowywał w kontaktach z innymi, a szczególnie z policjantami nie podlegaj ącymi jego władzy, takimi jak Roscani, który był człowiekiem o wiele bardziej odeń refleksyjnym i o wiele mniej zwi ązanym z polityk ą. Codzienno ść Roscaniego polegała na mozolnym rozwi ązywaniu spraw, najlepiej jak potrafił, niezale żnie od ich charakteru i wysiłku, jakiego to wymagało. Tak ą sam ą postaw ę starał si ę wyrobi ć w synach, a sam odziedziczył j ą po ojcu. Jego ojciec był z zawodu brakarzem oraz wytwórc ą wyrobów skórzanych. Zmarł na atak serca we własnym sklepie w wieku lat osiemdziesi ęciu, kiedy próbował podnie ść pi ęć dziesi ęciokilogramowe kowadło. Je śli wi ęc było si ę kim ś takim i wiedziało o tym, człowiek po prostu usiłował lekcewa żyć ludzi pokroju Farela i kierowa ć energi ę ku rzeczom bardziej konstruktywnym i przydatnym we własnej pracy. Takim, jak na przykład komentarz Scali na temat nagrania. Po wyj ściu Farela detektyw zwrócił uwag ę na opatrunek na głowie Harry’ego Addisona i stwierdził, że prawdopodobnie został on ranny podczas zderzenia samochodu Pia z ci ęż arówk ą. Je żeli tak i je śli opatrywał go jaki ś lekarz, mogliby spróbowa ć go poszuka ć i tym tropem dotrze ć do Amerykanina. Castelletti, nie chc ąc pozosta ć w tyle, spisał z kolei z kasety jej numery seryjne. Kto wie, dok ąd mógł zaprowadzi ć taki ślad? Od producenta do hurtowni, a dalej do sieci handlowej, do konkretnego sklepu i wreszcie do sprzedawcy, który mógł pami ęta ć, że sprzedawał j ą komu ś szczególnemu. Spotkanie si ę sko ńczyło i w pokoju zostali tylko Roscani z Tagli ą. Ten drugi musiał podj ąć decyzj ę, ten pierwszy jej wysłucha ć. – Rozumiem, że chciałby pan przekaza ć kaset ę mediom. I jak w tym programie „American Most Wanted”, liczy ć na to, że widzowie pomog ą nam znale źć tych ludzi – powiedział łagodnie prokurator. – Czasami to działa. – A czasami poszukiwani chowaj ą si ę jeszcze gł ębiej... Ale s ą i inne okoliczno ści. To, o czym mówił Farel. Delikatna materia całej sprawy. I mo żliwe reperkusje dyplomatyczne w stosunkach pomi ędzy Włochami i Watykanem. Papie ż mo że pragn ąć osobi ście jednej rzeczy, ale Farel nie bez przyczyny wspomniał nazwisko kardynała palestriny. To on tak naprawd ę jest stra żnikiem świ ętego watyka ńskiego ognia i wizerunku Stolicy Apostolskiej w świecie. – Innymi słowy, w kategoriach dyplomatycznych skandal jest gorszy ni ż morderstwo. I nie zamierza pan udost ępni ć nagrania mediom. – Nie zamierzam. Gruppo Cardinale b ędzie nadal traktowała tropienie poszukiwanych jako operacj ę ści śle tajn ą. Wszystkie akta nale ży obj ąć ścisł ą ochron ą. – Taglia wstał. – Przykro mi, Otello... Buona sera. – Buona sera. Drzwi za Tagli ą zamkn ęły si ę i Roscani został sam. Sfrustrowany, wewn ętrznie pusty. Mo że, pomy ślał, racj ę miała jego żona. Przy całym jego po świ ęceniu świat nie był ani sprawiedliwy, ani doskonały. I niewiele mógł zrobi ć, żeby to zmieni ć. Mógł jednak przesta ć tak bardzo mi ń złorzeczy ć, dzi ęki czemu życie jego i całej rodziny stałoby si ę nieco l żejsze. Miała oczywi ście racj ę. Prawda jednak była taka – o czym oboje dobrze wiedzieli – że potrafił zmieni ć siebie w równie niewielkim stopniu jak świat. Został policjantem, poniewa ż nie chciał przejmowa ć interesu po ojcu, a poza tym wła śnie si ę ożenił i pragn ął jako ś si ę ustabilizowa ć przed powi ększeniem rodziny. W samej profesji te ż było co ś poci ągaj ącego i jednocze śnie szlachetnego. Potem jednak stało si ę co ś jeszcze: na jego życiu zacz ęło odciska ć swe pi ętno życie ofiar. Rozdarte, zniszczone nie do naprawienia przez bezsensown ą przemoc i wydarzenia, których nikt nie pragn ął. Awans do wydziału zabójstw jeszcze pogorszył spraw ę: z jakiego ś powodu zacz ął postrzega ć zamordowanych nie jako ofiary same w sobie, lecz jako dzieci innych ludzi – albo nawet własne, w wieku trzech, czterech, o śmiu i dwunastu lat – które zasłu żyły, żeby prze żyć życie do ko ńca. Synem swojej matki był przecie ż zarówno kardynał Parma, jak i inspektor Pio. Przy takim podej ściu znalezienie winnych stawało si ę wr ęcz wewn ętrznym nakazem. Schwytanie ich, nim zd ążą powtórzy ć swój post ępek. Ile ż to jednak razy łapał ich tylko po to, żeby pó źniej s ąd, z tych czy innych powodów, ich wypu ścił? Złorzeczył wi ęc na niesprawiedliwo ść , czy to w obr ębie prawa, czy poza nim. Prowadził przegran ą wojn ę, lecz nie rezygnował z jej prowadzenia mimo tych pora żek. A robił to by ć mo że po prostu dlatego, że był synem swego ojca. Roscani wstał nagle, wzi ął do r ęki pilota i wł ączył wielkoekranowy telewizor. Wcisn ął REW, a potem PLAY i zacz ął ogl ąda ć kaset ę od pocz ątku. Zobaczył Harry’ego na stołku, w ciemnych okularach, mówi ącego: „Danny, prosz ę ci ę, żeby ś si ę ujawnił... Poddaj si ę. Wiedz ą wszystko... Błagam, ze wzgl ędu na mnie... Ujawnij si ę... Prosz ę”. Na ko ńcu Addison przerwał, a potem zacz ął mówi ć co ś jeszcze, lecz nagranie zostało przerwane. Znowu wcisn ął REW i obejrzał je ponownie. A potem jeszcze raz i jeszcze raz. Im dłu żej patrzył, tym wi ększy wzbierał w nim gniew. Pragn ął, żeby w drzwiach pojawił si ę Pio, u śmiechni ęty i na luzie, jak zawsze, mówi ący co ś o swojej rodzinie i pytaj ący o rodzin ę Roscaniego. Zamiast tego widział Harry’ego Addisona – Mister Hollywood w ciemnych okularach – siedz ącego na stołku i prosz ącego własnego brata o ujawnienie si ę, żeby mogli go zabi ć. Roscani wył ączył telewizor. W półmroku wróciły poprzednie my śli. Nie chciał ich, ale wróciły. O tym jak zabije, Harry’ego Addisona, kiedy go dopadnie. A że dopadnie, nie miał najmniejszej w ątpliwo ści. Wł ączył odbiornik ponownie i zapalił papierosa, mocnym dmuchni ęciem gasz ąc zapałk ę. Nie mo że sobie pozwoli ć na takie my ślenie. Zastanawiał si ę, jak na jego miejscu zachowałby si ę ojciec. Potrzebował dystansu do sprawy. Uzyskał go, odtwarzaj ąc ta śmę po wielekro ć. Zmuszaj ąc si ę, żeby ogl ąda ć na zimno, analitycznie, jak do świadczony policjant, który szuka najmniejszych szczegółów, mog ących si ę przyda ć. Im dłu żej patrzył, tym mocniej intrygowały go dwie rzeczy; jedn ą była fakturalna, pokryta jakim ś wzorem tapeta za Harrym, ledwie na filmie widoczna. Drug ą – to, co si ę stało tu ż przed ko ńcem nagrania, gdy Addison zacz ął odwraca ć głow ę, otwieraj ąc usta, żeby powiedzie ć co ś jeszcze, ale nie powiedział, poniewa ż film si ę sko ńczył. Roscani wyj ął z kieszeni notes i zapisał: „Tapeta z filmu – przetworzy ć Komputerowo wzmocni ć. Odczyta ć ruchy warg – specjalista angielskoj ęz.” REW. PLAY. Wył ączył foni ę i ogl ądał nagranie bez głosu. Kiedy si ę sko ńczyło, przewin ął i obejrzał jeszcze raz.

26

Rzym. Ambasada Watykanu we Włoszech, Via Po. W tym samym czasie

Czterej papiescy m ęż owie zaufania – kardynał Umberto Palestrina, kardynał Joseph Matadi, monsinior Fabio Capizzi i kardynał Nicola Marsciano pokazali si ę publicznie po raz pierwszy od dnia zamordowania kardynała wikariusza Rzymu. Wmieszali si ę swobodnie w tłum wraz z członkami Rady Ministrów Unii Europejskiej, którzy przybyli do Rzymu na spotkanie w sprawie stosunków gospodarczych z państwami rozwijaj ącymi si ę i zostali zaproszeni na nieformalne cocktail party, wydane przez arcybiskupa Giovanniego Belliniego, nuncjusza apostolskiego we Włoszech. Najbardziej zrelaksowany z całej czwórki wydawał się watyka ński sekretarz stanu, sze ść dziesięciodwuletni kardynał Palestrina. Ubrany był nie w sutann ę, lecz w czarny garnitur z biał ą koloratk ą. Nie zwracaj ąc uwagi na strzeg ących pomieszczenie cywilnych funkcjonariuszy Gwardii Szwajcarskiej, kardynał przemieszczał si ę od jednego go ścia do drugiego, gaw ędz ąc z o żywieniem ze wszystkimi. Sama postura Palestriny – sto trzydzie ści kilogramów wagi przy metrze dziewi ęć dziesi ąt pi ęć wzrostu – powodowała, że ogl ądano si ę za nim nieustannie. Najbardziej zaskakiwał natomiast jego energiczny sposób bycia – wdzi ęk, z jakim si ę poruszał, szeroki u śmiech i przykuwaj ące uwag ę szare oczy pod niesforn ą grzyw ą siwobiałych włosów, żelazny u ścisk jego dłoni, gdy j ą podawał, zwracaj ąc si ę do ka żdego bardzo bezpo średnio i cz ęsto w jego własnym j ęzyku. Sposób, w jaki dominował nad sal ą, znajduj ąc w tym wyra źne upodobanie – odnawiaj ąc stare przyja źnie, zawieraj ąc nowe, przechodz ąc od rozmówcy do rozmówcy – czynił z niego bardziej polityka na wiecu wyborczym ni ż drugiego po papie żu dostojnika Ko ścioła katolickiego. Jednak że i on, i pozostali duchowni znajdowali si ę tutaj wła śnie jako przedstawiciele Ko ścioła i samego Ojca Świ ętego. Ich obecno ść , cho ć okryta cieniem pos ępnej tragedii, mówiła sama za siebie, przypominaj ąc wszystkim, że Stolica Apostolska niestrudzenie i z nie słabn ącym zaanga żowaniem oddana jest sprawie przyszło ści Wspólnoty Europejskiej. W drugim ko ńcu sali kardynał Marsciano przerwał rozmow ę z przedstawicielem Danii i spojrzał na zegarek: 19.50 Podniósłszy wzrok, ujrzał wchodz ącego Pierre’a Weggena, bankiera inwestycyjnego ze Szwajcarii. Towarzyszyli mu – sprawiaj ąc, że wszystkie głowy natychmiast si ę ku nim zwróciły, a gwar rozmów przycichł – Jiang Youmei, ambasador Chin we Włoszech, jego zast ępca Zhou Yi oraz Yan Yeh, prezes Narodowego Banku Chin. Chi ńska Republika Ludowa i Watykan nie utrzymywały oficjalnych stosunków dyplomatycznych od przewrotu komunistycznego w Chinach w roku 1949. I oto nagle na oczach wszystkich pojawiło si ę w ambasadzie watyka ńskiej dwóch czołowych chi ńskich dyplomatów i jeden z najbardziej wpływowych decydentów gospodarczych nowych Chin, wraz ze szwajcarskim bankierem. Palestrina podszedł do nich natychmiast, skłaniaj ąc si ę formalnie, a nast ępnie z szerokim u śmiechem u ścisn ął dło ń ka żdemu po kolei, kazał poda ć drinki i uszcz ęś liwiony, jakby si ę spotkał ze starymi przyjaciółmi, rozpocz ął pogaw ędk ę. Prowadzon ą – Marsciano wiedział o tym – w ich ojczystym j ęzyku. Coraz bardziej rozwijaj ące si ę zwi ązki Chin z Zachodem, w poł ączeniu z szybkim przekształcaniem si ę tego kraju w pot ęgę gospodarcz ą, nie miały zbyt wielkiego wpływu na nie istniej ące wła ściwie stosunki watyka ńsko-chi ńskie. Cho ć jednak obie strony nie komunikowały si ę ze sob ą normalnymi kanałami dyplomatycznymi, Stolica Apostolska, z pomoc ą ostro żnych manewrów Palestriny, usiłowała wsun ąć stop ę w chi ńskie drzwi. Bezpo średnim celem kardynała było doprowadzenie do wizyty papie ża w Chi ńskiej Republice Ludowej. Zabiegi te miały daleko id ące implikacje; gdyby si ę bowiem powiodły, stanowiłoby to znak, że Pekin nie tylko otwiera przed Ko ściołem drzwi, lecz gotów jest pa ść mu w ramiona. A to było co ś, czego – Palestrina był pewien – Chiny absolutnie nie zamierzały czyni ć ani dzi ś, ani jutro, ani najpewniej nigdy. Nale żało wi ęc uzna ć te d ąż enia za przedsi ęwzi ęcie wyj ątkowo ambitne. Ale sekretarz stanu to nie panna na wydaniu, a Chi ńczycy jednak przyszli do niego, i to otwarcie. Ich pojawienie si ę w ambasadzie zawdzi ęczał głównie Pierre’owi Weggenowi, który współpracował z nimi od lat i któremu chi ńscy komuni ści wierzyli bez zastrze żeń. Czy te ż na tyle bez zastrze żeń, na ile jakikolwiek człowiek Orientu wierzył komukolwiek z Zachodu. Niemal siedemdziesi ęcioletni Weggen, wysoki i dystyngowany, był jednym z najwybitniejszych bankierów inwestycyjnych w skali mi ędzynarodowej. Znany i ciesz ący si ę ogromnym szacunkiem w świecie, działał głównie w roli ł ącznika pomi ędzy wielkimi ponadnarodowymi firmami szukaj ącymi partnerów na całym globie. Jednocze śnie pracował te ż jako osobisty doradca swych długoletnich klientów i przyjaciół – spółek, organizacji i osób, które od lat pomagały mu budowa ć t ę znakomit ą reputacj ę. Była to jego baza, któr ą i kiedy ś, i obecnie osłaniał tajemnic ą. Watykan stanowił jej znacz ącą cz ęść . A kardynał Nicola Marsciano, odpowiedzialny za inwestycje Watykanu, sp ędził z Weggenem i zast ępem przywiezionych przeze ń z Genewy prawników i ksi ęgowych całe popołudnie w prywatnym apartamencie przy Via Pinciana. Od ponad roku Marsciano z Weggenem zaw ęż ali portfel inwestycji watyka ńskich, staraj ąc si ę ograniczy ć interesy Stolicy Apostolskiej do dziedzin takich, jak: energetyka, transport, produkcja stali, handel morski i ci ęż ki sprz ęt budowlany. Współpracowali z korporacjami i firmami specjalizuj ącymi si ę w inwestycjach infrastrukturalnych – budowie i przebudowie dróg, wodoci ągów, elektrowni i podobnych przedsi ęwzi ęć – prowadzonych w krajach rozwijaj ących si ę. Strategia inwestycyjna Watykanu była osi ą poczyna ń Palestriny, kształtuj ących przyszło ść Stolicy Apostolskiej. Dlatego wła śnie zaprosił Chi ńczyków do ambasady. A oni przyj ęli to zaproszenie, chcieli bowiem pokaza ć, że Chiny to kraj nowoczesny, podzielaj ący zainteresowanie swych europejskich przyjaciół gospodark ą krajów rozwijaj ących si ę. Pojawienie si ę na przyj ęciu dawało Chi ńczykom mo żliwo ść dyskretnego zaznaczenia swojej obecno ści wśród przedstawicieli społeczno ści mi ędzynarodowej, Palestrinie za ś było niezb ędne do urobienia wysłanników Pekinu w po żą danym przez niego kierunku. Kraje rozwijaj ące si ę jako zbiorowo ść nie stanowiły bowiem tak naprawd ę obiektu zainteresowania kardynała. Stanowił go natomiast jeden kraj w szczególno ści: same Chiny. I poza nieliczn ą grupk ą osób, do której nale żeli tylko Pierre Weggen i papiescy m ęż owie zaufania, nikt, wł ącznie z Ojcem Świ ętym, nie miał poj ęcia o rzeczywistym celu sekretarza stanu. Zamierzał on doprowadzi ć do tego, żeby Watykan stał si ę – przy zachowaniu pełnej anonimowo ści – najwa żniejszym partnerem Chi ńskiej Republiki Ludowej, gospodarczym i nie tylko, maj ącym decyduj ący wpływ na przyszło ść tego wielkiego kraju. Pierwszy krok uczynił dzisiaj, ściskaj ąc kordialnie dłonie chi ńskim go ściom. Drugi miał nast ąpi ć nazajutrz, w postaci przedstawienia przez Marsciana zrewidowanej wersji „Strategii inwestycyjnej w krajach rozwijaj ących si ę”, podczas posiedzenia komisji czterech kardynałów zajmuj ących si ę z ramienia Administracji Dóbr Stolicy Apostolskiej zatwierdzaniem projektów inwestycji Ko ścioła. Sesja zapowiadała si ę na burzliw ą, poniewa ż kardynałowie byli konserwatystami, mało otwartymi na zmiany. Zadaniem Marsciana miało by ć przekonanie ich, szczegółowe omówienie sytuacji w regionach obj ętych opracowaniem – w Ameryce Południowej, Europie Wschodniej i Rosji. Chiny te ż si ę w nim oczywi ście znajd ą, lecz ukryte pod szerokim okre śleniem „Azja” – wraz z Japoni ą, Singapurem, Tajlandi ą, Filipinami, Indonezj ą, Kore ą Południow ą, Tajwanem, Indiami i tak dalej. Była to manipulacja. Całkowicie niemoralna i kłamliwa. Wykalkulowana po to, żeby zapewni ć Palestrinie wszystko, do czego zmierzał, bez ujawniania rzeczywistych jego intencji. Powodzenie planu Palestriny, który on sam nazywał „Chi ńskim Protokołem”, zale żało mi ędzy innymi od akceptacji przez kardynałów tego pierwszego etapu. Chiny – sekretarz stanu rozumiał to a ż nadto dobrze – przy całej swej otwarto ści wci ąż były w gruncie rzeczy społecze ństwem zamkni ętym, ści śle kontrolowanym przez autorytarn ą parti ę komunistyczn ą. Ale autorytarne czy nie, pa ństwo to szybko si ę modernizowało. A nowoczesne Chiny, skupiaj ące jedn ą czwart ą ludno ści świata, przy swojej ekonomicznej przebojowo ści mogły si ę ju ż niedługo sta ć najwi ększym mocarstwem na Ziemi. Wniosek z tego był oczywisty: panuj nad Chinami, a będziesz panował nad światem. Sercem i dusz ą planu Palestriny było wła śnie to d ąż enie – do zapanowania nad Chinami w nadchodz ącym stuleciu, do ustanowienia obecno ści i wpływów Ko ścioła katolickiego w ka żdym chi ńskim mie ście, miasteczku i wsi. I stworzenia w przeci ągu najbli ższych stu lat nowego Świ ętego Cesarstwa Rzymskiego, w którym to naród chi ński posłuszny b ędzie ju ż nie Pekinowi, tylko Rzymowi – dzi ęki czemu Stolica Apostolska stanie si ę najwi ększ ą pot ęgą świata. Marsciano wiedział, że to szale ństwo, ewidentne świadectwo post ępuj ącego rozstroju umysłowego Palestriny; jednak żaden z domini di fiduccia, ł ącznie z nim, nie potrafił temu zapobiec. Ojciec Świ ęty zakochany był w swoim sekretarzu stanu i nie miał poj ęcia o jego dzikich pomysłach. Ponadto, osłabiony na skutek niepewnego zdrowia i zaj ęty wyczerpuj ącymi codziennymi obowi ązkami, ufaj ąc Palestrinie jak samemu sobie, papie ż scedował na niego w cało ści ustalanie kierunków globalnej polityki Stolicy Apostolskiej. Tak wi ęc udanie si ę z t ą spraw ą do papie ża było równoznaczne z pój ściem do samego Palestriny. Sekretarz zaprzeczyłby wszystkiemu, a jego oskar życiel zostałby w rezultacie zesłany do jakiej ś parafii na ko ńcu świata i nikt by o nim wi ęcej nie usłyszał. I to wła śnie było w tym wszystkim najstraszniejsze. Poza Weggenem, który wierzył w Palestrin ę bez zastrze żeń, u pozostałych – Marsciana, Matadiego i Capizziego – sekretarz stanu budził l ęk. Tak sw ą fizyczn ą postur ą, jak i ambicj ą, wyj ątkow ą umiej ętno ści ą wynajdywania w ludziach słabo ści, wyzyskiwania ich dla własnych celów, czy wreszcie – najbardziej przera żaj ącą ze wszystkiego – olbrzymi ą sił ą charakteru, któr ą ujawniał, gdy ju ż kto ś znalazł si ę w centrum jego uwagi. Bali si ę tak że drugiego szale ńca, który z nim współpracował, Jacova Farela. Z jednej strony był znanym publicznie i wyszczekanym szefem watyka ńskiego Urz ędu Stra ży, z drugiej za ś potajemnie i bezwzgl ędnie wspierał ambitne d ąż enia sekretarza stanu. Bali si ę te ż Thomasa Kinda, który zamordował superwroga Palestriny kardynała Parm ę. W ich obecno ści, w obecno ści Ojca Świ ętego i samego Palestriny, który osobi ście zlecił zamach, a potem stał spokojnie obok Parmy, gdy go zabijano. Marsciano nie wiedział, co czuj ą pozostali, był jednak pewien, że żaden z nich nie gardzi tak bardzo własn ą słabo ści ą i strachem jak on. Ponownie spojrzał na zegarek. 20.10 – Eminencjo. – Podszedł do niego Weggen w towarzystwie Yan Yeha. Prezes Narodowego Banku Chi ńskiego był do ść niski i wymuskany, jego ciemne włosy przyprószyła ju ż siwizna. – Czy Wasza Eminencja pami ęta pana Yan Yeha? – rzekł Weggen. – Oczywi ście,– Marsciano u śmiechn ął si ę i uj ął mocno dło ń Chi ńczyka. – Witamy w Rzymie. Spotkali si ę ju ż wcze śniej, w Bangkoku. Poza kilkoma momentami, kiedy Palestrina celowo sprowokował bankiera w kwestii przyszło ści Ko ścioła katolickiego w nowych Chinach i otrzymał chłodn ą, bezpo średni ą i autorytatywn ą odpowied ź, że nie jest to odpowiedni czas na zbli żenie pomi ędzy Pekinem i Watykanem, Marsciano przekonał si ę, że Yan Yeh jest człowiekiem przyjemnym, towarzyskim, wr ęcz dowcipnym, autentycznie zainteresowanym pomy ślno ści ą innych ludzi. – Uwa żam – rzekł Yan Yeh, mru żą c lewe oko i unosz ąc kieliszek z winem, by tr ąci ć si ę nim z Marscianem – że Włosi powinni nas, Chi ńczyków, porz ądnie nauczy ć, jak si ę robi wino. W tym momencie kardynał spostrzegł, że do sali wszedł nuncjusz papieski, który poprosił Palestrin ę o chwil ę rozmowy. Stan ęli z boku, pozostawiaj ąc chi ńskich dyplomatów. Po krótkiej wymianie zda ń Palestrina zerkn ął w stron ę Marsciana i wyszedł z sali. Był to znak niezauwa żalny dla nikogo innego. Dla niego jednak znaczył bardzo wiele: był jak wyrok. – Mo że – zwrócił si ę znów z u śmiechem do Yan Yeha – dałoby si ę co ś w tej sprawie zrobi ć... – Eminencjo. – Jego r ękawa dotkn ął nuncjusz. – Tak, wiem – powiedział sucho. – Dok ąd mam i ść ?

27

Kardynał Marsciano zatrzymał si ę na chwil ę u stóp schodów, po czym wszedł na gór ę. Skr ęcił w w ąski korytarz i stan ął przed bogato zdobionymi drzwiami. Nacisn ął klamk ę i wszedł. Urz ądzony z przepychem pokój przecinała na pół smuga zachodz ącego sło ńca, wpadaj ąca przez jedyne okno. Palestrina stał po jednej jej stronie, cz ęś ciowo w cieniu. Obok niego majaczyła sylwetka kogo ś jeszcze. Marsciano wiedział, kto to, nawet nie widz ąc go wyra źnie. Jacov Farel. – Eminencjo... Jacov. – Marsciano zamkn ął drzwi za sob ą. – Siadaj, Nicola. – Palestrina wskazał kilka krzeseł z wysokimi oparciami, stoj ących przed zabytkowym marmurowym kominkiem. Marsciano przekroczył smug ę światła i zrobił to, o co go poproszono. Farel usiadł naprzeciw niego; nogi skrzy żował w kostkach, dopi ął marynark ę; jego spojrzenie pow ędrowało ku twarzy Marsciana i ju ż tam pozostało. – Chc ę ci zada ć pytanie, Nicola, i prosz ę, by ś odpowiedział zgodnie z prawd ą. – Palestrina przesun ął lekko r ęką po oparciu krzesła, po czym uchwycił je mocno i odwrócił, by usi ąść wprost przed Marscianem. – Czy ksi ądz żyje? Od momentu kiedy Harry Addison oznajmił, że to nie ciało jego brata, Nicola Marsciano wiedział, że zadanie przez Palestrin ę tego pytania jest tylko kwesti ą czasu. Dziwiło go nawet, że tak długo musiał czeka ć. Ale ten czas dał mu mo żliwo ść przygotowania si ę do rozmowy, najlepiej jak potrafił. – Nie – odparł krótko. – Policja uwa ża, że tak. – Myl ą si ę. – Jego brat go nie rozpoznał – dorzucił Farel. – Powiedział tylko, że to nie jest ciało ojca Daniela. Ale nie miał racji. – Marsciano starał si ę mówi ć beznami ętnie i rzeczowo. – Gruppo Cardinale jest w posiadaniu kasety wideo, nagranej przez samego Harry’ego Addisona, na której prosi on brata, żeby si ę ujawnił. Czy tak si ę zachowuje kto ś, kto nie ma racji? Marsciano milczał przez chwil ę, a potem zwrócił si ę do Palestriny tym samym tonem co przedtem. – Jacov był ze mn ą w kostnicy podczas przeprowadzania tej identyfikacji. – Odwrócił si ę ku Farelowi. – Prawda, Jacovie? Farel milczał. Palestrina spojrzał badawczo na Marsciana i wstał z krzesła. Podszedł do okna, przesłaniaj ąc swym ogromnym ciałem całe światło. Potem odwrócił si ę; wida ć było tylko ciemny zarys pot ęż nej sylwetki. – Z pudełka zdj ęto pokrywk ę – rzekł. – Ćma wyfrun ęła i uleciała z wiatrem... Jak przetrwała w zamkni ęciu? Dok ąd odleciała, gdy j ą uwolniono? – Palestrina podszedł znów do nich. – Dorastałem jako scugnizzo, pospolity ulicznik z Neapolu. Za jedynego nauczyciela miałem do świadczenie. Kiedy si ę siedzi w rynsztoku z rozbit ą głow ą, bo człowiek my ślał, że kto ś mu mówi prawd ę, a ten kto ś kłamie... wtedy si ę uczy. I uwa ża, żeby si ę to nie powtórzyło. – Zatrzymał si ę przed Marscianem i patrzył na niego z wysoka. – Zapytam ci ę po raz ostatni, Nicola: Czy ksi ądz żyje? – Nie, Eminencjo. Jest martwy. – No to sko ńczyli śmy. – Palestrina spojrzał na Farela i szybko wyszedł z pokoju. Marsciano patrzył za nim; wszystkie zmysły miał jak zmartwiałe. Wiedz ąc za ś, że Palestrina zapyta Farela, jak si ę zachował, gdy zostali sami, zebrał si ę w sobie i zwrócił do niego. – On jest trupem, Jacov – powiedział. – Trupem. U podnó ża schodów stał jeden z tajniaków Farela; kardynał min ął go, nie obdarzywszy nawet spojrzeniem. Całe swoje życie Marsciano po świ ęcił Bogu i Ko ściołowi. Był silny, lecz prostolinijny; decydowały o tym jego toska ńskie korzenie. Ludzie tacy jak Palestrina i Farel nale żeli do innego świata, w którym nie widział miejsca dla siebie i którego l ękał si ę bardzo. A jednak okoliczno ści, a tak że zakres obowi ązków kardynała, zmuszały go do uczestnictwa w tym ich świecie. „Dla dobra Ko ścioła” – mówił Palestrina, poniewa ż wiedział, że Ko ściół i jego świ ęto ść jest słabo ści ą Marsciana, że czcił go prawie tak samo, jak czcił Boga, że Bóg i Ko ściół s ą dla ń niemal równowa żne. Daj mi ojca Daniela, tłumaczył mu sekretarz stanu, a Ko ściołowi zostanie oszcz ędzony udział w spektaklu s ądowego procesu oraz towarzysz ącego mu publicznego skandalu i poni żenia – nieuniknionych, je żeli Daniel żyje i dopadnie go włoska policja. Miał racj ę. Je śliby Marsciano go posłuchał, ojciec Daniel, uznany ju ż za nie żywego, po prostu by znikn ął. Zaj ąłby si ę tym Farel albo Thomas Kind. Ko ściół os ądziłby ojca Daniela jako winnego i spraw ę kardynała Parmy ostatecznie by zamkni ęto. A przecie ż wydanie ojca Daniela w r ęce morderców było czynem, którego Marsciano nie był w stanie popełni ć. Pod samym nosem Palestriny i Farela, a tak że Capizziego i Matadiego, zgromadził wszystkie rezerwy, jakimi dysponował, żeby dokona ć rzeczy niemo żliwej; uzyska ć uznanie ojca Daniela za martwego, podczas gdy wiedział, że on żyje. Gdyby nie Harry Addison, wszystko by si ę jako ś uło żyło. Ale nie wyszło. W rezultacie nie miał innego wyboru, jak dalej konspirowa ć i mie ć nadziej ę, że zyska na czasie. Szło mu jednak coraz gorzej, co do tego nie miał wątpliwo ści. Próba przekonania Farela, po wyj ściu Palestriny, że mówi prawd ę, była daremna, jakby przemawiał do głuchego. Marsciano wiedział, że jego los przypiecz ętowało spojrzenie, jakie Palestrina rzucił policjantowi, opuszczaj ąc pokój. Tym spojrzeniem odebrał kardynałowi Marscianowi wolno ść . Od tej pory będzie stale obserwowany. Dok ądkolwiek pójdzie, z kimkolwiek si ę spotka lub porozmawia, czy to przez telefon, na korytarzu, czy nawet w domu, wszystko zostanie podsłuchane i zrelacjonowane. Najpierw Farelowi, a potem za jego po średnictwem Palestrinie. W sumie równało si ę to aresztowi domowemu. I nie było w jego mocy w żaden sposób temu zapobiec. Ponownie sprawdził, która godzina. 20.50 Modlił si ę, żeby nie napotkali żadnych problemów i żeby byli ju ż bezpieczni, daleko st ąd. Zgodnie z planem.

28

Pescara. W dalszym ci ągu czwartek, 9 lipca, 22.35

Siostra Elena Voso jechała na rozkładanym siedzeniu z tyłu nie oznakowanej be żowej furgonetki. Obok siebie widziała w półmroku Michaela Roarka. Le żał na noszach, wpatrzony w wisz ącą nad jego głow ą kroplówk ę, kołysz ącą si ę w takt ruchów pojazdu. Naprzeciw zakonnicy siedział przystojny Marco, a kr ępy Luca prowadził samochód, kr ążą c w ąskimi uliczkami. Musiał wiedzie ć dokładnie, dok ąd ich wiezie, poniewa ż męż czy źni w ogóle o tym nie rozmawiali. Elen ę ten wyjazd całkowicie zaskoczył. Godzin ę wcze śniej zatelefonowała do niej matka przeło żona z macierzystego klasztoru Kongregacji Sióstr Franciszkanek Naj świ ętszego Serca w Sienie i oznajmiła, że pacjent pozostaj ący pod jej opiek ą zostanie dok ądś przewieziony prywatn ą karetk ą, a siostra Elena ma mu towarzyszy ć i zajmowa ć si ę nim, tak jak robiła to do tej pory. Gdy zapytała, dok ąd pojad ą, usłyszała po prostu, że „do innego szpitala”. Wkrótce potem pojawił si ę Luca z samochodem i wyruszyli w drog ę. Opuszczali szpital Świ ętej Cecylii w po śpiechu i po cichu, niemal nie odzywaj ąc si ę do siebie, jak jacy ś uciekinierzy. Przejechawszy przez rzek ę Pescara, Luca kluczył przez par ę minut bocznymi uliczkami i w ko ńcu doł ączył do powolnego strumienia pojazdów na Vialle delia Riviera, równoległej do pla ży głównej ulicy. Noc była parna i gor ąca. Chodnikami spacerowało mnóstwo ludzi w szortach i koszulkach; tłum wypełniał te ż nadbrze żne kafejki. Wnioskuj ąc z przebytej trasy, Elena s ądziła najpierw, że jad ą do innego szpitala w mie ście. Potem jednak Luca oddalił si ę od morza i pojechał z powrotem przez miasteczko. Min ęli budynek dworca kolejowego i skr ęcili na północny wschód, opuszczaj ąc Pescar ę głównym wyjazdem. Przez cały ten czas spojrzenie Michaela Roarka przenosiło si ę z kroplówki na Elen ę, na m ęż czyzn i znów na ni ą. Pomy ślała, że jego umysł by ć mo że zacz ął pracowa ć, że próbuje jako ś to wszystko poskłada ć, zrozumie ć, co si ę dzieje. Fizycznie wydawał si ę w nie najgorszej formie, ci śnienie i puls miał w normie, oddech równy – jak zreszt ą od samego pocz ątku. Widziała EKG i EEG zrobione przed jej przyjazdem; zapisy świadczyły o silnym sercu i prawidłowo funkcjonuj ącym mózgu. Postawiono diagnoz ę, zgodnie z któr ą pacjent jest w stanie ci ęż kiego szoku; poza oparzeniami i połamanymi nogami najpowa żniejszym zagro żeniem, wymagaj ącym naj ści ślejszej obserwacji, był powa żny wstrz ąs mózgu. Mógł z tego wyj ść w pełni, cz ęś ciowo lub wcale. Jej zadanie polegało na wspomaganiu funkcjonowania ciała, podczas gdy mózg starał si ę uzdrowi ć samodzielnie. Uśmiechn ęła si ę łagodnie pod spojrzeniem Michaela i podniósłszy głow ę, ujrzała, że Marco te ż si ę jej przygl ąda. Dwóch m ęż czyzn obserwowało j ą jednocze śnie – ta my śl połaskotała j ą mile i siostra Elena u śmiechn ęła si ę jeszcze szerzej. I zaraz szybko odwróciła wzrok, zakłopotana swoj ą bezpo średni ą reakcj ą. Dopiero teraz zauwa żyła, że okna furgonetki s ą zakryte ciemnymi zasłonkami. – Dlaczego okna są zasłoni ęte? – spytała Marca. – To wynaj ęty samochód. Taki ju ż był. Elena zawahała si ę. – A dok ąd jedziemy? – Nikt mi nie powiedział. – Luca na pewno wie. – To zapytaj jego. Elena zerkn ęła na siedz ącego za kierownic ą Luce, potem znów na Marca. – Czy grozi nam niebezpiecze ństwo? – Po co tyle pyta ć – Marco wyszczerzył z ęby w uśmiechu. – Kazano nam wyjecha ć, nagle, prawie w środku nocy. Jechali śmy tak, jakby kto ś mógł nas śledzi ć. Okna s ą zasłoni ęte, a ty... masz pistolet. – Naprawd ę? – Tak. – Mówiłem siostrze, że byłem karabinierem... – Ale ju ż nie jeste ś. – Jestem w rezerwie... – Marco odwrócił si ę nagle do kierowcy. – Luca, siostra Elena chce wiedzie ć, dok ąd jedziemy. – Na północ. Marco usadowił si ę wygodniej, zło żył r ęce na piersi i zamkn ął oczy. – Ja tam id ę spa ć – powiedział do Eleny. – Siostrze te ż radz ę si ę przespa ć. Przed nami długa droga. Elena popatrzyła na niego, a potem rzuciła okiem na Luce i zobaczyła jego profil w blasku zapałki, którą zapalał papierosa. Kiedy pomagał jej umie ści ć pacjenta w furgonetce, widziała wybrzuszenie pod jego kurtk ą. Potwierdziło si ę to, co ju ż wcze śniej podejrzewała – że on te ż ma pistolet. I chocia ż nikt o tym nie mówił, wiedziała, że Pietro, ten z rannej zmiany, jedzie za nimi drugim samochodem, tak że z broni ą. Michael Roark zamkn ął oczy. Ciekawa była, czy śni i jakie mog ą by ć te jego sny. Dok ąd go prowadz ą. Czy te ż po prostu jedzie ciemn ą drog ą, podobnie jak ona całkiem nie świadomy celu podró ży, w towarzystwie uzbrojonych obcych ludzi. Zastanawiała si ę te ż, jak ju ż kilka razy przedtem, kim on jest, że potrzebuje takich stra żników. Kim on w ogóle jest.

29

Rzym; w tym samym czasie

Nagle doznał wra żenia, że drepta po nim setki male ńkich stópek. Lekkich, zwinnych stpóek. Niedu żych. Jak u gryzoni. Harry Addison z trudem otworzył jedno oko i zobaczył je. Szczury. Były na jego piersi, na brzuchu, na obu nogach. Gwałtownie otrze źwiony krzykn ął. Wrzasn ął. Próbował je strz ąsn ąć z siebie. Niektóre zeskoczyły, ale inne nie. Postawiły uszka. Przygl ądały mu si ę czerwonymi oczkami. Potem poczuł smród. I przypomniał sobie o kanale ściekowym. Szum wody był wszechobecny. Harry u świadomił sobie, że jest mokry, że le ży w wodzie, która przepływa po nim. Uniósł si ę troch ę i jedynym sprawnym okiem zobaczył wi ęcej szczurów. Setki – wy żej, na suchym terenie. Przygl ądały mu si ę, czekaj ąc. Dlatego na sobie miał ich tak niewiele. Nie chciały wchodzi ć do wody, z wyj ątkiem najodwa żniejszych, które przebyły płytki nurt w miejscu, gdzie le żał. Nad głow ą zobaczył kolebkowe kamienne sklepienie. Ten sam kamie ń, uzupełniony tu i ówdzie cementem, był budulcem ścian i koryta kanału. Rzadko rozmieszczone żarówki w drucianych osłonach dostarczały sk ąpego oświetlenia jego osłabionemu wzrokowi. Wzrok. Nie był niewidomy! W ka żdym razie nie całkiem. Le żą c na boku zamkn ął powieki i w jednej chwili wszystko znikn ęło. Przez moment trwał w bezruchu, a potem, zebrawszy si ę na odwag ę, otworzył lewe oko. Czarno. Nic nie wida ć. Natychmiast otworzył prawe oko i świat powrócił. Przy ćmione światła. Kamie ń. Cement. Woda. Szczury. Zobaczył, że dwa siedz ące najbli żej jego prawego oka podsun ęły si ę jeszcze o centymetr. Ruszały noskami. Obna żyły z ęby. Najodwa żniejsze z odwa żnych. Jakby wiedziały. Zabra ć mu to oko i przestanie je widzie ć. Wtedy go dopadn ą. – Wynocha! – wrzasn ął i spróbował si ę podnie ść . Poczuł, że wczepiły si ę mocniej pazurkami i nie ruszyły z miejsca. – Wynocha! Won! Wypierdala ć st ąd! Rzucał si ę na boki, usiłuj ąc je strz ąsn ąć , a jego głos odbijał si ę echem od ścian. Wtem zsun ął si ę ze stopnia i wpadł do gł ębszej wody. Poczuł, jak go porywa, jak jej siła zaczyna go nie ść . Był pewien, że szczury uciekły. Że słyszał ich przenikliwe piski, gdy skakały na brzeg, ratuj ąc si ę przed utoni ęciem. Że słyszy setki innych piszcz ących w straszliwym chórze zbiorowego przera żenia. Otworzył usta, wrzeszcz ąc jeszcze gło śniej ni ż one, usiłuj ąc złapa ć oddech. Lecz zamiast tego nałykał si ę wody i zacz ął si ę krztusi ć, płyn ąc dalej z nurtem. Nie czuł ju ż niczego poza smakiem wody, zgniłej i zmieszanej z jego krwi ą.

30

Pi ątek, 10 lipca; 1.00

Jaka ś dło ń dotkn ęła jego twarzy i Harry j ękn ął. R ęka wycofała si ę, a po chwili wróciła z wilgotn ą ścierk ą, któr ą obtarła mu twarz i po raz kolejny obmyła ran ę na czole. Nast ępnie łagodnie poskrobała zakrzepł ą krew, zlepiaj ącą jego włosy. Gdzie ś z oddali dobiegł stłumiony łoskot i ziemia zadr żała; po chwili d źwi ęk i ruch ustały. Poczuł, że kto ś go ci ągnie za ramiona i otworzył oczy, a raczej jedno oko, to, którym widział. Gdy to zrobił, a ż si ę wzdrygn ął. Patrzyły na niego szeroko rozwarte oczy, połyskuj ące w przy ćmionym świetle, osadzone w olbrzymiej głowie. – Parla Italiano? – Mówi ący te słowa człowiek siedział na ziemi obok Harry’ego. Głos miał wysoki, akcent nietypowy, jakby śpiewny. Harry pokr ęcił głow ą. – Inglese? – Tak – wyszeptał. – Amerykanin? – Tak – szepn ął ponownie. – Ja te ż. Z Pittsburgha. Przyjechałem do Rzymu, bo chciałem wyst ąpi ć u Felliniego. Ale nie wyst ąpiłem. I ju ż tu zostałem. Harry słyszał swój własny ci ęż ki oddech. – Gdzie jestem? – U Herculesa. – Szerokie oblicze rozja śnił u śmiech. Wtem pojawiła si ę jeszcze jedna twarz, te ż wpatrzona w Harry’ego. Twarz kobiety około czterdziestki, o ciemnej karnacji i włosach podwi ązanych kolorow ą bandan ą. Kl ękn ąwszy, dotkn ęła jego głowy, a potem uniosła w gór ę jego lew ą r ękę. Dło ń była grubo zabanda żowana. Spojrzenie kobiety przeniosło si ę na człowieka z wielk ą głow ą i powiedziała co ś w nieznanym Harry’emu j ęzyku. Tamten potwierdził skinieniem. Kobieta popatrzyła znów na Harry’ego, po czym nagle wstała i odeszła. Po chwili rozległ si ę odgłos jakby otwieranych i zamykanych ci ęż kich drzwi. – Masz sprawne tylko jedno oko... Ale to drugie te ż będzie widziało, ju ż niedługo. Ona tak mówi. – Hercules uśmiechn ął si ę znowu. – Mam ci przemywa ć rany dwa razy dziennie, a jutro zmieni ć banda ż na r ęce. Ten na głowie mo że przez jaki ś czas zosta ć.... To te ż mi ona powiedziała. Znowu rozległ si ę łoskot i zadr żała ziemia. – Tutaj mieszkam. To mój dom – powiedział Hercules. – Odgrodzona cz ęść metra, stary tunel roboczy. Ju ż pi ęć lat tak egzystuj ę i nikt o tym nie wie. No, z wyj ątkiem paru takich jak ona. Niezłe, co? – Roze śmiał si ę, si ęgn ął za siebie i d źwign ął si ę na aluminiowej kuli. – Nogi mam do niczego. Ale jestem szeroki w barach i bardzo silny. Hercules był karłem. Miał troch ę ponad metr wzrostu i ogromn ą, jajowatego kształtu głow ę. Bary miał rzeczywi ście pot ęż ne, ramiona te ż. Ale to wszystko. W talii był szczupły, a nogi przypominały patyki. Poku śtykał w mrok i wrócił z drug ą kul ą. – Strzelali do ciebie... – stwierdził rzeczowo. Harry milczał, zupełnie ot ępiały. Niczego nie pami ętał. – Miałe ś szcz ęś cie. To był mały kaliber. Kula uderzyła w r ękę i drasn ęła głow ę. Le żałe ś w kanale, ja ci ę wyłowiłem. Harry wpatrywał si ę we ń swoim jednym okiem, nie rozumiej ąc. Jego umysł usiłował si ę odnale źć , jak gdyby nie mógł si ę otrz ąsn ąć z gł ębokiego snu i przebi ć do rzeczywisto ści. Nie wiadomo czemu, jego my śli pow ędrowały do Madeline i ujrzał j ą, z rozpostartymi rękami i nogami, z włosami tworz ącymi wokół głowy aureol ę w czarnej wodzie pod lodem jeziora. Zastanawiał si ę, czy ona te ż tak to odczuwała, to przechodzenie od przera żaj ącej rzeczywisto ści do stanu podobnego śnieniu, przenoszenie si ę z jednego w drugie, nim w ko ńcu zapadła w ostatni, najgł ębszy sen. – Nie czujesz bólu? – Nie. – To te jej leki – za śmiał si ę Hercules. – To Cyganka, zna si ę na uzdrawianiu. Ja nie jestem Cyganem, ale mam z nimi dobre układy. Daj ą mi ró żne rzeczy, ja im te ż. Robimy sobie przysługi. Szanujemy si ę i nie okradamy nawzajem. – Zachichotał, a po chwili spowa żniał. – Ciebie te ż nie okradłem, ojcze. – Ojcze? – Harry spojrzał na ń nieprzytomnie. – W marynarce były twoje papiery. Jeste ś ksi ądz Addison. – Hercules wsparł si ę na kuli i si ęgn ął r ęką w bok. Obok suszyły si ę na zaimprowizowanych wieszakach ubrania Harry’ego. Na ziemi le żała koperta, któr ą dał mu Gaspari, a obok rzeczy Danny’ego – strzaskany zegarek, rozbite okulary, nadpalona legitymacja watyka ńska i paszport. Hercules niczym akrobata opu ścił si ę po kulach na ziemi ę i usiadł z powrotem naprzeciw Harry’ego. Jakby przysun ął sobie krzesło. – Mamy problem, ojczulku. Na pewno by ś chciał, żebym komu ś o tobie powiedział. Najlepiej policji, co? Ale nie mo żesz jeszcze chodzi ć i nie mog ę nikomu powiedzie ć, gdzie jeste ś, boby znale źli mój dom. Rozumiemy si ę? – Tak... – Najlepiej sobie odpocznij. Jak szcz ęś cie dopisze, jutro będziesz mógł wsta ć i pójdziesz sobie, gdzie zechcesz. Hercules nagle wykonał ruch odwrotny do poprzedniego i ju ż stał o kulach. – Wychodz ę teraz. Mo żesz spa ć bez obawy. Jeste ś tu bezpieczny. Po tych słowach zakr ęcił si ę i znikn ął w ciemno ści; słycha ć było echo jego kroków, a na ko ńcu skrzypni ęcie ci ęż kich drewnianych drzwi, jak przy wyj ściu Cyganki. Harry poło żył si ę i dopiero teraz zauwa żył, że pod głow ą ma poduszk ę i jest przykryty kocem. „Dzi ęki” wyszeptał w mrok. Usłyszał znowu daleki łoskot i poczuł drgania ziemi, gdy gdzie ś w oddali przejechało metro. Potem opanowało go znu żenie i zamkn ął oczy; my śli o Herculesie i innych rzeczach odpłyn ęły w ciemno ść .

31

Beverly Hills, Kalifornia. Czwartek, 9 lipca; o zmierzchu

Byron Willis zrobił gł ęboki wydech i odwiesił telefon. Skr ęcaj ąc z Sunset w Stone Canyon Road wł ączył reflektory lexusa i ujrzał w ich świetle obro śni ęte bluszczem mury strzeg ące ogromnych eleganckich rezydencji. Wydarzyło si ę co ś zupełnie niemo żliwego. Harry Addison, jego Harry, człowiek, którego wprowadził do firmy i kochał jak brata, który miał biuro w ko ńcu korytarza, nagle stał si ę poszukiwanym przez cał ą policj ę Włoch zabójc ą rzymskiego detektywa. A jego brata oskar żono o zamordowanie kardynała wikariusza Rzymu. Wszystko wydarzyło si ę tak nagle, niczym wypadek samochodowy. Central ę firmy ju ż zablokowały telefony od dziennikarzy, domagaj ących si ę jakiego ś o świadczenia od niego lub pozostałych partnerów. – A to sukinsyn! – zakl ął z gniewem na głos. Cokolwiek, cholera, si ę stało, Harry’emu b ędzie potrzebna maksymalna pomoc; firmie zreszt ą te ż. Willis wiedział, że przyjdzie mu sp ędzi ć noc na op ędzaniu si ę przed mediami oraz upewnianiu si ę, czy klienci wiedz ą, co si ę zdarzyło, i uprzedzaniu ich, żeby niczego nie mówili dziennikarzom. Jednocze śnie musi odszuka ć jako ś Harry’ego i załatwi ć mu najlepszych prawników we Włoszech. Zwalniaj ąc, Byron Willis zobaczył wozy transmisyjne i stada reporterów zgromadzonych przed bram ą jego domu przy Stone Canyon Road tysi ąc pi ęć set. Otworzył pilotem bram ę, zaczekał, a ż tłum si ę rozst ąpi, po czym wjechał do środka, kiwaj ąc im uprzejmie r ęką i staraj ąc si ę nie zwraca ć na nich uwagi. Po drugiej stronie stan ął, by si ę upewni ć, że nikt si ę nie w ślizn ął za bram ę. Potem pojechał dalej; światła auta wydobyły z mroku długi znajomy podjazd prowadz ący pod dom. – Niech to szlag – wydyszał. W jednej chwili cały sympatyczny świat przewrócił si ę do góry nogami. U świadomiło mu to jeszcze mocniej jego własn ą sytuacj ę. Kolejne zebranie do pó źna, kolejny powrót do domu po zmroku. Żona z dwoma synami pojechała do ich domku narciarskiego w Sun Valley. Żona i synowie, których jak że rzadko widywał nawet wtedy, gdy byli w domu, nawet w weekendy. Bóg jeden wie, co go jeszcze czeka. Życie było takie bogate i powinno si ę je prze żywa ć do gł ębi; to nie w porz ądku, żeby obowi ązki w firmie zabierały a ż tak wielk ą jego cz ęść . Postanowił, że kiedy tylko sprawa z Harrym zostanie załatwiona – a zostanie – będzie mniej przesiadywał w biurze, zacznie korzysta ć z prostych przyjemno ści i zajmie si ę rodzin ą. Nacisn ął guzik pilota, drzwi gara żu si ę otworzyły. Jednocze śnie powinno si ę zapali ć światło w środku, ale tym razem z niewiadomego powodu tak si ę nie stało. Otworzył drzwiczki i wysiadł. – Byron... – rozległ si ę z mroku m ęski głos. Willis a ż podskoczył i odwróciwszy si ę, dostrzegł ledwie zarys jakiej ś zbli żaj ącej si ę postaci. – Kto to? – Przyjaciel Harry’ego Addisona. Harry’ego? Co to jest, do cholery? Nagle przeszył go lęk. – Jak tu wszedłe ś? Czego chcesz? – Niewiele. W mroku zata ńczył płomyk i rozległ si ę nikły d źwi ęk, jakby kto ś splun ął. Co ś uderzyło Willisa w pier ś. Instynktownie spojrzał w dół, usiłuj ąc dojrze ć, co to jest. I nagle poczuł, że uginaj ą si ę pod nim nogi. Odgłos powtórzył si ę. Dwa razy. Tamten stał tu ż przed nim. Byron Willis wzniósł wzrok ku niebu. – Nie rozumiem... I to były jego ostatnie słowa.

32

Rzym. Pi ątek, 10 lipca; 7.00

Thomas Kind szedł ście żką wzdłu ż Tybru, czekaj ąc niecierpliwie, a ż zadzwoni komórka, któr ą miał w kieszeni. Ubrany był w be żowy garnitur w pr ąż ki i koszul ę w niebieskie paski, rozpi ętą pod szyj ą. Biał ą panam ę opu ścił na czoło, żeby zasłoni ć twarz przed porannym sło ńcem i ewentualnym wzrokiem kogo ś ciekawskiego, kto mógłby go rozpozna ć i zawiadomi ć władze. Przeszedł jeszcze kilkana ście kroków pod parasolem cienistych drzew, a ż dotarł do miejsca, gdzie wody Tybru płyn ęły bezpo średnio przy granitowej ścianie nabrze ża. Rozejrzawszy si ę, zobaczył jedynie poranny sznur aut na biegn ącej za drzewami drodze. Rozpi ął wi ęc marynark ę i zza paska wyci ągn ął jaki ś przedmiot owini ęty w biał ą jedwabn ą chusteczk ę. Pochylił si ę, opieraj ąc łokciami o kamienn ą balustrad ę, jak turysta przygl ądaj ący si ę rzece, i wypu ścił przedmiot z chusteczki do wody. Po sekundzie usłyszał plusk i wyprostował si ę powoli, od niechcenia przecieraj ąc chustk ą kark. Nast ępnie poszedł dalej, a na dnie rzeki pozostały zw ęglone szcz ątki hiszpa ńskiego pistoletu Llama. Dziesi ęć minut pó źniej wszedł do niewielkiej trattorii tu ż obok Piazza Farnese, zamówił przy barze zimne espresso i usiadł przy stoliku w gł ębi, wci ąż niecierpliwie oczekuj ąc telefonu i informacji, która nie nadchodziła. Wyj ął komórk ę z kieszeni, wybrał numer, odczekał dwa sygnały, wystukał trzycyfrowy kod i rozł ączył si ę. Siedział i ze szklank ą w r ęce czekał na odpowied ź. Thomas Jose Alvarez-Rios Kind zyskał rozgłos w roku 1984, kiedy to zabił czterech tajnych funkcjonariuszy francuskiej brygady antyterrorystycznej podczas ich nieudanego nalotu na przedmie ściach Pary ża. Od tego czasu był ulubionym tematem dziennikarzy i herosem terrorystycznego podziemia. Został, jak nazywano go w mediach, nowym Carlosem-Szakalem, terrorystycznym najemnikiem słu żą cym temu, kto oferował najwy ższ ą stawk ę. W ko ńcu lat osiemdziesi ątych i na pocz ątku dziewi ęć dziesi ątych zabijał niemal dla wszystkich. Od niedobitków włoskich Czerwonych Brygad, poprzez francusk ą Action Directe, do Muammara Kaddafiego i Abu Nidala. Pracował dla wywiadu irakijskiego w Belgii, Francji, Wielkiej Brytanii i Włoszech. Potem, jako egzekutor długów, dla wielkich trafficantes, szefów kartelu narkotykowego z Medellin. A pó źniej jeszcze, gdy potrzebowano jego pomocy, wracał kilkakrotnie do Włoch, by w ramach kontraktu z Cosa Nostra zamordowa ć ścigaj ących mafi ę prokuratorów z Kalabrii i Palermo. Wszystko to pozwoliło mu powtórzy ć publicznie słowa Bonnota, przywódcy krwawego gangu, działaj ącego w Pary żu w roku 1912, słowa wypowiedziane przedtem tak że przez Carlosa: „Jestem sławnym człowiekiem”. I był sławny. Od lat jego twarz pojawiała si ę na czołówkach najwi ększych dzienników świata, a tak że na okładkach „Time’a”, „Newsweeka” i nawet „Vanity Fair”. W programie „60 Minutes” jego sylwetk ę przedstawiono dwukrotnie. Dzi ęki temu znalazł si ę w zupełnie innej klasie ni ż cały szereg wolnych strzelców, którzy zreszt ą ch ętnie dla niego pracowali. Problem polegał jednak na tym, że sam nabierał stopniowo przekonania, i ż jest umysłowo chory. Pocz ątkowo wydawało mu si ę, że tylko si ę zagubił. Zaczynał jako czystej wody rewolucjonista, idealistycznie nastawiony nastolatek, w roku 1976. Wyruszył wówczas do Chile i Ekwadoru, by z karabinem w r ęku pom ści ć na ulicach Yalery studentów zamordowanych przez żołnierzy Pinocheta. Potem oddawał si ę ideologicznym rozwa żaniom w Londynie, gdzie mieszkał z rodzin ą matki i ucz ęszczał do renomowanych szkół angielskich, a pó źniej studiował politologi ę i histori ę na Oksfordzie. Zaraz po studiach odbył tajne spotkanie z londy ńskim rezydentem KGB, od którego otrzymał niebawem ofert ę przeszkolenia w Moskwie i zostania agentem sowieckim. Po drodze do Moskwy zatrzymał si ę w Pary żu. Wtedy wydarzyła si ę ta historia z francusk ą policj ą. Od tego czasu była ju ż tylko sława. A jednak w ostatnich miesi ącach czuł coraz mocniej, że nie kieruje nim zupełnie ideologia czy rewolucyjny zapał, lecz raczej mo żliwo ści, jakie daje terror sam w sobie, a ści ślej mówi ąc, sam akt zabijania. Zabijanie dawało mu co ś wi ęcej ni ż zwykł ą przyjemno ść – podniecało go seksualnie. Do tego stopnia, że zast ąpiło mu w ko ńcu sam akt. Za ka żdym razem – cho ć nie chciał tego przyzna ć nawet przed sob ą – uczucie to pot ęgowało si ę i przynosiło wi ększe spełnienie. Znale źć obiekt uczu ć, podej ść go i zaszlachtowa ć w najbardziej pomysłowy sposób, jaki akurat wymy śli – o to chodziło. Było to straszne. Nienawidził tego. Sama my śl o tym go przera żała. Lecz jednocze śnie tego pragn ął. Podejrzenie choroby rozpaczliwie od siebie odganiał. Wolał my śle ć, że jest po prostu zm ęczony albo – bardziej realistycznie – popada w stan typowy dla m ęż czyzn pod czterdziestk ę. Wiedział jednak, że to nieprawda, że co ś jest nie w porz ądku. ,Stopniowo bowiem czuł si ę coraz bardziej wytr ącony z równowagi, jak gdyby jaka ś cz ęść jego „ja” stawała si ę ci ęż sza od reszty. Sytuacj ę pogarszał jeszcze fakt, że nie miał z kim o tym porozmawia ć. Obawiał si ę, że mo że zosta ć schwytany, wydany policji lub skompromitowany. Świergot telefonu przywołał go z powrotem do rzeczywisto ści. Odebrał natychmiast. – Oui – powiedział po francusku i kilka razy pokiwał głow ą. To była wiadomo ść , jakiej oczekiwał, a składała si ę ona z dwóch cz ęś ci. Pierwsza była potwierdzeniem rozwi ązania potencjalnego problemu w Stanach Zjednoczonych: je żeli Harry Addison rozmy ślnie lub mimowolnie przekazał jak ąś niewygodn ą dla zainteresowanych informacj ę Byronowi Willisowi, nie miało to ju ż znaczenia. Obiekt został wyeliminowany. Druga sprawa była trudniejsza, wymagała bowiem intensywnych poszukiwa ń telefonicznych. Rezultat jednak przerósł jego naj śmielsze oczekiwania. – Tak – powiedział na koniec. – Pescara. Ju ż wyje żdżam.

33

7.50

– Ciepła herbata – oznajmił Hercules. – Mo żesz przełyka ć? – Tak – skin ął głow ą Harry. – We ź kubek w obie r ęce. Karzeł podsun ął mu naczynie i pomógł je obj ąć dło ńmi. Ta prosta czynno ść stała si ę skomplikowana za spraw ą banda żu owijaj ącego lew ą dło ń rannego niczym za du ża mitenka. Harry napił si ę i a ż go zatkało. – Okropna, co? Cyga ńska herbatka. Mocna i gorzka. Ale wypij. Pomo że ci przyj ść do zdrowia i odzyska ć wzrok. Harry zawahał si ę, a potem wychylił zawarto ść kubka długimi łykami, usiłuj ąc nie czu ć smaku. Hercules przygl ądał mu si ę z uwag ą, przechylaj ąc si ę z boku na bok niczym artysta studiuj ący modela. Gdy Harry sko ńczył, karzeł odstawił naczynie. – Ty to nie jeste ś ty – oznajmił nagle. – Co? – Nie jeste ś ksi ędzem Danielem, tylko jego bratem. – Sk ąd to wiesz? – Harry d źwign ął si ę na łokciu. – Po pierwsze, ze zdj ęcia w paszporcie. Po drugie, bo szuka ci ę policja. – Policja? – wzdrygn ął si ę Harry. – Słyszałem w radio. Jeste ś poszukiwany za morderstwo, ale nie za to, które popełnił twój brat. Ta historia z kardynałem to mocna sprawa. Ale twoja też niezgorsza. – O czym ty mówisz? – O policjancie, panie Addison. Detektywie nazwiskiem Pio. – Pio nie żyje? – Wykonałe ś niezł ą robot ę. – Ja wykonałem...? W jednej chwili wszystko wróciło. Pio patrz ący w lusterko alfy, kład ący pistolet na przednim siedzeniu. I jednocze śnie widok ci ęż arówki tu ż przed nimi, i własny głos Harry’ego, krzycz ący, żeby uwa żał. Po chwili wrócił jeszcze jeden fragment. Co ś, czego a ż do tej chwili nie pami ętał. D źwi ęk. Okropnie gło śny. Powtarzaj ący si ę szybko, ogłuszaj ący huk. Wystrzały z pistoletu. Po chwili przypomniał sobie twarz. Była tam i zaraz znikn ęła, jak o świetlona na ułamek sekundy fleszem. Blada i okrutna. Z półu śmiechem na ustach. I przypomniało mu si ę jeszcze co ś: najbardziej niebieskie oczy, jakie widział w życiu. – Nie... – odezwał si ę ledwie słyszalnym głosem, oszołomiony, ze wzrokiem utkwionym w Herculesie. – Ja tego nie zrobiłem. – To nie ma znaczenia, panie Harry, czy to zrobiłe ś, czy nie... Liczy si ę, że władze uwa żaj ą, i ż tak. We Włoszech nie ma kary śmierci, ale policja i tak znajdzie sposób, żeby ci ę zabi ć. – Hercules d źwign ął si ę nagle do pionu. Pochylony na kulach, spogl ądał na Harry’ego z góry. – Mówili, że jeste ś prawnikiem. Z Kalifornii. Zarabiasz pieni ądze na gwiazdach filmowych i jeste ś bardzo bogaty. Harry opadł na posłanie. No tak. Hercules chciał pieni ędzy i zamierzał wydusi ć je z niego, gro żą c wydaniem policji. Dlaczego zreszt ą nie? Karzeł był przecie ż zwykłym wyrzutkiem, żyj ącym w brudnych zakamarkach metra, i Harry spadł mu jak z nieba. I niezale żnie od powodu, dla którego uratował mu życie, w zwi ązku z nowym obrotem wypadków odkrył teraz, że ocalił kur ę znosz ącą złote jaja. – Mam troch ę pieni ędzy, to prawda. Ale je żeli spróbuj ę si ę do nich dosta ć, policja znajdzie mnie bardzo szybko. Nawet gdybym chciał ci co ś da ć, po prostu nie mam jak. – To nie ma znaczenia – Hercules pochylił si ę ni żej i wyszczerzył w u śmiechu. – Wyznaczyli za ciebie cen ę. – Cen ę? – Tak jest, wyznaczyli nagrod ę. Sto milionów lirów. To jest jakie ś sze ść dziesi ąt tysi ęcy dolarów. Kupa pieni ędzy, panie Harry, szczególnie dla tych, którzy nie maj ą grosza. Karzeł znalazł drug ą kul ę, odwrócił si ę i w jednej chwili poku śtykał w ciemno ść . – Ja go nie zabiłem! – zawołał za nim Harry. – Policja i tak ci ę załatwi! – Głos Herculesa odbijał si ę echem, a ż zagłuszył go odległy łoskot metra, mijaj ącego ko ńcow ą cz ęść jego prywatnego tunelu. Po chwili rozległ si ę skrzyp otwieranych drzwi i trzask, gdy si ę zamkn ęły. Potem zapadła cisza.

34

Cortona, Włochy

Miejsce, do którego przywie źli Michaela Roarka, okazało si ę nie szpitalem, lecz prywatnym domem o nazwie Casa Alberti; odrestaurowanym dwupi ętrowym wiejskim budynkiem z kamienia, nazwanym imieniem starej florenckiej rodziny. Siostra Elena ujrzała go przez porann ą mgł ę, gdy min ęli żelazn ą bram ę i jechali długim, żwirowanym podjazdem. Opu ściwszy Pescar ę, omin ęli autostrad ę A14 i pojechali A24, po czym przeskoczyli z powrotem na A14, ale w kierunku północnym. Posuwali si ę wzdłu ż wybrze ża Adriatyku ku San Bendetto i dalej Civitanova Marche, po północy skr ęcili na zachód i min ąwszy Foligno, Asy ż i Perugi ę, wspi ęli si ę na wzgórza, by o świcie dotrze ć do Casa Alberti, le żą cego na wschód od staro żytnego toska ńskiego miasta Cortona. Marco otworzył bram ę i szedł przed furgonetk ą w stron ę budynku. Pietro, który jechał za nimi, zamkn ął bram ę na klucz, a potem wszedł do domu jako pierwszy. Sprawdził, czy wszystko w porz ądku, zapalił światła i wpu ścił ich do środka. Kilka minut pó źniej Elena przygl ądała si ę w milczeniu, jak Marco i Luca wnosz ą Michaela Roarka frontowymi schodami do budynku, a potem na drugie pi ętro, do pokoju maj ącego mu teraz zast ąpi ć szpitaln ą sal ę. Otworzyła zasłoni ęte okiennicami okno i ujrzała czerwon ą kul ę sło ńca, wysuwaj ącą si ę wła śnie ponad horyzont za rozległymi polami. Na dole Pietro wyszedł z budynku i przestawił swoje auto przed furgonetk ę, tak że oba pojazdy blokowały teraz podjazd, uniemo żliwiaj ąc dotarcie pod sam dom samochodem. Potem silnik ucichł, a Pietro podszedł do baga żnika i wyj ął stamt ąd strzelb ę. W chwil ę pó źniej siedział z powrotem w swoim aucie. Drzwiczki zostawił otwarte, zaplótł r ęce na piersi i natychmiast zasn ął. – Pomóc w czym ś, siostrzyczko? – W drzwiach stan ął Marco. – Nie, dzi ękuj ę – uśmiechn ęła si ę do niego. – Luca b ędzie spał na górze. Jakbym był potrzebny, jestem w kuchni. – Dzi ękuj ę... Marco wyszedł, zamykaj ąc za sob ą drzwi. Elena niemal natychmiast poczuła, jak bardzo jest zm ęczona. Podrzemywała przez cał ą podró ż, lecz emocje i my śli nie dawały jej zasn ąć gł ębiej. Teraz, w Casa Alberti, my śl o poło żeniu si ę do łó żka stała si ę nagle bardzo kusz ąca. Po prawej miała du żą łazienk ę z wann ą i oddzielnym prysznicem. Na lewo była wn ęka z łó żkiem i szaf ą, odgrodzona parawanem. Przed sob ą natomiast widziała pogr ąż onego we śnie Michaela Roarka. Podró ż go wyczerpała. Przez wi ększ ą cz ęść drogi był rozbudzony. Jego wzrok wci ąż w ędrował pomi ędzy m ęż czyznami a Elen ą, jakby usiłował zrozumie ć, gdzie jest i co si ę dzieje. Je śli si ę bał, nie było tego wida ć. By ć mo że dlatego, że stale go uspokajała, powtarzaj ąc swoje nazwisko i jego oraz imiona m ęż czyzn – przyjaciół wioz ących go tam, gdzie b ędzie mógł odpoczywa ć i zdrowie ć. Godzin ę czy dwie przed dotarciem na miejsce zapadł jednak w gł ęboki sen i spał w dalszym ci ągu. Otworzyła przyniesion ą przez Marca medyczn ą walizeczk ę, wyj ęła aparat do mierzenia ci śnienia i zmierzyła je choremu, przygl ądaj ąc mu si ę badawczo. Twarz pod okrywaj ącymi głow ę banda żami była wymizerowana, na pewno stracił mnóstwo na wadze. Ciekawe, pomy ślała Elena, jak te ż wygl ądał przedtem. Jak będzie wygl ądał, gdy zacznie zdrowie ć, normalnie si ę od żywia ć i odzyskiwa ć siły. Gdy sko ńczyła, schowała przyrz ąd i wstała. Ci śnienie miał takie samo jak po południu i takie samo jak zaraz po przywiezieniu go do Pescary. Ani lepsze, ani gorsze. Bez zmian. Zaznaczyła je na karcie, zdj ęła habit, wło żyła bawełnian ą koszul ę nocn ą i weszła do łó żka, maj ąc nadziej ę przespa ć si ę ze trzy kwadranse, najwy żej godzin ę. Zerkn ęła na zegarek. Było dwadzie ścia po ósmej w pi ątek, dziesi ątego lipca.

35

Rzym.

W tym samym czasie Kardynał Marsciano siedział w swojej bibliotece i ogl ądał na małym telewizorze transmitowan ą na żywo, zaimprowizowan ą konferencj ę prasow ą. Dominował na niej gniew. Marcello Taglia, szef Gruppo Cardinale, został otoczony przez tłum reporterów, gdy wje żdżał samochodem do siedziby policji. Musiał wysi ąść , żeby stawi ć im czoło i odpowiada ć na pytania. Nie wie, sk ąd pochodzi kaseta z ameryka ńskim prawnikiem Harrym Addisonem, oznajmił Taglia. Nie wie, w jaki sposób nagranie przeciekło do prasy. Nie wie, kto przekazał mediom fotografi ę ojca Daniela Addisona i podpowiedział, że ten człowiek, podejrzany o zamordowanie kardynała wikariusza Rzymu i zabity jakoby wskutek eksplozji w autobusie jad ącym do Asy żu, jednak żyje i ukrywa si ę gdzie ś we Włoszech. Tak, to prawda, że wyznaczono nagrod ę w wysoko ści stu milionów lirów za informacje, które doprowadz ą do aresztowania i skazania jednego albo obu Amerykanów. Uj ęcie si ę sko ńczyło i pojawił si ę obraz studia telewizyjnego. Atrakcyjna spikerka siedz ąca za szklanym biurkiem zaprezentowała telewidzom nagranie z Harrym. Na koniec pokazano na ekranie fotografie obu braci i numer telefonu, pod którym mo żna si ę było kontaktowa ć z policj ą. Marsciano wył ączył telewizor i patrzył w pusty ekran, czuj ąc, jak jego świat pogr ąż a si ę w mroku. Świat, który w ci ągu najbli ższych godzin mógł si ę okaza ć jeszcze mroczniejszy, wr ęcz nie do wytrzymania. Wkrótce miał stan ąć przed czterema kardynałami, tworz ącymi wraz z nim komisj ę nadzoruj ącą interesy Stolicy Apostolskiej. Miał im przedło żyć do ratyfikacji nowy, celowo wprowadzaj ący w bł ąd, projekt portfela inwestycyjnego. O wpół do drugiej spotkanie si ę sko ńczy i Marsciano odb ędzie dziesi ęciominutowy spacer z Watykanu do Armari, małej rodzinnej trattorii przy Viale Angelico. Tam, w prywatnym pokoiku na pi ętrze, spotka si ę z Palestrin ą, by mu przedstawi ć efekty rozmów. Od tych efektów zale żało nie tylko powodzenie „Chi ńskiego Protokołu” Palestriny, lecz tak że własne życie Marsciana, a co za tym idzie, życie ojca Daniela. Starał si ę utrzymywa ć t ę my śl z dala od siebie, boj ąc si ę, że go osłabi i kardynałowie zorientuj ą si ę, jak jest zdesperowany. W miar ę zbli żania si ę wyznaczonej godziny czuł, że cho ć walczy ile sił, nieubłagana pami ęć – jakby kierował ni ą Palestrina – wci ąż wraca do tamtej przejmuj ącej dreszczem chwili. I nagle ju ż znów tam był, w biurze Pierre’a Weggena w Genewie, wieczorem w dniu eksplozji autobusu. Zadzwonił telefon, do niego. To był Palestrina. Poinformował go jednym tchem, że ojciec Daniel był w autobusie i jest uznany za zabitego, a poza tym... – Bo że w niebiosach! Marsciano wci ąż czuł straszliwe ukłucia słów Palestriny, wypowiadanych głosem łagodnym niczym szelest jedwabiu – ... „policja znalazła przekonywaj ące dowody rzeczowe, wskazuj ące na to, że ojciec Daniel jest zabójc ą kardynała Parmy”. Pami ętał własny okrzyk oburzenia i milcz ąco uśmiechni ętego Weggena, jak gdyby bankier wiedział doskonale o wszystkim. Palestrina tymczasem mówił dalej, nieporuszony. – Ponadto, Eminencjo, je żeli prezentacja na radzie kardynałów si ę nie powiedzie i odpowiednie propozycje inwestycji nie zostan ą przegłosowane, policja wkrótce si ę zorientuje, że ni ć prowadz ąca od zamordowania Parmy nie ko ńczy si ę na ojcu Danielu, lecz prowadzi bezpo średnio do ciebie. I mog ę spokojnie zało żyć, że pierwszym pytaniem, zadanym przez prowadz ących śledztwo, b ędzie, czy ty i kardynał wikariusz byli ście kochankami. Zaprzeczanie oczywi ście na nic si ę nie zda, poniewa ż przedstawionych zostanie wystarczaj ąco wiele dowodów – listy i zapiski o sensacyjnym i bardzo osobistym charakterze, znalezione w waszych prywatnych komputerach... Prosz ę pomy śle ć, Eminencjo: twoja twarz i jego na okładkach wszystkich czasopism, na ekranach telewizorów na całym świecie. Prosz ę pomy śle ć o reperkusjach w samej Stolicy Apostolskiej i ha ńbie, jak ą to ści ągnie na Ko ściół Świ ęty. Roztrz ęsiony i przera żony, nie maj ąc w ątpliwo ści co do tego, kto jest odpowiedzialny za wysadzenie w powietrze autobusu, Marsciano po prostu odło żył słuchawk ę. Palestrina był wsz ędzie. Dokr ęcał śrub ę, zaciskał chwyt. Skuteczny, opanowany, bezwzgl ędny. Pot ęż niejszy i bardziej przera żaj ący i ohydny, ni ż Marsciano sobie to dot ąd wyobra żał. Kardynał odwrócił si ę do okna i wyjrzał na ulic ę. Po drugiej stronie stał szary mercedes, maj ący go zawie źć do Watykanu. Kierowca był nowy: ulubieniec Farela, cywilny funkcjonariusz o dzieci ęcej twarzy, nazwiskiem Anton Pilger. Gospodyni kardynała, siostra Maria-Louisa, te ż była nowa. Podobnie jak sekretarki i szef biura. Z poprzedniej ekipy pozostał mu tylko ksi ądz Bardoni, i to tylko dlatego, że zawiadywał komputerami i umiał obsługiwa ć baz ę danych wspóln ą z genewskim biurem Weggena. Marsciano był pewien, że kiedy tylko zostanie przyj ęty nowy portfel inwestycyjny, ojciec Bardoni tak że odejdzie. Był ostatnim z oddanych mu ludzi; po jego odej ściu pozostanie w gnie ździe żmij Palestriny zupełnie sam.

36

Harry poruszał si ę niepewnie w ciemno ści. Głowa wci ąż go bolała od uderzenia rykoszetuj ącej kuli; plecami ocierał si ę o chropowat ą ścian ę tunelu, a wyci ągni ętą przed siebie zdrow ą ręką usiłował odnale źć drzwi, przez które wychodził Hercules. Musi si ę st ąd wydosta ć, zanim wróci karzeł i przyprowadzi ze sob ą Bóg wie kogo. Mo że przyjaciół, a mo że policj ę. Sze ść dziesi ąt tysi ęcy dolarów; jakie ż to musz ą by ć pieni ądze dla kogo ś takiego jak on! Gdzie s ą te drzwi? To nie mogło by ć tak daleko. A je śli je min ął w ciemno ści? Zatrzymał si ę, nasłuchuj ąc. Liczył, że daleki odgłos jad ącego metra pomo że mu si ę zorientowa ć, gdzie jest. Cisza. Prawie całe swe siły zu żył na ubranie si ę, pozbieranie rzeczy Danny’ego i opuszczenie nory Herculesa. Nie wiedział, co zrobi, kiedy ju ż wyjdzie na świat, ale wszystko było lepsze od pozostania tutaj i czekania na to, co wymy ślił karzeł. Otaczała go kompletna ciemno ść . I nagle zobaczył w oddali punkcik światła. Koniec tunelu. Poczuł przypływ ulgi. Ruszył w t ę stron ę, wci ąż przyklejony plecami do ściany. Światło poja śniało. Przy śpieszył kroku i poczuł pod stop ą co ś twardego. Zatrzymał si ę, pomacał stop ą. Stal. To były tory. Spojrzał przed siebie. Jasny punkt się przybli żał. Przemkn ęła mu przez głow ę my śl o urz ądzeniu, którym go torturowano. To nie mogło by ć to. Gdzie on wła ściwie jest? A mo że w ogóle si ę stamt ąd nie wydostał? Wtem poczuł, że dr ży pod nim ziemia. Światło p ędziło ku niemu. Zrozumiał. Jest w czynnym tunelu! A światło to reflektor poci ągu. Odwrócił si ę i zacz ął biec z powrotem. Światło było coraz ja śniejsze. Zawadził nog ą o szyn ę i niemal si ę przewrócił. Usłyszał świst gwizdka poci ągu. A potem zgrzyt stali, gdy maszynista wł ączył hamulce. Nagle chwyciły go jakie ś r ęce i cisn ęły pod ścian ę tunelu. Wagony przemkn ęły centymetry od jego twarzy; mign ęły mu o świetlone wn ętrza przedziałów i twarze zaskoczonych pasa żerów. Poci ąg przejechał i zatrzymał si ę ze zgrzytem pi ęć dziesi ąt metrów dalej. – Oszalałe ś? Przed sob ą miał twarz Herculesa, trzymaj ącego go żelaznym u ściskiem za poły marynarki. Dobiegły ich okrzyki obsługi poci ągu. Kilku ludzi wyskoczyło z wagonów i szło ku nim z latarkami. – Tędy. – Hercules obrócił go i popchn ął w w ąski boczny korytarz, a chwil ę pó źniej wepchn ął na drabink ę robocz ą i zacz ął wspina ć si ę za nim. Z kulami zawieszonymi na jednym ramieniu, kołysał si ę na samych rękach, niczym w cyrku. Za sob ą słyszeli krzyki i nawoływania kolejarzy. Hercules spojrzał gniewnie na Harry’ego i poci ągn ął do kolejnego w ąskiego korytarzyka, pełnego przewodów elektrycznych i wentylacyjnych. Szli tak, Harry przodem, a Hercules tu ż za nim, jeszcze jaki ś kilometr. Wreszcie zatrzymali si ę pod o świetlonym szybem wentylacyjnym. Hercules przez dłu ższ ą chwil ę milczał, nasłuchuj ąc. Potem, uznawszy, że nikt za nimi nie idzie, spojrzał na Harry’ego. – Na pewno zgłosz ą to policji. B ędą przeszukiwa ć tunele. Je żeli znajd ą moj ą kryjówk ę, domy ślą si ę, że tam byłe ś. I nie b ędę miał gdzie mieszka ć. – Przepraszam... – Przynajmniej dowiedzieli śmy si ę dwóch rzeczy. Masz do ść sił, żeby chodzi ć, nawet biec. I nie jeste ś ju ż ślepy. Harry rzeczywi ście widział. Nie miał jeszcze czasu sobie tego uprzytomni ć. Najpierw było ciemno. Potem pojawiło si ę światło, a na ko ńcu widział pasa żerów w wagonach. Nie jednym okiem, lecz dwoma. – No – rzekł Hercules. – Jeste ś wolny. – Zdj ął zawieszony na ramieniu pakunek i podał go Harry’emu. – Otwórz. Harry posłuchał go. W paczce były czarne spodnie, czarna koszula, czarna marynarka i biała koloratka ksi ędza, Wszystko znoszone, ale zdatne do u żytku. – Będziesz teraz swoim bratem, co? Harry patrzył na ń zdumiony. – No dobra, mo że nie swoim bratem, ale ksi ędzem – dodał karzeł. – Czemu nie? Broda ci ju ż ro śnie, zaczynasz inaczej wygl ąda ć... W mie ście jest tylu ksi ęż y, że to najlepsze przebranie. W spodniach masz kilkaset tysi ęcy. Nie za wiele, ale starczy, żeby ś si ę mógł rozejrze ć i zastanowi ć, co robi ć dalej. – Ale dlaczego? – zapytał Harry, – Mogłe ś mnie wyda ć policji i zgarn ąć nagrod ę. – Czy twój brat żyje? – Nie wiem. – Czy to on zabił kardynała? – Nie wiem. – No i widzisz. Jakbym ci ę wydał, nigdy by ś si ę nie dowiedział ani jednego, ani drugiego. Nie b ędziesz pewny, dopóki sam si ę nie przekonasz. Pami ętasz oczywi ście, że ciebie te ż szukaj ą, za zabicie policjanta. Sprawa jest przez to podwójnie interesuj ąca, zgadza si ę? – Tyle pieni ędzy urz ądziłoby ci ę na bardzo długo! – Ale musiałbym je wzi ąć od policji. A ja nie mog ę tam pój ść , panie Harry. Bo te ż kogo ś zabiłem... A gdybym si ę z kim ś umówił na jaki ś układ, pewnie wzi ąłby pieni ądze i znikn ął... Ty by ś wyl ądował w wi ęzieniu, a mnie i tak by si ę nie polepszyło. I po co mi to? – Ale dlaczego... – Ci pomagam? – Wła śnie. – Chc ę zobaczy ć, jak sobie poradzisz. Na ile ci starczy sprytu i odwagi. Czy uda ci si ę przetrwa ć. Czy znajdziesz odpowiedzi na swoje pytania. Czy udowodnisz, że jeste ś niewinny. – To nie jedyny powód, prawda? – Harry spojrzał na ń badawczo. Hercules cofn ął si ę o kulach i po raz pierwszy Harry dostrzegł na jego twarzy smutek. – Człowiek, którego zabiłem, był bogaty i pijany. Chciał mi rozwali ć głow ę cegł ą, bo wygl ądam, jak wygl ądam. Wi ęc zrobiłem, co musiałem zrobi ć. Ty jeste ś przystojny, inteligentny. Je żeli wykorzystasz swoje mo żliwo ści, masz szans ę. Ja nie mam żadnej. Jestem brzydkim karłem i morderc ą, skazanym na życie w podziemiach. Je śli wygrasz t ę gr ę, panie Harry, mo że sobie o mnie przypomnisz i wrócisz. Wykorzystasz swoje pieni ądze i wiedz ę, żeby mi jako ś pomóc. Ka żdy Cygan b ędzie wiedział, gdzie mnie szuka ć. Chyba żebym ju ż nie żył. Harry’ego ogarn ęła fala ciepła i autentycznego wzruszenia; poczuł, że ma do czynienia z niezwykłym człowiekiem. Pokr ęcił głow ą z u śmiechem, u świadamiaj ąc sobie niesamowito ść tego wszystkiego. Tydzie ń temu był w Nowym Jorku w interesach, jako jeden z najmłodszych i odnosz ących najwi ększe sukcesy prawników w bran ży rozrywkowej. Życie wydawało si ę usłane ró żami. Był na szczycie świata i mógł i ść jeszcze wy żej. Siedem dni pó źniej, za spraw ą obrotu wypadków, przekraczaj ącego wszelkie wyobra żenia, stoi oto cały w banda żach i brudny w szybie wentylacyjnym rzymskiego metra, poszukiwany za morderstwo policjanta. Był to koszmar ur ągaj ący zdrowemu rozs ądkowi, lecz mimo wszystko prawdziwy. I w samym środku tej historii człowiek poturbowany przez los, nie maj ący prawie nadziei na normalne życie, karzeł kaleka, który go uratował i doprowadził do zdrowia – stoi przed nim o kulach w półmroku i prosi o pomoc. Kiedy ś, w przyszło ści, je śli nie zapomni. Tą jedn ą zwyczajn ą pro śbą Hercules objawił mu łask ę, której istnienia Harry ledwie si ę domy ślał. Łask ę wiary w to, że jeden człowiek, je śli tylko zechce, mo że wykorzysta ć wszystko, czego si ę w życiu nauczył, żeby zrobi ć co ś warto ściowego dla innego człowieka. Było to powiedziane w sposób czysty i uczciwy, bez żadnych oczekiwa ń, że kiedykolwiek si ę spełni. – Zrobi ę, co tylko b ędę mógł – powiedział. – Obiecuj ę ci to.

37

Kafeteria na Stazione Termini, rzymskim głównym dworcu kolejowym; 9.30

Koscani patrzył, jak m ęż czyzna odchodzi w stron ę peronów i znika w tłumie. On sam zamierzał doko ńczy ć spokojnie kaw ę i wyj ść niespiesznie za jaki ś czas, upewniwszy si ę, że nikt ich nie skojarzył jako znajomych, którzy wychodzili razem. Enrico Cirelli był po prostu jeszcze jednym klientem, który zamówił kaw ę przy barze i przysiadł si ę akurat do stolika, przy którym siedział Roscani, czytaj ąc gazet ę. Zamienili ze sob ą ledwie kilkana ście słów, ale detektywowi to wystarczyło. Cirelli pracował jako elektryk i dopiero wczoraj wrócił z wyjazdowej pracy na północy kraju. Roscaniemu jednak opłaciło si ę czekanie. Jako wysoki rang ą członek Demokratycznej Partii Lewicy, czyli dawnej Komunistycznej Partii Włoch, Cirelli znał sytuacj ę w śród rzymskiej skrajnej lewicy jak własn ą kiesze ń. A środowisko to, jak oznajmił Roscaniemu prosto z mostu, nie miało nic wspólnego z zamordowaniem Parmy, z wysadzeniem autobusu jad ącego do Asy żu ani z zabiciem inspektora Pio. By ć mo że zrobiła to jaka ś rozłamowa frakcja czy grupka, ale nic mu o tym nie wiadomo. Je żeli tak, to ju ż on j ą znajdzie. – Grazie – rzekł Roscani, a jego rozmówca po prostu wstał i wyszedł. Nie musiał okazywa ć, że przyj ął podzi ękowanie. Wiedział, że Roscani odpłaci mu si ę, kiedy to b ędzie potrzebne. Inspektor w ko ńcu równie ż wstał i wyszedł. Nagranie z Harrym Addisonem odtwarzały ju ż wszystkie stacje telewizyjne. Fotografie obu braci widziało ju ż pewnie z dziewi ęć dziesi ąt procent mieszka ńców kraju. Roscani celowo trzymał si ę z dala od Questury i świateł jupiterów. Postanowili o tym z Tagli ą, kiedy o trzeciej nad ranem zadzwonił do niego z informacj ą, że telewizja zdobyła kopi ę nagrania, a tak że fotografi ę ojca Daniela wraz z odpowiednimi detalami dochodzenia prowadzonego przez Gruppo Cardinale. Taglia, usłyszawszy o tym, natychmiast zlecił Roscaniemu podj ęcie zdecydowanych działa ń w celu wykrycia źródła przecieku. Zale żała od tego nie tylko integralno ść Gruppo Cardinale, lecz tak że powaga włoskiego wymiaru sprawiedliwo ści. Obaj jednak zgodzili si ę, że b ędzie to przedsi ęwzi ęcie niezwykle trudne i mog ące prowadzi ć donik ąd. Wiedzieli bowiem, że źródłem przecieku był sam Roscani. Przemierzaj ąc dworzec w kierunku głównego wyj ścia i przepychaj ąc si ę przez płyn ącą w ró żne strony ludzk ą ci żbę, detektyw zauwa żył, że wsz ędzie jest mnóstwo policyjnych patroli. Wiedział, że jest ich du żo tak że gdzie indziej – na lotniskach, dworcach kolejowych i autobusowych, na przystaniach i w portach – od Rzymu po Sycyli ę, a na północy a ż do granic z Francj ą, Szwajcari ą i Austri ą. Wiedział równie ż, że dzi ęki nagło śnieniu sprawy przez media za bra ćmi Addisonami będzie si ę tak że rozgl ądało mnóstwo zwyczajnych obywateli. Pchn ął szklane drzwi i wyszedł na rozsłonecznion ą ulic ę, kieruj ąc si ę do samochodu. Czuł, jak zakrojone na niesłychan ą skal ę polowanie na ludzi nabiera rozp ędu. Zorientował si ę, że mru ży oczy, i zdał sobie spraw ę, że i on przygl ąda si ę uwa żnie twarzom przechodniów. Był świadom, że uczucia, które rzekomo odsun ął od siebie i pokrył profesjonalnym dystansem, wcale nie pozostały w ukryciu. Czuł, jak wracaj ą i wzbieraj ą w nim fal ą gor ąca. To, czy ojciec Daniel żył, czy był martwy, pozostawało w sferze domysłów. Ale Harry Addison musiał by ć gdzie ś w Rzymie. I tylko kwesti ą czasu było, kiedy zostanie zauwa żony. Gdy ju ż si ę to stanie, znajdzie si ę pod ścisł ą obserwacj ą. Przebywaj ące w jego pobli żu postronne osoby, którym mogłaby si ę sta ć krzywda, zostan ą dyskretnie ewakuowane. I w odpowiednim momencie, najpewniej po zmroku, pójdzie za nim ju ż tylko jeden człowiek. W kamizelce kuloodpornej i uzbrojony – w pistolet i we wspomnienia o utraconym towarzyszu. Tym człowiekiem b ędzie Otello Roscani.

38

Pi ątek, 10 lipca; 9.50

Harry Addison wyszedł z metra na stacji Manzoni wprost w jasne lipcowe sło ńce. Miał na sobie przebranie dostarczone przez Herculesa i wygl ądał, jak s ądził, na ksi ędza, który miał ci ęż ką noc. Ze szczecin ą zarostu, z opatrunkiem na lewej skroni i banda żem na lewej r ęce, dzi ęki któremu jego kciuk, palec wskazuj ący i środkowy trzymały si ę razem. Do twardej rzeczywisto ści przywrócił go w jednej chwili widok własnego zdj ęcia, obok fotografii Danny’ego, na okładkach „Il Messagero” i „La Repubblica”, wyło żonych po obu stronach kiosku z gazetami. Odwrócił si ę i poszedł w drug ą stron ę. Przede wszystkim musiał si ę jako ś doprowadzi ć do porz ądku, żeby nie zwraca ć na siebie uwagi. Zobaczył na rogu ulicy jak ąś kafejk ę i wszedł do środka. Liczył, że będzie w niej toaleta, gdzie mógłby obmy ć twarz i r ęce i przygładzi ć jako ś włosy, żeby si ę sta ć cho ć troch ę podobnym do ludzi. W kawiarni siedziało kilkana ście osób; nikt nawet na niego nie spojrzał. Jedyny barman stał przy ekspresie do kawy, tyłem do wn ętrza. Harry przeszedł przez sal ę, uznaj ąc, że toaleta powinna si ę znajdowa ć w gł ębi. Miał racj ę, lecz w środku kto ś był. Musiał poczeka ć. Stan ął pod ścian ą niedaleko okna i zacz ął si ę zastanawia ć, co robi ć dalej. Ulic ą za oknem przeszło dwóch ksi ęż y. Jeden był z goł ą głow ą, ale drugi miał beret, przekrzywiony zawadiacko na modł ę przedwojennych artystów paryskich. Mo że to taki styl, a mo że nie, ale skoro jeden ksi ądz mo że tak chodzi ć, to czemu nie dwóch? Drzwi toalety otworzyły si ę i stan ął w nich jaki ś męż czyzna. Popatrzał krótko na Harry’ego, jakby go rozpoznawał, a potem wszedł na sal ę. – Buon giorno, padre – rzucił, mijaj ąc go. – Buon giorno – odrzekł Harry, wszedł do pomieszczenia i zamkn ął drzwi. Przekr ęcił zamek i odwrócił si ę, by spojrze ć w lustro. Widok, jaki ujrzał, zaskoczył go zupełnie. Twarz miał wymizerowan ą, cer ę pobladł ą, broda wyrosła mu dłu ższa, ni ż s ądził. Wyje żdżaj ąc z LA, był w dobrej kondycji; wa żył osiemdziesi ąt pi ęć kilogramów, maj ąc metr osiemdziesi ąt pięć wzrostu. Na pewno stracił wiele na wadze. Nie wiedział ile, lecz w ksi ęż owskiej czerni wygl ądał chudo. Utrata wagi w poł ączeniu z zarostem zmieniły jego wygl ąd do ść powa żnie. Umył twarz i r ęce, najlepiej jak si ę dało przy pokrywaj ących je banda żach, zmoczył włosy i przygładził je dło ńmi. Nagle kto ś zapukał do drzwi toalety. – Momento – zawołał instynktownie i wystraszył si ę natychmiast, że mo że nie jest to poprawnie po włosku. Do pukania doł ączyło si ę gniewne szarpanie za klamk ę. Harry otworzył drzwi. Zobaczył poirytowan ą kobiet ę. To, że był ksi ędzem, wcale jej nie ostudziło. Najwyra źniej jej potrzeba była bardzo nagl ąca. Skin ął uprzejmie głow ą i przeszedłszy przez kawiarni ę, wyszedł na ulic ę. Widziały go twarz ą w twarz dwie osoby i żadna nie powiedziała słowa. Działo si ę to jednak w konkretnym miejscu, a ci ludzie pr ędzej czy pó źniej zobacz ą jego zdj ęcie i mog ą go sobie przypomnie ć. Wtedy zadzwoni ą na policj ę. Nale żało wi ęc oddali ć si ę z tej okolicy jak najszybciej.

39

Roscani przybiegł na miejsce po torach, Scala i Castelletti tu ż za nim. Tunel o świetlały reflektory. Wsz ędzie pełno było policjantów w kamizelkach kuloodpornych i z broni ą maszynow ą. Wśród nich kr ęcili si ę urz ędnicy z dyrekcji metra; był te ż maszynista kolejki, która niemal potr ąciła uciekiniera. – Było ich dwóch. Ten Amerykanin i jaki ś mały człowiek o kulach. Mo że karzeł – powiedział policjantom. Roscaniego zawiadomiono, kiedy wychodził z dworca kolejowego i miał ju ż wraca ć do komendy. Wiadomo ść przyszła pó źno, prawie godzin ę po wydarzeniach w tunelu. Według słów maszynisty, przestraszył si ę, że przejechał człowieka, wi ęc zatrzymał poci ąg, ale na torach nikogo ju ż nie było. Zameldował wi ęc tylko o zdarzeniu dyspozytorowi i pojechał dalej. I dopiero podczas przerwy zobaczył twarz Harry’ego na okładce „II Messagero” i skojarzył go sobie z człowiekiem z tunelu. – Jest pan pewien, że to był on? – naciskał Roscani. – Miałem go w światłach tylko przez momencik. Ale to na pewno on. Miał na głowie chyba banda ż. – Dok ąd oni mogli uciec? – zwrócił si ę Roscani do wysokiego, w ąsatego urz ędnika kolejowego. – Dok ądkolwiek. W tej cz ęś ci metra jest bardzo du żo wył ączonych z ruchu starych tuneli i korytarzy roboczych. Roscani zawahał si ę. Stacje na obu ko ńcach odcinka zostały zamkni ęte; pasa żerom podstawiono autobusy, do których wsiadali pod bacznym okiem zast ępów policji. Niedługo skutki tej decyzji zacznie odczuwa ć cała sie ć metra. – Czy macie plany tych tuneli? – Tak. – Chc ę je obejrze ć. – Spojrzał na Scal ę. – Jed ź do Hasslera i przywie ź jak ąś rzecz Addisona, co ś nie pranego. Uwi ń si ę jak najszybciej. Scala zrozumiał, o co chodzi. – We źmiemy psy? – Tak.

Harry szedł szybko chodnikiem, poc ąc si ę w lipcowym upale. Oddalenie si ę z okolic kawiarni było oczywi ście sensowne. Ale jego fotografia spogl ądała na niego z ka żdego mijanego kiosku z gazetami. Było to nie tylko przera żaj ące, lecz równie ż niesamowite, jakby si ę znalazł na jakiej ś dziwnej planecie, gdzie wszyscy tubylcy przygl ądaj ą si ę tylko jemu jednemu. Nagle zatrzymał si ę jak wryty, usłyszawszy własny głos. Mijał wła śnie sklep z elektronik ą, na wystawie stała piramida telewizorów, od szerokoekranowych do miniaturowych. Był na ekranie ka żdego z nich; siedział na stołku, w ciemnych okularach i sportowej marynarce, któr ą zostawił u Herculesa. Głos wydobywał si ę z gło śniczka nad drzwiami sklepu. „Danny, prosz ę ci ę, żeby ś si ę ujawnił... Poddaj si ę... Oni wiedz ą wszystko... Prosz ę, ze wzgl ędu na mnie. Ujawnij si ę... Błagam...”. Obraz przeskoczył do studia, w którym spiker za biurkiem mówił co ś po włosku. Harry wyłowił nazwisko, swoje i Danny’ego. Potem nast ąpiła wstawka z zamordowaniem kardynała Parmy. Wsz ędzie policja i karetki; mign ęła te ż głowa Farela i uj ęcie mercedesa, uwo żą cego stamt ąd Ojca Świ ętego. Nagle Harry zdał sobie spraw ę, że otacza go tłumek ludzi, którzy te ż si ę zatrzymali, żeby popatrze ć. Odwrócił si ę i odszedł od wystawy. Czuł si ę skołowany. Sk ąd si ę wzi ął ten film? Pami ętał jak przez mgł ę jakie ś słuchawki; kto ś co ś do nich mówił. On to powtarzał, a potem chyba zorientował si ę, że to nie w porz ądku, i chciał co ś zrobi ć, ale kto ś go uderzył i wróciła ciemno ść . Teraz w pełni sobie u świadomił, co to było. Torturowali go, żeby powiedział, gdzie si ę ukrył Danny. A kiedy zrozumieli, że naprawd ę nie wie, zmusili go, żeby przemówił do kamery. A potem chcieli go zabi ć. Przeszedł na drug ą stron ę ulicy. Zdj ęcia w gazetach to ju ż było a ż nadto, a teraz jeszcze znalazł si ę na ekranach telewizorów w całych Włoszech. A mo że i na całym świecie. Dzi ęki Bogu, że miał wtedy te ciemne okulary. Na pewno trudniej go rozpozna ć bez nich. Chocia ż troch ę. Naprzeciwko zobaczył arkadow ą bram ę w starym murze. Przypomniało mu to podobn ą arkad ę w pobli żu Watykanu, pod któr ą przeje żdżał w drodze na spotkanie z Farelem. Zastanawiał si ę, czy to ten sam mur, czy znalazł si ę znowu blisko Watykanu. Nie znał Rzymu, po prostu wyszedł ze stacji metra gdzie ś w środku miasta i ruszył przed siebie. To było bez sensu; mógł tak kr ąż yć w kółko godzinami. Wszedł w gł ęboki cie ń pod arkad ą. Poczuł lekki chłód, daj ący wytchnienie od lipcowego sło ńca. Po chwili znów znalazł si ę pod jego pal ącymi promieniami. I po raz drugi w ci ągu kilku minut stan ął jak wryty. Kilka domów dalej zobaczył zgrupowanie samochodów policyjnych. Policjanci na koniach odsuwali tłum gapiów. Z boku stało kilka karetek i wozy transmisyjne telewizji. Mijali go ludzie, śpiesz ący zobaczy ć, co si ę stało. Usun ął si ę im z drogi i zacz ął rozgl ąda ć, usiłuj ąc si ę zorientowa ć, gdzie jest. Ale zobaczył tylko nazwy uliczek zbiegaj ących si ę w tym miejscu: Via La Spezia. Via Sannio. Via Magna Grecia. I Via Appia Nuova, na której stał. – Co tu si ę dzieje, prosz ę ksi ędza? – Usłyszał młody głos z nowojorskim akcentem. Harry wzdrygn ął si ę. Stał przy nim jaki ś nastolatek w koszulce z napisem „End of the Dead” i podobizn ą Jerry’ego Garcii; trzymał za r ękę dziewczyn ę o okr ągłej buzi. Oboje spogl ądali w stron ę zbiegowiska. – Nie wiem, przykro mi – odparł. Po czym odwrócił si ę i ruszył w kierunku, z którego przyszedł. Dobrze wiedział, co si ę działo. Policja szukała jego, Harry’ego Addisona. Z bij ącym mocno sercem przy śpieszył kroku; mijało go coraz wi ęcej ludzi. Po lewej zobaczył ziele ń jakiego ś parku, a ponad ni ą brył ę bardzo starego ko ścioła. Gdy przechodził przez placyk w stron ę parku, przemkn ęły obok niego z wyciem syren dwa policyjne samochody. Szedł dalej. Przed sob ą miał ko ściół. Wielki, stary, zapraszaj ący. Schronienie przed zamieszaniem, które zostawił za sob ą. Na schodach stało sporo ludzi, pewnie tury ści. Niektórzy odwróceni w stron ę, z której przyszedł, ciekawi, co si ę stało. Innych interesował bardziej sam ko ściół. To przecie ż wielkie miasto, czegó ż si ę spodziewał? Ludzie byli wsz ędzie. Musiał zaryzykowa ć, cho ćby na krótko, i wmiesza ć si ę w tłum, w nadziei, że nie zostanie rozpoznany. Ruszył schodami w gór ę, mi ędzy ludzi. Ledwie zwracali na niego uwag ę, gdy si ę przepychał ku olbrzymim otwartym wrotom z br ązu. Wewn ątrz te ż było tłumnie, lecz panowała cisza. Harry przystan ął, rozgl ądaj ąc si ę jak inni. Ksi ądz turysta, pochłoni ęty widokiem. Główna nawa ko ścioła miała na pewno niemal dwadzie ścia metrów szeroko ści i z sze ść razy tyle długo ści. Jakie ś trzydzie ści metrów nad sob ą miał bogato rze źbione i złocone sklepienie, a pod stopami równie dekoracyjn ą marmurow ą posadzk ę. Przez umieszczone wysoko pod sklepieniem okna wlewały si ę dramatycznie do wn ętrza strumienie światła. Pod ścianami stały olbrzymie figury dwunastu apostołów w otoczeniu innych rze źb i fresków. Schronienie Harry’ego było najwyra źniej nie jakim ś zwyczajnym ko ściołem, lecz wa żną katedr ą. Min ęła go grupa Australijczyków zmierzaj ących w stron ę pot ęż nego ołtarza głównego. Doł ączył do nich i szedł niespiesznie, podziwiaj ąc wystrój, zachowuj ąc si ę jak turysta, czyli jak wszyscy tutaj. Do tej pory spojrzała na niego tylko jedna osoba, starsza kobieta, któr ą bardziej chyba zainteresował banda ż na jego głowie ni ż on sam. Na razie nic mu nie groziło. Wyl ękniony, zdezorientowany, wyczerpany, szedł z grup ą zwiedzaj ących, czuj ąc tchnienie wieków, my śląc o tych, którzy chodzili tu dawno temu. Dotarli do ołtarza. Kilku Australijczyków oderwało si ę od grupy, by przykl ękn ąć i pochyli ć głowy w modlitwie. Harry uczynił to samo. I gdy to zrobił, owładn ęły nim emocje. Do oczu napłyn ęły mu łzy i musiał sił ą powstrzyma ć łkanie. Nigdy jeszcze w życiu nie czuł si ę tak zagubiony, samotny i przera żony jak w tej chwili. Nie miał zupełnie poj ęcia, dok ąd pój ść i co zrobi ć. Irracjonalnie żałował teraz, że nie został z Herculesem. Nie wstaj ąc z kl ęczek, obejrzał si ę przez rami ę. Australijczycy zbierali si ę do odej ścia, ale wchodzili wci ąż nowi tury ści, a w śród nich dostrzegł dwóch stra żników. Obserwuj ących tłum. Zaznaczaj ących swoj ą obecno ść . Ubrani byli w ciemne koszule z epoletami i ciemne spodnie. Z tej odległo ści słabo było wida ć, ale chyba mieli u pasa radio. Harry odwrócił si ę. Zosta ń, gdzie jeste ś, nakazał sobie w my śli. Nie zaczepi ą ci ę, je śli im nie dasz powodu. Masz czas. Zastanów si ę nad tym wszystkim. Dok ąd pój ść , co zrobi ć. My śl.

40

Południe

Psy w ęszyły i napinaj ąc smycze ci ągn ęły opiekunów naprzód. Roscani, Scala i Castelletti pod ąż ali za nimi, pokonuj ąc kolejne brudne, słabo o świetlone tunele. W ko ńcu zatrzymali si ę wszyscy przy szybie wentylacyjnym nad stacj ą Manzoni. Castelletti, najni ższy z trójki detektywów, zdj ął marynark ę i wsun ął si ę do szybu. Na jego ko ńcu znalazł poluzowan ą klap ę. Odchylił j ą i wystawił głow ę. Miał pod sob ą korytarz, prowadz ący z metra na ulic ę. – Tędy wyszedł – głos Castellettiego odbił si ę echem, gdy detektyw wycofywał si ę na kolanach i łokciach. – Czy mógł te ż t ędy wchodzi ć? – zawołał Roscani. – Bez drabiny nie. Roscani spojrzał na szefa ekipy z psami. – Spróbujcie si ę zorientowa ć, któr ędy si ę tu dostał. Dziesi ęć minut pó źniej byli znów w głównym tunelu, id ąc tras ą, któr ą pokonał Harry po opuszczeniu nory Herculesa. Psy kierowały si ę zapachem podj ętym ze swetra, znalezionego w jego pokoju hotelowym. – Facet jest w Rzymie dopiero cztery dni. W jaki sposób udaje mu si ę tak sprytnie przemieszcza ć? – Głos Scali odbił si ę echem od ścian. Ostry snop światła z jego latarki rozpraszał ciemno ść przed nimi; psom, które szły przodem, o świetlali z kolei drog ę ich opiekunowie. Nagle prowadz ący pies zatrzymał si ę i uniósł nos do góry, w ęsz ąc. Inne te ż stan ęły. Roscani przepchn ął si ę do przodu. – Co jest? – Zgubiły trop. – Jak to? Doszły a ż tak daleko, jeste śmy w środku tunelu. Dlaczego nagle... Przewodnik stan ął przed swoim zwierz ęciem i sam zacz ął w ęszy ć w powietrzu. – Co masz? – Zapach. Roscani sam pow ąchał. Potem jeszcze raz. – Herbata. Susz herbaciany. Zrobił krok do przodu, po świecił mocniej na ziemi ę; I zobaczył rozsypane na przestrzeni jakich ś pi ętnastu, dwudziestu metrów li ście herbaty. Setki, tysi ące. Kto ś je specjalnie rozsypał, żeby zmyli ć trop psom. Roscani podniósł kilka i przysun ął do nosa. Po chwili rzucił li ście na ziemi ę, zniesmaczony. – To Cyganie.

41

Watykan; w tym samym czasie

Marsciano słuchał cierpliwie kardynała Jeana Tremblaya z Montrealu, który czytał fragment grubego raportu, le żą cego przed nim na stole. – „Energia, stal, transport morski, konstrukcje budowlane, maszyny do robót ziemnych, wyposa żenie kopal ń, urz ądzenia in żynieryjne, transport, ci ęż kie d źwigi, koparki” – Tremblay z wolna odwrócił stron ę. Czytaj ąc, pomijał nazwy wyszczególnionych firm, wyliczaj ąc tylko rodzaje ich działalno ści. – „Maszyny i urz ądzenia, konstrukcje, konstrukcje, konstrukcje...”. – Wreszcie zamkn ął dokument i podniósł głow ę. – Wygl ąda na to, że Stolica Apostolska stawia na przemysł ci ęż ki – stwierdził z przek ąsem. – Mo żna w pewnym sensie tak to uj ąć . – Marsciano odpowiedział kardynałowi Tremblayowi, walcz ąc z sucho ści ą w ustach i usiłuj ąc stłumi ć echo własnych słów, rozlegaj ące si ę w jego głowie. Wiedział, że je śli oka że słabo ść , przepadnie. A razem z nim przepadnie tak że ojciec Daniel. Kardynał Mazetti z Włoch, kardynał Rosales z Argentyny, kardynał Boothe z Australii oraz Tremblay siedzieli niczym ława s ędziowska, z dło ńmi zło żonymi na zamkni ętych kopiach raportu, wpatrzeni w Marsciana, zajmuj ącego miejsce po drugiej stronie stołu. Mazetti: – Dlaczego zmienili śmy zrównowa żony portfel na CO Ś takiego? Boothe: – Jest zbyt obci ąż ony i mało elastyczny. Recesja światowa mo że spowodowa ć, że zarówno my, jak i wszystkie te firmy, ugrz ęź niemy dosłownie na amen. Z pozamykanymi fabrykami i urz ądzeniami, które b ędziemy mogli sobie podziwia ć w charakterze nowoczesnych rze źb: kupa żelastwa i kosztów, ale żadnej warto ści. Marsciano: – To prawda. Kardynał Rosales u śmiechn ął si ę i oparł brod ę na dłoniach. – Kraje rozwijaj ące si ę... Polityka, czy ż nie? – zapytał retorycznie. Marsciano wypił łyk wody ze szklanki. – Zgadza si ę – odparł krótko. Rosales: – I r ęka Palestriny. Marsciano: – Jego Świ ątobliwo ść uwa ża, że Ko ściół powinien szerzej słu żyć pomoc ą, zarówno duchow ą, jak i materialn ą, krajom, którym si ę słabiej wiedzie. Że nale ży im pomóc w odnalezieniu si ę na targowisku tego świata. Rosales: – Jego Świ ątobliwo ść czy Palestrina? Marsciano: – Obaj. Tremblay: – Mamy zach ęca ć przywódców światowych, żeby wspierali szybsze wej ście krajów rozwijaj ących si ę w dwudziesty pierwszy wiek i jednocze śnie czerpa ć z tego zyski? Marsciano: – Mo żna na to spojrze ć inaczej, Eminencjo. Kierujemy si ę naszymi najgł ębszymi przekonaniami, a czyni ąc to, jednocze śnie próbujemy je ubogaci ć. Spotkanie si ę przedłu żało. Była prawie trzynasta trzydzie ści i nale żało zrobi ć przerw ę. Ale Marsciano nie miał ochoty tłumaczy ć Palestrinie, dlaczego jeszcze nie było głosowania. Wiedział poza tym, że je śli pozwoli im wyj ść z sali bez uzyskania ich zgody, b ędą o tym wszystkim rozmawiali przy lunchu. Im dłu żej b ędą to roztrz ąsa ć, tym mniej cały plan b ędzie im si ę podobał. Mo że nawet wyczuj ą, że co ś jest nie w porz ądku, że namawia si ę ich do zaakceptowania przedsi ęwzi ęcia, którego faktyczny cel jest całkowicie odmienny od oficjalnego. Palestrina celowo nie wzi ął udziału w posiedzeniu. Nie chciał, żeby ktokolwiek wyczuł jego naciski w sprawie, z któr ą oficjalnie nie miał bezpo średnio do czynienia. Przy całej swojej nienawi ści do niego, Marsciano dobrze wiedział, jak ą moc ma to nazwisko, jaki wzbudza respekt i l ęk. Wstał i popatrzył po zgromadzonych. – Czas na przerw ę – oznajmił. – Uczciwie przyznam, że podczas lunchu mam si ę spotka ć z kardynałem Palestrina. Zapyta mnie z pewno ści ą o stosunek Waszych Eminencji do przedmiotu naszej dzisiejszej dyskusji. Chciałbym móc przekaza ć kardynałowi, że, ogólnie bior ąc, był on pozytywny. Że pomysł wam si ę spodobał i – z niewielkimi by ć mo że zmianami – podczas drugiej cz ęś ci posiedzenia zamierzacie go zaaprobowa ć. Czterej kardynałowie spogl ądali na niego w milczeniu. Marsciano zaskoczył ich zupełnie i doskonale o tym wiedział. Powiedział wła ściwie wprost co ś takiego: „Dajcie mi, czego chc ę, albo b ędziecie sami mieli do czynienia z Palestrin ą”. – A wi ęc...? Kardynał Boothe wzniósł r ęce jak do modlitwy i wbił wzrok w stół. – Zgoda – wymamrotał pod nosem. Kardynał Tremblay: – Zgoda. Kardynał Mazetti: – Zgoda. Ostatni był Rosales. Spojrzał przeci ągle na Marsciana, rzucił krótko: „Zgoda” i rozgniewany wyszedł z sali. Marsciano spojrzał na pozostałych i skłonił si ę lekko. – Dzi ękuj ę wam – powiedział. – Bardzo dzi ękuj ę.

42

W dalszym ci ągu pi ątek, 10 lipca; 16.15

Adrianna Hall siedziała w swoim pokoju w rzymskim biurze World News Network i chyba ju ż po raz dziesi ąty ogl ądała kaset ę z Harrym Addisonem, usiłuj ąc co ś z tego wszystkiego zrozumie ć. Sp ędziła z nim niecałe trzy godziny – darowane, bardzo nami ętne i ekscytuj ące trzy godziny – lecz nawet po tak krótkim czasie, maj ąc do świadczenie z tyloma męż czyznami, wiedziała o Harrym Addisonie na pewno, że nie jest to człowiek, który potrafi zabi ć policjanta. Policja jednak uwa żała, że zabił, a na pistolecie zabójcy były odciski palców Harry’ego. Wiedziała te ż, że z samochodu Pia znikn ął hiszpa ński pistolet Llama, znaleziony tam, gdzie autobus wyleciał w powietrze, i że zdaniem policji zabrał go Harry, uciekaj ąc po zabójstwie. Plasn ęła dło ńmi o biurko i odchyliła si ę na oparcie krzesła. Naprawd ę nie wiedziała, co o tym my śle ć. Zadzwonił telefon i pozwoliła mu dzwoni ć przez chwil ę. – To pan Vasko – poinformowała j ą sekretarka. Dzwonił po raz trzeci w ci ągu ostatnich dwóch godzin. Nie zostawił przedtem swojego numeru, poniewa ż, jak powiedział, jest w podró ży. Ale miał zatelefonowa ć ponownie i wła śnie to zrobił. Elmer Vasko był byłym zawodowym hokeist ą i koleg ą jej ojca z dru żyny Chicago Blackhawks, który potem współpracował z nim, gdy ojciec trenował reprezentacj ę Szwajcarii. W czasach jego sportowej chwały nazywano go „Moose”. Obecnie był łagodnym olbrzymem i kim ś w rodzaju dalekiego wuja, którego nie widziała od lat. No i telefonował do niej wła śnie teraz, w najgorszym z mo żliwych momentów, kiedy pracowała nad niesamowitym materiałem, a wszystko wokół nawarstwiało si ę i spi ętrzało. Adrianna wróciła z Chorwacji wcze śnie rano, na własn ą pro śbę, gdy tylko w mediach pojawiły si ę pierwsze informacje na temat Harry’ego. Udała si ę wprost do Questury, gdzie trafiła akurat na sam koniec zaimprowizowanego wyst ępu Marcella Taglii. Próbowała go potem dopa ść , ale bez skutku; wobec czego rozejrzała si ę za Roscanim, z tym samym rezultatem. Wpadła do domu na szybki prysznic i przebranie si ę; suszyła wła śnie włosy, kiedy wydarzyła si ę ta historia w metrze. Pop ędziła tam na tylnym siodełku skutera swego kamerzysty, z mokr ą głow ą. Ale okazało si ę, że przedstawicieli mediów, wszystkich bez wyj ątku, nie dopuszczano w pobli że miejsca zdarzenia. Po godzinie wycofała si ę do studia, żeby skleci ć z tego wszystkiego jak ąś relacj ę i po raz pierwszy obejrze ć wideo z Harrym Addisonem w roli głównej. Potem wyszła, a gdy wróciła, zastała wiadomo ść od Vaska. A teraz znów dzwonił. Nie miała wyboru, musiała odebra ć. – Elmer? Panie Vasko? Dzie ń dobry, tu Adrianna. – Starała si ę udawa ć, że jest mile zaskoczona, chocia ż nie była. – Panie Vasko? Nikt nie odpowiadał i ju ż miała odło żyć słuchawk ę, gdy usłyszała głos z tamtej strony. – Musisz mi pomóc. – O kurwa ma ć! – Adrianna poczuła, jak uchodzi z niej całe powietrze. To był Harry Addison. Harry stał w otwartej budce telefonicznej przy kawiarence na Piazza deli Rotonda, naprzeciwko zabytkowej kolistej budowli – rzymskiego Panteonu. Miał ju ż na głowie czarny beret, kupiony bez trudu w sklepiku z nakryciami głowy i zało żony tak, żeby zakrywał banda ż. Zabanda żowan ą lew ą r ękę chował w kieszeni marynarki. – Gdzie jeste ś? – W głosie Adrianny nie było ju ż zdumienia. – Ja... Nie miał poj ęcia, czy wróciła z Chorwacji, ale musiał zaryzykowa ć. Zatelefonował wła śnie do niej, gdy ż po przekalkulowaniu wszystkich opcji doszedł do wniosku, że tylko to mu pozostało. Była jedyn ą osob ą, która orientowała si ę w sytuacji, a której jednocze śnie odwa żył si ę zaufa ć. Teraz jednak, kiedy ju ż z ni ą rozmawiał, naszły go w ątpliwo ści, czy w ogóle powinien ufa ć komukolwiek. Przecie ż ona si ę znała z policjantami; od tych układów zale żał jej dost ęp do zakulisowych informacji. A co, je śli si ę zgodzi z nim spotka ć, a potem przyprowadzi ze sob ą gliny? – Harry, gdzie jeste ś? – zapytała, głośniej ni ż przedtem. Znów si ę zawahał, niepewny co robi ć. Obecny wci ąż z tyłu głowy t ępy ból przypominał mu, że jego czujno ść znacznie osłabła. – Nie mog ę ci pomóc, je śli nie b ędziesz ze mn ą rozmawiał. Obok budki przeszła grupka uczennic, roze śmianych i trajkocz ących. Były gło śne, wi ęc odwrócił si ę, żeby lepiej słysze ć. I ujrzał dwóch carabinieri na koniach; jechali powoli przez plac w jego stron ę. Nie śpieszyło im si ę, to był rutynowy patrol. Wiedział jednak, że wszyscy policjanci w kraju maj ą rozkaz go szuka ć i najbezpieczniej było w ogóle ich unika ć. W tym wypadku oznaczało to chyba pozostanie przy telefonie, dopóki go nie min ą. Odwróciwszy si ę do nich tyłem, powiedział do słuchawki: – Ja nie zabiłem Pia. – Powiedz mi, gdzie jeste ś. – Śmiertelnie si ę boj ę, że włoska policja chce mnie zlikwidowa ć. – Harry, gdzie jeste ś?! Cisza. – Harry, sam do mnie zadzwoniłe ś. Chyba dlatego, że mi ufasz? Nie znasz Rzymu, nie znasz włoskiego; je żeli ci powiem, gdzie si ę mamy spotka ć, b ędziesz musiał kogo ś zapyta ć o drog ę i tylko narobisz sobie kłopotów. Powiedz, gdzie jeste ś, to ja tam przyjad ę. Chyba ma to r ęce i nogi, nie uwa żasz? Carabinieri byli coraz bli żej. Jechali na wielkich białych koniach, u boku mieli bro ń. I nie był to tylko rutynowy patrol; przygl ądali si ę bowiem uwa żnie mijanym ludziom. – Jad ą do mnie policjanci na koniach. – Harry, rany boskie, gdzie jeste ś? – Nie... nie wiem. – Odwrócił si ę i staraj ąc nie patrze ć na policjantów, szukał wzrokiem tabliczki z nazw ą ulicy, szyldu kawiarni, jakiego ś punktu orientacyjnego. Wreszcie dojrzał. Kilka metrów od niego na ścianie domu była tabliczka. – Co ś z rotund ą. – Piazza deli Rotonda? Koło Panteonu? – Chyba. – Taki okr ągły, z kolumnami. – Tak. Policjanci byli tu ż przy nim. Konie człapały powoli, oczy funkcjonariuszy przeszukiwały tłum na placu, przypatrywały si ę ludziom siedz ącym w ulicznych kawiarenkach. Nagle zatrzymali si ę; jeden z koni stał mo że pół metra od Harry’ego. – O cholera... o Bo że... – wydyszał do słuchawki. – Co jest? – Są koło mnie. Mógłbym dotkn ąć konia. – Patrz ą na ciebie? – Nie. – Nie zwracaj na nich uwagi. Zaraz odjad ą. Jak si ę rusz ą, przejd ź przez plac, na praw ą stron ę Panteonu. Wejd ź w byle jak ą uliczk ę; dojdziesz do Piazza Navona, to jakie ś dwie przecznice dalej. Tam jest fontanna i ławki. Na placu b ędzie pełno ludzi. Usi ądź na ławce i czekaj, znajd ę ci ę. – Kiedy? – Za jakie ś dwadzie ścia minut. Harry spojrzał na zegarek. 16.32 – Harry? – Co? – Ufaj mi. Adrianna si ę rozł ączyła. Harry został w budce, ze słuchawk ą w r ęce. Policjanci nie odjechali. Kiedy zobacz ą, że odło żył słuchawk ę, b ędzie musiał wyj ść . Gdyby udawał, że wci ąż rozmawia, w ko ńcu pojawi si ę kto ś, kto b ędzie chciał zatelefonowa ć. Je śli usłyszy, że Harry mówi po angielsku, mo że si ę zrobi ć gor ąco... Obejrzał si ę. I serce mu zamarło. Do funkcjonariuszy na koniach podjechało jeszcze dwóch ich kolegów; rozmawiali. Czterech policjantów. Dwa metry od niego. Powoli odwiesił słuchawk ę. Nie mógł tu zosta ć, bo nie miał ju ż do kogo dzwoni ć. Musiał co ś zrobi ć, zanim który ś z tamtych spojrzy na niego i zobaczy, że stoi bezczynnie. I zrobił. Zwyczajnie wyszedł z budki i min ąwszy policjantów, ruszył przez plac ku Panteonowi. Jeden z carabinieri zwrócił na niego uwag ę, nawet patrzył za nim przez chwil ę, lecz jego ko ń szarpn ął i je ździec musiał go uspokoi ć. Kiedy znów spojrzał za Harrym, ten był ju ż daleko.

43

Roscani nieobecnym gestem zgniótł papierosa w popielniczce i czytał dalej włoskie tłumaczenie faksu, przysłane z biura Taglii. Była to informacja od agenta specjalnego Davida Harrisa z biura FBI w Los Angeles. Byron Willis, współwła ściciel firmy prawniczej Addisona w Beverly Hills, został zastrzelony przed swoim domem poprzedniego wieczora przez nieznanego sprawc ę lub sprawców. Motywem był prawdopodobnie rabunek. Znikn ął portfel Willisa, jego obr ączka i złoty rolex. Śledztwo prowadzi wydział zabójstw policji w LA. Sekcja jest w toku. FBI b ędzie informowało Włochów na bie żą co. Roscani przetarł dłoni ą oczy. Co to, u diabła ci ęż kiego, miało znaczy ć? Przy tak sk ąpej informacji nie miał innego wyj ścia, jak tylko potraktowa ć to morderstwo jako zbieg okoliczno ści. Ale nie mógł tak zrobi ć. Zbyt bliski miało zwi ązek z wydarzeniami w Rzymie. Lecz po co kto ś miałby zabija ć wspólnika Addisona w Ameryce? Mo że wiedział co ś o Harrym? Albo o ojcu Danielu? Roscani wystukał na klawiaturze odpowied ź i polecił sekretarce przetłumaczy ć tekst na angielski i przesła ć do Harrisa. W notatce dzi ękował FBI za współprac ę i prosił, żeby o rozwoju śledztwa informowano go osobi ście. Zasugerował tak że – pewien zreszt ą, że FBI ju ż to i tak robi – żeby przepytano bliskich znajomych i współpracowników Harry’ego Addisona, w celu zorientowania si ę, czy istniej ą jakie ś informacje, które mogli zna ć wszyscy lub niektórzy z nich. I jednocze śnie żeby ich ostrze żono, i ż powinni zwróci ć wi ększ ą uwag ę na swoje osobiste bezpiecze ństwo. Kiedy sko ńczył, zadzwonił telefon. To była Valentina Gori, specjalistka logopedii i ekspert w czytaniu z ruchu warg. Poprosił j ą o zanalizowanie ta śmy z Addisonem. Obejrzała j ą wielokrotnie i wła śnie przyszła zrelacjonowa ć mu swoje konkluzje. Kiedy Roscani wszedł do sali projekcyjnej, na du żym ekranie widniała stopklatka z twarz ą Harry’ego. Uj ął dło ń Valentiny i cmokn ął j ą w policzek. Valentina Gori miała pi ęć dziesi ąt dwa lata i rude włosy. Ostatnio została babci ą; ale wci ąż była bardzo atrakcyjn ą kobiet ą. Dyplom z logopedii zrobiła na uniwersytecie w Leuven w Belgii; w latach siedemdziesi ątych studiowała sztuk ę mimiczn ą w jednym z teatrów francuskich, a potem dubbingowała filmy zagraniczne, jednocze śnie pracuj ąc jako konsultant do spraw mowy zarówno dla włoskiej policji, jak i dla carabinieri. Pochodziła z tej samej cz ęś ci Rzymu, co Roscani, i znała cał ą jego rodzin ę. Co wi ęcej, kiedy miała dwadzie ścia dwa lata, a on pi ętna ście, sprawiła, że przestał by ć prawiczkiem – tylko po to, żeby mu udowodni ć, i ż nie panuje nad sob ą tak dalece, jak mu si ę wydawało. Ten zwi ązek przetrwał a ż do teraz. Valentina była jedyn ą, oprócz jego żony, kobiet ą na świecie, która mogła mu znacz ąco spojrze ć w oczy i sprawi ć, żeby śmiał si ę sam z siebie. – Chyba masz racj ę – powiedziała. – Wygl ąda na to, że chciał co ś powiedzie ć albo ju ż zaczynał mówi ć, kiedy ta śma si ę sko ńczyła. Ale nie jestem pewna, czy po prostu tylko nie spojrzał do kamery. Nacisn ęła guzik pauzy i pu ściła ta śmę w zwolnionym tempie. Usta Harry’ego otwierały si ę i zamykały; jego głos chrypiał basowo z powodu spowolnienia. Dotarli do ostatnich słów. Sko ńczył, rozlu źnił si ę i nagle jego głowa raptownym ruchem odwróciła si ę do kamery, a usta otworzyły. Dał si ę słysze ć powolny świszcz ący odgłos, jakby jaki ś pijany olbrzym pu ścił wiatry. I na tym koniec. – To wygl ąda prawie jak „ja”... – rzekła Valentina. – „Ja” co? – Roscani nie odrywał wzroku od wizerunku Harry’ego na ekranie. – Nie da si ę powiedzie ć na sto procent, czy on po prostu nie sko ńczył, a że go to zm ęczyło, to chciał odetchn ąć z ulg ą. – Nie, nie, na pewno chciał co ś powiedzie ć – upierał si ę detektyw. Valentina pu ściła kaset ę jeszcze raz. Na stopklatkach, a potem w zwolnionym tempie i normalnie. Za ka żdym razem, kiedy Harry na ko ńcu otwierał usta, rozlegał si ę ten sam świszcz ący d źwi ęk i nagranie si ę urywało. – Co mi jeszcze powiesz? – Roscani spojrzał na ni ą z nadziej ą. – Przecie ż widziała ś tysi ące filmów. Musisz mie ć jakie ś zdanie o tym całym nagraniu. – Mog ę mie ć tysi ące zda ń, Otello – odrzekła z uśmiechem. – Setki pomysłów. Ale musz ę si ę opiera ć na tym, co widz ę. I słysz ę. Mamy tu po prostu człowieka z guzem na głowie, który zrobił, co mu kazano, i chciałby odpocz ąć . Mo że nawet si ę przespa ć. Roscani aż podskoczył. – Co masz na my śli, mówi ąc, że „mu kazano”? – Nie wiem. Takie mam odczucie. – Valentina zmru żyła oczy. – Ka żdemu czasami si ę zdarza robi ć rzeczy, których od niego oczekuj ą, chocia ż nie całkiem jest do nich przekonany... – Nie rozmawiamy o seksie, Valentino – rzekł beznami ętnie Roscani. – No, nie, masz racj ę. – Zrozumiała, że nie jest to dobry moment na wykraczanie poza przyjazn ą układno ść . – Nie jestem psychologiem, Otello, tylko star ą dup ą, która niejedno w życiu widziała. Patrz ę na ekran i widz ę zm ęczonego faceta, który wypowiada si ę normalnie, ale brzmi tak, jakby robił to na czyje ś życzenie. Jak dziecko, które zgadza si ę posprz ąta ć ze stołu, bo wie, że dopiero wtedy b ędzie mogło pój ść si ę bawi ć. – Twoim zdaniem nagrał to wbrew swojej woli? – Nie ka ż mi wyci ąga ć wniosków z powietrza, Otello. To dla mnie za trudne. – Valentina z u śmiechem poło żyła dło ń na jego r ęce. – To nie moja działka, lecz twoja.

44

Harry zobaczył j ą z daleka. Przeci ęła Piazza Navona, kieruj ąc si ę ku fontannie i popijając co ś z plastikowego kubka. Szła niespiesznie, w jasnoniebieskiej spódniczce i białej bluzce; włosy miała upi ęte w kok, na nosie ciemne okulary. Mogła uchodzi ć za sekretark ę lub turystk ę, która nie jest przekonana, czy ma ochot ę na obiecan ą randk ę. Na pewno nie wygl ądała na dziennikark ę, która wła śnie ma si ę spotka ć z człowiekiem poszukiwanym przez cał ą policj ę Włoch. Je śli przyprowadziła policjantów, to w ka żdym razie nie było ich wida ć. Okr ąż yła fontann ę, rozgl ądaj ąc si ę troch ę, ale dyskretnie. Potem zerkn ęła na zegarek i usiadła na kamiennej ławeczce obok malarza, pracuj ącego nad akwarel ą z widokiem placu. Harry si ę nie ruszył, wci ąż jeszcze niezdecydowany. Wreszcie wstał, patrz ąc na akwarelist ę. Zbli żał si ę szerokim łukiem, od tyłu, a ż w ko ńcu usiadł nieco na lewo od niej, zwrócony twarz ą w drug ą stron ę. Ku jego zdziwieniu ledwie na niego spojrzała i zaraz odwróciła głow ę. Albo była a ż tak ostro żna, albo przebranie i broda maskowały go lepiej, ni ż przypuszczał. Przy całym swym nieszcz ęś liwym poło żeniu poczuł si ę rozbawiony tym, że go nie poznała. Odwrócił si ę nieco w jej stron ę i zapytał półgłosem: – Nie miałaby pani ochoty przelecie ć ksi ędza? Wzdrygn ęła si ę i spojrzała na niego; przez sekund ę miał wra żenie, że zaraz trza śnie go w twarz. Ale Adrianna, patrz ąc mu prosto w oczy, ofukn ęła go gło śno: – Je żeli ksi ądz ma ochot ę mówi ć takie świ ństwa kobiecie, to nie powinien tego robi ć w miejscu publicznym.

Mieszkanie numer dwana ście znajdowało si ę na ostatniej kondygnacji pi ęciopi ętrowej kamienicy przy Via di Montoro czterdzie ści siedem, dziesi ęć minut piechot ą w kierunku Tybru z Piazza Navona. Nale żało do przyjaciela, który wyjechał i który nie b ędzie miał jej za złe, wyja śniła Adrianna. Po czym wstała nagle i odeszła, pozostawiaj ąc na ławce plastikowy kubek. W kubku był klucz. Harry wszedł do holu i mał ą wind ą wjechał na gór ę; numer dwana ście był na ko ńcu korytarza. Gdy znalazł si ę w środku, zamkn ął drzwi na klucz i rozejrzał si ę. Mieszkanie było niewielkie, lecz wygodne, z sypialni ą, salonikiem, mał ą kuchni ą i łazienk ą. W szafie wisiały m ęskie ubrania; kilka sportowych marynarek, spodnie i dwa garnitury. W szufladach komody stoj ącej naprzeciw łó żka le żało par ę swetrów, skarpetki i bielizna. W wi ększym pokoju był telewizor i telefon. We wn ęce pod oknem stał na osobnym biurku komputer z drukarką. Podszedł do okna i wyjrzał na ulic ę. Wygl ądała tak samo, jak przed jego wej ściem. Samochody, skutery, nieliczni piesi. Zdj ął marynark ę, powiesił j ą na krze śle i przeszedł do kuchni. Znalazł w kredensie szklank ę i nalał sobie wody. A potem musiał usi ąść . Pomieszczenie zawirowało; zacz ął haustami chwyta ć powietrze. Emocje i wyczerpanie dały o sobie zna ć. W jego sytuacji ju ż sam fakt, że żyje, graniczył z cudem. A to, że nie musiał ju ż stercze ć na ulicy, wydało mu si ę darem bogów. W ko ńcu uspokoił si ę na tyle, że mógł sobie spryska ć twarz wod ą i zacz ął normalnie oddycha ć. Ile to godzin temu po żegnał si ę z Herculesem? Trzy, cztery? Nie wiedział. Zupełnie stracił poczucie czasu. Spojrzał na zegarek. Pi ątek, dziesi ąty lipca. Siedemnasta dziesi ęć . Dziesi ęć po ósmej rano w Los Angeles. Jeszcze jeden gł ęboki wdech i wzrok Harry’ego spocz ął na telefonie. Nie. Nie wolno. Nawet o tym nie my śl. FBI ju ż musiało zało żyć podsłuch w jego domu i biurze. Natychmiast b ędą wiedzieli, sk ąd telefonuje. Zreszt ą, gdyby si ę nawet dodzwonił do kogo ś i nie został namierzony, to co z tego? Co w ogóle ktokolwiek, ł ącznie z Adriann ą, mógł zrobi ć w jego sprawie? Znalazł si ę w sennym koszmarze, który wcale nie był snem. Lecz nag ą, brutaln ą rzeczywisto ści ą. I poza kilkoma metrami kwadratowymi tego mieszkania nie było miejsca, dok ąd mógłby si ę uda ć, nie ryzykuj ąc, że go dopadnie policja. Nawet i tu nie był bezpieczny. Nie mógł przecie ż ukrywa ć si ę w niesko ńczono ść . Nagle dobiegł go z przedpokoju odgłos przekręcanego w zamku klucza. Z sercem bij ącym jak młotem przywarł do kuchennej ściany. Usłyszał, że otwieraj ą si ę drzwi. – Panie Addison? – zawołał ostro m ęski głos. Na krze śle w pokoju wisiała jego marynarka. Nietrudno ją było zauwa żyć. Rozejrzał si ę szybko po kuchni. Była bardzo mała, jedyne wyj ście prowadziło przez drzwi. – Panie Addison? Niech to szlag! Adrianna wydała go policji. Dał si ę podej ść jak dziecko. Przy łokciu miał drewniany blok z no żami. Nie, bez sensu. Jak go zobacz ą z no żem w r ęce, zabij ą na miejscu. – Panie Addison, jest pan tutaj? – Tamten mówił po angielsku bez akcentu. Co robi ć? Nie znalazł odpowiedzi, bo nie istniała. Trzeba po prostu wyj ść i mie ć nadziej ę, że jest z nimi Adrianna albo kto ś z mediów, i dzi ęki temu nie zabij ą go od razu. – Jestem tutaj! – zawołał. – Wychodz ę. Nie mam broni. Nie strzelajcie! – Wzi ął gł ęboki oddech, podniósł r ęce nad głow ę i wyszedł z kuchni. Nie zobaczył jednak policji, lecz m ęż czyzn ę o piaskowych włosach, a za nim zamkni ęte drzwi wej ściowe. – Nazywam si ę James Eaton, panie Addison – oznajmił przybysz. – Jestem przyjacielem Adrianny Hall. Powiedziała mi, że potrzebuje pan schronienia, wi ęc… – Bo że świ ęty! – zawołał Harry. Eaton miał koło pi ęć dziesi ątki, był średniego wzrostu i budowy – ubrany w szary garnitur, koszul ę w paski i szary krawat. Najbardziej uderzaj ącą w nim rzecz ą – poza tym, że nie okazał si ę policjantem – była jego zwyczajno ść . Wygl ądał jak urz ędnik bankowy, który doszedł ju ż do najwy ższego dost ępnego mu szczebla kariery, wci ąż je ździ z rodzin ą do Disneylandu, a w soboty strzy że trawnik przed domem. – Nie chciałem pana przestraszy ć – powiedział przepraszaj ąco. – To pa ńskie mieszkanie. – Harry, wci ąż jeszcze nie dowierzaj ący, opu ścił r ęce. – W pewnym sensie... – To znaczy? – Nie jest na moje nazwisko i moja żona o nim nie wie. – Pan i Adrianna...? – Harry był zaskoczony. – Ju ż nie. Eaton przygl ądał mu si ę przez chwil ę, a potem przeszedł przez pokój i otworzył barek nad telewizorem. – Napije si ę pan? Harry wpatrywał si ę w drzwi wej ściowe. Kim był ten facet? Agentem FBI? Sprawdzaj ącym, czy jest sam i bez broni? – Gdybym chciał panu ści ągn ąć na kark policj ę, nie cz ęstowałbym chyba pana drinkiem, prawda? Wódka czy szkocka? – Gdzie jest Adrianna? – zapytał Harry. Eaton otworzył butelk ę wódki i nalał im obu na dwa palce. – Pracuj ę w ambasadzie ameryka ńskiej – wyja śnił. – Jestem sekretarzem zast ępcy ambasadora do spraw politycznych. Niestety, nie mamy lodu. – Wr ęczył Harry’emu szklank ę, po czym usiadł na kanapie. – Jest pan w niezłych tarapatach, panie Addison. Adrianna przekonała mnie, że powinienem z panem porozmawia ć. Harry obracał szklank ę w dłoni. Czuł si ę wyko ńczony. Pokonany. Nerwy miał w strz ępach. Ale musiał si ę jako ś pozbiera ć. Pami ęta ć, co si ę dzieje, żeby móc si ę chroni ć. Eaton mógł faktycznie by ć tym, za kogo si ę podawał, i mo że naprawd ę chciał mu pomóc. Albo i nie. Mo że tylko wykonuje swoj ą prac ę dyplomaty. Upewnia si ę, że nic nie zaiskrzy mi ędzy Włochami i Stanami, kiedy wydadz ą go policji. – Ja nie zabiłem tego policjanta. – Nie zabił pan... – Nie. – A ta kaseta? – Torturowali mnie, a potem zmusili, żebym to nagrał. Ludzie, którzy, jak przypuszczam, zabili inspektora Pio... Potem zaprowadzili mnie do kanału ściekowego i strzelali... my śleli, że zastrzelili... – Harry uniósł zabanda żowan ą dło ń. – Tylko że ja prze żyłem. – Co to byli za ludzie? – zapytał Eaton. – Nie wiem. Żadnego nie widziałem. – Mówili po angielsku? – Kto ś mówił. Ale głównie po włosku. – Zabili policjanta, a potem, ujmuj ąc to w skrócie, porwali pana i torturowali. – Tak jest. Eaton poci ągn ął łyk ze szklanki. – Dlaczego? Czego chcieli? – Chcieli si ę dowiedzie ć, gdzie jest mój brat. – Ksi ądz. Harry skin ął głow ą. – I co pan im powiedział? – Że nie wiem, gdzie jest. I czy w ogóle żyje. – A to prawda? – Tak. Harry uniósł szklank ę i wypił jednym łykiem połow ę wódki. Potem doko ńczył i odstawił szklank ę na stół. – Panie Eaton, jestem niewinny. I wierz ę, że mój brat te ż jest niewinny. Śmiertelnie si ę boj ę włoskiej policji. Czy ambasada mo że mi jako ś pomóc? Musi by ć jaki ś sposób! Eaton przygl ądał mu si ę przez dłu ższ ą chwil ę, jakby si ę zastanawiał. W ko ńcu wstał i wzi ąwszy ze stołu szklanki, nalał po drugim drinku. – Według prawa, panie Addison, powinienem był zawiadomi ć konsula generalnego zaraz po telefonie Adrianny. A jego obowi ązkiem byłoby poinformowanie władz włoskich. Zawiódłbym zaufanie Adrianny, a pan wyl ądowałby w wi ęzieniu albo jeszcze gorzej... A to by nikomu nie wyszło na dobre. – Do czego pan zmierza? – Harry patrzył na niego, nie rozumiej ąc. – My si ę zajmujemy informacj ą, panie Addison, a nie wymierzaniem sprawiedliwo ści. Praca sekretarza do spraw politycznych polega na orientowaniu si ę w klimacie politycznym kraju, do którego został przydzielony. W naszym wypadku oznacza to nie tylko Włochy, lecz tak że Watykan... Zamordowanie kardynała Parmy i wysadzenie autobusu – wydarzenia, które policja według mojej wiedzy uważa za powi ązane ze sob ą – dotyczy obu tych krajów. Pa ński brat, jako osobisty sekretarz kardynała Marsciana, miał w Ko ściele pozycj ę uprzywilejowan ą. Je żeli to on zabił Parm ę, jest wi ęcej ni ż prawdopodobne, że nie działał sam. A skoro tak, to mo żna z du żą pewno ści ą zało żyć, że to morderstwo nie było odosobnionym incydentem, lecz cz ęś ci ą rozbudowanej intrygi, rozgrywaj ącej si ę na najwy ższych szczeblach hierarchii watyka ńskiej... – Eaton usiadł i postawił przed Harrym szklank ę. – To nas wła śnie interesuje, panie Addison. To, co si ę dzieje za kulisami w Stolicy Apostolskiej. – A je śli mój brat tego nie zrobił? Je żeli w ogóle nie miał z tym nic wspólnego? – Musz ę przyj ąć za dobr ą monet ę to, co mówi policja. Twierdz ą, że autobus wysadzono w powietrze tylko z jednego powodu... żeby zabi ć pa ńskiego brata. Autorzy zamachu s ądzili, że on nie żyje, ale teraz ju ż nie s ą tacy pewni. Poniewa ż boj ą si ę tego, co on wie i co mo że ujawni ć, nadal b ędą robi ć wszystko, żeby go znale źć i uciszy ć. – Co on wie... Co mo że ujawni ć... – nagle Harry zrozumiał. – Pan te ż chce go znale źć ! – Zgadza si ę – odparł cicho Eaton. – Mam na my śli pana osobi ście. Nie ambasad ę. Nawet nie pa ńskiego szefa, tylko wył ącznie pana. Dlatego pan tu jest. – Ja mam pi ęć dziesi ąt jeden lat i wci ąż jestem tylko sekretarzem, panie Addison. Pomijano mnie przy awansach wi ęcej razy, ni żby pan przypu ścił. Nie mam ochoty odchodzi ć na emerytur ę jako sekretarz. Dlatego musz ę zrobi ć co ś takiego, po czym ju ż nie b ędą mogli odmówi ć mi wy ższego stanowiska. Rozwikłanie historii si ęgaj ącej w gł ąb Watykanu bardzo by mi w tym pomogło. – I chce pan, żebym to ja przyczynił si ę do tego. – Harry nie krył zaskoczenia. – Nie chodzi tylko o mnie, panie Addison. To, co może wiedzie ć pa ński brat, równie ż dla pana jest jedyn ą szans ą na wypl ątanie si ę z całej tej afery. Wie pan o tym równie dobrze jak ja. Harry milczał, utkwiwszy we ń spojrzenie. – Je żeli on w ogóle żyje – ci ągn ął Eaton – jest przera żony, że go zabij ą. Nie przyjdzie mu do głowy, że nagranie to fałszywka. Zrozumie tylko tyle, że pan szuka z nim kontaktu; a w ko ńcu b ędzie przecie ż musiał komu ś zaufa ć. Komu, je śli nie panu? – Mo żliwe... Ale to i tak nie ma znaczenia. Przecie ż on nie wie, gdzie mnie szuka ć. A ja nie wiem, gdzie szuka ć jego. Nikt tego nie wie. – Nie s ądzi pan, że policja skrupulatnie sprawdza wszystkich, którzy jechali tym autobusem – zarówno żywych, jak i martwych – żeby doj ść , co si ę wydarzyło? Żeby si ę zorientowa ć, czyje zwłoki podstawił jako swoje... sam albo przy czyjej ś pomocy? – Ale co mi z tego? – Adrianna... – Co Adrianna? – Jest absolutn ą profesjonalistk ą. Wiedziała o pana przyje ździe, gdy tylko wyl ądował pan w Rzymie. Harry zamy ślił si ę. To dlatego poderwała go w hotelu. Zreszt ą nawet jej to zarzucił i zamierzał odej ść . Lecz omotała go, jak chciała. Przez cały czas był dla niej obiektem zainteresowania dziennikarskiego. Mo że nie gotowym materiałem, ale obiecuj ącym w ątkiem. To prawda, była profesjonalistk ą, tak samo jak on. I powinien był pomy śle ć o tym od samego pocz ątku. Oboje przecie ż dobrze znali świat, w którym rozgrywało si ę ich życie. Prawie nie znali innego. – A dlaczego zatelefonowała do mnie zaraz po rozmowie z panem? Wiedziała, czego sama chce i czego ja potrzebuj ę. I wiedziała, jakie mam mo żliwo ści, żeby panu pomóc. A tak że to, że je śli rozegra spraw ę prawidłowo, wszyscy mo żemy na tym tylko skorzysta ć. – Rany boskie, niech to jasny szlag. – Harry przejechał dłoni ą po włosach. Przeszedł kilka kroków i zawrócił. – Wszystko przemy śleli ście. Z wyj ątkiem jednej rzeczy. Je śli nawet si ę dowiecie, gdzie jest Danny, to i tak nie b ędzie mógł si ę ze mn ą spotka ć. Ani ja z nim. Eaton poci ągn ął łyk wódki. – Będzie pan mógł, jako kto ś inny. Dostanie pan nowe nazwisko, paszport, prawo jazdy. Przy zachowaniu ostro żno ści mo że b ędzie pan mógł porusza ć si ę całkiem swobodnie. – A pan mo że to załatwi ć... – Tak. Harry spogl ądał na niego ze zło ści ą. Czuł si ę skołowany i wmanewrowany w sytuacj ę bez wyj ścia. – Na pana miejscu, panie Addison, ja bym si ę cieszył – rzekł Eaton. – Po tym wszystkim ma pan nagle a ż dwie osoby, które chc ą panu pomóc. I mog ą. Harry spojrzał na niego jeszcze gniewniej. – Panie Eaton, niezły z pana kawał skurwysyna. – Nie, panie Addison. Niezły ze mnie kawał urz ędnika pa ństwowego.

45

23.00

Harry le żał w łó żku w mieszkaniu Eatona, usiłuj ąc zasn ąć . Drzwi były zamkni ęte, a pod klamk ę na wszelki wypadek podstawił krzesło. Usiłował sam siebie przekona ć, że wszystko jest w porz ądku. I że Eaton ma racj ę. A ż do tej pory był w sytuacji bez wyj ścia, zupełnie sam. I nagle oto miał gdzie spa ć, a dwoje ludzi chciało mu pomóc. Eaton wyszedł oznajmiaj ąc, że kupi co ś do jedzenia, a jemu radził tymczasem wzi ąć prysznic i obmy ć goj ące si ę rany. Ale nie goli ć brody. Zarost zmieniał go i na razie stanowił niezł ą ochron ę przed rozpoznaniem. Powinien si ę jednak zastanowi ć, kim chciałby teraz by ć. Najlepiej, żeby wybrał zawód, na którym si ę zna; został wykładowc ą prawa albo zwiedzaj ącym Włochy krytykiem filmowym lub scenarzyst ą, chc ącym pozna ć staro żytny Rzym. – Zostan ę tym, kim ju ż próbowałem by ć. Ksi ędzem – oznajmił Harry, gdy Eaton wrócił z pizz ą, butelk ą czerwonego wina oraz chlebem i kaw ą na rano. – Przecie ż oni wła śnie szukaj ą ameryka ńskiego ksi ędza. – Ale księż y spotyka si ę tutaj na ka żdym kroku. I na pewno wielu jest w śród nich Amerykanów. Eaton wahał si ę przez chwil ę, po czym skin ął tylko głow ą i poszedł do sypialni, sk ąd przyniósł dwie koszule i sweter. Potem wyj ął z szuflady aparat małoobrazkowy, zało żył film i ustawił Harry’ego pod pust ą ścian ą. Zrobił mu osiemna ście zdj ęć ; po sze ść w ka żdej z koszul i sze ść w swetrze. Potem znów wyszedł, polecaj ąc mu nie opuszcza ć mieszkania. On lub Adrianna mieli si ę zjawi ć nazajutrz koło południa. Harry zastanawiał si ę, dlaczego postanowił uchodzi ć za ksi ędza. Czy przemy ślał to nale życie? Uznał, że tak. Jako ksi ądz mógł si ę przeistoczy ć w cywila, po prostu zmieniaj ąc strój. No i faktycznie, o ameryka ńskiego ksi ędza nie było w Rzymie tak trudno. Hercules powiedział mu: „Ukrywaj si ę na widoku. Pod latarni ą jest najciemniej”. Poszedł za jego rad ą i udało si ę. Kilka razy nawet pod nosem karabinierów. Z drugiej strony racj ę miał te ż Eaton: policja szukała Danny’ego, a on był ameryka ńskim duchownym. Ka żdy ksi ądz mówi ący po angielsku z ameryka ńskim akcentem będzie wi ęc naturalnym podejrzanym. Ludzie b ędą mu si ę przygl ąda ć i mo że przyj ść komu ś do głowy, że gdyby zgoli ć brod ę, to twarz wydaje si ę jaka ś znajoma. No i ta nagroda; sto milionów lirów, jakie ś sze ść dziesi ąt tysi ęcy dolarów. Warto da ć zna ć policji, nawet ryzykuj ąc o śmieszenie si ę w razie pomyłki. Ponadto, co Harry wiedział o stanie duchownym? A je żeli zagadnie go jaki ś inny ksi ądz? Je żeli kto ś go poprosi o odmówienie modlitwy? Nale żało podj ąć szybk ą decyzj ę, żeby Eaton mógł mu przygotowa ć nowy życiorys. A wi ęc b ędzie ksi ędzem. Za oknem słyszał odgłosy nocnego Rzymu. Via di Montoro była boczn ą uliczk ą, du żo cichsz ą ni ż hała śliwe otoczenie jego hotelu u szczytu Schodów Hiszpa ńskich. Co ś jednak docierało i tutaj. Szum ulicznego ruchu. Bezustanny warkot skuterów. Kroki przechodniów. Wszystko to powoli stawało si ę tylko tłem, odpływało w odległ ą symfoni ę nico ści. Prysznic, czyste łó żko, udr ęka minionych dni, wszystko to niosło Harry’ego ku za śni ęciu, łagodnie zmuszaj ąc, żeby pogodził si ę z wyczerpaniem. Mo że wła śnie dlatego zdecydował, że nadal b ędzie „ksi ędzem”. Bo było to po prostu łatwe. I ju ż si ę sprawdziło. Wcale nie dlatego, że... że w jaki ś opaczny sposób usiłował zrozumie ć, kim naprawd ę był Danny. Zrobi ć to, co zasugerował mimowolnie Hercules. Sta ć si ę, przynajmniej na jaki ś czas, własnym bratem. Zamkn ął oczy i zacz ął odpływa ć. I zapadaj ąc coraz gł ębiej w sen, zobaczył raz jeszcze świ ąteczn ą kartk ę: pi ęć uśmiechni ętych twarzy pod mikołajowymi czapkami, pozuj ących na tle ubranej choinki: matka, ojciec, on, Madeline i Danny. „Wesołych Świ ąt życz ą Addisonowie”. Wizja zblakła i usłyszał w ciemno ści głos Pia. Powtarzał słowa, wypowiedziane w drodze powrotnej do Rzymu: „Wie pan, co bym my ślał na pa ńskim miejscu... Czy mój brat jednak żyje? A je śli tak, to gdzie jest?”.

Marsciano siedział sam w bibliotece; komputer miał wył ączony. Ksi ąż ki, wypełniaj ące ściany od podłogi po sufit, wydawały mu si ę teraz nic nie znacz ącą dekoracj ą. Świeciła si ę tylko halogenowa lampka na biurku. W jej po świacie widział le żą cą na blacie kopert ę, dostarczon ą mu w Genewie, z napisem „Urgente”. W środku była kaseta magnetofonowa, której wysłuchał tylko raz i wi ęcej nie miał ochoty. Dlaczego akurat teraz zachciało mu si ę posłucha ć jej po raz drugi, nie wiedział. Czuł, że co ś go do niej przyci ąga. Otworzył szuflad ę i wyj ął mały odtwarzacz. Wło żył kaset ę, zawahał si ę przez chwil ę, po czym z rozmysłem wcisn ął PLAY. Po chwili usłyszał głos, przyciszony, lecz doskonale rozpoznawalny. „W imi ę Ojca i Syna, i Ducha Świ ętego. Niechaj Bóg, który roz świetla nasze serca, pomo że ci rozpozna ć swoje grzechy i zaufa ć jego miłosierdziu”. „Amen – odrzekł kto ś inny i kontynuował: – Pobłogosław mnie ojcze, gdy ż zgrzeszyłem. Ostatni raz byłem u spowiedzi wiele dni temu. Oto moje grzechy...”. Kciuk kardynała raptownie wcisn ął STOP. Marsciano siedział bez ruchu, nie b ędąc w stanie słucha ć dalej. Spowied ź została nagrana bez wiedzy zarówno wyznaj ącego grzechy, jak i spowiednika. Spowiadaj ącym si ę był on sam. Spowiednikiem – ojciec Daniel. Zdj ęty przera żeniem i obrzydzeniem, zepchni ęty przez Palestrin ę do najmroczniejszych zakamarków własnej duszy, szukał ukojenia w jedynym miejscu, które mu pozostało. Ojciec Daniel był nie tylko godnym zaufania współpracownikiem i najbardziej oddanym przyjacielem, jakiego miał w życiu, lecz tak że oddanym Bogu kapłanem. Kardynał wiedział, że jego wyznanie chronione będzie tajemnic ą spowiedzi i nigdy nie wydostanie si ę poza konfesjonał. A jednak si ę wydostało. Palestrina nagrał spowied ź. I bez w ątpienia kazał Farelowi pozakłada ć elektroniczny podsłuch w innych miejscach, prywatnych i nie tylko, w których mogli przebywa ć Marsciano lub pozostali m ęż owie zaufania. Wpadaj ący w coraz wi ększ ą paranoj ę, sekretarz zabezpieczał się na wszystkich frontach, niczym wojskowy dowódca, za którego si ę zreszt ą uwa żał. Kilka lat temu sam powiedział o tym Marscianowi. Był wtedy wprawdzie pijany, jednak z cał ą powag ą i pusz ąc si ę z dumy stwierdził, że od czasu gdy dorósł na tyle, żeby rozumieć takie rzeczy, uwa ża si ę za wcielenie Aleksandra Macedo ńskiego, staro żytnego zdobywcy imperium perskiego. Tym prze świadczeniem kierował si ę od tej pory w życiu i za jego przyczyn ą dotarł tak wysoko. Nie miało znaczenia, czy kto ś poza nim w to wierzy, skoro wierzył on sam. I, jak zauwa żył Marsciano, coraz bardziej wczuwał si ę w rol ę prowadz ącego wojn ę generała. Jak błyskawicznie i brutalnie zadziałał po podsłuchaniu jego spowiedzi! Kardynał spowiadał si ę pó źnym wieczorem w czwartek, a ju ż w pi ątek rano ojciec Daniel wyjechał do Asy żu, bez w ątpienia równie jak on przera żony i potrzebuj ący pocieszenia. Marsciano ani przez chwil ę nie miał w ątpliwo ści co do tego, kto usiłował zatrzyma ć Danny’ego, wysadzaj ąc autobus i zabijaj ąc wielu niewinnych ludzi. Stał za tym ten sam bezwzględny brak szacunku dla człowiecze ństwa, co za podst ępn ą strategi ą wobec Chi ńczyków. Ta sama zimna paranoja, która kazała Palestrinie nie ufa ć nie tylko własnemu otoczeniu, lecz tak że tajemnicy spowiedzi, a co za tym idzie, kanonicznemu prawu ko ścielnemu. Marsciano powinien był jednak spodziewa ć si ę czego ś takiego. Zd ąż ył ju ż bowiem zobaczy ć prawdziwe, przera żaj ące oblicze Palestriny. Widmo tej twarzy wci ąż tkwiło w pami ęć ci kardynała, tak trwałe, jakby wybito je ze stalowej blachy. Nazajutrz po wielkim publicznym pogrzebie kardynała Parmy sekretarz stanu zwołał pozostałych, wci ąż zszokowanych uomini di fiduccia – Marsciana; prefekta kongregacji biskupów Josepha Matadiego i dyrektora generalnego banku watyka ńskiego, monsiniora Fabia Capizziego – na konferencj ę w prywatnej willi w Grottaferata pod Rzymem. Było to miejsce, które Palestrina cz ęsto wykorzystywał na ró żne zamkni ęte spotkania; tam te ż po raz pierwszy zaprezentował im swój „Chi ński Protokół”. Po przybyciu zaprowadzono ich na mały dziedzi ńczyk skryty w śród starannie przystrzy żonych krzewów, poza głównym budynkiem. Palestrina siedział przy stoliku z kutego żelaza, popijaj ąc kaw ę i wpisuj ąc co ś do swego laptopa. Za jego krzesłem, jak gro źny majordomus, stał Farel. Był tam jeszcze trzeci męż czyzna – przystojny, pod czterdziestk ę. Szczupły, średniego wzrostu, o kruczoczarnych włosach i przenikliwym spojrzeniu niebieskich oczu, miał na sobie – pami ętał Marsciano – dwurz ędow ą marynarsk ą kurtk ę, biał ą koszul ę, ciemny krawat i szare spodnie. – Nie znacie jeszcze Thomasa Kinda – powiedział Palestrina, kiedy usiedli, wskazuj ąc na niego dłoni ą, jakby przedstawiał nowego członka jakiego ś prywatnego klubu. – Pomaga koordynowa ć nasz ą spraw ę z Chinami. Marsciano do dzi ś czuł ten przypływ przera żenia i niedowierzania, który zauwa żył te ż u pozostałych – Capizzi mimowolnie zagryzł swe w ąskie, ści śni ęte wargi, a w pełnych humoru oczach Matadiego pojawił si ę wyraz ponurego l ęku – gdy Thomas Kind wstał i uprzejmie powitał ich kolejno po nazwisku, zatrzymuj ąc na ka żdym spojrzenie swych niebieskich oczu. – Buon giorno, monsinior Capizzi. – ...kardynale Matadi. – ...kardynale Marsciano. Marsciano przypomniał sobie, że widział tam Kinda ju ż rok wcze śniej, w towarzystwie niskiego Chi ńczyka w średnim wieku, kiedy wraz z ojcem Danielem przybył na spotkanie z Weggenem. Nie miał jeszcze wówczas poj ęcia, kim jest ten człowiek, i nie zastanawiał si ę nad tym, poza skojarzeniem go z Chinami. Ale zetkni ęcie si ę z nim twarz ą w twarz – gdy wiedział ju ż, kim on jest i czym si ę zajmuje, gdy wypowiedział nazwisko kardynała i spojrzał mu prosto w oczy – było prze życiem budz ącym groz ę. Niemy zachwyt Palestriny na widok ich niezbyt dobrze maskowanych reakcji powiedział im a ż nadto wyra źnie, kto zamordował kardynała wikariusza i z czyjego rozkazu. Wezwanie ich do willi stanowiło bezpo średnie ostrze żenie. Gdyby który ś z nich potajemnie podzielał pogl ądy nieboszczyka, to znaczy sprzeciwiał si ę planom Palestriny wobec Chin i gdyby przyszło mu na my śl zwrócenie si ę z tym do Ojca Świ ętego lub Kolegium Kardynalskiego, będzie miał do czynienia z Thomasem Kindem. Był to przera żaj ący popis czystej bezczelno ści Palestriny, teatralny dodatek do jego rozrastaj ącego si ę nieustannie koszmarnego repertuaru. Był to tak że czytelny sygnał, obwieszczaj ący bliskie ju ż rozpocz ęcie bitwy o panowanie nad Chinami. A potem, jakby dla podkre ślenia, że jego tupet nie zna granic, Palestrina przeczesał palcami sw ą wielk ą biał ą grzyw ę i oznajmił, że mog ą odej ść . Marsciano otrz ąsn ął si ę ze wspomnie ń i jego wzrok spoczął na magnetofonie. Spowiadaj ąc si ę wyjawił ojcu Danielowi kulisy zabójstwa kardynała Parmy i własnego współudziału w planowanej przez Palestrin ę ekspansji Ko ścioła w Chinach. A wi ązała si ę ona nie tylko z potajemnym manipulowaniem watyka ńskimi inwestycjami, lecz tak że, co jeszcze straszniejsze, z gro źbą u śmiercenia niewiadomej liczby niewinnych mieszka ńców tego kraju. Swoj ą spowiedzi ą, zupełnie sobie tego nie uświadamiaj ąc, skazał ojca Daniela na śmier ć. Za pierwszym razem pomogła boska interwencja czy mo że zrz ądzenie losu. Teraz jednak, kiedy ju ż byli pewni, że Daniel żyje, na polowanie wyruszy Thomas Kind. Uchronienie si ę przed kim ś takim jak on było niemo żliwo ści ą. Palestrina nie popełniał bł ędu dwa razy pod rz ąd.

46

Pescara. Via Arapietra. Sobota, 11 lipca; 7.10

Thomas Kind siedział za kierownic ą wynaj ętej białej lancii i czekał, a ż kto ś otworzy drzwi pod numerem tysi ąc dwie ście siedemna ście, w prywatnej firmie transportu sanitarnego po drugiej stronie ulicy. Zerkn ąwszy w lusterko, przygładził włosy i spojrzał ponownie na budynek. Mieli otworzy ć o siódmej trzydzie ści. Nie powinien oczekiwa ć, że zrobi ą to wcze śniej tylko z powodu jego wizyty, szczególnie w sobot ę rano. Grunt to cierpliwo ść . 7.15 Na chodniku przed budynkiem pod numerem tysi ąc dwie ście siedemna ście pojawił si ę jaki ś poranny biegacz. Siedemna ście sekund pó źniej przejechał w przeciwnym kierunku chłopak na rowerze. I znów nic. Cierpliwo ści. 7.20 W lusterku wstecznym zobaczył dwóch policjantów na motocyklach. Kind nawet nie mrugn ął. Przejechali powoli obok, nie zatrzymuj ąc si ę. Drzwi naprzeciwko w dalszym ci ągu były zamkni ęte. Oparłszy głow ę na skórzanym zagłówku, my ślał o tym, czego zdołał si ę dot ąd dowiedzie ć: be żowa furgonetka Iveco, najnowszy model, o numerze rejestracyjnym PE 343552, wyjechała spod szpitala Świ ętej Cecylii dokładnie o dwudziestej drugiej osiemna ście w czwartek wieczorem. Wiozła pacjenta, zakonnic ę, pracuj ącą najwyra źniej jako piel ęgniarka, i dwóch m ęż czyzn ubranych jak sanitariusze. Wcze śniej za życzył sobie od Farela pewnej informacji i otrzymał j ą. W ci ągu ostatniego tygodnia tylko osiem szpitali w całych Włoszech przyj ęło nowych pacjentów; szpital Świ ętej Cecylii był jednym z nich. I tylko pacjent przyj ęty przez ten szpital był m ęż czyzn ą w wieku około trzydziestu pi ęciu lat. I to tego wła śnie m ęż czyzn ę wypisano przedwczoraj wieczorem. Zaraz po przybyciu do Pescary wczoraj w południe Kind udał si ę do szpitala. Po krótkim rozejrzeniu si ę stwierdził to, czego si ę spodziewał: szpital miał system bezpiecze ństwa, z kamerami obserwuj ącymi nie tylko korytarze i pomieszczenia ogólnodost ępne, lecz tak że wej ścia. Miał nadziej ę, że był on tak skuteczny, na jaki wygl ądał. Skierował si ę do administracji szpitala, gdzie pokazał wizytówk ę przedstawiciela handlowego firmy z Mediolanu, produkuj ącej systemy zabezpiecze ń, i poprosił o spotkanie z szefem ochrony. Powiedziano mu, że szefa nie ma, ale wróci około ósmej wieczorem. Thomas Kind skin ął tylko głow ą i zapowiedział, że przyjdzie pó źniej. O dwudziestej pi ętna ście obaj m ęż czy źni rozmawiali ju ż przyja źnie w biurze szefa ochrony. Przechodz ąc do rzeczy, Kind zapytał, czy w zwi ązku z wybuchem bomby podło żonej w autobusie jad ącym do Asy żu i zamachem na kardynała wikariusza Rzymu, wypadkami mog ącymi by ć – jak si ę obawiał rz ąd – pocz ątkiem nowej fali terroryzmu, szpital zrobił wszystko dla zapewnienia sobie maksymalnego bezpiecze ństwa. Nie ma strachu, zapewnił go zadziwiaj ąco młody funkcjonariusz. W chwil ę pó źniej znale źli si ę w dy żurce ochrony szpitala, gdzie zasiedli przed ścian ą szesnastu monitorów, przekazuj ących na żywo obraz z kamer rozmieszczonych w budynku. Uwag ę Kinda przyci ągn ął szczególnie jeden z ekranów, pokazuj ący wiat ę dla karetek. – Kamery pracuj ą przez okr ągł ą dob ę? – zapytał. – Tak jest. – I wszystko nagrywacie? – Prosz ę spojrzeć. – Ochroniarz wskazał krótki korytarzyk, gdzie połyskiwały w półmroku czerwone lampki kontrolne magnetowidów. – Nagrania przechowujemy przez pół roku; potem wykorzystujemy kasety ponownie, Sam zaprojektowałem cały system. Thomas Kind widział, z jak ą dum ą tamten mówi o swym osi ągni ęciu. Nale żało to pochwali ć i wykorzysta ć, co te ż uczynił. Podkre ślaj ąc, jakie wra żenie zrobił na nim system, przysun ął sobie z entuzjazmem krzesło i poprosił o zademonstrowanie, jak w praktyce odszukuje si ę potrzebne nagranie. Powiedzmy, że chodzi o karetk ę, która przywiozła chorego w okre ślonym dniu i o okre ślonej godzinie, no, na przykład wczoraj około dwudziestej drugiej... Ochroniarz, szcz ęś liwy, że mo że si ę popisa ć, z uśmiechem wprowadził cyfry z klawiatury na panelu kontrolnym. Wł ączył si ę ekran najbli żej nich. W prawym górnym rogu pokazała si ę data z godzin ą, a po chwili obraz wiaty dla karetek znajduj ących si ę z tyłu szpitala. Męż czyzna przewin ął ta śmę do przodu, do momentu, w którym pojawiła si ę karetka. Wysiedli z niej piel ęgniarze, wyci ągn ęli z samochodu chorego na noszach i wnie śli do budynku. Twarze wszystkich były wyra źnie widoczne. Potem sanitariusze wrócili i karetka odjechała. – Ma pan oczywi ście stopklatk ę? – zapytał Kind. – Na przykład, gdyby policja potrzebowała numeru rejestracyjnego wozu albo co ś w tym rodzaju... – Jasne. – Szef ochrony przewin ął ta śmę do tyłu, a kiedy wrócił obraz karetki, zatrzymał go tak, że widoczna była wyra źnie tablica rejestracyjna. – Znakomicie – rzekł Kind. – Mo żna jeszcze troch ę poogląda ć? Nagranie zostało puszczone normalnie, a Kind uwa żnie obserwował cyferki wy świetlacza czasu, zajmuj ąc jednocze śnie swego gospodarza rozmow ą. Karetki przyje żdżały i odje żdżały, a ż o dwudziestej pierwszej pi ęć dziesi ąt dziewi ęć pojawiła si ę be żowa, nie oznakowana iveco. – A to co, pewnie ci ęż arówka dostawcza? – zapytał, patrz ąc jak z auta wysiada barczysty m ęż czyzna i znika w szpitalu, poza zasi ęgiem kamery. – Nie, to prywatna karetka. – A gdzie pacjent? – Będą go zaraz zabiera ć, niech pan patrzy. – Ochroniarz przewin ął ta śmę; po chwili na ekranie pojawił si ę znów pierwszy m ęż czyzna, tym razem w towarzystwie zakonnicy i drugiego m ęż czyzny, który pomagał mu nie ść pacjenta, spowitego mocno w banda że, na noszach z dwiema kroplówkami wisz ącymi na wysi ęgniku. Ten barczysty otworzył drzwi i pacjent został umieszczony w karetce. Siostra zakonna i drugi piel ęgniarz wsiedli za nim. Drzwi si ę zamkn ęły, kierowca wrócił na miejsce i samochód odjechał. – Teraz te ż by si ę chyba dało odczyta ć numer rejestracyjny, prawda? – Kind znów podpu ścił szefa ochrony. – Jasna sprawa. Przewin ął ta śmę i zatrzymał w odpowiednim miejscu. Numer był wyra źny – PE 343552. Wy świetlacz wskazywał 22.18, 9 lipca. – PE to Pescara, aha – ucieszył si ę Kind. – Jaki ś miejscowy przewo źnik. – Servizio Ambulanza Pescara – oznajmił z dum ą męż czyzna. – Jak pan widzi, wszystko jest pod pełn ą kontrol ą. Wyra żaj ąc gło śno swój podziw, Thomas Kind ostatni raz podbechtał dum ę ochroniarza i po chwili znał ju ż nazwisko, pod jakim zarejestrowano wywiezionego pacjenta: Michael Roark. Firma miała w ksi ąż ce telefonicznej ramkow ą reklam ę. Servizio Ambulanza Pescara mie ściła si ę przy Via Arapietra, pod numerem tysi ąc dwie ście siedemna ście. Reklama zawierała tak że nazwisko direttore responsahile i wła ściciela firmy Ettore Caputo oraz jego mał ą fotografi ę. Poni żej widniały godziny otwarcia. Od poniedziałku do pi ątku, 7.30 – 19.30. Kind spojrzał na zegarek. Podniósł głow ę i zobaczył m ęż czyzn ę, wychodz ącego wła śnie zza rogu. Przyjrzał mu si ę uwa żnie i na jego twarzy pojawił si ę u śmiech. Ettore Caputo przyszedł cztery i pół minuty przed czasem.

47

Fotografia w le żą cym przed Harrym paszporcie ukazywała go z brod ą. Sam dokument był podniszczony, okładka pogi ęta i zwiotczała, jakby słu żyła ju ż wiele lat. W paszporcie wydanym przez Agencj ę Paszportow ą w Nowym Jorku widniały stare piecz ątki wjazdowe brytyjskich, francuskich i ameryka ńskich władz imigracyjnych; poza tym jednak nie było w nim niczego, co by świadczyło o podró żach wła ściciela, poniewa ż kraje zachodnioeuropejskie ju ż od lat nie stawiały piecz ęci w paszportach. Obok zdj ęcia było nazwisko: Jonathan Arthur Roe, ur. 18 wrze śnia 1965 r., Nowy Jork, USA. Na stole le żało te ż prawo jazdy z Waszyngtonu i legitymacja Georgetown University. W prawie jazdy podano adres Mulledy Building, Georgetown Unwersity, Waszyngton DC. W obu dokumentach było zdj ęcie Harry’ego. Ka żde ze zdj ęć było inne; ubrany był na nich kolejno w jedn ą z dwóch koszul i w sweter Eatona. Nie wygl ądały na zrobione w tym samym miejscu – pokoju, w którym si ę znajdował – ani w tym samym czasie – wczoraj wieczorem. – Tutaj jest reszta – Adrianna Hall poło żyła przed nim biał ą kopert ę. – Łącznie z gotówk ą. Dwa miliony lirów, jakie ś tysi ąc dwie ście dolarów. Mo żesz dosta ć wi ęcej, je śliby ś potrzebował. Ale Eaton kazał ci powiedzie ć, że ksi ęż a nie szastaj ą pieni ędzmi, wi ęc wydawaj ostro żnie. Harry otworzył kopert ę i wyci ągn ął zawarto ść – dwa miliony lirów w banknotach po pi ęć dziesi ąt tysi ęcy i pojedyncza kartka papieru z jakim ś tekstem w trzech gęstych akapitach. – Tam napisano, kim jeste ś, gdzie pracujesz i w ogóle wszystko – wyja śniła Adrianna. – W ka żdym razie do ść , żeby ś si ę wybronił, je żeli kto ś ci ę zapyta. Musisz si ę tego nauczy ć na pami ęć i zniszczy ć. Harry Addison był teraz Jonathanem Arthurem Roe, jezuickim ksi ędzem i wykładowc ą prawa na Uniwersytecie Georgetown. Mieszkał w jezuickiej rezydencji na terenie miasteczka akademickiego i uczył tam od 1994 roku. Wychował si ę w Ithaca w stanie Nowy Jork, jako jedynak. Rodzice ju ż nie żyli. Tekst wyliczał te ż szkoły, do jakich ucz ęszczał, ł ącznie z dat ą i miejscem wst ąpienia do seminarium, oraz zawierał opis uniwersytetu, i dzielnicy Georgetown, a ż do takich szczegółów, że z okna mieszkania widział rzek ę Potomac, ale tylko jesieni ą i zim ą, kiedy drzewa straciły li ście. Przeczytał wszystko i spojrzał na Adriann ę. – Wygl ąda na to, że jako jezuita przyj ąłem ślub ubóstwa. – Mo że dlatego nie dał ci karty kredytowej... – Mo że. Harry odwrócił si ę i przeszedł przez pokój. Eaton dotrzymał obietnicy, dostarczył mu wszystko, czego potrzebował. Teraz musiał sam załatwi ć reszt ę. – Jak w grze w odgadywanie postaci, prawda? – Odwrócił si ę do Adrianny. – Stajesz si ę zupełnie kim ś innym... – Nie masz wielkiego wyboru. Harry przyjrzał si ę jej badawczo. Oto kobieta jak inne w jego życiu – spał z ni ą, lecz prawie jej nie znał. I uświadomił sobie, że poza t ą jedn ą chwil ą w ciemno ściach, kiedy poczuł, że jaka ś cz ęść jej istoty l ęka si ę własnej śmiertelno ści – nie tyle samej śmierci, co tego, że nie b ędzie ju ż żyć – zna j ą właściwie z ekranu telewizora, a nie jako konkretn ą osob ę stoj ącą tu z nim w pokoju. – Ile ty masz lat, Adrianna? Trzydzie ści cztery? – Trzydzie ści siedem. – No dobra, trzydzie ści siedem. A gdyby ś mogła by ć kim ś innym – zapytał powa żnie – co by ś wybrała? – Nigdy o tym nie my ślałam. – Ale spróbuj pomy śle ć. No jak? Nagle skrzy żowała przed sob ą ramiona. – Nie chciałabym by ć nikim innym. Ciesz ę si ę z tego kim jestem i co robi ę. I harowałam jak dziki osioł, żeby to osi ągn ąć . – Jeste ś pewna? – Tak. – A matk ą? Żon ą? – Żartujesz sobie? – Za śmiała si ę krótko, na poły rozbawiona, na poły spłoszona, jak gdyby dotkn ął czułego miejsca, którego wolała nie rusza ć. – Ale wiele kobiet robi jedno i drugie; rozwijaj ą si ę zawodowo i maj ą rodziny... – Naciskał j ą, mo że zbyt mocno i mo że nie powinien, lecz z jakiego ś powodu chciał dowiedzie ć si ę o niej czego ś wi ęcej. – Wiele, ale nie ja. – Adrianna obstawała przy swoim. Wyra źnie spowa żniała. – Mówiłam ci ju ż, lubi ę si ę pieprzy ć z nieznajomymi. A wiesz dlaczego? Bo to nie tylko mnie podnieca, ale te ż daje całkowit ą niezale żno ść . A dla mnie niezale żno ść jest najwa żniejsza na świecie, bo dzi ęki niej mog ę wykonywa ć swoj ą prac ę, najlepiej jak potrafi ę, mog ę robi ć wszystko, co trzeba, żeby zdoby ć materiał. My ślisz, że jakbym była matk ą, to mogłabym sta ć na jakim ś pieprzonym polu pod ostrzałem i opowiada ć o czyjej ś wojnie domowej? Albo, co ś z bli ższego podwórka, ryzykowa ć sp ędzenie reszty życia we włoskim wi ęzieniu za załatwienie najgro źniejszemu przest ępcy w kraju fałszywych dokumentów? Nie, drogi Harry, nie zrobiłabym czego ś takiego własnym dzieciom... Jestem samotniczk ą i lubi ę to. Dobrze zarabiam, sypiam, z kim chc ę, podró żuj ę do miejsc, o których inni mog ą tylko marzy ć, i mam lepszy dost ęp do pewnych ludzi ni ż niejeden szef pa ństwa. To mi daje kopa, a ten kop pomaga mi pokazywa ć żyw ą histori ę tak, jak si ę to kiedy ś robiło i jak nikt oprócz mnie ju ż nie robi... Czy to egoizm? Nie wiem, co znaczy to słowo. Ale to nie przebieranka, taka wła śnie jestem... A je żeli co ś si ę stanie i przegram, tylko ja sama na tym ucierpi ę. – Ciekawe, co o tym powiesz, jak sko ńczysz siedemdziesi ątk ę. – Wtedy mnie zapytaj. Harry przygl ądał si ę jej jeszcze przez chwil ę. To dlatego czuł to, co czuł, że zna j ą lepiej z telewizji ni ż z życia. Jej życiem i prywatno ści ą był ekran. Tym była i taka chciała pozosta ć. I robiła to bardzo dobrze. Tydzie ń temu powiedziałby to samo o sobie. Wolno ść była wszystkim. Dawała niesamowite mo żliwo ści, poniewa ż pozwalała podejmowa ć ryzyko. Człowiek ufał swoim umiej ętno ściom i brał wszystko tak, jak do niego przychodziło; żył mocno i szybko. A kiedy przegrywał, to przegrywał... Teraz jednak nie był tego pewien. Mo że dlatego, że wolno ść wła ściwie mu odebrano. Mo że miała ona swoj ą cen ę, z której do tej pory nie zdawał sobie sprawy. Mo że po prostu tak było. A mo że nie... Tkwiło w tym wszystkim co ś jeszcze, co ś, czego musiał si ę jeszcze nauczy ć. I zrozumie ć. A cała ta historia to podró ż, która pomo że mu odnale źć ... – Kiedy sobie st ąd pójd ę... – usłyszał nagle swój głos – z kim mam si ę komunikowa ć, z tob ą czy z Eatonem? – Ze mn ą. – Adrianna otworzyła torebk ę i wyj ęła mały telefon komórkowy. – Masz. Ja b ędę wiedziała, co robi policja; poza tym mam co dzie ń mnóstwo telefonów. Jeden wi ęcej nikogo nie zdziwi. – A co z Eatonem? – W odpowiednim momencie przeka żę mu wiadomo ść – zawahała si ę i odwróciła lekko głow ę, podobnie jak to robiła przed kamer ą, kiedy miała co ś wyja śni ć. – Nigdy nie słyszałe ś o Jamesie Eatonie – powiedziała po chwili. – A on nigdy nie słyszał o Harrym Addisonie, poza tym oczywi ście, co mo żna si ę dowiedzie ć z gazet i telewizji albo, ewentualnie, z jakich ś informacji przekazywanych na twój temat przez ambasad ę. Mnie te ż nie znasz; raz tylko spotkali śmy si ę w hotelu, kiedy prosiłam ci ę o wypowied ź jako dziennikarka. – No a co z tym? – Harry klepn ął dłoni ą le żą ce na stole swoje nowe dokumenty. – Co b ędzie, je żeli skr ęcę w lewo zamiast w prawo i wpadn ę w łapy Gruppo Cardinale? Co mam powiedzie ć Roscaniemu? Że zawsze nosz ę przy sobie zapasowe papiery? B ędzie chciał wiedzie ć, sk ąd je zdobyłem i jak. – Harry – uśmiechn ęła si ę ciepło Adrianna – jeste ś ju ż du żym chłopcem. Umiesz odró żni ć praw ą od lewej. A je śli nie, to ćwicz, okay – Pochyliła si ę i pocałowała go lekko w usta. – Nie skr ęcaj w zł ą stron ę – szepn ęła i wyszła z mieszkania, odwróciwszy si ę jeszcze w drzwiach, żeby mu powiedzie ć, że ma si ę na razie nie rusza ć z miejsca, a jak b ędzie co ś wiedziała, zadzwoni. Stał i patrzył, jak zamykaj ą si ę za ni ą drzwi. Usłyszał szcz ęk zamka. Jego wzrok powoli pow ędrował ku stolikowi i le żą cym na nim dokumentom. Po raz pierwszy w życiu po żałował, że nie uczył si ę nigdy aktorstwa.

48

Cortona, Włochy. W dalszym ci ągu sobota, 11 lipca; 9.30

Siostra Elena Voso zrobiła zakupy i wyszła ze sklepiku spo żywczego na Piazza Signorelli z du żą torb ą świe żych warzyw. Wybierała warzywa starannie, pragn ąc ugotowa ć naprawd ę smaczn ą i po żywn ą zup ę. Nie tylko dla trzech piel ęgniarzy, lecz tak że dla Michaela Roarka. Nadszedł czas, żeby spróbowa ć nakarmi ć go normalnym jedzeniem. Wcze śniej, kiedy zwil żyła mu usta, przełkn ął odruchowo. Gdy jednak chciała, żeby si ę sam napił, tylko patrzył na ni ą, jakby żą dała ode ń zbyt wielkiego wysiłku. Ale kto wie, mo że, kiedy poczuje aromat piure ze świe żych warzyw, sprowokuje go to do podj ęcia próby. Nawet ły żka to ju ż b ędzie lepiej ni ż nic, jaki ś pocz ątek. A im wcze śniej zacznie przełyka ć g ęste jedzenie, tym szybciej będzie go mo żna odł ączy ć od kroplówki i zacznie nabiera ć sił. Marco obserwował, jak wychodzi i kieruje si ę ku kra ńcowi w ąskiej brukowanej uliczki, gdzie stał ich samochód. Normalnie poszedłby z ni ą do sklepu i pomógł nie ść zakupy. Ale nie tym razem, nie tutaj, w jasnym świetle dnia. I cho ć odjad ą tym samym autem, lepiej, żeby ich nie widziano razem na ulicy czy w sklepie. Kto ś mógłby to sobie przypomnieć. Byli wprawdzie Włochami, ale w Cortonie obcymi – zakonnica i młody m ęż czyzna razem na zakupach – to mogło wystarczy ć, żeby kto ś potem odpowiedział: „Tak, byli tu. Widziałem ich”. Elena zatrzymała si ę, obejrzała i weszła do kolejnego sklepiku. Marco te ż przystan ął, zastanawiaj ąc si ę, co te ż ona robi. Na lewo uliczka opadała stromo. W dole widział odległ ą równin ę i drog ę prowadz ącą stamt ąd do staro żytnego miasta Umbryjczyków i Etrusków, otoczonego murami obronnymi. Cortona była niegdy ś twierdz ą; miał nadziej ę, że nie stanie si ę ni ą dla niego. Zobaczył, że Elena wychodzi ju ż ze sklepu, rzuca w jego stron ę spojrzenie i rusza w kierunku samochodu. Pi ęć minut pó źniej doszła do małego srebrnego fiata, którym Pietro jechał za karetk ą z Pescary. Chwil ę pó źniej Marco był ju ż przy niej; zaczekał, a ż minie ich kilku przechodniów, po czym wzi ął od zakonnicy pakunek i otworzył drzwiczki auta. – Po co siostra poszła do tego drugiego sklepu? – zapytał, kiedy ruszyli. – A nie wolno mi? – Wolno, tylko że mnie to zaskoczyło. – Mnie te ż i dlatego wła śnie musiałam wej ść . – Elena wyj ęła z torby mał ą paczuszk ę. Podpaski. O jedenastej zupa i piure perkotały na kuchennym piecu, a Elena towarzyszyła Michaelowi Roarkowi w pokoju na pi ętrze. Jej pacjent siedział w fotelu, z poduszk ą pod ka żdym ramieniem; po raz pierwszy nie w pozycji horyzontalnej. Marco pomógł jej d źwign ąć go z łó żka i posadzi ć, a potem wyszedł na papierosa. Pi ętro wy żej spał Luca. Miał nocn ą zmian ę, tak samo jak w Pescarze; siedział na warcie w furgonetce od dwudziestej trzeciej do siódmej rano, a co dwie godziny przychodził na gór ę pomóc Elenie odwróci ć pacjenta. Potem wracał do samochodu. Przed czym ich strzegł? Czy przed kim? Znowu si ę nad tym zastanawiała, ciekawa roli, jak ą naprawd ę odgrywali trzej m ęż czy źni. Przez okno widziała Marca, spaceruj ącego, z papierosem, po kamiennym murku na ko ńcu podwórza. Za murkiem biegła droga, a dalej znajdowała si ę brama z podjazdem prowadz ącym pod dom. Po drugiej stronie drogi rozci ągało si ę gospodarstwo, si ęgaj ące a ż po nikn ący w letniej mgiełce horyzont. Pas pola za głównym budynkiem orał wła śnie traktor, wzbijaj ąc za sob ą obłok pyłu. Nagle pojawił si ę Pietro. Przeszedł pomi ędzy rosn ącymi przed oknem cyprysami i podszedł do Marca. Rękawy miał podwini ęte, koszul ę rozpi ętą z powodu upału; nie ukrywał zatkni ętego za pasek pistoletu. Męż czy źni zacz ęli rozmawia ć. Po chwili Marco spojrzał w stron ę domu, jakby wiedział, że s ą obserwowani. Elena odwróciła si ę do Michaela Roarka. – Wygodnie ci tak na siedz ąco? – zapytała. Ledwie dostrzegalnie kiwn ął głow ą. Ale odpowied ź była jednoznaczna i o wiele bardziej dynamiczna ni ż uprzednie mruganie, kiedy ściskała mu palec u r ęki lub nogi. – Zrobiłam ci jedzenie. Mo że spróbujesz, czy uda ci si ę co ś przełkn ąć ? Tym razem odpowiedzi nie było. Siedział bez ruchu patrz ąc na ni ą, a potem odwrócił wzrok ku oknu. Elena przygl ądała mu si ę zamy ślona. Teraz, gdy zwrócił głow ę do światła, pomimo banda ży zobaczyła jego profil na nowo. Zawahała si ę, patrzyła na niego jeszcze przez chwil ę, po czym przeszła do wn ęki, stanowi ącej jej cz ęść pokoju. Rzeczywi ście wróciła do sklepu po podpaski. Ale był to tylko pretekst. Jej oko przyci ągn ęło co ś innego: stojak z gad żetami przed wej ściem, a na nim egzemplarz „La Repubblica” z wielkim nagłówkiem: „Zabójca kardynała Parmy wci ąż na wolno ści”. I ni żej, mniejszym drukiem: „Policja bada ofiary eksplozji autobusu”. Słyszała o tych zdarzeniach, ale tylko bardzo ogólnie. O zamordowaniu kardynała rozmawiało si ę oczywi ście w klasztorze. A potem ten wypadek z autobusem. Zaraz jednak wysłano j ą do Pescary i od tamtej pory nie ogl ądała telewizji ani nie czytała gazet. Kiedy jej spojrzenie padło na tytuły, zareagowała instynktownie; skojarzyły jej si ę z Markiem i pozostałymi uzbrojonymi męż czyznami, strzeg ącymi jej pacjenta i jej samej przez dwadzie ścia cztery godziny na dob ę. Bez w ątpienia wiedzieli oni o tym, co wszyscy robi ą, o wiele wi ęcej ni ż ona. W sklepie przejrzała gazet ę i zobaczyła w niej fotografie poszukiwanych przez policj ę. Jej my śli biegły jak oszalałe. Autobus wysadzono w pi ątek. Michael Roark miał wypadek samochodowy w górach pod Pescar ą w poniedziałek. We wtorek wysłano j ą do szpitala Świ ętej Cecylii. Kto ś, kto si ę uratował z wybuchu, mógł przecie ż by ć poparzony i w śpi ączce. Mógł mie ć połamane nogi. Mógł być przetrzymywany w innych szpitalach czy nawet w prywatnym domu przez dzie ń lub dwa, zanim przewieziono go do Pescary. Szybko kupiła gazet ę. A potem, żeby mie ć jakie ś wytłumaczenie dla Marca, kupiła te ż podpaski i wło żyła obie rzeczy do papierowej torby z zakupami. Po powrocie do domu poszła od razu do swojego k ąta i poło żyła opakowanie podpasek w widocznym miejscu na półce. Potem poskładała gazet ę i schowała j ą pod ubraniami w nie rozpakowanej jeszcze walizce. Bo że świ ęty – zastanawiała si ę w kółko – a je śli Michael Roark i ojciec Daniel Addison to ta sama osoba? Po umyciu r ąk i przebraniu si ę w czysty habit zamierzała wyci ągn ąć gazet ę i porówna ć zdj ęcie bezpo średnio z twarz ą jej pacjenta, sprawdzi ć, czy istnieje mi ędzy nimi jakie ś podobie ństwo. Ale zawołał j ą z dołu Marco i nie zd ąż yła. Schowała gazet ę i zeszła, aby dowiedzie ć si ę, czego on chce. Teraz Marco i Pietro byli na dworze, a Luca spał piętro wy żej. To był odpowiedni moment. Michael Roark wci ąż patrzył w okno, zwrócony plecami do niej. Podeszła do niego z boku i podniosła zło żon ą gazet ę, tak że zdj ęcie ojca Daniela znalazło si ę na poziomie głowy m ęż czyzny. Banda że utrudniały rozpoznanie, poza tym Roarkowi wyrosła broda, a ksiądz na zdj ęciu był gładko wygolony, ale... to czoło, te ko ści policzkowe, kształt nosa... Michael Roark odwrócił nagle głow ę i spojrzał wprost na ni ą. Zaskoczona, cofn ęła si ę, chowaj ąc gazet ę za plecami. Przez moment wydawało jej si ę, że patrzy na ni ą tak, jakby zrozumiał, co ona robi. Męż czyzna otworzył usta. – Woo…dyy – wyrzucił z siebie chrapliwie. – Pii...ii ć.

49

Rzym; w tym samym czasie

Dlaczego, zastanawiał si ę Roscani, musiał rzuci ć palenie akurat teraz? A jednak o siódmej rano po prostu zdusił na wpół wypalonego papierosa w popielniczce i oznajmił samemu sobie, że odt ąd nie pali. Starał si ę zast ępowa ć papierosy, czym si ę dało: kaw ą, gum ą do żucia, dropsami, znów kaw ą. W tej chwili był to czekoladowy gelato, lód w ro żku. Chłodził si ę nim w skwarze lipcowego południa, wracaj ąc do Questury, lecz ani lód, ani brak nikotyny nie mogły oderwa ć jego my śli od jednej rzeczy – zaginionego pistoletu Llama z tłumikiem. Naszła go ta my śl w środku nocy i nie dała spa ć ju ż do rana. Po przyj ściu do pracy od razu przyjrzał si ę ponownie formularzowi „Przekazanie dowodu rzeczowego”, podpisanemu przez Pia i Farela, kiedy ten drugi oddał temu pierwszemu pistolet znaleziony na miejscu wypadku. Dokument był w porz ądku. Oznaczało to, że na pewno pistolet miał Pio, a kiedy został zabity, broń znikn ęła. Razem z Harrym Addisonem. Ale to były kwestie rutynowe; natomiast obudziła go i wci ąż , nurtowała jeszcze inna my śl. Do tej pory uwa żał, że hiszpa ński pistolet miał przy sobie ojciec Daniel i że to wła śnie świadczy o jego zwi ązkach z Miguelem Valer ą, hiszpa ńskim komunist ą, na którego usiłowano skierowa ć podejrzenie po zamordowaniu Parmy. A je żeli – to wła śnie przyszło mu do głowy – pistolet nie nale żał wcale do ksi ędza, tylko do jakiego ś innego pasa żera autobusu? Do kogo ś, kto miał ksi ędza zabi ć? Gdyby tak si ę sprawy potoczyły, mieliby niejedno przest ępstwo, lecz dwa: podło żenie bomby w autobusie i usiłowanie zabicia ksi ędza. 23.30 Było gor ąco i lepko. Narastaj ący od ubiegłego tygodnia upał wcale nie zel żał i nawet teraz, przed północ ą, temperatura si ęgała trzydziestu stopni. Szukaj ąc ochłody, kardynał Marsciano zdj ął wełnian ą sutann ę i ubrany w spodnie khaki i koszul ę z krótkim rękawem wyszedł do małego wewn ętrznego ogródka, maj ąc nadziej ę, że nocna bryza troch ę złagodzi uci ąż liwy skwar. Padaj ące z okna biblioteki światło iluminowało grz ądki posadzonych w kwietniu pomidorów i papryki. Warzywa dojrzały wcze śnie i były gotowe do zerwania. Dojrzały wcze śnie z powodu upałów, które nie stanowiły zreszt ą niespodzianki. Lipiec w Rzymie najcz ęś ciej bywał gor ący. Marsciano u śmiechał si ę przez chwil ę na wspomnienie pi ętrowego domu na toska ńskiej wsi, gdzie dorastał wraz z czterema bra ćmi i trzema siostrami. Letnia spiekota oznaczała dwie rzeczy: po pierwsze, długie, m ęcz ące dni, kiedy cała rodzina wstawała przed wschodem sło ńca, żeby pracowa ć do zmierzchu na polu. Po drugie, skorpiony; tysi ące skorpionów. Wymiatanie ich z domu dwa albo nawet trzy razy dziennie było ci ęż ką harówk ą. Nikt nie kładł si ę do łó żka, nie wytrzepawszy przedtem po ścieli; to samo dotyczyło wkładania spodni, koszul i butów. Po uk ąszeniu skorpiona pozostawała czerwona pr ęga, a ból pami ętało si ę długo. Było to pierwsze stworzenie bo że, które autentycznie znienawidził. Ale wtedy jeszcze nie znał Palestriny. Marsciano napełnił konewk ę wod ą i podlał rz ędy ro ślin. Odstawił naczynie na miejsce i otarł dłoni ą pot z czoła. Nie było wiatru, nocna duchota chyba si ę jeszcze pot ęgowała. Upał. Starał si ę o tym nie my śle ć, ale nie potrafił; wiedział bowiem, że wraz z upałem zacznie odmierza ć czas chi ński zegar Palestriny. Marsciano codziennie śledził informacje meteorologiczne w telewizji i w Internecie, staraj ąc si ę zdoby ć jak naj ści ślejsze dane o pogodzie w Azji. Wiedział, że Palestrina robi to samo. Sekretarz stanu gromadził jednak te dane w sposób o wiele wszechstronniejszy i bardziej systemowy, przede wszystkim dlatego, że w zwi ązku ze swoim „Chi ńskim Protokołem” sam zacz ął nami ętnie studiowa ć meteorologi ę i stał si ę w tej dziedzinie prawdziwym ekspertem. W niecały rok nauczył si ę posługiwa ć komputerowymi symulatorami synoptycznymi i sporz ądza ć prognozy. Nawi ązał ponadto osobiste kontakty z kilkoma zawodowymi meteorologami na świecie i mógł błyskawicznie zasi ęga ć u nich rady za po średnictwem poczty elektronicznej. Gdyby nie to, że bardziej go interesowała realizacja własnych pomysłów, Palestrina mógłby spokojnie zarabia ć na życie jako czołowy synoptyk w kraju. Sekretarz stanu czekał na moment, kiedy we wschodnich Chinach zapanuj ą na dłu żej upały i utrzyma si ę wysoka wilgotno ść . Zaczn ą si ę wtedy mno żyć truj ące wodorosty, które pokryj ą wi ększo ść zbiorników wodnych, zanieczyszczaj ąc biologicznymi toksynami uj ęcia wody pitnej dla poło żonych nad nimi miejscowo ści. Przy odpowiednich warunkach i du żym przyro ście szkodliwej ro ślinno ści Palestrina b ędzie mógł wprowadzi ć w życie swój plan. Zatruje dodatkowo wod ę w taki sposób, żeby wygl ądało to na działanie natury, i w takim stopniu, że przestarzałe urz ądzenia oczyszczaj ące nie b ędą mogły sobie z tym poradzi ć. Ludzie zaczn ą masowo chorowa ć i umiera ć, społecze ństwo ogarnie przera żenie. Przywódcy pa ństwa zaczn ą si ę obawia ć wybuchów paniki, które w ko ńcu mogłyby doprowadzi ć do rebelii i odł ączania si ę od Pekinu kolejnych prowincji, rozczarowanych indolencj ą rz ądu w kwestii tak podstawowej dla życia jak dostawy wody pitnej. Chiny znajd ą si ę na kraw ędzi rozpadu, podobnie jak wcze śniej stało si ę w Zwi ązku Radzieckim. I wówczas ciesz ący si ę od dawna ich zaufaniem poplecznik udzieli chi ńskim władcom prywatnej rady. Namówi ich do zaanga żowania kilku mi ędzynarodowych firm budowlanych, w wi ększo ści ju ż działaj ących na terenie Chin, w celu szybkiej przebudowy i odnowienia rozpadaj ącej si ę infrastruktury poboru i dostarczania wody. Od kanałów i zbiorników, poprzez uj ęcia i stacje filtruj ące, po tamy i elektrownie wodne. Tym zaufanym poplecznikiem b ędzie oczywi ście Pierre Weggen. A zarekomendowanymi przez niego firmami oka żą si ę te, które potajemnie kontroluje Watykan. Na tym wła śnie zasadzał si ę plan Palestriny: chciał sterowa ć Chinami dzi ęki zapanowaniu nad ich zasobami wody. Żeby wprowadzi ć plan w życie, potrzebował upałów, a upały, tak we Włoszech, jak i we wschodnich Chinach, wła śnie si ę zacz ęły. Marsciano wiedział doskonale, że tylko raptowna zmiana pogody w Azji, na któr ą si ę nie zapowiadało, mogłaby powstrzyma ć Palestrin ę przed rozpocz ęciem przera żaj ącego dzieła zniszczenia. Kiedy odwrócił si ę, by wej ść do domu, mign ęła mu za oknem twarz. Tylko mign ęła i ju ż jej nie było. Siostra Maria-Louisa, jego nowa gospodyni, czy te ż raczej nowa gospodyni Palestriny. Przysłana, żeby mu u świadomi ć, i ż jest pod stal ą obserwacj ą, żeby czuł za plecami oddech sekretarza stanu, dzie ń i noc. Wróciwszy do gabinetu, usiadł znu żony za biurkiem, aby dopracowa ć ostateczn ą wersj ę dokumentu uzgodnionego poprzedniego dnia z rad ą kardynałów. W poniedziałek miał przedstawi ć nowy portfel inwestycyjny do podpisu Palestrinie. Od tej chwili plan nabierze mocy urz ędowej. Pracował, a z zakamarków jego umysłu wyłaniały si ę pytania pot ęguj ące mrok w jego duszy, mrok, który czaił si ę gdzie ś gł ęboko niczym żywa istota, czekaj ąca na odpowiedni moment, by znów go zacz ąć dr ęczy ć. Dlaczego dopu ścili do tego, że Palestrina stał si ę tym, kim si ę stał? A co gorsza, dlaczego on sam, kardynał Nicola Marsciano, papieski m ąż zaufania, poddał si ę własnej bezradno ści? Bezradno ści, któr ą gardził i która nie pozwalała mu cho ćby kiwn ąć palcem w tej sprawie. Dlaczego nie poprosił o rozmow ę w cztery oczy z Ojcem Świ ętym? Dlaczego nie przedstawił tajnego raportu Kolegium Kardynalskiemu? Nie wyjawił, co si ę stało i co si ę ma jeszcze wydarzy ć; nie poprosił o pomoc w powstrzymaniu szale ńca? Tragedia polegała na tym, że odpowiedzi na te pytania znał doskonale, zmagał si ę bowiem z nimi ju ż chyba setki razy. Ojciec Świ ęty był ju ż stary, a poza tym tak oddany swemu sekretarzowi stanu, że zupełnie nie przyjmował do wiadomo ści słów krytyki na jego temat. A kto przewodził Kolegium Kardynalskiemu, je śli nie sam Palestrina, ciesz ący si ę ogromnym powa żaniem i maj ący wsz ędzie sprzymierze ńców? Próba podwa żenia jego pozycji zostałaby albo wy śmiana, albo przyj ęta z oburzeniem, niczym herezja, której autora nale ży uzna ć za osob ę niespełna rozumu. Na domiar wszystkiego była przecie ż jeszcze gro źba Palestriny, że oskar ży go o zorganizowanie zamachu na kardynała Parm ę w efekcie plugawej afery miłosnej. Jak że mógłby si ę obroni ć przed takim oskar żeniem? Nie byłby w stanie, poniewa ż to Palestrina trzymał w r ęku wszystkie atuty i mógł si ę nimi posługiwa ć do woli. Na taki a nie inny przebieg wypadków wpływał poza tym u świ ęcony życzeniem samego papie ża nakaz utrzymywania w najgł ębszej tajemnicy wszystkiego, co si ę działo w jego najbli ższym otoczeniu. Leon XIV sam bowiem poprosił swych m ęż ów zaufania, żeby znale źli sposób na rozszerzenie wpływów Ko ścioła w nadchodz ącym nowym tysi ącleciu. Wykonano w tej materii mnóstwo prac, bada ń i studiów, przedstawiono wiele najró żniejszych propozycji. Palestrina za ś, z premedytacj ą to wszystko przeczekawszy, wyst ąpił ze swoj ą koncepcj ą – w pełni dopracowan ą – na samym ko ńcu. Kiedy to uczynił, Marsciano, podobnie jak inni, wybuchn ął śmiechem, traktuj ąc cały ten pomysł w kategoriach żartu. Popełnił jednak bł ąd. Sekretarz stanu wcale nie żartował. Ku przera żeniu Marsciana, tylko kardynał Parma przeciwstawił si ę Palestrinie otwarcie. Pozostali – monsinior Capizzi i kardynał Matadi – milczeli. Teraz rozumiał, że to nie powinno było go dziwi ć. Palestrina zawczasu przewidział ich reakcje. Parma, jako człowiek starej daty, niepodatny na naciski zagorzały konserwatysta, nigdy by mu nie uległ. Ale z Capizzim – absolwentem Oksfordu i Yale, szefem banku watyka ńskiego – oraz z Matadim – prefektem Kongregacji Biskupów, pochodz ącym z prominentnej zairskiej rodziny – sprawa miała si ę inaczej. Obaj byli wielce ambitnymi „zwierz ętami politycznymi” i nieprzypadkowo dotarli a ż do szczytów watyka ńskiej hierarchii. Nap ędzani własnymi d ąż eniami i niezmiernie obrotni, mieli, ka żdy z osobna, liczn ą rzesz ę stronników wewn ątrz Ko ścioła. Wiedz ąc, że Palestrinie nie zale ży na stanowisku głowy Ko ścioła, mierzyli bezpo średnio w tron papieski. I zdawali sobie doskonale spraw ę z tego, że to kaprys pot ęż nego sekretarza mo że zdecydowa ć, kto wyjdzie z konklawe jako zwyci ęzca. Marsciano był człowiekiem zupełnie innego pokroju. Osi ągn ął swoj ą pozycj ę nie tylko dzi ęki inteligencji i nieanga żowaniu si ę w polityk ę; w gł ębi serca pozostał bowiem prostym ksi ędzem, który wierzył w swój Ko ściół i w Boga. Był autentycznym „m ęż em zaufania”, do tego stopnia naiwnie niewinnym, że nie przyszło mu nawet do głowy, iż we współczesnym Ko ściele mógłby funkcjonowa ć kto ś taki jak Palestrina. Człowiek, który wykorzystał jego wiar ę jako narz ędzie manipulacji. Marsciano r ąbn ął nagle pi ęś ci ą w stół, przeklinaj ąc si ę gniewnie w duchu za swoj ą słabo ść i naiwno ść , nawet za swoj ą pobo żno ść w pod ąż aniu za powołaniem, któremu po świ ęcał si ę przez całe życie. Gdyby ta w ściekło ść i refleksja nad sob ą przyszły wcze śniej, byłby mo że w stanie co ś przedsi ęwzi ąć . Teraz jednak było ju ż o wiele za pó źno. Ojciec Świ ęty oddał wła ściwie ster Stolicy Apostolskiej w r ęce Palestriny, a jedyny licz ący si ę przeciwnik sekretarza stanu kardynał Parma, został uciszony na zawsze. Capizzi i Matadi poddali si ę swemu wodzowi i szli ślepo za nim. Szedł za nim tak że Marsciano, pogr ąż ony w beznadziei i pochwycony w pułapk ę słabo ści własnego charakteru. W efekcie Palestrina obj ął rz ądy absolutne, realizuj ąc koszmarny scenariusz którego nie dało si ę ju ż powstrzyma ć. Mogli tylko czeka ć a ż w Chinach nastan ą letnie upały.

50

Pekin, Chiny. Hotel Gloria Plaza Niedziela, 12 lipca; 10,10

Czterdziestosze ścioletni Li Wen wyszedł z windy na ósmym pi ętrze i poszedł korytarzem w stron ę pokoju numer osiemset osiemdziesi ąt sze ść , gdzie miał si ę spotka ć z Jamesem Hawleyem, in żynierem hydrobiologiem z Walut Creek w Kalifornii. Zauwa żył, że na dworze przestało pada ć i przez chmury przebija si ę sło ńce. Reszta dnia b ędzie upalna, wilgotno ść stanie si ę nie do zniesienia, zgodnie z prognozami które zapowiadały utrzymanie si ę takiej pogody jeszcze co najmniej przez tydzie ń. Numer osiemset osiemdziesi ąt sze ść znajdował si ę w połowie korytarza; drzwi pokoju były uchylone. – Panie Hawley? – zawołał. Nie było odpowiedzi. – Panie Hawley! – Li Wen zawołał gło śniej. W dalszym ci ągu panowała cisza. Pchn ął drzwi i wszedł do środka. W pokoju grał telewizor, nadawano akurat wiadomo ści. Na łó żku le żał jasnoszary garnitur jakiego ś bardzo wysokiego m ęż czyzny. Obok biała koszula z krótkimi rękawami, krawat w paski i bokserki. Po lewej zobaczył uchylone drzwi łazienki, sk ąd dobiegał szum prysznica. – Panie Hawley? – Witam, panie Li. – Hawley przekrzykiwał szum wody. – I jeszcze raz przepraszam. Wezwano mnie na pilne zebranie w Ministerstwie Rolnictwa i Rybołówstwa. Nie wiem na jaki temat. Ale to nie ma znaczenia. Wszystko jest w kopercie, w górnej szufladzie komody. Wiem, że musi pan zd ąż yć na poci ąg. Nast ępnym razem zapraszam pana na herbat ę albo drinka. Li Wen zawahał si ę, po czym podszedł do komody i otworzył górn ą szuflad ę. Le żała w niej hotelowa koperta z ręcznie wypisanymi inicjałami LW. Wyj ął j ą, rzucił okiem na zawarto ść i schował do kieszeni marynarki. – Dzi ękuj ę bardzo, panie Hawley – zawołał w stron ę wypływaj ących zza drzwi łazienki obłoków pary i wyszedł z pokoju, zamykaj ąc za sob ą drzwi. W kopercie było dokładnie to, co mu obiecano, nie miał wi ęc tu niczego wi ęcej do załatwienia. Zostało mu siedem minut na wyj ście z hotelu, przej ście przez ruchliw ą alej ę Jianguomennan i dotarcie do poci ągu. Gdyby Li Wen czego ś zapomniał i musiał wróci ć do pokoju osiemset osiemdziesi ąt sze ść , ujrzałby, jak z łazienki wychodzi niski, kr ępy Chi ńczyk w garniturze. Męż czyzna podszedł do okna i zobaczył Li Wena, przechodz ącego wła śnie na drug ą stron ę ulicy i szybkim krokiem zmierzaj ącego w stron ę dworca. Odwrócił si ę od okna, szybko wyci ągn ął spod łó żka walizk ę, do której wrzucił ubrania Jamesa Hawleya, i wyszedł z ni ą z pokoju, zostawiaj ąc klucz na łó żku. Pi ęć minut pó źniej siedział ju ż za kierownic ą srebrnego opla i skr ęcaj ąc w ulic ę Chongwenmendong, wybierał numer na telefonie komórkowym. Chen Yin u śmiechn ął si ę. Oficjalnie trudnił si ę, i to z powodzeniem, handlem ci ętymi kwiatami. Był jednak równie ż mistrzem w zupełnie innej dziedzinie. Potrafił mianowicie bezbł ędnie na śladowa ć akcent i wymow ę ró żnych j ęzyków i dialektów, nawet takich, których wła ściwie nie znał. Najbardziej lubił ameryka ńsk ą angielszczyzn ę. I wła śnie miał okazj ę si ę ni ą posłu żyć, imituj ąc sposób mówienia Jamesa Hawleya, uprzejmego, lecz bardzo się śpiesz ącego in żyniera hydrobiologa z Kalifornii. Który w ogóle nie istniał.

51

Cortona, Włochy. Niedziela, 12 lipca; 5.10. 11.10 w Pekinie

– Dzi ękuj ę, przyjacielu – powiedział po angielsku Thomas Kind. Wył ączył komórk ę i poło żył j ą na fotelu obok. Chen Yin zadzwonił o czasie i przekazał oczekiwan ą wiadomo ść . Li Wen otrzymał dokumenty i znajdował si ę w drodze do domu. Nie było kontaktu wzrokowego. Chen Yin był dobry. Niezawodny. I znalazł Li Wena, co nie było rzecz ą łatw ą. Odkrył doskonałego zakładnika, a ż nazbyt ch ętnego do współpracy i maj ącego zarówno mo żliwo ści, jak i powody, żeby zrobi ć to, czego od niego oczekiwano. Przy czym, je śli okoliczno ści b ędą tego wymagały, mo żna go było zostawi ć na łask ę losu lub zwyczajnie w odpowiedniej chwili usun ąć . Chen Yin dostał wynagrodzenie z góry w formie zadatku; reszt ę miał otrzyma ć, kiedy Li Wen wykona swoj ą robot ę. Potem obaj znikn ą. Li Wen, bo nie b ędzie ju ż potrzebny, a wszelkie ślady nale żało usun ąć . Chen Yin za ś dlatego, że m ądrze b ędzie, je śli na jaki ś czas wyjedzie z kraju. Tym bardziej że jego pieni ądze i tak znajdowały si ę poza granicami Chin – w banku Wells Fargo przy Union Square w San Francisco. Gdzie ś zapiał kogut i na ten odgłos Thomas Kind natychmiast wrócił my ślami do czekaj ącego go zadania. Widział przed sob ą w szaro ści przed świtu zarysy domu, stoj ącego w pewnym oddaleniu od drogi, za kamiennym murem. Dalej rozci ągały si ę pola z wisz ącą tu ż nad ziemi ą mgiełk ą. Mógł wkroczy ć do akcji zaraz po przybyciu na miejsce, natychmiast po północy. Odci ąłby zasilanie, a noktowizyjne gogle dawałyby mu przewag ę. Ale zabi ć i tak musiałby w ciemno ściach. Maj ąc przeciwko sobie trzech m ęż czyzn, w domu, którego nie znał. Czekał wi ęc, siedz ąc w wynaj ętym mercedesie zaparkowanym w ślepej uliczce kilometr od budynku. W ciemno ści sprawdził bro ń – dwa pistolety maszynowe Walther MPK, dziewi ęciomilimetrowe, z trzydziestostrzałowym magazynkiem. Potem odpoczywał troch ę, wracaj ąc pami ęci ą do niefortunnych wydarze ń w Pescarze, kiedy to Ettore Caputo, wła ściciel Servizio Ambulanza Pescara, a tak że jego żona odmówili podania mu informacji na temat karetki Iveco, która wyjechała ze szpitala Świ ętej Cecylii w czwartek w nocy, udaj ąc si ę w nieznanym kierunku. Upór był naprawd ę nieprzyjemn ą cech ą tych ludzi. Nie chcieli nic powiedzie ć, a Thomas Kind zdecydowany był nie wychodzi ć od nich, nie uzyskawszy odpowiedzi na dwa proste pytania: kto pojechał t ą furgonetk ą i dok ąd. Dopiero kiedy przyło żył pani Caputo do głowy dwustrzałowego derringera, czterdziestk ęczwórk ę magnum, jej m ąż zrobił si ę bardziej rozmowny. Nie miał poj ęcia, kim był chory i pozostali pasa żerowie. Kierowca nazywał si ę Luca Fanari; był byłym karabinierem i miał licencj ę na prowadzenie karetek. Pracował dla niego czasami. Luca wynaj ął karetk ę na pocz ątku tygodnia na czas nieokre ślony. Dok ąd pojechał, Caputo nie wiedział. Thomas Kind przycisn ął pistolet nieco mocniej do czoła pani Caputo i zapytał ponownie. – Na miło ść bosk ą, zadzwo ń do jego żony! – krzykn ęła do m ęż a signora. Półtorej minuty pó źniej Caputo odło żył słuchawk ę. Żona Fanariego dała mu adres i telefon, pod którym mo żna si ę było kontaktowa ć z Luc ą, przestrzegaj ąc jednocze śnie, żeby pod żadnym pozorem nikomu wi ęcej ich nie ujawniał. Luca Fanari, oznajmił Caputo, pojechał z pacjentem na północ. Do prywatnego domu pod Corton ą. Na niebie pojawiły si ę pierwsze smugi dziennego światła. Thomas Kind przeskoczył mur i zbli żał si ę do budynku od tyłu. Miał na sobie stalowoszare d żinsy, ciemny sweter, czarne tenisówki i gładkie dopasowane rękawiczki. Jednego walthera trzymał w r ęce, drugi wisiał mu na ranieniu. Na oba zało żył tłumiki. Wygl ądał jak komandos. Zobaczył be żow ą karetk ę, stoj ącą w pobli żu bocznego wej ścia do domu. Dziesi ęć minut pó źniej sko ńczył przeszukiwa ć budynek. Był pusty.

52

Rzym; 7.00

Godzin ę wcze śniej Harry obejrzał w ameryka ńskim wydaniu WNN informacj ę o Byronie Willisie – zdj ęcie z bran żowego czasopisma, uj ęcia budynku firmy i domu Byrona w Bel Air. Jego przyjaciel, szef i mentor został zastrzelony, kiedy wrócił do domu w czwartek wieczorem. Ze wzgl ędu na zwi ązek Byrona z Harrym i wypadki, które rozegrały si ę równolegle we Włoszech, policja ujawniła t ę informacj ę dopiero teraz, zasłaniaj ąc si ę dobrem śledztwa. Do sprawy wł ączyło si ę FBI, a po południu spodziewane było przybycie do Los Angeles dochodzeniowców z Gruppo Cardinale. Oszołomiony i przera żony Harry, nie bacz ąc na ryzyko, zatelefonował do biura Adrianny, zostawiaj ąc jej informacj ę, żeby natychmiast zadzwoniła do Elmera Vaska. I zadzwoniła, godzin ę pó źniej, z Aten. Wróciła wła śnie z Cypru, sk ąd nadawała relacj ę na temat powa żnego kryzysu grecko-cypryjskiego. Sama te ż dopiero co usłyszała o Willisie i próbowała dowiedzie ć si ę czego ś wi ęcej, zanim skontaktowała si ę z Harrym. – Czy oni to jako ś wi ążą z moj ą spraw ą, z tym całym pieprzonym bajzlem we Włoszech? – Harry’ego przepełniała w ściekło ść i gorycz, z trudem powstrzymywał łzy. – Jeszcze tego nie wiedz ą. Ale... – Co ale, mów że na Boga! – Z tego, co wiem, wygl ądało to na robot ę zawodowca. – Bo że, ale dlaczego? – wyszeptał. – Przecie ż Byron o niczym nie wiedział... Zebrał si ę w sobie, odganiaj ąc kł ębi ące si ę w nim mroczne emocje, i zapytał j ą, jak przedstawia si ę sytuacja, je śli chodzi o poszukiwania jego brata. Adrianna odpowiedziała, że nic si ę nie zmieniło, policja nie ma żadnych nowych tropów. Nie dzwoniła, bo nie miała nic do przekazania. Harry czuł, że świat wokół niego rozpada si ę, pogr ąż ony w przemocy. Chciał zatelefonowa ć do Barbary Willis, żony Byrona. Porozmawia ć z ni ą, spróbowa ć jako ś pocieszy ć, podzieli ć z ni ą straszny ból. Chciał zatelefonowa ć do wspólników Willisa, Billa Rosenfelda i Penna Barry’ego, żeby zapyta ć, co si ę, u diabła, wła ściwie stało. Ale nie mógł. Ani telefon, ani faks, ani nawet -mail nie wchodziły w gr ę, bo mogły naprowadzi ć policj ę na niego. Nie mógł te ż jednak siedzie ć bezczynnie; je żeli Danny żył, było jedynie kwesti ą czasu, kiedy go dopadn ą i załatwi ą tak, jak Byrona. Natychmiast przypomniał mu si ę kardynał Marsciano, jego zachowanie si ę w domu pogrzebowym i rada, żeby Harry pogrzebał zwłoki jako nale żą ce do brata. A tak że ostrze żenie, żeby nie dr ąż ył sprawy. Kardynał wyra źnie wiedział wi ęcej, ni ż chciał powiedzie ć. Je śli ktokolwiek mógł wiedzie ć, gdzie si ę ukrywa Danny, to chyba wła śnie on. – Adrianno, słuchaj – powiedział zdecydowanym głosem do słuchawki. – Musz ę mie ć domowy numer do kardynała Marsciana. Nie do centrali, tylko bezpo średnio na jego biurko. – Nie wiem, czy mi si ę uda go zdoby ć. – Postaraj si ę.

53

W dalszym ci ągu niedziela, 12 lipca

Via Carissimi była ulic ą stylowych rezydencji i kamienic, zamkni ętą z jednej strony ogrodami Villa Borghese, a z drugiej eleganck ą, zadrzewion ą alej ą Via Pinciana. Harry obserwował czteropi ętrowy, poro śni ęty bluszczem dom pod numerem czterdzie ści sze ść . Był tu od wpół do dziesi ątej. Dwa razy starał si ę poł ączy ć z prywatnym numerem kardynała Marsciana. Dwa razy wł ączyła si ę automatyczna sekretarka. I dwa razy natychmiast si ę rozł ączył. Albo kardynała rzeczywi ście nie było w domu, albo badał, kto telefonuje. Obie ewentualno ści były niekorzystne. Harry nie mógł nagra ć wiadomo ści; nie chciał te ż pozostawa ć na linii zbyt długo, żeby nie zd ąż yli go namierzy ć. Musiał wi ęc cierpliwie czeka ć, przynajmniej na razie. Pó źniej spróbuje jeszcze raz, mo że w ko ńcu kardynał jednak odbierze osobi ście. W południe zatelefonował znowu, z tym samym rezultatem. Zdenerwowany pospacerował w stron ę Villa Borghese. O trzynastej usiadł na ławce w jej ogrodach, sk ąd wida ć było rezydencj ę kardynała. Kwadrans po drugiej podjechał wreszcie pod dom szary mercedes. Kierowca wysiadł i otworzył tylne drzwiczki. Po chwili z auta wysiadł Marsciano, a za nim ksi ądz Bardoni. Obaj duchowni weszli do budynku, kierowca za ś wsiadł do mercedesa i odjechał. Harry spojrzał na zegarek, zaczekał, a ż przejdzie jaka ś para i wcisn ął ,,redial”. – Pronto, halo – rozległ si ę mocny głos kardynała. – Dzie ń dobry, Eminencjo. Moje nazwisko Roe, jestem ksi ędzem, pracuj ę na Georgetown University w Wa... – Sk ąd pan ma ten numer? – Chciałbym porozmawia ć z Eminencją o pewnym problemie medycznym... – Co takiego? – O trzeciej piersi. Zwanej dodatkowym sutkiem. Nast ąpiła nagła przerwa, a potem w słuchawce pojawił si ę inny głos. – Mówi ksi ądz Bardoni. Jestem asystentem kardynała. Czym mog ę panu słu żyć? – Monsinior Grayson z wydziału prawa w Georgetown był tak uprzejmy i dał mi domowy numer Jego Eminencji. Powiedział, że gdybym potrzebował jakiej ś pomocy, Jego Eminencja ch ętnie mi jej udzieli. Harry czekał na ławce, a ż ksi ądz Bardoni wyjdzie z domu i skieruje si ę w stron ę ogrodów. Wówczas wstał i przeszedł wolnym krokiem ku du żej fontannie, któr ą otaczał tłumek turystów, szukaj ących daremnie ochłody przed lipcowym skwarem i duchot ą. Był jednym z nich, brodatym ksi ędzem, którego zm ęczył upał. Obejrzawszy si ę, zobaczył młodego, wysokiego kapłana o ciemnych kr ęconych włosach, wchodz ącego wła śnie do parku. Szedł wolnym krokiem, jakby si ę wybrał na przechadzk ę. Harry zauwa żył jednak, że szuka go wzrokiem w tłumie przy fontannie. Bardoni zachowywał si ę jak człowiek, który nie chce, żeby zwrócono na ń uwag ę, jak kto ś w sytuacji przymusowej i kr ępuj ącej. Ale przyszedł i to wystarczyło, żeby Harry zrozumiał, i ż miał racj ę. Danny żyje. A Marsciano wie, gdzie jest.

54

Harry stał, osłoni ęty cz ęś ciowo przez dzieci pluskaj ące si ę w fontannie, pozwalaj ąc, żeby Bardoni sam go znalazł w tłumie. W ko ńcu znalazł. – Zmienił si ę pan... – Duchowny stan ął przy nim, patrzył jednak na dzieci, rozkrzyczane i chlapi ące si ę wod ą. Istotnie, Harry był teraz chudszy, a broda, sutanna i czarny beret zsunięty na czoło dobrze go maskowały. – Chc ę si ę zobaczy ć z kardynałem. Rozmawiali półgłosem, przygl ądaj ąc si ę dzieciom, uśmiechaj ąc raz po raz, podziwiaj ąc widoki. – Obawiam si ę, że to niemo żliwe. – Dlaczego? – Po prostu... Jego Eminencja ma bardzo wiele zaj ęć . Harry spojrzał wprost na Bardoniego. – Bzdury ksi ądz opowiada – rzucił ostro. Wzrok jego rozmówcy pow ędrował gdzie ś ponad ramieniem Harry’ego. – Na pagórku za panem, panie Addison, jest kilku karabinierów na koniach – powiedział. – Troch ę bli żej na prawo jeszcze dwóch na motocyklach. – Spojrzał mu teraz w twarz. – A pan jest jednym z dwóch najbardziej poszukiwanych ludzi we Włoszech. Wystarczy, że podejd ę w ich stron ę i pomacham r ęką... To chyba jasne? – Prosz ę ksi ędza, ja wiem, że mój brat żyje. A kardynał Marsciano wie, gdzie on jest. Wi ęc albo sam mnie do niego zaprowadzi, albo niech ksi ądz zawoła tych policjantów. Poprosimy ich, żeby przekonali kardynała... Bardoni przyjrzał si ę Harry’emu badawczo, lecz po chwili jego wzrok przyci ągn ął m ęż czyzna w niebieskiej koszuli, obserwuj ący ich z drugiej strony fontanny. – Mo że si ę troch ę przejdziemy – powiedział. Harry zauwa żył go, kiedy ruszyli wolnym krokiem i oddalili si ę od tłumu, przecinaj ąc trawnik i wkraczaj ąc na wyło żon ą płytami ście żkę. Szedł w pewnej odległo ści za nimi. – Kto to jest? – zapytał z naciskiem. – Ten w niebieskiej koszuli? Bardoni zdj ął okulary, przetarł je r ękawem i nało żył z powrotem. Bez nich wygl ądał na silniejszego fizycznie i mniej przypominał duchownego. Harry’emu przyszło do głowy, że mo że te okulary to tylko kamufla ż, żeby sprawia ć wra żenie słabszego, ni ż si ę jest w istocie, że by ć mo że ten kapłan pełni raczej funkcj ę ochroniarza kardynała, a nie jego asystenta. W ka żdym razie jest człowiekiem o wiele bardziej zaanga żowanym w bieg wypadków, ni ż si ę pozornie wydaje. – Panie Addison... – Bardoni obejrzał si ę przez rami ę. Męż czyzna w niebieskiej koszuli wci ąż szedł za nimi. Ksi ądz zatrzymał si ę nagle, celowo pozwalaj ąc, by ich dogonił. – To człowiek Farela – rzekł cicho. Tamten zrównał si ę z nimi i skłonił lekko. – Buon giorno. – Buon giorno – odpowiedział Bardoni. Patrzył, jak tamten si ę oddala, a potem zwrócił si ę do Harry’ego. – Pan nie ma poj ęcia, w co si ę pan pakuje, panie Addison. – To prosz ę mi powiedzie ć. Ksi ądz jeszcze raz spojrzał za agentem Farela, który szedł ście żką, nie zatrzymuj ąc si ę. Oddalił si ę ju ż znacznie. – Porozmawiam z kardynałem, panie Addison – w głosie Bardoniego pojawił si ę nieco przychylniejszy ton. – Przeka żę mu, że prosi pan o spotkanie. – To wi ęcej ni ż pro śba, prosz ę ksi ędza. Bardoni zawahał si ę, jakby próbował oszacowa ć stopie ń determinacji Harry’ego, po czym wło żył z powrotem okulary. – Gdzie pan si ę zatrzymał? – zapytał. – Jak si ę z panem skontaktowa ć? – Nie mog ę powiedzie ć, prosz ę ksi ędza. To raczej ja si ę z wami skontaktuj ę. Na ko ńcu alejki m ęż czyzna w niebieskiej koszuli przystan ął i obejrzał si ę. Ujrzał, jak obaj ksi ęż a żegnaj ą si ę u ściskiem dłoni i ojciec Bardoni odchodzi t ą sam ą drog ą, któr ą przyszedł. Drugi z ksi ęż y, ten w czarnym berecie, patrzył za nim przez chwil ę, a potem tak że si ę oddalił jedn ą ze ście żek.

55

Castelletti wyj ął papierosa z le żą cej na stole paczki i ju ż chciał go zapali ć, gdy poczuł na sobie spojrzenie Roscaniego. – Mam wyj ść ? – zapytał. – Nie musisz. – Roscani odgryzł szybko kawałek marchewki. – No, sko ńcz, co mówiłe ś – zwrócił si ę do Scali, przygl ądaj ąc si ę tablicy informacyjnej na przeciwległej ścianie. Siedzieli w pokoju Roscaniego, bez marynarek, z podwini ętymi r ękawami. Obaj detektywi relacjonowali, co udało im si ę dowiedzie ć. Castelletti dzi ęki numerowi fabrycznemu kasety z Addisonem dotarł do sklepu przy Via Frattina, w którym ją kupiono – ledwie pi ęć minut piechot ą od hotelu Hassler, w którym mieszkał Amerykanin. Scala próbował ustali ć miejsce, w którym zało żono Addisonowi opatrunek na głow ę. W promieniu mniej wi ęcej o śmiuset metrów od miejsca zamordowania Pia znajdowało si ę dwadzie ścia siedem gabinetów lekarskich i trzy kliniki. Nigdzie nie udzielano pomocy m ęż czy źnie odpowiadaj ącemu rysopisowi poszukiwanego. Polecenie Roscaniego w sprawie komputerowego odtworzenia wzoru tapety widocznej za Addisonem te ż nie przyniosło rezultatu. Po prostu nie dało si ę tego zrobi ć z powodu zbyt słabej ostro ści obrazu. Tym samym nie mo żna było ustali ć producenta tapety. Roscani słuchał tego wszystkiego, pogryzaj ąc marchewk ę i usiłuj ąc ignorowa ć dym z papierosa Castellettiego. Zrobili, co si ę dało, i nic z tego nie wyszło. Tak bywa w tej robocie. Du żo bardziej obiecuj ące wydawało si ę to, co wisiało na tablicy. Karty z nazwiskami dwudziestu trzech z dwudziestu czterech ofiar eksplozji autobusu, a obok ka żdej karty zdj ęcie, stare lub nowe, dostarczone najcz ęś ciej przez rodzin ę. Wszyscy trzej przygl ądali si ę ju ż tym zdj ęciom po wielekro ć. Mieli je przed oczami, zasypiaj ąc, gol ąc si ę rano i jad ąc samochodem do pracy. Je śli ojciec Daniel żył, z któr ą z tych osób zamienił si ę danymi personalnymi? Z ósemki, która prze żyła, i szesnastu zabitych, zidentyfikowano wszystkich, z wyj ątkiem jednej osoby – tej, której szcz ątki uwa żano pocz ątkowo za ciało ksi ędza. Potwierdzono to żsamo ść nawet najbardziej zw ęglonych zwłok, za pomoc ą analizy uz ębienia i zapisów w kartach chorobowych. Ofiara numer dwadzie ścia cztery, bez karty, nazwiska i zdj ęcia – to były wła śnie zw ęglone szcz ątki w skrzyni, któr ą kazał otworzy ć Harry Addison. Do tej pory nie zidentyfikowane. Badania nie wykazały żadnych znaków szczególnych; równie ż analiza tego, co pozostało z z ębów ofiary, nic nie dała, bo nie było ich z czym porówna ć. Niczego nie znaleziono tak że w aktach osób zaginionych. A jednak kto ś taki musiał przecie ż zagin ąć . Męż czyzna w typie kaukaskim, około czterdziestki, około metra osiemdziesi ęciu wzrostu i około... Roscani spojrzał nagle na obu detektywów. – A je żeli w tym autobusie było dwadzie ścia pi ęć osób, a nie dwadzieścia cztery? – zapytał. – W tym całym zamieszaniu mogli śmy si ę przecie ż kogo ś nie doliczy ć. Żywych i zabitych przewieziono do dwóch ró żnych szpitali. Wezwano dodatkowych lekarzy i piel ęgniarki. Karetki je ździły jak zwariowane. Niektórzy byli straszliwie poparzeni, inni bez r ąk i nóg. Wsz ędzie nosze z ofiarami, personel szpitalny biega, wszyscy co ś krzycz ą. Usiłujemy ratowa ć rannych i jednocze śnie utrzyma ć jaki taki porz ądek. Do tego izby przyj ęć prowadziły swoj ą normaln ą działalno ść . Kto miał te ofiary dokładnie liczy ć, skoro brakowało ludzi do udzielania im pomocy? No, a potem? Prawie przez cały dzie ń rozmowy z ekipami ratowniczymi, sprawdzanie zapisów szpitalnych, próby ustalenia, ile sprzedano biletów na ten kurs. A nazajutrz sprawdzanie to żsamo ści tych, których znaleziono. W efekcie wszyscy, łącznie z nami, automatycznie ju ż przyjmowali, że było dwudziestu czterech pasa żerów. Mo żna z du żą doz ą prawdopodobie ństwa zało żyć, że jedn ą osob ę przegapili śmy. Kogo ś, kto był na tyle sprawny, że po prostu w samym środku tego bajzlu poszedł sobie nie wiadomo dok ąd. Albo nawet kto ś mu pomógł wynie ść si ę stamt ąd w choler ę. – A niech to szlag! – Roscani r ąbn ął pi ęś ci ą w stół. Przez cały czas badali to, do czego mieli dost ęp, a nie to, czego brakowało. Teraz nale żało jeszcze raz sprawdzi ć szpitale, wszystkie wpisy z tego dnia. Porozmawia ć z ka żdym, kto wtedy miał dy żur. Ustali ć, co si ę mogło sta ć z t ą jedn ą ofiar ą. Dok ąd si ę mogła uda ć albo gdzie j ą zawieziono. Czterdzie ści minut pó źniej Roscani jechał autostrad ą na północ, w kierunku Fiano Romano, gdzie znajdował się jeden ze szpitali. Czuł si ę jak żongler, który wyrzucił w powietrze zbyt wiele piłeczek, jak kto ś, kto chciał uło żyć puzzle, ale zbiła go z tropu liczba kawałków układanki. W głowie mu si ę kr ęciło od tego wszystkiego; usiłował wi ęc cho ć przez, chwil ę nie my śle ć, pozwoli ć zadziała ć pod świadomo ści. Wsłucha ć si ę w d źwi ękowe tło tworzone przez szum opon na asfalcie i odnale źć swój assoluta tranquillita, spokój absolutny. Zachodz ące sło ńce świeciło ostro, opu ścił więc zasłon ę przeciwsłoneczn ą. Bo że, ale ż mu si ę chciało pali ć – a w schowku miał jeszcze paczk ę papierosów. Ju ż miał po nie si ęgn ąć , ale w ostatniej chwili si ę powstrzymał. Zamiast tego otworzył papierow ą torb ę le żą cą na fotelu obok, ale nie wyci ągn ął z niej jednego z marchewkowych patyczków, nakrojonych przez żon ę, lecz biscotto, których paczk ę kupił sobie sam. Wła śnie miał go ugry źć , kiedy nagle kółko w jego głowie si ę zamkn ęło. Nie mówił jeszcze innym o swoim podejrzeniu, że by ć mo że hiszpa ński pistolet znaleziony na miejscu eksplozji nie nale żał do ojca Daniela, lecz do kogo ś, kto miał go zabi ć. Dlaczego? Dlatego, że nie miał na to żadnych dowodów, a bez tego zajmowanie si ę tym pomysłem oznaczało strat ę energii i czasu. Je śliby jednak poł ączy ć to z koncepcj ą dwudziestego pi ątego pasa żera, to wszystko pasowało. Ten kto ś mógł wsi ąść w ostatniej chwili i kierowca nie zd ąż ył ju ż wykaza ć jego biletu w puli sprzedanych. Gdyby tak było i gdyby to jego ciało pokazano Addisonowi, tłumaczyłoby to, dlaczego nikt si ę nie zgłosił, żeby go zidentyfikowa ć. Wci ąż jednak, przekonywał sam siebie, poruszał si ę w kr ęgu przypuszcze ń. Z drugiej strony było to bardzo silne przeczucie, domysł, który podpowiadało mu wieloletnie do świadczenie w tej robocie. Musiał by ć jeszcze jeden pasa żer. I wsiadł on do autobusu po to, żeby zabi ć ojca Daniela. A skoro istniał zabójca – Roscani podniósł wzrok na horyzont – to kto wysadził w powietrze autobus? I dlaczego?

56

Xi’an, Chiny. Poniedziałek, 13 lipca; 14.30

Li Wen zapalił papierosa i odsun ął si ę, jak mógł najdalej, od otyłego pasa żera, śpi ącego na siedzeniu obok niego. Za kwadrans poci ąg b ędzie w ’an. Wtedy Li wysi ądzie, a tłu ścioch b ędzie mógł zaj ąć dwa miejsca. Li Wen podró żował ju ż na tej samej trasie w maju, a potem w czerwcu. Wtedy jednak zaszalał i pojechał sobie luksusowo, ekspresem Marco Polo, zielono-kremowym poci ągiem pod ąż aj ącym tras ą dawnego Jedwabnego Szlaku i pokonuj ącym dystans ponad trzech tysi ęcy kilometrów pomi ędzy Pekinem a Uru-mqui, stolic ą prowincji Xinjiang Uygur. Było to pierwsze wielkie poł ączenie mi ędzy wschodem i zachodem kraju i Chi ńczycy mieli nadziej ę, że poci ąg przyci ągnie bogatych podró żników, takich, jacy je ździli legendarnym Orient Expressem z Pary ża do Istambułu. Dzi ś jednak Li jechał na twardych ławkach drugiej klasy, poci ągiem, który miał ju ż cztery godziny opó źnienia. Nienawidził tłoku w poci ągach. Nienawidził gło śnej muzyki, prognoz pogody i niby-wiadomo ści, nadawanych w kółko przez gło śniki w przedziałach. Grubas obok niego przesun ął się i wbił mu łokie ć w żebra. Jednocze śnie siedz ąca naprzeciw kobieta w średnim wieku czkn ęła i splun ęła na podłog ę, usiłuj ąc wcelowa ć mi ędzy buty stoj ącego obok m ęż czyzny. Odepchn ąwszy łokie ć grubasa, Li zaci ągn ął si ę mocno papierosem. W Xi’an miał si ę przesi ąść do poci ągu, by ć mo że mniej zatłoczonego, którym dotrze do Hefei, a potem uda si ę do pokoju hotelowego, gdzie spróbuje si ę par ę godzin przespa ć. Tak samo było w maju, a potem w czerwcu. I tak samo b ędzie w sierpniu. Był to okres, kiedy wysokie temperatury powodowały mno żenie si ę wodorostów w jeziorach i rzekach, z których czerpały wod ę pitn ą miejscowo ści poło żone w tym regionie Chin. Li Wen, były profesor w Instytucie Hydrobiologii w Wuhan, był teraz urz ędnikiem pa ństwowym średniego szczebla, specjalist ą od sprawdzania jako ści wody. Jego praca polegała na kontrolowaniu zawarto ści bakterii w wodzie przeznaczonej do spo życia, opuszczaj ącej stacje uzdatniania. Dzi ś czekała go ta sama robota, co zawsze. Zacznie o pi ątej rano i sp ędzi cały dzie ń na inspekcji stacji i badaniu wody, potem odnotuje to wszystko w raporcie dla Komitetu Centralnego i przeniesie si ę do nast ępnej stacji. Było to życie szare, nudne i nic si ę w nim nie zmieniało. Przynajmniej a ż do teraz.

57

Jezioro Como, Włochy. Niedziela, 12 lipca; 20.40

Wycie silnika przeszło w basowy pomruk. Siostra Elena Voso poczuła, że wodolot zwalnia i jego kadłub osiada na wodzie. Płyn ęli w kierunku du żej willi z szarego kamienia, stoj ącej na brzegu jeziora. Mimo zmierzchu dostrzegła na pomo ście m ęż czyzn ę ze zwojem liny w ręce. Marco wyszedł ze sterówki na pokład. Luca i Pietro zacz ęli odpina ć pasy, przytrzymuj ące nosze podczas drogi. Wodolot był spory, mógł zmie ści ć pewnie z sze ść dziesi ęciu pasa żerów i na co dzie ń obsługiwał poł ączenie mi ędzy miastami, poło żonymi na kra ńcach długiego na pi ęć dziesi ąt kilometrów jeziora. Teraz jednak jedynymi pasa żerami byli oni – Elena, Marco, Luca i Pietro. I Michael Roark. Dom pod Corton ą opu ścili poprzedniego dnia, zaraz po dwunastej w południe. W po śpiechu, zostawiaj ąc niemal wszystko poza wyposa żeniem medycznym. Przedtem Elena odebrała telefon do Luki. Powiedziała, że śpi, ale dzwoni ący nalegał, żeby go obudzi ć, bo sprawa jest pilna, i Luca odebrał u siebie na górze. – Uciekajcie natychmiast – usłyszała, gdy wróciła do kuchni, żeby odło żyć słuchawk ę. Chciała słucha ć dalej, ale Luca si ę zorientował i kazał jej si ę wył ączy ć. Pietro zaraz pojechał gdzie ś samochodem i wrócił za trzy kwadranse jak ąś furgonetk ą. Po niecałej godzinie wsiedli do niej wszyscy i odjechali, zostawiaj ąc be żow ą karetk ę Iveco pod domem. Silnik zaryczał na wstecznym biegu, a po chwili wyrwało Elen ę z zadumy lekkie uderzenie statku o pomost. Marco rzucił lin ę cumownicz ą m ęż czy źnie na pomo ście, a Luca i Pietro d źwign ęli nosze i ponie śli je do schodków. Po drodze Michael Roark podniósł głow ę i spojrzał na ni ą, chyba przede wszystkim dlatego, pomy ślała, że chciał si ę upewni ć, czy ona te ż wysiada. Czy jest bezpieczny. Chocia ż ju ż troch ę wydobrzał, mógł si ę porozumiewa ć tylko chrapliwymi, gardłowymi dźwi ękami i był jeszcze bardzo osłabiony. U świadomiła sobie, że jest dla niego nie tylko opiekunk ą, lecz tak że czym ś w rodzaju emocjonalnej kotwicy. Była to delikatna zale żno ść i przy całym piel ęgniarskim do świadczeniu Eleny budziła w niej uczucia dot ąd nieznane. Zastanawiała si ę, co to mo że oznacza ć; czy si ę jako ś zmieniła. Zastanawiała si ę równie ż i pytała sam ą siebie, czy miałoby dla niej znaczenie, gdyby jej pacjent rzeczywi ście okazał si ę poszukiwanym ksi ędzem. Po chwili m ęż czy źni z noszami byli ju ż na pomo ście i Marco poprowadził ich na brzeg. Elena tak że wysiadła. Rozległ si ę znowu ryk nabieraj ących mocy silników, a gdy si ę obejrzała, zobaczyła stateczek odpływaj ący w zapadaj ący mrok, z zapalonymi na rufie światłami i powiewaj ącą ponad sterówk ą włosk ą bander ą. Wodolot nabrał szybko ści i jego kadłub uniósł si ę nad wod ę, wygl ądaj ąc na wspornikach jak jaki ś wielki, niezgrabny ptak. A potem znikn ął, pozostawiaj ąc za sob ą spienion ą smug ę czarnej wody. Jak gdyby nigdy nie istniał. – Siostro Eleno! – zawołał Marco i zakonnica pod ąż yła za m ęż czyznami po kamiennych stopniach prowadz ących ku o świetlonym oknom olbrzymiej willi.

58

Rzym; w tym samym czasie

Harry stał w małej kuchni Eatona, wpatruj ąc si ę w le żą cy na blacie telefon komórkowy. Obok le żał nadjedzony bochenek chleba i kawałek sera, kupione w jednym z nielicznych otwartych w niedziel ę sklepów. Marsciano powinien ju ż wiedzie ć, co zaszło mi ędzy nim i ksi ędzem Bardonim w parku. I pewnie zdecydował do tej pory, co zrobi, kiedy Harry zatelefonuje. Je żeli zatelefonuje. „Nie ma pan poj ęcia, w co si ę pan pakuje, panie Addison” – przypomniało mu si ę przyprawiaj ące o dreszcze ostrze żenie Bardoniego. Męż czyzna w niebieskiej koszuli był jednym z tajniaków Farela. Obserwował Bardoniego, a nie Harry’ego. Eaton był przekonany, że na samych szczytach Stolicy Apostolskiej rozgrywa si ę jaka ś mroczna intryga. Mo że to wła śnie miał na my śli Bardoni, ostrzegaj ąc go, że wtr ącanie si ę do tych spraw b ędzie nie tylko niemile widziane, lecz po prostu niebezpieczne. Sugeruj ąc, że mo że wznieci ć po żar, który pochłonie ich wszystkich. Harry odwrócił wzrok od telefonu. Nie wiedział, jak post ąpi ć. Przypieraj ąc Marsciana do muru, mógł jeszcze pogorszy ć sytuacj ę. Ale czyj ą? Kardynała? Ludzi Farela? Innych osób? Jakich? Sam nie wiedz ąc dlaczego, wzi ął do r ęki nó ż, słu żą cy mu do krojenia chleba i sera. Był to zwyczajny kuchenny nó ż, jak wi ększo ść z nich nieco st ępiony. Nie był nadzwyczajny, aJe spełniał swoj ą funkcj ę. Harry podniósł go i przekr ęcił w dłoni; ostrze zal śniło w świetle lampy. A potem lekkim ruchem wbił go gł ęboko w resztk ę chleba. Bezpiecze ństwo i dobro Danny’ego liczyło si ę przede wszystkim. Cał ą reszt ę – Watykan z jego rozgrywkami i walk ą o wpływy – niech piekło pochłonie.

59

Szpital Świ ętego Jana. Via de Wamba Aradam; 21.50

Harry siedział na ko ścielnej ławce w niewielkiej kaplicy, w trzecim rz ędzie od ołtarza. Był sam; czarny beret schował do kieszeni, głow ę pochylił, jakby był zatopiony w modlitwie. Po kwadransie otworzyły si ę drzwi, wszedł jaki ś męż czyzna w br ązowych spodniach i koszuli z krótkimi rękawami i usiadł w pobli żu. Harry spojrzał na zegarek i znów na drzwi. Kardynał Marsciano miał si ę z nim tutaj spotka ć dwadzie ścia minut temu. Postanowił wi ęc da ć mu jeszcze pi ęć minut, a potem wyj ść . Tymczasem przyjrzał si ę uwa żniej przybyszowi. I ze zdumieniem skonstatował, że to wła śnie Marsciano. Kardynał przez dłu ższ ą chwil ę siedział nieruchomo. Z opuszczon ą głow ą, w milczeniu. Wreszcie podniósł wzrok, spojrzał na Harry’ego i wskazał głow ą drzwi po lewej. Nast ępnie wstał, prze żegnał si ę przed ołtarzem i wyszedł tymi drzwiami. W tej samej chwili do kaplicy weszła para młodych ludzi; przykl ękn ęli przed ołtarzem i prze żegnali si ę, po czym usiedli razem w pierwszym rz ędzie. Harry policzył powoli do dwudziestu, wstał i prze żegnawszy si ę, wyszedł tymi samymi drzwiami, co kardynał. Po drugiej stronie był w ąski korytarzyk. Stał w nim Marsciano. – Prosz ę i ść za mn ą – powiedział. Poprowadził Harry’ego pustym korytarzem, w którym ich kroki rozbrzmiewały echem na posadzce z czarno-białych kafelków, do starszej cz ęś ci budynku. Skr ęciwszy w inny korytarz, otworzył jakie ś drzwi i weszli do małego pomieszczenia, które okazało si ę kolejnym pokojem do modlitwy. Sk ąpo o świetlone i przytulniejsze od poprzedniego, miało kamienn ą podłog ę i kilka drewnianych ławek naprzeciw prostego br ązowego krzy ża na ścianie. W oknach, poło żonych wysoko pod sufitem, wida ć było tylko czer ń nocnego nieba. – Chciał si ę pan ze mn ą widzie ć, panie Addison. Wi ęc jestem. – Marsciano zamkn ął drzwi i stan ął pod światło w taki sposób, że jego oczy pozostawały ukryte w cieniu. Czy zrobił to celowo, czy nie, przydawało mu to autorytetu, przypominaj ąc Harry’emu, że niezale żnie od okoliczno ści ma przed sob ą jedn ą z najpot ęż niejszych osób w hierarchii Ko ścioła. Człowieka o autentycznej władzy. Nie zamierzał jednak dopu ści ć, żeby go to onie śmieliło. – Mój brat żyje, a Wasza Eminencja wie, gdzie on jest – wypalił. Marsciano milczał. – Przed kim go Wasza Eminencja ukrywa? Przed policj ą? Farelem? Harry nie widział oczu kardynała, lecz czuł na sobie jego wzrok. – Czy pan kocha brata, panie Addison? – zapytał w ko ńcu Marsciano. – Oczywi ście... – Czy pan kocha swojego brata? – powtórzył duchowny, tym razem podkre ślaj ąc z rozmysłem ka żde słowo, tonem stanowczym i zawzi ętym. – Byli ście sobie obcy. Nie mieli ście ze sob ą kontaktu od lat. – Ale nie przestał by ć przez to moim bratem. – Wielu ludzi ma braci. – Nie rozumiem. – Żyli ście tak długo z dala od siebie. Dlaczego nagle teraz stał si ę dla pana taki wa żny? – Nie wiem dlaczego, ale tak jest. – To czemu ryzykuje pan jego życie? W oczach Harry’ego pojawił si ę płomie ń gniewu. – Prosz ę mi tylko powiedzie ć, gdzie on jest. – A zastanawiał si ę pan, co wtedy zrobi? – Marsciano odpowiedział pytaniem na pytanie. – Zostanie pan tam z nim? B ędzie si ę pan ukrywał w niesko ńczono ść ? Pr ędzej czy pó źniej zrozumie pan, że trzeba b ędzie stawi ć czoło rzeczywisto ści. Czyli policji. A kiedy pan to zrobi, panie Addison, kiedy tylko si ę pan ujawni, obaj zginiecie. Pa ński brat z powodu tego, co wie. A pan dlatego, że b ędą my śleli, i ż panu powiedział. – A co on takiego wie? Marsciano milczał przez dłu ższ ą chwil ę. Potem zrobił krok w stron ę Harry’ego. Jego twarz wychyn ęła z cienia i Harry zobaczył po raz pierwszy oczy kardynała. Nie było to ju ż oblicze watyka ńskiego arystokraty, lecz samotnego człowieka, przepełnionego targaj ącym go l ękiem. Harry nie przypuszczał nawet, że kardynał mo że si ę a ż tak ć. Zaskoczyło go to zupełnie. – Ju ż raz próbowali go zamordowa ć. Teraz próbuj ą znowu. Wysłali człowieka, który ma go wytropi ć i zabi ć. – Kardynał wpatrywał si ę we ń z napi ęciem. – Via di Montoro czterdzie ści siedem, panie Addison. Niech pan nie s ądzi, że wrócił pan do swojej kryjówki nie zauwa żony. Niech pan nie s ądzi, że to przebranie ksi ędza będzie pana maskowało nie wiadomo jak długo. Ostrzegam pana z cał ą moc ą, niech pan si ę trzyma od tego z daleka! Je żeli pan nie posłucha... – Gdzie on jest? Co on takiego wie? – ...je żeli pan nie posłucha ja sam im powiem, gdzie jest ojciec Daniel. A wtedy nikt z nas ju ż nigdy go nie zobaczy. – Marsciano zni żył głos do szeptu. – Stawka jest naprawd ę wielka... – Ko ściół – powiedział Harry, nie oczekuj ąc potwierdzenia. Ju ż samo to słowo miało w sobie jak ąś lodowat ą moc. Kardynał Marsciano rzucił mu ostatnie, krótkie spojrzenie i odwróciwszy si ę, nagłym ruchem otworzył drzwi. Po chwili znikn ął w korytarzu, a odgłos jego kroków rozpłyn ął si ę w cisz ę.

60

Trzy godziny pó źniej. Poniedziałek, 13 lipca; 1.20

Roscani odebrał telefon nago; zawsze tak spał podczas upałów. Spojrzał na śpi ącą żon ę, kazał rozmówcy zaczeka ć i wło żył lekki szlafrok. W chwil ę pó źniej podniósł słuchawk ę w swoim gabinecie, wł ączaj ąc jednocze śnie światło. W Pescarze zamordowano mał żeństwo w średnim wieku, wła ścicieli firmy wynajmuj ącej ambulansy sanitarne. Znaleziono ich w szopie na tyłach budynku firmy. Nie żyli ju ż od trzydziestu sze ściu godzin; dopiero po takim czasie zwłoki odkryła zaniepokojona rodzina. Miejscowi policjanci uznali najpierw, że to zabójstwo z samobójstwem, ale po przesłuchaniu rodziny i znajomych zmienili zdanie. Przyszło im do głowy, że sprawa mo że mie ć jaki ś zwi ązek z prowadzonymi w całym kraju poszukiwaniami, zawiadomili wi ęc biuro Gruppo Cardinale w Rzymie. Pescara; 4.30 Roscani ogl ądał miejsce zbrodni, baraczek magazynowy na tyłach Servizio Ambulanza Pescara. Ettore Caputo i jego żona byli mał żeństwem od trzydziestu dwóch lat i mieli sze ścioro dzieci. Jak wynikało z rozpoznania miejscowej policji, kłócili si ę bez przerwy i o wszystko. Ich potyczki miały gwałtowny i gło śny charakter. Ale nikt nigdy nie widział, żeby dochodziło mi ędzy nimi do r ękoczynów. A Ettore Caputo na pewno nie miał broni. Signora Caputo zgin ęła pierwsza, od jednego strzału. Wygl ądało na to, że jej m ąż zwrócił nast ępnie bro ń przeciwko sobie, poniewa ż na pistolecie były jego odciski palców. Narz ędziem zbrodni był dwustrzałowy derringer, czterdziestkaczwórka magnum. Mały, ale skuteczny. Pistolet, o którym poza znawcami i miło śnikami broni palnej słyszało niewielu ludzi. Roscani pokr ęcił głow ą. Dlaczego akurat derringer? Dwa strzały nie dawały mo żliwo ści poprawki w razie pudła. Jedynym pozytywem tej broni był jej rozmiar, dzi ęki czemu łatwo j ą było ukry ć. Roscani skin ął na specjalistk ę z ekipy technicznej i kobieta podeszła, by schowa ć pistolet do foliowej torebki na dowody rzeczowe. Inspektor wyszedł z magazynu i skierował si ę do biura firmy, mieszcz ącego si ę od frontu. Po przeciwnej stronie ulicy, za policyjnymi barierkami, stali ju ż w szarym świetle poranka pierwsi gapie. Wrócił my ślami do poprzedniego dnia i do rezultatów rajdu całej trójki detektywów po szpitalach w okolicach Rzymu. Nie przyniosło to żadnych konkretów, chocia ż ci ągle istniało prawdopodobie ństwo tego, że maj ą racj ę. W autobusie mógł jecha ć dwudziesty pi ąty, nie zarejestrowany pasa żer. Kto ś, kto w całym zamieszaniu po prostu odszedł z miejsca eksplozji albo został zabrany samochodem, albo – wchodz ąc do biura Roscani rzucił okiem na reklamowy kalendarz firmy, wisz ący na ścianie – prywatn ą karetk ą. Castelletti i Scala ju ż na niego czekali. Kiedy stan ął w drzwiach, natychmiast obaj zgasili papierosy. – Znowu odciski palców – powiedział inspektor rozmy ślnie, rozwiewaj ąc r ęką wisz ący w powietrzu dym. – Na karabinie snajperskim były odciski Hiszpana. Na pistolecie, którym zabito Pia, odciski Harry’ego Addisona. Teraz znów mamy na narz ędziu zbrodni bardzo wyra źne odciski człowieka, który nigdy nie miał broni, a mimo to popełnił morderstwo, a potem samobójstwo. Za ka żdym razem wiedzieli śmy od razu, kto strzelał. Ale w wypadku kardynała Parmy wiemy, że to si ę nie zgadzało. Wi ęc co z pozostałymi? A je żeli jest jeszcze kto ś trzeci, zabójca zostawiaj ący na broni odciski osób, na które chce skierowa ć podejrzenie? Ten sam we wszystkich wypadkach. Ten sam „on” albo ta sama „ona”, albo nawet ci sami „oni”. Zabił kardynała, potem Pia, a teraz jeszcze tych tutaj... – Ksi ądz? – wtr ącił Castelletti. – On albo zupełnie kto ś inny, jak mówi ę... kto ś trzeci. – Roscani nieznacznym ruchem wyj ął z paczki listek gumy do żucia i wło żył do ust. – A mo że ksi ądz był w tak kiepskim stanie, że zawieziono go od razu do szpitala, a potem przeniesiono gdzie ś tutaj, do Pescary? – A ten „trzeci” si ę dowiedział i przyjechał za nim... – rzekł półgłosem Scala. Roscani spojrzał na niego, a potem zło żył starannie papierek po i schował go do kieszeni. – Kto wie? – rzekł w zamy śleniu. – Mo że wła śnie tak... – Jakby dalej pod ąż ać tym tokiem my ślenia, to jeszcze si ę rzeczywi ście oka że, że to nie Harry Addison zabił Pia – dorzucił Castelletti. Roscani przeszedł przez pokój, powoli żuj ąc gum ę. Spojrzał w sufit, potem na podłog ę. Za oknem czerwona kula sło ńca wschodziła ju ż ponad Adriatyk. Odwrócił si ę do detektywów. – Mo że si ę oka że – powiedział. – Ispettore Capo! – Do pomieszczenia wszedł śledczy z miejscowej ekipy policyjnej; twarz ju ż miał spocon ą od porannego upału. – Chyba mamy co ś jeszcze. Medyk sądowy wła śnie zbadał ciało kobiety, która zgin ęła wczoraj w po żarze mieszkania... Roscani ju ż wiedział, co usłyszy. – I to nie ogie ń j ą zabił? – Nie, panie inspektorze. Została zamordowana.

61

Rzym; 6.30

Harry szedł w stron ę Koloseum, z opuszczon ą głow ą, nie zwracaj ąc uwagi na poranny ruch na Via dei Fori ImperialL W tym momencie najwa żniejsze było, żeby sam nie przestał si ę rusza ć. Tylko to mu pomagało utrzyma ć t ę resztk ę zdrowego rozs ądku, która mu jeszcze pozostała. Samochody. Autobusy. Skutery. Warcz ące i terkocz ące. Społecze ństwo zajmowało si ę własnymi sprawami, my śli i uczucia wszystkich koncentrowały si ę na rozpoczynaj ącym si ę dniu. To samo robił on ka żdego ranka, w swoim wypełnionym prac ą życiu – dopóki nie przyjechał do Rzymu. Była to rutyna, wygodna jak stare buty. Wstawał o szóstej, potem godzina ćwicze ń w małej siłowni obok sypialni, prysznic, spotkanie przy śniadaniu z klientami i jazda do biura, przez cały czas, nawet w łazience, z telefonem komórkowym w zasi ęgu r ęki. Komórk ę miał w kieszeni tak że i teraz. Ale nic nie było takie samo. Kompletnie nic. Miał telefon, ale bał si ę z niego korzysta ć. Mogli błyskawicznie namierzy ć przeka źnik, przez który si ę łączył, i naszpikowa ć cał ą okolic ę policjantami, nim zd ąż yłby si ę zorientowa ć. Nagle z jasnego sło ńca wszedł w gł ęboki cie ń. Podniósłszy głow ę, ujrzał, że jest ju ż pod samym Koloseum. Jednocze śnie zarejestrował k ątem oka jaki ś ruch w półmroku staro żytnych arkad. Zatrzymał si ę. To była kobieta w obdartej sukni; za moment pojawiła si ę przy niej druga, a potem trzecia, z dzieckiem na r ęku. Cyganki. Obejrzał si ę przez rami ę i zobaczył kolejne. Osiem lub dziesi ęć ; zaczynały go okr ąż ać. Zbli żały si ę powoli; pojedynczo, po dwie, po trzy. Same kobiety, wi ększo ść z dzie ćmi. Harry rzucił szybkie spojrzenie na ulic ę. Ani stra żnika, ani turystów, nikogo. Nagle poczuł, że co ś go szarpie za nog ę. Spojrzał w dół. Stara Cyganka uniosła nogawk ę jego spodni i przygl ądała si ę butom. Wyrwał si ę i cofn ął o krok. Nic to nie dało. Ju ż była przy nim nast ępna, młodsza. Szczerzyła si ę w szczerbatym u śmiechu. Jedn ą r ękę wyci ągn ęła w żebraczym ge ście, drug ą gładziła materiał jego spodni. To, że był ksi ędzem, nie miało dla nich żadnego znaczenia. Poczuł co ś na plecach, jaka ś r ęka próbowała mu wyci ągn ąć portfel z tylnej kieszeni. Odwin ął si ę jednym ruchem, wyrzucił r ękę i złapał mocno za ubranie młod ą, wyrywaj ącą si ę i krzycz ącą dziko Cygank ę. Pozostałe odsun ęły si ę wystraszone, niepewne, co robi ć. Ta, któr ą trzymał, nie przestawała zawodzi ć i wrzeszcze ć, jakby j ą kto ś mordował. Harry nagłym ruchem przyci ągn ął j ą do siebie; jej twarz znalazła si ę tu ż przy jego twarzy. – Hercules – powiedział półgłosem. – Chc ę znale źć Herculesa.

Karzeł siedział z jedn ą r ęką opart ą na biodrze; na drugiej wsparł brod ę. Wpatrywał si ę w Harry’ego z napi ęciem. Min ęło wła śnie południe. Siedzieli na ławce na małym zakurzonym placu w Gianicolo, po drugiej stronie Tybru. Bulwarem naprzeciwko je ździły samochody, ale poza tym nie było tu ruchu, tylko na jednej z ławek siedziało dwóch staruszków. Harry wiedział jednak, że Cyganie s ą gdzie ś w pobli żu i obserwuj ą ich z ukrycia. – Przez ciebie policja znalazła mój tunel. Przez ciebie musz ę teraz mieszka ć na dworze zamiast pod dachem. Wielkie dzi ęki. – Hercules był naprawd ę poirytowany. – Bardzo mi przykro... – Ale znowu tu jeste ś. I pewnie chcesz, żebym ci pomógł, chocia ż powinno by ć odwrotnie. – Tak. Hercules w zamy śleniu spogl ądał w dal. – Czego chcesz? – Żeby ś kogo ś śledził. Dwóch ludzi. Ty i Cyganie. – Kogo? – karzeł spojrzał mu w oczy. – Kardynała i ksi ędza. Ludzi, którzy wiedz ą, gdzie jest mój brat i... doprowadz ą mnie do niego. – Kardynała? – Tak. Hercules podci ągn ął si ę na jednej kuli i wstał. – Nie ma mowy – powiedział. – Zapłac ę ci. – Czym? – Pieni ędzmi. – A sk ąd je we źmiesz? – Ju ż mam... – Po chwili wahania Harry wyj ął z kieszeni pieni ądze od Eatona. – Ile chcesz? Dla siebie i dla Cyganów? Hercules spojrzał na pieni ądze, a potem na Harry’ego. – Ja ci tyle nie dałem. Sk ąd to masz? – Po prostu mam. No wi ęc ile? – Na pewno wi ęcej. – To znaczy? – Mo żesz załatwi ć wi ęcej? – Hercules był zaskoczony. – Chyba tak. – Skoro mo żesz skombinowa ć tyle kasy, dlaczego nie poprosisz tych, co ci j ą dadz ą, żeby śledzili tego kardynała? – To nie jest takie proste. – Dlaczego? Nie ufasz im? – Hercules, poprosiłem ci ę o pomoc. I chc ę zapłaci ć. Przecie ż potrzebujesz pieni ędzy. Karzeł nie odpowiedział. – Mówiłe ś przedtem – ci ągn ął Harry – że nie mo żesz si ę zgłosi ć po nagrod ę za mnie, bo musiałby ś i ść na policj ę. Dzi ęki tym pieni ądzom nie b ędziesz musiał mieszka ć na ulicy... – Powiem ci szczerze, panie Harry. Wolałbym, żeby mnie nikt z tob ą nie zobaczył. Szuka ci ę policja. Mnie te ż. Jeste śmy trefni. A razem podwójnie trefni. Chciałem, żeby ś mi pomógł jako prawnik, a nie bankier. Jak będziesz ju ż mógł, wró ć. A na razie – arrivederci. Roze źlony karzeł si ęgn ął po drug ą kul ę. Harry jednak był szybszy i odsun ął j ą od niego. – To kiepski pomysł – w oczach Herculesa błysn ął gniew. Harry jednak nie oddał mu kuli. – Mówiłe ś przedtem, że chcesz si ę przekona ć, jak sobie poradz ę. Jak daleko zajd ę dzi ęki swojej odwadze i sprytowi. Oto, jak daleko. Zatoczyłem wielkie koło i wróciłem do ciebie... Próbowałem, ale nie wyszło... – Głos Harry’ego złagodniał. Przez dłu ższ ą chwil ę wpatrywał si ę w karła, a potem bardzo powoli podał mu kul ę. – Nie dam rady sam, Herculesie. Musisz mi pomóc. – Ledwie sko ńczył mówi ć, kiedy zadzwonił telefon w jego kieszeni. Ostry sygnał zaskoczył ich obu. – Tak... – powiedział ostro żnie Harry do słuchawki, rozgl ądaj ąc si ę szybko po placu, jakby wietrzył jaki ś podst ęp i spodziewał si ę ujrze ć policjantów. – Adrianna! – Odwrócił głow ę i przysłonił jedno ucho przed hałasem ulicy. Hercules kołysał si ę na kulach, obserwuj ąc go z napi ęciem. – Gdzie? – Harry skin ął głow ą, raz, potem drugi. – Dobra. Tak! Rozumiem. Jakiego koloru? Dobrze, jako ś znajd ę. – Wył ączył komórk ę i wsun ął j ą do kieszeni, spogl ądaj ąc jednocze śnie na karła. – Jak si ę dosta ć na dworzec główny? – Co ś o bracie? – Widziano go. – Gdzie? – Hercules był wyra źnie podekscytowany. – Na północy. Nad jeziorem Como. – To pi ęć godzin jazdy. Przez Mediolan. Za długo, mo że ci ę kto ś... – Nie jad ę poci ągiem. Przy dworcu mam znale źć samochód. – Samochód? – Tak. – To nagle znalazłe ś sobie innych przyjaciół i mnie ju ż nie potrzebujesz, tak? – Hercules przewiercał go wzrokiem. – Potrzebuj ę, żeby ś mi pomógł doj ść do dworca. – Sam sobie dojd ź. Harry spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Przed chwil ą nie chciałe ś mie ć ze mn ą nic wspólnego, a teraz si ę w ściekasz, że ci ę nie potrzebuj ę? Karzeł milczał. – Poradz ę sobie. – Harry wstał i ruszył przed siebie. – Nie w t ę stron ę, panie Harry! – usłyszał za sob ą. Zatrzymał si ę i obejrzał przez rami ę. – Widzisz, jednak sam sobie nie poradzisz – triumfował karzeł. Nagły podmuch wiatru potargał włosy Harry’ego, zakr ęcił kurzem wokół jego stóp. – W porz ądku, chod źż e ju ż – rzucił pojednawczo. – Ale pojad ę z tob ą nad Como! Harry spiorunował go wzrokiem. – Zgoda – powiedział po chwili. Hercules natychmiast poku śtykał ku niemu, a za moment min ął go i zawołał: – W t ę stron ę, panie Harry! Za mn ą!

62

Jezioro Como, Włochy. Poniedziałek, 13 lipca; 16.30

Roscani obejrzał si ę przez rami ę na siedz ących z tyłu Scall ę i Castellettiego, po czym wrócił do wygl ądania przez okno. Lecieli ju ż niemal trzy godziny, kieruj ąc si ę nad wybrze żem Adriatyku na północ, ponad Ancon ą, Rimini i Rawenn ą, a potem w gł ąb l ądu ku Mediolanowi i znowu na północ nad górami i jeziorem Como, do miasteczka Bellagio. W dole widział łodzie turystyczne, zostawiaj ące na ciemnoniebieskiej toni jeziora smugi białej piany, niczym lukier na ciastku. Na lewo rozsiadły si ę wzdłu ż brzegu okazałe wille, otoczone starannie wypiel ęgnowanymi ogrodami; na prawo strome zbocza gór opadały wprost do wody. Kiedy zadzwonił Taglia, byli wci ąż jeszcze w Pescarze, ogl ądaj ąc spalone mieszkanie zamordowanej kobiety. Szef Gruppo Cardinale poinformował Roscaniego, że poprzedniego wieczora zauwa żono m ęż czyzn ę, który mógł by ć ojcem Danielem Addisonem. Został przywieziony wynaj ętym wodolotem do prywatnej willi nad jeziorem Como. Kapitan stateczku widział w telewizji wci ąż powtarzane komunikaty o poszukiwanych i był prawie pewien, że to ich wła śnie wiezie. Wahał si ę jednak, czy o tym zameldowa ć, poniewa ż dom nale żał do kogo ś wysoko postawionego; gdyby si ę pomylił i naraził na szwank dobre imię tej znanej osoby, mógłby straci ć prac ę. Potem jednak żona przekonała go, żeby powiadomił władze i niech one zadecyduj ą. Kto ś wysoko postawiony, pomy ślał Roscani, podczas gdy pilot poło żył maszyn ę na lewo i opadł ni żej nad wod ę. Kogo, u diabła, obchodziło czyje ś dobre imi ę, skoro by ć mo że s ą na wła ściwym tropie? Teraz prowadzili ju ż wy ścig z czasem. Ciało znalezione na pogorzelisku nale żało do Giulii Fanari, żony Luki Fanariego, który – jak wynikało z rejestru – wynaj ął karetk ę z firmy zamordowanych pa ństwa Caputo. Signora Fanari nie żyła ju ż, gdy wybuchł po żar. Zabito j ą ostrym narz ędziem, by ć mo że szpikulcem do lodu, wbitym w głow ę u podstawy czaszki. Praktycznie bior ąc, została u śmiercona jak do świadczalna żaba, któr ą biolog zabija, przerywaj ąc jej stos pacierzowy. Okre ślenie „z zimn ą krwi ą” jednak tu nie pasowało. Ze sposobu, w jaki popełniono zbrodni ę, Roscani wywnioskował, że dokonano tego niemal z pasj ą, jak gdyby ka żdy mimowolny skurcz mi ęś ni ofiary – gdy powoli i z rozmysłem rozrywano jej mózg – sprawiał zabójcy przyjemno ść . By ć mo że nawet seksualn ą. Pomijaj ąc ju ż wszystko inne, sama wymy ślno ść tego okrutnego aktu świadczyła o tym, że przest ępca był człowiekiem nie znaj ącym zupełnie poj ęcia „sumienie”. Istot ą ludzk ą zł ą od urodzenia. A je śli to ten socjopata był ow ą hipotetyczn ą „trzeci ą osob ą”, Roscani mógł ze swych rozwa żań wyeliminowa ć słowo „oni”, wszystko bowiem przemawiało za tym, że mordu dokonał jeden człowiek. Mógł te ż pomin ąć słowo „ona”, poniewa ż zabicie Giulii Fanari w taki sposób wymagało olbrzymiej siły, a więc sprawc ą był prawie na pewno m ęż czyzna. A skoro ten męż czyzna przybył do Pescary w poszukiwaniu ojca Daniela i dowiedział si ę od Ettorego Caputa, dok ąd zabrano ksi ędza, był teraz o wiele bli ższy odnalezienia go ni ż policja. Dlatego Roscani – obserwuj ąc zbli żaj ącą si ę ziemi ę, która znikn ęła nagle w tumanach pyłu, gdy helikopter osiadał pod g ęstym lasem na brzegu jeziora – modlił si ę do Boga, żeby przywieziony do willi ranny m ęż czyzna okazał si ę rzeczywi ście ksi ędzem i żeby to oni znale źli si ę tam pierwsi. Przed człowiekiem ze szpikulcem do lodu.

63

Thomas Kind obserwował przez lunet ę Zeiss Diavari C 1.5-4.5x ciemnoniebiesk ą alf ę romeo, zbli żaj ącą si ę do Bellagio od strony gór. Krzy żyk celownika zatrzymał si ę na czole Castellettiego, a po lekkim przesuni ęciu w lewo – Roscaniego. Potem mign ął mu carabiniere za kierownic ą i samochód przejechał, a Kind wstał. Nie był pewien, czy dzi ś tak że ma prawo nazwa ć si ę „S”, poniewa ż nie wiedział jeszcze, czy okoliczno ści i wymogi taktyki obdaruj ą go odpowiednim celem. „S”, czyli snajper. Było to miano, jakie sobie nadawał, kiedy przygotowywał si ę, psychicznie i fizycznie, do zabójstwa na odległo ść . Zacz ął to robi ć, gdy sam awansował siebie do strzeleckiej elity po pierwszym zabójstwie – w Santiago, w 1976 roku. Zastrzelił wówczas z okna biura żołnierza, kiedy wojsko rozpocz ęło ogie ń do demonstruj ących lewicowych studentów. Przesun ąwszy zeissa w prawo w dół, zobaczył stanowisko karabinierów. Stali na pocz ątku długiego dojazdu, prowadz ącego do pałacowej rezydencji o nazwie Villa Lorenzi, poło żonej nad samym jeziorem. Jeszcze dalej na prawo luneta wychwyciła trzy policyjne łodzie patrolowe, rozstawione co czterysta metrów, jakie ś sto metrów od brzegu. Za po średnictwem Farela Kind dowiedział si ę, że wła ścicielem Villa Lorenzi jest znany włoski pisarz Eros Barbu. Barbu podró żował aktualnie po Kanadzie i nie było go w domu od sylwestra, kiedy to wydał swój tradycyjny doroczny bal, jeden z najsłynniejszych w Europie. Pod nieobecno ść wła ściciela will ą opiekował si ę czarny poeta z Afryki Południowej, Edward Mooi, który mieszkał tam za darmo, dogl ądał posiadło ści i kierował dwudziestoosobow ą ekip ą etatowych pracowników obsługuj ących dom i ogrody. Na polecenie Erosa Barbu Mooi zgodził si ę, żeby policja przeszukała rezydencj ę. Prawnicy pisarza zło żyli formalne o świadczenie, w którym stwierdzili, że ani on sam, ani Edward Mooi nie znaj ą Daniela Addisona i nigdy o nim nie słyszeli. Zarówno im samym, jak i obsłudze domu nic nie było wiadomo, żeby ktokolwiek przybył ostatnio do Villa Lorenzi drog ą wodn ą. A ju ż z pewno ści ą nie kto ś znajduj ący si ę pod opiek ą lekarsk ą czteroosobowej ekipy. Thomas Kind cofn ął si ę z urwistej półki na zalesionym wzgórzu, sk ąd obserwował will ę, i spojrzawszy przez lunet ę, zobaczył, że alfa Roscaniego zatrzymuje si ę przy posterunku karabinierów. Równocze śnie od strony domu podjechał Edward Mooi. Siedział za kierownic ą sfatygowanego trójkołowego wózka gospodarczego, który wygl ądał jak poł ączenie starego harleya-davidsona z przyczep ą małej ci ęż arówki. Kind u śmiechn ął si ę na ten widok. Poeta ubrany był w koszul ę khaki, d żinsy i skórzane sandały. Długie włosy, naznaczone na skroniach siwizn ą i zwi ązane w ko ński ogon, opadały mu do ramion. Wygl ądał jak dystyngowany ekshipis albo podstarzały harleyowiec. Mooi i Roscani rozmawiali przez chwil ę, a potem ten pierwszy wsiadł do swego pojazdu i poprowadził auto detektywa oraz dwie ci ęż arówki z uzbrojonymi carabinieri na teren posiadło ści. Thomas Kind był pewien, że policja niczego tam nie znajdzie. Był jednak równie ż przekonany, że jego ofiara jest gdzie ś w pobli żu. Postanowił wi ęc czeka ć i obserwowa ć, zanim wykona swój ruch. Cierpliwo ść przede wszystkim.

Hefei, Chiny. Hotel Overseas Chinese. Wtorek, 14 lipca Li Wen przewrócił si ę niespokojnie na drugi bok. Gor ąco i duchota nie pozwalały mu zasn ąć . Po półminucie przekr ęcił si ę znowu i spojrzał na zegar. Pół godziny po północy. Za trzy godziny b ędzie musiał wsta ć. Za cztery zabierze si ę do roboty. Poło żył si ę z powrotem. Tej nocy szczególnie potrzebował snu; ten jednak nie nadchodził. Li Wen próbował pozby ć si ę natr ętnych my śli o tym, co miał zrobi ć. A tak że o tym, jak b ędzie wygl ądało Hefei w dwadzie ścia cztery godziny po wpuszczeniu przeze ń do zbiorników wody pitnej śmierciono śnej substancji o składzie opracowanym przez ameryka ńskiego hydrobiologa Jamesa Hawleya. W stacjach uzdatniania nie badano wody pod k ątem zawarto ści policyklicznego alkoholu nienasyconego. Był on tak że niewykrywalny wzrokowo, zapachowo i smakowo. Wprowadzony do oczyszczonej ju ż wody w postaci zamro żonych kul, przypominaj ących śniegowe, po rozpuszczeniu powodował skurcze przewodu pokarmowego, poł ączone z ostr ą biegunk ą, a potem krwawienie wewn ętrzne i w rezultacie śmier ć w czasie od sze ściu do dwudziestu czterech godzin. St ęż enie trucizny w szklance wody, obliczone na dziesi ęć do miliona, spowodowa ć miało skuteczne śmiertelne zatrucie stu tysi ęcy osób. Dziesi ęć cz ęś ci na milion. Sto tysi ęcy u śmierconych. Li Wen usiłował powstrzyma ć bieg my śli, lecz nie potrafił. Wtem usłyszał w oddali odgłos grzmotu. Jednocze śnie poczuł powiew i zobaczył, że zasłona przy otwartym oknie lekko zafalowała. Zbli żał si ę front atmosferyczny, a wraz z nim silny wiatr i ciepły deszcz. Nim wstanie z łó żka, front przejdzie, a nazajutrz b ędzie jeszcze parniej i upalniej. Gdzie ś niedaleko mign ęła błyskawica, oświetlaj ąc na moment hotelowy pokój. Osiem sekund pó źniej rozległ si ę huk gromu. Li Wen uniósł si ę na łokciu i z niepokojem spojrzał w drugi k ąt pokoju. Stała tam niewielka lodówka. Tylko nieliczne chi ńskie hotele miały pokoje wyposa żone w lodówki, szczególnie na prowincji. Dlatego wła śnie Li wybrał ten hotel i zarezerwował ten pokój. W dodatku lodówka była z zamra żalnikiem, co miało kluczowe znaczenie, poniewa ż Li musiał gdzie ś zamrozi ć swoje „kule śniegowe” po sporz ądzeniu mieszanki. Kule miały tam spoczywa ć jeszcze przez trzy godziny, kiedy to wyruszy do stacji uzdatniania. Znowu błysn ęło. Na chwil ę przygasł neon hotelu za oknem pokoju, lecz zaraz wł ączył si ę z powrotem. Li całkiem si ę ju ż rozbudził i wpatrywał z niepokojem w mrok. Tylko tego brakowało, żeby teraz wysiadła elektryczno ść .

64

Como, Włochy. W dalszym ci ągu poniedziałek, 13 lipca; 19.00

Roscani, niespokojny i zły, przepychał si ę przez ciasne, po śpiesznie zaimprowizowane centrum ł ączno ści, urz ądzone w budynku komendy carabinieri w Como. Na środku pokoju stały biurka z rz ędami telefonów, obsługiwanych przez kilkunastu funkcjonariuszy w mundurach. Drugie tyle pracowało przy komputerach, porozstawianych wsz ędzie, gdzie udało si ę znale źć miejsce. Wśród nich uwijali si ę inni – podekscytowani, z fili żankami kawy w r ękach i papierosami w ustach. Był to prawdziwy sztab wojenny, który koordynował zakrojone na wielk ą skal ę polowanie, zarz ądzone po przeszukaniu Villa Lorenzi, gdzie nie znale źli cho ćby śladu zbiegłego ksi ędza. Roscani kierował si ę ku zajmuj ącej cał ą ścian ę mapie okolic jeziora Como. Chor ągiewkami w barwach Włoch zaznaczono na niej punkty kontroli drogowej, w których personel Gruppo Cardinale zatrzymywał i przeszukiwał wszystkie bez wyj ątku pojazdy. Bior ąc pod uwag ę ukształtowanie terenu i mnogo ść dróg mog ących słu żyć jako trasa ucieczki, było to olbrzymie przedsi ęwzi ęcie. Bellagio le ży na północnym kra ńcu trójk ątnego cypla, wrzynaj ącego si ę w jezioro od południa. Samo jezioro ci ągnie si ę dalej na północ, jednocze śnie opływaj ąc dwoma palczastymi odnogami trójk ątny półwysep, ku Lecco na południowym wschodzie i Como na południowym zachodzie. Na północ od Como, bardzo blisko, le ży miasteczko Chiasso i biegnie granica szwajcarska. Mo żna było z du żym prawdopodobie ństwem przyj ąć , że zbiegowie spróbuj ą przekroczy ć granic ę wła śnie w Chiasso, tote ż miejscowo ść obstawiono g ęsto policj ą. Niestety, troch ę dalej od granicy te ż było sporo miejsc, gdzie mogli si ę przyczai ć: Menaggio, Tremezzo i Lenno na zachodnim brzegu; Bellano, Gittana i Varenna na wschodnim, a tak że Vasenna i Maisano w obr ębie samego trójk ąta i dalsze miasteczka na zachód od nich. Była to pot ęż na operacja, która zakłóciła normalne życie niemal wszystkich siedzib mieszkalnych i przedsi ębiorstw regionu. Sytuacj ę komplikowała dodatkowo masowa inwazja dziennikarzy prasy, radia i telewizji. Media uznały, że pochwycenie domniemanego zabójcy kardynała Parmy jest tylko kwesti ą czasu, i chciały relacjonowa ć to na żywo całemu światu. Dla Roscaniego takie wielkie akcje nie były pierwszyzn ą; towarzysz ąca im atmosfera cyrku tak że. Operacja tego typu, nawet najlepiej zorganizowana, zawsze jednak była ogromnie trudna; cho ćby tylko z powodu swej skali. Sprawy si ę pi ętrzyły i wielu ludzi naraz musiało podejmowa ć szybkie decyzje. Tote ż nietrudno było o bł ędy. W ogniu działania nie było czasu na assolutta tranquillita i przemy ślenia prowadz ące do wła ściwych wniosków, na logiczn ą dedukcj ę i znalezienie podej ścia decyduj ącego o sukcesie b ądź pora żce. Uwag ę inspektora przyci ągn ął nagły hałas w gł ębi pomieszczenia. Przez chwil ę za otwartymi drzwiami wida ć było tłum dziennikarzy, wykrzykuj ących pytania do Scali i Castellettiego. Detektywi przybyli wła śnie do komendy w towarzystwie kapitana i dwóch marynarzy wodolotu, którym ojciec Daniel i jego opiekunowie dotarli jakoby do Bellagio i Villa Lorenzi. Roscani pod ąż ył za nimi do wn ęki, oddzielonej zasłon ą od głównego pomieszczenia, gdzie mieli troch ę wi ęcej spokoju. – Jestem Ispettore Capo Otello Roscani. Przepraszam za ten rozgardiasz – zwrócił si ę do przybyłych. Kapitan skłonił si ę z u śmiechem. Około czterdziestopi ęcioletni, wygl ądał na wysportowanego. Ubrany był w dwurz ędow ą, granatow ą marynarsk ą kurtk ę i tego samego koloru spodnie. Jego ludzie mieli na sobie podobne spodnie oraz niebieskie koszule z krótkimi rękawami i epoletami na ramionach. – Mo że kawy? – zapytał Roscani, widz ąc, jacy s ą zdenerwowani. – Albo papie... – przerwał w pół słowa i uśmiechn ął si ę. – Miałem zamiar zaproponowa ć panom papierosa, ale wła śnie rzuciłem palenie. Mamy tu dom wariatów i gdyby ście zapalili, to obawiam si ę, że mógłbym ulec pokusie. Uśmiechn ął si ę ponownie i ujrzał, że tamci wyra źnie si ę rozlu źnili. Było to z jego strony celowe zagranie, obliczone na wywołanie takiego wła śnie efektu. Cho ć nie był pewien, czy faktycznie by nie zapalił. Tak czy inaczej, napi ęcie zel żało i w ci ągu nast ępnych dwudziestu minut marynarze opowiedzieli mu ze szczegółami o podró ży z Como do Bellagio i opisali dokładnie trzech m ęż czyzn i kobiet ę, transportujących chorego na noszach. Uzyskał tak że dodatkow ą informacj ę. Stateczek wynaj ęto dzie ń przed jazd ą w agencji turystycznej w Mediolanie, na polecenie niejakiego Giovanniego Scarsa. Oznajmił on, że działa w imieniu rodziny m ęż czyzny, ci ęż ko rannego w wypadku samochodowym i chce go przewie źć do Bellagio. Scarso zapłacił gotówk ą i znikn ął. I dopiero kiedy dopływali ju ż do miasteczka, jeden z piel ęgniarzy polecił im skierowa ć si ę bardziej na południe, ku Villa Lorenzi. Gdy przesłuchanie dobiegło ko ńca, Roscani nie miał najmniejszych w ątpliwo ści, że powiedziano mu prawd ę i że pacjentem, którego załoga wodolotu przywiozła do Villa Lorenzi, był w istocie ojciec Daniel Addison. Inspektor poprosił Castellettiego, żeby jeszcze raz wysłuchał szczegółowej relacji marynarzy, po czym wyszedł, zaci ągaj ąc za sob ą zasłon ę, prosto w zgiełk pokoju sztabowego. A potem równie szybko go opu ścił. Przemierzywszy w ąski korytarz, wszedł do toalety. Skorzystał z pisuaru, umył r ęce i spryskał wod ą twarz. Nast ępnie, przekonany, że nie da si ę w tej sytuacji my śle ć bez papierosa, przycisn ął do ust dwa palce i wci ągn ął przez nie powietrze. Poci ągaj ąc wyimaginowanego papierosa, wyobra żaj ąc sobie działanie nikotyny, oparł si ę o ścian ę i w ciszy toalety spróbował odnale źć sw ą assoluta tranquillita, żeby uporz ądkowa ć my śli. Przez całe popołudnie razem ze Scal ą i Castellettim przeszukiwał przy pomocy karabinierów pomieszczenia Villa Lorenzi. Przepatrzyli ka żdy jej cal i nie znale źli kompletnie niczego. Ani śladu ojca Daniela i jego towarzyszy. Niemo żliwe było, żeby uciekinierzy odjechali czekaj ącym gdzie ś na terenie posiadło ści ambulansem, poniewa ż prowadziły st ąd tylko dwie drogi – główna i boczna, dostawcza – obie zamkni ęte bramami, otwieranymi zdalnie z domu. Bez udziału kogo ś z obsługi willi żaden pojazd nie mógł wjecha ć ani wyjecha ć. Mooi twierdził za ś, że nic takiego si ę nie zdarzyło. Oczywi ście poeta, cho ć ch ętnie współpracował z policj ą, mógł przecie ż kłama ć. Było tak że prawdopodobne, że kto ś pomógł ksi ędzu uciec bez wiedzy gospodarza. No i ostatnia mo żliwo ść : że ojciec Daniel wci ąż si ę tam ukrywał, tylko nie potrafili go znale źć . Roscani po raz ostatni zaci ągn ął si ę na niby papierosem, wci ągaj ąc powietrze gł ęboko do płuc. Postanowił, że o świcie wraz z Castellettim, Scal ą i doborow ą ekip ą karabinierów ponownie przeszukaj ą will ę. Tym razem bez zapowiedzi. Wezm ą ze sob ą psy. I nie przegapi ą niczego, cho ćby mieli rozebra ć dom, kamie ń po kamieniu.

65

– Chiasso... – powiedział Hercules. Oddalali si ę ju ż od Mediolanu, jad ąc autostrad ą A9 w gęstym wakacyjnym strumieniu pojazdów. Harry prowadził ciemnoszarego fiata, którego Adrianna zgodnie z obietnic ą zostawiła mu naprzeciwko rzymskiego dworca głównego, z kluczykami schowanymi za lewym tylnym kołem. Nie odpowiedział, obserwuj ąc uwa żnie drog ę i zastanawiaj ąc si ę, jak dojedzie do Como, gdzie miała na nich czeka ć Adrianna. A potem jego my śli pobiegły ku miasteczku Bellagio. Tam mógł by ć Danny. – Chiasso – powtórzył Hercules i Harry odwrócił ku niemu głow ę. Karzeł wpatrywał si ę we ń z napi ęciem. – Co ty, u diabła, wygadujesz? – Czy przydałem ci si ę jak dot ąd, panie Harry? Pomogłem ci wyjecha ć z Rzymu i dosta ć si ę na autostrad ę. Zawróciłem ci ę na północ, jak chciałe ś jecha ć na południe... Bez Herculesa doje żdżałby ś teraz do Sycylii, a nie do Como. – Byłe ś wspaniały. Zawdzi ęczam ci wszystko. Ale i tak nie rozumiem, o czym ty, cholera, mówisz. Harry nagle zjechał na prawo, ustawiaj ąc si ę za szybko jad ącym mercedesem. Ta podró ż trwała ju ż zbyt długo. – Chiasso jest na granicy ze Szwajcari ą – wyja śnił karzeł. – Musisz mnie tam zawie źć . Dlatego si ę z tob ą zabrałem. – Żebym ci ę zawiózł do Szwajcarii? – Harry nie wierzył własnym uszom. – Jestem poszukiwany za morderstwo, panie Harry. – Ja te ż. – Tak, ale ja si ę nie mog ę przebra ć za ksi ędza i podszy ć pod kogo ś innego. Karła wsz ędzie zauwa żą ; w autobusie, w poci ągu... – Ale nie w prywatnym samochodzie? – No wła śnie – potwierdził Hercules z konspiracyjnym uśmiechem. – Pierwszy raz mi si ę trafia taka okazja. – Człowieku, przecie ż my nie jedziemy na wycieczk ę! – Harry zgromił go wzrokiem. – Nie jestem tutaj na wakacjach! – Wiem, chcesz znale źć brata – odparł karzeł. – I policja tak samo. A Chiasso jest zaraz za Como. Ja wysi ądę, a ty sobie wrócisz. I po sprawie. – A je śli si ę nie zgodz ę? Hercules a ż uniósł si ę z miejsca, oburzony. – To b ędziesz człowiekiem, którego słowo nie jest warte złamanego grosza. Jak ci dawałem te ubrania, zapytałem, czy mi pomo żesz. Pami ętasz, co powiedziałe ś? „Zrobi ę, co b ędzie w mojej mocy. Obiecuj ę”. – Miałem na my śli pomoc w granicach prawa i w Rzymie. – Sytuacja jest taka, że sensowniej b ędzie dla mnie skorzysta ć z tej pomocy teraz, panie Harry. Stracisz na to ledwie dwadzie ścia minut swojego cennego życia. – Dwadzie ścia minut... – I jeste śmy kwita. – Dobra. I jeste śmy kwita. Wkrótce po tej wymianie zda ń min ęli zjazd na Como i ich ugoda straciła racj ę bytu. Pi ęć kilometrów na południe od Chiasso droga zw ęziła si ę do jednego pasa. Strumie ń samochodów zwolnił i w ko ńcu si ę zatrzymał. Harry z Herculesem widzieli przed sob ą nie ko ńcz ący si ę sznur świateł stopu. A potem w oddali spostrzegli policjantów. W kamizelkach kuloodpornych, z uzi w r ękach, przechodzili z wolna wzdłu ż kolumny pojazdów, zagl ądaj ąc do ka żdego po kolei. – Zawracaj, panie Harry! Szybko! – zawołał Hercules. Harry wycofał troch ę, przeł ączył na jazd ę i z piskiem opon wykonał ostry skr ęt, zawracaj ąc i przy śpieszaj ąc na przeciwnym pasie ruchu. – Co to było, cholera? – zapytał, sprawdzaj ąc w lusterku, czy nikt ich nie ściga. Hercules nie odpowiedział, manipuluj ąc przy samochodowym radiu. Znalazł wiadomo ści; spiker trajkotał co ś po włosku. Na granicy w Chiasso policja dokładnie kontroluje wszystkie pojazdy, przetłumaczył karzeł. Trwaj ą poszukiwania zbiegłego ksi ędza, Daniela Addisona, któremu udało si ę jako ś wymkn ąć policji w Bellagio i który prawdopodobnie usiłuje przekroczy ć granic ę szwajcarsk ą. – Wymkn ąć ? – Harry spojrzał na Herculesa. – To znaczy, że ju ż go mieli? – Tego nie powiedzieli, panie Harry.

66

Como. 19.40

Zatrzymali si ę zaraz po zje ździe z autostrady, na głównej drodze do Como. Hercules poprosił Harry’ego, żeby stan ął, i siedzieli teraz razem po raz ostatni. Żółtawy odblask wieczornego nieba wypełniał wn ętrze samochodu delikatn ą po świat ą, kontrastuj ącą z przesuwaj ącym si ę za oknami strumieniem ostro świec ących reflektorów. – Policja, nie policja, Chiasso jest tak blisko, że grzech byłby nie spróbowa ć. Rozumiesz, panie Harry? – Rozumiem, Herculesie. Żałuj ę, że nie mogłem ci pomóc. – No to powodzenia. – Karzeł u śmiechn ął si ę i wyci ągn ął do niego r ękę. Harry podał mu swoj ą. – Nawzajem. Po chwili Hercules wysiadł i ju ż go nie było. Harry spogl ądał za nim, gdy przekraczał ulic ę, klucz ąc w śród samochodów. Po drugiej stronie karzeł obejrzał si ę przez rami ę i rzucił mu po żegnalny u śmiech, a potem ruszył o kulach w zapadaj ący zmierzch. Pomaszerował, je śli tak mo żna było powiedzie ć, do Szwajcarii. Dziesi ęć minut pó źniej Harry zatrzymał fiata w bocznej uliczce niedaleko stacji kolejowej. Wytarł chusteczk ą kierownic ę i d źwigni ę biegów. Wysiadł ostro żnie, zamkn ął auto i poszedł do Via Borsieri i dalej Viale Varese, by kieruj ąc si ę drogowskazami dotrze ć do jeziora i Piazza Cavour. Szedł tym samym tempem, co ludzie wokół. Starał si ę wtopi ć w tłum i wygl ąda ć na zwykłego ksi ędza, ciesz ącego si ę ciepłem letniego wieczoru. Raz po raz kto ś pozdrawiał go skinieniem głowy lub uśmiechem. Odpowiadał na te uprzejmo ści, a potem ogl ądał si ę od niechcenia za siebie, upewniaj ąc si ę, że nikt go nie rozpoznał, nie alarmuje innych albo nie zawraca, by mu si ę przyjrze ć dokładniej. Przeszedł przez plac, wypatruj ąc strzałek pokazuj ących drog ę do jeziora. Nagle zauwa żył spory tłumek, zgromadzony przy kiosku z gazetami. Zbli żywszy si ę, ujrzał twarz Danny’ego, spozieraj ącą z pierwszych stron popołudniówek. Nagłówki były niemal identyczne: SACERDOTE FUGGITIVO A BELLAGIO? Czy zbiegły ksi ądz ukrywa si ę w Bellagio? Odwrócił szybko głow ę i poszedł dalej, nie zatrzymuj ąc si ę. Skr ęcił w jak ąś uliczk ę, potem w nast ępn ą, usiłuj ąc nie zgubi ć znaków. Min ął rozgadan ą, trzymaj ącą si ę za r ęce par ę, skr ęcił za róg i stan ął jak wryty. Ulic ę na wprost przegradzały policyjne barierki. Za nimi stały samochody policji, auta dziennikarzy i wozy do transmisji satelitarnej. Dalej zobaczył budynek komendy policji w Como. – Chryste. – Harry odczekał chwil ę i skierował si ę w stronę przecznicy, próbuj ąc pozbiera ć my śli. Skr ęcił w ni ą na chybił trafił w lewo, pewien, że i tak natknie si ę znów na policj ę, kolejny kiosk albo nawet dworzec. Zamiast tego ujrzał jednak jezioro i ruchliwy nadbrze żny bulwar. Tu ż przed sob ą natomiast, drogowskaz do Piazza Cavour. Po przej ściu połowy przecznicy znalazł si ę na bulwarze. Po prawej miał hotel Palace, du ży budynek z piaskowca, z ogródkiem kawiarnianym od frontu. Słycha ć było skoczn ą; muzyk ę. Ludzie jedli i pili, mi ędzy nimi kr ęciły si ę kelnerki w białych fartuszkach. Tłum zwyczajnych ludzi, robi ących to co zwykle i nie maj ących poj ęcia, że w ka żdej chwili mo że wybuchn ąć tu straszliwe zamieszanie. Wystarczy, żeby cho ć jedna osoba rozpoznała przechodz ącego obok brodatego ksi ędza w czarnym berecie i wszcz ęła alarm. Ulica natychmiast wypełniłaby si ę policj ą, niczym w ameryka ńskim filmie sensacyjnym. Zdecydowana akcja Gruppo Cardinale w po ścigu za zabójc ą policjanta, zbiegłym bratem zabójcy kardynała. Wsz ędzie światła. Helikoptery. Staty ści poprzebierani w kamizelki kuloodporne, z fałszywymi pistoletami w r ękach. Obława na Lee Harveya Oswalda w Disneylandzie! Zobaczcie, jak osaczaj ą złoczy ńcę ze wszystkich stron! Kupujcie bilety, tego nie mo żna przegapi ć! Nikt si ę jednak nawet nie obejrzał. Po chwili Harry min ął kawiarni ę, ot, kolejny przechodzie ń. Po kilku krokach dotarł do rogu i znalazł si ę na Piazza Cavour. Na wprost przed sob ą zobaczył hotel Barchetta Excelsior.

67

Harry nacisn ął dzwonek pokoju pi ęć set dwadzie ścia pi ęć i czekał mn ąc beret w r ękach. Pocił si ę obficie – ze zdenerwowania i z lipcowego skwaru. Sło ńce niemal ju ż zaszło, a wci ąż było ponad trzydzie ści stopni. Chciał zadzwoni ć ponownie, gdy drzwi si ę uchyliły i zobaczył Adriann ę, owini ętą w biały hotelowy r ęcznik, z włosami mokrymi po k ąpieli i z komórk ą przy uchu. Wszedł szybko do środka i zamkn ął drzwi na klucz. – Wła śnie przyszedł – powiedziała do słuchawki Adrianna, zaci ągaj ąc zasłony w oknach. Pod jednym z nich stał telewizor, nastawiony na kanał informacyjny, z wył ączonym d źwi ękiem. Kto ś co ś relacjonował spod Białego Domu, którego miejsce zaj ął po chwili budynek brytyjskiego parlamentu. Adrianna podeszła do toaletki i pochyliła si ę przed lustrem, żeby zapisa ć co ś na karteczce. – Wieczorem, dobrze... Tak, mam. Wył ączyła telefon i podniosła głow ę. Harry obserwował j ą w lustrze. – To był Eaton? – zapytał. – Tak. – Odwróciła si ę twarz ą do niego. – A gdzie, u diabła, jest Danny? – Nikt tego nie wie. – Jej spojrzenie pow ędrowało do telewizora, zreszt ą przez cały czas zerkała k ątem oka na ekran, na wypadek gdyby co ś si ę działo. Był to ju ż nawyk, choroba zawodowa. Potem z powrotem popatrzyła na Harry’ego. – Roscani ze swoj ą ekip ą przeszukali will ę w Bellagio, gdzie podobno Danny miał si ę ukrywa ć, ale nic nie znale źli. – Policja jest pewna, że to był Danny, a nie kto ś inny? – Na tyle pewna, na ile mo że, nie widziawszy go. Roscani wci ąż siedzi w Como. To mówi samo za siebie. – Adrianna wsun ęła kosmyk mokrych włosów za ucho. – Wygl ądasz, jakby ś si ę miał rozlecie ć. Mo żesz przecie ż zdj ąć t ę marynark ę i usi ąść sobie. Chcesz drinka? – Nie. – Ale ja chc ę. Podeszła do barku i wyj ęła miniaturk ę koniaku. Wlała zawarto ść do szklanki i spojrzała na Harry’ego. – I co mam dalej robi ć? – zapytał z napi ęciem w głosie. – Jak si ę dostan ę do Bellagio? – Jeste ś na mnie zły, prawda? O to, co si ę stało w Rzymie. Że wprowadziłam we wszystko Eatona. – To nieprawda. Jestem ci wdzi ęczny. Nigdy bym nie zdziałał a ż tyle bez twojej i jego pomocy. Oboje nadstawiali ście karku, ka żde z innych powodów, ale tak czy inaczej... Tylko że z tob ą czułem si ę jako ś intymniej, pewnie przez ten seks... – Zrobiłam to, bo miałam ochot ę. Ty te ż miałe ś ochot ę. I obojgu nam si ę podobało. Nie powiesz mi chyba, że nigdy przedtem ci si ę to nie zdarzało. Przecie ż tak wła śnie żyłe ś, prawda? Inaczej już dawno byłby ś żonaty i miał rodzin ę. – Mo że po prostu mi powiedz, co mam teraz zrobi ć, dobrze? – W porz ądku. – Adrianna przygl ądała mu si ę przez chwil ę, a potem ze szklaneczk ą w dłoni przysiadła na toaletce. – Pojedziesz ostatnim wodolotem do Bellagio. Zameldujesz si ę w hotelu Du Lac, naprzeciwko przystani. Masz rezerwacj ę; dla ksi ędza Jonathana Roego z Uniwersytetu Georgetown. Dostaniesz numer telefonu do człowieka, który opiekuje si ę Villa Lorenzi. Nazywa si ę Edward Mooi. – I mam do niego zatelefonowa ć? – Tak. – A sk ąd ta pewno ść , że on wie, gdzie jest Danny? – Policja tak uwa ża. – No to na pewno ju ż mu zało żyli podsłuch. – I co usłysz ą? – Adrianna poci ągn ęła łyk ze szklaneczki. – Że jaki ś ameryka ński ksi ądz chce mu pomóc, poniewa ż ogl ądał telewizj ę i pomy ślał, że mo że na co ś si ę przyda... – Na miejscu tego Mooi od razu bym pomy ślał, że to policyjna pułapka. – Ja te ż, tylko że w tym czasie Mooi dostanie faks, wysłany z ksi ęgarni religijnej w Mediolanie. Nie zrozumie od razu, o co chodzi... ani policja, je żeli to przechwyci, bo będzie to wygl ądało jak reklamówka. Ale Edward Mooi jest człowiekiem inteligentnym i po twoim telefonie na pewno przypomni sobie o faksie i poszuka go, cho ćby miał grzeba ć w koszu na śmieci. A gdy si ę mu przyjrzy jeszcze raz, zrozumie. – Jaki faks? Odstawiwszy szklank ę, Adrianna si ęgn ęła do sfatygowanej torby podró żnej, wyci ągn ęła z niej kartk ę papieru i podała Harry’emu. Potem oparła r ękę na biodrze i z powrotem przysiadła na toaletce. Przy tym ruchu rozchylił si ę jej szlafrok. Nie bardzo, ale wystarczaj ąco, żeby Harry mógł dostrzec cz ęść jednej piersi i ciemniejsze miejsce mi ędzy udami. – Taki – odrzekła. Po chwili wahania Harry spojrzał na kartk ę. KONIECZNIE PRZECZYTAJ! „Genesis 4:9” Nowa ksi ąż ka Ksi ędza Jonathana Roego! To był cały tekst. – Chodziłe ś na religi ę, Harry? Ksi ęga Rodzaju, rozdział czwarty, werset dziewi ąty... – „Czy ż jestem stró żem brata mego”? – Harry rzucił kartk ę na łó żko. – Mooi to człowiek wykształcony. Na pewno zrozumie. – I co dalej? – Będziemy czeka ć. Ja te ż przyjad ę do Bellagio, mo że jeszcze nawet przed tob ą... – Ton głosu Adrianny stał si ę mi ękki i uwodzicielski. Spojrzała Harry’emu prosto w oczy i nie odwracała wzroku. – Wiem, jak do ciebie dotrze ć. – Przerwała na chwil ę. – W kieszeni masz telefon. Zrobimy to tak jak w Rzymie... Przez dłu ższ ą chwil ę Harry przygl ądał si ę jej w milczeniu. Potem przesun ął spojrzeniem po całej jej sylwetce. – Szlafrok ci si ę rozchylił... – Wiem. Wzi ął j ą od tyłu, tak jak lubiła, tak jak w jej mieszkaniu w Rzymie. Tym razem jednak światło było zapalone i robili to na stoj ąco w łazience. Adrianna pochyliła si ę lekko w biodrach, opieraj ąc r ęce na marmurowym zlewie; oboje widzieli w lustrze swoje twarze. Widział jej rozkosz, kiedy w ni ą wchodził. Widział, jak narasta z ka żdym jego mierzonym pchni ęciem. I widział swoje odbicie za ni ą. Coraz bardziej napi ętą lini ę szcz ęki, podczas gdy jego ruchy przybierały na gwałtowno ści i sile. Patrzenie na własn ą twarz wydało mu si ę jakie ś nieprzyzwoite, jakby to robił z samym sob ą. Ale robił to z ni ą. – Tak – wydyszała. – Tak... Na d źwi ęk jej głosu zapomniał o swoim odbiciu i widział ju ż tylko j ą. Z głow ą odrzucon ą do tyłu, z zamkni ętymi oczami, skurczem tajemnych mi ęś ni przy ka żdym pchni ęciu pot ęgowała doznania obojga. – Jeszcze – jękn ęła. – Jeszcze. Mocniej. Tak. Daj mi to, Harry. Daj mi... Czuł, jak pulsuje w nim krew, czuł na skórze gor ąco jej ciała. Oboje l śnili od potu. Było tak jak wtedy. Jak w jej łó żku w Rzymie. Zobaczył plamki przed oczami. Serce łomotało mu w piersi. Jej gło śny oddech był niczym ryk, zagłuszaj ący pla śni ęcia uderzaj ących o siebie ciał. Jeszcze i jeszcze. I znowu. Nagle krzykn ęła i zobaczył, że wci ąga głow ę w ramiona. W tym samym momencie wystrzelił. Jak z armaty, ziej ącej ogniem bez ustanku, salwa za salw ą, automatycznie, bez opami ętania. Wtem ugi ęły si ę pod nim kolana i musiał si ę chwyci ć zlewu, żeby nie upa ść . I poj ął, że nic ju ż nie zostało. Ani w nim, ani w tej kobiecie.

68

Hefei, Chiny, prowincja Anhui. Stacja uzdatniania wody „A”. Wtorek, 14 lipca; 4.30

Li Wen wszedł głównym wej ściem, tak jak zawsze, z ci ęż ką skórzan ą walizk ą w r ęce i z przypi ętym do klapy marynarki identyfikatorem. Skin ął głow ą wartownikowi, przysypiaj ącemu za stołem tu ż przy drzwiach, i otworzywszy kolejne drzwi, skr ęcił w korytarz prowadz ący do głównego pomieszczenia kontrolnego. Siedziała tam tylko pracownica, zerkaj ąca niedbale na rz ędy wska źników – mi ędzy innymi ci śnienia, poziomu zm ętnienia, szybko ści przepływu i st ęż enia substancji chemicznych w oczyszczanej wodzie – drugim za ś na jakie ś kolorowe czasopismo. – Dzie ń dobry – rzucił władczym tonem. Czasopismo natychmiast znikn ęło. – Wszystko w porz ądku? – Tak, panie inspektorze. Li Wen przygl ądał si ę kobiecie jeszcze przez chwil ę, aby wiedziała, że nie podobała mu si ę ta historia z czasopismem. Po żegnawszy j ą zdecydowanym skinieniem głowy, pchn ął drzwi i znalazł si ę na schodach prowadz ących w dół, do pomieszczenia filtrów. Była to długa sala o ścianach ze zbrojonego betonu; to w niej odbywało się ko ńcowe filtrowanie wody, przed przepompowaniem do zbiorników, z których czerpał system wodoci ągowy miasta. Li znajdował si ę teraz poni żej poziomu gruntu i od razu poczuł chłód w porównaniu z parnym upałem na zewn ątrz, czy cho ćby pi ętro wy żej. Stacj ę unowocze śniano przed trzema laty i była wówczas nieczynna przez sze ść miesi ęcy; wci ąż jednak nie miała klimatyzacji. To, oznajmiły władze, musi poczeka ć do czasu zbudowania nowej stacji, planowanej ju ż na nast ępne stulecie. W podobnej sytuacji znajdowała si ę wi ększo ść oczyszczalni i stacji uzdatniania w całych Chinach. Były stare i najcz ęś ciej wymagały remontu. Niektóre, jak t ę w Hefei, próbowano unowocze śnia ć, kiedy w Pekinie obróciło si ę wreszcie wielkie koło wodne i Komitet Centralny przyznał odpowiednie fundusze. Niewielkie pieni ądze, którym towarzyszyły wielkie obietnice na przyszło ść . Po prawdzie, do niektórych miejsc przyszło ść zd ąż yła ju ż jednak dotrze ć. Rozpocz ęto nowe inwestycje z udziałem zagranicznych firm budowlanych i in żynieryjnych: chi ńsko-francuskim przedsi ęwzi ęciem była na przykład stacja uzdatniania wody, budowana za sto siedemdziesi ąt milionów dolarów w Guangzhou. Na rzece Jangcy powstawała natomiast gigantycznym kosztem trzydziestu sze ściu miliardów dolarów pot ęż na tama Trzech Wąwozów. Zasadniczo jednak system wodoci ągów i oczyszczalni był w Chinach przestarzały. Cz ęść urz ądze ń mo żna wr ęcz było uzna ć za zabytkowe – jako rury słu żyły w nich na przykład wydr ąż one pnie drzew – tote ż funkcjonowały w najlepszym wypadku kulawo. W pewnych okresach roku – tak jak teraz, w środku lata, kiedy za spraw ą długich upalnych dni powstawały najlepsze warunki do rozwoju alg żywi ących si ę światłem słonecznym i wydzielaj ących biologiczne toksyny – stacje filtrów stawały si ę niemal zupełnie niewydolne, dostarczaj ąc do kranów w chi ńskich domach cuchn ącą ciecz, któr ą z trudno ści ą mo żna było nazwa ć wod ą. Li Wen przyje żdżał tu wła śnie po to, żeby kontrolowa ć jako ść wody pobieranej z jeziora , głównego źródła wody pitnej dla milionowego Hefei. Wykonywał t ę prac ę nieprzerwanie ju ż od ponad osiemnastu lat. Osiemnastu lat, podczas których nie przyszło mu nigdy do głowy, że mo żna na tym zarobi ć. Zarobi ć prawdziwe pieni ądze, wystarczaj ące na ucieczk ę z kraju i zarazem na wymierzenie m ściwego ciosu znienawidzonej władzy. Władzy, która w 1957 roku uznała jego ojca za „kontrrewolucjonist ę” – gdy zaprotestował przeciwko korupcji i nadu życiom w partii komunistycznej – a potem zamkn ęła w obozie pracy, gdzie zmarł trzy lata pó źniej. Li miał wtedy pi ęć lat. Dorastał, czcz ąc pami ęć ojca i troskliwie opiekuj ąc si ę matk ą, która nigdy nie otrz ąsn ęła si ę po śmierci m ęż a i po jego publicznym napi ętnowaniu. Li Wen został hydrobiologiem tylko dlatego, że miał talent do nauk ścisłych i poszedł po prostu po linii najmniejszego oporu. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie człowieka mi ękkiego i bezbarwnego, pozbawionego silniejszych uczu ć. W jego wn ętrzu gorzała jednak nienawi ść wobec pa ństwa; przył ączył si ę wi ęc do tajnej grupy sympatyków Tajwanu, d ążą cej do obalenia re żimu i przywrócenia do władzy nacjonalistów. Nie żonaty i w ci ągłych rozjazdach, za sw ą najbli ższ ą przyjaciółk ę uwa żał Tong Quing. Tong miała dwadzie ścia pi ęć lat, pracowała jako grafik komputerowy i nie uznawała żadnych zakazów. Poznał j ą przed dwoma laty na tajnym spotkaniu w Nankinie. To ona przedstawiła go Chen Yinowi, elokwentnemu kupcowi handluj ącemu kwiatami, i Li od razu go polubił. Dzi ęki układom rodzinnym Chena w sferach rz ądowych Li Wen mógł wyje żdżać za granic ę i zwiedza ć jako hydrobiolog urz ądzenia wodoci ągowe w Europie i Ameryce. Przez Chen Yina poznał tak że Thomasa Kinda. To Kind zabrał go do willi pod Rzymem na krótkie spotkanie z człowiekiem, którego misj ę pomagał wła śnie teraz wypełni ć. Był to pot ęż nej postury m ęż czyzna w szatach ksi ędza, którego nazwiska Li nigdy nie poznał, człowiek o ogromnych wpływach i pozycji, autor niezwykłego projektu, dotycz ącego przyszło ści Chi ńskiej Republiki Ludowej. To krótkie spotkanie sprawiło, że przyszło ść samego Li Wena nabrała żywszych barw, a upływaj ący rok stał si ę najrado śniejszym w jego dotychczasowym życiu. Nareszcie będzie mu dane pom ści ć śmier ć ojca i w dodatku otrzyma za to godziw ą zapłat ę. A potem, dzi ęki pomocy Chen Yina, zostanie przemycony za granic ę, do Kanady. Dostanie tam nowe nazwisko i nowe życie. Będzie si ę stamt ąd z uciech ą przygl ądał, jak w miar ę upływu lat władza, która obrabowała go z dzieci ństwa i której tak serdecznie nienawidził, z wolna ścierana jest na proch r ękami żarliwego rewolucjonisty z Rzymu. Li Wen postawił walizk ę na drewnianej ławeczce i obejrzał si ę na drzwi, którymi przed chwil ą wszedł. Upewniwszy si ę, że jest sam, podszedł do jednego z czterech kwadratowych otworów o boku mniej wi ęcej półmetrowym. Mo żna było przez nie bezpo średnio obserwowa ć wod ę płyn ącą do przewodów wodoci ągowych miasta. Nurt był do ść szybki, lecz zamiast czystej, jak w zimie, Li ujrzał wod ę m ętn ą i cuchn ącą. Sprawiły to letnie upały i bujny rozkwit wodorostów w jeziorze Chao. Władze zupełnie nic w tej sprawie nie robiły i na to wła śnie liczył. Wrócił po walizk ę. Wyci ągn ął z niej cienkie r ękawiczki chirurgiczne, po czym otworzył du ży, specjalnie zabezpieczony pojemnik. Le żało w nim kilka biało-szarych „kul śniegowych”, umieszczonych niczym jajka w styropianowej wytłoczce. Ich powierzchnia ju ż zaczynała si ę topi ć, połyskuj ąc w świetle lamp. Li Wen zerkn ął na drzwi, po czym wyci ągn ął wytłoczk ę z pojemnika i zaniósł j ą do otworów obserwacyjnych. Wzi ął do r ęki pierwsz ą „ śnie żkę” i wrzucił do wody, czuj ąc w sercu skurcz triumfu. Szybko powrzucał, jedn ą po drugiej, pozostałe kule, patrz ąc, jak odpływaj ą w wirach, znikaj ąc w ciemnym szybkim nurcie. Teraz błyskawicznie wstał, schował wytłoczk ę i rękawiczki do walizki i zamkn ął j ą. Nast ępnie podszedł ponownie do otworów; po drodze wzi ął z metalowej półeczki probówk ę. Pobrał próbk ę wody i spokojnie zaj ął si ę swoj ą prac ą – sprawdzaniem, czy ma wystarczaj ący poziom akceptowanej przez władze „czysto ści”.

69

Bellagio nad jeziorem Como, Włochy. Poniedziałek, 13 lipca; 22.40

Harry wzi ął mał ą torb ę, któr ą dała mu Adrianna, kiedy opuszczał hotel w Como, i ruszył pomostem ku ulicy wraz z garstk ą ostatnich pasa żerów wodolotu. Przed sob ą miał oświetlon ą budk ę kasy Navigazione Lago di Como, pust ą ju ż o tej porze i cz ęś ciowo schowan ą w g ęstym letnim listowiu. Dalej wida ć było uliczne lampy i hotel Du Lac po przeciwnej stronie ulicy. Znajdzie si ę tam za minut ę, najwy żej dwie. Rejs z Como – z przystankami w miasteczkach Argegno, Lezzeno, Lenno i Tremezzo – zupełnie zszargał mu nerwy. Przed ka żdym przystankiem spodziewał si ę wej ścia na pokład policjantów z broni ą, sprawdzaj ących dokumenty podró żnych. Nikt si ę jednak nie zjawił. W ko ńcu za Tremezzo, ju ż przed Bellagio, Harry zacz ął si ę rozlu źnia ć, podobnie jak reszta pasa żerów. Po raz pierwszy od pocz ątku tej całej historii przestał wietrzy ć niebezpiecze ństwo. Nie czuł si ę ścigany. Jego uwag ę zajmował tylko warkot silników i szum wody przepływaj ącej pod kadłubem statku. Uczucie to towarzyszyło mu równie ż teraz, kiedy szedł pomostem w leniwym cieple wieczoru, jako jeden z pasa żerów wodolotu, zwyczajny turysta. Poczuł, jaki jest zm ęczony fizycznie i emocjonalnie. Miał ochot ę poło żyć si ę, wył ączy ć i spa ć przez tydzie ń bez przerwy. Ale to nie tutaj. Był przecie ż w Bellagio. W centrum poszukiwa ń prowadzonych przez Gruppo Cardinale. A szukali nie tylko Danny’ego. Powinien mie ć si ę na baczno ści jeszcze bardziej ni ż do tej pory. – Mi scuzi, padre. Z ciemno ści wynurzyło si ę nagle dwóch umundurowanych policjantów z przewieszonymi przez rami ę automatami. Byli młodzi; pierwszy z nich zast ąpił mu szybko drog ę. Harry zatrzymał si ę. Inni pasażerowie min ęli go i został sam. – Come si chiama? Jak si ę pan nazywa? – zapytał funkcjonariusz. Harry spogl ądał to na jednego, to na drugiego. No i masz. Albo pójdzie krok dalej i odegra rol ę przygotowan ą dla ń przez Eatona, albo wszystko na nic. – Come si chiama? Wci ąż jeszcze wygl ądał mizerniej ni ż Harry Addison z kasety. Na zdj ęciu w paszporcie miał brod ę. Mo że si ę uda. – Przepraszam – powiedział z u śmiechem po angielsku. – Nie znam włoskiego. – Americano? – Tak. – Uśmiechn ął si ę ponownie. – Prosz ę tu podej ść – powiedział drugi policjant po angielsku. Harry przeszedł za nim przez chodnik; stan ęli w świetle lampy z kasy biletowej. – Ma pan paszport? – Oczywi ście. Harry si ęgn ął do wewn ętrznej kieszeni marynarki i poczuł pod palcami paszport od Eatona. Zawahał si ę chwil ę. – Passaporpo – ponaglił go szorstko pierwszy policjant. Harry powoli wyj ął paszport z kieszeni i podał go temu, który mówił po angielsku. Policjanci kolejno ogl ądali dokument. Po przeciwnej stronie ulicy, niemal na wyci ągni ęcie r ęki, był hotel i t ętni ący życiem kawiarniany ogródek. – Saeeo. Pierwszy policjant pokazał na jego torb ę i Harry podał mu j ą bez wahania. Jednocze śnie spostrzegł, że przed wej ściem do hotelu zatrzymuje si ę policyjny samochód, którego kierowca patrzy w ich stron ę. – Ksi ądz Jonathan Roe? – Drugi policjant zamkn ął paszport, lecz nie oddawał go. – Zgadza si ę. – Jak długo jest ksi ądz we Włoszech? Harry my ślał przez chwil ę. Je żeli powie, że był ju ż w Rzymie, Mediolanie, Florencji czy w ogóle gdziekolwiek we Włoszech, zapytaj ą, gdzie si ę zatrzymał. Je żeli poda jakie ś miejsce, je śli uda mu si ę jakie ś wymy śli ć, mog ą to łatwo sprawdzi ć. – Przyjechałem dzi ś po południu, poci ągiem ze Szwajcarii. Obaj mundurowi przygl ądali mu si ę uwa żnie, lecz milczeli. Modlił si ę w duchu, żeby nie kazali mu pokaza ć biletu albo nie zapytali, gdzie był w Szwajcarii. W ko ńcu odezwał si ę ten drugi. – Po co przyjechał ksi ądz do Bellagio? – Jestem turyst ą. Od lat si ę tu wybierałem, no i wreszcie... – uśmiechn ął si ę – trafiła si ę okazja. – Gdzie si ę ksi ądz zatrzyma? – W hotelu Du Lac – Harry wskazał głow ą pobliski budynek. – Ju ż pó źno. Ma ksi ądz rezerwacj ę? – Kto ś miał mi to załatwi ć. Mam nadziej ę, że nie zapomniał... Policjanci przygl ądali mu si ę w dalszym ci ągu, jakby niepewni, co pocz ąć . Kierowca policyjnego wozu te ż ich obserwował. Dla Harry’ego ta chwila była udr ęką, ale nie mógł zrobi ć nic innego, jak czeka ć na ich nast ępny ruch. Nagle drugi policjant zwrócił mu paszport, – Przepraszamy za kłopot, ojcze. Jego kolega oddał Harry’emu torb ę i obaj cofn ęli si ę o krok, pokazuj ąc gestem, że mo że i ść . – Dzi ękuj ę – powiedział, wsun ął paszport do kieszeni i zarzucił sobie torb ę na rami ę. Min ął ich, zaczekał, a ż ulic ą przejedzie skuter, i przeszedł na drug ą stron ę do hotelu. Wiedział doskonale, że wci ąż jest obserwowany ze stoj ącego radiowozu. Kiedy za lad ą hotelow ą pojawił si ę nocny recepcjonista, Harry zaryzykował i obejrzał si ę przez rami ę. Wóz policyjny wła śnie odje żdżał.

70

W ogródku kawiarni hotelu Du Lac siedział przy stoliku w gł ębi przystojny m ęż czyzna o przejrzystych niebieskich oczach. Pod czterdziestk ę, ubrany w źne dżinsy i lekk ą d żinsow ą koszul ę. Siedział tam przez wi ększo ść wieczoru, odpoczywaj ąc, popijaj ąc czasami łyk piwa i przygl ądaj ąc si ę przechodniom. Podszedł do niego kelner w białej koszuli i czarnych spodniach i wskazał na pust ą szklank ę. – Ja – odparł Thomas Alvarez-Rios Kind, a kelner skłonił si ę i odszedł. Thomas Kind nie wygl ądał ju ż tak jak przedtem. Kruczoczarne włosy przefarbował sobie na jasny blond, brwi tak że. Mógł uchodzi ć za Skandynawa lub nieco podstarzałego, lecz wci ąż trzymaj ącego form ę surfera z Kalifornii. W paszporcie natomiast był Holendrem; przed południem zameldował si ę w hotelu Florencejako Frederick Voor, sprzedawca programów komputerowych, zamieszkały w Amsterdamie przy Bloemstraat dziewi ęć dziesi ąt pi ęć . Przed trzema godzinami Gruppo Cardinale ogłosiła, że poszukiwania ameryka ńskiego ksi ędza Daniela Addisona w okolicach Bellagio zostały zako ńczone, a informacja, jakoby go tu widziano, okazała si ę fałszywa. Mimo to pilnowano wszystkich dróg w tym rejonie, co oznaczało, że policja jeszcze do ko ńca nie zrezygnowała. Nie zrezygnował te ż Thomas Kind. Do świadczenie kazało mu pozosta ć na miejscu i obserwowa ć ludzi nadchodz ących od strony przystani, gdy przypływały kolejne wodoloty. Post ępował według podstawowej zasady, któr ą stosował jeszcze jako młody rewolucjonista i zabójca w Ameryce Południowej. Trzeba wiedzie ć, kogo si ę szuka. Znale źć miejsce, w którym prawdopodobnie b ędzie musiał si ę pojawi ć. A potem uzbroi ć si ę w cierpliwo ść i czeka ć w tym miejscu, praktykuj ąc trudn ą sztuk ę obserwacji. Dzisiaj, jak wiele ju ż razy przedtem, metoda si ę sprawdziła. Ze wszystkich osób, jakie w ci ągu wielu godzin przewin ęły si ę przed jego oczami, najbardziej obiecuj ący był jak dot ąd brodaty ksi ądz w czarnym berecie, który przypłyn ął ostatnim wodolotem. Nocny portier, prawie łysy m ęż czyzna w średnim wieku, otworzył drzwi do pokoju trzysta dwadzie ścia siedem, wł ączył nocn ą lampk ę i postawiwszy torb ę Harry’ego obok łó żka, wr ęczył mu klucz. – Dzi ękuj ę. – Harry si ęgn ął do kieszeni po napiwek. – No, padre, grazie – odparł portier z u śmiechem, po czym opu ścił spiesznie pokój, zamykaj ąc za sob ą drzwi. Harry przekr ęcił w nich klucz – weszło mu to ju ż w krew – odetchn ął gł ęboko i rozejrzał si ę po pokoju. Meble były do ść zu żyte, lecz jeszcze nie zniszczone. Podwójne łó żko, krzesło, komoda, stolik do pisania, telefon, telewizor. Zdj ął marynark ę i przeszedł do łazienki. Pu ścił zimn ą wod ę, zmoczył dło ń i pomasował ni ą sobie kark. Po chwili podniósł głowę i ujrzał swoj ą twarz w lustrze. To ju ż nie były te same oczy, które wpatrywały si ę we ń z tak ą intensywno ści ą całe wieki temu, kiedy si ę kochał z Adriann ą; w jego wzroku było teraz wi ęcej l ęku i osamotnienia, ale te ż wi ęcej siły i determinacji. Odwrócił si ę od lustra i wszedł do pokoju, spogl ądaj ąc po drodze na zegarek. 23.10 Podszedł do łó żka i otworzył torb ę, któr ą dostał od Adrianny. Było w niej co ś, co przegapili policjanci, po śpiesznie przeszukuj ąc baga ż. Kartka z hotelowego bloczku do pisania, z numerem telefonu Edwarda Mooi. Podniósł słuchawk ę stoj ącego przy łó żku telefonu i po krótkim wahaniu wybrał numer. Usłyszał sygnał. Jeden, drugi. Po trzecim kto ś odebrał. – Pronto – rozległ si ę m ęski głos. – Przepraszam, że telefonuj ę tak pó źno. Chciałbym mówić z Edwardem Mooi. Na chwil ę zapadła cisza. – Edward Mooi, słucham. – Moje nazwisko Jonathan Roe, jestem ameryka ńskim ksi ędzem z Georgetown University. Wła śnie przyjechałem do Bellagio. – Ale o co chodzi? – W głosie czuło si ę ostro żno ść . – Telefonuj ę w sprawie obławy na ksi ędza Addisona... widziałem w telewizji... – Nie rozumiem, o czym pan mówi. – Jestem ksi ędzem ze Stanów, pomy ślałem, że mo że mógłbym pomóc. – Przykro mi, prosz ę ksi ędza, ale ja o niczym nie wiem. To wszystko była pomyłka. Prosz ę wybaczy ć, ale... – Jestem w hotelu Du Lac. Pokój trzysta dwadzie ścia siedem. – Życz ę dobrej nocy. Mooi odło żył słuchawk ę. Harry te ż si ę rozł ączył. Po ostatnich słowach Edwarda Mooi usłyszał cichutki trzask. Jego obawy si ę potwierdziły – policja podsłuchiwała.

71

Bellagio. Wtorek, 14 lipca; 4.15

Siostra Elena Voso stała w głównym tunelu jaskini, słuchaj ąc plusku wody na granitowych ścianach i oczekuj ąc z nadziej ą powrotu Luki i pozostałych. Sklepienie jaskini znajdowało si ę sze ść , a mo że wi ęcej metrów ponad jej głow ą. Szeroki korytarz, w którym si ę znajdowała, biegł jeszcze jakie ś trzydzie ści metrów, a ż do kanału i przystani dla łodzi. Przez cał ą jego długo ść pod obiema ścianami wykuto w skale prymitywne ławy, sp ękane i mocno ju ż nadgryzione z ębem czasu. Zmie ściłoby si ę na nich ze dwie ście osób. Zastanawiała si ę, czemu mogły słu żyć – a mo że miejsce to było kryjówk ą dla jakiej ś wi ększej liczby ludzi. A je śli tak, to kto je stworzył i kiedy. Mo że Rzymianie? Albo jeszcze starsze ludy? Jakiekolwiek były pocz ątki tego miejsca, jaskinia – a wła ściwie ci ąg jaski ń – miała obecnie wygl ąd zupełnie nowoczesny. Doprowadzono tu pr ąd, wentylacj ę, telefon i bie żą cą wod ę, urz ądzono niewielk ą kuchni ę i du ży pokój dzienny, do którego przylegały co najmniej trzy apartamenty z luksusowo wyposa żonymi łazienkami, gabinetami do masa żu i sypialniami. Gdzie ś w tych podziemiach mie ściła si ę podobno, cho ć Elena jej nie widziała, jedna z najzasobniejszych w Europie piwnic winnych. Przyprowadził ich tutaj w niedziel ę wieczorem, zaraz po przybyciu do Villa Lorenzi, Edward Mooi, erudyta o łagodnym głosie. Sam stan ął za kołem sterowym l śni ącej, płaskodennej łodzi motorowej i popłyn ęli w ciemno ści na południe. Łód ź przez dobre dziesi ęć minut trzymała si ę brzegu jeziora, a ż nagle Mooi skr ęcił w w ąski przesmyk w gładkiej, wydawałoby si ę, nagiej ścianie skalnej. Lawiruj ąc w śród skał i zwieszaj ącej si ę z góry ro ślinno ści, dopłyn ął w ko ńcu do wylotu jaskini. Kiedy znale źli si ę w środku, poeta wł ączył silny reflektor na dziobie i popłyn ęli labiryntem kanałów, by dotrze ć w ko ńcu do przystani, dziesi ęciometrowej platformy wykutej w skale na ko ńcu korytarza, w którym stała teraz Elena. Wyładowano zapasy, a potem pacjent ze sw ą piel ęgniark ą zostali umieszczeni w jednym z apartamentów. Składał si ę on z dwóch pokoi – sypialni, gdzie zamieszkała Elena, i małego salonu, gdzie spał teraz Michael Roark – przedzielonych luksusow ą łazienk ą, wykut ą w ścianie jaskini i wyło żon ą cz ęś ciowo marmurem, z akcentami złota na metalowych cz ęś ciach. Jaskinia, czy te ż grotto, jak nazywał j ą Mooi, znajdowała si ę w obr ębie posiadło ści nale żą cej do Villa Lorenzi, a odkrył j ą przed wieloma ju ż laty sam sławny wła ściciel, czyli Eros Barbu. Pierwszym jego przedsi ęwzi ęciem było zało żenie tu olbrzymiej piwnicy win. Potem dodał do niej cz ęść mieszkaln ą, zbudowan ą przez robotników sprowadzonych a ż z Meksyku, gdzie pracowali w innej jeszcze posiadło ści pisarza i dok ąd po wykonaniu zadania wrócili. Dzi ęki temu istnienie podziemi mogło zosta ć utrzymane w tajemnicy, szczególnie wobec miejscowych. W wieku sze ść dziesi ęciu czterech lat Eros Barbu był nie tylko wybitnym i odnosz ącym sukcesy pisarzem, lecz tak że człowiekiem sławnym ze wzgl ędu na legend ę odzwierciedlaj ącą wiernie jego imi ę. Podziemna rezydencja stała si ę bowiem sekretnym miejscem intymnych spotka ń i erotycznych igraszek z niektórymi z najpi ękniejszych i najznamienitszych kobiet świata. Niezale żnie od historii tego miejsca, dla Eleny oznaczało ono jednak tylko l ęk i osamotnienie. Wci ąż widziała przed sob ą rozszerzone przera żeniem i wściekło ści ą oczy Luki, kiedy odebrał telefon. Jego żona nie żyła; torturowano j ą, a potem spalono na w ęgiel w po żarze wywołanym celowo w mieszkaniu, gdzie sp ędzili całe swoje wspólne życie. Zaraz po otrzymaniu tej wiadomo ści Luca wyjechał. Chciał wróci ć do Pescary, żeby wzi ąć udział w pogrzebie i zaj ąć si ę trójk ą dzieci. Marco i Pietro postanowili mu towarzyszy ć. „Niech was Bóg błogosławi” – po żegnała ich, gdy wyruszali do Bellagio, sk ąd mieli popłyn ąć pierwszym wodolotem do Como. Wsiedli do małej dinghy z motorkiem – jedynego środka transportu, jakim tu dysponowali – i po chwili znikn ęli w ciemnym korytarzu. Dlatego była teraz sama, tylko z Michaelem Roarkiem, śpi ącym w swoim pokoju, i modliła si ę, by usłysze ć wreszcie odgłos powracaj ącej łodzi. Jedynym słyszalnym dźwi ękiem był jednak łagodny plusk wody spływaj ącej po skalnych ścianach. Odwróciła si ę, by wróci ć do apartamentu; w nagłym odruchu postanowiła bowiem, że nie ma innego wyj ścia, jak tylko zatelefonowa ć do matki przeło żonej w Sienie, opowiedzie ć jej o wszystkim i zapyta ć, co ma robi ć dalej. Wtem do jej uszu dobiegł odległy warkot silnika, odbity echem od ścian jaskini. Pewna, że ujrzy Luk ę i pozostałych, ruszyła niemal biegiem z powrotem ku przystani. Po chwili zobaczyła jasny snop światła, usłyszała, jak silnik zwalnia obroty, i z mroku wynurzył si ę błyszcz ący kadłub płaskodennej motorówki. Na dziobie stał Edward Mooi.

72

Przez burt ę łodzi zeskoczyły na skaln ą platform ę trzy osoby. Oprócz Edwarda Mooi jeszcze jeden m ęż czyzna i kobieta. Elena widziała ich po raz pierwszy. – Tamci wyjechali – oznajmiła szybko. – Wiem. – W oczach Mooi, kiedy przedstawiał jej swych towarzyszy, kryło si ę napi ęcie. Oboje byli długoletnimi, zaufanymi pracownikami Erosa Barbu i mieli zaj ąć si ę Michaelem Roarkiem, podczas gdy ona uda si ę do Bellagio. – Do Bellagio? – powtórzyła zdumiona. – Chc ę, żeby ś si ę tam z kim ś spotkała. Z ksi ędzem z Ameryki. I przywiozła go tutaj. – Tutaj, do grotto! – Tak. – Ale dlaczego ja? Nie mo żecie sami pojecha ć? – zapytała, zwracaj ąc si ę do całej trójki. – Nas w Bellagio wszyscy znaj ą, a ciebie nie... Ponownie spojrzała na przybył ą par ę. Salvatore i Marta, przedstawił ich Mooi. Milczeli, odwzajemniaj ąc tylko jej spojrzenie. Oboje mieli pod pi ęć dziesi ątk ę. Salvatore opalony, Marta nie. Najpewniej on pracował na dworze, a ona w domu. Oboje mieli na palcach ślubne obr ączki, ale nie sposób było stwierdzi ć, czy s ą mał żeństwem. Nie miało to jednak znaczenia; ich wzrok natomiast mówił wszystko. Byli wystraszeni i zaniepokojeni, lecz jednocze śnie czujni i zdecydowani. Wida ć było, że zrobi ą wszystko, co im ka że Mooi. – Kto to jest ten ksi ądz? – zapytała. – Jest krewnym Michaela Roarka – odparł cicho Edward Mooi. – To nieprawda. – Mówi ąc to, Elena powzi ęła nagł ą decyzj ę. Nie czuła strachu, lecz zło ść , że nie powiedzieli jej tego wcze śniej. Ani Luca, Marco czy Pietro, ani jej własna matka przeło żona. – Żaden Michael Roark nie istnieje, a je śli nawet, to na pewno nie jest nim on. – Wskazała gestem drzwi pokoju, w którym spał jej podopieczny. – To ojciec Daniel Addison, duchowny z Watykanu, którego szukaj ą za zamordowanie kardynała Parmy. – Grozi mu powa żne niebezpiecze ństwo, siostro Eleno – powiedział łagodnie Mooi, nie odpowiadaj ąc bezpo średnio na jej oskar żenie. – Dlatego otrzymał nowe nazwisko i dlatego musi si ę ukrywa ć... – Dlaczego go ochraniacie? – Elena spojrzała mu prosto w oczy. – Poproszono nas o to. – Kto poprosił? – Eros Barbu. – Sławny pisarz ukrywa morderc ę? Mooi nie odpowiedział. – Czy Luca i inni wiedzieli? A moja matka przeło żona? – Elenie nie mie ściło si ę to wszystko w głowie. – Wła ściwie... nie wiem. – Mooi zmru żył oczy. – Ale wiem, że policja przez cały czas nas obserwuje. Dlatego prosz ę, żeby ś ty pojechała do Bellagio. Je śli które ś z nas spotka si ę z ksi ędzem, to albo nas na miejscu aresztuj ą, albo b ędą śledzi ć. – Ten ksi ądz – domy śliła si ę Elena – to brat ojca Addisona, tak? – Tak s ądz ę. – I ja mam go tu przyprowadzi ć? Mooi skin ął głow ą. – Lądem – wyja śnił. – Jest jeszcze jedna droga, któr ą ci poka żę . – A je żeli się zgłosz ę na policj ę? – Przecie ż nie wiesz na pewno, czy ojciec Daniel jest rzeczywi ście morderc ą... Widziałem, jak troskliwie si ę nim zajmujesz. – Edward Mooi miał oczy poety. Wpatrywały si ę w ni ą przenikliwie, lecz jednocze śnie szczerze i z ufno ści ą. – To twój podopieczny; jestem przekonany, że go nie wydasz.

73

Villa Lorenzi; 6.00

Edward Mooi stan ął w szlafroku, boso i ze zmierzwionymi włosami w drzwiach stró żówki przy bramie i wzruszywszy tylko ramionami, wpu ścił do środka Roscaniego i jego armi ę. Ekipa składała si ę z agentów Gruppo Cardinale, uzbrojonych po z ęby carabinieri i specjalnego wojskowego zespołu tropi ącego z psami, pi ęcioma belgijskimi owczarkami malinois. Zamierzali przeszuka ć ponownie Villa Lorenzi. Przeczesali wi ęc jeszcze raz: główny, wielki jak pałac budynek, dobudowane do ń skrzydło z szesnastoma pokojami dla go ści, prywatne mieszkanie Erosa Barbu w symetrycznym skrzydle, a na koniec sutereny i piwnice. Psy wsz ędzie były pierwsze, szukaj ąc zapachu z ubra ń przysłanych samolotem z Rzymu – z mieszkania ojca Daniela przy Via Ombrellari i z pokoju Harry’ego Addisona w hotelu Hassler. Nast ępnie przeszukali wielk ą kopulast ą budowl ę za rezydencj ą. Mie ścił si ę tutaj kryty basen i kort tenisowy, a na pi ętrze ogromna sala balowa ze złoconym sufitem. Potem spenetrowali gara ż na osiem samochodów, mieszkania obsługi, bli źniacze parterowe budyneczki gospodarcze, a na koniec maj ącą trzy czwarte akra szklarni ę-oran żeri ę. Roscani towarzyszył ekipie przez cały czas. Rozlu źniwszy krawat i rozpi ąwszy koszulę, przemierzał pokój za pokojem, budynek za budynkiem, kieruj ąc operacj ą, bacznie obserwuj ąc psy, otwieraj ąc jako pierwszy kolejne szafy, wypatruj ąc dodatkowych paneli ściennych, zagl ądaj ąc dosłownie pomi ędzy ściany i pod podłogi, osobi ście dogl ądaj ąc wszystkiego. A jednocze śnie bł ądził wci ąż my ślą wokół morderstw w Pescarze i człowieka ze szpikulcem do lodu. Kto to był? Przed wyjazdem do Bellagio wysłał piln ą wiadomo ść do kwatery głównej Interpolu w Lyonie, prosz ąc o list ę terrorystów i zawodowych zabójców przebywaj ących prawdopodobnie na wolno ści w Europie, wraz z domniemanymi miejscami ich pobytu i ewentualnie sylwetkami psychologicznymi. – Wszystko ju ż pan obejrzał, Ispettore Capo! – Edward Mooi wci ąż był w szlafroku. Roscani podniósł głow ę, u świadamiaj ąc sobie nagle, gdzie si ę znajduje. Stali obaj u szczytu schodów w nale żą cym do willi hangarze dla łodzi. Na zewn ątrz poranne sło ńce malowało ju ż na spokojnej toni jeziora pierwsze jaskrawe blaski, tutaj jednak panował jeszcze półmrok. Na dole dwa malinois węszyły, powarkuj ąc przy burcie du żej motorówki przycumowanej do pomostu. Ich opiekunowie pozwalali im na to, a wszystkiemu przygl ądali si ę bacznie czterej carabinieri z broni ą. Roscani te ż zacz ął si ę przygl ąda ć poszukiwaniom, zerkaj ąc spod oka na Edwarda Mooi, który tak że obserwował psy. Wreszcie dały za wygran ą i zacz ęły kr ęci ć si ę bez celu po pomo ście. Jeden z prowadz ących spojrzał w gór ę ku inspektorowi i pokr ęcił głow ą. – Grazie, signore – zwrócił si ę Roscani do Edwarda Mooi. – Prego. – Poeta skin ął głow ą i odwróciwszy si ę, ruszył ście żką prowadz ącą do willi. – Wystarczy – zawołał Roscani do prowadz ących psy. Obaj wojskowi wraz ze swymi podopiecznymi, a za nimi czwórka karabinierów, wspi ęli si ę po schodach i odeszli w t ę sam ą stron ę co Mooi, ku stoj ącej przed domem kolumnie policyjnych wozów. Roscani z wolna ruszył ście żką za nimi. Sp ędzili w posiadło ści ponad dwie godziny i niczego nie znale źli. Dwie godziny na marne. Pomylił si ę, no i trudno. Chciał ju ż zostawi ć ten trop i ruszy ć dalej. A jednak... Odwrócił si ę i spojrzał w lewo. Zobaczył hangar, a za nim jezioro. Na prawo ekipa z psami ju ż dochodziła do willi. Edwarda Mooi nie było wida ć. Co mógł przegapi ć? Na lewo od willi widniało kamienne nabrze że, odgrodzone ozdobn ą balustrad ą. To tam, według słów kapitana wodolotu, wysiedli jego pasa żerowie wraz ze zbiegłym ksi ędzem. Wzrok Roscaniego pow ędrował z powrotem ku hangarowi. Nieobecnym gestem uniósł do ust dwa palce, poci ągaj ąc wyimaginowanego papierosa. A potem, z oczami wci ąż utkwionymi w budyneczku, rzucił nie istniej ący niedopałek na ziemi ę, zgasił go czubkiem buta i wrócił do hangaru. Ze szczytu schodów widział jedynie przycumowan ą motorówk ę i jej wyposa żenie, a dalej prostok ątny otwór bramki prowadz ącej na jezioro. Tak jak poprzednio. Po chwili zszedł na dół i przeszedł pomostem wzdłu ż łodzi. Od dziobu do rufy. I z powrotem. Szukał, sam nie wiedz ąc czego. Wszedł na pokład. Obejrzał burty, siedzenia, kokpit. Psy co ś zw ęszyły, ale niczego nie znalazły. On te ż nie widział niczego szczególnego. Łód ź to łód ź. Marnował tylko czas. Miał ju ż przest ąpi ć burt ę i zej ść na pomost, kiedy przyszło mu do głowy co ś jeszcze. Wrócił na ruf ę i przyjrzał si ę zamocowanym tam dwóm silnikom Yamaha. Kl ękn ąwszy, si ęgn ął za burt ę i uwa żnie przejechał dłoni ą po blaszanych osłonach. Obie były ciepłe.

74

8.00

Elena Voso przeszła przez placyk i skierowała si ę na schody prowadz ące w dół, do jeziora. Po obu stronach zej ścia otwarte ju ż były sklepiki dla turystów. Sprzedawcy i klienci wygl ądali na zadowolonych z życia, ciesz ących si ę nowym dniem. Zobaczyła jezioro i przecinaj ące je we wszystkich kierunkach łodzie. Po drugiej stronie ulicy biegn ącej u podnó ża schodów znajdowała si ę przysta ń dla wodolotów. Elena była ciekawa, czy pierwszy wodolot ju ż przypłyn ął. Czy Luca, Marco i Pietro s ą ju ż w Como albo nawet na dworcu, czekaj ąc na poci ąg do Mediolanu. Na ulicy w dole było jeszcze co ś: hotel Du Lac. A ona ci ągle nie wiedziała, co zrobi, gdy si ę tam znajdzie. Kiedy Edward Mooi odpłyn ął motorówk ą, Elena zaprowadziła Salvatore i Mart ę do Michaela Roarka, czy raczej ojca Daniela, jak musiała go teraz nazywa ć. Nie spał ju ż. Uniósł si ę na łokciu i przygl ądał wchodz ącym. Elena przedstawiła towarzysz ącą jej par ę jako przyjaciół i wyja śniła, że musi na krótko wyj ść , a oni b ędą si ę nim zajmowa ć podczas jej nieobecno ści. Ojciec Daniel nic nie odpowiedział, cho ć zaczynał ju ż odzyskiwa ć panowanie nad strunami głosowymi i czasami krótko rozmawiali. Jego oczy natomiast patrzyły badawczo w oczy Eleny, jakby si ę zorientował, że ona ju ż wie. – Wszystko b ędzie dobrze – powiedziała w ko ńcu i zostawiła go z Mart ą, która stwierdziła, że trzeba mu zmieni ć banda że i że zrobi to sama. Co znaczyło, że ma pewne do świadczenie piel ęgniarskie. A potem Salvatore poprowadził Elen ę do nieznanej jej cz ęś ci jaskini. Droga, klucz ąca labiryntem skalnych korytarzy, ko ńczyła si ę przy klatce windy, która wyniosła ich wykutym w granicie szybem kilkadziesi ąt metrów w gór ę. Wysiedli z windy w g ęstych zaro ślach i zeszli le śną ście żką do drogi po żarowej. Tam Salvatore pomógł Elenie wsi ąść do małej rolniczej ci ęż arówki, wytłumaczył, jak dojecha ć do Bellagio i co zrobi ć, kiedy ju ż tam dotrze. Dotarła wi ęc i stała teraz u podnó ża schodów naprzeciwko hotelu Du Lac, a wsz ędzie wokół pełno było policjantów. Po drugiej stronie ulicy, obok przystani, zobaczyła karetk ę pogotowia i trzy policyjne wozy oraz poka źny tłum gapiów. Po lewej był skwerek z budk ą telefoniczn ą, z której miała zatelefonowa ć do hotelu, do brata ojca Daniela. – Kto ś si ę utopił – powiedziała jaka ś kobieta. Obok Eleny zbiegali ze schodów ludzie śpiesz ący zobaczy ć, co si ę stało. Patrzyła przez chwil ę w t ę stron ę, a potem spojrzała na budk ę telefoniczn ą. Edward Mooi powiedział, że ojciec Daniel jest jej podopiecznym. Mo że i tak, lecz rozs ądek podpowiadał jej, że kiedy tylko nadarzy si ę sposobno ść , powinna zgłosi ć si ę na policj ę. To, czy matka przeło żona wiedziała o wszystkim, nie miało teraz znaczenia. Podobnie jak to, co ojciec Daniel zrobił, czy czego nie zrobił. Od tego było prawo. Poszukiwano go w ka żdym razie za morderstwo, i jego brata te ż. A policj ę miała przed sob ą. Wystarczyło podej ść . I podeszła, rezygnuj ąc z rozmowy telefonicznej. Gdy przeszła przez ulic ę, w tłumie nad brzegiem jeziora podniósł si ę gwar. Do zbiegowiska doł ączali wci ąż nowi ludzie. – Patrzcie! – zawołał kto ś i Elena ujrzała policyjnych nurków, którzy par ę metrów od przystani wyci ągali wła śnie z wody jakie ś zwłoki. Przej ęli je mundurowi na brzegu i uło żyli na pomo ście. Który ś podszedł do trupa, by go zakry ć kocem. Nast ąpiła owa odbieraj ąca dech w piersiach chwila, nie ko ńcz ąca si ę sekunda, kiedy to ka żde zbiegowisko zamiera w bezruchu i milczeniu. Siostra Elena Voso te ż stan ęła jak wryta. Znała tego m ęż czyzn ę, którego ciało wyłowiono z wody. To był Luca Fanari.

75

Harry przygl ądał si ę jeszcze przez chwil ę zbiegowisku na dole, a potem odwrócił si ę od okna z powrotem do ekranu telewizora. Przed siedzib ą Światowej Organizacji Zdrowia w Genewie stała w strugach deszczu Adrianna, w swojej polowej kurtce i baseballowej czapeczce. Z Chin nadchodziły sensacyjne wiadomo ści, ujawniano nowe szczegóły. Nieoficjalne doniesienia z Hefei w środkowych Chinach mówiły o tragicznej w skutkach awarii tamtejszych uj ęć wody; miały si ę ni ą jakoby zatru ć tysi ące osób, mówiono ju ż o sze ściu tysi ącach ofiar śmiertelnych. Zarówno agencja Sinhua, jak i New News Agency stanowczo zaprzeczały na razie tym doniesieniom, nazywaj ąc je „nie potwierdzonymi pogłoskami”. Harry wył ączył foni ę i głos Adrianny umilkł. Có ż ona, u diabła, robiła w Genewie, opowiadaj ąc o jakich ś nie potwierdzonych pogłoskach? Rzucił nerwowe spojrzenie za okno. Potem na zegarek. 8.20 Nikt nie telefonował. Czy Edward Mooi przypomniał sobie o faksie? A Adrianna, zamiast by ć z nim w Bellagio, pojechała sobie do Genewy. Nagle poczuł si ę, cho ć było to idiotyczne, zupełnie opuszczony. Pozostawiony samemu sobie w hotelowym pokoiku, podczas gdy świat kr ęcił si ę dalej. Odwrócił si ę znów do okna. Akurat po drugiej stronie ulicy zatrzymał si ę policyjny samochód. Wysiedli z niego trzej detektywi w cywilu i skierowali si ę ku przystani. W Harrym zamarło serce. Pierwszym z tej trójki był Roscani. Odruchowo odsun ął si ę od okna. Niemal w tej samej chwili rozległo si ę pukanie do drzwi. Nerwy miał ju ż napi ęte jak postronki. Pukanie si ę powtórzyło. Harry podbiegł do łó żka, otworzył walizk ę i wyj ął kartk ę z numerem telefonu Edwarda Mooi. Podarł j ą szybko na kawałki i wrzucił do ust ępu. Kto ś zapukał jeszcze raz. Tym razem delikatniej. Nie było to z pewno ści ą natarczywe łomotanie policji. Harry troch ę si ę uspokoił. To na pewno Eaton, pomy ślał. Podszedł do drzwi i otworzył. Zobaczył młod ą zakonnic ę. – Ojciec Roe? – zapytała. – ...Tak – odparł po chwili wahania. – Jestem siostra Elena Voso. – Mówiła po angielsku z silnym włoskim akcentem, lecz zrozumiale. Harry wpatrywał si ę w ni ą, niepewny, co powiedzie ć. – Czy mog ę wej ść ? Spojrzał ponad jej ramieniem w gł ąb korytarza. Nikogo tam nie było. – Oczywi ście, prosz ę. – Cofn ął si ę o krok, a ona weszła, zamykaj ąc za sob ą drzwi. – Ksi ądz dzwonił do Edwarda Mooi, prawda? – zapytała ostro żnie. Potwierdził skinieniem. – Przyszłam, żeby ksi ędza zabra ć do brata. – Nie rozumiem – wytrzeszczył oczy ze zdumienia. – Prosz ę si ę nie ba ć – wyczuła jego niepewno ść i obaw ę. – Nie jestem z policji. – Przykro mi, ale nie wiem, o czym siostra mówi. – Jeżeli mi ksi ądz nie dowierza, to prosz ę tylko i ść za mn ą. Zaczekam na schodach do miasta. Brat ksi ędza jest chory. Prosz ę... panie Addison.

76

Harry sprowadził j ą na dół tylnymi schodami i otworzył drzwi prowadz ące do korytarza na zapleczu hotelu. Uscita, wyj ście – głosił napis przy strzałce na ścianie. Harry zawahał si ę. Zamierzał opu ści ć hotel tylnym lub bocznym wej ściem, w żadnym wypadku nie głównym, wprost na ulic ę, gdzie był Roscani ze swoimi lud źmi. Innych znaków jednak nie było, poszedł wi ęc tak, jak wskazywała strzałka. Po półminucie otworzył jakie ś drzwi i znalazł si ę w hotelowym holu. A wi ęc na zewn ątrz prowadziło tylko jedno wyj ście. – Niech to szlag – wydyszał. Przy kontuarze stało kilka osób. Obok jaki ś pulchny męż czyzna prowadził o żywion ą rozmow ę z szefem recepcji. Harry rozejrzał si ę. Je żeli było tu nawet inne wyj ście, nie miał poj ęcia, jak je znale źć . W tym momencie otworzyły si ę drzwi windy i wysiadły z niej dwie starsze pary, a za nimi portier hotelowy z załadowanym bagażami wózkiem. Jeżeli zaraz wyjd ą, to b ędzie odpowiednia chwila. Wzi ąwszy Elen ę pod rami ę, Harry tak mierzył kroki, żeby trzyma ć si ę tu ż za portierem. Przy drzwiach zach ęcił go gestem, żeby wyszedł pierwszy. Portier skin ął głow ą i przepchn ął si ę z wózkiem przez wahadłowe drzwi. Harry i Elena tu ż za nim. W oczy uderzyło ich ostre sło ńce. Skr ęcili szybko w lewo i poszli chodnikiem w śród innych przechodniów. – Buon giorno – uchylił przed nimi kapelusza jaki ś męż czyzna. U śmiechn ęła si ę do nich para młodych ludzi. Szli dalej. – W lewo, na schody – powiedziała spokojnie Elena. Wtem Harry zobaczył Roscaniego, id ącego chodnikiem od przystani, tak jak on wczoraj. Inspektor szedł szybko, dwaj detektywi tu ż za nim. Harry przysun ął si ę do Eleny tak żeby zasłaniała go chocia ż troch ę przed wzrokiem policjantów. Byli niemal na rogu; widział ju ż schody, o których mówiła zakonnica. Nagle Roscani uniósł głow ę i spojrzał wprost na niego. Elena natychmiast zacz ęła co ś mówi ć po włosku. Niczego z jej słów nie rozumiał, ona jednak gestykulowała z ożywieniem, pokazuj ąc przed siebie, jakby mu tłumaczyła, że musz ą koniecznie i ść w t ę stron ę. Przy schodach poci ągn ęła go gwałtownie w lewo, w jej głosie słycha ć teraz było pretensj ę. Za chwil ę ju ż uśmiechała si ę do starszego pana, schodz ącego z góry. Znaleźli si ę w śród tłumu przechodniów. Wchodzili coraz wy żej, mijaj ąc sklepiki i kafejki. Dopiero kiedy znale źli si ę u szczytu schodów, Harry uznał, że mo że si ę obejrze ć. Nic: Ani policji. Ani Roscaniego. Tylko tury ści. Sami cywile. – Ci ludzie, co szli od przystani, to byli policjanci – oznajmiła Elena. – Wiem. – Spojrzał na ni ą, nie zatrzymuj ąc si ę. I po raz pierwszy przyszło mu do głowy pytanie, kim ona wła ściwe jest i dlaczego robi to, co robi.

77

9.10

Zmieniaj ąc ze zgrzytem bieg, Harry skr ęcił za róg, znów wrzucił trójk ę i przy śpieszył na w ąskiej ulicy. Ci ęż arówka była stara i zdezelowana, sprz ęgło i d źwignia biegów poddawały si ę z trudem. Zgrzytn ąwszy ponownie biegami, skr ęcił obok parku i po chwili znale źli si ę za miastem. – Niech siostra powie mi co ś o bracie – oderwał wzrok od drogi i spojrzał na zakonnic ę, próbuj ąc si ę zorientowa ć, czy rzeczywi ście co ś wie. – Ma złamane obie nogi, poparzon ą głow ę i tors. Prze żył bardzo powa żny wstrz ąs. Teraz ju ż z nim lepiej, mo że je ść stały pokarm i troch ę mówi. Pami ęć wraca mu na razie tylko chwilami, ale to jest normalne. Jest bardzo słaby, jednak wychodzi z tego. S ądz ę, że wydobrzeje. Wi ęc Danny żyje! Harry odetchn ął gł ęboko z ulg ą. Uzmysłowił sobie wreszcie, że to prawda, i poczuł zalewaj ącą go fal ę emocji. Nagle zobaczył, że auta przed nimi zwalniaj ą i zatrzymuj ą si ę. – Carabinieri – wyja śniła Elena. Chwycił za d źwigni ę biegów. Rozległ si ę gło śny zgrzyt, gdy zredukował do dwójki i zatrzymał si ę tu ż przed biał ą lanci ą, ostatni ą w rz ędzie pojazdów czekaj ących na policyjn ą kontrol ę. Dwóch karabinierów uzbrojonych w uzi sprawdzało po kolei wszystkie pojazdy, w miar ę jak podje żdżały do ich posterunku. Dwóch innych stało z boku, obserwuj ąc cał ą scen ę. Samochód przed nimi został przepuszczony i Harry wł ączył bieg. Ci ęż arówka szarpn ęła do przodu i zatrzymała si ę tak, że jeden z karabinierów musiał uskoczy ć, krzycz ąc co ś do Harry’ego. Mundurowi podeszli, ka żdy z jednej strony szoferki. Harry zerkn ął na Elen ę. – Mów co ś do nich. Rozmawiaj. – Buon giorno – jeden z funkcjonariuszy wbił wzrok w Harry’ego. – Buon giorno – odparł z u śmiechem, a Elena zacz ęła trajkota ć co ś po włosku z szybko ści ą karabinu maszynowego. Pokazywała to na niego, to na ci ęż arówk ę, to na siebie, zwracaj ąc si ę do obu policjantów naraz. I w ci ągu kilkunastu sekund było po wszystkim. Tamci odst ąpili od auta, zasalutowali spr ęż yście i kazali im jecha ć. Zgrzytaj ąc biegami i strzelaj ąc z rury wydechowej, ci ęż arówka min ęła czwórk ę mundurowych, spowijaj ąc ich bł ękitnym obłokiem spalin. Harry zerkn ął w lusterko, potem na ni ą. – Co im powiedziała ś? – Że ci ęż arówka jest po życzona, że jedziemy na pogrzeb i ju ż jeste śmy spó źnieni... Mam nadziej ę, że tak nie jest... – Ja te ż. – Spojrzał z powrotem na szos ę, która zacz ęła si ę wznosi ć ku odległemu wybrzeżu, a potem znów instynktownie popatrzył w lusterko. Za nimi był tylko sznur pojazdów, kolejno przepuszczanych przez policyjn ą blokad ę. Harry odwrócił wzrok od lusterka i spojrzał na młodą zakonnic ę. Wpatrywała si ę przed siebie, milcz ąca, zamy ślona. Raptem odwróciła si ę ku niemu, jakby wiedziała, o czym my śli i o co chce j ą zapyta ć. – Opiek ę nad pa ńskim bratem powierzył mi mój klasztor – oznajmiła. – Czy siostra wiedziała, kim on jest? – Nie. – A w klasztorze wiedzieli? – Tego nie wiem... – Nie wie siostra? – Nie. Harry patrzył na drog ę. W tej chwili Elena ju ż przecie ż wiedziała, kim jest Danny, a tak że kim jest on sam. A jednak zdecydowała si ę zaanga żowa ć w całe to wymykanie si ę policji, gro żą ce jej samymi kłopotami. – Pozwoli siostra, że zadam jej głupie pytanie? Dlaczego wła ściwie siostra to robi? – Sama si ę nad tym zastanawiam, panie Addison. – Popatrzyła na drog ę, a potem spojrzenie jej br ązowych oczu, przenikliwe i pełne napi ęcia, spocz ęło na Harrym. – Niech pan si ę dowie, że kiedy przyjechałam do Bellagio, chciałam si ę zgłosi ć na policj ę. Powiedzie ć im o ojcu Danielu i o panu. I prawie to zrobiłam, tylko że... wyci ągn ęli z jeziora topielca, a to był człowiek, który pilnował ojca Daniela i pomagał go przewozi ć. Kilka godzin wcze śniej zamordowano jego żonę i chciał natychmiast wróci ć do domu... – Elena przerwała, tak jakby pami ęć tego, co zobaczyła, była dla niej zbyt straszna. Potem zebrała si ę w sobie i mówiła dalej. – Powiedzieli, że si ę utopił. Ale czy to prawda? Było z nim jeszcze dwóch m ęż czyzn... Nie wiem, co si ę z nimi stało. No i po tym wszystkim podj ęłam decyzj ę. – Jak ą? Elena przez chwil ę milczała. – Co do mojej przyszło ści, panie Addison. Bóg powierzył mi prac ę, opiek ę nad pa ńskim bratem. Niezale żnie od wszystkiego, tylko On mo że mnie z niej zwolni ć... To była łatwa decyzja. – Patrzyła jeszcze przez chwil ę na niego, a potem zwróciła wzrok na drog ę. – Tam, za tymi drzewami, jest polna droga. Niech pan skr ęci w prawo.

78

10.15

Edward Mooi stał nagi, z r ęcznikiem w r ęce. Ociekał wod ą po k ąpieli. – Kim pan jest? Czego pan chce? – Nie słyszał otwierania drzwi i nie miał poj ęcia, w jaki sposób ten blondyn w d żinsach i marynarce dostał si ę do mieszkania na pi ętrze. Ani jak mu si ę udało omin ąć posterunki Gruppo Cardinale, wci ąż stoj ące na zewn ątrz budynku – czy cho ćby w ogóle przedosta ć na teren posiadło ści. – Zaprowad ź mnie do ksi ędza – powiedział cicho męż czyzna. – Wyno ś si ę st ąd natychmiast! Zaraz zawołam ochron ę! – Mooi gniewnym gestem zawi ązał w talii r ęcznik. – Nie s ądz ę. – Blondyn wyj ął co ś z kieszeni marynarki i poło żył na porcelanowej umywalce. – Co to jest? – Mooi spojrzał na le żą cy przed nim przedmiot. Było to co ś owini ętego w zielon ą restauracyjn ą serwetk ę. – Odwi ń. Poeta spojrzał na niego, a potem powoli podniósł serwetk ę i rozwin ął j ą. – O Bo że! Ohydnie niebieski, zakrwawiony i spuchni ęty, z przylepionymi zielonymi kawałkami serwetki, le żał przed nim zgrabnie obci ęty ludzki j ęzyk. Krztusz ąc si ę, Mooi rzucił go do zlewu i cofn ął si ę przera żony. – Kim pan jest? – Kierowca karetki nie chciał rozmawia ć o ksi ędzu. Chciał natomiast walczy ć. – Blondyn przeszywał go wzrokiem. – Ale ty nie b ędziesz walczył. Mówili w telewizji, że jeste ś poet ą. Nie powinno ci wi ęc brakowa ć inteligencji. Dlatego wiem, że zrobisz, o co prosz ę, i zaprowadzisz mnie do ksi ędza. Edward Mooi stał z oczyma rozszerzonymi strachem. Teraz ju ż wiedział, przed kim ukrywali ojca Daniela. – Wsz ędzie jest pełno policji. Nie przedostaniemy si ę... – Zobaczymy, co si ę da zrobi ć, panie Mooi. Roscani spogl ądał na spl ątan ą mas ę okrwawionych i nasi ąkni ętych wod ą ciał i ubra ń, wydobytych z jeziora. Odkrył je starszy m ęż czyzna, wła ściciel willi, w której wypiel ęgnowanym ogrodzie teraz si ę znajdowali. Technicy robili zdj ęcia, sporz ądzali notatki i rozmawiali z gospodarzem. Trudno było okre śli ć, kim s ą ci dwaj topielcy, czy raczej, kim byli. Ale Roscani wiedział bez sprawdzania; Scala i Castelletti te ż. To dwaj pozostali z trójki, która przywiozła wodolotem ojca Daniela Addisona do Villa Lorenzi. Strasznie mu si ę chciało pali ć. Pomy ślał, czyby nie zas ępi ć jednego papierosa od kogo ś z ekipy, lecz zamiast tego wyci ągn ął z kieszeni czekoladowy wafelek w folii, odwin ął go i ugryzł kawałek. Nie wiedział jeszcze, jak zostali zaszlachtowani ci dwaj, ale wiedział, że to słowo jest tu całkowicie na miejscu. Zaszlachtowani. I mógłby si ę zało żyć o roczny zapas wafelków, że to robota człowieka ze szpikulcem do lodu. Podszedł do brzegu i spojrzał na jezioro. Co ś musiał przegapi ć. Co ś, co powinien był wywnioskowa ć z dzisiejszych wydarze ń. – Matko Boska! – krzykn ął nagle i odwracaj ąc si ę ku stoj ącym przy samochodzie detektywom, zawołał: – Jedziemy, szybko! Scala i Castelletti, nie pytaj ąc o nic, wskoczyli do auta. Roscani dotarł do nich biegiem. Wsiadł i natychmiast wł ączył radio. – Tu Roscani – powiedział do mikrofonu. – Zarz ądzam natychmiastow ą ochron ę dla Edwarda Mooi. My ju ż tam jedziemy. Chwil ę pó źniej Scala zawrócił szerokim łukiem, a ż żwir spod kół poleciał na świe żo skoszony trawnik. Roscani siedział koło niego, Castelletti z tyłu. Żaden si ę nie odzywał.

79

10.50

Harry patrzył, jak znika światło słoneczne, przechodz ące w półmrok, a potem w ciemno ść , i słuchał trzeszczenia zbudowanej ze stali i desek klatki, sun ącej w dół skalnym kominem. Gdzie ś tam na dole był Danny. Na górze została polna droga, ko ńcz ąca si ę kolistym placykiem, i ci ęż arówka, któr ą schowali w krzakach w pobli żu. Min ęła minuta. Potem druga i trzecia. Słyszeli tylko trzeszczenie klatki i odległy pomruk elektrycznego silnika, podczas gdy winda opadała coraz ni żej, mijaj ąc co kilka metrów umocowan ą w skale lamp ę. W krótkich rozbłyskach światła Harry widział subtelny zarys ciała Eleny pod habitem, mocn ą lini ę trzymanego prosto karku, mi ękki łuk policzka, podkre ślony kanciastym grzbietem nosa, nie zauwa żon ą przedtem iskierk ę w oczach. Wtem co ś innego zwróciło jego uwag ę. Wo ń omszało ści i wilgoci. Cierpk ą i doskonale znajom ą. Wo ń, której nie czuł od lat. Wyobra źnia przeniosła go natychmiast do popołudnia w dzie ń jego trzynastych urodzin. Po wyj ściu ze szkoły wał ęsał si ę samotnie po lesie, wydzielaj ącym dokładnie taki sam zapach, jaki poczuł teraz. Życie porwało ich wszystkich w swym p ędzie. W ci ągu niecałych dwóch lat stracili w tragicznych wypadkach siostr ę i ojca, a matka ponownie wyszła za m ąż . Musieli si ę przeprowadzi ć do domu obcego im człowieka i jego pi ęciorga dzieci. Panował w nim chaos, a takie rzeczy jak świ ętowanie urodzin znikn ęły pod falami zamieszania, niepewno ści i prób dostosowania si ę do nowych okoliczno ści. Chocia ż Harry usiłował tego nie okazywa ć, czuł si ę zagubiony, zawieszony w powietrzu. Jako starszy syn i brat powinien przewodzi ć rodzinie. Ale to nie była jego rodzina; miał teraz dwóch przybranych braci, starszych od siebie, i to oni tutaj rz ądzili. Sytuacja taka spowodowała, że stał si ę milcz ący, obawiaj ąc si ę zrobi ć krok w jak ąkolwiek stron ę ze strachu, że sprawy nie uło żą si ę po jego my śli i b ędzie jeszcze gorzej. Wycofał si ę do swojego świata. W nowej szkole miał niewielu kolegów, najcz ęś ciej wi ęc wybierał samotno ść , du żo czytaj ąc, ogl ądaj ąc telewizj ę, kiedy nikt inny tego nie robił, albo włócz ąc si ę po okolicy, jak w to popołudnie. Ten dzie ń był dla niego szczególnie trudny – dzie ń trzynastych urodzin – oficjalnie był ju ż nastolatkiem i przestawał by ć dzieckiem. Nie spodziewał si ę żadnej uroczysto ści w domu; nowa rodzina najpewniej nawet nie wiedziała, że ma urodziny. Co najwy żej mógł liczy ć na jaki ś prezent od matki, która wr ęczy mu upominek tylko z Dannym w jej pokoju, tu ż przed pój ściem spa ć. Rozumiał, że matka sama czuje si ę zagubiona i obawia si ę wyró żnia ć swoje dzieci w śród znacznie wi ększej rodziny, w domu męż czyzny, którego czuła si ę dłu żniczk ą. Ale przez to jego własne urodziny stawały si ę czym ś tajemnym i zakazanym. Jak gdyby nie był ich wart albo, co gorsza, jakby istniał tylko z imienia. Wolał wi ęc przeczeka ć ten dzie ń, wał ęsaj ąc si ę po lesie i staraj ąc si ę o tym wszystkim nie my śle ć. Dopóki nie ujrzał skały. Oddalona od ście żek i zaro śni ęta cz ęś ciowo krzewami, przykuła jego uwag ę, gdy ż zobaczył na niej jaki ś napis. Wiedziony ciekawo ści ą, wspi ął si ę na le żą cy pie ń i przedzierał si ę w tamt ą stron ę, rozgarniaj ąc g ęste listowie. Kiedy dotarł do skalnej ściany, zobaczył napis w cało ści – świe żo nakre ślone kred ą, du że wyra źne litery: TEN, KIM JESTEM, TO JA Instynktownie rozejrzał si ę, jakby oczekuj ąc, że autor tej inskrypcji jest gdzie ś w pobli żu i obserwuje go. Nikogo jednak nie zobaczył. Spojrzał ponownie na napis. I im dłu żej przygl ądał si ę jego słowom, tym bardziej nabierał przekonania, że umieszczono je tu specjalnie dla niego. My ślał o tym do ko ńca dnia i przez cały wieczór. Aż w ko ńcu przed pój ściem spa ć zapisał sobie te słowa w szkolnym notatniku. Gdy to uczynił, stały si ę jego własno ści ą. Jego „Deklaracj ą Niepodległo ści”. I w tym jednym, krótkim jak mgnienie momencie u świadomił sobie, że jest wolny. TEN, KIM JESTEM, TO JA To, kim był i kim miał si ę sta ć, zale żało tylko od niego, od nikogo wi ęcej. I postanowił, że tak b ędzie zawsze, obiecał sobie nigdy nie szuka ć oparcia w nikim poza sob ą. W wi ększo ści si ę to sprawdzało. Nagle uderzyło go w oczy jaskrawe światło, wyrywaj ąc z zamy ślenia. Kabina windy uderzyła mocno w dno szybu i zatrzymała si ę. Podniósł wzrok i zobaczył, że Elena mu si ę przygl ąda. – O co chodzi? – Powinien pan wiedzie ć, że brat jest straszliwie wychudzony. Niech si ę pan nie przestraszy... – Rozumiem. – Harry skin ął głow ą i rozsun ął drzwi metalowej klatki. Szedł szybko za Elen ą w ąskimi korytarzami, oświetlonymi przez ozdobne kinkiety z br ązu. Po podłodze biegła znacz ąca drog ę linia, uło żona z zielonego ate ńskiego marmuru. Sklepienie nad ich głowami podnosiło si ę i opadało na przemian i Harry musiał si ę kilka razy pochyli ć, by nie uderzy ć w sufit głow ą. W ko ńcu przedostali si ę ci ągiem krótkich, ostro skr ęcaj ących przej ść do centralnego korytarza, długiego i szerokiego, z wykutymi wzdłu ż ścian kamiennymi ławami. Elena skr ęciła w lewo i po przej ściu jeszcze kilku metrów stan ęli przed zamkni ętymi drzwiami. Zapukała lekko, powiedziała co ś po włosku i pchn ęła drzwi. Weszli do środka. Salvatore i Marta poderwali si ę z miejsc. I wtedy Harry go zobaczył. Niemal na środku pokoju, śpi ącego na łó żku, twarz ą w ich stron ę. Na stela żu wisiała kroplówka, głow ę i pier ś rannego spowijały banda że. Miał brod ę, tak jak on. I był, jak ostrzegała Elena, przera źliwie chudy.

80

Danny.

Harry powoli podszedł do łó żka, nie odrywaj ąc oczu od brata. Nie miał najmniejszych w ątpliwo ści, że to on. Lata rozł ąki i zmiany w fizycznym wygl ądzie nie miały znaczenia. Liczyło si ę uczucie, blisko ść si ęgaj ąca czasów dzieci ństwa. Si ęgn ął po dło ń Danny’ego. Była ciepła, lecz nie zareagowała na jego dotyk. – Signore. – Marta post ąpiła ku Harry’emu, patrz ąc jednocze śnie na Elen ę. – Ja... musieli śmy go uspokoi ć. Elena spojrzała na ni ą z niepokojem. – Kiedy siostra wyszła, bardzo si ę bał – powiedział po włosku Salvatore. – Wyczołgał si ę z łóżka, znale źli śmy go na korytarzu. Chyba chciał si ę dosta ć do kanału. Nie słuchał nas w ogóle. Próbowałem go podnie ść , ale si ę opierał. Bałem si ę, że co ś sobie zrobi, je żeli go puszcz ę. Albo że wpadnie do wody. Znale źli śmy to lekarstwo, żona wiedziała, co trzeba zrobi ć... – W porz ądku – uspokoiła go Elena, po czym przetłumaczyła wszystko Harry’emu. Spojrzał na brata i na jego twarzy pojawił si ę z wolna uśmiech. – Zawsze ten sam stary uparciuch, prawda? – rzucił do śpi ącego. – Jak długo b ędzie nieprzytomny? – zapytał zakonnic ę. – Ile mu tego dała ś? – spytała Elena Mart ę. Uzyskawszy odpowied ź, zwróciła si ę do Harry’ego. – Godzin ę, mo że dłu żej. – Musimy go st ąd zabra ć – powiedział. – Ale dok ąd? – Elena spojrzała na Mart ę i Salvatore. – Jednego z tych ludzi, którzy go tutaj przywie źli, znaleziono utopionego w jeziorze – wyja śniła. Oboje mał żonkowie wci ągn ęli gło śno powietrze. – Nie wierz ę, że to był wypadek – mówiła dalej. – My ślę, że ten sam człowiek, który zabił żon ę Luki, tropi pa ńskiego brata, panie Addison. Najbezpieczniej b ędzie, jak zostaniemy na razie tutaj.

Edward Mooi poprowadził łód ź pomi ędzy skałami ku wej ściu do groty. Kiedy wpłyn ęli do środka, wł ączył reflektor. – Zga ś to! – Oczy Thomasa Kinda błysn ęły złowrogo w jasnym świetle. Mooi natychmiast nacisn ął przeł ącznik i światło zgasło. Równocze śnie poczuł, że co ś kłuje go w ucho. Cofn ął si ę z okrzykiem bólu i pomacał r ęką. Krew. – To brzytwa, Edwardzie Mooi. To ona obsłu żyła język, który masz w kieszeni koszuli. Mooi czuł swoje dłonie na kierownicy, wyczuwał blisko ść jak że dobrze znajomych skalnych ścian, przesuwaj ących si ę obok. Wiedział, że umrze, tak czy inaczej. Dlaczego przyprowadził tu tego szale ńca? Mógł przecie ż woła ć policj ę, zaryzykowa ć ucieczk ę. Ale nie zrobił tego. Wył ącznie z potwornego strachu poddał si ę całkowicie woli tego człowieka. Całe życie Edwarda Mooi po świ ęcone było słowom i tworzeniu poezji. Eros Barbu przeczytał jego wiersze i wydobył go z nijakiej egzystencji archiwisty w Afryce Południowej, zapewnił mieszkanie i pieni ądze, pozwalaj ące na prac ę twórcz ą. W zamian poprosił tylko o opiek ę nad will ą. Poeta przystał na to. Powoli jego twórczo ść zaczynała zyskiwa ć uznanie. A potem, po prawie siedmiu latach mieszkania w Villa Lorenzi, Barbu poprosił go jeszcze o co ś. Żeby zapewnił ochron ę człowiekowi, który przypłynie wodolotem. Mógł tym razem odmówi ć, ale nie odmówił. I za przyczyn ą tej zgody zarówno on, jak i ten człowiek mieli teraz straci ć życie. Edward Mooi skr ęcił w ciemno ściach obok skalnego wyst ępu. Jeszcze sto metrów. Dwa zakr ęty i zobacz ą światło, a potem przysta ń. Woda tu była gł ęboka i spokojna. Długi, ciemny palec poety uniósł si ę z wolna i nacisn ął przeł ącznik awaryjnego wył ączania silników. Obie yamahy umilkły. Ostatnia czynno ść , jak ą wykonał w życiu Edward Mooi, trwała bardzo krótko. Lew ą r ęką uruchomił syren ę ostrzegawcz ą. Praw ą złapał za burt ę motorówki, chc ąc j ą przeskoczy ć. Potem poczuł na szyi mi ękkie jak jedwab smagni ęcie brzytwy. Ale to ju ż nie miało znaczenia. Zd ąż ył si ę pomodli ć.

81

Ledwie usłyszeli ryk syreny, Salvatore wyskoczył z pokoju ojca Daniela i pobiegł głównym korytarzem do przystani. Nie zobaczył niczego poza czerni ą kanału; nie było te ż nic słycha ć. Wrócił wi ęc do pozostałych. Musz ą natychmiast st ąd ucieka ć, powiedział po włosku. Poza Erosem Barbu tylko Edward Mooi potrafił przeprowadzi ć łód ź kanałami, a łód ź si ę nie pojawiła. Ta syrena to sygnał ostrzegawczy. Gdyby to przed policj ą ich ostrzegał, ju ż by tu byli, z Roscanim i Gruppo Cardinale na czele. Tymczasem po sygnale nast ąpiła zupełna cisza. A wi ęc Mooi chciał im przekaza ć co ś innego. – Salvatore ma racj ę. – Harry zwrócił si ę do Eleny. – Musimy ucieka ć. I to natychmiast. – Ale jak? Wind ą si ę nie da. Gdyby śmy nawet donie śli tam Danny’ego, nie zmie ścimy si ę z noszami do kabiny. – Niech siostra spyta Salvatore, czy jest jaka ś inna łód ź. – To zupełnie niepotrzebne. Nie ma innej. Luca zabrał zapasow ą dinghy. – Prosz ę zapyta ć! – Harry czuł, że ko ńczy im si ę czas. – Mo że jaka ś tratwa, ponton. Cokolwiek, na co by mo żna załadowa ć nosze. Zakonnica spojrzała na Salvatore i powtórzyła pytanie Harry’ego po włosku. – Forse – odparł. – Mo że.

82

Była to nie tyle łód ź, ile aluminiowy skif o płaskim dnie, długi na mniej ni ż cztery metry i szeroki na półtora, słu żą cy do ci ągni ęcia za motorówk ą zaopatrzenia i do wywo żenia śmieci. Salvatore znalazł go przy mniejszej przystani, za zakr ętem kanału, ze sto metrów od głównego korytarza. Był umocowany na ścianie obok ci ęż kich wrót prowadz ących do legendarnej piwnicy winnej Erosa Barbu. Stały tam te ż dwa wiosła. Wraz z Harrym zdj ęli łódk ę i spu ścili j ą na wod ę, przycumowuj ąc lin ą do pomostu. Harry wszedł do skifu, żeby go wypróbowa ć. Trzymał si ę na wodzie, nie przeciekał i nie zanurzył si ę zanadto pod jego ci ęż arem. Osadził wiosła w dulkach i zwrócił si ę do Włocha. – Ładujemy go. Salvatore podsun ął bli żej nosze i razem uło żyli je na rufie. Potem podał Harry’emu torb ę z najniezb ędniejszym wyposa żeniem medycznym i pomógł wsi ąść Elenie. Harry spojrzał na niego z oczekiwaniem, lecz Włoch i jego żona odsun ęli si ę od brzegu. Skif jest za mały dla nich wszystkich, powiedział za po średnictwem Eleny. Na ścianach tunelu ponad lini ą wody powinni znale źć znaki, które wyprowadz ą ich z jaskini. Maj ą si ę nimi kierowa ć i wszystko b ędzie dobrze. – A co z wami? – zapytał z trosk ą w głosie Harry. Salvatore i Marta wyjad ą na gór ę wind ą, przetłumaczyła Elena. I wezm ą ci ęż arówk ę. Spotkaj ą si ę wszyscy w zatoczce na południe od polnej drogi. Salvatore wytłumaczył Elenie, jak znale źć to miejsce. Na koniec zwrócił si ę znów do Harry’go. – Auhederci – powiedział niemal przepraszaj ąco, jak gdyby zostawiał ich na pastw ę losu. Nast ępnie szybko chwycił Mart ę za r ękę i oboje znikn ęli w mroku jaskini.

83

Znaki wyci ęte były w skalnych ścianach ponad lini ą wody, tak jak powiedział Salvatore. Elena stała na dziobie, o świetlaj ąc je latark ą, a Harry wiosłował powoli. Siedział na środku skifu plecami do zakonnicy. Skoncentrowany na wiosłach, starał si ę nie robi ć hałasu, kiedy wyci ągał je z wody i zanurzał z powrotem. – Słyszy pan? – Elena nagle zgasiła latark ę. Harry zamarł w bezruchu, z wiosłami uniesionymi nad wod ą; łód ź dryfowała. Nie usłyszał jednak niczego poza mi ękkim pluskiem wody przy ścianach jaskini. – Co to było? – zapytał ledwie słyszalnym szeptem. – Chyba... O, znowu... Tym razem i on usłyszał. Odległy warkot, odbijaj ący si ę echem od skał, nagle umilkł. – Co to jest? – Silniki motorówki. Pracowały przez chwil ę i przestały. – Kto to mo że by ć? – Ci ludzie, przed którymi ostrzegł nas Edward Mooi Są tu, w kanałach... szukaj ą nas.

Hefei, Chiny. Miejska stacja filtrów „A”. W dalszym ci ągu wtorek, 14 lipca; 18.30 Li Wen stał z tyłu, przygl ądaj ąc si ę spokojnie ludziom zgromadzonym przed bateri ą wska źników i liczników, pokazuj ących ci śnienie, szybko ść przepływu, stopie ń zm ętnienia i st ęż enie chemikaliów w wodzie. Nie miał poj ęcia, po co tam jeszcze stoj ą. Wszystkie wska źniki znieruchomiały. Stacja została zamkni ęta; nic nie działało. Zhu Yubing, gubernator prowincji Anhui, oraz Mou Qiyan, zast ępca dyrektora wydziału wodoci ągów i energii, patrzyli przed siebie, ot ępiali i milcz ący. Gniewne słowa i oskar żenia zostały ju ż wypowiedziane, kiedy podano oficjalny komunikat. Jeziora Chao nie zatruto celowo, nie był to wypadek ani akcja terrorystyczna. Przyczyn ą katastrofy nie były tak że nie oczyszczone ścieki z okolicznych gospodarstw i fabryk. Okazały si ę ni ą od żywiaj ące si ę światłem słonecznym wodorosty i wytwarzane przez nie biologiczne toksyny. Obaj urz ędnicy od lat alarmowali w tej sprawie central ę, argumentuj ąc, że to bomba zegarowa, któr ą nale ży wreszcie rozbroi ć; problem, który musi zosta ć rozwi ązany natychmiast. Ale nie został, a oni stali tu teraz zaszokowani w obliczu tej niepoj ętej tragedii. Cuchn ąca woda płyn ąca z miejskich kranów niosła ze sob ą śmier ć przez wiele godzin, dopóki nie zamkni ęto wodoci ągów. Liczby przekraczały wszelkie wyobra żenie. Jezioro Chao dostarczało wody niemal milionowi mieszka ńców. W ci ągu ostatnich dziesi ęciu godzin potwierdzono śmier ć dwudziestu siedmiu tysi ęcy pi ęciuset o śmiu osób. Kolejne pi ęć dziesiąt pi ęć tysi ęcy było powa żnie chorych. Do tego dochodziły tysi ące nie zgłoszonych jeszcze osób, które napiły si ę zatrutej wody w ci ągu dnia normalnego życia du żego miasta. Liczba zachorowa ń i zgonów rosła z minuty na minut ę. I nikt, nawet oddziały armii chi ńskiej do walk z kl ęskami żywiołowymi, nie mógł na to nic poradzi ć. Pozostawało wywozi ć zwłoki oraz czeka ć i liczy ć nowe. Czekali wi ęc. A Li Wen stał i przygl ądał si ę.

Słyszeli tylko plusk wody na skalnych ścianach i regularny oddech Danny’ego. Elena stała bez ruchu na dziobie, Harry za ś pozwalał skifowi dryfowa ć z pr ądem, odpychaj ąc łódk ę od ściany, żeby si ę o ni ą nie ocierała. Zachowywali zupełn ą cisz ę. Ciemno ść nie miała ko ńca. Była nieprzenikniona. Harry wiedział, że Elena my śli to samo co on. W ko ńcu jego szept przerwał milczenie. – Siostro, zasło ń latark ę r ęką. Tak, żeby wydostawał si ę tylko cienki promie ń. I świe ć wysoko na ścian ę. Jak tylko siostra co ś usłyszy, prosz ę natychmiast zgasi ć. Po chwili w ąska smuga światła przeci ęła mrok. Przesuwała si ę z wolna po ścianie nad nimi, szukaj ąc naci ęć wskazuj ących kierunek. Ale niczego nie znalazła. – Panie Addison... – szepn ęła nagle Elena i po raz pierwszy Harry usłyszał w jej głosie l ęk. – Prosz ę szuka ć, siostro. Odepchn ął skif od ściany, opu ścił wiosła do wody i lekko poci ągn ął. Łódka ruszyła szybciej. Świetlna smuga wci ąż bł ądziła bezskutecznie po skale. Elena poczuła, że poc ą jej si ę r ęce. Harry wbijał wzrok w nikłe światło, staraj ąc si ę odsun ąć od siebie my śl, że mo że pr ąd poniósł ich w tych ciemno ściach za daleko i s ą teraz gdzie ś w gł ębi labiryntu. Nagle latarka Eleny wydobyła z mroku trzy wyci ęcia w kamieniu. Usłyszał stłumiony okrzyk rado ści. – Dobra, nie zabł ądzili śmy – szepn ął. Przepłyn ęli pi ęć , potem dziesi ęć metrów. Kolejne trzy wyci ęcia. – Niech siostra świeci w gł ąb kanału. Zrobiła to i zobaczyli, że korytarz w zasi ęgu ich wzroku biegnie prosto. – Prosz ę zgasi ć, siostro. Elena natychmiast wył ączyła latark ę, usiłuj ąc przenikn ąć wzrokiem otaczaj ącą ich czer ń i modl ąc si ę, żeby ujrzeli wreszcie po świat ę oznaczaj ącą koniec kanału i wyj ście na jezioro. Lecz przed oczami miała tylko mrok. Czuła wci ąż to samo chłodne i wilgotne powietrze. Słyszała cichy chlupot wioseł. Mimowolnie prze żegnała si ę. Bóg znów poddawał j ą próbie. Tym razem jednak nie chodziło o m ęż czyzn i żą dze. Chodziło o jej odwag ę, zdolno ść przetrwania w najtrudniejszych okoliczno ściach i zachowania jednocze śnie siły oraz lojalno ści wobec człowieka powierzonego jej opiece. – „O, tak, cho ć id ę przez dolin ę śmiertelnego cienia – zanuciła cicho pod nosem – nie l ękam si ę...”. – Siostro Eleno! – dobiegł ich nagle nie wiadomo skąd męski głos. Wzdrygn ęła si ę. Harry zamarł w miejscu, wyci ągn ąwszy wiosła z wody. Skif płyn ął dalej z pr ądem. – To Salvatore – szepn ęła zakonnica. – Siostro Eleno! – usłyszeli znowu. – Wszystko ju ż w porz ądku! Mam łód ź. Tamci sobie poszli! Rozległ si ę odległy wizg, a potem warkot silników. Elena odwróciła si ę do Harry’ego i przetłumaczyła mu szybko słowa Salvatore. – Siostro Eleno, gdzie jeste ś? – zawołał znowu. Harry wci ągn ął nagle wiosła do łódki i złapał r ękami za skalny wyst ęp, zatrzymuj ąc skif. Odgłos silników przybli żał si ę. Motorówka płyn ęła kanałem w ich stron ę.

84

Thomas Kind trzymał ostrze brzytwy tu ż przy krtani Salvatore. Łód ź sun ęła powoli, a warkot jej silników odbijał si ę echem od ścian jaskini. Za nimi, mi ędzy kokpitem i ruf ą, le żała Marta. Z niewielkiego otworu w jej czole s ączyła si ę krew. Salvatore zerkn ął spod oka na Kinda. Praw ą stron ę jego twarzy znaczyły smugi krwi i strz ępy skóry. Marta rozorała mu policzek paznokciami, kiedy ich dogonił tu ż przed dotarciem do windy. Walka trwała krótko. Ale Marta poraniła tego potwora i cho ćby ju ż z tego tylko powodu Salvatore Belsito był ze swej żony bardzo dumny. Sam jednak nie przypominał jej w niczym. Brakowało mu odwagi i furii Marty. Wystarczaj ąco trudne było dla niego ju ż samo okłamywanie policji podczas dwukrotnego przeszukania Villa Lorenzi. A potem zej ście do groty i opieka nad chorym ksi ędzem, gdy zakonnica pojechała szuka ć jego brata. Salvatore Belsito był głównym ogrodnikiem w Villa Lorenzi, człowiekiem łagodnym, który kochał swoj ą żon ę i interesował si ę tylko tym, czy wszystko ro śnie. Eros Barbu zapewnił im obojgu prac ę i dom, dopóki b ędą chcieli dla niego pracowa ć. I za to Salvatore był mu winien wiele. Ale nie własne życie. – Jeszcze – nakazał mu Thomas Kind. Po chwili wahania ogrodnik kolejny raz wykrzykn ął imi ę Eleny. Wołanie Salvatore odbijało si ę echem od skalnych ścian, niczym efekt w tunelu strachu. Było teraz znacznie gło śniejsze ni ż przedtem. Potem zagłuszył je chrapliwy warkot silników; motorówka przy śpieszyła. – W prawo, panie Addison – powiedziała Elena, gdy promie ń światła z jej latarki wydobył z mroku kolejne znaki na ścianie. Dotarli do ostrego zakr ętu, gdzie korytarz niemal zawracał. Harry poci ągn ął mocno w tył prawym wiosłem i wzi ął zakr ęt zbyt ciasnym łukiem. Lewe wiosło zahaczyło o ścian ę i niemal wyrwało mu si ę z r ęki. Zakl ął pod nosem, poprawił i poczuł, że lewe wiosło wróciło do wody. Byli za zakr ętem. Wiosłował, jak mógł najszybciej, ze wszystkich sił. Skór ę na dłoniach miał ju ż poobcieran ą, pot spływał mu po czole, szczypi ąc w oczy. Marzył, żeby cho ć na chwil ę przesta ć i zerwa ć z szyi koloratk ę, która tamowała mu oddech. – Siostro Eleno!!! Krzyk Salvatore znowu ich dogonił, przetaczaj ąc si ę echem po kanale. Nagle korytarz, z którego wła śnie skr ęcili, zalało oślepiaj ące światło; zrobiło si ę tam jasno jak w dzie ń. Harry spojrzał na ciemn ą ścian ę, któr ą wła śnie okr ąż yli, i ocenił, że maj ą najwy żej dziesi ęć sekund, zanim motorówka dotrze do zakr ętu i ich o świetli. Rozgl ądaj ąc si ę gor ączkowo, zobaczył, że kanał przed nimi biegnie prosto jeszcze jakie ś dwadzie ścia metrów, a potem skr ęca ostro w lewo. Nie było szans na to, żeby zd ąż yli tam dopłyn ąć , nim motorówka znajdzie si ę na wprost za nimi. Nie widział te ż żadnego miejsca, gdzie mogliby si ę ukry ć. Zaledwie par ę poszarpanych wyst ępów skalnych, wcinaj ących si ę w wod ę. – Panie Addison! Tam! – zawołała nagle Elena i pochyliła si ę nad nim, pokazuj ąc w lewo. Wskazywała na ścian ę kilka metrów przed dziobem łódki. Harry zobaczył gł ęboki cie ń, który mógł by ć wlotem do jakiej ś odnogi kanału lub wej ściem do jaskini; wysoko ści około metra i niewiele szerszym. Zaledwie tak szerokim, żeby przecisn ął si ę tamt ędy skif. Odgłos silników za nimi nagle si ę wzmógł. Harry spojrzał przed siebie. Światło poja śniało. Ten kto ś, kto stał za sterem, przy śpieszył. Napieraj ąc całym ciałem na wiosła, Harry skierował łódk ę ku ciemnemu wylotowi. – Wpływamy tam! – zawołał przez rami ę do Eleny. – Niech siostra przejdzie na ruf ę i pilnuje Danny’ego. Przestał na moment wiosłowa ć i poczuł mu śni ęcie habitu Eleny, gdy przeciskała si ę obok. Zanurzył wiosła z powrotem, lecz prawe przekr ęciło mu si ę w dłoni i wyskoczyło z wody. Skif skr ęcił ostro w lewo. Rozległ si ę metaliczny zgrzyt, gdy dziób uderzył w ścian ę, po czym odbił si ę od niej i ustawił prosto. Harry skontrował, kieruj ąc łódk ę ku przesmykowi. Jednocze śnie zobaczył, że Elena patrzy w stron ę zakr ętu. Lśni ący dziób motorówki wysun ął si ę ju ż zza skalnego wyst ępu; łód ź skr ęcała w ich kanał. Pot ęż ny snop światła zataczał łuk po ścianie, sun ąc bezlito śnie w ich stron ę. Harry obejrzał si ę przez rami ę. Celowali w ciemny otwór w skale. – Na dół – polecił. Pochyliwszy si ę, wci ągn ął wiosła i skif w ślizn ął si ę w wąski tunel, burtami niemal dotykaj ąc ścian. Zobaczył, że Elena kuca, z r ęką na głowie Danny’ego. Rufa min ęła wlot korytarzyka i znale źli si ę w środku. Harry natychmiast poło żył si ę na plecach na ławeczce. Chwytaj ąc za wyst ępy skalnego sklepienia, ci ągn ął łód ź rękami, byle dalej w gł ąb tunelu. Jedno uderzenie serca pó źniej, światło reflektora min ęło jego wlot. Silniki nagle zwolniły obroty. Harry wstrzymał oddech. Sekund ę pó źniej ujrzał sun ącą kanałem motorówk ę. Zobaczył na tle ściany sylwetk ę m ęż czyzny o twardym profilu i blond włosach; jedn ą r ękę trzymał na kole sterowym, drug ą na szyi Salvatore Belsita. Po chwili znikn ęli, światło zacz ęło si ę oddala ć, a do tunelu wpłyn ęła wzbudzona przez łód ź fala. Harry rozpostarł r ęce na boki, chc ąc uchroni ć skif przed obijaniem si ę o ściany. Z bij ącym mocno sercem usiadł i nasłuchiwał. Min ęła sekunda, potem druga. Silniki umilkły. Chwil ę pó źniej fala przepłyn ęła pod nimi i zapadła zupełna cisza.

85

Thomas Kind pozwolił łodzi zatoczy ć powolny łuk, a ż w ko ńcu zatrzymała si ę dziobem w kierunku, z którego przybyli. Przeszukiwał wzrokiem korytarz przed sob ą. Skalne ściany z ich ostrymi wyst ępami l śniły od wilgoci, czarnozielona to ń kanału odbijała miriadami błysków światło reflektora. – Siadaj – Kind z wolna odsun ął ostrze od krtani Salvatore i wskazał ławeczk ę przy burcie. Samo spojrzenie prze śladowcy wystarczyło, by ogrodnik wykonał polecenie. Usiadł, krzy żuj ąc r ęce na piersi, i podniósł wzrok ku nierówno ściom sklepienia, wol ąc wpatrywa ć si ę w cokolwiek, byle nie w le żą ce u jego stóp zwłoki własnej żony. Zwłoki, które morderca kazał mu tutaj przynie ść , gdy j ą zastrzelił przy wej ściu do windy. Thomas Kind wyj ął tymczasem z kieszeni marynarki czarn ą nylonow ą saszetk ę, a z niej małe radiowe słuchawki. Nało żył je na uszy, poprawił, przyczepił miniaturowy mikrofon do klapy marynarki i podł ączył jego przewód do wzmacniacza przy pasie. Usłyszał nikły trzask i pod palcami za świeciła mu czerwona lampka kontrolna. Ustawił kciukiem poziom gło śno ści i nat ęż enie d źwi ęku natychmiast wzrosło. Echo w tunelu, plusk wody przy jego ścianach, wszystko uległo wzmocnieniu. Uwa żnie nasłuchuj ąc, Kind kierował mikrofon od ściany do ściany kanału, z lewej na praw ą, powoli i metodycznie. Nie słyszał nic szczególnego. Przejechał jeszcze raz. Z prawej na lew ą. Wci ąż nic. Pochylił si ę i wył ączył reflektor. Jaskinia pogr ąż yła si ę w ciemno ści. Kind czekał. Dwadzie ścia sekund. Pół minuty. Minut ę. I znów zatoczył łuk mikrofonem. Z lewej na praw ą i z powrotem. I jeszcze raz. – ...poczeka ć... Zamarł w bezruchu. To był głos Harry’ego Addisona, szept wła ściwie. Czekał na wi ęcej. Cisza. Przesun ął odrobin ę mikrofon. – ...bez kroplówki... – powiedział kobiecy głos, równie ż najcichszym szeptem. Byli tu. Gdzie ś w le żą cej przed nim ciemno ści.

Villa Lorenzi; w tym samym czasie Roscani przymru żył oczy przed jasnym sło ńcem, roz świetlaj ącym sypialni ę Edwarda Mooi. Technicy pracowali jeszcze w łazience. W umywalce znale źli ślady krwi, a na podłodze słaby ślad bosej stopy. Poety nikt nie widział, odk ąd wrócił do mieszkania po porannym przeszukaniu posiadło ści przez policj ę. Ani ludzie z obsługi domu, ani kilkunastu karabinierów strzeg ących terenu. Nikt. Mooi, podobnie jak motorówka Erosa Barbu, po prostu znikn ął. Przez okno Roscani obserwował dwie policyjne łodzie na jeziorze. Na jednej z nich był Castelletti, koordynuj ący poszukiwania na wodzie. Scala, były komandos, wraz z dziesi ęcioma wyszkolonymi we wspinaczce karabinierami, przepatrywał wybrze że na południe od willi. Zało żyli, że Mooi nie mógł uda ć si ę na północ, gdzie le żało Bellagio, pełne jego znajomych i policji. Dlatego Scala ruszył na południe, tam bowiem liczne zatoczki i g ęsta ro ślinno ść mogły zapewni ć motorówce całkowit ą osłon ę. Odwróciwszy si ę od okna, inspektor przeszedł do przedpokoju, gdzie natkn ął si ę na przybyłego wła śnie posła ńca. Policjant zasalutował, wr ęczył mu grub ą kopert ę i wyszedł. Roscani szybko przejrzał zawarto ść przesyłki. Na okładce akt widniał napis INTERNATIONAL CRIMINAL POLICE ORGANIZATION, ze znajomym logo Interpolu poni żej. Wewn ątrz było kilkana ście kartek, z piecz ątk ą Segretissimo na ka żdej. Te stronice zawierały odpowied ź Interpolu na jego pro śbę o podanie przypuszczalnych miejsc pobytu najbardziej znanych terrorystów, a tak że, osobno, sylwetek psychologicznych zabójców, znajduj ących si ę prawdopodobnie na wolno ści w Europie. Z dokumentacj ą w r ęce Roscani omiótł jeszcze raz spojrzeniem pokój Edwarda Mooi. Popatrzył na rzucony na łó żko szlafrok poety, na ekip ę techniczn ą, wci ąż krz ątaj ącą si ę za otwartymi drzwiami łazienki i ogarn ęło go nagle poczucie, że zjawili si ę za pó źno. Człowiek ze szpikulcem do lodu ju ż tutaj był.

86

Harry usłyszał szorowanie kadłuba motorówki o skał ę i poj ął, że blondyn ci ągnie łód ź kanałem za pomoc ą r ąk, wracaj ąc po cichu w ich stron ę. Jak si ę domy ślił, że musz ą by ć tutaj? Jak to si ę stało, że jest tak blisko nich, przy tylu kilometrach podziemnych kanałów? Kiedy łód ź mijała ich poprzednio, Harry zorientował si ę, że Salvatore jest chyba wi ęź niem blondyna; gdyby nawet towarzyszył mu z własnej woli, było niemal niemo żliwe, żeby wiedział, gdzie dokładnie mog ą si ę znajdowa ć. A jednak blondyn si ę zbli żał i tylko metry dzieliły go prawdopodobnie od wej ścia do ich kryjówki. Na szcz ęś cie dla nich, je żeli mo żna było w ogóle o czym ś takim mówi ć, wlot tunelu przesłaniały skalne wyst ępy i trudno go było dostrzec. Elenie udało si ę to tylko dlatego, że po świata reflektora ze skr ęcaj ącej motorówki o świetliła to miejsce pod szczególnym k ątem. Inaczej wygl ądałoby po prostu jak jeden z wielu cieni, rzucanych przez nierówno ści ścian. Odgłos si ę powtórzył; tym razem bli żej. Drewno lub włókno szklane ocieraj ące si ę o skał ę. I znowu, jeszcze bli żej. Potem ucichł i Harry był ju ż pewien, że motorówka znajduje si ę na wprost wlotu do tunelu, niemal na wyci ągni ęcie r ęki siedz ącej na rufie Eleny. Wstrzymał oddech; nerwy miał napi ęte jak postronki, zmysły wyostrzone do maksimum, a serce waliło mu niczym b ęben. Wiedział, że Elena czuje to samo i w bezradnym oczekiwaniu modli si ę, żeby człowiek na motorówce popłyn ął dalej. Thomas Kind stał w ciszy, jedn ą r ęką odpychaj ąc łód ź od granitowej ściany, drug ą przyciskaj ąc do uszu słuchawki. Odwracał si ę nieznacznie to w lewo, to w prawo, nasłuchuj ąc. Ale nie docierał do niego żaden d źwi ęk. Mo że jednak ich tutaj nie ma, pomy ślał. Mo że bł ędem było pozostanie w tym kanale. Mikrofon i urz ądzenie nasłuchowe były niezwykle wra żliwe. A powierzchnie poszarpanych skał i lustra wody działały niczym du że wielokierunkowe gło śniki, odbijaj ące d źwi ęki we wszystkie strony. Głosy mogły dobiega ć z jakiego ś odleglejszego zak ątka groty. Z kanału, którym przypłyn ął, albo z tego, w który si ę jeszcze nie zapu ścił. W mroku co ś cicho skrzypn ęło i Elena poczuła na twarzy świe ży powiew. Motorówka oddalała si ę od wej ścia do ich korytarzyka. Blondyn odpłyn ął. Prze żegnała si ę z ulg ą i szepn ęła w ciemno ść : – Odpływa... – Dajmy mu jeszcze kilka mi... – Harry nie doko ńczył. Nagle z czerni mi ędzy nimi podniosło si ę przenikliwe, gło śne zawodzenie. Elena zastygła w miejscu, z dłoni ą przyci śni ętą w odruchu przera żenia do ust. Wycie si ę powtórzyło. Jeszcze dłu ższe i gło śniejsze. – Jezu Chryste – jękn ął Harry. To Danny si ę obudził.

87

Przenikliwe wycie poniosło si ę po jaskini w tej samej chwili, gdy Thomas Kind dotkn ął startera. Bli źniacze, stupi ęć dziesi ęciokonne yamahy przebudziły si ę z rykiem do życia; wł ączył si ę te ż reflektor, omiataj ąc jaskini ę szerokim łukiem, gdy Kind zawrócił. Potem natychmiast zgasił silniki i motorówka płyn ęła rozp ędem, a światło jej szperacza ta ńczyło na ścianach. Harry, chwytaj ąc si ę skał ponad głow ą, usiłował wci ągn ąć skif jak najgł ębiej w w ąski korytarz. Za sob ą widział światło bł ądz ące w stron ę wylotu tunelu. A bli żej na łódce Elen ę, skulon ą przy Dannym na noszach le żą cych tu ż poni żej burty na rufie. Danny przestał ju ż wy ć. Le żał nieruchomo i oddychał spokojnie jak przedtem. Światło min ęło wylot tunelu i przesun ęło si ę dalej. W tej krótkiej chwili Harry mógł spojrze ć w gł ąb korytarza. Biegł on prosto jeszcze kilka metrów, a dalej nagle si ę obni żał i zw ęż ał. Nie widział, co jest za przew ęż eniem, ale innej drogi nie było. Istotne było to, czy skif si ę tam w ogóle zmie ści. Thomas Kind omiatał reflektorem kolejne skalne wyst ępy. Widział tylko cienie, przechodz ące jeden w drugi. Ale ten krzyk na pewno nie był złudzeniem. I na pewno dobiegał gdzie ś z bliska, z tej cz ęś ci tunelu. Przesun ął reflektor z powrotem, wyt ęż aj ąc wzrok. Gł ębokie krwawe bruzdy, wyryte na jego twarzy paznokciami Marty, zal śniły w świetle. Salvatore obserwował go ze swojej ławeczki przera żony, ale i jako ś zafascynowany; wył ącznie widz w tej grze. Taki wła śnie był zawsze. Na to tylko było go sta ć. Jest! Kind zauwa żył otwór ciemniej ący w skale pod niskim nawisem. Zwrócił łód ź w t ę stron ę, a na jego twarz wypełzł pełen okrucie ństwa u śmiech satysfakcji. Rozległ si ę gło śny zgrzyt, a potem głuchy stuk i skif si ę nagle zatrzymał. – Latark ę, szybko – szepn ął Harry. Odgłos silników przybrał na sile; światło poja śniało, ta ńcz ąc na granitowych ścianach i przybli żaj ąc si ę do nich. – Masz! – Elena wyci ągn ęła ku niemu r ękę z latark ą, ich oczy spotkały si ę na moment i Harry odwrócił si ę, świec ąc w gł ąb jaskini. Skif utkwił w w ąskim przej ściu. Gdyby troch ę pomanewrowa ć, przeszedłby. Ale co potem? Blondyn wiedział ju ż, gdzie s ą, i b ędzie czekał, dopóki nie wyjd ą. Musieli przeciska ć si ę dalej, próbuj ąc znale źć wyj ście na drugim ko ńcu... Je śli je znajd ą, to rewelacja. Ale je żeli nie? Nagle reflektor za świecił wprost na nich. – Za burt ę! – krzykn ął Harry. Rzucił si ę do przodu i w bok, poczuł w r ęce materiał habitu Eleny i poci ągn ął j ą za sob ą do wody w śród gradu pocisków z automatu. Ci ągn ąc j ą pod dnem skifu ku przesmykowi u jego drugiego ko ńca, zobaczył za sob ą żółtozielon ą mas ę wody, skł ębion ą od siek ących j ą kul. Pociski odłupywały kawałki ścian i odbijały si ę z ostrym brz ękiem od rufy. Było tylko kwesti ą kilku chwil, kiedy przebij ą grube aluminium i dosi ęgn ą Danny’ego. Kul ąc si ę pod wod ą, Harry naparł mocno na łódk ę od spodu, usiłuj ąc j ą przepchn ąć przez zw ęż enie tunelu i ści ągn ąć Danny’ego z linii morderczego ognia. Z płon ącymi płucami, odbijaj ąc si ę od ściany pod wod ą, obrócił troch ę skif, przepychaj ąc go przez przej ście. Nagle łódka zatrzymała si ę na czym ś, a ż go odrzuciło. Wrócił i dalej próbował j ą uwolni ć, walcz ąc z podwodn ą skał ą. Dłu żej ju ż nie mógł. Pier ś mu p ękała; musiał zaczerpn ąć powietrza. Odepchn ął si ę i wypłyn ął. Wynurzył si ę w pełnym świetle reflektora. Przez moment widział błyski wystrzałów. Zdawało mu si ę, że dostrzega za nimi twarz męż czyzny. Zimnego, opanowanego. Strzelaj ącego krótkimi seriami. Kule śmign ęły koło jego głowy, rozrywaj ąc cienkie aluminium dziobu. Nabrał powietrza i zanurkował z powrotem. Naparł na kadłub ramieniem, wykorzystuj ąc znów skał ę jako oparcie. Żadnego skutku. Spróbował jeszcze raz. I jeszcze. Po nast ępnym b ędzie znów potrzebował powietrza. Tym razem co ś pu ściło. Czuj ąc, że zaraz eksploduj ą mu płuca, uderzył jeszcze raz. Skif uwolnił si ę z pułapki i skoczył do przodu. Harry pchn ął go jeszcze i musiał si ę wynurzy ć. Poczuł, że jest na powierzchni, i łapczywie wci ągn ął powietrze. Niemal w tej samej chwili strzały umilkły, a kanał pogr ąż ył si ę w mroku. – Elena – wychrypiał w ciemno ść . – Elena! – powtórzył gło śniej, bardziej nagl ąco. W wyobra źni ujrzał j ą podziurawion ą kulami i le żą cą na dnie z płucami pełnymi wody. – Trzymam si ę łódki. Wszystko w porz ądku. – Jej głos dobiegał gdzie ś z bliska; ci ęż ko dyszała. – Co z Dannym? Zamiast odpowiedzi usłyszał nagły okrzyk przera żenia. – Płyniemy! Harry poczuł, że woda raptownie si ę ozi ębiła, a skif oddala si ę od niego. Dostali si ę jako ś w nurt podziemnego strumienia, który porwał ich ze sob ą. Rzucił si ę za łódk ą, na wpół płyn ąc, na wpół odpychaj ąc od ścian. Po chwili trzymał si ę ju ż burty. Skif tymczasem przy śpieszał, niesiony coraz szybszym nurtem. W pułapce pomi ędzy łódk ą i granitow ą ścian ą, brutalnie obijaj ąc si ę o skał ę, walczył z pr ądem, przesuwaj ąc si ę chwyt za chwytem ku dziobowi. – Elena! – zawołał, przekrzykuj ąc szum wody i łoskot aluminiowego kadłuba, tłuk ącego o skały. Bez odzewu. – Elena! Gdzie ieste ś? Elena!

88

Thomas Kind usiłował wsun ąć palce pod chustk ę, dławi ącą jego gardło. Salvatore był jednak o wiele silniejszy, ni ż na to wygl ądał. Ści ągni ętą z włosów żony i skr ęcon ą chust ę zaciskał obiema r ękami na szyi terrorysty niczym garot ę. Poci ągn ął jeszcze mocniej, jednocze śnie wbijaj ąc Kindowi kolano w krzy ż. – Bastardo – wychrypiał Kind. – Bastardo. Czego ś takiego zupełnie si ę nie spodziewał, szczególnie ze strony osoby tak mało znacz ącej i pozbawionej werwy jak Salvatore Belsito. Ale nie zamierzał z tego powodu umiera ć. Nagle rozlu źnił całe ciało, padaj ąc bezwładnie do przodu. Włoch, nie spodziewaj ąc si ę, że przeciwnik przestanie walczy ć, przewrócił si ę razem z nim. Kind uwolnił si ę od niego jednym ruchem, przetoczył w bok i zaszedł go od tyłu. W jego dłoni błysn ęła brzytwa; chwycił Włocha za włosy, odchylaj ąc mu głow ę i odsłaniaj ąc cał ą długo ść szyi. – Ten tunel, gdzie si ę schowali... – Thomas Kind wzi ął gł ęboki oddech i poczuł, że t ętno ju ż wraca mu do normy – ...dok ąd on prowadzi? Salvatore spojrzał powoli do góry i z rozmysłem utkwił wzrok w oczach swego prze śladowcy. O dziwo, nie było po nim widać strachu. – Donik ąd – odpowiedział. Brzytwa smagn ęła go gwałtownie pod nosem. Krzykn ął, czuj ąc, jak krew tryska mu na wargi i spływa do ust. – Dok ąd prowadzi? Włoch zakaszlał, usiłuj ąc wyplu ć własn ą krew. – Do podziemnego... strumienia... a potem do... jeziora – wykrztusił. – W któr ą stron ę? Na północ st ąd, czy na południe? Gadaj! Twarz Salvatore Belsita rozja śnił z wolna u śmiech; szeroki u śmiech, który był tak naprawd ę jego dusz ą. – Nie... powiem.

89

Harry trzymał Elen ę mi ędzy sob ą i skifem, płyn ącym ruf ą do przodu i spychaj ącym ich w rw ącej kipieli w ąsk ą rynn ą, która opadała coraz stromiej w dół. W kompletnej ciemno ści. W niepowstrzymanym p ędzie. Krwawiły mu ręce poocierane o skał ę, gdy usiłował zwolni ć pęd łódki, łapi ąc za niewidoczne granitowe ściany. Czuł, jak Elena przyciska si ę do niego, walcz ąc o utrzymanie głowy nad wod ą, tak jak on sam. Czy Danny był jeszcze w łódce, nie sposób było stwierdzi ć. I nagle nie mieli pod sob ą niczego. Tylko powietrze. Usłyszał krzyk Eleny. Skif spadał na niego. A potem uderzyli. Gł ęboka woda. Czarniejsza ni ż przedtem. Siła upadku wci ągn ęła go w gł ąb. Przekoziołkował w skł ębionej kipieli. Poczuł dno i odepchn ął si ę, chc ąc wróci ć na powierzchni ę. Wypłyn ął, krztusz ąc si ę, oddychaj ąc łapczywie. Zobaczył dobiegaj ące sk ądś światło, przebijaj ące ciemno ść ja śniejsz ą smug ą. – Elena! – usłyszał swój krzyk – Elena! – Jestem tutaj. – Jej głos rozległ si ę za jego plecami. Zaskoczony, odwrócił si ę w wodzie. Zobaczył, że płynie ku niemu. Poczuł pod nogami grunt i przebrn ąwszy ostatnie metry, rozci ągn ął si ę jak długi na skalistym brzegu, dysz ąc z wyczerpania. Gdzie ś przed sob ą widział g ęste zaro śla, a za nimi słoneczne blaski na jeziorze. Przypomniał sobie o Elenie i ujrzał, że zakonnica gramoli si ę na skał ę obok niego. Patrzyła jednak gdzie ś ponad nim, ku wodzie, z której si ę wła śnie wydostali. Poczucie rzeczywisto ści wróciło i Harry pod ąż ył za jej spojrzeniem. Nagle zobaczył, na co ona patrzy, i przeszył go lodowaty dreszcz. Danny wygl ądał jak upiór. Tak blady, że niemal przezroczysty. Brodaty, prawie nagi i chudy jak śmier ć. Banda że zerwała mu woda. Le żał kilka kroków dalej i wpatrywał si ę w niego oczami rozszerzonymi ze zdumienia. – Harry – wychrypiał. – Jezus Maria, to ty. Dźwi ęk głosu Danny’ego zawisł w powietrzu obszernej groty. Obaj bracia wpatrywali si ę w siebie na poły z rado ści ą, na poły z niedowierzaniem, że nie tylko żyj ą, ale po tylu latach spotkali si ę twarz ą w twarz. Wreszcie Harry wstał i ze ślizn ął si ę po skale do miejsca, w którym le żał Danny. Zebrał si ę w sobie i wyci ągn ął r ękę. – Złap si ę – powiedział. Danny powoli si ęgn ął ku niemu, ich dłonie si ę spotkały i Harry zacz ął go wci ąga ć na skaln ą półk ę. W ostatnim momencie zsun ął si ę cz ęś ciowo do wody, żeby ochroni ć złamane nogi brata, na których cudem utrzymały si ę niebieskie łupki. – Trzymasz si ę jako ś? – zapytał, wpełzaj ąc na skał ę obok niego. – Aha. – Danny skin ął głow ą i spróbował si ę uśmiechn ąć ; wida ć było, że wyczerpanie ju ż bierze nad nim gór ę. Wtem za plecami usłyszeli nagle niepohamowany szloch. Obaj odwrócili głowy. Elena siedziała na wyst ępie skalnym, tam gdzie zostawił j ą Harry. Oczy miała zamkni ęte i obejmuj ąc rękami kolana, zanosiła si ę płaczem ulgi, a ż całym jej ciałem wstrz ąsał dreszcz. Usiłowała powstrzyma ć szloch, ale nie mogła. Harry wstał szybko i ślizgaj ąc si ę na mokrych skałach, wspi ął do niej. – Ju ż dobrze – rzekł, kl ękaj ąc. A potem obj ął j ą łagodnie ramionami i przytulił. – Prze... praszam – udało jej si ę wychlipie ć. – Ju ż dobrze – powtórzył. – Jeste śmy uratowani. Wszyscy. – Obejrzał si ę na Danny’ego, który siedział skulony na skale poni żej, wpatruj ąc si ę w nich. Uratowali si ę, to prawda. Ale na jak długo? I co robi ć dalej?

90

Rzym. Ambasciata delia Repubblica Popolare Cinese In Italia – ambasada Chińskiej Republiki Ludowej. W dalszym ci ągu wtorek, 14 lipca; 14.30

Ciemny cadillac wjechał w Via Bruxelles i posuwał si ę wzdłu ż dziewi ętnastowiecznego kamiennego muru. Za murem le żał dawny Parco di Villa Grazioli, obecnie kwartał luksusowych budynków mieszkalnych i du żych prywatnych rezydencji. Zbli żali si ę do samochodu z uzbrojonymi carabinieri, zaparkowanego na chodniku. Troch ę dalej stał drugi. Pomi ędzy nimi był budynek oznaczony numerem pi ęć dziesi ąt sze ść . Cadillac skr ęcił i zatrzymał si ę przed wysok ą zielon ą bram ą, która po chwili si ę otworzyła. Limuzyna wjechała do środka i brama zamkn ęła si ę z powrotem. Kilka chwil pó źniej na frontowe schody czteropi ętrowego budynku z cegły i marmuru, w którym mie ściła si ę ambasada ChRL, wszedł Leighton Merriweather Fox, ambasador Stanów Zjednoczonych we Włoszech. Towarzyszyli mu: zast ępca ambasadora Nicolas Reid, radca polityczny Harmon Alley oraz sekretarz Alleya, James Eaton. Atmosfera wewn ątrz była przygn ębiaj ąca. Eaton zobaczył, jak Fox wymienia ukłon i u ścisk dłoni z Jiangiem Youmeim, ambasadorem Chin we Włoszech. Nicolas Reid zrobił to samo z ministrem spraw zagranicznych Zhou Yi, a Harmon Alley czekał, by się przywita ć z wiceministrem Daim . Temat rozmów w ka żdym zak ątku wielkiej zielono-złotej sali recepcyjnej był ten sam: katastrofa w Hefei, gdzie doliczono si ę ju ż sze ść dziesi ęciu dwóch tysi ęcy śmiertelnych ofiar zatrucia wod ą pitn ą. I ta przera żaj ąca liczba ci ągle rosła. Przedstawiciele resortu zdrowia nie potrafili ocenić, kiedy i na ilu ofiarach si ę to zako ńczy. Mo że przy siedemdziesi ęciu tysi ącach; mo że przy osiemdziesi ęciu. Nikt nie miał poj ęcia. Wszystkie stacje uzdatniania zamkni ęto. Wod ę dostarczano kolej ą i ci ęż arówkami. Zniszczenia jednak ju ż si ę dokonały. Armia chi ńska podj ęła akcj ę ratunkow ą, lecz obezwładniał j ą ogrom zadania i brak rozwi ąza ń logistycznych na wypadek tak wielu zachorowa ń i zgonów. Media natomiast, pomimo prób kontroli ze strony Pekinu, poinformowały ju ż o wydarzeniach cały świat. Leighton Merriweather Fox i Nicholas Reid przybyli, by zło żyć kondolencje i zaoferowa ć pomoc. Alley i Eaton, żeby oceni ć polityczny aspekt sytuacji. To samo działo si ę na całym świecie; wysocy rang ą dyplomaci odwiedzali ambasad ę chi ńsk ą w kraju swej działalno ści i z jednej strony oferowali pomoc, a z drugiej usiłowali oszacowa ć polityczne implikacje katastrofy. Wszyscy spekulowali, czy Pekin jest w stanie utrzyma ć ludno ść w ryzach, czy te ż l ęk, wywołany faktem, że zwyczajne napicie si ę wody mo że zabi ć człowieka, jego rodzin ę i tysi ące współmieszka ńców, wystarczy do podj ęcia przez prowincje prób secesji i postawienia na samowystarczalno ść . Wszystkie zagraniczne rz ądy były świadome, że Chiny balansuj ą na skraju przepa ści. Władze chi ńskie mogły przetrwa ć Hefei, je żeli jednak to samo wydarzy si ę znowu gdzie ś indziej w kraju – jutro, za tydzie ń czy nawet za rok – będzie to jak ra żenie gromem, po którym pa ństwo chi ńskie znajdzie si ę u progu upadku. Wszyscy obserwatorzy zagraniczni wiedzieli, że ta koszmarna wizja wywołuje w śród władców Chin skrajne przera żenie. Woda stała si ę nagle najwi ększ ą słabo ści ą tego pot ęż nego kraju. Dlatego wła śnie dyplomaci zjawili si ę na Via Bruxelles pi ęć dziesi ąt sze ść i przybywali do ambasad Chin na całym świecie. Pod pozorem zainteresowania tragedi ą i cierpieniem tysi ęcy ludzi próbowali si ę zorientowa ć, jaki mo że by ć dalszy rozwój sytuacji. Eaton, wzi ąwszy fili żank ę herbaty z tacy podsuni ętej mu przez młod ą Chink ę w szarym żakiecie, przepychał si ę przez tłum, wymieniaj ąc uprzejme ukłony i u ściski dłoni ze znajomymi. Jego zadaniem, jako sekretarza do spraw politycznych, było nie tyle zło żenie wyrazów współczucia gospodarzom, ile zorientowanie si ę, kto jeszcze przybył uczyni ć to samo. Konwersował wła śnie z radc ą politycznym z ambasady francuskiej, kiedy przy wej ściu zapanowało jakie ś o żywienie. Obaj m ęż czy źni spojrzeli w tamt ą stron ę. To, co zobaczyli, nie było dla nikogo zaskoczeniem. Do sali wszedł watyka ński sekretarz stanu kardynał Umberto Palestrina, ubrany w czarn ą sutann ę z biał ą koloratk ą. Tu ż za nim kroczyli trzej inni przedstawiciele watyka ńskiej arystokracji, równie ż ubrani odpowiednio do swych urz ędów: kardynał Joseph Matadi, monsinior Fabio Capizzi oraz kardynał Nicola Marsciano. Gwar rozmów przycichł niemal natychmiast i dyplomaci rozst ąpili si ę, robi ąc Palestrinie przej ście. Kardynał podszedł do ambasadora Chin, skłonił si ę i uścisn ął jego dło ń, jakby witał starego i bliskiego przyjaciela. Nie miało w tej chwili znaczenia, że stosunki dyplomatyczne pomi ędzy Stolic ą Apostolsk ą i Chinami były w stanie szcz ątkowym. Watykan reprezentował niemal miliard katolików na całym świecie. A ich bezpo średnimi przedstawicielami byli, z nadania Ojca Świ ętego, wła śnie Palestrina i jego towarzysze. Przybyli tu, żeby zło żyć wyrazy współczucia narodowi chi ńskiemu. Przeprosiwszy francuskiego dyplomatę, Eaton powoli szedł przez sal ę recepcyjn ą, przygl ądaj ąc si ę Palestrinie i pozostałym duchownym, pogr ąż onym w rozmowie z Chi ńczykami. Jeszcze wi ększe jego zainteresowanie wzbudziło to, że po chwili cała siódemka wyszła razem bocznymi drzwiami. Od czasu zamordowania kardynała Parmy był to ju ż drugi publiczny kontakt Watykanu z wysokimi rang ą przedstawicielami Chin. I Eaton jeszcze bardziej niż dot ąd po żałował, że nie ma przy nim ojca Daniela Addisona, który wyja śniłby mu mo że, co to wszystko znaczy.

91

Usiłuj ąc zachowa ć resztki rozs ądku i równocze śnie modl ąc si ę do Boga, żeby mu pomógł jako ś powstrzyma ć ten koszmar, kardynał Marsciano wszedł do małego saloniku, utrzymanego w bladej zieleni i be żach, i usiadł razem z pozostałymi – Palestrin ą, Matadim, Capizzim, ambasadorem Jiangiem Youmei, Zhou Yi i Daim Rui. Palestrina siedział dokładnie naprzeciw niego w pokrytym złot ą tkanin ą fotelu i rozmawiał z Chi ńczykami po mandary ńsku. Wszystko w jego postawie, od ustawienia stóp na podłodze, poprzez wyraz oczu, a ż do ekspresyjnej gestykulacji r ąk, wyra żało serdeczne współczucie i gł ębokie zatroskanie z powodu tragedii rozgrywaj ącej si ę po drugiej stronie globu. Była to wylewno ść o bardzo osobistym charakterze, jak gdyby chciał powiedzie ć, że najch ętniej udałby si ę do Hefei, żeby posługiwa ć chorym i umieraj ącym. Chi ńczycy przyjmowali t ę wielkoduszn ą postaw ę z kurtuazj ą i uznaniem, je żeli nie z wdzi ęczno ści ą. Marsciano jednak zdawał sobie spraw ę – a wiedział, że Palestrina jest tego świadom – iż s ą to tylko formalne, zewn ętrzne gesty. Je żeli nawet istotnie my śleli z trosk ą o mieszka ńcach Hefei, byli jednak przede wszystkim politykami. Tote ż głównym obiektem ich zainteresowania był teraz chi ński rz ąd i szanse jego przetrwania. Posuni ęcia Pekinu obserwował w tej chwili jak pod mikroskopem cały świat. Nikt nie mógł jednak wiedzie ć, czy cho ćby podejrzewa ć, że architektem straszliwego zniszczenia była nie przyroda ani te ż przestarzały system uzdatniania wody, lecz siedz ący przed nimi olbrzym o białych włosach, pocieszaj ący teraz wszystkich obecnych w ich własnym j ęzyku. Nikt nie mógł te ż wiedzie ć, że dwóch z pozostałej trójki wysokich dostojników Ko ścioła stało si ę w ci ągu ostatnich godzin a ż nazbyt pilnymi uczniami owego architekta. Je śli Marsciano żywił jeszcze jak ąś skryt ą nadziej ę – teraz, gdy koszmar si ę zacz ął i w pełni objawiła si ę przera żaj ąca i barbarzy ńska realno ść „Chi ńskiego Protokołu” Palestriny – je śli wi ęc łudził si ę jeszcze, że monsiniorowi Capizziemu lub kardynałowi Matadiemu wróci zdrowy rozs ądek i mocno si ę przeciwstawi ą sekretarzowi stanu, złudzenie to rozpadło si ę kilka godzin wcze śniej. Z samego rana bowiem obaj duchowni przekazali Palestrinie list z wyrazami poparcia. O jego podpisanie poprosili równie ż Marsciana, lecz odmówił. Capizzi i Matadi w pełni zaaprobowali na pi śmie działania sekretarza stanu oraz ich uzasadnienie. Sednem tej argumentacji było stwierdzenie, że Rzym od wielu lat zabiegał o zbli żenie z Chinami, że zabiegi te od lat były przez władze chi ńskie z pogard ą odrzucane i że nadal tak będzie, dopóki obecni rz ądcy Chin pozostan ą u władzy. Postawa Pekinu oznaczała w przekonaniu Palestriny tylko jedno: że chi ńskie społecze ństwo nie ma wolno ści religijnej i nie uzyska jej nigdy. A jego recepta na zmian ę tej sytuacji była taka, że po prostu on sam Chi ńczykom t ę wolno ść zapewni. Koszt operacji nie miał znaczenia; ci, którzy zgin ą, zostan ą świ ętymi m ęczennikami. Capizzi i Matadi najwyra źniej zgadzali si ę z tym w pełni. Pogo ń za papiesk ą władz ą była dla nich wszystkim. Byliby głupcami, przeciwstawiaj ąc si ę człowiekowi, dzi ęki któremu mogli j ą zdoby ć. Ludzkie życie stało si ę w rezultacie jedynie narz ędziem w ich d ąż eniach. A cała akcja, cho ć ju ż wystarczaj ąco nikczemna, miała si ę przeobrazi ć w jeszcze wi ększy koszmar. Zamierzali bowiem zatru ć kolejne dwa jeziora. – Prosz ę mi wybaczy ć. – Marsciano nagle wstał z miejsca. Wiedz ąc, co si ę niedługo ma wydarzy ć, zniesmaczony hipokryzj ą i obrzydliwo ści ą sceny, rozgrywaj ącej si ę na jego oczach, nie był w stanie dłu żej w niej uczestniczy ć. – Czy źle si ę czujesz, Eminencjo? – Palestrina wzdrygn ął si ę i spojrzał na ń przenikliwie, zaskoczony. Jego gwałtowna reakcja uzmysłowiła Marscianowi, jak daleko posun ął si ę obł ęd sekretarza stanu. Odgrywał swoj ą rol ę z takim zaci ęciem, że rzeczywi ście wierzył w to, co mówi. Druga strona jego osobowo ści w tej chwili zupełnie nie istniała. Był to prawdziwy majstersztyk samooszukiwania si ę. – Czy Eminencja źle si ę czuje? – powtórzył pytanie Palestrina. – Tak – odparł cicho Marsciano, przez chwil ę patrz ąc mu prosto w oczy i wyra żaj ąc otwarcie tym spojrzeniem sw ą gł ębok ą wobec niego pogard ę, lecz jednocze śnie nie pozwalaj ąc, żeby w tej rozgrywce zorientował si ę ktokolwiek poza nimi dwoma. Potem odwrócił si ę szybko i ukłonił Chi ńczykom. – Cały Rzym modli si ę dzisiaj za was – powiedział. Przemierzaj ąc samotnie pokój i kieruj ąc si ę do drzwi, przez cały czas czuł na sobie spojrzenie Palestriny.

92

Marsciano mógł wyj ść z pokoju sam, lecz na tym jego wolno ść si ę ko ńczyła. Zgodnie z wymogami protokołu musiał poczeka ć na pozostałych. Teraz w limuzynie panowało milczenie. Kiedy zielona brama zamykała si ę za nimi i skr ęcali w Via Bruxelles, kardynał wygl ądał przez okno, nie chc ąc napotka ć wzroku pozostałych. Wiedział doskonale, że teraz, gdy komisja kardynalska zatwierdziła ju ż inwestycje, jego zachowanie w ambasadzie tylko przypiecz ętowało jego los. Pomy ślał znów o trzech jeziorach, wyznaczonych przez Palestrin ę do zatrucia. Które b ędzie nast ępne po Hefei, wiedział tylko sekretarz. Jego obł ęd i okrucie ństwo były nie do poj ęcia. Umiej ętno ść samooszukiwania si ę wr ęcz niesamowita. Kiedy i jak ten inteligentny i godny szacunku człowiek mógł tak si ę zmieni ć? A mo że potwór zawsze ukrywał si ę w jego wn ętrzu, tylko był u śpiony? Kierowca skr ęcił w Via Salaria i zwolnił; popołudniowy ruch był g ęsty. Marsciano czuł obok siebie obecno ść Palestriny, czuł wzrok Capizziego i Matadiego, siedz ących naprzeciwko. Ale nie zwracał na nich uwagi. My ślał o szefie bankowo ści chi ńskiej, Yan Yehu. Pami ętał go niejako przebiegłego człowieka interesu, a zarazem długoletniego członka autokratycznej Komunistycznej Partii Chin i bliskiego doradc ę jej sekretarza generalnego, lecz raczej jako przyjaznego humanist ę; człowieka, który w jednym momencie potrafił wygłosi ć ostr ą krytyk ę polityki kursowej, w nast ępnym wyrazi ć osobist ą trosk ę o zdrowie, wykształcenie i poziom życia ubogich na całym świecie, a po chwili ze śmiechem gaw ędzi ć o Włochach, którzy powinni nauczy ć Chi ńczyków wyrobu wina. – Cz ęsto telefonujesz do Ameryki Północnej? – rozległ si ę nagle tu ż przy jego uchu ostry głos Palestriny. Marsciano odwrócił si ę od okna i ujrzał, że tamten świdruje go wzrokiem; jego pot ęż na sylwetka zajmowała wi ększ ą cz ęść siedzenia. – Nie rozumiem. – Konkretnie do Kanady. – Palestrina nie spuszczał go z oczu. – Do prowincji Alberta. – Wci ąż nie rozumiem... – Tysi ąc jedena ście, czterysta trzy, pi ęć set pi ęć dziesi ąt pi ęć , dwa tysi ące jedena ście – wyrecytował sekretarz z pami ęci. – Nie poznajesz tego numeru, Nicola? – A powinienem? Marsciano poczuł przechył samochodu. Skr ęcali w Via Di Porta Pinciana, mijaj ąc znajom ą ziele ń olbrzymiego parku Villa Borghese. Mercedes przy śpieszył, kieruj ąc si ę ku Tybrowi. Wkrótce przekrocz ą go i skr ęcą w Lungotevere Mellini, w stron ę Watykanu. Gdzie ś niedaleko za nimi pozostał apartament Marsciana przy Via Carissimi. Wiedział, że wyszedł dzi ś z niego po raz ostatni. – To numer hotelu Banff Springs – poinformował go Palestrina. – Telefonowano tam dwa razy z twojego biura w sobot ę jedenastego rano. I raz po południu z komórki ojca Bardoniego. Marsciano wzruszył ramionami. – Z mojego biura dzwoni si ę w ró żne miejsca, nawet w sobot ę. Ojciec Bardoni pracuje popołudniami, ja te ż, inni tak że i... Nie sprawdzam ka żdej rozmowy. – Powiedziałe ś mi w obecno ści Farela, że ksi ądz nie żyje. – Bo tak jest. – Marsciano podniósł wzrok i spojrzał wprost na Palestrin ę. – To kogo przywieziono do Bellagio, do Villa Lorenzi? Dwa dni temu, w niedziel ę wieczorem? – Naogl ądałe ś si ę telewizji – uśmiechn ął si ę Marsciano. – Do Banff telefonowano w sobot ę, ksi ędza przywie źli do Villa Lorenzi w niedziel ę. – Palestrina pochylił si ę, zbli żaj ąc twarz do jego twarzy; marynarka opinała mu ciasno plecy. – Wła ścicielem tej rezydencji jest Eros Barbu, który przebywa na wakacjach wła śnie w hotelu Banff Springs. – Je żeli pytasz, Eminencjo, czy znam Erosa Barbu, to potwierdzam. To stary przyjaciel z Toskanii. Palestrina obserwował go uwa żnie jeszcze przez chwil ę. Potem si ę wyprostował. – No to pewnie zasmuci ci ę wiadomo ść – oznajmił – że twój przyjaciel wła śnie popełnił samobójstwo.

93

Jezioro Como; 16.30

Ci ęż arówka jechała le śną drog ą, klekocz ąc blachami, podskakuj ąc na wybojach i ślizgaj ąc si ę miejscami w zaro śni ętych koleinach. Harry kierował si ę w stron ę skalnej zatoczki, gdzie zostawił Danny’ego z Elen ą. Min ęły ju ż dwie godziny, odk ąd wspi ął si ę na gór ę, żeby odnale źć samochód; popołudniowe cienie kładły si ę teraz na ziemi, zmieniaj ąc wygl ąd terenu. Jazda była nie tylko trudna i powolna, lecz tak że niebezpieczna. Stara ci ęż arówka miała kiepskie hamulce i niemal łyse opony. Gdy si ę tak trz ęsła i ślizgała na drodze z ledwo ści ą zasługuj ącej na to miano, naprawd ę trudno było nad ni ą zapanowa ć. Polny trakt wił si ę ostrymi serpentynami i przy ka żdym zakr ęcie Harry był przekonany, że zaraz z niego wyskoczy i runie do stromego w ąwozu po jednej stronie lub spadnie jak kamie ń do jeziora le żą cego kilkadziesi ąt metrów w dole po drugiej. Znalazłszy si ę na kolejnym stromym podje ździe, ujrzał na północy cał ą flotyll ę trzydziestu czy czterdziestu łodzi, stoj ących na kotwicy lub kr ążą cych powoli w pewnym oddaleniu od brzegu, do którego dost ępu broniły im trzy wi ększe jednostki, wygl ądaj ące na kutry patrolowe stra ży przybrze żnej. Domy ślił si ę, że policja odnalazła grot ę. Zje żdżaj ąc w dół i pokonuj ąc kolejny zakr ęt, zobaczył nagle helikopter, wzlatuj ący kr ęgami ponad wzniesieniem, które zostawił za sob ą jakie ś dwadzie ścia minut wcze śniej. Wtem cała scena znikn ęła mu z oczu, gdy ci ęż arówka zacz ęła si ę zsuwa ć po sypkim żwirze. Wciskaj ąc gwałtownie hamulce, ści ągn ął kierownic ę w stron ę drogi, lecz nic to nie pomogło. Samochód zamiast skr ęca ć, zje żdżał prosto. Zbli żała si ę kraw ędź pobocza. Dalej było ju ż tylko powietrze i jezioro w dole. Nagle prawe przednie koło wpadło w kolein ę. Kierownic ą szarpn ęło, a ci ęż arówk ą zarzuciło z powrotem na drog ę, jakby j ą kto ś postawił raptem na szynach, i potoczyła si ę wła ściwym torem, zje żdżaj ąc ze stromizny pod baldachim drzew. Harry walczył z pojazdem i drog ą jeszcze przez pi ęć minut, a potem znalazł si ę ju ż niemal na poziomie jeziora. Droga biegła tu prosto jeszcze przez jakie ś kilkadziesi ąt metrów, po czym ko ńczyła si ę nagle w krzakach porastaj ących g ęsto brzegi. Zostawiwszy ci ęż arówk ę na pagórku, gdzie od strony jeziora zasłaniały j ą drzewa, Harry ruszył piechot ą wzdłu ż brzegu, a ż ujrzał ciemny wlot jaskini. Przedzieraj ąc si ę przez zaro śla, usłyszał daleki warkot kr ążą cego gdzie ś w górze helikoptera. Modlił si ę w duchu, żeby tam pozostali. Gdzie ś w górze.

94

Jaskinia; w tym samym czasie.

Roscani stał na skalnym pomo ście, zagl ądaj ąc do wn ętrza motorówki. Le żeli tam martwi m ęż czyzna i kobieta. Kobieta miała to szcz ęś cie, że nie potraktował jej brzytw ą, tak jak to zrobił z jej towarzyszem. I z Edwardem Mooi, którego zwłoki, z niemal odci ętą głow ą, wyłowili z kanału. Edward Mooi. – A niech to wszyscy diabli! – zakl ął na głos. – A niech to szlag! – Powinien był wiedzie ć, że Mooi jednak ukrywa ksi ędza. Powinien był wróci ć i przycisn ąć go do muru, gdy tylko odkrył, że silniki motorówki s ą ciepłe. Ale nie zrobił tego, bo dostał informacj ę o trupach m ęż czyzn w jeziorze i pojechał to zobaczy ć. Zostawiwszy przy motorówce uwijaj ących si ę techników, wrócił głównym korytarzem wzdłu ż kamiennych ław do pomieszczenia, w którym ukrywano ksi ędza. Byli tam ju ż Scala i Castelletti. Przyniesiono równie ż z labiryntu korytarzy ciało martwego karabiniera – kolejnej ofiary człowieka ze szpikulcem do lodu, który – jak ju ż teraz wiedzieli – był blondynem i miał podrapany policzek. – Biondo – udało si ę wykrztusi ć umieraj ącemu policjantowi, którego oczy ju ż zasnuwały si ę mgł ą. Jedn ą ręką ściskał dło ń Scali, paznokcie drugiej wbijał we własny policzek. – Graffiato – wyrz ęził jeszcze. Biondo. Graffiato. Blondyn. Silny. I szybki. Z policzkiem podrapanym, jak przypuszczali, przez zabit ą kobiet ę, za której paznokciami znaleziono zakrzepł ą krew i skrawki skóry. Posłano je ju ż do laboratorium, do analizy kodu DNA. Nowa technologia, pomy ślał Roscani. Ale przydatna tylko wówczas, gdy mieli ju ż podejrzanego i mogli pobra ć od niego krew dla porównania. Min ąwszy Scal ę i Castellettiego, przeszedł do drugiego pokoju, gdzie znaleziono osobiste rzeczy zakonnicy. Siostra Elena Voso, piel ęgniarka, lat dwadzie ścia siedem, nale żą ca do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Naj świ ętszego Serca Jezusowego. Macierzysty klasztor: szpital Świ ętego Bernarda w Sienie. Roscani wrócił do głównego tunelu. Przeczesał dłonią włosy i starał si ę wczu ć w atmosfer ę tego miejsca. Przejawy ogromnego bogactwa Erosa Barbu wida ć było na ka żdym kroku. Ale ludzie, których zdecydował si ę tu ukrywa ć, zakonnica i ksi ądz, a tak że nie żyj ący ju ż męż czy źni, którzy mieli ich ochrania ć, byli niezamo żni. Dlaczego Barbu u życzył swej posiadło ści na kryjówk ę? Było to pytanie, na które sam pisarz nie miał ju ż nigdy odpowiedzie ć. Kanadyjska Królewska Policja Konna prowadziła wła śnie śledztwo w sprawie jego domniemanego samobójstwa, które popełnił na górskim szlaku ponad jeziorem Louise w Banff. Roscani jednak był pewien, że to nie żadne samobójstwo, lecz morderstwo, dokonane bez w ątpienia przez koleg ę po fachu człowieka ze szpikulcem. Musiał on zna ć miejsce pobytu Barbu i zabił go albo z zemsty za pomaganie ojcu Danielowi, albo usiłuj ąc wydoby ć od niego, gdzie ukrył ksi ędza. Mo żliwe, że był to ten sam osobnik, który w Kalifornii zabił szefa Harry’ego Addisona. Skoro tak, to spisek musiał mie ć daleko szerszy zasi ęg, ni ż na to pocz ątkowo wygl ądało. Z oddali dobiegło go szczekanie psów tropi ących, z którymi ekipy carabinieri penetrowały labirynt tuneli w poszukiwaniu Eleny Voso i ojca Daniela Addisona. I Harry’ego Addisona tak że. Roscani nie miał na to żadnego dowodu, było to tylko przeczucie, a jednak był przekonany, że Amerykanin zjawił si ę tutaj i pomagał bratu w ucieczce. Wyci ągn ął z kieszeni niedojedzone ciasteczko czekoladowe i odwin ąwszy je z folii, ugryzł kawałek. Podniósł głow ę, jakby chciał spojrze ć w niebo. Na górze akcja Gruppo Cardinale koordynowana była z helikoptera. Policjanci znale źli ju ż wyra źny odcisk buta przy szybie windy, a tak że ślady kół samochodu, którym kto ś przyjechał, a jaki ś czas pó źniej odjechał. Czy który ś z tych tropów doprowadzi ich do blondyna albo uciekinierów, za wcze śnie jeszcze było prorokowa ć. Niezale żnie od tego, co si ę ju ż wydarzyło czy dopiero wydarzy, jedna rzecz stawała si ę przera żaj ąco jasna: Roscani nie miał ju ż do czynienia z ukrywaj ącym si ę ksi ędzem i jego bratem, lecz z grup ą ludzi o mi ędzynarodowych powi ązaniach, znakomicie wyszkolonych i nie maj ących żadnych oporów przed zabijaniem. A ka żdy, kto wiedział cokolwiek na temat miejsca pobytu ksi ędza lub tego, co mógł on wiedzie ć, stawał si ę dla nich celem, bez szans na ukrycie si ę.

95

Kiedy Harry dotarł do jaskini, Danny siedział w niej sam, tu ż przy wylocie na jezioro. Nogi w niebieskich szynach z włókna szklanego wyci ągn ął niezgrabnie przed siebie. Na cienk ą szpitaln ą koszul ę, w której uło żyli go na skifie, narzucon ą miał czarn ą marynark ę brata. Harry rozejrzał si ę szybko dookoła. Gdzie jest Elena? Zobaczył, że Danny wpatruje si ę w niego, jakby nie całkiem wiedział, kim on jest. Wida ć było, że ucieczka ko ńcowym odcinkiem kanału i upadek do wody znacznie go osłabiły. Nast ąpiła wyra źna regresja. Przeraziło to Harry’ego, nie wiedział bowiem, jak jest gł ęboka i czy Danny ma do ść siły, żeby powróci ć do poprzedniego stanu. – Danny, wiesz, kim ja jestem? – zapytał, kład ąc mu rękę na ramieniu i patrz ąc w oczy. Nie odpowiedział, lecz dalej gapił si ę na niego. Niepewny, zdezorientowany. – Jestem Harry, twój brat. Wreszcie Danny z wahaniem skin ął głow ą. – Znajdujemy si ę w jaskini na północy Włoch. Danny przytakn ął ponownie. Wci ąż jednak było to działanie nie całkiem przytomne, jakby rozumiał poszczególne słowa, ale nie sens wypowiedzi. – Czy wiesz, gdzie jest siostra Elena? Ta zakonnica, która si ę tob ą opiekuje? Wiesz, dok ąd poszła? Przez dłu ższ ą chwil ę nie było żadnej reakcji. A potem spojrzenie Danny’ego powoli i z namysłem pow ędrowało w lewo. Harry pod ąż ał za jego wzrokiem a ż do o świetlonego sło ńcem prze świtu w gł ębi jaskini. Zostawił Danny’ego i poszedł w tamt ą stron ę. Miał ju ż wyj ść na zewn ątrz, gdy ją zobaczył. Stan ął jak wryty. Elena była na wpół ubrana; habit miała owini ęty wokół talii, piersi obna żone. Zaskoczona, zakryła si ę natychmiast. – Przepraszam – powiedział, odwracaj ąc si ę szybko i wrócił do Danny’ego. Po chwili, ju ż ubrana, Elena dogoniła go. Zakłopotana zacz ęła si ę tłumaczy ć. – Prosz ę wybaczy ć, panie Addison. Miałam mokre ubranie, więc wysuszyłam je na skałach; pa ńsk ą marynark ę i koszul ę brata te ż. On spał, kiedy byłam... bez ubrania. – Rozumiem. – Harry’emu udało si ę u śmiechn ąć i to j ą rozlu źniło. – Ma pan ci ęż arówk ę? – Tak. – Harry? – usłyszeli za plecami głos Danny’ego. Kiedy si ę do ń zbli żyli, zadarł głow ę i spojrzał na nich. To był naprawd ę Harry, był tego pewien. Elena te ż tu była, to dobrze, bo znał j ą ju ż długo. Jej widok przywracał mu kontakt z rzeczywisto ści ą. Ale czuł si ę bardzo słaby. Samo my ślenie – gdzie s ą, sk ąd si ę tu wzi ął Harry – zmuszało go do najwy ższego wysiłku. Nagle stan ęła mu żywo przed oczami scena, gdy Harry podał mu r ękę i pomógł wyj ść z wody. A wraz z jej obrazem to uczucie, kiedy spojrzeli na siebie i zdali sobie spraw ę, że po tak długim rozstaniu znowu s ą razem. – Ja... – Danny dotkn ął dłoni ą głowy – nie bardzo... my ślę. – Nic nie szkodzi, Danny – rzekł Harry łagodnie. – Nie martw si ę, wszystko b ędzie dobrze. – To zupełnie zrozumiałe, panie Addison – powiedziała z namysłem Elena, przygl ądaj ąc si ę swemu pacjentowi. – Mo żemy o tym rozmawia ć przy ksi ędzu, bo on tak że powinien to sobie u świadomi ć. Był bardzo powa żnie ranny. Jego stan znacznie si ę poprawił, ale po tym wszystkim nast ąpiła regresja. Fizycznie nic mu chyba ju ż nie grozi... Mo że jednak mie ć problemy ze słownictwem, ze zrozumieniem. Czy to minie, tylko czas poka że. – Przeniosła teraz wzrok na Harry’ego. – Gdzie stoi ci ęż arówka, panie Addison? – Nagle zaniepokoiła j ą coraz pó źniejsza pora; cienie na zewn ątrz były ju ż bardzo długie. – Czy daleko b ędziemy musieli i ść ? Harry zawahał si ę. Spojrzał na Danny’ego. Nie chciał go zdenerwowa ć albo przestraszy ć, wzi ął wi ęc Elen ę pod rami ę i poprowadził ku wylotowi groty, mówi ąc gło śno, że stamt ąd poka że jej drog ę. Kiedy dotarli do skał zasłaniaj ących sklepion ą zatoczk ę od strony jeziora, odwrócił si ę twarz ą do dziewczyny. – Policja znalazła jaskini ę. Nad wzgórzem, tam gdzie jest wyj ście z windy, lata ci ągle śmigłowiec. Mo że to ten blondyn tamt ędy uciekał i dlatego. Ale na pewno wiedz ą, że Danny te ż tam był i że żyje.... – Przerwał na chwil ę. – Zostawiła ś wszystkie swoje rzeczy, siostro Eleno. Dowiedz ą si ę o tobie... i pewnie o mnie te ż, bo nie zwracałem zbytnio uwagi na to, czego dotykam. Przeszukaj ą tunele i korytarze i kiedy nas tam nie znajd ą, zaczn ą dokładnie przeczesywa ć cał ą okolic ę. Droga z powrotem pod gór ę jest prawie nie do pokonania, ale je żeli si ę st ąd wydostaniemy przed zmrokiem, dopóki nie będzie trzeba wł ącza ć świateł, to mo że nam si ę uda. Po dotarciu do szosy znajdziemy si ę w śród innych samochodów, a jak si ę ju ż zrobi ciemno, to mo że si ę jako ś prze śli źniemy przez blokad ę, tak jak rano. – I dok ąd pojedziemy, panie Addison? – Przy odrobinie szcz ęś cia na autostrad ę w Como, a potem na północ, do granicy szwajcarskiej w Chiasso. Elena spojrzała na niego badawczym wzrokiem. – A stamt ąd, panie Addison? – Dokładnie nie wiem... – Harry u świadomił sobie nagle obecno ść Danny’ego, patrz ącego z napi ęciem w ich stron ę. Po raz pierwszy przyjrzał mu si ę wnikliwie, bez emocji. Jego brat był wycie ńczony i okaleczony, wci ąż jednak z instynktem walki w sobie. Takiego go zawsze pami ętał. Nieust ępliwego, cho ć nazbyt czasem upartego. W tej chwili jednak Danny był tylko bezradn ą istot ą ludzk ą. Harry odwrócił si ę nagle ku Elenie. Zanim dok ądkolwiek wyrusz ą, dziewczyna musi zrozumie ć kilka spraw. – Siostra wie, że jestem poszukiwany za zabicie włoskiego policjanta, prawda? – zapytał j ą wprost. – A Danny jest głównym podejrzanym o zamordowanie kardynała wikariusza Rzymu. – Wiem. W oczach Harry’ego pojawiło si ę napi ęcie, ale i wewn ętrzna siła. – Jest bardzo wa żne, by siostra zrozumiała, że ja nikogo nie zabiłem. Nie wiem, co zrobił, czy czego nie zrobił mój brat, i nie dowiemy si ę tego, dopóki nie rozja śni mu si ę w głowie na tyle, żeby go mo żna było zapyta ć. I tak zreszt ą nie wiem, co wówczas powie albo czego nie powie. Ale niezale żnie od wszystkiego, komu ś zale ży, by był martwy. Zapewne on co ś wie, mógłby co ś ujawni ć... To z tego wła śnie powodu ściga go ten blondyn, a kto wie czy i nie policja... A teraz ju ż s ą przekonani, że żyje, wi ęc nie tylko b ędą go nadal ściga ć, ale dojd ą te ż do wniosku, że przekazał swoje informacje ludziom, którzy s ą z nim. – Panu i mnie, panie Addison. – Wła śnie. – A czy naprawd ę nam przekazał, czy nie... – Nie b ędą nawet pyta ć – doko ńczył za ni ą. Nagle rozległ si ę nad ich głowami głuchy odgłos tn ących powietrze śmigieł helikoptera. Harry złapał Elen ę za r ękę i wci ągn ął j ą pod nawis skalny. W tej samej chwili maszyna wyskoczyła zza skał nad ich głowami. Helikopter leciał jaki ś czas nad jeziorem, a potem zawrócił szerokim łukiem nad l ąd. Gdy znikn ął, ucichł te ż hałas wirnika. Spojrzenie Eleny natychmiast znów spocz ęło na Harrym. – Rozumiem sytuacj ę, panie Addison, i jestem przygotowana na wszystko – oświadczyła zdecydowanym tonem. Harry przygl ądał jej si ę przez sekund ę, a potem rzucił: – W porz ądku. – I ruszył w gł ąb jaskini po Danny’ego.

96

Roscani ujrzał pod sob ą jezioro, a potem, gdy helikopter zawrócił ku klifowi, wierzchołki drzew. Ostatnim uwa żnym spojrzeniem obrzucił okolic ę, chc ąc sprawdzi ć wszystko osobi ście. Tak jak to robił jego ojciec. Przekonany, że to wystarczy do odniesienia sukcesu tam, gdzie innym si ę nie udało. Tym razem jednak metoda si ę nie sprawdziła. Nie zobaczył niczego poza wod ą, skałami i lasem. – Niech to szlag – zakl ął pod nosem. Gdzie ś tam przecie ż byli na dole, wszyscy. Ojciec Daniel, ta zakonnica, blondyn ze szpikulcem do lodu i Harry Addison. Przeczucie go nie myliło: Amerykanin te ż był w jaskini. Potwierdziły to odciski palców, znalezione na skrzynce z lekarstwami w pokoju ksi ędza. Roscani nawet nie próbował sobie wyobra żać, w jaki sposób Amerykaninowi udało si ę wymkn ąć obławie i znale źć w podziemnych kanałach jeszcze przed nimi. Ani te ż jak ta trójka umkn ęła blondynowi – bo najwyra źniej to si ę udało. Cała ta sytuacja miała jednak tak że aspekt pozytywny: teren obławy z obszaru całego kraju skurczył si ę do kilkunastu kilometrów kwadratowych. Za to mieli teraz wi ększ ą liczb ę uciekinierów, i to w dwóch grupach. Jedn ą stanowił Addison z Elen ą Voso i ksi ędzem, drug ą – samotny zabójca, człowiek ze szpikulcem do lodu. A wszyscy oni byli albo wyj ątkowo przemy ślni w umykaniu po ścigowi, albo korzystali z pomocy kogo ś z zewn ątrz, albo po prostu dopisywało im niebywałe szcz ęś cie. Zadaniem Roscaniego było zako ńczenie akcji tu i teraz. Musiał w tym celu zablokowa ć wszystkie mo żliwe drogi ucieczki i nie pozwoli ć, żeby teren operacji znów si ę poszerzył. Helikopter leciał na północ w narastaj ącym zmierzchu. Inspektor widział ju ż przed sob ą w dole olbrzymie siły policyjne zgromadzone przez Gruppo Cardinale – setki carabinieri, ludzi z lokalnej policji, kilka oddziałów wojska. Wszyscy przybywali do miejsca zgrupowania, wyznaczonego na wybrze żu ponad wej ściem do podziemnego kompleksu. W nagłym odruchu kazał pilotowi zawróci ć i lecie ć do Villa Lorenzi, gdzie kilka godzin wcze śniej umiejscowiono polowy sztab operacji. Uzmysłowił sobie bowiem z cał ą jasno ści ą, że skoro ma teraz przed sob ą dwa odr ębne cele, a Amerykanów i zakonnic ę ju ż zna, najwa żniejsz ą w tej chwili spraw ą jest dowiedzie ć si ę, kim jest bezlitosny blondyn ze szpikulcem do lodu.

97

Kierownica szarpała niemiłosiernie. Ci ęż arówka podskakiwała, koła buksowały w żwirze kolein, lecz jako ś zdołali jecha ć po stromi źnie wzgórza, cho ć samochód chwilami ze ślizgiwał si ę niebezpiecznie na bok, ku kraw ędzi zbocza i le żą cej daleko w dole tafli jeziora. Wreszcie wyjechali na twardszy grunt, koła złapały przyczepno ść i Harry’emu łatwiej było trzyma ć si ę środka drogi. – No, na razie nie najgorzej... – Uśmiechn ął si ę półg ębkiem, widz ąc, że Elena, trzymaj ąca si ę kurczowo drzwiczek szoferki, stara si ę nie pokaza ć po sobie strachu. Danny, wci śni ęty pomi ędzy nich i zupełnie wyczerpany, wpatrywał si ę nieruchomo w przestrze ń, najwyra źniej nie świadomy, co si ę dzieje. Harry rzucił okiem na prymitywn ą desk ę rozdzielcz ą ci ęż arówki. Pozostało im jeszcze ćwier ć baku; nie miał poj ęcia, jak daleko mog ą na tym dojecha ć. – Panie Addison, pa ński brat potrzebuje płynów i jedzenia, i to mo żliwie jak najszybciej – przypomniała mu Elena. Zrobiło si ę ju ż całkiem ciemno i w oddali wida ć było światła samochodów na drodze do Bellagio. Szosa na południe zaprowadziłaby ich wzdłu ż wybrze ża do Como, dok ąd chciał si ę uda ć Harry. Nie wiedział, jak to daleko i ile jest po drodze miasteczek; Elena tak że nie. – Czy jest tu mo że jakie ś sanktuarium? – zapytał j ą nagle Harry, przypomniawszy sobie, że miejsca kultu religijnego przez stulecia zapewniały schronienie i azyl wszelkim uciekinierom i uchod źcom. – Nie wiem, panie Addison. – Gdzie mogliby nam pomóc, cho ćby na t ę jedn ą noc? – Chyba tylko w Bellagio. Niedaleko zej ścia na schody jest ko ściół Santa Chiara. Pami ętam, bo to franciszka ński, a ja jestem ze zgromadzenia franciszkanek. Je żeli w ogóle kto ś nam pomo że, to tylko tam. – W Bellagio... – Harry’emu nie bardzo si ę to podobało. To oznaczało niebezpiecze ństwo. Lepiej by było pojecha ć na południe, dok ąd poszukiwania mo że jeszcze nie dotarły. – Panie Addison – rzekła cicho Elena, jakby domy ślaj ąc si ę, o czym on my śli. Jej wzrok spocz ął na Dannym. – Nie mamy czasu. Harry te ż spojrzał na brata, śpi ącego z głow ą opuszczon ą nisko na piersi. Bellagio. Elena miała racj ę, na nic innego nie mieli ju ż czasu.

98

Helikopter Roscaniego osiadł na podje ździe Villa Lorenzi w blasku reflektorów i kł ębach wiruj ącego pyłu. Schyliwszy głow ę pod wiruj ącym wci ąż śmigłem, inspektor ruszył przez ogród do wielkiej sali balowej Erosa Barbu, niestety ju ż nieboszczyka. Urz ądzono w niej centrum dowodzenia, pełne teraz dymu i chaotycznej krz ątaniny. Złocenia, l śni ące podłogi i girlandy kandelabrów sprawiały, że sala wydawała si ę doskonałym miejscem na kwater ę naje źdźczej armii. I w istocie wła ściwie tak było. Toruj ąc sobie przej ście w tym rozgardiaszu, odpowiadaj ąc po drodze na kanonad ę pyta ń, patrzył na wielk ą map ę z chor ągiewkami w barwach Włoch, oznaczaj ącymi posterunki kontrolne na szosach. I po raz kolejny zastanawiał si ę z niepokojem, czy cała akcja, cho ć wydawała si ę niezb ędna, nie jest przypadkiem zbyt gigantyczna, zbyt hała śliwa, zbyt trudna do ogarni ęcia. Rzeczywi ście byli niczym armia, na skutek czego działali i my śleli w kategoriach wojskowych. Sił ą rzeczy podlegali tak że ograniczeniom wła ściwym tak wielkiej sile. Tymczasem ścigani, jak pokazał to rozwój wypadków, preferowali raczej metody partyzanckie, daj ące wi ęcej swobody, pozwalaj ące na śmielsze i bardziej twórcze podej ście. Roscani przeszedł do przylegaj ącego do sali balowej małego pokoju biurowego. Musiał odpowiedzie ć na kilka telefonów – od Taglii z Rzymu, od Farela i od żony. Najpierw zatelefonuje do żony; nast ępnie do Taglii, a na ko ńcu do Farela. A potem przez dwadzie ścia minut nie będzie go dla nikogo. Wykorzysta ten czas wył ącznie dla siebie, spróbuje odnale źć sw ą assoluta tranaillita. Spokojnie si ę zastanowi ć. I wreszcie przejrze ć dane przysłane przez Interpol, spróbowa ć ustali ć za pomoc ą tych dokumentów to żsamo ść blondyna ze szpikulcem.

Bellagio. Hotel Florence; 20.40 Thomas Kind siedział przed toaletk ą w swoim pokoju i przygl ądał si ę sobie w lustrze. Środek ści ągaj ący oczy ścił gł ębokie zadrapania, pozostawione na jego twarzy przez ostre paznokcie Marty. Rany zasklepiły si ę na tyle, że mo żna je ju ż było zamaskowa ć odpowiednim makija żem. Wrócił do hotelu autostopem, krótko przed siedemnast ą. Podwiozła go dwójka angielskich studentów na wakacjach. Powiedział im, że pokłócił si ę z dziewczyn ą i to ona go tak podrapała w przypływie w ściekło ści. Z tego powodu wyszedł i nie zamierzał wraca ć – jeszcze dzi ś chciał pojecha ć nocnym poci ągiem do Holandii, a j ą niech wezm ą diabli. Pół kilometra przed posterunkiem kontrolnym wysiadł, stwierdzaj ąc, że wci ąż jest rozdra żniony i woli si ę przej ść . Kiedy Anglicy odjechali, skr ęcił w jakie ś pola i obszedł policyjn ą blokad ę wiejskimi drogami. A potem miał do Bellagio ju ż tylko dwadzie ścia minut marszu. Do swego hotelowego pokoju wszedł schodami awaryjnymi. Zadzwonił do recepcji i oznajmił, że wyje żdża wcze śnie rano i prosi, żeby rachunkiem obci ąż ono jego konto kredytowe w Amsterdamie. Potem obejrzał si ę w lustrze i uznał, że musi wzi ąć prysznic i przebra ć si ę. I przebrał si ę. Pochyliwszy si ę do lustra, poci ągn ął rz ęsy mascar ą i poprawił cienie na powiekach. Zadowolony z ko ńcowego efektu, wstał i przyjrzał si ę całej swojej postaci. Był w pantoflach na szpilkach, be żowych spodniach i lekkim lnianym żakiecie z lu źną biał ą bluzk ą. Cało ść uzupełniały niewielkie złote kolczyki i sznur pereł. Zamkn ął walizk ę, rzucił ostatnie spojrzenie w lustro, nało żył na głow ę słomkowy kapelusz z szerokim rondem i zostawiwszy klucz na łó żku, opu ścił pokój. Thomas Jose Alvarez-Rios Kind z Quito w Ekwadorze, alias Frederick Voor z Amsterdamu, był teraz Juli ą Louise Phelps, po średniczk ą handlu nieruchomo ściami z San Francisco.

99

Harry z zapartym tchem obserwował dwóch carabinieri. Wła śnie przepu ścili białego fiata w kierunku Bellagio i spogl ądali w stron ę kolejnego auta w kolejce, które podjechało do nich i zatrzymało si ę w jaskrawym świetle policyjnych reflektorów. Po drugiej stronie drogi dwóch innych mundurowych sprawdzało pojazdy opuszczaj ące miasto. Jeszcze czterech obserwowało wszystko z cienia za stoj ącym na poboczu transporterem opancerzonym. Harry zobaczył światło z daleka i wiedział, co to jest, zanim jeszcze auta przed nimi zacz ęły zwalnia ć. Kiedy jechali w przeciwn ą stron ę tylko z Elen ą, wyj ątkowo im si ę poszcz ęś ciło. Teraz było ich troje i spodziewał si ę najgorszego. – Panie Addison... – Elena patrzyła prosto przed siebie. Zobaczył, że samochód przed nimi odje żdża, i zrozumiał, że to ju ż kolej na nich. Uzbrojony carabiniere dał znak, żeby podjechali. Serce podeszło Harry’emu do gardła i poczuł, jak poc ą mu si ę dłonie ściskaj ące kurczowo kierownic ę. Funkcjonariusz ponaglił go gestem. Odetchn ąwszy gł ęboko, Harry pu ścił sprz ęgło i ci ęż arówka ruszyła. Policjant uniósł dło ń, zatrzymuj ąc go. W świetle przeno śnych reflektorów zbli żało si ę do samochodu dwóch karabinierów, ka żdy z jednej strony. Obaj trzymali w r ękach wielkie latarki. – Rany boskie! – Co si ę stało? – zapytała szeptem Elena. – To ten sam facet. Tamten te ż ich poznał. Jak że mógłby zapomnie ć t ę star ą ci ęż arówk ę prowadzon ą przez ksi ędza, który rano omal go nie przejechał. – Buona sera – powiedział ostro żnie funkcjonariusz. – Buona sera – odpowiedział Harry. Policjant podniósł latark ę i o świetlił ni ą wn ętrze szoferki. Danny spał, oparty o Elen ę. Miał na sobie ksi ęż owsk ą marynark ę Harry’ego. Drugi z karabinierów gestem nakazał Elenie, żeby opu ściła okno. Dziewczyna zignorowała go i odwróciła głow ę do tego, który stał po stronie Harry’ego. – Jechali śmy na pogrzeb. Pami ęta pan? – powiedziała po włosku. – Owszem. – Wła śnie wracamy. Ojciec Dolgetta – wskazała na Danny’ego, po czym ściszyła głos, jakby nie chc ąc go obudzi ć – przyjechał a ż z Mediolanu, żeby odprawi ć msz ę świ ętą. Widzi pan, jaki on mizerny? Jest chory; nie powinien jecha ć tak daleko, ale si ę uparł. No i prosz ę, pogorszyło mu si ę. Niech pan tylko popatrzy. Musimy go poło żyć do łó żka, zanim si ę całkiem rozchoruje. Policjant przygl ądał si ę im przez dłu ższ ą chwil ę, świec ąc latark ą to na Danny’ego, to na Harry’ego. – O co panu chodzi, panie władzo? – Elena mówiła podniesionym głosem, z błyskami rozdra żnienia w oczach. – Mo że mamy wysi ąść ? A jego mamy obudzi ć, tak? Mo że on te ż ma wysi ąść ? Przecie ż nas pan zna. Długo jeszcze b ędziemy musieli tu stercze ć? Auta za nimi zacz ęły tr ąbi ć. Kierowcy niecierpliwili si ę, kolejka si ę wydłu żała. Wreszcie carabiniere zgasił latark ę, skin ął głow ą swemu towarzyszowi i machn ął dłoni ą, żeby przeje żdżali.

100

Roscani odłamał kawałek czekolady, wło żył go do ust i zamkn ął teczk ę z aktami Interpolu. Cz ęść pierwsza, pi ęć dziesi ąt dziewi ęć stron, zawierała szczegółowe informacje na temat dwudziestu siedmiu męż czyzn i dziewi ęciu kobiet zaklasyfikowanych jako terrorystów, których terenem działania była Europa. W cz ęś ci drugiej na dwudziestu o śmiu stronach opisano morderców, wci ąż znajduj ących si ę na wolno ści, najprawdopodobniej tak że w Europie. Było ich czternastu, sami m ęż czy źni. Ka żda z tych osób mogła dokona ć zamachu na autobus do Asy żu. Ka żdy z m ęż czyzn mógł by ć tym, którego zmasakrowane zwłoki zidentyfikowano bł ędnie jako ojca Daniela; wła ścicielem hiszpa ńskiego pistoletu Llama. A jednak w opinii Roscaniego żaden z nich nie kojarzył si ę z owym sadystycznym, wielce pomysłowym i pobudzonym erotycznie maniakiem, jakiego wyczuwał w blondynie z podrapan ą twarz ą, prawdziwym arty ście szpikulca i brzytwy. Podenerwowany, przeklinaj ąc samego siebie za pomysł z rzuceniem palenia, wstał i otworzywszy drzwi swego małego „sanktuarium”, wrócił do wypełnionej zgiełkiem sali balowej w Villa Lorenzi. Id ąc do wyj ścia i rozgl ądaj ąc si ę po sali, uzmysłowił sobie, że nie miał przedtem racji. To prawda, że Gruppo Cardinale była jak armia. Za du ża. Trudna w dowodzeniu. Wzbudzaj ąca zbyt wiele zainteresowania. Popełniaj ąca bł ędy. Bior ąc jednak pod uwag ę cało ść sytuacji, powinien by ć zadowolony, że j ą ma. Takiej gry nie nale ży rozgrywa ć w pojedynk ę. Takich poszukiwa ń nie mo żna było prowadzi ć osobi ście, jakby to zrobił jego ojciec, s ądz ąc, że on i tylko on sam potrafi znale źć wła ściwe rozwi ązanie. To była operacja wymagaj ąca koncentracji sił i środków, tysi ęcy otwartych głów i czujnych oczu, przeczesuj ących teren centymetr po centymetrze. Wył ącznie ta metoda dawała szans ę zatrza śni ęcia pułapki i gwarantowała, że zwierzyna znowu si ę z niej nie wy śli źnie.

Bellagio. Ko ściół Santa Chiara; 22.15 Harry siedział z Dannym w ciemnej szoferce, czekaj ąc, aż wróci Elena. Nie było jej ju ż prawie pół godziny i czuł, jak z wolna wzbiera w nim niepokój. Drug ą stron ą ulicy przeszło kilkoro nastolatków; żartowali i śmiali si ę, jeden brzd ąkał na gitarze. Par ę minut wcze śniej przespacerował tamt ędy starszy pan z dwoma małymi psami na smyczy, nuc ący co ś pod nosem. Kiedy śmiechy młodych ludzi oddaliły si ę, nastała kompletna cisza, zwi ększaj ąc poczucie izolacji Harry’ego i strach, że zostan ą złapani. Spojrzał na Danny’ego, który spał na siedzeniu obok w pozycji embrionalnej, z podkurczonymi nogami w niebieskich łupkach. Był to niewinny, nie świadomy sen, jak sen dziecka. Zapragn ął wyci ągn ąć r ękę i dotkn ąć go, zapewni ć jeszcze raz, że wszystko b ędzie dobrze. Tymczasem rzucił znów spojrzenie na ko ściół, maj ąc nadziej ę zobaczy ć wychodz ącą ze ń Elen ę. Zobaczył jednak tylko pust ą ulic ę z zaparkowanymi po obu stronach samochodami. Nagle ogarn ęła go fala emocji, uczucie gł ębokie i płyn ące gdzie ś z zakamarków duszy. Uświadomił sobie, dlaczego si ę znalazł w tym miejscu. Była to spłata długu, oswobodzenie si ę od jego ci ęż aru, spełnienie karmanu. Dotrzymywał wła śnie obietnicy, zło żonej Danny’emu przed laty, kiedy wyje żdżał na studia. Danny był wtedy jeszcze bardziej zbuntowany ni ż przedtem, nieustannie wywołuj ący konflikty w domu i w szkole; do tego dochodziły problemy z policj ą. Harry miał za dwa dni rozpocz ąć swój pierwszy rok na Harvardzie i stał ju ż z walizk ą, gotowy do wyj ścia. Czekał tylko na Danny’ego, żeby si ę z nim po żegna ć. Nagle jego brat wszedł do domu, z umorusan ą twarz ą, zmierzwionymi włosami i poobcieran ą w walce praw ą dłoni ą. Spojrzał na walizk ę, potem na Harry’ego i chciał przej ść koło niego, nie odzywaj ąc si ę. Harry złapał go mocno i przyci ągn ął do siebie. Wci ąż brzmiały mu w uszach wypowiedziane wówczas słowa. „Sko ńcz tylko szkoł ę, dobra? – oświadczył zdecydowanym głosem. – Wtedy przyjad ę i zabior ę ci ę do siebie... Nie zostawi ę ci ę tutaj, obiecuj ę”. To było co ś wi ęcej ni ż obietnica. Było to przedłu żenie paktu, który kiedy ś zawarli, postanawiaj ąc po śmierci siostry i ojca i po po śpiesznym, nieudanym powtórnym zam ąż pój ściu matki, że pomog ą sobie wzajemnie w wydostaniu si ę st ąd. Z tego życia, z tego miasta, z tej rodziny. I nigdy tu nie wróc ą. To była przysi ęga. Pewnik. Brat obiecał bratu. Nigdy si ę jednak tak nie stało, z wielu powodów. I chocia ż o tym nie rozmawiali, chocia ż okoliczno ści si ę zmieniły, bo Danny zaraz po szkole wst ąpił do marines, Harry wiedział, że tak czy inaczej powodem zerwania kontaktu było wła śnie to, że wtedy nie wrócił. Zło żył obietnic ę i nie próbował nawet jej dotrzymać. I Danny wci ąż mu to pami ętał. No wi ęc spełnia j ą teraz. Wreszcie si ę zjawił, żeby zabra ć brata ze sob ą.

22.25 Kolejne spojrzenie na ko ściół. Ulica wci ąż ciemna i pusta, Ani śladu Eleny. Wtem cisz ę przerwał stłumiony dzwonek telefonu. Harry wzdrygn ął si ę i zacz ął rozgl ąda ć, próbuj ąc dociec, sk ąd dobiega d źwi ęk. Wreszcie u świadomił sobie, że to jego własna komórka, któr ą wetkn ął do schowka, kiedy poszedł z Elen ą do jaskini po Danny’ego. Sygnał nagle umilkł, a po chwili rozdzwonił si ę znowu. Harry otworzył schowek po stronie pasa żera, wyci ągn ął telefon i wł ączył go. – Tak? – powiedział z wahaniem, wiedz ąc, że tylko jedna osoba wie, jak si ę z nim skontaktowa ć. – Harry? – Adrianna. – Harry, gdzie ty jeste ś? Wyczuł w jej głosie specyficzn ą, sonduj ącą modulacj ę. Nie trosk ę, nie ciepło, nie przyja źń . Chodziło o jej interes. O to, co uzgodnili na pocz ątku, że ona i Eaton b ędą mogli porozmawia ć z Dannym jako pierwsi. – Harry? – No, słucham. – Czy twój brat jest z tob ą? – Tak. – Powiedz mi, gdzie jeste ście. 22.30 Rzut oka wzdłu ż ulicy. Ani śladu Eleny. A gdzie ty jeste ś, Adrianna? – W Bellagio, w hotelu Du Lac. Ty te ż tu jeste ś zameldowany. – Eaton jest z tob ą? – Nie. Dopiero jedzie z Rzymu. Nagle u szczytu stromej ulicy wyłoniły si ę zza zakr ętu światła reflektorów. Policjanci na motocyklach. Zje żdżali w dół. Poruszali si ę powoli, światła ulicznych lamp rzucały refleksy na ich hełmy, a oni przygl ądali si ę ka żdemu samochodowi po kolei, rozgl ądali po chodnikach, szukali. Jego; i Danny’ego. – Harry, jeste ś tam? Danny poruszył si ę nagle. Chryste, tylko nie teraz! Oby nie stało si ę to, co w grocie! – Powiedz, gdzie jeste ś. Przyjad ę po ciebie – mówiła Adrianna. Danny znów si ę poruszył. Policjanci byli ju ż blisko. Kilka samochodów od nich. – Cholera, Harry, odezwij si ę. Powiedz wreszcie, gdzie... Harry przerwał poł ączenie i przylgn ął całym ciałem do Danny’ego, chowaj ąc si ę poni żej poziomu okna i modl ąc, żeby brat był cicho. Nagle gdzie ś pod nim telefon znów zadzwonił. Adrianna nie dawała za wygran ą. – Bo że – wyszeptał Harry. Sygnał był gło śny. Przenikliwy. Miał wra żenie, jakby go puszczono przez gło śniki. Zacz ął gmera ć rozpaczliwie pod sob ą, usiłuj ąc wymaca ć aparat w ciemno ści. Ale telefon zapl ątał si ę gdzie ś mi ędzy fałdami ich ubra ń. Obj ął wi ęc mocniej ramionami Danny’ego, chc ąc stłumi ć dzwonienie własnym ciałem. Dr żą c, by w wieczornej ciszy nie usłyszeli go policjanci. Nim sygnał wreszcie umilkł, min ęła cała wieczno ść . Znowu zrobiło si ę cicho. Harry’ego korciło, żeby si ę podnie ść , sprawdzi ć, czy policjanci odjechali. Ale nie miał odwagi. Słyszał gło śne bicie własnego serca. Raptem kto ś mocno zapukał w okno. Przeszył go dreszcz. Wszystkie zmysły zamarły jak ści ęte mrozem. Pukanie si ę powtórzyło. Tym razem gło śniej. Przera żony i zrezygnowany, podniósł w ko ńcu głow ę. To była Elena. Za ni ą stał jaki ś ksi ądz. Mieli ze sob ą wózek inwalidzki.

101

Przy stoliku pod oknem w barze hotelu Florence siedziała atrakcyjna kobieta bł ękitnym żakiecie i du żym słomkowym kapeluszu. Widziała st ąd nabrze że i przysta ń wodolotów. Widziała te ż funkcjonariuszy z Gruppo Cardinale, przy kasie biletowej i na samym pomo ście. Przygl ądali si ę uwa żnie pasa żerom czekaj ącym na statek. Odwrócona nieco plecami do sali, wyci ągn ęła z torebki telefon komórkowy i wybrała numer w Mediolanie. Sygnał przechwyciło specjalne urz ądzenie przeł ączaj ące i przesłało go dalej, pod kolejny numer identycznego urz ądzenia w Civitavecchia na wybrze żu. To urz ądzenie poł ączyło si ę wreszcie z nie rejestrowanym numerem w Rzymie. – Si – odezwał si ę m ęski głos. – Mówi „S” – rzekł Thomas Kind. – Un momento. Cisza. I po chwili... – Tak. – Kolejny m ęski głos. Zniekształcony elektronicznie, żeby nie mo żna go było rozpozna ć. Dalsza konwersacja odbywała si ę po francusku. „S”: Obiekt żyje. Prawdopodobnie ranny. I musz ę niestety oznajmi ć, że mi uciekł. Męski głos: Wiem. „S”: Co mam robi ć? Mog ę zrezygnowa ć, je śli pan chce. Męski głos: Nie. Podziwiam twoj ą nieust ępliwo ść i sprawno ść działania... Policja wie, że tam jeste ś. Szukaj ą ci ę, ale nie maj ą poj ęcia, kogo szuka ć. „S”: Tak te ż s ądziłem. Męski głos: Czy mo żesz opu ści ć teren? „S”: Przy odrobinie szcz ęś cia. Męski głos: To przyjed ź tutaj. „S”: Mog ę pod ąż ać za obiektem na miejscu. Nawet z policj ą na karku. Męski głos: Wiem, ale po co, skoro mo żna obudzi ć ćmę i zwabi ć j ą do płomienia? Palestrina nacisn ął guzik na małej skrzynce obok telefonu, po czym podał słuchawk ę Farelowi, który j ą odło żył. Watyka ński sekretarz stanu przez dłu ższ ą chwil ę siedział nieruchomo, patrz ąc na swój sk ąpo o świetlony, wyło żony marmurem gabinet, pełen obrazów, rze źb i starych ksi ąg na półkach. Otaczały go całe stulecia historii. Rezydencja Palestriny w pałacu Sykstusa V znajdowała si ę bezpo średnio pod apartamentem papie ża. Apartamentem, w którym Ojciec Świ ęty spał teraz, wyczerpany fizycznie i umysłowo po trudach dnia. Ufny, że jego doradcy, dzier żą cy ster Stolicy Apostolskiej, utrzymuj ą wła ściwy kurs. – Je śli mo żna, Eminencjo... – przerwał cisz ę Farel. Palestrina spojrzał na niego. – Mów, co ci chodzi po głowie. – Ten ksi ądz. Thomas Kind go nie powstrzyma, Roscani ze swoj ą armi ą te ż nie. Jest jak kot, który zawsze spada na cztery łapy. Oczywi ście mo żemy go zwabi ć w pułapk ę... Ale co b ędzie, je żeli on przedtem zacznie gada ć? – Chcesz powiedzie ć, że przez jednego człowieka mo żemy straci ć Chiny. – Tak. I nie b ędziemy mogli na to nic poradzi ć. Poza zaprzeczaniem wszystkiemu. Ale Chiny i tak przepadną, a podejrzenia pozostan ą na wieki. Palestrina powoli obrócił si ę na krze śle ku stoj ącemu za jego plecami zabytkowemu kredensowi i umieszczonej na nim rze źbie. Było to marmurowe popiersie Aleksandra Macedo ńskiego, pochodz ące z pi ątego wieku. – Urodziłem si ę jako syn króla Macedonii. – Mówił do Farela, lecz jego wzrok spoczywał na rze źbie. – Moim wychowawc ą był Arystoteles. Mojego ojca zamordowano, kiedy miałem dwadzie ścia lat, i wówczas ja zostałem królem, otoczony zewsz ąd jego wrogami. Niebawem dowiedziałem si ę, którzy to, i kazałem ich ści ąć . A potem, zgromadziwszy wokół siebie oddanych mi ludzi, zgniotłem wzniecon ą przez tamtych rebeli ę. Po dwóch latach byłem ju ż władc ą Grecji i przekroczywszy Dardanele, najechałem Persj ę na czele armii trzydziestu pi ęciu tysi ęcy Greków i Macedo ńczyków. Palestrina powoli, wy ćwiczonym ruchem, obrócił si ę ku Farelowi, tak że lampa o świetliła jego twarz pod tym samym k ątem, co popiersie Aleksandra, upodabniaj ąc oba profile do siebie. Jego wzrok poszukał oczu Farela i kardynał mówił dalej. Słuchaj ąc go, szef watyka ńskiej słu żby porz ądkowej czuł w ędruj ący wzdłu ż kr ęgosłupa dreszcz. Z ka żdym słowem spojrzenie Palestriny mroczniało i odpływało w dal, jakby si ę coraz bardziej stapiał z postaci ą, któr ą w swoim mniemaniu był. – Pod Troj ą pokonałem czterdziestotysi ęczne wojska, straciwszy zaledwie stu dziesi ęciu ludzi. Stamt ąd pod ąż yłem na południe, gdzie stan ąłem naprzeciw króla Dariusza i armii perskiej licz ącej pół miliona żołnierzy. Po naszym zwyci ęstwie Dariusz uciekł, zostawiaj ąc matk ę, żon ę i dzieci. Nast ępnie wzi ąłem Tyr i Gaz ę i ruszyłem do Egiptu, dzi ęki czemu zapanowałem nad całym wschodnim wybrze żem Morza Śródziemnego. Potem przyszedł Babilon i to, co pozostało z imperium perskiego za południowym wybrze żem Morza Kaspijskiego, a ż po Afganistan... A w ko ńcu zwróciłem si ę na północ, ku terenom zwanym dzi ś rosyjskim; Turkiestanem i dalej, ku Azji Środkowej. Było to... – wzrok Palestriny odpłyn ął w przestrze ń – ...w roku trzysta dwudziestym siódmym przed Chrystusem. I wi ększo ści z tych czynów udało mi si ę dokona ć w przeci ągu trzech lat. – Nagle kardynał spojrzał znów wprost na Farela, całkowicie przytomny i obecny. – Nie poniosłem kl ęski w Persji, Jacovie. I nie ponios ę jej tak że w Chinach. – Zni żył głos, świdruj ąc rozmówc ę wzrokiem. – Przyprowad ź mi tu Bardoniego. Natychmiast.

102

Bellagio; 22.50

Elena le żała w ciemno ści, wpatrzona w prostok ąt światła padaj ącego na ścian ę z małego okna pod sufitem. Znajdowali si ę w convento, przylegaj ącym do ko ścioła klasztorze ojców franciszkanów. Poza niewysokim, sympatycznym ojcem Renatem, który towarzyszył jej do ci ęż arówki, oraz dwoma czy trzema innymi duchownymi, pozostali znajdowali si ę na modlitewnym odosobnieniu. Był to szcz ęś liwy traf, dzi ęki któremu otrzymała osobny pokoik dla siebie, przylegaj ącą do ń sypialni ę dla ojca Daniela i pokój naprzeciwko dla Harry’ego Addisona. Wci ąż żałowała, że tak bardzo opó źniła swój powrót do ci ęż arówki, nara żaj ąc Harry’ego na kolejne niebezpiecze ństwo, ale nie miała wła ściwie wyboru. Ojca Renata bardzo trudno było przekona ć. Udało jej si ę to dopiero, gdy zatelefonowała do matki przeło żonej w Sienie i poprosiła j ą, żeby porozmawiała z zakonnikiem. Wtedy ust ąpił i poszedł z ni ą do samochodu. Ale musieli jeszcze zaczeka ć w cieniu ko ścioła, a ż odjedzie policyjny patrol na motocyklach. Kiedy wrócili do klasztoru, nakarmili ojca Daniela budyniem ry żowym i herbat ą i poło żyli go do łó żka. Elen ę i Harry’ego ojciec Renato zaprowadził do niedu żej klasztornej kuchni i pocz ęstował makaronem z kawałkami kurczaka, który pozostał z kolacji. Po posiłku pokazał im pokoje, w których mieli spa ć, i wrócił do swojej celi, uprzedziwszy ich, że nazajutrz bracia zakonni wracaj ą i cała trójka musi opu ści ć klasztor. Opu ści ć klasztor, pomy ślała Elena, wci ąż wpatrzona w świetln ą plam ę na suficie. I dok ąd si ę uda ć? Ta my śl obudziła w niej co ś jeszcze – jej własne poczucie wolno ści, czy raczej jej braku. Punktem zwrotnym był ten moment w jaskini, kiedy w nagłym przypływie emocji wybuchn ęła płaczem i Harry zostawił brata, żeby j ą przytuli ć i pocieszy ć, cho ć przecie ż widziała, jak bardzo sam był wyczerpany, niemal u kresu sił. Jeszcze bardziej podziałała na ni ą chwila, gdy ujrzał j ą półnag ą w grocie. Obraz tego zdarzenia wracał w jej pami ęci – jego szybkie przeprosiny i wycofanie si ę do jaskini – czuła coraz mniej za żenowania, a coraz wi ęcej erotycznego pobudzenia. Zastanawiała si ę, czy gdyby nie była zakonnic ą, nie zatrzymałby na niej oczu dłu żej, pomimo powagi sytuacji. Była w ko ńcu jeszcze młoda i miała chyba niezł ą figur ę. Nagle, po raz pierwszy od wyjazdu z Pescary, kiedy to le żała na łó żku, słuchaj ąc przez interkom oddechu Danny’ego, poczuła przypływ seksualnego podniecenia. Noc była parna i Elena, zdj ąwszy habit, le żała pod prze ścieradłem naga. Uczucie podniecenia narastało i całe jej ciało ogarn ęła fala ciepła. Dotkn ęła dło ńmi piersi. Ponownie zobaczyła w wyobra źni Harry’ego, jak wychodzi z jaskini, i poczuła na sobie jego spojrzenie. Zrozumiała wtedy, że jej pragnienie stania si ę w pełni kobiet ą, całkowicie i w sensie fizycznym, było autentyczne. Ró żnica polegała na tym, że teraz ju ż si ę go nie bała. Je żeli Bóg poddawał j ą próbie, to mo że nie tyle wystawiał na pokuszenie sił ę jej charakteru i zdolno ść dotrzymania ślubów czysto ści i posłusze ństwa, ile raczej pomagał odnale źć prawdziw ą siebie. Tak ą, jak ą chciałaby by ć. I mo że to wła śnie była odpowied ź na pytanie, dlaczego to wszystko si ę dzieje. Po co w jej życiu pojawił si ę Harry? Po to, żeby pomóc jej podj ąć t ę decyzj ę, raz na zawsze. Sama jego obecno ść i sposób bycia poruszały j ą w sposób, jakiego jeszcze nigdy nie do świadczyła. Była w tym czuło ść i świe żość . I ukojenie, odsuwaj ące od niej poczucie winy i wyobcowania, które odczuwała do tej pory zawsze, kiedy budziły si ę w niej emocje. Było tak, jakby otworzyła wreszcie zakazane drzwi i odkryła, że po drugiej stronie istnieje bezpieczne i pełne rado ści życie i że w porz ądku jest by ć żywym i mie ć te same nami ętno ści i uczucia, co wszyscy. Że w porz ądku jest by ć Elen ą Voso. Harry usłyszał ciche pukanie i drzwi jego pokoju uchyliły si ę w mroku. – Panie Addison – szepn ęła Elena. – Co si ę stało? – Usiadł na łó żku, zaniepokojony. – Nic złego, panie Addison... Czy nie ma pan nic przeciwko temu, żebym weszła na chwil ę? Harry zawahał si ę zaskoczony. – Prosz ę, oczywi ście... Drzwi otworzyły si ę szerzej, na tle przy ćmionego światła Z korytarza zobaczył zarys jej sylwetki, po czym drzwi si ę zamkn ęły. – Przepraszam, że pana obudziłam. – Nic si ę nie stało. W pokoju zrobiło si ę prawie ciemno i Harry ledwie widział, jak dziewczyna zbli ża si ę do jego łó żka. Miała na sobie habit, lecz była boso i wydawała mu si ę jaka ś dziwnie podekscytowana i nerwowa. – Niech siostra si ądzie – wskazał brzeg łó żka. Elena popatrzyła na łó żko i rzuciła szybkie spojrzenie na Harry’ego. – Raczej postoj ę, panie Addison – odparła. – Harry. – Harry – powtórzyła z nerwowym u śmiechem. – Co si ę stało? – Ja... podj ęłam wła śnie pewn ą decyzj ę i chciałam, żeby pan te ż wiedział... Skin ął głow ą, wci ąż niepewny, do czego ona zmierza. – Pami ęta pan, kiedy si ę spotkali śmy pierwszy raz, powiedziałam panu, że opiekowanie si ę ojcem Danielem to praca zlecona mi przez Boga. – Tak. – No wi ęc, kiedy ju ż si ę to sko ńczy... – przerwała i Harry widział, że szuka w sobie odwagi – ...mam zamiar poprosi ć moich przeło żonych o zwolnienie ze ślubów i odej ść z klasztoru. Harry milczał przez dług ą chwil ę. W ko ńcu zapytał: – Czy pytasz mnie o zdanie? – Nie, stwierdzam tylko fakt. – Eleno – rzekł łagodnie – mo że zanim podejmiesz ostateczn ą decyzj ę, powinna ś sobie uprzytomni ć, że po tym, przez co przeszli śmy, żadne z nas nie jest w stanie my śle ć przejrzy ście. – Zdaj ę sobie z tego spraw ę... Harry. I wiem te ż, że te nasze przej ścia pomogły mi tylko ja śniej sobie uświadomi ć my śli i uczucia, które towarzysz ą mi ju ż od dawna. Mówi ąc najpro ściej... chc ę by ć z m ęż czyzn ą. I kocha ć go na wszystkie mo żliwe sposoby i pragn ę, żeby on te ż mnie tak kochał. Harry obserwował j ą uwa żnie, patrzył, jak oddycha gł ęboko, jak w jej oczach, nawet w tym nikłym świetle, błyskaj ą iskierki determinacji. – To sprawa bardzo osobista, Eleno – odparł. Dziewczyna milczała. – Mo że tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego mówisz to wszystko akurat mnie... – Dlatego, że nie wiem, co mo że si ę zdarzy ć jutro, i chc ę, żeby o tym wiedział kto ś, kto mnie zrozumie. I dlatego, że chciałam... Harry... żeby ś wła śnie ty to usłyszał. – Elena przez dług ą chwil ę wpatrywała si ę we ń z napi ęciem, potem za ś szepn ęła: – Dobranoc i niech ci ę Bóg błogosławi. – Po czym odwróciła si ę i wyszła. Harry spogl ądał za ni ą, gdy szła przez pokój, a po sekundzie mign ęła mu w drzwiach i znikn ęła. Przyszła podzieli ć si ę z nim czym ś bardzo osobistym, lecz nie był do ko ńca pewien dlaczego. Wiedział tylko, że na pewno nie spotkał nigdy w życiu kogo ś takiego jak ona. A tak że, że je śli nawet go poci ągała, to czas nie był ku temu odpowiedni. Dodatkowe emocje oznaczały w tej chwili jedynie dodatkowe przeszkody, a tych ju ż mieli w nadmiarze. Je żeli które ś z nich si ę teraz rozklei, mo że si ę to sko ńczy ć tragicznie dla wszystkich.

103

Atrakcyjna, ubrana z klas ą kobieta w słomkowym kapeluszu stała w kolejce pasa żerów czekaj ących na wodolot. Stateczek zbli żał si ę ju ż do pomostu po ciemnej toni jeziora. U szczytu prowadz ących do miasteczka schodów stało czterech policjantów z Gruppo Cardinale. W kamizelkach kuloodpornych i z uzi w r ękach obserwowali okolic ę. Czterech kolejnych patrolowało przysta ń, przygl ądaj ąc si ę twarzom pasa żerów w poszukiwaniu trójki zbiegów. Wyrywkowa kontrola dokumentów potwierdziła, że prawie wszyscy na przystani to zagraniczni tury ści. Z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Brazylii, Australii i Stanów Zjednoczonych. – Grazie – powiedział młody funkcjonariusz, oddaj ąc paszport Julii Louise Phelps. Zasalutował i u śmiechn ął si ę. To nie blondyn zabójca z poharatan ą twarz ą, nie włoska zakonnica ani ameryka ński ksi ądz czy jego brat. Miał przed sob ą wysok ą atrakcyjn ą kobiet ę, Amerykank ę, jak si ę wcze śniej domy ślił. W wielkim słomkowym kapeluszu na głowie. Uśmiechaj ącą si ę w szczególny sposób. Dlatego wła śnie podszedł do niej i poprosił o dokumenty – nie z powodu jej podejrzanego wygl ądu, lecz żeby poflirtowa ć. Pozwoliła mu na to. Wodolot zacumował i wysiedli z niego ci, których celem było Bellagio. Amerykanka schowała paszport do torebki, posłała policjantowi jeszcze jeden u śmiech i weszła na pokład wraz z innymi. Po chwili wci ągni ęto trap, rozległ si ę ryk silników i wodolot odbił od nabrze ża. Policjanci na pomo ście i ci u szczytu schodów patrzyli, jak nabiera szybko ści, a potem unosi si ę nad wod ę i niknie na tle ciemnego jeziora, płyn ąc w kierunku Tremezzo i Lenno, a potem przez Lezzeno i Argegno z powrotem do Como. Wodolot „Freccia delie Betulle” był ostatnim tego wieczora i policjanci poczuli wreszcie ulg ę. Kolejny dzie ń ci ęż kiej pracy mieli za sob ą. Wiedzieli, że dobrze wykonuj ą swoje zadanie, że pod ich czujnym okiem nie mógł prze ślizn ąć si ę żaden z uciekinierów.

Watykan. Środa, 15 lipca; 00.20 Jacov Farel otworzył drzwi prywatnego gabinetu Palestriny i do środka wszedł ksi ądz Bardoni. W okularach na nosie, powa żny i spokojny, jakby nie robiła na nim wra żenia pó źna pora ani miejsce, do którego został wezwany. Nie okazuj ąc żadnych emocji, po prostu przybył na wezwanie przeło żonego. Palestrina siedział za biurkiem. Gestem polecił młodemu ksi ędzu, by usiadł na stoj ącym przed nim krze śle. – Wezwałem ci ę tutaj – zwrócił si ę do niego – poniewa ż chciałem ci osobi ście zakomunikowa ć o chorobie kardynała Marsciana. – Kardynał jest chory? – Bardoni uniósł si ę z krzesła. – Zemdlał tu, w moim biurze, dzi ś wieczorem, po spotkaniu w ambasadzie chi ńskiej. Lekarze s ądz ą, że przyczyn ą jest po prostu przem ęczenie, ale nie s ą pewni. Trzymaj ą go wi ęc pod obserwacj ą. – Gdzie? – Tutaj, w Watykanie – odparł Palestrina. – W Wie ży Świ ętego Jana, w apartamentach go ścinnych. – Dlaczego nie w szpitalu? – zapytał Bardoni i k ątem oka zauwa żył, że Farel post ąpił krok ku niemu. – Dlatego, że ja tak zdecydowałem. Poniewa ż wiem chyba, co jest przyczyn ą tego „przem ęczenia”... – Mianowicie? – Mianowicie nie ko ńcz ąca si ę historia z ojcem Danielem. – Palestrina przygl ądał si ę uwa żnie młodemu kapłanowi. Jak dot ąd nie było po nim wida ć cienia emocji, nawet w tej chwili, gdy padło imi ę „zmarłego” ksi ędza. – Nie rozumiem – rzekł Bardoni spokojnie. – Kardynał Marsciano przysi ęgał, że on nie żyje. I mo że nawet wci ąż jest o tym przekonany, podobnie jak policja. Jednak że pojawiły si ę nowe dowody, z których wynika, że ojciec Daniel nie tylko znajduje si ę w śród żywych, lecz ma si ę na tyle dobrze, by nieustannie wymyka ć si ę siłom prawa. Co oznacza, że jest równie ż w stanie porozumiewa ć si ę z innymi... – Palestrina przerwał, świdruj ąc Bardoniego wzrokiem, upewniaj ąc si ę, że słucha go uwa żnie i zrozumie nale życie to, co zaraz usłyszy. – Kardynałowi Marscianowi sprawiłoby zapewne ogromn ą rado ść ujrzenie ojca Daniela żywym – mówił dalej. – Poniewa ż jednak musi znajdowa ć si ę pod opiek ą lekarzy i nie mo że uda ć si ę w podró ż, wniosek jest jeden: ksi ądz Addison powinien sam przyby ć... lub, je śli b ędzie to niezb ędne, zosta ć przyprowadzony... by zło żyć wizyt ę kardynałowi. W tym momencie Bardoni stracił jednak nieco pewno ści siebie. Rzucił ukradkowe spojrzenie ku Farelowi, jakby chc ąc si ę upewni ć, że ten w pełni opowiada si ę po stronie Palestriny i popiera areszt domowy nało żony na Marsciana. Zimny, beznami ętny wzrok szefa Stra ży nie pozostawiał co do tego żadnych w ątpliwo ści. Bardoni odzyskał rezon i z rozdra żnieniem w głosie zwrócił si ę do sekretarza stanu: – Sugeruje Eminencja, że ja si ę orientuj ę, gdzie jest ojciec Daniel i mog ę mu przekaza ć t ę wiadomo ść ? Że jest w mojej mocy ści ągni ęcie go jakim ś sposobem do Watykanu? – Pokrywka zdj ęta – rzekł Palestrina lekkim tonem – ćma wylatuje... Dok ąd poleci? To pytanie zadaje sobie wielu ludzi, którzy na ni ą poluj ą. Nie mog ą jednak jej pochwyci ć; w ostatniej chwili zawsze udaje jej si ę odlecie ć. To bardzo trudne, kiedy jest si ę chorym albo rannym. Chyba... że kto ś mu udziela pomocy. Kto ś współczuj ący, na przykład znany pisarz. Albo kto ś z duchowie ństwa. I że czuwa nad nim opieku ńcza dło ń kogo ś szkolonego w tej dziedzinie – piel ęgniarki albo zakonnicy; albo obu w jednej osobie. Która nazywa si ę na przykład siostra Elena Voso i przybyła z Sieny. Ksi ądz Bardoni nie zareagował nawet na to. Patrzył po prostu przed siebie nieobecnym wzrokiem, jakby w ogóle nie miał poj ęcia, o czym tamten mówi. Robił to celowo, żeby pokry ć poprzednie zmieszanie; wiedział jednak, że jest ju ż za pó źno. Palestrina pochylił si ę ku niemu. – Ojciec Daniel ma po drodze milcze ć – powiedział dobitnie. – Nie rozmawia ć z nikim. Je żeli go złapi ą po drodze, ma odpowiada ć policji, ł ącznie z Roscanim i Tagli ą, że niczego nie pami ęta... Bardoni otworzył usta, by zaprotestowa ć, Palestrina jednak uciszył go gestem dłoni, po czym doko ńczył swoj ą przemow ę, zni żaj ąc głos niemal do szeptu. – Niech że ksi ądz zrozumie, że ka żdy dzie ń nieobecno ści tutaj ojca Daniela pogarsza ć b ędzie samopoczucie kardynała Marsciana... Wraz z utrat ą ducha kardynał podupada ć te ż b ędzie na zdrowiu, a ż do momentu kiedy – Palestrina wzruszył ramionami – nie będzie to ju ż miało znaczenia. – Eminencjo – odparł sucho Bardoni. – Rozmawia ksi ądz z niewła ściw ą osob ą. Na temat miejsca pobytu ojca Daniela i mo żliwo ści skontaktowania si ę z nim wiem dokładnie tyle samo, co wszyscy. Sekretarz stanu przygl ądał mu si ę przez chwil ę, po czym uczynił znak krzy ża. – Che Dio ti protega – rzekł. – Niech ci ę Bóg ma w swej opiece. Farel podszedł natychmiast do drzwi i otworzył je. Po chwili wahania Bardoni wstał, min ął go bez słowa i znikn ął w mroku korytarza. Palestrina patrzył w ślad za nim. Niewła ściwa osoba? O, nie. Nie Bardoni. Umy ślny Marsciana i jego pomocnik od samego pocz ątku. To on wydostał ojca Daniela z miejsca eksplozji, pod nosem ekip ratowniczych, a potem przetransportował go do Pescary i kierował jego dalszymi przenosinami. Podejrzewali go oczywi ście – śledzili, zało żyli podsłuch w telefonie. Przypuszczali nawet, że to on był człowiekiem, który w Mediolanie wynaj ął wodolot do Bellagio. Ale nie potrafili mu niczego udowodni ć. Jedynym bł ędem, jaki popełnił, było jego dzisiejsze potkni ęcie, gdy spojrzał na Farela. Niewiele, ale to wystarczyło. Palestrina wiedział, że Marsciano wymagał od swego personelu bezwarunkowej lojalno ści. I skoro ufał ksi ędzu Danielowi na tyle, żeby si ę przed nim wyspowiada ć, musiał tak że zaufa ć Bardoniemu, ka żą c mu ratowa ć życie Amerykanina. A Bardoni skwapliwie wypełnił polecenie. Był wi ęc osob ą jak najbardziej wła ściw ą. Tote ż Palestrina nie w ątpił ani przez chwil ę, że jego przesłanie dotrze tam, gdzie powinno. 3.00 Sekretarz stanu siedział przy małym stoliku do pisania, w swojej sypialni. Miał na sobie czerwony jedwabny szlafrok i sandały, co w poł ączeniu z jego ogromn ą postur ą i grzyw ą białych włosów nadawało mu wygl ąd rzymskiego imperatora. Przed nim le żały poranne wydania kilku europejskich dzienników. Ka żdy z nich podawał na czołówce informacje o tragedii w Chinach. W małym telewizorze obok łó żka widział nadawan ą na żywo relacj ę WNN z Hefei. Pokazywano akurat wje żdżaj ące do miasta ci ęż arówki wypełnione żołnierzami Chi ńskiej Armii Ludowo-Wyzwole ńczej. Byli w kombinezonach, w rękawiczkach, z nadgarstkami i kostkami zabezpieczonymi ta śmą izolacyjn ą, a na twarzach mieli pomara ńczowe maski ochronne i gogle. Wszystko po to, żeby – jak wyja śnił podobnie ubrany korespondent WNN – podczas akcji usuwania stale rosn ącej liczby trupów ochroni ć si ę przed kontaktem z przenosz ącymi chorob ę płynami ciała. Kardynał odwrócił wzrok od telewizora i spojrzał na bateri ę telefonów przed sob ą. Wiedział, że Pierre Weggen odbywa wła śnie w Pekinie przyjacielsk ą rozmow ę z Yan Yehem. Z cał ą powag ą i bez najmniejszej sugestii, że pomysł mógł pochodzi ć od kogokolwiek innego poza nim, Weggen poło żyć miał podwaliny pod realizacj ę projektu przebudowy wodoci ągów w całych Chinach. Kardynał ufał, że sama pozycja szwajcarskiego bankiera i jego długoletnia za żyło ść z prezesem Narodowego Banku Chi ńskiego wystarcz ą, by ten ostatni przyklasn ął pomysłowi i przekonał do niego jak najszybciej sekretarza generalnego partii. Cokolwiek si ę tam działo, po zako ńczeniu spotkania i wymianie po żegnalnych uprzejmo ści Weggen na pewno do niego zatelefonuje, by zło żyć relacj ę. Palestrina spojrzał w stron ę łó żka. Powinien si ę poło żyć, wiedział jednak, że i tak nie za śnie. Wstał wi ęc i przeszedłszy do garderoby, przebrał si ę w swój codzienny strój, czarny garnitur z biał ą koloratk ą. Chwil ę pó źniej opu ścił apartament, wind ą dostawcz ą zjechał na parter i wyszedł do pogr ąż onych w ciemno ściach papieskich ogrodów. Zatopiony w my ślach, spacerował po alejkach przez godzin ę lub dłu żej. Ulic ą Czworobocznego Ogrodu do Centralnej Alei Le śnej i z powrotem, zatrzymuj ąc się na dłu żej przy siedemnastowiecznej Fontannie Latawca, dłuta Giovanniego Vasanzio. Orzeł wie ńcz ący fontann ę, heraldyczny symbol rodu Borghese, z którego pochodził papie ż Paweł V, dla Palestriny oznaczał co ś zupełnie innego. Dla niego był to symbol bardzo osobisty i doniosły, wi ążą cy go ze staro żytn ą Persj ą i jego drugim życiem. Wstrz ąsał całym jego jestestwem jak żadna inna rzecz na świecie. Czerpał z niego sił ę. Ta siła za ś dawała mu władz ę oraz pewno ść i przekonanie, że jego czyny s ą słuszne. I teraz także orzeł przykuł go na pewien czas do miejsca, a po chwili uwolnił. Ruszył dalej w ciemno ść , bez wyra źnego celu. Po pewnym czasie min ął dwie naziemne stacje satelitarne Radia Watyka ńskiego i sam ą wie żę radiow ą, a potem szedł dalej przez nie ko ńcz ące si ę połacie zieleni, utrzymywanej przez cał ą armi ę etatowych ogrodników, przez zagajniki, bocznymi ście żkami i skrajem rozległych przystrzy żonych trawników. Mijał magnolie i bugenwille. Przechodził pod sosnami i palmami, po śród d ębów i drzewek oliwnych, wzdłu ż biegn ących kilometrami, starannie wypiel ęgnowanych żywopłotów. Zaskakiwany co jaki ś czas fontann ą wody, tryskaj ącej ze spryskiwacza, uruchamianego mechanizmem zegarowym, niczym mina. Pewna my śl kazała mu nagle zawróci ć. W nikłym świetle pierwszego brzasku Palestrina znalazł si ę przy wej ściu do budynku z żółtej cegły, mieszcz ącego Dyrekcj ę Radia Watyka ńskiego. Wszedł do środka, a potem schodami do górnej wie ży i na jej kolisty balkon. Wsparty pot ęż nymi ramionami o kraw ędź blanek patrzył, jak nad wzgórzami Rzymu wstaje nowy dzie ń. Widział st ąd miasto, Pałac Apostolski, Bazylik ę Świ ętego Piotra i wi ększ ą cz ęść Ogrodów Watyka ńskich. Było to jego ulubione miejsce, które zarazem – tak si ę nieprzypadkowo składało – zapewni ć mu mogło równie ż fizyczn ą osłon ę, gdyby jej potrzebował. Sam budynek usytuowany był na wzgórzu, w pewnym oddaleniu od głównej cz ęś ci Watykanu i mógł dzi ęki temu posłu żyć do obrony. Taras, na którym stał, okr ąż ał cał ą budowl ę, pozwalaj ąc łatwo zauwa żyć zbli żaj ące si ę osoby. Stanowił doskonały punkt dowodzenia, z którego mo żna było kierowa ć obron ą. Były to mo że dziwaczne rozwa żania, niemniej zapadały mu coraz gł ębiej w serce. Szczególnie pod wpływem owej samotnej my śli, która skłoniła go do przyj ścia tutaj – refleksji nad stwierdzeniem Farela, że ojciec Daniel jest niczym kot, który zawsze spada na cztery łapy. Człowiekiem, który mo że pokrzy żowa ć jego plany wobec Chin. Przedtem ojciec Daniel był dla niego tylko drobn ą niedogodno ści ą, ropiej ącym wrzodem, który nale żało usun ąć . Jednak że fakt, że tak długo udawało mu si ę wymyka ć Thomasowi Kindowi, a tak że Roscaniemu z cał ą sfor ą policjantów, poruszał w duszy Palestriny strun ę, która wprawiała go w przera żenie – jego gł ęboko skrywan ą wiar ę w świat poga ńskich piekieł i zamieszkuj ących je złych duchów. To wła śnie owe mistyczne, zdeprawowane istoty – był tego pewien – sprowadziły na ń nagły atak parali żuj ącej gor ączki i w nast ępstwie śmier ć w m ęczarniach w wieku trzydziestu trzech lat, kiedy żył w ciele Aleksandra. Je śli to one kierowały krokami ojca Daniela... – Nie! – wykrzykn ął gło śno, po czym odwrócił si ę ku drzwiom i zdecydowanym krokiem poszedł w dół schodami, z powrotem do ogrodu. Nie pozwoli sobie wi ęcej my śle ć o tych duchach, postanowił, ani teraz, ani nigdy. Nie były rzeczywiste, pochodziły z jego wyobra źni. A przecie ż nie dopu ści, żeby zniszczyła go własna wyobra źnia.

104

Hefei, Chiny. Środa, 15 lipca; 11.40

Wymogi biurokracji i panuj ące zamieszanie, a tak że funkcja pa ństwowego kontrolera jako ści wody, nie pozwoliły Li Wenowi opu ści ć stacji uzdatniania tak szybko, jak tego pragn ął. W ko ńcu jednak to uczynił. Po prostu wyszedł z budynku, zostawiaj ąc za sob ą cały ten bałagan i wykłócaj ących si ę naukowców i polityków. A teraz brn ął ju ż przez Changjiang Lu, z ci ęż ką teczk ą w jednej r ęce, drug ą przyciskaj ąc do nosa chustk ę, w pró żnym wysiłku stłumienia smrodu rozkładaj ących si ę ciał. Chwilami szedł chodnikiem, chwilami schodził na jezdni ę, lawiruj ąc w śród sznurów karetek i tłumów wyl ęknionych, zdezorientowanych ludzi, rozpaczliwie usiłuj ących wydosta ć si ę z miasta, szukaj ących kogo ś z rodziny lub po prostu czekaj ących z przera żeniem na pierwsze dreszcze i nudno ści. Wi ększo ść robiła zreszt ą wszystkie te trzy rzeczy naraz. Kolejna przecznica i znalazł si ę przy hotelu Overseas Chinese, w którym były jego ubrania i walizka. Teraz w hotelu mie ścił si ę Sztab do Walki z Zatruciem Prowincji Anhui. Władze zaj ęły go błyskawicznie – go ściom kazano opu ści ć pokoje, a ich baga że zrzucono w po śpiechu na stos w głównym holu, przy czym cz ęść wyl ądowała na ulicy. Nawet gdyby miał czas, Li Wen i tak by nie wszedł do hotelu. Było tam zbyt wiele osób, które mogły go rozpozna ć i zacz ąć o co ś wypytywa ć. A Li Wen z pewno ści ą nie mógł ju ż sobie pozwoli ć na dalsze opó źnienie. Ze spuszczon ą głow ą poszedł wi ęc dalej, staraj ąc si ę nie patrze ć na ści ągni ęte przera żeniem twarze ludzi. Min ął kilka kolejnych przecznic i dotarł wreszcie do dworca kolejowego. Stały tam całe kolumny wojskowych ci ęż arówek, oczekuj ących na oddziały przybywaj ące do miasta poci ągiem. Ociekaj ąc potem i ściskaj ąc w r ękach teczk ę, przepychał si ę po śród żołnierzy, unikaj ąc żandarmerii. Z ka żdym kolejnym krokiem przychodziło mu to coraz trudniej. Jego czterdziestosze ścioletnie ciało, zdecydowanie nie wysportowane, odczuwało ju ż trudy i napi ęcie ostatnich dni, udręczone ci ągłym upałem i ohydnym odorem rozkładu, który przenikał ju ż teraz wszystko. Wreszcie Li Wen dotarł do przechowalni baga żu i odebrał podniszczon ą walizk ę, któr ą zostawił tu zaraz po przyje ździe. W walizce miał chemikalia, niezb ędne do przygotowania kolejnych „kul śniegowych”. Podwójnie obci ąż ony, przepchał si ę do wyj ścia na perony i przeszedł jeszcze pi ęć dziesi ąt metrów w śród ci żby uchod źców pragn ących wydosta ć si ę z miasta kolej ą. Za pi ętna ście minut miał przyjecha ć jego poci ąg. Wyładuj ą si ę z niego żołnierze i tłum ruszy do wagonów. Jemu, jako urz ędnikowi pa ństwowemu, przysługiwało miejsce siedz ące, za co był wyj ątkowo wdzi ęczny losowi. Kiedy sobie usi ądzie, b ędzie mógł wreszcie odpocz ąć . Podró ż do Wuhu potrwa dwie godziny, a tam przesi ądzie si ę na poci ąg do Nankinu, gdzie zatrzyma si ę w hotelu Xuanwu, zgodnie z planem. Nabierze sił i zacznie powoli napawa ć si ę świadomo ści ą swego czynu, poczuciem odpłaty wobec znienawidzonej totalitarnej władzy, która wiele lat temu zabiła mu ojca i obrabowała z dzieciństwa. I ciesz ąc si ę tymi odczuciami, oczekiwa ć b ędzie rozkazu, który skieruje go do nast ępnego celu.

105

Bellagio. Sztab Gruppo Cardinale, Villa Lorenzi. Środa, 15 lipca; 6.50

Roscani, bez marynarki i w rozpi ętej koszuli, rozejrzał si ę po wielkiej sali balowej. Pracowali w tej chwili nieliczni członkowie ekipy. O północy, w obliczu braku jakichkolwiek post ępów akcji, odesłał wi ększo ść ludzi, by si ę przespali na rozstawionych pi ętro wy żej łó żkach polowych, dostarczonych przez armi ę. Cz ęść ekipy była jednak w terenie. Castelletti wyleciał helikopterem ju ż o pierwszym brzasku, a Scala wyruszył jeszcze wcze śniej z powrotem do jaskini. Nie przekonany, że j ą do ść dokładnie przeszukali, chciał to zrobi ć jeszcze raz, przy pomocy dwóch ludzi z psami. Około drugiej Roscani przeprowadził ostatni ą rozmow ę telefoniczn ą, prosz ąc o przysłanie jeszcze o śmiu setek żołnierzy. Potem te ż si ę poło żył. O trzeciej pi ętna ście wstał, wzi ął prysznic i wło żył to samo ubranie, które nosił ju ż od dwóch dni. O czwartej doszedł do wniosku, że trzeba sko ńczy ć z t ą udr ęką. O szóstej rano lokalne radio i telewizja podały pierwszy komunikat, który odczytano tak że podczas porannych mszy w ko ściołach. Dokładnie za dwie godziny, punkt ósma rano, wojsko rozpocznie wielk ą operacj ę przeszukiwania całego rejonu Bellagio, sprawdzaj ąc wszystkie domostwa. Przesłanie było proste: zbiegowie musieli si ę gdzie ś ukry ć, na pewno zostan ą złapani, a ka żdy, kto udzielił im schronienia, uznany b ędzie za ich wspólnika i stosownie do tego os ądzony. Posuni ęcie Roscaniego było czym ś wi ęcej ni ż gro źbą; było manewrem obliczonym na skłonienie uciekinierów do opuszczenia kryjówki przed wyznaczon ą godzin ą. Dlatego policjanci i żołnierze uczestnicz ący w akcji zostali rozmieszczeni na pozycjach pół godziny przed jej ogłoszeniem. Czuwali teraz w absolutnym milczeniu, w nadziei, że ich zwierzyna wreszcie wychynie z ukrycia i rzuci si ę do ucieczki. 6.57 Roscani spojrzał na rokokowy zegar Erosa Barbu, wisz ący ponad milcz ącą estrad ą dla orkiestry, a potem powiódł wzrokiem po ludziach siedz ących przed komputerami i telefonami, przesiewaj ących informacje i koordynuj ących działania Gruppo Cardinale w terenie. W ko ńcu poci ągn ął łyk zimnej, słodkiej kawy i wyszedł na dwór, omiataj ąc jeszcze raz spojrzeniem bogaty wystrój sali. Jezioro Como było spokojne, powietrze nieruchome. Id ąc ku brzegowi, Roscani obejrzał si ę na imponuj ącą budowl ę. Jak mo żna było mieszka ć w takim miejscu, jak mo żna było żyć w taki sposób jak Eros Barbu? Nie mie ściło si ę to w głowie, szczególnie w głowie policjanta. Mimo to próbował sobie wyobrazi ć, co ju ż czynił wcze śniej, jak by to było, by ć cz ęś ci ą takiego świata. By ć zapraszanym tutaj na ta ńce przy graj ącej na żywo orkiestrze i kto wie, uśmiechn ął si ę, mo że nawet mie ć w sobie odrobin ę dekadencji? Kiedy znalazł si ę na żwirowej pla ży, rozmy ślania te ust ąpiły miejsca innym. Wrócił znów my ślą do dossier Interpolu, z którego nie zdołał si ę dowiedzie ć niczego o swoim blondynie ze szpikulcem do lodu i brzytw ą. Niemal równocze śnie uderzył go w nozdrza ci ęż ki zapach dzikich kwiatów. Była to wo ń raczej natarczywa ni ż przyjemna i w jednej chwili Roscani si ęgn ął pami ęci ą cztery lata wstecz, kiedy przydzielono go tymczasowo do wydziału zwalczania mafii w Ministerstwie Spraw Wewn ętrznych. Rozpracowywali seri ę mafijnych morderstw na Sycylii. Znalazł si ę wtedy na polu w pobli żu Palermo, ogl ądaj ąc wraz z innymi śledczymi zwłoki rolnika, wrzucone twarz ą w dół do rowu melioracyjnego. Był taki sam wczesny ranek i w tak samo nieruchomym, cho ć rze śkim powietrzu roznosiła si ę kąś liwa wo ń dzikich kwiatów, dominuj ąca nad innymi doznaniami. Kiedy odwrócili ciało i ujrzeli, że gardło ofiary zostało poder żni ęte od ucha do ucha, wszyscy zgodnym chórem wykrzykn ęli jedno nazwisko. Wiedzieli bowiem od razu, kim był zabójca; – Thomas Kind – powiedział Roscani na głos i od stóp a ż po czubek głowy przeszedł go dreszcz. Thomas Kind. W ogóle o nim nie pomy ślał. Terrorysta nie dawał o sobie zna ć od trzech lub wi ęcej lat i s ądzili, że albo nie żyje, albo przeszedł w stan spoczynku i mieszka sobie w miar ę bezpiecznie gdzie ś w Sudanie. – Rany boskie! – Roscani pobiegł p ędem w stron ę willi. Za dwadzie ścia minut mieli rozpocz ąć przeczesywanie domów.

106

Bellagio. Przysta ń promu samochodowego. W tym samym czasie.

Harry patrzył, jak uzbrojeni po z ęby carabinieri sprawdzaj ą m ęż czyzn ę i kobiet ę w ciemnej lancii przed nimi. Kazali kierowcy wysi ąść i otworzy ć baga żnik. Niczego nie znalazłszy, przepu ścili samochód, a kiedy lancia zjechała z rampy na prom, skin ęli na nich. – Teraz my – szepn ął Harry, czuj ąc w uszach łomot własnego pulsu. Siedzieli w pi ątk ę w białej furgonetce marki Ford z napisem Ko ściół Santa Chiara na drzwiach. Ojciec Renato za kierownic ą, Elena obok niego. Harry, Danny i młody, o chłopi ęcej twarzy ksi ądz Natalini z tyłu. Elena miała na sobie elegancki kostium, na nosie okulary w szylkretowej oprawie, a włosy zwi ązała w ciasny kok. Włoscy duchowni ubrani byli w swoje codzienne szaty. Danny te ż miał okulary. Obaj z Harrym zachowali brody, wło żyli długie czarne płaszcze zapi ęte pod szyj ą, a na głowy czarne mycki. Wygl ądali jak rabini i o to wła śnie chodziło. – Ja ich znam – powiedział cicho ojciec Renato, kiedy carabinieri podeszli z obu stron do okien. – Buon giorno, Alfonso; Massimo. – Ojciec Renato! Buon giorno. – Alfonso, pierwszy z mundurowych, wielki i niezgrabny, wygl ądał gro źnie, lecz kiedy rozpoznał ci ęż arówk ę i obu duchownych, uśmiechn ął si ę szeroko. – Buon giorno, padre – powtórzył, zwracaj ąc si ę do Nataliniego. – Buon giorno – uśmiechn ął si ę do niego młody ksi ądz, siedz ący przy Dannym. Przez nast ępne półtorej minuty, gdy ojciec Renato rozmawiał z policjantami, Harry miał wra żenie, że jego serce zaraz odmówi mu posłusze ństwa. Co kilka zda ń wychwytywał słowa, które rozumiał. Rabbino. Israele. Conferenza Cristiano-Guidea. Cała historia z rabinami to był jego pomysł. Zupełnie jak z kiepskiego filmu, szalony i niedorzeczny. I siedział teraz w ko ścielnej furgonetce, wstrzymuj ąc oddech, przepełniony l ękiem. Oczekuj ąc, że funkcjonariusze w ka żdej chwili mog ą nagle zamilkn ąć i kaza ć im wysi ąść . Zastanawiał si ę, co te ż najlepszego wymy ślił. Co ś jednak wymy śli ć musiał, i to szybko, kiedy tu ż przed świtem Elena przybiegła do jego pokoju z ojcem Renatem i oznajmiła, że jej matka przeło żona załatwiła miejsce, w którym b ędą mogli zosta ć przez jaki ś czas, tu ż za szwajcarsk ą granic ą. Korzystaj ąc z przyzwolenia swego zwierzchnika, ojciec Renato zgodził si ę pomóc im si ę tam dosta ć, lecz nie miał poj ęcia, jak to zrobi ć. A potem, ubieraj ąc si ę, Harry spojrzał mimowolnie w lustro, zobaczył, jak bujn ą ma ju ż brod ę i u świadomił sobie, że Danny te ż ma tak ą. To było wariactwo, które mogło si ę powie ść , szczególnie że ju ż dwukrotnie udało im si ę wprowadzi ć policjantów w bł ąd. Poza tym obaj włoscy ksi ęż a byli prawdziwymi duchownymi, a w dodatku znali niemal wszystkich miejscowych, ł ącznie z policjantami. Dochodziło do tego do świadczenie Harry’ego z Los Angeles. Sam był katolikiem, ale w przemy śle filmowym nie trzeba było rozległych kontaktów, żeby natrafi ć na kogo ś żydowskiego pochodzenia, czy to w śród przyjaciół, czy klientów. Od lat zapraszany był na Pasch ę, jadał śniadania w barze U Nata i Ala w Beverly Hills – oazie żydowskich pisarzy i artystów, odwiedzał ze swymi klientami ich krewnych w dzielnicach żydowskich wokół Fairfax, Beverly, Pico i Robertson. Nieraz frapowało go podobie ństwo jarmułki do katolickiej piuski i czarnych płaszczy rabinów do tych, które nosili ksi ęż a. A teraz, na dobre czy na złe, on i Danny przedzierzgn ęli si ę w rabinów z Izraela, odwiedzaj ących Włochy w ramach trwaj ącego mi ędzy oboma wyznaniami dyskursu religijnego. Elena za ś stała si ę ich włosk ą przewodniczk ą i tłumaczk ą z Rzymu. Pozostawało modli ć si ę, żeby komu ś z ich trójki nie kazano powiedzie ć czego ś po hebrajsku. – Fuggitivo. – Z ust jednego z karabinierów padło nagle słowo, które przywróciło Harry’ego do rzeczywisto ści, a ż poczuł skurcz w sercu. – Ścigany. – Fuggitho – potwierdził ojciec Renato, kiwaj ąc głow ą i dorzucaj ąc tre ściwy, ekspresyjny komentarz. Obaj karabinierzy najwyra źniej zgodzili si ę z nim, gdy ż nagle odst ąpili od samochodu, zasalutowali i kazali im jecha ć. Harry zerkn ął na Elen ę. Ojciec Renato wrzucił bieg i furgonetka ruszyła. Potoczyła si ę przez ramp ę i wjechała do ładowni promu. Obejrzawszy si ę, zobaczył, jak mundurowi podchodz ą do nast ępnego auta w kolejce. Pasa żerom kazali od razu wysi ąść i pokaza ć dokumenty; pojazd poddano dokładnemu przeszukaniu. Obecni w furgonetce nie mieli odwagi nawet spojrze ć na siebie. Siedzieli tylko w milczeniu, czekaj ąc z niepokojem w sercach, a ż ostatni samochód znajdzie si ę na pokładzie, wrota ładowni si ę zamkn ą i prom odbije od przystani. Doczekali si ę po kwadransie. Harry poczuł na całym ciele strumyczki potu i otarł wierzchem dłoni czoło. Ile razy jeszcze uda im si ę taka sztuczka? Jak długo jeszcze szcz ęś cie – je żeli tak to mo żna było nazwa ć – będzie im dopisywało? Prom to był krok pierwszy. Wypłyn ął do Menaggio o siódmej pi ęć dziesi ąt sze ść , cztery minuty przed rozpocz ęciem akcji przeczesywania półwyspu przez wojsko i kwadrans po znalezieniu przez karabinierów ci ęż arówki Salvatore Belsita w w ąskiej uliczce, niemal kilometr od ko ścioła Santa Chiara. Tu ż przed szóst ą zostawił j ą tam ksi ądz Natalini i starłszy dokładnie swoje odciski palców z kierownicy i dźwigni biegów, wrócił piechot ą do klasztoru. Krok drugi, przedostanie si ę przez granicę włosko-szwajcarsk ą, miał by ć nieporównanie trudniejszy, je śli nie niemo żliwy. Znajomo ści obu włoskich duchownych nic ju ż tutaj nie mogły pomóc, posterunki graniczne bowiem obsadzono nie miejscowymi, lecz lud źmi z Gruppo Cardinale. Uratował ich jedynie fakt, że ksi ądz Natalini pochodził z Porlezza, miasteczka w pobli żu Menaggio, i doskonale znał u żywane tylko przez tubylców w ąskie i kr ęte boczne drogi prowadz ące przez alpejskie przeł ęcze na drug ą stron ę granicy. Dzi ęki temu mogli omin ąć posterunek kontrolny w Oria i znale źć si ę bez wi ększych przeszkód w Szwajcarii o dziesi ątej dwadzie ścia dwie rano.

107

Watykan. Wie ża Świ ętego Jana; 11.00

Kardynał Marsciano stał przy przeszklonych drzwiach, jedynym otworze w ścianach pokoju, wpuszczaj ącym światło dzienne, a tak że jedynym z niego wyj ściem, je śli nie liczy ć zamkni ętych na klucz i pilnie strze żonych drzwi na korytarz. Ekran telewizora za jego plecami połyskiwał złowrogo, niczym wszechwidz ące oko. Nienawidził na niego patrze ć, lecz równocze śnie nie potrafił si ę zdoby ć na wył ączenie odbiornika. T ę cech ę jego charakteru Palestrina rozumiał a ż za dobrze, dlatego wła śnie kazał zostawi ć dwudziestocalow ą noki ę w apartamencie, niegdy ś luksusowym, a teraz odci ętym od reszty budynku i ogołoconym ze wszystkiego, poza podstawowymi sprz ętami – łó żkiem, stołem i krzesłem. „Liczba ofiar śmiertelnych w Hefei przekroczyła ju ż siedemdziesi ąt tysi ęcy sze ść set i ci ągle wzrasta. Eksperci nie potrafi ą oszacowa ć, kiedy przestanie rosn ąć ”. Rze śki głos korespondenta dobiegał zza pleców Marsciana. Nie musiał si ę odwraca ć, żeby wiedzie ć, co zobaczy. Ten sam kolorowy wykres, który pokazywali co godzina w celu zilustrowania przyrostu liczby ofiar, zupełnie jakby to była liczba głosów w przedwyborczych sonda żach. Otworzył wreszcie szklane drzwi i wyszedł na niewielki balkon. Poczuł na twarzy świe że powietrze, d źwi ęk z telewizora lito ściwie przycichł. Chwyciwszy si ę metalowej por ęczy, zamkn ął oczy. Jak gdyby my ślał, że nie patrz ąc, pomniejszy groz ę sytuacji. Ujrzał jednak pod powiekami inn ą wizj ę – zimne twarze kardynała Maladiego i monsiniora Capizziego, patrz ące na ń beznami ętnie w limuzynie, któr ą wracali z ambasady chi ńskiej do Watykanu. Potem zobaczył, że Palestrina si ęga po telefon i cichym głosem ka że si ę poł ączy ć z Farelem, patrz ąc jednocze śnie Marscianowi prosto w oczy. Po chwili sekretarz stanu powiedział łagodnie do słuchawki: – Kardynał Marsciano źle si ę poczuł w samochodzie. Przygotujcie mu pokój w wie ży Świ ętego Jana. Przejmuj ące dreszczem wspomnienie przywróciło kardynałowi świadomo ść miejsca, w którym si ę znajdował. Otworzył oczy. Z dołu przygl ądał mu si ę jeden z watyka ńskich ogrodników. Po chwili m ęż czyzna opu ścił wzrok i wrócił do swoich zaj ęć . Ile ż to razy, pomy ślał Marsciano, przychodził tu kiedy ś, odwiedzaj ąc zagranicznych dygnitarzy w tych luksusowych apartamentach? Ile ż razy zadzierał z dołu głow ę, by spojrze ć, tak jak teraz ogrodnik, na dziwny mały balkonik, na którym wła śnie stał? Nie przyszłoby mu wtedy do głowy, jak złowieszcz ą dla ń przyszło ść uosabia to miejsce. Balkon wisiał niczym platforma do nurkowania, ponad dziesi ęć metrów nad ziemi ą, a jego przeszklone drzwi były jedynym otworem na całej powierzchni cylindrycznej wie ży a ż do jej szczytu. Wyj ściem, prowadz ącym donik ąd. Sam balkonik był tylko nieco szerszy od drzwi i wystawał z muru mo że na pół metra. Pionowa ściana wznosiła si ę nad nim jeszcze dziesi ęć metrów, do miejsca, gdzie obramienia okien innych apartamentów przesłaniały widok w gór ę, Marsciano jednak wiedział, że ponad nimi znajduje si ę jeszcze tylko kolista galeryjka, a wy żej wie ńcz ąca budowl ę korona wie życzek. Innymi słowy, nie było z platformy ani zej ścia w dół, ani wej ścia na gór ę. Mo żna było jedynie sta ć na niej, wdycha ć rzymskie powietrze i podziwia ć papieskie ogrody w dole. Dalej widok zasłaniał wysoki mur wzniesiony jeszcze w dziewi ątym wieku dla obrony przed barbarzy ńcami. Marsciano powoli zdj ął dłonie z barierki i wrócił do swego miejsca odosobnienia i stoj ącego na środku pokoju telewizora. Zobaczył na ekranie to samo, co ogl ądał cały świat: Hefei w Chinach. Kamera pokazała widok z helikoptera – jezioro Chao, a potem, niczym koszmarn ą defilad ę, długie uj ęcie rz ędów wielkich namiotów podobnych do cyrkowych, rozstawionych w miejskich parkach, na fabrycznych placach i na otwartej przestrzeni tu ż za miastem. Głos spikera wyja śnił, do czego słu żyły: były to zaimprowizowane kostnice. Marsciano gwałtownym ruchem wył ączył d źwi ęk. Wci ąż patrzał, lecz słucha ć ju ż nie mógł. Płyn ący z ekranu komentarz był nie do wytrzymania, niczym wyliczanka popełnionych przeze ń zbrodni. Popełnił je – powtarzał to sobie bez przerwy – w desperackim usiłowaniu pozostania przy zdrowych zmysłach. Dlatego że za spraw ą Palestriny stał si ę zakładnikiem własnej miło ści Boga i Ko ścioła. To prawda, był winny. Winni byli także Matadi i Capizzi. Wszyscy razem pozwolili Palestrinie popełnia ć te okropie ństwa. A co gorsza – je żeli w ogóle mogło by ć gorzej, ni ż jest – Marsciano wiedział, że Pierre Weggen urabia ju ż Yan Yeha. Chi ński bankowiec, człowiek wra żliwy i nieoboj ętny na los innych, b ędzie do gł ębi wstrz ąś ni ęty rzekomym działaniem natury, która wymkn ęła si ę człowiekowi spod kontroli. I zacznie ze wszystkich sił zabiega ć u swych przeło żonych w partii komunistycznej, żeby zaakceptowali propozycj ę Weggena – bezzwłocznie zgadzając si ę na przebudow ę systemu wodoci ągów i urz ądze ń filtracyjnych w całym kraju. A jednak, gdy ju ż si ę zgodz ą spotka ć ze Szwajcarem, przyj ęcie jego propozycji, w formie decyzji politycznej, wymaga ć b ędzie czasu. Czasu, którego nie było. Sabota żyści Palestriny byli ju ż z pewno ści ą w drodze do nast ępnego jeziora.

108

Lugano, Szwajcaria. W dalszym ci ągu środa, 15 lipca; południe

Elena unikała wzroku Harry’ego wła ściwie przez cały czas od momentu, kiedy rano pomogła mu ubra ć Danny’ego i umie ści ć go w samochodzie. Zastanawiał si ę, czy to z powodu zakłopotania faktem, że przyszła do niego w nocy na zwierzenia. Zarazem zadziwiło go, że sam przej ął si ę tym wszystkim bardziej, ni żby si ę spodziewał. Wci ąż o tym my ślał. Elena była inteligentn ą, pi ękn ą, odwa żną i opieku ńcz ą kobiet ą, która nagle odnalazła siebie i pragn ęła to swobodnie wyrazi ć. A ze sposobu, w jaki to uczyniła – wkraczaj ąc w środku nocy boso do jego sypialni i ujawniaj ąc swe najbardziej osobiste uczucia – wynikało niezbicie, że to na jego pomoc w tym wzgl ędzie liczyła. Problem polegał na tym, że nie był to odpowiedni czas ku temu – inne sprawy domagały si ę pierwsze ństwa. Z rozmysłem przerwał wi ęc te rozwa żania i zwrócił si ę my ślą ku działaniom, które nale żało podj ąć w najbli ższej przyszło ści. Zjechali z gór od północy i wzdłu ż brzegu jeziora Lugano dotarli do miasta Lugano, po czym, przekroczywszy rzek ę Cassarate, odnale źli niewielki pi ętrowy domek przy Via Monte Ceneri osiemdziesi ąt siedem. Nie ulegało w ątpliwo ści, że nie mog ą ju ż dłu żej si ę przemieszcza ć i przenosi ć z kryjówki do kryjówki jako ścigani przest ępcy, z nadziej ą, że kto ś im znów pomo że. Danny’ego trzeba było umie ści ć w spokojnym miejscu, gdzie mógłby odpocz ąć , doj ść do siebie i nadawa ć si ę wreszcie do rzeczowej, spójnej my ślowo rozmowy o zabójstwie kardynała Parmy. Drug ą, równie istotn ą kwesti ą było zapewnienie im wszystkim kompetentnej i skutecznej pomocy prawnej. I tylko na tych dwóch najwa żniejszych w tej chwili sprawach zamierzał si ę skoncentrowa ć. – Jeste śmy na miejscu? – zapytał słabym głosem Danny, kiedy ojciec Renato zgasił silnik i zaci ągn ął ręczny hamulec. – Tak, ojcze Danielu – odparł Renato z półu śmiechem. – Dzi ękowa ć Bogu. Elena, wysiadaj ąc, pochwyciła krótkie spojrzenie Harry’ego, który otworzył drzwi furgonetki ksi ędzu Nataliniemu, wyci ągaj ącemu z auta wózek inwalidzki. Ojciec Daniel przez cał ą podró ż prawie si ę nie odzywał; obserwował tylko przez okno krajobraz. Elena wiedziała, że jest bardzo wyczerpany wydarzeniami ostatnich czterdziestu o śmiu godzin. Powinien teraz si ę naje ść i spa ć jak najdłu żej. Patrzyła, jak Harry z ksi ędzem Natalinim sadowi ą Danny’ego na wózku i wnosz ą do pokoju na pi ętrze. To, co uczyniła ostatniej nocy, stanowiło dla niej raczej pewien kłopot ni ż powód do za żenowania. W przypływie radosnych emocji, gdy si ę zjawiła w pokoju Harry’ego, ujawniła wi ęcej swych uczu ć, ni ż zamierzała. A w ka żdym razie wi ęcej ni żby nale żało, skoro wci ąż zwi ązana jest ślubami zakonnymi. Ale zrobiła, co zrobiła, i odwrócenie tego było ju ż niemo żliwe. Pytanie tylko, jak si ę powinna teraz zachowywa ć. Dlatego wła śnie przez cały dzie ń unikała wzroku Harry’ego i zamieniła z nim tylko kilka niezb ędnych słów. Po prostu nie wiedziała, co robi ć. Nagle otworzyły si ę drzwi u szczytu schodów i pojawiła si ę w nich pani domu. – Wchod źcie szybko – powiedziała Veronique Vaccaro i cofn ęła si ę, robi ąc im przej ście. Kiedy ju ż weszli do środka, zamkn ęła natychmiast drzwi i przyjrzała si ę im kolejno, jakby sprawdzała swoje pierwsze wra żenie. Veronique, drobna, żywa kobieta w średnim wieku, była artystk ą, rze źbiark ą. Nosiła stroje w kolorach ziemi i mówiła bardzo szybko, dziwaczn ą mieszanin ą francuskiego, włoskiego i angielskiego. – Merci – zwróciła si ę do ojca Renata. – Teraz musicie sobie i ść . Capisce? Nie zaproponowała, żeby odpocz ęli, skorzystali z łazienki czy cho ćby czego ś si ę napili. Nie, obaj duchowni mieli odjecha ć natychmiast. – Samochód z ko ścioła w Bellagio, stoj ący przed prywatnym domem w Lugano? Równie dobrze mogłabym od razu wezwa ć policj ę – stwierdziła. Ojciec Renato skin ął głow ą z u śmiechem. Veronique miała racj ę. Gdy ju ż zbierali si ę z Natalinim do odej ścia, zaskoczył wszystkich Danny. Nagle o żywił si ę i sam podjechał do nich na wózku, by im u ścisn ąć dłonie. – Grazie. Grazie mille – powiedział, szczerze im wdzi ęczny. Wiedział, jak bardzo ryzykowali, żeby go tutaj przetransportowa ć. Po wyj ściu duchownych Veronique oznajmiła, że zrobi im co ś do jedzenia, i skierowała si ę do drzwi w drugim ko ńcu pokoju. Po drodze min ęła kilka du żych abstrakcyjnych rze źb, które rozsiadły si ę w niewielkim słonecznym pomieszczeniu niczym żywe istoty. – Ojciec Daniel powinien odpocz ąć – oznajmiła Elena natychmiast po jej wyj ściu. – Zapytam Veronique, gdzie go poło żyć. Przeszła przez pokój i znikn ęła za tymi samymi drzwiami, co gospodyni. Harry spogl ądał w ślad za ni ą jeszcze przez chwil ę, a potem zwrócił si ę ku Danny’emu. Obaj brodaci, w czerni, z myckami na głowach, wygl ądali rzeczywi ście jak rabini. Do tej pory Harry zachowywał pow ści ągliwo ść , chc ąc da ć bratu jak najwi ęcej czasu na doj ście do zdrowia, zarówno fizycznego, jak i umysłowego. Zachowanie Danny’ego podczas po żegnania włoskich duchownych uzmysłowiło mu jednak, że jego kontakt z rzeczywisto ści ą jest du żo lepszy, ni ż to chciał ujawni ć. I teraz, kiedy zostali sami, Harry poczuł, jak ogarnia go gniew. Nie miał zamiaru wci ąż trwa ć w niepewno ści i nie świadomo ści, z powodów znanych tylko bratu. Niezale żnie od tego, jak ą prawd ę usłyszy, chciał j ą wreszcie pozna ć. – Zatelefonowałe ś do mnie, Danny – przeszedł od razu do sedna. – Zostawiłe ś wiadomo ść na sekretarce... pami ętasz? – Harry nagłym ruchem ści ągn ął z głowy myck ę i wcisn ął j ą do kieszeni. – Tak... – Byłe ś śmiertelnie przera żony. Niezłe powitanie po tylu latach, w dodatku nagrane na ta śmę... Powiedz mi, czego si ę tak bałe ś? Danny powoli podniósł wzrok i spojrzał mu w twarz. – Mam do ciebie wielk ą pro śbę – powiedział. – Jak ą? – Uciekaj st ąd natychmiast. – Mam st ąd ucieka ć? – Tak. – Sam? Bez ciebie? – Je żeli tego nie zrobisz... Harry, oni ci ę zabij ą. – Kto to s ą ci oni? – Harry wpatrywał si ę w niego z napi ęciem. – Po prostu uciekaj. Błagam. Harry raptownie odwrócił wzrok i przez chwil ę bł ądził spojrzeniem po pokoju. Zaraz jednak spojrzał znowu na brata. – Powinienem chyba uzupełni ć twoj ą wiedz ę o to, czego nie wiesz albo nie pami ętasz. Obaj jeste śmy poszukiwani. Ty za... – ...Ja za zabicie kardynała Parmy, a ty za zastrzelenie policjanta w Rzymie – doko ńczył za niego Danny. – Widziałem w gazecie... chocia ż miałem nie widzie ć. Po chwili wahania, jak sformułowa ć nast ępne pytanie, Harry zadał je wprost: – Zabiłe ś kardynała, Danny? – A ty zabiłe ś gliniarza? – Nie. – Tak samo i ja. – Odpowied ź była krótka i jednoznaczna. – Policja pokazała mi mnóstwo dowodów przeciwko tobie, Danny. Farel zabrał mnie do twojego miesz... – Farel? – przerwał mu brat. – Wi ęc to od niego te twoje dowody... – Co masz na my śli? Przez dłu ższ ą chwil ę Danny siedział w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w przestrze ń. Izolował si ę; jego spojrzenie wyra źnie mówiło, że ju ż powiedział zbyt wiele i nie zamierza mówi ć wi ęcej. Harry, z r ękami wci śni ętymi w kieszenie, przygl ądał si ę rze źbom Veronique. Wreszcie stan ął na wprost brata. – Słuchaj, jechałe ś autobusem, w którym podło żono bomb ę. Wszyscy my śleli, że zgin ąłe ś... Jak ty ś si ę stamt ąd wydostał? – Nie wiem. – Danny pokr ęcił głow ą. – Nie tylko uciekłe ś – naciskał Harry – ale i udało ci si ę przeło żyć twoje dokumenty i okulary do marynarki kogo ś innego... Danny milczał. – Autobus jechał do Asy żu. Pami ętasz? – Ja... cz ęsto tam je ździłem. – W oczach Danny’ego błysn ął gniew. – Naprawd ę? – Naprawdę! Harry, po prostu zmyj si ę st ąd. Natychmiast, dopóki jeszcze mo żesz! – Przecie ż nie rozmawiali śmy ze sob ą od tylu lat. Nie ka ż mi teraz i ść . – Harry złapał krzesło i usiadł naprzeciwko brata, przodem do oparcia. – Kogo tak si ę bałe ś, kiedy dzwoniłe ś do mnie? – zapytał znowu. – Nie wiem… – Farela? – Powiedziałem ju ż: nie wiem. – Wiesz bardzo dobrze – stwierdził Harry cicho, lecz dobitnie. – Dlatego chcieli ci ę zabi ć w autobusie. Dlatego ten blondyn ścigał ci ę a ż do Bellagio i szukał nas w jaskini. Danny wbił wzrok w podłog ę i kr ęcił powoli głow ą. – Kto ś ci ę wydostał ze szpitala i zawiózł do Pescary. Kto ś wci ągn ął do tego wszystkiego matk ę przeło żon ą Eleny... i j ą sam ą te ż. Teraz życie tej dziewczyny jest tak samo zagro żone jak nasze. – Zabierz j ą ze sob ą – Danny nie próbował ju ż ukrywa ć gniewu. – Kto ci pomógł? – Żadnej reakcji. Harry zadał kolejne pytanie: – Kardynał Marsciano? Danny a ż podskoczył. Oczy mu gorzały. – Sk ąd wiesz o kardynale Marscianie? – Spotkałem si ę z nim, Danny. I to nie raz. Ostrzegał mnie, żebym si ę w to nie mieszał. Żebym nie szukał ciebie. A jeszcze przedtem próbował mi wmówi ć, że nie żyjesz. – Harry przerwał na chwil ę i zaatakował ponownie: – To Marsciano, prawda? To on tym wszystkim kieruje... Danny świdrował go wzrokiem. – Nie pami ętam kompletnie niczego, Harry – rzekł, cedz ąc słowa. – Ani telefonu do ciebie. Ani tego, po co jechałem do Asy żu, ani kto mi pomagał. Nic. Czarna dziura. Zero. Straciłem pami ęć . Jasne? Harry zawahał si ę, lecz nie zamierzał ust ąpi ć. – Co si ę naprawd ę dzieje w Watykanie? – zapytał wprost. – Posłuchaj jeszcze raz – odparł jego brat przyciszonym głosem. – Wypieprzaj st ąd w choler ę, zanim ci ę zabij ą.

109

Helikopter pochylił si ę przy skr ęcie i zawróciwszy nad szar ą plam ą Mediolanu, skierował si ę na południe, ku Sienie. Roscaniemu nie przeszkadzało stłumione wycie odrzutowego silnika, skoncentrowany był całkowicie na otrzymanym przed chwil ą faksie z Interpolu, którego tre ść zreszt ą ju ż w wi ększo ści znał. „THOMAS JOSE ALVAREZ-RIOS KIND SYLWETKA: Jeden z najbezwzgl ędniejszych terrorystów świata. Gło śny zabójca policjantów z brygady antyterrorystycznej we Francji. Przest ępca brutalny i skrajnie niebezpieczny. Ścigany przez policj ę wielu krajów. Nakaz pochwycenia i zatrzymania. POPEŁNIONE PRZEST ĘPSTWA: Morderstwa, porwania, zamachy bombowe, porwanie samolotu, branie zakładników. NARODOWO ŚĆ : ekwadorska. Roscani prze ślizn ął si ę wzrokiem przez cz ęść tekstu. CHARAKTERYSTYKA: Mistrz zmiany twarzy. Wieloj ęzyczny (włoski, francuski, hiszpa ński, arabski, farsi, angielski, ameryka ński, angielski). Zdecydowany indywidualista, pracuje wył ącznie sam. Ma jednak rozległe powi ązania z grupami terrorystycznymi na świecie. Samozwa ńczy rewolucjonista. OSTATNIE ZNANE MIEJSCE ZAMIESZKANIA: Chartum, Sudan. UWAGI KO ŃCOWE: Socjopata. Zabójca na zlecenie. Kieruje si ę wysoko ści ą oferty. Na tym ko ńczyły si ę dane oficjalne. U dołu kto ś r ęcznie dopisał: Nie wiadomo, czy obiekt opu ścił Sudan. Wywiad francuski na pana pro śbę próbuje to ustali ć. Damy zna ć natychmiast po potwierdzeniu informacji”. – Ja wam j ą mog ę potwierdzi ć od razu – powiedział do siebie Roscani, składaj ąc skromne dossier i kład ąc je na fotelu obok. – Nie ma go w Sudanie. Jest we Włoszech. Z kieszeni marynarki wyci ągn ął spory wafelek w folii. Rozerwał opakowanie i wgryzaj ąc si ę w ciastko z tak ą sam ą mimowoln ą łapczywo ści ą, z jak ą zwykł zaci ąga ć si ę papierosem, wrócił my ślami do mediola ńskiej kostnicy, któr ą opu ścił zaledwie pół godziny wcze śniej. Zwłoki niejakiego Aida Cianettiego, dwudziestosze ścioletniego projektanta mody, znaleziono w podr ęcznym schowku przy damskiej toalecie na stacji benzynowej, w połowie drogi autostrad ą numer 9 z Como do Mediolanu. Poder żni ęto mu gardło, a do rany napchano papierowych r ęczników. Cztery godziny pó źniej koło hotelu Palace w Mediolanie znaleziono nowe ciemnozielone BMW Cianettiego. – Thomas Kind – mrukn ął Roscani do siebie. By ć mo że ekipa śledcza dowiedzie, że si ę myli, lecz raczej w to wątpił. Był przekonany, że zabójc ą jest człowiek ze szpikulcem i brzytw ą. Kind musiał si ę jako ś prze ślizn ąć przez oczka policyjnej sieci i dotrze ć do Mediolanu, prawdopodobnie autostopem, podwieziony przez Cianettiego, którego po drodze zabił. Czy udał si ę st ąd w dalsz ą podró ż? Czy raczej ukrywa si ę wci ąż w mie ście? Wa żniejsza jednak była odpowied ź na pytanie, po co w ogóle wrócił do Włoch, gdzie musiał wymyka ć si ę zakrojonej na niezwykł ą skal ę obławie. Co okazało si ę dla niego tak istotne, że zdecydował si ę zaryzykowa ć?

Lugano, Szwajcaria; 14.00 Harry podsun ął Elenie krzesło i zakonnica usiadła. – Dzi ękuj ę – powiedziała, nie patrz ąc na niego. Stół nakryto dla dwóch osób. Był świe ży melon, wędzona szynka prosciutto i karafka czerwonego wina. Siedzieli na obro śni ętym bugenwill ą zadaszonym tarasie, na który zaprowadziła ich Veronique, kiedy ju ż nakarmili Danny’ego i poło żyli go do łó żka w pokoju znajduj ącym si ę pi ętro wy żej. Kazała im usi ąść i je ść , a potem natychmiast znikn ęła. Zostali sami, po raz pierwszy od ubiegłej nocy, kiedy Elena zjawiła si ę w sypialni Harry’ego. – Co si ę wydarzyło mi ędzy tob ą a bratem? – zapytała Elena, gdy Harry zaj ął miejsce naprzeciwko niej. – Sprzeczali ście si ę. Poznałam po waszym zachowaniu, kiedy wróciłam do pokoju. – Nic takiego. Jak to mi ędzy bra ćmi – próbował j ą zby ć. – Nie rozmawiali śmy ze sobą od tak dawna... – Ja na twoim miejscu porozmawiałabym z nim o policji. I o zabiciu kardynała wikariusza... – Ale nie jeste ś na moim miejscu, prawda? – przerwał jej ostro. Nie zamierzał wtajemnicza ć jej w to, co si ę działo mi ędzy nim i Dannym. Przynajmniej nie w tej chwili. Elena zerkn ęła na niego spod oka, spowa żniała nagle i zacz ęła dzioba ć widelcem w talerzu. Powiał lekki wietrzyk i zburzył jej włosy. Poprawiła je ruchem ręki. – Przepraszam. Nie chciałem tak na ciebie napada ć... – Harry’emu zrobiło si ę jej żal. – Po prostu s ą pewne sprawy... – Powinien pan co ś zje ść , panie Addison – odparła ze wzrokiem wbitym w talerz. Ukroiła plasterek melona, potem szynki i w ko ńcu odło żyła powoli sztu ćce na stół i spojrzała na niego. – Chciałabym ci ę przeprosi ć – powiedziała półgłosem. – Za to, że byłam w nocy taka... – nie umiała znale źć angielskiego słowa – ...przesadna. – Wylewna. Powiedziała ś tylko to, co czujesz – odparł łagodnie Harry. – Ale teraz uwa żam, że byłam zbyt wylewna. I chc ę przeprosi ć. – Słuchaj – zaczął Harry, lecz nagle wstał od stołu i poszedł na skraj tarasu, by wyjrze ć na morze biało-pomara ńczowych dachów, opadaj ące ku miastu i jezioru w dole. – Po prostu jest tak, że to, co czujesz, czego potrzebujesz – odwrócił si ę do niej twarz ą – albo co ja sam mógłbym czu ć wobec ciebie, musi poczeka ć. Powiedziałem sobie – jego głos złagodniał – i teraz mówi ę to tobie: jeste śmy w powa żnym niebezpiecze ństwie i przede wszystkim musimy si ę od niego uwolni ć. Veronique to świetna kobieta, ale tutaj te ż nie jeste śmy bezpieczni. Roscani ju ż na pewno wie, że mu si ę wymkn ęli śmy. Lugano jest za blisko włoskiej granicy. Lada chwila mo że tu wpa ść policja szwajcarska. Gdyby Danny mógł chodzi ć, to co innego, ale tak... – Harry przerwał nagle. – Co si ę stało? – Przypomniałem sobie o czym ś... – Jego spojrzenie pow ędrowało w dal. – Dzisiaj jest środa. W poniedziałek w Como wysiadł z mojego samochodu pewien mój przyjaciel; zamierzał doj ść na piechot ę wła śnie tutaj, do Lugano. To nie jest tak daleko, ale dla niego było to wyj ątkowo trudne, poniewa ż po pierwsze jego te ż szuka policja, a po drugie jest kalek ą i chodzi o kulach. – Spojrzał znów na ni ą. – Ale wybrał si ę w drog ę. Z uśmiechem na ustach po prostu poszedł przed siebie, bo wierzył, że sobie poradzi, i pragn ął by ć wolny... Ma na imi ę Hercules i jest karłem. W Bogu nadzieja, że mu si ę udało. – Trzeba wierzy ć, że tak – oblicze Eleny rozja śniło si ę troch ę. Harry przygl ądał si ę jej przez dłu ższ ą chwil ę, a potem znowu odwrócił si ę w stron ę miasta. Zrobił to celowo, żeby ukry ć twarz; poczuł bowiem przypływ niespodziewanych emocji. Wszystkie wydarzenia ostatnich dni – odnalezienie Danny’ego, poznanie Eleny, obraz Herculesa, ku śtykaj ącego dzielnie w zapadaj ący nad Como zmierzch – wywołały w nim przemo żną t ęsknot ę za życiem; pełnym i trwaj ącym a ż do pó źnej staro ści. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wspaniali i niezwykli mog ą by ć ludzie; nie dostrzegał te ż, cho ć była przy nim, rzeczywistego pi ękna Eleny. Wydawała si ę najbardziej czyst ą i najbardziej autentyczn ą spo śród wszystkich znanych mu osób, przyci ągaj ącą niczym magnes. Kto wie, czy nie była w ogóle jedyn ą autentyczn ą istot ą, jak ą spotkał, czy te ż pozwolił sobie spotka ć, od dzieci ństwa. I je śli nie b ędzie si ę miał na baczno ści, wszelkie jego zastrze żenia mog ą wzi ąć w łeb, poniewa ż po prostu si ę w niej zakocha. A wtedy mog ą zgin ąć wszyscy troje. Nagły d źwi ęk dzwonka w korytarzu wyrwał go z zamy ślenia. Odwrócił si ę, by spojrze ć na Elen ę. Ona te ż na niego patrzyła. Po chwili ciszy dzwonek rozległ si ę ponownie. Kto ś był pod drzwiami na dole. Usłyszał, że Veronique podchodzi do domofonu, pyta o co ś i po usłyszeniu odpowiedzi naciska brz ęczyk otwieraj ący drzwi wej ściowe. – Kto to? – Harry wszedł do holu, Elena za nim. Veronique obejrzała si ę przez rami ę. – Kto ś chce si ę zobaczy ć z twoim bratem – powiedziała cicho i otworzyła drzwi prowadz ące na schody. – Sk ąd ktokolwiek mo że wiedzie ć, że on tu jest? Usłyszał na schodach kroki. Jeden, najwy żej dwóch ludzi. Męż czyzna, bo st ąpał za ci ęż ko na kobiet ę. Kto to mógł by ć? Blondyn? Może ksi ęż a z Bellagio wp ędzili ich w pułapk ę. Stworzyli zabójcy wolne pole do działania pod bokiem Roscaniego. Albo odwrotnie – dogadali si ę ze szwajcarsk ą policj ą i jaki ś detektyw przyszedł sprawdzi ć teren. Czemu nie? Ksi ęż a byli ubodzy, a za pomoc w uj ęciu zbiegów wci ąż czekała wysoka nagroda. Mo że duchowni nie mogli wzi ąć pieni ędzy, ale na pewno mogła to zrobi ć Veronique, która potem si ę z nimi podzieli. Harry obejrzał si ę przez rami ę na Elen ę i wskazał jej głow ą wy ższe pi ętro. Natychmiast przemkn ęła obok niego i pobiegła na gór ę do pokoju Danny’ego. Kroki si ę zbli żały. Ktokolwiek to był, dotarł ju ż prawie do szczytu schodów. Harry chciał min ąć Veronique i zamkn ąć drzwi na klucz, ale chwyciła go za r ękaw. – Wszystko w porz ądku – powiedziała uspokajaj ąco. Przybysz był ju ż na górze, cz ęś ciowo skrywał go cie ń. Nie blondyn – kto ś wy ższy, w d żinsach i jasnym swetrze. Wszedł do holu. Harry ujrzał znajom ą k ędzierzaw ą czupryn ę i ciemne oczy za okularami w czarnych oprawkach. Ksi ądz Bardoni.

110

Wielebna matka przeło żona Carmela Fenti miała sze ść dziesi ąt trzy lata. Była drobn ą kobiet ą o oczach tryskaj ących; humorem, a równocze śnie skrywaj ących gł ębokie zatroskanie. Siedz ąc w swym ciasnym, skromnie wyposa żonym biurze na pi ętrze szpitala Świ ętego Bernarda w Sienie, próbowała podzieli ć si ę swym niepokojem z Roscanim, tak jak przedtem z miejscowymi policjantami. Opowiedziała mu wła śnie, jak wczesnym wieczorem szóstego lipca, w poniedziałek, zatelefonowała do niej siostra Maria Cupini, administratorka franciszka ńskiego szpitala Świ ętej Cecylii w Pescarze, i opowiedziała o Irlandczyku, nie maj ącym najwyra źniej krewnych, rannym w wypadku samochodowym. Odniósł powa żne obra żenia, był poparzony i nieprzytomny. Siostrze Marii brakowało personelu i poprosiła przeło żon ą o pomoc. Siostra Carmela Fenti zgodziła si ę i posłała do Pescary siostr ę Elen ę Voso. I to było wszystko, co wiedziała o tej sprawie, dopóki nie pojawiła si ę u niej policja. Nie miała w zwyczaju kontaktowa ć si ę ze swymi podwładnymi oddelegowanymi do innych szpitali. Roscani: Czy zna siostra osobi ście siostr ę Mari ę Cupini? Matka przeło żona: Nie. Roscani: Wielebna matko, siostra Maria Cupini powiedziała policji w Pescarze, że nigdy do matki przeło żonej nie telefonowała. Zeznała tak że, i potwierdzaj ą to rejestry szpitalne, że w owym czasie nie przyj ęto do Świ ętej Cecylii takiego pacjenta. Przyj ęto natomiast bez jej wiedzy anonimowego m ęż czyzn ę, który pozostawał w szpitalu przez siedemdziesi ąt dwie godziny. Opiekowała si ę nim jego własna obsługa medyczna. I tak si ę jako ś zło żyło, że nikt dokładnie nie wie, kto wła ściwie zezwolił na jego przyj ęcie i jak si ę to wszystko dokonało. Matka przeło żona: Ispettore Capo, nie wiem, jakie s ą zwyczaje w szpitalu Świ ętej Cecylii. Wiem tylko to, co mi powiedziano i co przyj ęłam za dobr ą monet ę. Roscani: Pozwol ę sobie doda ć, że policja z Pescary nie odnotowała w owym czasie ani jednego powa żniejszego wypadku samochodowego w tym rejonie. Matka przeło żona: Wiem tylko tyle, ile mi powiedziała tamta siostra. Prosz ę – zakonnica wyj ęła z szuflady podniszczony notatnik. – Tutaj rejestruj ę wszystkie rozmowy telefoniczne. Jest w nim zapisane, moim charakterem pisma, że dzwoniono do mnie szóstego lipca o dziewi ętnastej dziesi ęć , a rozmowa trwała do dziewi ętnastej szesna ście. Po prawej jest nazwisko rozmówcy. Siostra Maria Cupini, administratorka szpitala Świ ętej Cecylii w Pescarze. Napisane piórem, jak pan widzi, bez żadnych skre śle ń. Roscani pokiwał głow ą. Ogl ądał ju ż wyci ągi telefoniczne, potwierdzaj ące t ę informacj ę. Matka przeło żona: Skoro ta kobieta, która do mnie telefonowała, nie była siostr ą Mari ą Cupini, dlaczego przedstawiła si ę jej nazwiskiem? Roscani: Poniewa ż kto ś orientuj ący si ę w procedurze chciał znale źć prywatn ą piel ęgniark ę dla ukrywaj ącego si ę ojca Daniela Addisona. No i znalazł, w osobie siostry Eleny Voso z klasztoru podlegaj ącego matce. Matka przeło żona: Skoro tak si ę rzeczy maj ą, panie inspektorze, to gdzie jest Elena? Co si ę z ni ą dzieje? Roscani: Nie wiem; miałem nadziej ę, że siostra wie. Matka przeło żona: Nie mam poj ęcia. Inspektor wstał i podszedł do drzwi. Roscani: Za pozwoleniem, siostro, jest tu jeszcze jedna osoba, która powinna usłysze ć, co mam do powiedzenia. Inspektor otworzył drzwi i skin ął do kogo ś na korytarzu. Po chwili pojawił si ę carabiniere, w towarzystwie siwowłosego m ęż czyzny mniej wi ęcej w wieku matki przeło żonej, o dumnej posturze, ubranego w br ązowy garnitur, biał ą koszul ę i krawat, i chocia ż starał si ę trzyma ć hardo i nie okazywa ć uczu ć, wida ć było wyra źnie, że jest roztrz ęsiony, je śli nie przera żony. Roscani: Matko, to jest Domenico Voso, ojciec siostry Eleny. Matka przeło żona: My si ę znamy, panie inspektorze. Buon pomeriggio, Signore. Domenico Voso ukłonił si ę jej i usiadł ma krze śle podsuni ętym mu przez mundurowego. Roscani: Matko przeło żona, wyja śnili śmy Panu Voso, co, naszym zdaniem, dzieje si ę z jego córk ą. Powiedzieli śmy, że prawdopodobnie jest gdzie ś z ojcem Danielem i opiekuje si ę nim, lecz uwa żamy j ą raczej za ofiar ę ni ż wspólniczk ę. Niemniej jednak chciałbym, żeby ście oboje zrozumieli, że grozi jej powa żne niebezpiecze ństwo. Kto ś usiłuje zabi ć ksi ędza, a tak że najpewniej osoby mu towarzysz ące. Ten kto ś to człowiek nie tylko bardzo sprytny, lecz równie ż wyj ątkowo zwyrodniały. – Spojrzał na Domenica Vosa i w jednej chwili całe jego nastawienie zmieniło si ę diametralnie; on tak że był ojcem i wiedział, jak by si ę czuł, gdyby które ś z jego dzieci gdzie ś znikn ęło. Gdyby polował na nie Thomas Kind. – Nie wiemy, gdzie przebywa pa ńska córka, panie Voso, ale mo żliwe, że wie to zabójca. Je śli ma pan jakiekolwiek informacje na ten temat, błagam, żeby mi je pan ujawnił. Dla jej dobra... Domenico Voso: Nie mam poj ęcia, gdzie ona jest. Chocia ż ja i moja rodzina z całego serca pragn ęliby śmy to wiedzie ć. Matka przeło żona: Ja te ż nie wiem, Domenico. Powiedziałam to ju ż panu inspektorowi. Je żeli si ę czegokolwiek dowiem, natychmiast ci ę zawiadomi ę. Dzi ękuj ę, że przyszedłe ś. Siostra Carmela Fenti wiedziała, gdzie jest Elena. Pan Voso nie. Do takiego wniosku doszedł Roscani, gdy dwadzie ścia minut pó źniej usiadł przy biurku w komendzie miejscowych carabinieri w Sienie. Wiedziała. I skłamała, że nie wie. Mimo że ojciec młodej zakonnicy umierał z rozpaczy. Cho ć sympatyczna i z iskr ą humoru w oczach, matka przeło żona była w gł ębi serca tward ą sztuk ą. Miała z pewno ści ą do ść oleju w głowie i siły na to, żeby pozwoli ć Elenie Voso zgin ąć w imi ę ochrony kogo ś, kto wydawał jej polecenia. A że działała na czyje ś polecenie, było dla Roscaniego oczywiste. Nawet tak wa żna osobisto ść jak ona, w żadnej mierze nie miała a ż takich koneksji, żeby przeprowadzi ć cał ą operacj ę samodzielnie. Przeło żona klasztoru w Sienie nie nara żałaby na szwank swego autorytetu w oczach całego Ko ścioła i społecze ństwa. Cho ć jednak inspektor był pewien, że anonimowy pacjent przyj ęty do szpitala w Pescarze to musiał by ć ojciec Daniel, wiedział równie ż, że siostra Maria Cupini będzie podtrzymywała swoje zeznanie, i ż działo si ę to poza jej plecami i niczego na ten temat nie wie – była to bowiem historyjka, któr ą wymy śliła dla niej wła śnie siostra Carmela Fenti. Najwyra źniej ona tym wszystkim kierowała. I na pewno niczego nie ujawni. B ędzie wi ęc musiał, i to jak najszybciej, dotrze ć do prawdy jak ąś okr ęż ną drog ą. Roscani odchylił si ę na oparcie krzesła i upił łyk zimnej kawy. I w tym momencie uzmysłowił sobie, jak by ta okr ęż na droga ewentualnie mogła wygl ąda ć.

111

Poci ąg EuroCity; 16.20

Julia Louise Phelps u śmiechn ęła si ę lekko do męż czyzny zajmuj ącego miejsce w pierwszej klasie naprzeciwko niej i odwróciła si ę do okna, za którym wiejski krajobraz przechodził powoli w podmiejski. Na przestrzeni kilku kilometrów otwarta przestrze ń ust ąpiła miejsca magazynom, fabrykom i budynkom mieszkalnym. Za kwadrans Thomas Kind miał znale źć si ę w Rzymie. Z dworca pojedzie taksówk ą do hotelu Majestic na Via Veneto. A kilka minut pó źniej nast ępn ą taksówk ą przez Tyber do Amalii, byłego pensione przy Via Germanico. Niewielkiego, przytulnego i dyskretnego. W wygodnej blisko ści Watykanu. Podró ż z Bellagio upłyn ęła mu bez wi ększych problemów – poza tym że zmuszony był zabi ć młodego projektanta mody, poznanego na promie. Kiedy dowiedział si ę, że Aldo Cianetti ma w Como samochód i udaje si ę do Mediolanu, poprosił go o podwiezienie. To jednak, co miało by ć ułatwieniem, krótk ą nocn ą jazd ą z miasta do miasta, nagle okazało si ę uci ąż liwo ścią. Młody człowiek zacz ął bowiem pokpiwa ć z policji i jej nieudolno ści w chwytaniu poszukiwanych przest ępców. Wpatrywał si ę w Kinda nieco zbyt natarczywie, przygl ądaj ąc si ę jego wielkiemu kapeluszowi; ubraniu i przesadnemu makija żowi, maskuj ącemu zadrapania na twarzy. A potem pół żartem zasugerował, że który ś ze ściganych mógłby si ę przebra ć wła śnie za kobiet ę i wy ślizn ąć z obławy nierozpoznany, tu ż pod nosem policjantów. W dawniejszych czasach Thomas Kind prawdopodobnie pu ściłby to mimo uszu. Lecz nie w tym stanie umysłu, w jakim znajdował si ę teraz. Nie chodziło wła ściwie o to, że projektant mógł si ę sta ć niebezpiecznym świadkiem; wa żniejsza była nieopanowana żą dza zabijania, jak ą budziło. 112

– Kardynał Marsciano jest chory. Musz ę wróci ć do Rzymu... Licz ę na twoj ą pomoc – oznajmił. – Do Rzymu? – Harry nie wierzył własnym uszom. – Po co? – Przecie ż powiedziałem. – Nie, powiedziałe ś tylko, że kardynał Marsciano jest chory i nic poza tym. – Harry świdrował go wzrokiem. W jednej chwili wrócili do poprzedniej rozmowy, któr ą przerwali, gdy Danny zamkn ął si ę w sobie. – Mówiłem ci ju ż, że nie mog ę o tym mówi ć... – No, dobrze, nie mo żesz. Spróbujmy inaczej. Sk ąd ksi ądz Bardoni wiedział, gdzie jeste ś? – Od matki przeło żonej siostry Eleny. – W porz ądku. Mów dalej. – O czym? – zapytał sucho Danny. – Musz ę jecha ć do Rzymu i tyle. Ale nie mog ę chodzi ć, bez pomocy nie dojd ę nawet do łazienki. – To czemu nie pojechałe ś z Bardonim? – On musiał wraca ć, miał zaraz samolot do Mediolanu. Poza tym chyba nie s ądzisz, że mógłbym się pokaza ć na lotnisku? Harry otarł dłoni ą usta. Jego brat był nie tylko całkowicie przytomny, ale i bardzo zdeterminowany. – Słuchaj – odrzekł – nasze zdj ęcia s ą we wszystkich gazetach, w telewizji. Jak daleko uda nam si ę twoim zdaniem dojecha ć? – Dotarli śmy a ż tutaj, to dotrzemy i do Rzymu. Harry przyjrzał si ę bratu badawczo, jakby spodziewał si ę zobaczy ć w nim odpowied ź, której nie mógł usłysze ć. – Dopiero co kazałe ś mi ucieka ć, zanim mnie zabij ą. A teraz ka żesz mi znów skaka ć w ogie ń. Co si ę tak nagle zmieniło? – Przedtem nie znałem sytuacji. – A co to za „sytuacja”? Danny odpowiedział milczeniem. – Co ś w Watykanie, prawda? – nie ust ępował Harry. – O co, u diabła, w tym wszystkim chodzi? Danny si ę nie odzywał. – Marsciano chciał przekona ć mnie i wszystkich naokoło, że nie żyjesz – ci ągn ął Harry. – Starał si ę ciebie chroni ć... Powiedział: „Zabij ą was obu. Pa ńskiego brata z powodu tego, co wie. A pana, bo b ędą my śleli, że panu powiedział”. Teraz mo żesz do tego doł ączy ć Elen ę. Skoro chcesz, żebym ryzykował życie, swoje, twoje i jej, to chyba powiniene ś, do ci ęż kiej cholery, powiedzie ć mi co ś wi ęcej. – Nie mog ę. – Odpowied ź była tak cicha, że niemal jej nie dosłyszał. – Podaj mi powód – za żą dał Harry ostrym tonem, zdecydowany mimo wszystko czegoś si ę dowiedzie ć. – Ja... – zacz ął z wahaniem Danny. – Powiedziałem, podaj mi powód, do cholery. Przez dłu ższ ą chwil ę panowała cisza; wreszcie Danny przemówił. – W twoim zawodzie, Harry, nazywa si ę to ochron ą interesów klienta. W moim – tajemnic ą spowiedzi. Rozumiesz teraz? – Marsciano ci si ę spowiadał? – Harry był w szoku. Wszystkiego si ę spodziewał, tylko nie tego. – Nie powiedziałem kto ani co. Tylko podałem ci powód, którego si ę tak domagasz. Harry podszedł do niewielkiego okna i wyjrzał przez nie. Tak bardzo pragn ął, żeby cho ć raz w dorosłym życiu znale źli si ę po tej samej stronie. Żeby mu własny brat zaufał w takim stopniu, by powiedzie ć prawd ę. Teraz jednak zrozumiał, że to niemo żliwe. – Harry – usłyszał nagle za plecami cichy głos. – Kardynała Marsciana trzymaj ą w Watykanie w areszcie domowym. Je żeli nie pojad ę, zabij ą go. – Kim s ą ci „oni”? – Harry odwrócił si ę natychmiast ku niemu. – Farel? – Sekretarz stanu kardynał Palestrina. – Ale dlaczego? – Tego nie mog ę ci powiedzie ć. – Danny ledwo dostrzegalnie pokr ęcił głow ą. – Chc ą ciebie za Marsciana, tak? Taki ma by ć układ? – Tak... Ale to si ę nie stanie – odparł Danny. – Ojciec Bardoni i ja zamierzamy wydosta ć stamt ąd kardynała. Dlatego on wrócił sam... musi wszystko przygotowa ć. Chodziło tak że o to, żeby w razie czego nie złapali po drodze nas obu. – Wy chcecie wydosta ć Marsciana z Watykanu? – Harry spogl ądał na niego z niedowierzaniem. – Dwóch ludzi, z tego jeden ledwie żywy, przeciwko Farelowi i sekretarzowi stanu? Danny, to przecie ż tak, jakby ś wypowiedział wojn ę nie tylko tym dwóm, ale całemu Watykanowi! – Wiem. – Jeste ś szalony. – Nie... Jestem całkowicie przy zdrowych zmysłach. Wszystko sobie przemy ślałem. To si ę da zrobi ć. Pami ętaj, że byłem w marines. Znam par ę sztuczek... – Nie – uci ął ostro Harry. – Co „nie”? – Danny a ż spróbował wsta ć z łó żka. – Nie i koniec! – Harry był podekscytowany, lecz stanowczy. – Fakt, nie przyjechałem po ciebie wtedy do Maine. Ale to było dawno. A teraz spłacam ten dług. W Nowym Jorku, Rzymie, Bellagio, tutaj... gdzie jeszcze, cholera, chcesz. I zabior ę ci ę st ąd w diabły. Ale nie do Rzymu, tylko do Genewy! Zrobi ę wszystko, żeby śmy si ę tam dostali. Poddamy si ę Mi ędzynarodowemu Czerwonemu Krzy żowi. Mam nadziej ę, że ju ż jeste śmy na tyle sławni, i ż jednak będzie nas to chroniło, przynajmniej do pewnego stopnia. – Ruszył nagle do drzwi. Poło żył r ękę na klamce i jeszcze raz spojrzał na brata. – Cała reszta mnie nie obchodzi, mój długo nie widziany bracie, ale ciebie nie zamierzam straci ć. Ani z powodu Marsciana, ani dla dobra szacownej Stolicy Apostolskiej, ani przez Farela z Palestrin ą i z kim tam jeszcze... – Zni żył głos. – Nie chc ę ci ę straci ć przez to wszystko, tak jak stracili śmy Madeline w jeziorze... Wpatrywał si ę w Danny’ego przez dłu ższ ą chwil ę, pragn ąc si ę upewni ć, że te słowa do niego dotarły. Potem otworzył drzwi i chciał wyj ść . – Ten kim jestem to ja! – okrzyk Danny’ego zatrzymał go w miejscu niczym cios no żem. Harry zamarł w pół kroku. Kiedy si ę odwrócił, ujrzał wbity w siebie wzrok brata. – Twoje trzynaste urodziny, pami ętasz? Napis na skale. Szedłe ś ze szkoły do domu, okr ęż ną drog ą, jak zawsze kiedy nie chciałe ś wraca ć. A tego dnia nie chciałe ś wraca ć bardziej ni ż kiedykolwiek. Pod Harrym ugi ęły si ę nogi. – Ty to napisałe ś... – To był mój prezent dla ciebie. Tylko tyle ci mogłem da ć. Potrzebowałe ś wiary w siebie, bo ka żdy jej potrzebuje. I zdobyłe ś j ą. Zbudowałe ś na niej swoje życie. Odwaliłe ś kawał niezłej roboty... – Spojrzenie Danny’ego przesuwało si ę badawczo po twarzy brata. – Powrót do Rzymu jest dla mnie w tej chwili najwa żniejsz ą rzecz ą na świecie, Harry. Teraz mnie jest potrzebny prezent. I tylko od ciebie mog ę go dosta ć. Przez dług ą chwil ę Harry stał w milczeniu. Danny wyci ągn ął z r ękawa ostatniego asa. To była mocna karta. Cofn ął si ę do pokoju i zamkn ął drzwi. – Jak, u diabła, my si ę tam dostaniemy, twoim zdaniem? – zapytał w ko ńcu. – Zobacz. – Danny podniósł le żą cą na stoliku szar ą kopert ę i wytrz ąsn ął z niej zawarto ść – białe tablice rejestracyjne z czarnymi znakami. SCV 13. – Watyka ńska rejestracja, Harry. Dyplomatyczne tablice z bardzo niskim numerem. Takiego samochodu nikt nie zatrzyma. Harry patrzył na niego w osłupieniu. – A gdzie ten samochód? – zapytał w ko ńcu.

113

17.25

Ubrania rabinów zamienili z powrotem na stroje duchownych katolickich. Harry był znowu ksi ędzem Jonathanem Roe z Georgetown University. Szedł ulicami Lugano, zatłoczonymi w godzinie szczytu, żeby odnale źć szarego mercedesa, wynaj ętego przez ojca Bardoniego. Samochód miał sta ć na Via Tomaso, po drugiej stronie torów i dworca kolejowego. Zgodnie ze wskazówkami Veronique pojechał najpierw tramwajem linowym do Piazza delia Stazione. Nast ępnie przeszedł przez budynek dworca do wyj ścia na perony. Szedł z opuszczon ą głow ą, staraj ąc si ę nie napotka ć niczyjego wzroku. Przepychał si ę w śród tłumu czekaj ących na poci ąg w kierunku schodów prowadz ących ponad torami na drug ą stron ę dworca. Jego my śli bł ądziły wokół podró ży do Rzymu i szans na to, że nikt ich po drodze nie złapie. A tak że wokół historii z Elen ą. Ten my ślowy zam ęt sprawił, że to, co wydarzyło si ę, gdy dotarł do rogu budynku stacyjnego, zaskoczyło go kompletnie. Nagle w śród tłumu podró żnych zmaterializowało si ę nie wiadomo sk ąd sze ściu policjantów w mundurach. Szli szybkim krokiem, zmierzaj ąc do poci ągu, który wje żdżał wła śnie na peron. Nie oni jednak przykuli uwag ę Harry’ego, lecz trójka aresztantów, których prowadzili; trzech m ęż czyzn w kajdankach i ła ńcuchach na nogach. Drugi z nich przechodził wła śnie tu ż obok niego. Był to Hercules. Skute nogi utrudniały mu poruszanie si ę, ale ku śtykał mimo to. On te ż zobaczył Harry’ego. Ich oczy si ę spotkały. Karzeł natychmiast odwrócił wzrok, chroni ąc go przed zainteresowaniem policjantów. Ksi ądz, który jest znajomym jednego z ich podopiecznych, mógł im si ę wyda ć podejrzany. Cała grupa poszła dalej, Hercules te ż. Weszli po schodkach do wagonu i znikn ęli Harry’emu z oczu. Zobaczył Herculesa chwil ę pó źniej, ju ż w przedziale. Jeden z policjantów wzi ął od niego kule i pomógł mu zaj ąć miejsce przy oknie. Harry przecisn ął si ę natychmiast bli żej wagonu. Hercules spojrzał na niego, zrobił szybki przecz ący ruch głow ą i odwrócił si ę w drug ą stron ę. Zabrzmiał stacyjny gong i poci ąg ruszył, odje żdżaj ąc ze szwajcarsk ą precyzj ą dokładnie o czasie. Do Włoch. Harry, wci ąż jeszcze w szoku, oderwał od niego spojrzenie i zacz ął rozgl ąda ć si ę za schodami do Via Tomaso. Całe zdarzenie trwało nie dłu żej ni ż minut ę. Hercules, nim spostrzegł Harry’ego, był blady i zrezygnowany, ale gdy tylko podj ął wysiłek ochronienia go przed policj ą, zupełnie si ę zmienił. Przynajmniej na t ę krótk ą chwil ę wróciła mu ch ęć życia. Odzyskał bowiem – cho ć tylko przelotnie – poczucie celu.

Siena, Włochy. Komenda policji; 18,40 Doszło wi ęc ju ż do tego. Roscani trzymał mi ędzy palcami nie zapalonego papierosa. Raz po raz wtykał go w kącik ust. Obiecał sobie jednak, że dalej si ę nie posunie. Niezale żnie od tego, jak bardzo denerwuj ący czy niepokoj ący obrót przybior ą jeszcze sprawy, nie si ęgnie po ogie ń, By si ę upewni ć w tym postanowieniu, ceremonialnym gestem wyj ął z kieszeni pudełko, wyci ągn ął z niego jedn ą zapałk ę, zapalił j ą i poło żywszy otwarte pudełko na popielniczce przytkn ął ogie ń do pozostałych. Przez chwil ę poczuł ukłucie żalu, lecz zaraz wrócił do studiowania rozpostartych na biurku wydruków. Były to wyci ągi z rozmów telefonicznych przeprowadzonych z biura matki przeło żonej Carmeli Fenti i z prywatnego aparatu w jej mieszkaniu w ci ągu ostatnich trzynastu dni. Od dnia eksplozji autobusu a ż do dzi ś. W korytarzu siedzieli dwaj przydzieleni mu do pomocy miejscowi detektywi. Nagle ujrzeli, że Roscani chwyta za słuchawk ę telefonu i wybiera numer. Czekał chwil ę, potem powiedział co ś i rozł ączył si ę. Raptem wstał od stołu. Podszedł do okna, wyj ął z ust papierosa, wło żył go z powrotem. Zadzwonił telefon. Inspektor natychmiast podbiegł do stołu i podniósł słuchawk ę. Pokiwał głow ą, zapisał co ś na skrawku papieru, podkre ślił to i rzuciwszy jeszcze słowo do słuchawki, odło żył j ą. Po półsekundzie wyrzucił nie zapalonego papierosa do kosza i z kartk ą w dłoni podszedł do drzwi. – Niech mnie który ś zawiezie na l ądowisko – zwrócił si ę do policjantów. – Dok ąd pan leci? – zapytał jeden z nich, wstaj ąc i ruszaj ąc za nim do wyj ścia. – Do Szwajcarii, do Lugano – odparł Roscani, nie zatrzymuj ąc si ę.

114

Lugano; w tym samym czasie.

Ciemnoszary mercedes z watyka ńsk ą rejestracj ą opuszczał Lugano wczesnym wieczorem. Rozpadało si ę i było ju ż niemal tak ciemno jak w nocy. Samochód min ął hotele, rozlokowane wzdłu ż brzegu jeziora i skr ęciwszy w Via Giuseppe Cattori, skierował si ę na zachód, ku autostradzie N2, prowadz ącej do Chiasso i dalej do Włoch. Elena siedziała z tyłu, przygl ądaj ąc si ę Danny’emu, który pilotował brata, sprawdzaj ąc drog ę na mapie w świetle górnej lampki. Mi ędzy bra ćmi wyczuwało si ę napi ęcie. Nie wiedziała dokładnie, czym spowodowane. Harry nie rozmawiał z ni ą o tym; powiedział tylko, że je śli chce, mo że zosta ć. Odmówiła. Chciała by ć wsz ędzie tam, gdzie oni. To jest ustalone raz na zawsze, oznajmiła mu. Tym bardziej że ojciec Daniel w dalszym ciągu znajduje si ę pod jej opiek ą. Poza tym wracali do Włoch, a ona była Włoszk ą, co ju ż nieraz, jak mo że Harry pami ęta, pozwoliło im wyj ść cało z opresji. Gdy starszy z Addisonów uśmiechn ął si ę pod w ąsem, widz ąc, jaka jest dzielna i zdeterminowana, wiedziała ju ż, że j ą zabior ą. Kiedy wjechali na autostrad ę, Danny zgasił lampk ę pod sufitem i zagł ębił si ę w fotelu, znikaj ąc jej z pola widzenia. Teraz widziała ju ż tylko profil Harry’ego, o świetlony nikł ą po świat ą z deski rozdzielczej. Spoczywaj ące na kierownicy dłonie poruszały si ę nerwowo. Cał ą uwag ę skoncentrował na obserwowaniu drogi. Nerwowo ść przebijała równie ż ze sposobu, w jaki na przemian to odchylał si ę na oparcie, to pochylał do przodu. I nie było to chyba spowodowane niewygodnym fotelem, lecz niewygodnym dla ń kierunkiem jazdy. Rzym jako cel podró ży najwyra źniej nie był jego pomysłem. – Wszystko w porz ądku? – zapytał j ą półgłosem. Zauwa żyła, że spogl ąda na ni ą w lusterku. – Tak. – Ich oczy spotkały si ę i trwały tak przez chwil ę. – Harry. – Ponad rytmicznym szurgotem wycieraczek usłyszeli nagle ostrzegawczy głos Danny’ego. Harry natychmiast odwrócił wzrok od Eleny i spojrzał na szos ę. Auta przed nimi zwalniały. W pewnym oddaleniu dostrzegali ju ż ró żowo-biały poblask rt ęciówek na tle ciemnego, zm ętniałego nieba. – Włoska granica. – Danny usiadł prosto, czujny i przej ęty. Elena dostrzegła, że dłonie Harry’ego zaciskaj ą si ę mocniej na kierownicy. Poczuła, jak mercedes zwalnia, gdy nacisn ął hamulec. Rzucił jej jeszcze krótkie spojrzenie w lusterku, a potem ju ż tylko patrzył przed siebie.

115

Pekin. Czwartek, 16 lipca.

Czarna limuzyna wjechała na teren Zhongnanhai, dystryktu zamieszkanego wył ącznie przez dygnitarzy rz ądowych i przywódców partyjnych. Było tu ż po pierwszej w nocy. Pi ęć minut pó źniej Pierre Weggen wysiadł z auta. Yan Yeh, prezes Narodowego Banku Chi ńskiego, wprowadził go z powa żną min ą do wielkiego salonu w prywatnej rezydencji Wu Xiana, sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Chin. Sekretarz generalny wstał, żeby go powita ć, i uścisn ąwszy mu serdecznie dło ń, zacz ął przedstawia ć członków Biura Politycznego, którzy zebrali si ę tu, żeby usłysze ć o szczegółach propozycji Weggena. Byli w śród nich: minister budownictwa, minister komunikacji i minister spraw wewn ętrznych. Chcieli pozna ć cało ść projektu – w jaki sposób zostałby zrealizowany, jakim kosztem i w jakim czasie, mo żliwie najkrótszym. – Dzi ękuj ę za wasz ą go ścinno ść , panowie. – Pierwsze zdanie Weggen powiedział po chi ńsku. Nast ępnie, wyraziwszy gł ębokie współczucie nie tylko obecnym, lecz tak że całemu narodowi chi ńskiemu, a szczególnie mieszka ńcom Hefei, rozpocz ął prezentacj ę rekomendowanego przez siebie projektu błyskawicznej i wysoce efektownej propagandowo operacji przebudowy wodoci ągów w całym kraju. Yan Yeh usiadł na krze śle nieco na uboczu i zapalił papierosa. Był wstrz ąś ni ęty do gł ębi straszliw ą katastrof ą i wyczerpany długim dniem. Miał nadziej ę, że dygnitarze zebrani tu o tak pó źnej godzinie zrozumiej ą, i ż ich zgoda na plan Weggena b ędzie miała żywotne znaczenie dla poprawy bezpiecze ństwa narodowego i sytuacji w kraju. Miał nadziej ę, że odło żą na bok wewn ętrzne polityczne wa śnie i własn ą pych ę, anga żuj ąc si ę w jak najszybsz ą realizacj ę projektu. Zanim tragedia Hefei powtórzy si ę gdzie indziej. Sprawa miała dla Yan Yeha tak że wymiar osobisty. Cho ć mogło si ę o tym gło śno nie mówi ć, ka żdy Chi ńczyk, który słyszał o wydarzeniach w Hefei, bał si ę teraz pi ć wod ę z wodoci ągów, szczególnie je śli jej uj ęcie znajdowało si ę nad jeziorem. Wysoko postawieni i wpływowi dygnitarze, tacy jak on, równie ż nie byli wolni od tej obawy. Zaledwie przed trzema dniami wysłał żon ę z dziesi ęcioletnim synem w odwiedziny do krewnych w Wuxi. To miasto tak że le żało nad jeziorem. Kilka godzin temu rozmawiał z żon ą przez telefon, zapewniaj ąc, że tragedia w Hefei to odosobniony incydent, i uspokajaj ąc – tak jak uspokajano opini ę publiczn ą – że jako ść wody pitnej w całym kraju jest starannie badana. Wspomniał tak że, że rz ąd ju ż niedługo podejmie odpowiednie działania i zgodnie z jego, Yan Yeha, rad ą rozpocznie si ę błyskawiczna przebudowa i remonty sieci wodoci ągowych w kraju. Yan Yeh zatelefonował do żony, żeby po prostu z ni ą porozmawia ć, u śmierzy ć jej obawy i powiedzie ć, że j ą kocha. I w gł ębi serca miał nadziej ę, że si ę nie myli, że Hefei rzeczywi ście oka że si ę odosobnionym wypadkiem. Lecz natarczywy ucisk gdzie ś w gł ębi brzucha podpowiadał mu co ś wr ęcz przeciwnego.

Watykan. Środa, 15 lipca; 19.40 Palestrina stał przy oknie swego gabinetu. Przygl ądał si ę tłumom wypełniaj ącym plac Świ ętego Piotra, oddychaj ącym jego niepowtarzaln ą atmosfer ą i ciesz ącym si ę ostatnimi minutami gasn ącego dnia. Potem odwrócił si ę ku wn ętrzu i jego wzrok spocz ął na marmurowym popiersiu Aleksandra Wielkiego, spogl ądaj ącym niewidz ącymi oczyma w wieczno ść . Kardynał przez kilka sekund wpatrywał si ę w niego w zadumie. Po chwili jego nastrój raptownie si ę zmienił. Podszedł do biurka, usiadł przy nim i podniósł słuchawk ę telefonu. Wybrał numer i czekał, słuchaj ąc, jak automatyczna stacja przeł ącznikowa w Wenecji przesyła sygnał do Hongkongu, gdzie kolejny automat uruchamia poł ączenie z Pekinem. Świergot telefonu komórkowego wyrwał Chen Yina z gł ębokiego snu. Po trzecim dzwonku stał ju ż nago w ciemnej sypialni swego mieszkania, poło żonego nad sklepem z kwiatami. – Tak? – powiedział po chi ńsku. – Mam zamówienie na rann ą dostaw ę do kraju ryb i ry żu – usłyszał mówi ący równie ż po chi ńsku, zmodyfikowany elektronicznie głos. – Przyj ąłem – odrzekł i rozł ączył si ę. Palestrina odło żył słuchawk ę i powoli przekr ęcił si ę na obrotowym krze śle, by spojrze ć znów na marmurowe oblicze Aleksandra. Drugie jezioro wybrał na podstawie informacji uzyskanych dzi ęki za żyło ści Pierre’a Weggena z Yan Yehem – na temat codziennego życia bankiera, jego rodziny i przyjaciół. „Krajem ryb i ry żu” nazywano żyzny region o łagodnym klimacie, obfituj ący w wod ę i pr ęż ny gospodarczo. Poło żony był na południe od Nankinu i Li Wen mógł tam dotrze ć po kilkugodzinnej je ździe poci ągiem. Jezioro nazywało si ę Tai Hu, a le żą ce nad nim miasto – Wuxi.

116

Harry spojrzał w lusterko, czuj ąc, jak mercedes przy śpiesza, posłuszny jego woli. Policyjna blokada pozostała za nimi. Przez chwil ę widział jeszcze czerwone światła stopu samochodów zmierzaj ących na północ, poblask rt ęciówek, kolumn ę wozów wojskowych i uzbrojone pojazdy carabinieri. Potem wszystko rozpłyn ęło si ę w mroku. Był to jeden z wa żniejszych posterunków kontrolnych Gruppo Cardinale, dwie godziny na południe od Mediolanu. W przeciwie ństwie do przej ścia granicznego w Chiasso, gdzie machni ęciem r ęki kazano im jecha ć dalej, tutaj musieli si ę zatrzyma ć, a do samochodu z obu stron podeszli uzbrojeni żołnierze. Dopiero po chwili jeden z oficerów zauwa żył nagle watyka ńsk ą tablic ę rejestracyjn ą, spojrzał na siedz ących w mercedesie duchownych i szybko ich przepu ścił. – Patrzcie, jaki m ądrala – powiedział do brata Danny z ironicznym u śmiechem, gdy tylko ciemno ść spowiła samochód i byli ju ż bezpieczni. – Bo pomachałem temu wojskowemu na do widzenia? – Tak, wła śnie. – Danny obejrzał si ę na Elen ę i uśmiechn ął ponownie. – A gdyby mu si ę to nie spodobało i kazałby nam stan ąć ? Co by ś zrobił? – Wtedy ty by ś mu wyja śnił, po co jedziemy do Watykanu. Mo że by nam przydzielił oddział wojska do pomocy... – Wojsko nie ma wst ępu na teren Stolicy Apostolskiej, Harry. Ani włoskie, ani żadne inne. – Tylko ty masz, prawda? – w głosie Harry’ego pobrzmiewała irytacja. – Ty i twój ksi ądz Bardoni. Danny pokiwał powa żnie głow ą. – Tak jest. Tylko ja i Bardoni.

Rzym. Ko ściół San Crisogno. Czwartek, 16 lipca; 5.30 Palestrina wysiadł z mercedesa w rozproszone światło mglistego poranka. Przed nim szedł jeden z ubranych na czarno ludzi Farela. Rozejrzawszy si ę bacznie po pustej ulicy, przeszedł przez chodnik, otworzył drzwi osiemnastowiecznego ko ścioła i przepu ścił kardynała, który wszedł do środka sam. Kroki Palestriny rozbrzmiewały echem w pustym wn ętrzu. Gdy znalazł si ę naprzeciwko ołtarza, prze żegnał si ę i ukl ękn ął do modlitwy obok jedynej poza nim osoby w świ ątyni – czarno odzianej kobiety z ró żańcem w r ęku. – Od mojej ostatniej spowiedzi upłyn ęło ju ż du żo czasu, ojcze – powiedziała, nie patrz ąc na niego. – Czy zechcesz mnie wyspowiada ć? – Oczywi ście – Palestrina prze żegnał si ę i wstał. A potem wraz z Kindem, kryj ącym si ę pod przebraniem kobiety, przeszli do bocznej nawy i znikn ęli w ciemnym wn ętrzu konfesjonału.

117

Lugano, Szwajcaria. Dom przy Via Monte Ceneri 87.

W dalszym ci ągu czwartek, 16 lipca; w tym samym czasie. Jasny poranek po deszczu Roscani zszedł po schodach na ulic ę. Garnitur miał wymi ęty, był nie ogolony i zm ęczony. Niemal zbyt zm ęczony, żeby logicznie my śle ć. Przede wszystkim jednak był zły i zniech ęcony tym, że ci ągle go okłamywano, zwłaszcza że robiły to kobiety godne sk ądin ąd szacunku. Najpierw matka przeło żona Carmela Fenti. A teraz w Lugano rze źbiarka i malarka Veronique Vaccaro. Ta głosz ąca obrazoburcze s ądy kobieta w średnim wieku, podobnie jak przedtem zakonnica, twardo trzymała si ę swojej historii i zaklinała si ę, że nic jej nie wiadomo na temat ściganych. Na l ądowisku policyjnym w Lugano powitał Roscaniego miejscowy szef detektywów, który przesłuchał ju ż wcze śniej Veronique Vaccaro. Inspektor zapoznał si ę z raportem z tej rozmowy i z wynikami przeszukania, przeprowadzonego w domu artystki. Nie znaleziono niczego, co mogłoby sugerowa ć, że kto ś tam przebywał podczas krótkiej nieobecności gospodyni. Sąsiedzi zeznali jednak, że dzie ń wcze śniej około południa przed domem stała przez jaki ś czas biała furgonetka z napisem na drzwiach. A dwaj chłopcy, którzy w porze poobiedniej wyszli mimo deszczu na spacer z psami, opowiedzieli policjantom, że widzieli w tym samym miejscu szare auto. Na pewno mercedesa, jak z dum ą sprecyzował starszy. Kiedy wracali, samochodu ju ż nie było. Signora Vaccaro przedstawiła natomiast alibi – trudne zarówno do potwierdzenia, jak i do podwa żenia; przebywała mianowicie na samotnym biwaku-plenerze w Alpach i wróciła do domu tu ż przed wizyt ą detektywów. Nie lepiej poszło Scali i Castellettiemu. Na koniec dochodzenia prowadzonego w Bellagio przesłuchali mieszka ńców klasztoru Santa Chiara, duchownych i świeckich, na czele z monsiniorem Jeanem Bernardem Dalbouse’em, pochodz ącym z Francji przeorem. Rezultatem m ęcz ącego zadawania wszystkim po kolei tych samych pyta ń było kilkana ście identycznych odpowiedzi. Nikt w klasztorze nie odebrał telefonu z Sieny o 4.20 rano dnia poprzedniego. Z komórkowego aparatu matki przeło żonej Carmeli Fenti. Kłamali. Wszyscy kłamali. Dlaczego? Doprowadzało to Roscaniego do szału. Ka żda z tych osób bardzo ryzykowała; za co ś takiego przecie ż mo żna było trafi ć do wi ęzienia, i to na wiele lat. I nikt nawet nie zacz ął si ę łama ć. Kogo... a mo że co... tak bardzo starali si ę ochroni ć? Opu ściwszy dom Veronique Vaccaro, inspektor poszedł sam ulic ą. Okoliczne domostwa pogr ąż one były w ciszy, mieszka ńcy jeszcze spali. Jezioro Lugano w dole wygl ądało jak pokryte glazur ą; z tej odległo ści na jego powierzchni nie było wida ć cho ćby zmarszczki. Co on tu robił wła ściwie? Szukał śladów, które przeoczyli inni? Znowu pod ąż ał za przykładem ojca? Kr ąż y w kółko, dopóki nie otrzyma wreszcie jakiej ś odpowiedzi? A mo że kierowało nim przeczucie, że jest we wła ściwym miejscu? Niczym magnes przyci ągany do góry trocin, w których zagrzebany był pojedynczy gwó źdź? Odsun ął od siebie te rozwa żania, przekonuj ąc si ę w duchu, że spaceruje po prostu na świe żym powietrzu, próbuj ąc pochwycić cho ć na chwil ę sw ą assoluta trranquillita. Wyj ął z kieszeni pomi ęte pudełko, wsun ął kolejnego nie zapalonego papierosa w k ącik ust i zawrócił do samochodu. Po kilku krokach zobaczył co ś, co kazało mu si ę zatrzyma ć. Na brzegu chodnika, pod nawisem krzaków – co uchroniło j ą przed całkowitym rozmokni ęciem – le żała szara koperta z odci śni ętym śladem opony. Roscani odrzucił papierosa i pochylił si ę, żeby j ą podnie ść . Była w gorszym stanie, ni ż to wygl ądało na pierwszy rzut oka. Przylepiła si ę chyba do mokrej opony i przejechała na niej kawałek, nim odrzuciła j ą siła od środkowa. Na jej powierzchni dostrzegł jednak wytłoczony jaki ś kształt, jakby w kopercie było przedtem co ś twardego. Wszedł do domu, gdzie zastał Veronique Vaccaro – wci ąż rozdra żnion ą przesłuchaniem i obecno ści ą policji w mieszkaniu – siedz ącą w kuchni, w szlafroku. W jednej ręce trzymała kubek z kaw ą, a palcami drugiej b ębniła po stole, jak gdyby ten nerwowy gest mógł zmusi ć detektywów do wyniesienia si ę, natychmiast i raz na zawsze. Uprzejmym tonem poprosił o suszark ę do włosów. – W łazience – odparła krótko. – Niech pan jeszcze we źmie sobie prysznic i prze śpi si ę w moim łó żku. Uśmiechn ąwszy si ę półg ębkiem do Castellettiego, inspektor wszedł do łazienki i znalazłszy suszark ę, wysuszył dokładnie kopert ę. Castelletti wszedł za nim i patrzył, jak jego szef je ździ lekko ołówkiem po powierzchni szarego papieru, niczym w dzieci ęcej zabawie w odbijanie monety. Powoli pojawił si ę zarys tego, co było przedtem w środku. – Rany boskie! – Roscani nagle przestał malowa ć. Ujrzeli przed sob ą kontury liter i cyfr dyplomatycznego numeru rejestracyjnego. SCV 13. – Watykan – powiedział cicho Castelletti. – Tak jest – Roscani spojrzał na niego przeci ągle. – Watykan.

118

Rzym.

Było tu ż przed pi ątą rano i jeszcze nie zrobiło si ę całkiem jasno. Danny kazał Harry’emu zatrzyma ć samochód na zadrzewionej Via Nicolo V. Stan ęli pod numerem dwadzie ścia dwa, trzypi ętrow ą kamienic ą, star ą, lecz dobrze utrzyman ą. Harry zamkn ął mercedesa i pomógł Elenie wprowadzi ć wózek Danny’ego do windy. Wjechali na ostatnie pi ętro. Danny wyci ągn ął klucze z koperty, otrzymanej w Lugano; od Bardoniego, i otworzył drzwi do mieszkania trzy a, w gł ębi korytarza. Kiedy znale źli si ę w środku, Danny, wyra źnie wyczerpany dług ą podró żą , natychmiast zasn ął. Harry natomiast, obejrzawszy pobie żnie wn ętrze, nakazał Elenie, żeby nikomu nie otwierała, i wyszedł z mieszkania. Kieruj ąc si ę wskazówkami Danny’ego, przejechał mercedesem kilka przecznic i w bocznej uliczce zmienił watyka ńskie tablice rejestracyjne na rzymskie. Zamkn ął kluczyki w wozie i wrócił na Via Nicolo, nios ąc pod marynark ą tablice z rejestracj ą watyka ńsk ą. Po kwadransie wje żdżał ju ż wind ą do mieszkania na ostatnim pi ętrze. Była prawie szósta rano; za mniej wi ęcej pół godziny miał si ę tu z nimi spotka ć ksi ądz Bardoni. Harry’emu bardzo si ę to wszystko nie podobało. Szalony był przede wszystkim pomysł, żeby ledwo żywy Danny przy pomocy samego tylko Bardoniego uwolnił kardynała Marsciana z wi ęzienia. Danny był jednak najwyra źniej zdecydowany na wszystko; drugi z ksi ęż y tak że. W prze świadczeniu Harry’ego oznaczało to tylko jedno: jego brat b ędzie próbował wykona ć to zadanie i zginie. A do tego przecie ż zmierzał Palestrina od samego pocz ątku. Co wi ęcej, je śli to Farel wrobił Danny’ego w zabójstwo kardynała Parmy i je śli pracował on dla Palestriny, to znaczyło, że morderstwo musiał zaplanowa ć sam sekretarz stanu. Marsciano za ś dowiedział si ę o tym i dlatego trzymali go teraz w areszcie domowym. Wniosek z tego był jeden: spowied ź, której tajemnicy tak bardzo przestrzegał Danny, musiała by ć spowiedzi ą Marsciana. Zabijaj ąc spowiednika, Palestrina zlikwiduje wi ęc ostatni ślad, który mógłby prowadzi ć do jego osoby. Komu mo żna by to wszystko ujawni ć? Roscaniemu? Adriannie? Eatonowi? I co by im opowiedział? Dysponował jedynie poszlakami. Zreszt ą, nawet gdyby miał jakie ś dowody, Watykan był suwerennym pa ństwem i włoskie prawo na jego terenie nie obowi ązywało. Wobec czego nikt spoza papieskiego pa ństewka nie b ędzie mógł w tej sprawie niczego legalnie przedsi ęwzi ąć . Udr ęka Danny’ego polegała za ś na tym, że je śli pozostawiłby sprawy własnemu biegowi, kardynał Marsciano zostanie zlikwidowany. Dlatego zamierzał uczyni ć wszystko, żeby temu zapobiec, nawet gdyby miał za to zapłaci ć własnym życiem. – Niech to szlag – mrukn ął Harry pod nosem, wchodz ąc do mieszkania i zamykaj ąc za sob ą drzwi. Groziło mu dokładnie takie samo niebezpiecze ństwo, jak Danny’emu. Nie tylko dlatego, że byli bra ćmi, lecz przede wszystkim z powodu obietnicy, że go nie utraci, tak jak utracili Madelin ę. Dlaczego to robił? Dlaczego ci ągle musiał składa ć Danny’emu tego rodzaju przyrzeczenia? – Nie znam za bardzo Rzymu i nie byłam pewna, w jakiej cz ęś ci miasta jeste śmy, ale... – wyrwał go z tych rozmy śla ń podekscytowany głos Eleny. – Spokojnie, o co ci chodzi? – przerwał jej. – Chod ź, to ci poka żę . Poprowadziła go do okna w du żym pokoju. W bladym świetle poranka ujrzeli to, co skrywał przed nimi półmrok świtu, kiedy tu przyjechali. Naprzeciwko ich mieszkania biegł wysoki mur z żółtawej cegły, w obu kierunkach ci ągn ący si ę tak daleko, jak Harry mógł si ęgn ąć wzrokiem. Na prawo majaczyły jakie ś budynki, skryte jeszcze w gł ębokim cieniu. Po lewej widział korony drzew, jakby za murem znajdował si ę du ży park. – Nie rozumiem – zwrócił si ę do Eleny, niepewny, do czego zmierza. – To Watykan, Harry... w ka żdym razie jego fragment. – Jeste ś o tym przekonana? – Tak, byłam na wycieczce w tych ogrodach po drugiej stronie. Harry rozgl ądał si ę, usiłuj ąc znale źć jaki ś punkt orientacyjny. Chciał ustali ć, gdzie si ę znajduj ą w stosunku do głównej cz ęś ci Watykanu z placem Świ ętego Piotra. Nie mógł jednak dostrzec niczego znajomego. Ju ż miał zapyta ć znowu Elen ę, kiedy spojrzał jeszcze raz i zrozumiał, że to, co wydawało mu si ę zarysem miasta na tle nieba, było pojedyncz ą budowl ą. Skrywał j ą jeszcze cie ń, lecz jej szczyt ju ż ja śniał w pełnym sło ńcu. Miał przed sob ą Bazylik ę Świ ętego Piotra. – Rany boskie – mrukn ął pod nosem. Nie tylko udało im si ę dotrze ć bez przeszkód do Rzymu, ale w dodatku dostali klucze do mieszkania poło żonego o rzut beretem od wi ęzienia kardynała Marsciana. Na moment oparł czoło o szyb ę i zamkn ął oczy. – Jeste ś zm ęczony – usłyszał cichy, koj ący głos Eleny. Tak mogłaby mówi ć matka do swego dziecka. – To prawda – skin ął głow ą i otworzył oczy, by na ni ą spojrze ć. Wci ąż miała na sobie kostium, w który przebrała si ę w Bellagio, a włosy upi ęte w kok. A jednak dopiero w tym momencie Harry zdał sobie spraw ę, że po raz pierwszy widzi w niej nie zakonnic ę, lecz kobiet ę. – Ja spałam w samochodzie, ty nie – dodała. – Tu jest jeszcze jeden pokój, mógłby ś si ę troch ę zdrzemn ąć ... Przynajmniej dopóki nie przyjdzie Bardoni. – Dobrze – zgodził si ę. I nagle uzmysłowił sobie, że ma na głowie jeszcze jeden powa żny problem. Wła śnie Elen ę. Uprzytomnił sobie cał ą groz ę sytuacji, w jakiej si ę znajd ą, kiedy Danny z Bardonim zaczn ą urzeczywistnia ć swój plan. Nie mógł pozwoli ć jej tu zosta ć i uczestniczy ć w tym wszystkim. – Twoi rodzice żyj ą, prawda? – zapytał ostro żnie. – A co to ma wspólnego z twoj ą drzemk ą? – Elena podniosła głow ę, patrz ąc na niego podejrzliwie. – Gdzie oni mieszkaj ą? – W Toskanii... – To daleko st ąd? – Dlaczego pytasz? – Bo musz ę wiedzie ć. – Samochodem jakie ś dwie godziny. Przeje żdżali śmy tamt ędy autostrad ą. – Twój ojciec oczywi ście ma samochód i umie prowadzi ć? – Bo co? – Ma samochód czy nie? – powtórzył Harry, tym razem podnosz ąc lekko głos. – Oczywi ście. – Musisz do niego zatelefonowa ć. Powiesz mu, żeby przyjechał do Rzymu. Elena poczuła, że cała a ż płonie z gniewu. Oparła si ę plecami o ścian ę i skrzy żowała przed sob ą ramiona w ge ście buntu. – Nie zrobi ę tego – powiedziała. – Je żeli zaraz wyjedzie, Eleno – rzekł Harry, wymawiaj ąc z naciskiem jej imi ę, jakby to mogło uciszy ć protest – mo że by ć w Rzymie na dziewi ątą, najpó źniej o wpół do dziesi ątej. Powiedz mu, żeby stan ął pod domem i nie wysiadał. Że zobaczysz go przez okno i zaraz zejdziesz do auta. Macie natychmiast odjecha ć. Nikt nawet si ę nie domy śli, że tutaj była ś. Oburzenie Eleny si ęgn ęło zenitu. Jak on śmiał? Miała swoj ą dum ę i uczucia. A ju ż na pewno nie zadzwoni do ojca, żeby j ą zabrał jak jak ąś nastolatk ę, porzucon ą w wielkim mie ście rankiem nast ępnego dnia po przyje ździe. – Przykro mi, panie Addison – odparła zje żona – ale moim obowi ązkiem jest opieka nad ojcem Danielem. I nie opuszcz ę go, dopóki nie zostan ę oficjalnie zwolniona z tego obowi ązku. – To żaden problem, siostro Eleno – Harry zgromił j ą wzrokiem. – Niniejszym zostajesz oficjalnie zwol... – Przez moj ą matk ę przeło żon ą! – Elena była ju ż purpurowa na twarzy. Zapadło ci ęż kie milczenie. Wpatrywali si ę w siebie z napi ęciem. Żadne z nich nie zdawało sobie jeszcze sprawy, że jest to pierwsza kłótnia w ich zwi ązku – i że jedno z nich zakre śliło wła śnie wyra źną granic ę. Nigdy jednak nie mieli si ę dowiedzie ć, które odwróci wzrok jako pierwsze. Nagle bowiem kto ś otworzył gwałtownie drzwi kuchni, a ż trzasn ęły o ścian ę. – Harry! – W otwartych drzwiach pojawił si ę Danny na wózku; oczy miał rozszerzone trwog ą, na jego kolanach le żał telefon komórkowy. – Harry, nie mog ę si ę dodzwoni ć do ojca Bardoniego! Mam do niego trzy numery, w tym komórk ę, któr ą zawsze nosi przy sobie. Żaden nie odpowiada! – Danny, przede wszystkim si ę uspokój. – Ale posłuchaj, on miał tu przyj ść ju ż kwadrans temu! Gdyby był w drodze, to przynajmniej odebrałby komórk ę!

119

Harry skr ęcił w Via del Parione i poszedł w dół ulicy. Na jego zegarku była ju ż siódma dwadzie ścia pi ęć ; od ustalonego czasu spotkania z Bardonim upłyn ęła prawie godzina. Nie zatrzymuj ąc si ę, wybrał ponownie numer ksi ędza na komórce, któr ą dostał od Adrianny. Wci ąż cisza. Zdrowy rozs ądek podpowiadał mu, że Bardoniemu po prostu co ś musiało wypa ść . Że wyja śnienie oka że si ę proste. Przed sob ą zobaczył kamienic ę oznaczon ą siedemnastk ą, dom Bardoniego. Danny wyja śnił mu, że za domem jest alejka, a przy niej stara drewniana furtka, prowadz ąca do tylnego wej ścia. Na lewo od drzwi znajdzie klucz, pod doniczk ą z czerwonym geranium. Skr ęcił w alejk ę i po dwudziestu krokach zobaczył furtk ę. Otworzył j ą i wszedł na niewielkie podwórko, wysypane żwirem. Doniczka stała na swoim miejscu... znalazł klucz. Mieszkanie ksi ędza znajdowało si ę na samej górze, podobnie jak to, w którym sami przebywali. Harry wbiegł na ostatnie pi ętro po schodach. Wci ąż trzymał si ę my śli, że nie stało si ę nic szczególnego i spó źnienie oka że si ę łatwe do wytłumaczenia. A jednak czuł to samo, co Danny, kiedy wtargn ął tak nagle do kuchni. Lęk. Wreszcie dotarł na gór ę i po przej ściu w ąskiego korytarza zatrzymał si ę pod drzwiami Bardoniego. Wzi ął gł ęboki oddech, wło żył klucz do zamka i zacz ął go przekr ęcać. Nie musiał tego robi ć. Drzwi same stan ęły otworem. – Prosz ę ksi ędza? – zawołał. Nie było odpowiedzi. – Ojcze Bardoni? – Harry wszedł do ciemnego korytarza. Przed sob ą widział niedu ży pokój. Wyposa żony, jak mieszkanie Danny’ego, tylko w najniezb ędniejsze sprz ęty. – Czy ksi ądz tu jest? Cisza. Na prawo był krótki korytarzyk, z drzwiami w połowie swej długo ści i na ko ńcu. Jedne i drugie były zamkni ęte. Wyj ął z kieszeni chusteczk ę, owin ął ni ą klamk ę i wstrzymuj ąc oddech, nacisn ął. – Jest tu kto? Drzwi prowadziły do sypialni, niewielkiej i ciasnej, z małym okienkiem. Łó żko było posłane. Na nocnym stoliku stał tradycyjny telefon. Miał ju ż wychodzi ć, kiedy na podłodze przy łó żku zauwa żył komórk ę. By ć mo że t ę, któr ą „ksi ądz Bardoni zawsze nosi przy sobie”. Nagle dotarła do niego z cał ą moc ą świadomo ść własnej obecno ści w tym miejscu. Co ś było bardzo nie w porz ądku, czuł si ę tak, jakby nie powinien si ę tu w ogóle znajdowa ć. Wyszedł z pokoju i powoli skierował si ę do nast ępnych drzwi. Co było za nimi? Wszystko w nim podpowiadało mu, żeby si ę natychmiast st ąd wynosił. A jednak nie mógł. – Ojcze Bardoni! – zawołał ponownie. Nic. – Ojcze Bardoni! – krzykn ął gło śniej, żeby go usłyszano po drugiej stronie drzwi. Żadnej odpowiedzi. Czuł, jak na górnej wardze zbiera mu si ę pot, jak mu łomocze serce. Powoli nacisn ął klamk ę. Klikn ął zamek i drzwi si ę uchyliły. Zobaczył wytarte kafelki na podłodze, potem umywalk ę i naro żnik wanny. Pchn ął drzwi łokciem i otworzyły si ę na o ście ż. Ksi ądz Bardoni siedział w wannie. Był nagi. Wpatrywał si ę w niego szeroko otwartymi oczami. Harry zrobił krok w jego stron ę. Poczuł, że tr ącił co ś stop ą. Na ziemi le żały okulary w czarnej oprawce. Spojrzał z powrotem ku wannie. Nie było w niej wody. – Prosz ę ksi ędza? – wyszeptał, jakby miał mimo wszystko nadziej ę na odpowied ź. Przekonywał si ę jeszcze w duchu, że ksi ądz chciał si ę wyk ąpa ć i miał po prostu atak serca albo jak ąś zapa ść , nim zd ąż ył odkr ęci ć kran. Podszedł bli żej. – O Bo że! – nie mógł powstrzyma ć krzyku. Serce podeszło mu do gardła. Odskoczył w tył z oczyma rozszerzonymi groz ą. Lewa dło ń Bardoniego została odci ęta powy żej nadgarstka. Prawie nie było wida ć krwi. Tylko ró żowy kikut.

120

Mediolan; w tym samym czasie.

Roscani zobaczył w dole pasy startowe lotniska Linate i w tej samej chwili helikopter zacz ął podchodzi ć do lądowania. Informacje napływały do niego coraz szybciej; naj świe ższe otrzymał ju ż po wystartowaniu z Lugano. Na fotelach za nim Castelletti i Scala na zmian ę rozmawiali przez radio i robili notatki. Inspektor trzymał w dłoni zwitek papieru, na który czekał od wielu godzin. Krótki, lecz tre ściwy faks z komendy głównej Interpolu w Lyonie. „Według ustale ń wywiadu francuskiego Thomas Jose Alvarez-Rios Kind nie przebywa obecnie w Chartumie w Sudanie, jak s ądzono uprzednio. Aktualne miejsce pobytu nieznane”. Natychmiast po otrzymaniu tej informacji Roscani polecił rozesła ć ze sztabu Gruppo Cardinale w Rzymie do wszystkich szefów policji w Europie jednobrzmi ącą wiadomo ść : ZATRZYMA Ć I OSADZI Ć W ARESZCIE. Ponadto najnowsze dost ępne zdj ęcie Kinda przekazane zostało wszystkim mediom wraz z krótkim komunikatem, w którym stwierdzano jednoznacznie, że terrorysta poszukiwany jest przez Gruppo Cardinale w zwi ązku z zamordowaniem kardynała wikariusza Rzymu oraz zamachem na autobus do Asy żu. To ostatnie chodziło Roscaniemu po głowie, odk ąd nazwisko Kinda pojawiło si ę w jego rozwa żaniach. Był to wr ęcz znak rozpoznawczy tego człowieka, znany policjom całego świata. Stosował t ę metod ę zawsze, gdy tylko miał mo żliwo ść wynaj ąć zabójc ę, który wykonywał mokr ą robot ę za niego. „Zabij morderc ę” – to była jego dewiza. Kto ś inny załatwiał spraw ę, a potem si ę go szybko usuwało i wszelki trop prowadz ący do Kinda lub jego zleceniodawców ulegał zatarciu. To dlatego na miejscu eksplozji znale źli hiszpa ński pistolet Llama. Terrorysta umie ścił w autobusie zabójc ę, który miał zlikwidowa ć ksi ędza Daniela, a potem sam zgin ąć w wybuchu. Wszystko jednak poszło nie tak. Wynaj ęty człowiek nie zd ąż ył poci ągn ąć za spust i ksi ądz si ę uratował. Lecz sposób przeprowadzenia całej operacji wskazywał wyra źnie na Kinda. Do tego dochodziły informacje uzyskane przez Scal ę i Castellettiego od policji mediola ńskiej. Brakuj ące kawałki układanki wskakiwały stopniowo na swoje miejsce. Aldo Cianetti, projektant mody, którego zwłoki znaleziono przy autostradzie z Como do Mediolanu, znajdował si ę w śród pasa żerów wodolotu z Bellagio. Widziano go, jak rozmawiał z kobiet ą w du żym słomkowym kapeluszu. Carabiniere z Bellagio przypomniał sobie, że legitymował tę kobiet ę; miała ameryka ński paszport i akcent. Cianetti zszedł na l ąd w Como w jej towarzystwie. Detektywi z Mediolanu, przepatruj ąc ulice w okolicy hotelu Palace, pod którym znaleziono BMW projektanta, dotarli równie ż na pobliski Milano Centrale, mediola ński dworzec główny. Według ustale ń śmier ć Cianettiego nast ąpiła mi ędzy drug ą a trzeci ą w nocy. Przesłuchano wszystkie kasjerki, które pracowały tej nocy mi ędzy drug ą a pi ątą rano. Jedna z nich, wygadana pani w średnim wieku, zapami ętała wielki słomkowy kapelusz kobiety, która kupowała u niej bilet tu ż przed odjazdem poci ągu. Bilet do Rzymu. Dla Roscaniego stało si ę oczywiste, że t ą kobiet ą musiał by ć Thomas Kind. Helikopter osiadł na ziemi z rykiem silników i lekkim podskokiem. Otworzyły si ę drzwi i trzej detektywi, pochyliwszy głowy pod wiruj ącym śmigłem, pobiegli w stron ę czarterowego samolotu, który miał zabra ć ich do Rzymu. – Oznaczenie SCV trzyna ście to rejestracja, któr ą dobrze rozpoznali śmy! – krzykn ął w biegu Castelletti. – Takie niskie numery maj ą samochody wo żą ce papie ża i najwa żniejszych kardynałów! Nie s ą przypisane do konkretnych osób. SCV trzyna ście to numer mercedesa, który jest na przegl ądzie poza Watykanem. Watykan. Ko ściół. Rzym. Te trzy słowa powracały natr ętnie w rozmy ślaniach Roscaniego. Ryk silników był coraz gło śniejszy. Poczuł, jak wciska go w fotel siła przy śpieszaj ącej na pasie maszyny. Dwadzie ścia sekund pó źniej byli ju ż w powietrzu i usłyszeli stuk chowaj ącego si ę podwozia. Sprawa, która zacz ęła si ę od zabójstwa kardynała Parmy, zatoczyła oto kr ąg. Wracali do Rzymu. Rozpi ąwszy pas bezpiecze ństwa, Roscani wsun ął do kącika ust ostatniego papierosa ze sfatygowanej paczki i wyjrzał przez iluminator. Zobaczył w dole odblaski sło ńca, odbijaj ącego si ę tu i ówdzie od jezior i dachów. Całe Włochy zdawały si ę wygrzewa ć pod bezchmurnym niebem. Ta pradawna ziemia, tak pi ękna i łagodna, wci ąż jednak była świadkiem i ofiar ą skandali oraz intryg na najró żniejszych szczeblach. Zreszt ą, czy istniał w ogóle kraj od nich wolny? Nie wierzył w to. Lecz był Włochem, ta ziemia w dole była jego ojczyzn ą. I był te ż policjantem; jego zadanie polegało na wymuszaniu przestrzegania prawa i pilnowaniu, żeby sprawiedliwo ści stawało si ę zado ść . Oczyma wyobra źni ujrzał Giovanniego Pio, swego przyjaciela i partnera, ojca chrzestnego jego dzieci. Wyci ągni ęto go z samochodu, sk ąpanego we krwi, z odstrzelon ą twarz ą. Zobaczył posiekane kulami ciało kardynała Parmy i wypalony wrak autobusu. Od żyła w jego pami ęci masakra, jakiej dokonał w Pescarze i Bellagio Thomas Kind. I naszła go refleksja: co wła ściwie znaczy sprawiedliwo ść ? Oczywi ście wszystkie te zbrodnie popełniono na włoskiej ziemi, gdzie władny był w tej sprawie cokolwiek przedsi ęwzi ąć . Lecz za murami Watykanu nie miał wpływu na nic. I kiedy wszystkie ścigane przez niego osoby tam si ę znajd ą, pozostanie mu tylko przekaza ć materiały śledztwa szefowi Gruppo Cardinale, którym był prokurator Marcello Taglia. Jak do tego dojdzie, nie b ędzie miał ju ż żadnego wpływu na to, by sprawiedliwo ść rzeczywi ście została wymierzona. Cała sprawa znajdzie si ę w r ękach polityków. Na dłu ższ ą met ę oznaczało to jej koniec. Dobrze pami ętał, co mówił mu Taglia w zwi ązku z zabójstwem kardynała Parmy, ostrzegaj ąc przed „delikatn ą natur ą tej sprawy i mo żliwymi implikacjami dyplomatycznymi w stosunkach Włoch z Watykanem”. Inaczej rzecz ujmuj ąc, w Watykanie – je żeli taka b ędzie wola – mogło uj ść płazem nawet morderstwo.

121

Pierwsz ą my ślą Harry’ego było wróci ć do mercedesa, wybi ć szyb ę, żeby dosta ć si ę do kluczyków, i jak najszybciej zabra ć Danny’ego i Elen ę z mieszkania przy Via Nicolo V. – On nie żyje. Obci ęli mu r ękę – powiedział Danny’emu, dodzwoniwszy si ę do ń z komórki. – Kto wie, co im powiedział? Mo że ju ż tam po nas id ą! – Na wpół szedł, na wpół biegł ulic ą, przy której mieszkał Bardoni, staraj ąc si ę jak najszybciej pokona ć drog ę powrotn ą, nie zwraca ć na siebie przy tym zbytniej uwagi. – Harry, posłuchaj – rzekł cicho Danny. – Po prostu przyjd ź tu. Ksi ądz Bardoni na pewno niczego im nie wygadał. – A sk ąd ty to mo żesz wiedzie ć, u diabła? – Po prostu wiem... W niecałe pół godziny później był ju ż w kamienicy przy Via Nicolo V. Wszedł ostro żnie do klatki schodowej, rzucił okiem na wind ę i uznał, że bezpieczniejsze b ędą schody. Mała kabina mogła si ę okaza ć pułapk ą. Danny z Elen ą byli w du żym pokoju. Emanowało z nich napi ęcie. Przez chwil ę milczeli oboje, wreszcie Danny wskazał na okno. – Wyjrzyj przez nie, Harry – powiedział. Harry zerkn ął na Elen ę i podszedł do okna. – Na co mam patrze ć? – Spójrz w lewo, wzdłu ż muru. Widzisz czubek okr ągłej wie ży? To wie ża Świ ętego Jana. Tam wła śnie trzymaj ą kardynała. Zamkn ęli go w pokoju w połowie wysoko ści wie ży. Są tam przeszklone drzwi, wychodz ące na mały balkon. To jedyny otwór po tej stronie ściany. Budowla była od nich oddalona o jakie ś czterysta metrów. Harry widział wyra źnie jej szczyt. Wysoka, zwie ńczona wie życzkami, zbudowana z tej samej cegły, co mury, w obr ębie których stała. – Zostali śmy ju ż tylko my – powiedział cicho Danny. Harry odwrócił si ę powoli od okna. – Ty, ja i siostra Elena. – Co masz na my śli? – Tylko my mo żemy uwolni ć kardynała. – Danny najwyra źniej okiełznał ju ż emocje, które targały nim, kiedy nie mógł si ę dodzwoni ć do Bardoniego. Tamten nie żył; zadanie pozostało. Harry pokr ęcił głow ą. – Na pewno nie Elena – oznajmił. – Ale ja chc ę, Harry. – Dziewczyna patrzyła mu w oczy. Było jasne, że naprawd ę tak my śli. – Pewnie, że chcesz. A czemu nie? – Spojrzał teraz na brata. – Ona jest tak samo stukni ęta jak ty. – Zostali śmy ju ż tylko my, Harry. – Elena powtórzyła cicho słowa Danny’ego. – Na jakiej podstawie jeste ś taki pewny, że nic nam tutaj nie grozi? – zwrócił si ę Harry do brata, zmieniaj ąc temat. – Że Bardoni niczego nie wygadał? Ja go widziałem, Danny. Gdybym był na jego miejscu, powiedziałbym im wszystko, co by tylko chcieli. – Musisz mi po prostu uwierzy ć, Harry. – Tobie mog ę. Ale Bardoni to co innego. Nie znam go przecie ż tak dobrze. Danny milczał przez dłu ższ ą chwil ę, a kiedy si ę w ko ńcu odezwał, mówił tak, jakby chciał przekona ć brata, że wypowiadane przeze ń słowa nios ą ze sob ą gł ębsz ą tre ść ni ż tylko znaczenie ka żdego z nich. – Posłuchaj, ta kamienica nale ży do wła ściciela jednej z najwi ększych firm farmaceutycznych we Włoszech. Wystarczyło mu usłysze ć, że kardynał Marsciano potrzebuje na kilka dni spokojnego miejsca i od razu udost ępnił to mieszkanie bez dalszych pyta ń... – A co to ma wspólnego z ksi ędzem Bardonim? – Harry, kardynał to jeden z najbardziej kochanych ludzi we Włoszech... Przyjrzyj si ę tylko, jacy ludzie mu pomagaj ą i jak wiele przy tym ryzykuj ą. Ja sam... – Danny zawahał si ę, a potem mówił dalej. – Zostałem ksi ędzem, bo po wyj ściu z marines byłem w dalszym ci ągu zagubiony i zdezorientowany. Kiedy pojawiłem si ę w Rzymie, wci ąż jeszcze nie mogłem si ę odnale źć ... I wtedy poznałem kardynała. To on mi pokazał, że jest w moim wn ętrzu życie, którego istnienia nawet nie podejrzewałem. Prowadził mnie przez te wszystkie lata, zach ęcał, żebym dopracowywał si ę własnych przekona ń, w sprawach ducha i nie tylko. Ko ściół stał si ę moj ą rodzin ą, Harry. A kardynała Marsciana pokochałem jak ojca. Tak samo było z ksi ędzem Bardonim. Dlatego wiem, że niczego im nie powiedział... Obraz martwego Bardoniego w wannie był nie do zniesienia. Obraz człowieka, który pomimo tortur zachował milczenie. Wstrz ąś ni ęty i poruszony do gł ębi, Harry nerwowym gestem przesun ął dłoni ą po włosach i odwrócił si ę. Napotkał oczy Eleny. Była w nich tkliwo ść i miło ść ; jej wzrok powiedział mu, że rozumie, o czym mówi Danny. I że przyznaje mu racj ę. – Harry... – Ostry ton głosu brata kazał mu si ę ponownie odwróci ć. Dopiero teraz spostrzegł wł ączony telewizor. – Jest jeszcze co ś... Je żeli nawet przedtem nie całkiem w to wierzyłem, śmier ć Bardoniego przekonała mnie do ko ńca. Słyszałe ś, co si ę dzieje w Chinach, prawda? – Jaka ś tragedia, mnóstwo trupów... nie wiem dokładnie, nie ogl ądałem ostatnio zbyt cz ęsto telewizji. Ale do czego ty, u diabła, zmierzasz? – W Bellagio, kiedy czekali śmy w ci ęż arówce, a ż wróci siostra Elena, kto ś do ciebie zatelefonował na komórk ę. Dzwonek mnie obudził. Wymieniłe ś imi ę Adrianna i nazwisko Eaton. – No i co w zwi ązku z tym? – Harry wci ąż nie rozumiał. – Adrianna Hall. James Eaton. – Ludzie, którzy pomogli mi ci ę odnale źć . Sk ąd ty ich znasz, u diabła ci ęż kiego? – To nie ma teraz znaczenia. W tej chwili najwa żniejsze jest, żeby ś si ę z nimi jak najszybciej skontaktował. – Danny podjechał na wózku bli żej brata. – Musimy powstrzyma ć to, co si ę dzieje w Chinach. – Co powstrzyma ć? – Harry nie mógł si ę w tym wszystkim połapa ć. – Oni zatruwaj ą jeziora, Harry... Jedno ju ż załatwili! Zostały jeszcze dwa. – Co ty w ogóle wygadujesz? Kto zatruwa? Z tego, co mi si ę obiło o uszy, to jest jaka ś kl ęska żywiołowa. – Nie żadna kl ęska. – Danny zerkn ął z ukosa na Elen ę i mówił dalej. – To cz ęść planu Palestriny. On chce doprowadzi ć do tego, żeby Watykan zapanował nad Chinami. – To o tym wła śnie dowiedziałe ś si ę podczas spowiedzi, tak? – Harry poczuł, jak je żą mu si ę włosy na karku. – Mi ędzy innymi o tym... Elena si ę prze żegnała. – Matko Boska... – szepn ęła tylko. – Przed chwil ą emitowali na WNN program o Hefei – ci ągn ął Danny z przej ęciem. – Dwie minuty i dwadzie ścia par ę sekund po ósmej były zdj ęcia ze stacji filtrów. Wiem, bo spojrzałem specjalnie na zegarek. Jest na nich twarz człowieka, który albo sam zatruwa wod ę, albo wie, kto to robi. – Jakim cudem mo żesz to wiedzie ć? – zapytał Harry zdumiony. – Zeszłego lata widziałem go w letniej rezydencji watyka ńskiej pod Rzymem. Był z drugim m ęż czyzn ą, czekali na Palestrin ę. Niecz ęsto zaprasza si ę Chi ńczyków do watyka ńskich prywatnych posiadło ści. – Harry jeszcze nigdy nie widział Danny’ego w takim napi ęciu. – Adrianna Hall b ędzie mogła znale źć to miejsce na ta śmie i zrobi ć odbitk ę z tej klatki. Facet jest niski, stoi po lewej stronie ekranu, ma w r ękach teczk ę. Jak ju ż to zrobi, niech jak najszybciej przeka że zdj ęcie Eatonowi. – Eatonowi? A co on z tym, cholera, mo że zdziała ć? To tylko zwykły urz ędnik z ambasady. – Człowieku, przecie ż Eaton jest szefem rezydentury CIA w Rzymie! – Co takiego? – Harry patrzył na niego w osłupieniu. Jego zdumienie jednak nie zbiło Danny’ego z tropu. – Siedz ę w Watykanie ju ż od ładnych paru lat, drogi bracie... – Wida ć było, że mówienie o tych sprawach jest dla niego trudne. – W mojej pracy ma si ę styczno ść z takimi kr ęgami mi ędzynarodowej dyplomacji, gdzie pewne rzeczy si ę po prostu wie. Bywałem z kardynałem Marscianem w miejscach, których istnienia wi ększo ść ludzi nawet nie podejrzewa... Zarówno Harry, jak i Elena widzieli jego udr ękę. Zwi ązany tajemnic ą spowiedzi, ujawniaj ąc jej tre ść , ryzykował zbawienie własnej duszy. Stawk ą było jednak życie tysi ęcy ludzi i musiał co ś przedsięwzi ąć . Wi ęc czynił to, pokładaj ąc nadziej ę raczej w Bogu ni ż w prawie kanonicznym. Danny cofn ął si ę troch ę na wózku, lecz nie spuszczał wzroku z twarzy Harry’ego. – Wyjd ź teraz – powiedział zdecydowanym tonem – i znajd ź budk ę telefoniczn ą. Zadzwo ń do Adrianny, a potem z innej budki do Eatona. Przeka ż mu, co ci powiedziałem, i poinformuj, że Adrianna dostarczy mu materiał filmowy. On musi si ę skontaktowa ć z Chi ńczykami, z ich wywiadem, żeby zacz ęli szuka ć tego człowieka z teczk ą. Uświadom mu, że to jest wy ścig z czasem. Je śli nie zd ąż ymy, to Pekin b ędzie miał do czynienia z nast ępnymi tysi ącami trupów! Harry namy ślał si ę przez chwil ę, po czym pokazał palcem na stół. – Tam le ży telefon, Danny. Dlaczego sam nie opowiesz wszystkiego Eatonowi? – On nie mo że si ę dowiedzie ć, gdzie jeste śmy. – Dlaczego? – Dlatego, że ja wci ąż jestem obywatelem ameryka ńskim, a ta historia z Chinami to dla Stanów kwestia bezpiecze ństwa narodowego. B ędzie chciał ze mnie wycisn ąć jak najwi ęcej i nie cofnie si ę przed niczym. Mo że nawet nas nielegalnie zamkn ąć . A wtedy – głos Danny’ego był ju ż ochrypły z wyczerpania – kardynał Marsciano umrze. Elena pochwyciła wyraz oczu Harry’ego. Wpatrywał si ę w brata przez dłu ższ ą chwil ę, a ż wreszcie powoli skin ął głow ą i powiedział: – Okay. Wiedziała w gł ębi serca, że w jego przekonaniu popełniaj ą bł ąd, post ępuj ą bardzo nierozwa żnie. Widziała jednak tak że, jak bez słowa komentarza zaakceptował szczególn ą wi ęź ł ącz ącą brata z kardynałem Marscianem, z jakim zrozumieniem przyj ął to, że Danny jest skłonny ryzykowa ć życie dla ocalenia swego mentora. Zgadzaj ąc si ę na jego plan, Harry nie tylko okazał bratu, jak bardzo go kocha. Sprawił równie ż, że po raz pierwszy w ich dorosłym życiu mieli wreszcie wspólny cel, wspóln ą misj ę; niczym rycerze ze średniowiecznej legendy: zakra ść si ę za mury grodu, uwolni ć zamkni ętego w wie ży ksi ęcia i uj ść z życiem. Było to szale ństwo, czyn trudno wykonalny nawet z pomoc ą Bardoniego. Ten jednak nie żył i jego cz ęść zadania spoczywała teraz wył ącznie na barkach Harry’ego. Elena widziała, że usiłuje to wszystko jako ś poukłada ć, że zastanawia si ę, w jakim s ą poło żeniu i co mog ą czyni ć dalej. Nagle Harry spojrzał na moment prosto w jej oczy, a potem otworzył drzwi i wyszedł. Wci ąż w tym samym stroju, w jakim widziała go przez niemal cały czas ich znajomo ści. W stroju ksi ędza.

122

Pekin, Chiny. Dystrykt Zhongnanhai. W dalszym ci ągu czwartek, 16 lipca; 15.05

Yan Yeh prze żywał dzie ń jak z sennego koszmaru. Pierwsze informacje z Wuxi zacz ęły dociera ć do Pekinu około dziesi ątej rano. W przeci ągu kilkudziesi ęciu minut do Szpitala Ludowego numer cztery zgłoszono czternaście przypadków ostrej biegunki i niestrawno ści z wymiotami. Podobne wiadomo ści nadeszły ze szpitali numer jeden i dwa. O wpół do dwunastej Szpital Medycyny Chi ńskiej wyznaczono na koordynatora akcji zwalczania epidemii. Odnotowano ju ż ponad siedemset zachorowa ń i sto siedemdziesi ąt jeden zgonów. Natychmiast zostały odci ęte dostawy wody, a personel medyczny i policj ę postawiono w stan pogotowia. Miasto znalazło si ę na kraw ędzi paniki. O trzynastej stwierdzono dwadzie ścia tysi ęcy zatru ć. W tej liczbie było jedena ście tysi ęcy czterysta pi ęć dziesi ąt przypadków śmiertelnych. Wśród tych ostatnich znajdowała si ę te ściowa Yan Yeha i jej dwaj bracia. Tyle zdołał si ę dowiedzie ć. Nie wiedział natomiast, czy jego żona i syn s ą jeszcze w śród żywych i gdzie si ę znajduj ą. Nawet Wu Xian, sekretarz generalny partii, przy całej swej niemal nieograniczonej władzy nie był w stanie si ę tego dowiedzie ć. Natomiast wydarzenia w Wuxi przes ądziły spraw ę. Do Zhongnanhai wezwano natychmiast Pierre’a Weggena. Pos ępny i wstrz ąś ni ęty do gł ębi Yan Yeh siedział teraz, par ę minut po pi ętnastej, przy stole rozmów obok swego szwajcarskiego przyjaciela. Poza nimi było tu tak że dziesi ęciu równie przygn ębionych towarzyszy z Biura Politycznego, z Wu Xianem na czele. Negocjacje były krótkie i konkretne. Ustalono, że Weggen jak najszybciej zorganizuje konsorcjum firm, których kandydatury przedstawił na poprzednim spotkaniu. Przedsi ębiorstwa te natychmiast rozpoczn ą realizacj ę gigantycznego, dziesi ęcioletniego planu kompletnej przebudowy całego systemu zaopatrywania Chin w wod ę i energi ę. Tempo i skuteczno ść tych działa ń miały dla Chin żywotne znaczenie. Cały świat powinien si ę przekona ć, że Pekin panuje nad sytuacj ą i czyni wszystko, co mo żliwe, dla przyszłego zdrowia i dobrobytu swych obywateli. – W omen shenme shihou neng nadao hetong? – Wu Xian zwrócił si ę do Weggena, zadaj ąc zgaszonym głosem swe ostatnie pytanie. Kiedy mo żemy podpisa ć umow ę?

123

Rozmowy telefoniczne z Adriann ą i Eatonem Harry przeprowadził z dwóch ró żnych budek, oddalonych o dwie przecznice od siebie. Rozmawiał krótko i rzeczowo. Tak, powiedziała Adrianna, wie, o który materiał z Hefei chodzi. Tak, mo że znale źć ten fragment na ta śmie. Tak, mo że dostarczy ć kopi ę Eatonowi. A có ż jest w tym nagraniu, że stało si ę a ż takie wa żne? Harry nie wyja śnił jej niczego; stwierdził tylko, że musi to zrobi ć, a je śli Eaton b ędzie chciał, to sam jej powie. Potem podzi ękował i odwiesił słuchawk ę, chocia ż słyszał, jak woła: „Powiedz, gdzie jeste ś, do cholery!”. Z Eatonem poszło mu nieco trudniej. Przeci ągał rozmow ę, odpowiadał wymijaj ąco, dopytywał si ę, czy jest z nim Danny i gdzie obaj przebywaj ą. – Prosz ę posłucha ć – przerwał mu w ko ńcu Harry, wiedz ąc, że zale ży mu na namierzeniu, sk ąd dzwoni. Po czym opisał fragment nagrania, o który chodziło, poinformował, że w Chinach maj ą zosta ć zatrute w sumie trzy jeziora i że Chi ńczycy musz ą znale źć człowieka z teczk ą. Ta śmę dostarczy Adrianna, a Eaton powinien natychmiast skontaktowa ć si ę z wywiadem chi ńskim, oznajmił na koniec. – Sk ąd pan to wszystko wie? Na czyje zlecenie działaj ą truciciele? O co w tym chodzi? – Eaton wyrzucał z siebie pytania z szybko ści ą karabinu maszynowego. Harry odparł, że on jedynie przekazuje wiadomo ść , po czym rozł ączył si ę, tak jak poprzednio. Poszedł nast ępnie Via Della Stazione Vaticana; samotny ksi ądz spaceruj ący pod murami Watykanu – widok jak najbardziej zwyczajny. Nad sob ą widział arkady przypominaj ące staro żytny akwedukt, którym by ć mo że niegdy ś płyn ęła do Watykanu woda. Teraz biegły tamt ędy – miał nadziej ę, że wkrótce je zobaczy – tory kolejowe, stanowi ące odgał ęzienie głównej linii. Prowadziły do masywnych wrót, a za nimi do watyka ńskiej stacji kolejowej. Kiedy Harry zapytał brata, w jaki sposób zamierzali z Bardonim wydosta ć Marsciana poza obr ęb Watykanu, ten oświadczył: „Poci ągiem”. Ze stacji i torów nikt ju ż prawie nie korzystał. Czasami włoski poci ąg dostawczy dowoził tędy jakie ś ci ęż sze towary, ale nic poza tym si ę nie działo. W dawniejszych czasach linia kolejowa słu żyła papie żowi, kiedy wyje żdżał z Watykanu gdzie ś w gł ąb Włoch, ale te dni min ęły bezpowrotnie. Została brama, jeden tor i mała stacyjka oraz pojedynczy zamkni ęty wagon towarowy rdzewiej ący na bocznicy przy końcu linii, w krótkim betonowym tunelu, prowadz ącym donik ąd. Tylko Bóg i te szare ściany mogły wiedzie ć, jak długo ju ż tam stał. Ksi ądz Bardoni przed wyjazdem do Lugano zadzwonił do administratora stacji w Watykanie i oznajmił mu, że kardynała Marsciana bardzo denerwuje widok starego wagonu i życzy sobie, żeby natychmiast usuni ęto wrak poza obr ęb ogrodów. Wkrótce jeden z ni ższych rang ą urz ędników poinformował go, że w pi ątek o jedenastej rano przyjedzie lokomotywa i zabierze wagon. To było sedno ich pomysłu, bardzo w sumie prostego. Wagon miał opu ści ć Watykan z kardynałem w środku i to wszystko. A poniewa ż skontaktował si ę z nim zwykły urz ędnik, ksi ądz Bardoni był pewien, że spraw ę potraktowano rutynowo. Watyka ńska ochrona zainteresuje si ę ni ą tylko o tyle, że spodziewa ć si ę b ędzie wjazdu i wyjazdu lokomotywy. Wydarzenia na szczeblu personelu pomocniczego były zbyt trywialne, żeby sta ć si ę przedmiotem zainteresowania Farela. Harry wspi ął si ę na nasyp po schodach prowadz ących do szczytu wiaduktu. Na górze rozejrzał si ę. Po lewej zobaczył główny tor, o szynach l śni ących od nieustannego używania; po prawej – odchodz ącą od niego watyka ńsk ą lini ę, której pordzewiały podwójny tor prowadził do masywnej bramy w murze. Odwrócił si ę i jego spojrzenie pow ędrowało wzdłu ż głównej linii ku Stazione San Pietro. Zostało mu dziesi ęć minut, żeby tam dotrze ć i rozejrze ć si ę, ostatni raz si ę namy śli ć. Je żeli zdecyduje, że jednak nie chce w to wchodzi ć, będzie mógł si ę wynie ść , zanim pojawi ą si ę tamci. Ale raczej na pewno si ę nie wycofa, wiedział o tym ju ż wtedy, kiedy postanowił przeprowadzi ć trzeci ą rozmow ę telefoniczn ą. O dziesi ątej czterdzie ści pi ęć miał si ę spotka ć na dworcu z Roscanim.

124

Watykan. Wie ża Świ ętego Jana; w tym samym czasie

– Chciałe ś si ę ze mn ą widzie ć, Eminencjo. – W drzwiach pokoju kardynała Marsciana stan ął Palestrina. Jego pot ęż na posta ć wypełniała je niemal w cało ści. – Tak. – Marsciano cofn ął si ę w gł ąb pokoju i sekretarz stanu wszedł do środka. Za nim, jak cie ń, st ąpał jeden z jego ubranych na czarno ochroniarzy, Anton Pilger. Ten młody człowiek o dzieci ęcej twarzy, z której nie schodził bezmy ślny u śmieszek, par ę dni wcze śniej był kierowc ą Marsciana. Teraz zamkn ął drzwi i stan ął przy nich na stra ży. – Chc ę porozmawia ć w cztery oczy – rzekł kardynał. – Wedle życzenia. – Palestrina uniósł sw ą wielk ą dło ń i Pilger, trzasn ąwszy obcasami, wykonał w tył zwrot i wyszedł... nie jak stra żnik, ale jak żołnierz. Przez dłu ższ ą chwil ę Marsciano studiował twarz Palestriny, jakby próbował zajrze ć do jego wn ętrza. Nast ępnie powoli zatoczył łuk r ęką, a ż jego wyci ągni ęty palec wskazał telewizor. Na ekranie wida ć było dobrze ju ż znane całemu światu sceny z Hefei. Konwój wojskowych ci ęż arówek, pełnych żołnierzy. Ludzka ci żba na ulicach, którymi przeje żdżały. Reporter WNN, ubrany w panterkow ą kamizelk ę, relacjonował wydarzenia bezgło śnie, poniewa ż fonia była wył ączona. – Teraz to samo si ę dzieje w Wuxi – rzekł Marsciano głucho. Twarz miał kredowobiał ą. – Domagam si ę, żeby trzeciego jeziora nie było. Powstrzymaj to. – Ojciec Świ ęty pytał o ciebie, Eminencjo – odparł Palestrina z u śmiechem. – Zamierzał ci ę odwiedzi ć. Ale poinformowałem go, że jeste ś bardzo osłabiony i na razie najlepiej b ędzie, żeby ś odpoczywał w samotno ści. – Do ść tych śmierci, Umberto – wyszeptał Marsciano. – Masz ju ż mnie. Powstrzymaj ten koszmar w Chinach, a dostaniesz ode mnie to, na czym ci tak zale żało od samego pocz ątku... – Ojca Daniela? – Palestrina znów si ę u śmiechn ął, tym razem kpi ąco. – Przekonywałe ś mnie, że on nie żyje, Nicola. – Żyje. I je żeli go poprosz ę, przyjedzie tutaj. Odwołaj zadania dotycz ące ostatniego jeziora i mo żesz z nami zrobi ć, co b ędziesz chciał. Tajemnic ę twojego „Chi ńskiego Protokołu” zabierzemy ze sob ą do grobu... – To bardzo szlachetne, Eminencjo. Niestety ju ż za pó źno, w obu wypadkach. – Palestrina zerkn ął na ekran telewizora i mówił dalej. – Chi ńczycy wprawdzie skapitulowali i chc ą jak najszybciej podpisa ć umow ę, ale... – uśmiechn ął si ę do siebie – podczas wojny nie ma odwrotu; kampania musi zosta ć doprowadzona do ko ńca, zgodnie z zało żeniami... – Milczał przez dłu ższ ą chwil ę, jakby chciał, żeby Marsciano zrozumiał, że trudzi si ę na pró żno, po czym dodał: – Je śli za ś chodzi o ojca Daniela, to nie ma potrzeby go wzywa ć, poniewa ż jest w drodze do ciebie. Mo że nawet dotarł ju ż do Rzymu... – To niemo żliwe! – zakrzykn ął Marsciano. – Sk ąd wie, gdzie ja jestem? – Ksi ądz Bardoni go poinformował. – Tym razem uśmiech sekretarza stanu był pobła żliwy. – Nie! Nigdy! – Marsciano poczuł przypływ gniewy i oburzenia. – On by nigdy nie wydał Daniela w twoje łapska! – Ale wydał, Nicola. W ko ńcu dał si ę przekona ć, że to ja mam racj ę, a ty i kardynał wikariusz si ę mylili ście. Zrozumiał, że przyszło ść Ko ścioła warta jest wi ęcej ni ż życie pojedynczego człowieka... Eminencjo. – Palestrina spowa żniał nagle. – Ojciec Daniel si ę zjawi, bez dwóch zda ń. Marsciano nigdy w życiu nie czuł nienawi ści. Lecz poczuł j ą teraz i to z wi ększ ą sił ą, ni żby si ę spodziewał. – Nie wierz ę ci. – To sobie nie wierz. – Palestrina powoli wsun ął r ękę do kieszeni czarnej marynarki i wyj ął z niej mały welwetowy mieszek. – Ojciec Bardoni posyła ci jako dowód swój pier ście ń... Poło żywszy woreczek na stoliku przed Marscianem, sekretarz stanu spojrzał mu gł ęboko w oczy, po czym odwrócił si ę i ruszył do wyj ścia. Kardynał nie widział, jak wychodzi, nie słyszał trzasku zamykanych drzwi. Wpatrywał si ę nieruchomo w welwetowy woreczek. W ko ńcu powoli podniósł go dr żą cą dłoni ą i otworzył. Pracuj ący na zewn ątrz ogrodnik odwrócił si ę nagle ku wie ży. Zza szklanych drzwi dobiegał przera źliwy krzyk.

125

10.42

Roscani szedł sam po Via Innocenzo III. Sło ńce wspinało si ę coraz wy żej po niebie i upał narastał. Przed sob ą inspektor widział Stazione San Pietro. Wysiadł z auta pół przecznicy wcze śniej, a Scala i Castelletti pojechali pod sam dworzec. Mieli si ę tam zjawi ć osobno, z ró żnych kierunków; jeden przed Roscanim, drugi zaraz po nim. Kazał im rozgl ąda ć si ę za Harrym Addisonem, ale niczego nie robi ć, chyba że zacznie ucieka ć. Chodziło o to, żeby Roscani mógł działa ć swobodnie, sam na sam ze ściganym, bez nerwowo ści. Zarazem jednak detektywi mieli si ę rozlokowa ć w miejscach, z których w razie próby ucieczki Amerykanina łatwo im b ędzie go zatrzyma ć. Przyszli bez wsparcia; Roscani obiecał Addisonowi, że nikogo z nim nie b ędzie. Harry Addison był niezły. Zatelefonował do centrali Questury o dziesi ątej dwadzie ścia. Powiedział tylko: – Nazywam si ę Harry Addison. Roscani mnie szuka. – A potem podał numer swojej komórki i rozł ączył si ę. Nie zd ąż yli go namierzy ć. Po pi ęciu minutach Roscani ju ż telefonował do niego z miejsca, do którego udał si ę ze Scal ą i Castellettim zaraz po wyl ądowaniu w Rzymie. Z mieszkania zamordowanego ksi ędza Bardoniego. Roscani: Mówi Roscani. Addison: Musimy porozmawia ć. Roscani: Gdzie pan jest? Addison: Na dworcu San Pietro. Roscani: Prosz ę tam czeka ć. Przyjd ę. Addison: Inspektorze, niech pan b ędzie sam. Nie rozpozna mnie pan, wygl ądam zupełnie inaczej ni ż przedtem. Je śli zobacz ę policjantów, odejd ę. Roscani: Gdzie na dworcu? Addison: Ja pana znajd ę. Inspektor przeszedł ulic ę, był ju ż przy dworcu. Przypomniało mu si ę, jak poprzysi ągł sobie, że własnor ęcznie zastrzeli Harry’ego Addisona za zabicie Pia. Od tamtej pory jednak wszystko si ę pogmatwało w sposób przedtem niewyobra żalny. Skoro Addison czeka na stacji, tak jak obiecał, to mo żliwe, że i jego brat jest poza obr ębem Watykanu. Wobec tego mo że jeszcze nie wszystko stracone, mo że jeszcze ma szans ę co ś zrobi ć, zanim cała sprawa dostanie si ę w r ęce Taglii i polityków. Harry obserwował Roscaniego, gdy ten wchodził do holu dworcowego, a potem stan ął na peronie i czekał. Stacja San Pietro, wła ściwie przystanek, była niedu ża; obsługiwała krótk ą okr ęż ną tras ę wewn ątrz Rzymu. Pasa żerów było niewielu. Rozejrzawszy si ę dyskretnie, zobaczył m ęż czyzn ę w sportowym płaszczu; to mógł by ć glina w cywilu. Zauwa żył go jednak przed pojawieniem si ę Roscaniego i nie był pewien. Opu ścił budynek stacyjny bocznym wyj ściem i zbli żał si ę do detektywa od ko ńca peronu. Szedł niespiesznie, leniwie. Jak czekaj ący na poci ąg ksi ądz – który celowo zostawił swoje fałszywe dokumenty pod lodówk ą w mieszkaniu przy Via Nicolo V. Przez otwarte drzwi dworca spostrzegł innego męż czyzn ę, wchodz ącego do budynku. Miał sportowy płaszcz, podobnie jak człowiek, którego dostrzegł wcze śniej. Teraz Roscani ju ż zwrócił na niego uwag ę i patrzył, jak si ę zbli ża. Harry zatrzymał si ę kilkana ście kroków przed nim. – Miał pan by ć sam. – I jestem. – Nieprawda, jest tu co najmniej dwóch pa ńskich ludzi. – Harry zgadywał, ale był przekonany, że zgaduje trafnie. Jeden z m ęż czyzn był w budynku, drugi wyszedł na peron i patrzył wprost na nich. – Prosz ę trzyma ć r ęce tak, żebym je widział. – Roscani nie odrywał od Harry’ego oczu. – Nie mam broni. – Niech pan robi, co mówi ę. Harry odsun ął r ęce od ciała. Czuł si ę dziwnie i niezr ęcznie. – Gdzie pa ński brat? – Roscani mówił bezbarwnym, pozbawionym emocji głosem. – Tu go nie ma. – A gdzie jest? – W... pewnym miejscu. Porusza si ę na wózku, ma złamane nogi. – Ale poza tym nic mu nie jest? – Prawie. – Ta piel ęgniarka jest z nim jeszcze? Siostra Elena Voso? – Tak... Kiedy Roscani wymienił imi ę Eleny, Harry poczuł skurcz emocji. Słusznie przypuszczał, że zidentyfikuj ą j ą na podstawie rzeczy, które zostawiła w grocie. I teraz najpewniej oskar żą o dobrowolny współudział. Nie chciał jej w to wci ąga ć, ale i tak ju ż wcze śniej zrobił to kto ś inny i niczego nie mo żna było cofn ąć . Obejrzał si ę przez rami ę. Drugi z tajniaków te ż stał ju ż na peronie, w pewnym oddaleniu. Dalej widział grup ę roze śmianej młodzie ży czekaj ącej na poci ąg. Ale mi ędzy nim i policjantami nie było nikogo. – Chyba nie zamierza mnie pan zamkn ąć , inspektorze Roscani; w ka żdym razie nie natychmiast? – Po co pan do mnie telefonował? – Inspektor wpatrywał si ę we ń intensywnie. Emanował sił ą i skupieniem, tak jak go Harry zapami ętał. – Powiedziałem, musimy porozmawia ć. – O czym? – O wywiezieniu kardynała Marsciana poza Watykan.

126

Ruch na ulicach był spory, jak zwykle koło południa. Jechali przez Rzym. Castelletti za kierownic ą, Scala obok niego. Roscani z Harrym z tyłu. Wzdłu ż Tybru, potem na drug ą stron ę, do Koloseum, i dalej Via di San Gregorio obok ruin Palatynu i antycznego Circus Maximus, a nast ępnie Via Ostiense do EUR, Esposizione Universale Roma. Wielkie zwiedzanie Rzymu. Sposób na spokojn ą rozmow ę bez świadków. I Harry mówił, wykładaj ąc im cał ą rzecz najpro ściej i najzwi ęź lej jak potrafił. Jedyn ą osob ą, oznajmił, która mo że wyjawi ć prawd ę na temat zamordowania kardynała Parmy, zastrzelenia Pia, a tak że prawdopodobnie zamachu na autobus do Asy żu, jest kardynał Nicola Marsciano. Przetrzymywany obecnie w izolacji w Watykanie i zagro żony śmierci ą ze strony kardynała Palestriny. Harry wie o tym od brata, ojca Daniela Addisona. Wie tylko tyle, ile mu brat ujawnił. Ale to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Szczegóły sprawy zna tylko ojciec Daniel któremu Marsciano wyjawił wszystko podczas spowiedzi nagranej potajemnie przez Palestrin ę na ta śmę. Sekretarz stanu kazał zlikwidowa ć Danny’ego, poniewa ż za du żo wiedział. Ale jeszcze wcze śniej, jako środek nacisku na Marsciana, Jacov Farel wrobił ksi ędza w zabójstwo kardynała Parmy, podrzucaj ąc dowody wskazuj ące niezbicie na niego. Palestrina stał równie ż prawdopodobnie za zabójstwem Pia, które zlecił ludziom Farela, gdy zacz ął podejrzewa ć, że ojciec Daniel jednak żyje. Musiało tak by ć, skoro Harry’ego uprowadzono z miejsca zbrodni i torturami usiłowano wyci ągn ąć z niego, gdzie si ę ukrywa Danny. – To wtedy nagrali to wideo, w którym pan wzywa brata, żeby si ę ujawnił – wtr ącił półgłosem Roscani. – Byłem jeszcze w szoku po tych torturach – pokiwał głową Harry. – Powtarzałem to, co mi mówili przez słuchawki. Przez dłu ższ ą chwil ę Roscani milczał, przygl ądaj ąc si ę badawczo Amerykaninowi. – Ale dlaczego Palestrina miałby to wszystko robi ć? – zapytał w ko ńcu. – Dlatego... to jeszcze nie wszystko – odparł Harry po chwili wahania. – Jest jeszcze druga cz ęść spowiedzi Marsciana... – Jaka druga cz ęść ? – inspektor pochylił si ę nagle ku niemu. – To ma zwi ązek z t ą katastrof ą w Chinach. – W Chinach? – Roscani potrz ąsn ął głow ą, jakby źle usłyszał. – Chodzi panu o t ę zatrut ą wod ę? – Tak. – A có ż to ma wspólnego z tym, co si ę dzieje tutaj? Na ten wła śnie moment liczył Harry. Przy całej miło ści i trosce Danny’ego o kardynała Marsciana szale ństwem było my śle ć, że we trójk ę z Elen ą zdołaj ą go uwolni ć. Z pomoc ą Roscaniego mieliby jednak pewne szanse. Ponadto – pomijaj ąc ju ż uczucia i zwi ązki – prawda była taka, że Marsciano był jedyn ą osob ą, której świadectwo mogło zdj ąć ci ęż ar podejrze ń z obu braci i Eleny. To była główna przyczyna, dla której Harry postanowił zaryzykowa ć i zadzwoni ć do Roscaniego. – Wszystko, co panu powiedziałem, inspektorze – rzekł – to w sumie tylko domysły. Mój brat, jako ksi ądz, w ogóle nie mo że niczego potwierdzi ć. Natomiast Marsciano zna te sprawy z pierwszej r ęki. Roscani wyci ągn ął z kieszeni pomi ętą paczk ę papierosów. – Aha, wi ęc wystarczy zapyta ć kardynała, a on nam grzecznie opowie to, co przedtem zdecydował si ę ujawni ć tylko podczas spowiedzi. I sprawa załatwiona. – To mo żliwe. – Harry udawał, że nie słyszy ironii w jego głosie. – On jest teraz w zupełnie innej sytuacji ni ż wtedy. – Ręczy pan za niego? – spytał szybko Roscani. – Wie pan na pewno, że b ędzie chciał z nami rozmawia ć, poda ć nazwiska i fakty? – Nie, r ęczy ć nie mog ę. Mówi ę tylko, że on wie, a my nie... I nie dowiemy si ę, dopóki go nie wydostaniemy i nie damy jemu i sobie szansy. Roscani wyprostował si ę w fotelu. Miał pomi ęty garnitur, a jego zarost domagał si ę żyletki. Był m ęż czyzn ą w sile wieku, ale wygl ądał na bardzo zm ęczonego i postarzałego od czasu, kiedy spotkali si ę po raz pierwszy. – Gruppo Cardinale przeczesywała cały kraj – powiedział znu żonym głosem. – Pa ńskie zdj ęcie było w telewizji i we wszystkich gazetach; wyznaczono za pana nagrod ę. Jak, u diabła, udało si ę panu przedosta ć z Rzymu do Como... i z powrotem? – W przebraniu ksi ędza, tak jak teraz. Pa ńscy rodacy okazuj ą duchownym wielk ą rewerencj ę. Szczególnie katolickim. – Kto ś panu pomagał. – Kilka osób okazało mi życzliwo ść , to prawda. Roscani przyjrzał si ę pomi ętej paczce papierosów, któr ą wci ąż miał w r ęce, po czym zgniótł ją do ko ńca i trzymał w zaci śni ętej dłoni. – Będę z panem szczery, panie Addison – powiedział. – Cały materiał dowodowy świadczy przeciwko panu i pa ńskiemu bratu. Nawet gdybym powiedział, że panu wierz ę. Jak pan s ądzi, kto jeszcze mógłby uwierzy ć w te rewelacje? – Machn ął dłoni ą ku przednim siedzeniom. – Scala? Castelletti? Włoski s ąd? Społeczno ść Watykanu? Harry patrzył inspektorowi w oczy, lecz nie poruszył si ę, czuł bowiem, że jakikolwiek nerwowy gest mógłby w tej chwili świadczy ć przeciwko jego prawdomówno ści. – Teraz ja b ędę z panem szczery – odrzekł zdecydowanym tonem. – Powiem panu co ś, o czym tylko ja wiem, poniewa ż przy tym byłem. Tego dnia, kiedy zabito inspektora Pio, zatelefonował do mnie do hotelu Farel. Jego kierowca zawiózł mnie na wie ś, niedaleko miejsca eksplozji autobusu. Był tam te ż Pio. Mieli pistolet, który znale źli jacy ś chłopcy. Był cały osmalony i stopiony. Farel chciał, abym go zobaczył; insynuował, że nale żał do brata. Chciał w ten sposób wywrze ć na mnie wi ększ ą presj ę, żebym powiedział, gdzie jest Danny. Tylko że ja nawet nie wiedziałem, czy on żyje, a co dopiero gdzie si ę ukrywa... – I gdzie jest teraz ten pistolet? – zapytał Roscani. – Jak to, to wy go nie macie? – Harry był zdumiony. – Nie. – Był w torebce na dowody, w baga żniku Pia... Roscani milczał. Siedział tylko, patrz ąc na Harry’ego, z twarz ą zupełnie bez wyrazu. W jego głowie jednak a ż kł ębiło si ę od my śli. To musiała by ć prawda. Addison nie wiedziałby o pistolecie, gdyby mu go nie pokazano. I wydawał si ę autentycznie zaskoczony, że policja nie ma tej broni. Reszta tego, co Amerykanin opowiadał, te ż zgadzała si ę w du żej mierze z ustaleniami i przypuszczeniami Roscaniego – od zaginionego pistoletu pocz ąwszy, a sko ńczywszy na domysłach dotycz ących intrygi rozgrywaj ącej si ę na najwy ższych szczeblach watyka ńskiej hierarchii. Słowa Addisona wyja śniałyby tak że, dlaczego tak wiele osób ochraniało ojca Daniela i pomagało całej trójce ucieka ć, okłamuj ąc przy tym policj ę: poniewa ż prosił je o to kardynał Marsciano. Cie ń kardynała si ęgał daleko. Ten chłopak z wiejskiej toska ńskiej rodziny, gł ęboko zwi ązany korzeniami z włosk ą ziemi ą, cieszył si ę miło ści ą i podziwem zwyczajnych ludzi na długo przedtem, nim obj ął wysok ą funkcj ę w Ko ściele. Było oczywiste, że kiedy taki kto ś prosi o pomoc, udziela si ę jej bez pytania „dlaczego”. I nigdy si ę o tym nikomu nie mówi. Palestrina za ś, jako diaboliczny architekt całej intrygi – z niewiadomych na razie powodów zamieszany w tragedi ę masowych śmierci w Chinach – i jako prominentna posta ć światowej dyplomacji, mógł bez trudu nawi ąza ć kontakty, pozwalaj ące mu skorzysta ć z usług mi ędzynarodowego terrorysty w rodzaju Thomasa Kinda. Ponadto kardynał Marsciano był osob ą, która sprawowała piecz ę nad sakiewk ą Stolicy Apostolskiej. A je śli Palestrina d ąż ył do zrealizowania jakich ś swoich wielkich ambicji, bez w ątpienia potrzebował do tego odpowiednich źródeł finansowania. Harry widział, że Roscani wa ży w gł ębi duszy jego słowa i namy śla si ę, czy mu uwierzy ć. Uznał, że to wła ściwy moment, żeby doda ć co ś jeszcze, ujawni ć fakty, które ostatecznie przechyl ą szal ę na jego korzy ść . – Współpracownik Marsciana, ksi ądz Bardoni, przyjechał do Lugano, kiedy si ę tam ukrywali śmy – zacz ął, patrz ąc detektywowi prosto w oczy. – Poprosił brata, żeby wrócił do Rzymu. Zrobił to, poniewa ż kardynał Palestrina zagroził, że w przeciwnym razie Marsciano zginie. Bardoni załatwił nam mercedesa z watyka ńskimi tablicami i mieszkanie, w którym mogli śmy si ę zatrzyma ć w Rzymie. Dzi ś rano poszedłem do niego do domu. I znalazłem go nie żywego, w wannie, z odci ętą dłoni ą. Przestraszyłem si ę jak wszyscy diabli i uciekłem stamt ąd. Podam wam adres, mo żecie sami... – Ju ż o tym wiemy – przerwał mu Roscani. – I o czym jeszcze? – Harry mówił spokojnie, lecz dobitnie. – Wiecie na przykład o tym, że to wła śnie ksi ądz Bardoni wyci ągn ął mojego brata ze szpitala w zamieszaniu po eksplozji? Wywiózł go stamt ąd własnym samochodem. Zabrał go do domu zaprzyja źnionego lekarza poza Rzymem i zapewnił pierwsz ą pomoc, a potem załatwił miejsce w szpitalu w Pescarze i ludzi do opieki nad Dannym. Wiedział pan o tym, inspektorze? – Zamilkł i spogl ądał na Roscaniego, czekaj ąc, a ż jego słowa do niego dotr ą. A potem, tonem o wiele łagodniejszym, cho ć nie mniej stanowczym, dodał jeszcze: – Powiedziałem wam sam ą prawd ę. Castelletti skr ęcił w Viale dell’Oceano Pacifico, z powrotem ku Tybrowi. – Panie Addison, czy pan wie, kto zabił ksi ędza Bardoniego? – zapytał Roscani. – Nie wiem, ale mam pewne przypuszczenie. Ten blondyn, który chciał nas pozabija ć w jaskini w Bellagio. – Wie pan, kto to jest? – Nie mam poj ęcia. – Czy nazwisko Thomas Kind co ś panu mówi? – Thomas Kind?! – Na d źwi ęk tego nazwiska Harry poczuł, że zamiera w nim serce. – A wi ęc słyszał pan o nim... – Oczywi ście – odparł. To tak jakby go pytali, czy słyszał o Mansonie albo Carlosie. Kind był nie tylko jednym z najbardziej znanych, brutalnych i nieuchwytnych terrorystów na świecie. Dla niektórych stanowił równie ż uosobienie romantyzmu. „Niektórzy” oznaczało w tym wypadku Hollywood, gdzie przedstawiono ostatnio cztery projekty filmów i programów telewizyjnych, z Kindem w roli głównego bohatera. Harry wiedział o tym z pierwszej r ęki, uczestniczył bowiem w negocjowaniu dwóch kontraktów, jednego aktorskiego i jednego re żyserskiego. – Pa ński brat jest w ogromnym niebezpiecze ństwie, nawet gdyby nie poruszał si ę na wózku – mówił tymczasem Roscani. – Kind jest mistrzem w odnajdywaniu ludzi, których chce odnale źć . Udowodnił to w Pescarze i Bellagio, a teraz tak że w Rzymie. Szczerze panu radz ę, niech pan nam powie, gdzie jest ojciec Daniel. – Je żeli zamkniecie brata, b ędzie jeszcze bardziej zagro żony – odparł Harry po chwili wahania. – Jak tylko Farel si ę o tym dowie, zabije Marsciana, a potem on albo Kind dobior ą si ę do Danny’ego, cho ćby ście go nie wiem gdzie schowali... Roscani pochylił si ę ku niemu i rzekł dobitnie: – Zrobimy wszystko, żeby si ę tak nie stało. – Co wła ściwie pan przez to rozumie? – Harry poczuł nagły niepokój, jakby pod tymi słowami kryła si ę jaka ś gro źba. – To, panie Addison, że nie istniej ą żadne dowody na potwierdzenie prawdziwo ści pa ńskich opowie ści. Istniej ą natomiast inne, wystarczaj ące, żeby pana i pa ńskiego brata oskar żyć i skaza ć za morderstwo. Serce podeszło Harry’emu do gardła. A wi ęc Roscani zamierzał go aresztowa ć tu i teraz. Nie mógł do tego dopu ści ć. – Chce pan pozwoli ć, żeby zabito koronnego świadka w tej sprawie i nawet nie spróbuje pan temu zapobiec? – zapytał z oburzeniem. – Nic nie mog ę na to poradzi ć, panie Addison. Nie mog ę posła ć moich ludzi na teren Watykanu. A gdybym nawet mógł, nie mam prawa dokonywa ć tam aresztowa ń. Słowa Roscaniego i jego intonacja świadczyły przynajmniej o jednym – że mimo wszystko uwierzył Harry’emu. W ka żdym razie chciał uwierzy ć. – Gdyby śmy za żą dali ekstradycji którego ś z nich – ci ągn ął inspektor – Marsciana, Palestriny czy Farela, to i tak by nic nie dało. We Włoszech o winie podejrzanego „ponad wszelk ą rozs ądn ą w ątpliwo ść ” orzeka s ędzia. Moje uprawnienia jako śledczego – wskazał r ęką dwóch detektywów z przodu – ich uprawnienia i w ogóle wszystkich członków Gruppo Cardinale ograniczaj ą si ę do zebrania dowodów dla prokuratora, którym jest, jak panu wiadomo, Marcello Taglia. Tylko że dowodów nie ma, panie Addison. Chce pan oskar żyć Watykan, nie maj ąc do tego żadnych podstaw? Jest pan prawnikiem, rozumie pan chyba, że to absurd. Mówi ąc to wszystko, Roscani nie spuszczał z niego wzroku i Harry widział w jego oczach mnóstwo emocji: zło ść , frustracj ę, poczucie wypalenia i osobistej pora żki. Roscani walczył o siebie i swoj ą pozycj ę. Harry powoli przeniósł wzrok na sylwetki Scali i Castellettiego, rozmyte na tle blasku południowego sło ńca. Wyczuwał w nich te same emocje. Dotarli ju ż do ko ńca drogi. Wymierzaniem sprawiedliwo ści zajmowało si ę prawo i politycy. A detektywi mogli podj ąć tylko takie działania, na które im pozwalała ich profesja. Czyli aresztować i oskar żyć jego i Danny’ego. A tak że Elen ę. Zrozumiał, że albo zagra teraz wła ściwie i uda mu si ę to wszystko odkr ęci ć, albo wszyscy b ędą straceni. On, Danny, Elena i kardynał Marsciano. Spojrzał z namysłem na Roscaniego. – Pio i kardynał Parma... Zabójstwa w Bellagio i gdzie indziej. Te wszystkie zbrodnie popełniono na terytorium Włoch, prawda? – zapytał retorycznie. – Tak – zgodził si ę Roscani. – Gdyby pan spotkał si ę z kardynałem Marscianem, gdyby on si ę zgodził opowiedzieć panu i Taglii o tych wszystkich przest ępstwach, gdyby podał nazwiska i motywy... czy to by wystarczyło do ekstradycji kogoś z Watykanu? – W dalszym ci ągu byłoby to niezwykle trudne. – Ale nie niemo żliwe? – Nie. Tylko że nie mamy Marsciana, panie Addison. I nie mo żemy go stamt ąd wydosta ć. – A je śli ja bym mógł? – Pan? – Tak. – W jaki sposób? Scala odwrócił si ę do tyłu i spojrzał na Harry’ego; Castelletti te ż mu si ę przygl ądał w lusterku. – Jutro o jedenastej wjedzie na teren Watykanu lokomotywa, która zabierze stamt ąd stary wagon towarowy. Zaaran żował to ksi ądz Bardoni, zamierzał tym wagonem wywie źć Marsciana... Bardoni nie żyje, ale ja mógłbym spróbowa ć przeprowadzi ć t ę akcj ę za niego. Musieliby ście mi pomóc, ale tylko po włoskiej stronie muru. – Jakiego rodzaju pomoc ma pan na my śli? – Będziecie osłania ć mnie, mojego brata i Elen ę Voso. Tylko wy trzej. Farel ma długie uszy... Je żeli da mi pan słowo, że dopóki nie sko ńczymy, nikt z nas nie zostanie aresztowany, zaprowadz ę was do nich. – Pan chce, żebym złamał prawo, panie Addison. – Pan chce pozna ć prawd ę, inspektorze. Ja te ż... Roscani zerkn ął na Scal ę. – Prosz ę mówi ć dalej, panie Addison. – Jutro, kiedy lokomotywa wyjedzie z Watykanu, ci ągn ąc wagon, b ędziecie za ni ą jechali, a ż si ę zatrzyma. Je żeli wszystko si ę powiedzie, Marsciano i ja b ędziemy w środku. Zabierzecie nas do tego mieszkania, w którym teraz jeste śmy. Damy mojemu bratu tyle czasu, ile b ędzie potrzebował na rozmow ę z kardynałem w cztery oczy, a potem Marsciano zło ży o świadczenie. Wtedy przyprowadzi pan swojego prokuratora. – A je żeli kardynał wybierze milczenie? – Wówczas nasza umowa wygasa i zrobicie, co będziecie musieli. Roscani milczał przez dłu ższ ą chwil ę. Siedział z kamienn ą twarz ą i Harry nie miał poj ęcia, czy przystanie na jego plan, czy nie. Wreszcie przemówił. – Moja cz ęść jest bardzo łatwa, panie Addison. Ale mam powa żne w ątpliwo ści co do pana. To przecie ż nie tylko kwestia wsadzenia człowieka do wagonu. Przedtem musi pan do niego dotrze ć i wydosta ć go z wie ży. Pod nosem Farela i jego ludzi. I z Thomasem Kindem zaczajonym by ć mo że gdzie ś w pobli żu. – Mój brat był komandosem – odparł Harry. – On pokieruje cał ą akcj ą. Roscani wiedział, że to szale ństwo. Scala i Castelletti zapewne my śleli to samo. Ale żaden z nich trzech nie mógł pój ść z Addisonem, bo gdyby ich złapano, oznaczałoby to powa żny incydent dyplomatyczny. Mogli wi ęc tylko czeka ć za murami Watykanu i życzy ć mu powodzenia. Gra była ryzykowna, szanse niewielkie. Lecz lepszego pomysłu nie mieli. – Zgoda, panie Addison – powiedział cicho. Harry starał si ę nie pokaza ć po sobie, jak bardzo mu ul żyło. – Jeszcze trzy sprawy – oznajmił rzeczowo. – Po pierwsze, musicie mi da ć pistolet. – Umie si ę pan tym posługiwa ć? – Beverly Hills Gun Club. Półroczny kurs samoobrony. Jeden z klientów mnie namówił. – Co jeszcze? – Lina do wspinaczki. Długa i mocna, żeby utrzymała dwóch ludzi. – To dwa. A trzy? – Posadzili ście pewnego człowieka. Policjanci przywie źli go poci ągiem z Lugano. Jest podejrzany o zabójstwo, ale uczciwy proces na pewno potwierdzi, że to była samoobrona. Potrzebuj ę go do pomocy; wypu ść cie go. – Kto to taki? – Nazwiska nie znam. Na imi ę ma Hercules. Jest karłem.

127

– Trzy a. Na samej górze – powiedział Harry. – W porz ądku – skin ął głow ą Roscani i Harry wysiadł z samochodu. Zaczekał, a ż detektywi odjad ą, i wszedł do budynku. Zrobił, co zrobił. Roscani wiedział ju ż, gdzie ich szuka ć. Teraz trzeba było powiedzie ć o tym Danny’emu. – Adrianna Hall zawiadomiona – oznajmił od progu. – Eaton zawiadomiony. Tak jak sobie... – I policja te ż zawiadomiona! – Danny rzucił mu gniewne spojrzenie i odwróciwszy si ę plecami, podjechał do okna. Patrzył t ępo przed siebie i milczał. Harry stał bez ruchu, spogl ądaj ąc na brata, niepewny, co robi ć dalej. – To mo że poczeka ć, prosz ę... – Harry poczuł na ramieniu dło ń Eleny. Chciała, żeby poło żył si ę w którym ś z pokoi i zdrzemn ął. Nie spał ju ż od ponad trzydziestu godzin. Słyszała rozdra żnienie w jego głosie, widziała emocjonaln ą hu śtawk ę w jego oczach. Był na ostatnich nogach. Opowiedział im o swoim spotkaniu z detektywami. O pomocy, której nie byli w stanie mu udzieli ć. Powiedział o gro źbie Roscaniego i o układzie, który w ko ńcu z nimi zawarł. Powiedział im te ż o Herculesie. I o Thomasie Kindzie. Danny jednak zdawał si ę słysze ć tylko to, co chciał usłysze ć: że kiedy wróc ą z kardynałem Marscianem, b ędzie na nich czeka ć i policja, i prokurator. Jakby kardynał był jakim ś szpiegiem czy uciekinierem z niewoli wroga, który tylko czeka na sposobno ść wyjawienia „swoim” wszystkiego, czego si ę tam dowiedział. – Danny. – Harry odsun ął si ę od Eleny i podszedł do brata. Zm ęczenie wzmagało jeszcze jego napi ęcie. – Rozumiem twój gniew i szanuj ę to, co czujesz wobec kardynała. Ale, na Boga, otwórz że troch ę oczy i zrozum, i ż tylko Marsciano stoi jeszcze pomi ędzy nami i wi ęzieniem. Je żeli nie zgodzi si ę rozmawia ć z policj ą i z prokuratorem, to wszyscy – wyci ągn ął r ękę w stron ę Eleny – z ni ą wł ącznie, pójdziemy siedzie ć na bardzo, bardzo długo. Danny powoli odwrócił twarz od okna i spojrzał na niego. – Kardynał Marsciano nie b ędzie pogr ąż ał Ko ścioła, Harry – powiedział cichym, spokojnym tonem. – Ani dla ciebie, ani dla siostry Eleny, ani dla mnie. Ani nawet dla samego siebie. – A dla... prawdy? – Te ż nie. – A mo że si ę mylisz? – Na pewno nie. – Wobec tego uwa żam, bracie – Harry dostosował ton swego głosu do tonu Danny’ego – że najlepsze, co mo żemy zrobi ć, to po prostu wydosta ć go w bezpieczne miejsce i pozwoli ć, żeby sam zdecydował. Je żeli powie nie, to nie. Uczciwy układ? Po dłu ższej chwili milczenia Danny odpowiedział wreszcie: – Uczciwy. – W porz ądku. W takim razie – Harry obejrzał si ę na Elen ę, czuj ąc, jak obezwładnia go zm ęczenie – gdzie mog ę si ę poło żyć?

128

Watykan. Wie ża Świ ętego Jana; w tym samym czasie.

Kardynał Marsciano siedział w fotelu, wpatruj ąc si ę jak w transie w ekran telewizora. Fonia wci ąż była wył ączona. Pokazywali jak ąś reklam ę. Animowan ą. Ale co usiłuj ą sprzeda ć, ju ż do niego nie docierało. W drugim ko ńcu pokoju widział welwetowy woreczek, który zostawił mu Palestrina. Ohydna rzecz w nim ukryta stanowiła ostateczne potwierdzenie – o ile jeszcze jakiego ś potrzebował – że watyka ński sekretarz stanu popadł w totalny obł ęd. Marsciano ledwie był w stanie spojrze ć na mieszek, nie mówi ąc ju ż o dotykaniu go. Próbował ich przekona ć, żeby zabrali to okropie ństwo, ale pilnuj ący drzwi Anton Pilger o świadczył, że niczego nie wolno wnosi ć do „mieszkania” ani wynosi ć z niego bez wyra źnego polecenia, a takowego nie było. Po czym dodał jeszcze, że mu przykro, i zamkn ął drzwi. Szcz ęk przekr ęcanego klucza zabrzmiał w uszach kardynała niemal jak wystrzał. Na ekranie ukazał si ę teraz kolorowy wykres na tle mapy Chin z pod świetlonymi nazwami Wuxi i Hefei. Godzina 22.20 czasu peki ńskiego: WUXI – 1700 ofiar śmiertelnych HEFEI – 87 553 ofiary śmiertelne Obraz zmienił si ę, ukazuj ąc Pekin; reporterka Raiuno mówiła co ś na żywo z placu Tienanmen. Marsciano wzi ął do r ęki pilota. D źwi ęk powrócił. „Oczekuje si ę lada chwila wa żnego o świadczenia rz ądowego w sprawie tragedii w Hefei i Wuxi – powiedziała dziennikarka. – Spekulacje obserwatorów zagranicznych ogniskuj ą si ę wokół podj ęcia przez władze natychmiastowej kompleksowej przebudowy wodoci ągów i stacji uzdatniania w całym kraju”. Marsciano wył ączył foni ę i odło żył pilota. Reporterka poruszała teraz ustami bezgło śnie. Palestrina zwyci ęż ył. Zwyci ęż ył, a mimo to planował zatru ć jeszcze jedno miasto. To było gorsze ni ż piekło. My śląc o tym wszystkim, co wydarzyło si ę do tej pory, i wiedz ąc, co si ę jeszcze ma sta ć, Marsciano po żałował nagle, że ojciec Daniel jednak prze żył. W ten sposób stał si ę świadkiem horroru, którego przyczyn ą była słabo ść kardynała, jego bierna postawa wobec Palestriny. Nie zgin ął na miejscu w autobusie, lecz zginie teraz, zabity przez zbirów Farela, kiedy tylko si ę tu zjawi – ju ż z wiedz ą o tym, co si ę stało w Chinach. Marsciano odwrócił wzrok od chłodnego okrucie ństwa telewizyjnej relacji i rozejrzał si ę po pokoju. Przez przeszklone drzwi wpadało wczesno-popołudniowe światło, jakby zapraszaj ąc go do wyj ścia. Poza snem i modlitw ą, te drzwi stanowiły jego jedyne wytchnienie. Mógł stamt ąd patrze ć na watyka ńskie ogrody, na sielankowy świat pi ękna i spokoju. Podszedł wi ęc do nich i odsłoniwszy firank ę, spogl ądał na krajobraz spowity malarskim chiaroscuro, który tworzyło przes ączaj ące si ę przez korony drzew światło słoneczne. Za chwil ę wróci do swego wi ęzienia, ukl ęknie przy łó żku i b ędzie błagał Boga – jak to cz ęsto robił podczas ostatnich dni i godzin – o przebaczenie za koszmar, którego był biernym współtwórc ą. My ślą ju ż przy modlitwie, zaczął odwraca ć si ę ku wn ętrzu, gdy nagle całe pi ękno przed jego oczami znikn ęło. To, co ujrzał w jego miejsce, wstrz ąsn ęło nim do gł ębi. Widywał ten obraz wcze śniej setki razy, lecz nigdy nie napełnił go takim obrzydzeniem jak w tej chwili. Żwirowan ą ście żką szło spacerowym krokiem dwóch ludzi. Jeden pot ęż nej postury, odziany na czarno. Drugi starszy i du żo ni ższy, w bieli. Pierwszym był Palestrina. Drugim, tym w bieli, Ojciec Świ ęty Giacomo Pecci, papie ż Leon XIV. Palestrina rozprawiał o czym ś z o żywieniem, gestykuluj ąc. Aż tryskał energi ą, jak gdyby cały świat wypełniała rado ść i nadzieja. Papie ż dreptał koło niego, jak zwykle zauroczony charyzm ą tamtego i bezgranicznie mu ufaj ący. I z tego powodu zupełnie ślepy na prawd ę. Kiedy podeszli bli żej, Marsciano poczuł, jak po plecach przebiega mu zimny dreszcz, spływaj ący niczym mro źny oddech w dół kr ęgosłupa. Po raz pierwszy uzmysłowił sobie z przera źliw ą jasno ści ą, kim jest naprawd ę ten scugnizzo, ulicznik z Neapolu, jak nazywał sam siebie Palestrina. Był kim ś wi ęcej ni ż wybitnym, uwielbianym i niezwykle skutecznym politykiem. Wi ęcej ni ż człowiekiem, który zajmował drugie po papie żu stanowisko w hierarchii Ko ścioła katolickiego. Wi ęcej nawet ni ż sprzedajnym, coraz bardziej szalonym paranoikiem, architektem jednej z najwi ększych rzezi w historii. Ten u śmiechni ęty olbrzym o rumianych policzkach i białej głowie, spaceruj ący przez poc ętkowany słonecznymi plamami raj, u boku oczarowanego nim Ojca Świ ętego, był sam ą ciemno ści ą, ostatecznym wcieleniem szatana.

129

20.35

– To pan Harry! – wykrzykn ął rado śnie Hercules, gdy Harry otworzył drzwi mieszkania trzy a. Kompletnie zaskoczony karzeł wtoczył si ę do środka na swoich kulach, a za nim weszli Roscani, Scala i Castelletti. Zamkn ąwszy drzwi na zamek, Castelletti został przy nich, Scala natomiast, rzucaj ąc ciekawe spojrzenie na Danny’ego i Elen ę, przeszedł od razu w gł ąb mieszkania. – Lina, o któr ą pan prosił, le ży pod drzwiami w sieni – oznajmił Roscani. Harry skin ął głow ą, po czym spojrzał na kiwaj ącego si ę na kulach Herculesa, który stał przed Castellettim, otworzywszy szeroko usta ze zdumienia. – Wejd źcie prosz ę i rozgo ść cie si ę... To mój brat Daniel, a to siostra Elena – Harry przedstawił im ksi ędza na inwalidzkim wózku i atrakcyjn ą młod ą kobiet ę, jakby zaprosił tu wszystkich na kolacj ę. Wszedł pierwszy do pokoju, a za nim Hercules, zupełnie zdezorientowany i nie pojmuj ący, o co w tym wszystkim chodzi. Wywołano go nagle z celi w areszcie śledczym wi ęzienia centralnego i oznajmiono, że zostanie przeniesiony do innego wi ęzienia. Kwadrans pó źniej pędził ju ż przez Rzym na tylnym siedzeniu ciemnoniebieskiej alfy romeo, maj ąc obok siebie szefa detektywów Gruppo Cardinale. – Nikogo wi ęcej nie ma – zameldował Roscaniemu Scala, wróciwszy do pokoju. – W kuchni jest tylne wyj ście na schody, drzwi z jednym zamkiem. Je żeli kto ś by próbował dosta ć si ę od strony dachu, musi wybi ć szyb ę i narobi ć hałasu. Roscani skin ął głow ą. Badawczym spojrzeniem zlustrował Danny’ego, jakby szacuj ąc jego mo żliwo ści, i zwrócił si ę do Harry’ego: – Hercules jest oficjalnie w trakcie przeniesienia do innego aresztu. Papiery gdzie ś si ę zawieruszyły po drodze... Jutro o tej porze chc ę go mie ć z powrotem. – Jutro o tej porze b ędzie pan zapewne miał nas wszystkich – odparł Harry. – A co z broni ą? Roscani zawahał si ę, lecz po chwili spojrzał na Scal ę i dał mu znak głow ą. Ten odchylił poł ę marynarki, wyci ągn ął zza pasa półautomatyczny pistolet i podał go Amerykaninowi. – Calico parabellum, dziewi ęciomilimetrowy z szesnastostrzałowym magazynkiem – wyja śnił po angielsku z mocnym włoskim akcentem. Z kieszeni wyjął zapasowy magazynek i równie ż dał go Harry’emu. – Numery seryjne zostały usuni ęte – poinformował go rzeczowym tonem Roscani. – Je żeli pana złapi ą, nie pami ęta pan, sk ąd go ma. Je śli ujawni pan cokolwiek z tego, co tutaj zaszło, zaprzeczymy wszystkiemu i b ędzie panu przed s ądem jeszcze trudniej. – Spotkali śmy si ę tylko raz, inspektorze – odparł Harry. – W dniu kiedy przyjechał pan po mnie na lotnisko. A pozostali w ogóle nigdy pana nie widzieli. Roscani spojrzał na cał ą czwórk ę. Jego oczy zatrzymały si ę na Herculesie, potem na Elenie, Dannym i w ko ńcu znów na Harrym. – Jutro – powiedział w ko ńcu – wagon towarowy zostanie odholowany z Watykanu na bocznic ę pomi ędzy Stazione Trastevere i Stazione Ostiense, gdzie pozostanie do złomowania. B ędziemy go śledzi ć na całej trasie. Kiedy lokomotywa odjedzie, wchodzimy. Co do reszty za ś... – rozejrzał si ę znów po ich twarzach – przede wszystkim za wszelk ą cen ę unikajcie ludzi Farela, „czarnych garniturów”. Jest ich wielu i maj ą pomi ędzy sob ą doskonał ą łączno ść . Roscani wyj ął z wewn ętrznej kieszeni marynarki fotografi ę formatu pocztówki i podał j ą Harry’emu. – To jest Thomas Kind – wyja śnił. – Zdj ęcie sprzed trzech lat. Nie wiem, czy si ę na co ś przyda; on zmienia twarz cz ęś ciej ni ż my ubrania. Blondyn, brunet; męż czyzna, kobieta; mówi kilkoma j ęzykami. Gdyby go pan zobaczył, radz ę strzela ć bez namysłu. Dopóty, dopóki go pan nie zabije. A potem w nogi. Laury niech zbiera Farel, trudno. – Obrzucił spojrzeniem pokój i ruszył do drzwi, lecz zatrzymał si ę w pół kroku i dodał jeszcze: – Jeden z nas b ędzie przez cał ą noc w pobli żu domu. – My ślałem, że nam pan zaufał... – Na wypadek gdyby Kind si ę jednak dowiedział, gdzie was szuka ć. – Dzi ękuj ę – powiedział Harry, autentycznie wdzi ęczny. – Buona fortuna – rzekł Roscani i skin ął na Scal ę i Castellettiego. Po chwili zamkn ęły si ę za nimi drzwi w korytarzu. Buona fortuna. Powodzenia.

130

Wuxi, Chiny. Pi ątek, 17 lipca; 3.20

Li Wen wykrzywił twarz w okropnym grymasie, usiłuj ąc odwróci ć wzrok od jaskrawych rozbłysków stroboskopowej lampy. Czyje ś r ęce przytrzymywały jego głow ę. Błysk! Błysk! Błysk! Nie miał poj ęcia, kim s ą jego prze śladowcy. Ani gdzie si ę znajduje. Ani jak go znale źli w śród masy przera żonych ludzi na Chezhan Lu, gdy torował sobie drog ę w kierunku dworca. Chciał po prostu opu ści ć Wuxi po burzliwej dyskusji z oficjelami w Stacji Uzdatniania Wody numer dwa. Woda, któr ą badał o świcie poprzedniego ranka, wykazywała alarmuj ący poziom ska żenia toksynami wydzielanymi przez zielono-bł ękitne algi, takimi samymi jak w Hefei. Poinformował o tym władze. Jedynym rezultatem jego ostrze żenia było pojawienie si ę na miejscu całego tłumu miejscowych notabli i inspektorów jako ści wody. Zanim kompetencyjne spory dobiegły ko ńca i zamkni ęto wreszcie stacje uzdatniania i uj ęcia wody nad jeziorem Tai Hu, nad Wielkim Kanałem i rzek ą Liangxi, sytuacja w mie ście zd ąż yła si ę zrobi ć krytyczna. – Mów wszystko – usłyszał Li Wen; r ęce trzymaj ące jego głow ę szarpn ęły ni ą w tył i ujrzał przed sob ą oficera Chi ńskiej Armii Ludowo-Wyzwole ńczej. Znał tego człowieka i jego prawdziw ą, znacznie wy ższ ą rang ę. Był to funkcjonariusz Guojia Anquan Bu, Ministerstwa Bezpiecze ństwa Wewn ętrznego. – Mów wszystko – powtórzył. Głow ę Li Wena przechylono teraz do przodu i zobaczył le żą ce na stole przed sob ą papiery. Przyjrzał si ę im dokładniej. To były kartki z wzorami chemicznymi, które dostał od ameryka ńskiego hydrobiologa Jamesa Hawleya w peki ńskim hotelu. Miał je w teczce, kiedy go znale źli i aresztowali. – Przepis na ludobójstwo – usłyszał tu ż przy uchu. Li Wen powoli podniósł oczy. – Ja nic nie zrobiłem – powiedział.

Rzym. Czwartek, 16 lipca; 21.30 Scala siedział na krze śle i przygl ądał si ę, jak jego żona i te ściowa graj ą w garibaldk ę. Dzieci – w wieku o śmiu, pi ęciu i trzech lat oraz roku – ju ż spały. Był w domu po raz pierwszy od pocz ątku akcji, a miał wra żenie, jakby upłyn ęły całe miesi ące. Najch ętniej by w ogóle st ąd nie wychodził, tylko tak sobie siedział, słuchaj ąc gwarz ących kobiet, wdychaj ąc zapachy mieszkania i czuj ąc obecno ść dzieci w pokoju obok. Ale o północy musiał zmieni ć Castellettiego pod domem przy Via Nicolo V i zosta ć tam aż do siódmej, kiedy wróc ą obaj z Roscanim. Potem będzie mógł si ę przespa ć trzy godziny, a o dziesi ątej trzydzie ści wszyscy trzej zaczn ą czeka ć na lokomotyw ę, która wjedzie na teren Watykanu przez olbrzymie żelazne wrota, a potem wyjedzie z wagonem. Miał ju ż wsta ć i pój ść do kuchni, zrobi ć świe żej kawy kiedy zadzwonił telefon. – Si – powiedział, podnosz ąc słuchawk ę po pierwszym sygnale. – Harry Addison jest w Rzymie, – To była Adrianna Hall. – Wiem. – Jest z nim jego brat. – Wiem. – Gdzie oni s ą, Sandro? – Nie mam poj ęcia. – Nie kłam, Sandro, wiesz doskonale. Nie b ędziesz mnie chyba okłamywał po tych wszystkich latach. I to w takiej sprawie... „Po tych wszystkich latach”. Scala w jednej chwili wrócił pami ęci ą do czasów, gdy Adrianna była pocz ątkuj ącą reporterk ą, przydzielon ą wła śnie do rzymskiego biura WNN. Miała ju ż gotowy materiał, który mógł bardzo pomóc w jej karierze, lecz zarazem poczyni ć wielkie szkody w prowadzonym przez niego dochodzeniu w sprawie morderstwa. Poprosił j ą, żeby wstrzymała si ę z emisj ą, a ona, cho ć z oporami, przystała na to. Dzi ęki temu gestowi stała si ę odt ąd dla niego fidarsi di, osob ą godn ą zaufania. I ufał jej przez te wszystkie lata, podsyłaj ąc w sekrecie zastrze żone informacje, za które ona odpłacała si ę swoimi, bardzo czasem przydatnymi w jego detektywistycznej robocie. Tym razem jednak było inaczej. Sprawa była zbyt niebezpieczna, stawka zbyt wielka. Gdyby si ę media dowiedziały, że policjanci pomagali Addisonom, mógłby liczy ć ju ż tylko na opatrzno ść bosk ą. – Przykro mi, ale naprawd ę nic wi ęcej nie wiem... Jest ju ż pó źno, wła śnie chciałem si ę poło żyć. Mam nadziej ę, że zrozumiesz – powiedział cichym głosem i zako ńczył rozmow ę.

131

22.50

Siedzieli wszyscy przy kuchennym stole, pochyleni nad naszkicowanym odr ęcznie przez Danny’ego planem Watykanu, obstawionym kubkami po kawie, butelkami z wod ą mineraln ą i resztkami pizzy, któr ą przyniosła z miasta Elena. – To jest nasz cel. Nasza misja – powtórzył Danny. Po raz który ś z rz ędu tłumaczył im kolejne etapy akcji; zachowywał si ę dokładnie tak, jak przekonywał o tym Roscaniego Harry – nie jak ksi ądz, lecz jak świetnie wyszkolony komandos. – Tu jest wie ża; tutaj stacja. – Postukał palcem w mapk ę, przygl ądaj ąc si ę ze swego wózka kolejno Harry’emu, Elenie i Herculesowi. Upewniaj ąc si ę, że patrz ą uwa żnie i zapami ętuj ą ka żdy swój krok. Jak gdyby słyszeli to wszystko po raz pierwszy. Ten wysoki mur – mówił dalej – biegnie na południowy wschód wzdłu ż w ąskiego chodnika i ci ągnie si ę przez jakie ś sze ść dziesi ąt metrów. Potem si ę ko ńczy. Na prawo macie mur zewn ętrzny – wskazał r ęką w stron ę okna – ten, który st ąd widzimy. – Spojrzał znów na ich skupione twarze. – Przy tym kra ńcu zaczyna si ę żwirowana ście żka, która doprowadzi was do Viale del Collegio Etiopico, alei Kolegium Etiopskiego. Tutaj skr ęcicie na prawo i dojdziecie do niskiego murku, prawie na ko ńcu stacji. Najwa żniejsza jest koordynacja wszystkiego w czasie. Nie mo żemy wyprowadzi ć Marsciana zbyt wcze śnie, bo zd ążą si ę zorientowa ć i będziemy mieli ich na karku. Ale powinni ście si ę znale źć w wagonie przed jedenast ą, zanim otworz ą bram ę, żeby wpu ści ć lokomotyw ę. To znaczy, że kardynał musi opu ści ć wie żę około dziesi ątej czterdzie ści pi ęć . A najpó źniej za pi ęć jedenasta powinien by ć ju ż w wagonie, bo potem który ś z kolejarzy wyjdzie z budynku, żeby sprawdzi ć, czy brama si ę otwiera. A teraz uwaga. – Danny znów postukał palcem wskazuj ącym w plan. – Je żeli po wyj ściu z wie ży kto ś lub co ś... nie wiem, Thomas Kind, ludzie Farela, zrz ądzenie opatrzno ści, cokolwiek... nie pozwoli wam posuwa ć si ę przy murze, id źcie t ą drog ą, prosto przez ogrody. Kilkaset metrów dalej zobaczycie nast ępn ą wie żę . To Radio Watyka ńskie. Wtedy od razu skr ęcajcie w prawo. Dojdziecie do alei Kolegium Etiopskiego na skróty. Potem do murku nad stacj ą i po jakich ś trzydziestu metrach powinni ście by ć przy torach. Wagon stoi na bocznicy mi ędzy budynkiem dworcowym a tunelem na ko ńcu toru. Przejd źcie przez tory od drugiego ko ńca wagonu, żeby was nie było wida ć z alei. Za bocznic ą jest ju ż tylko mur. Mo żecie mie ć troch ę pracy przy otwieraniu wagonu, bo drzwi pewnie s ą zardzewiałe. Jak ju ż będziecie w środku, od razu je zamknijcie. Potem będziecie ju ż tylko czeka ć na lokomotyw ę. Jakie ś pytania? Danny rozejrzał si ę jeszcze raz po ich twarzach. Harry nie mógł si ę nadziwi ć jego koncentracji i precyzji, zmianie, jaka zaszła w całej jego postawie. Przygn ębienie i apatia znikn ęły. Jego brat mógłby sobie w tej chwili napisa ć na czole Semper Fi! – Musz ę si ę wysika ć – oznajmił Hercules i poku śtykał o kulach do łazienki. Nie pora była na wesoło ść , lecz Harry nie mógł powstrzyma ć u śmiechu. Cały Hercules. Bezpo średni, zabawny i zawsze do rzeczy, niezale żnie od tego, czym owa rzecz była. Przedtem, gdy wyszli detektywi, Hercules przygl ądał si ę wszystkim w kompletnym oszołomieniu, a w ko ńcu zapytał Harry’ego: – Co to, kurcz ę blade, wszystko ma znaczy ć? Harry wyja śnił mu wi ęc z pełn ą powag ą, że kardynał Marsciano przetrzymywany jest w Watykanie w areszcie domowym, że jest to cz ęść spisku, w wyniku którego zapewne zginie, je żeli go stamt ąd nie wyci ągn ą. Potrzebowali kogo ś, kto mógłby si ę dosta ć niepostrze żenie do wie ży. Mieli nadziej ę, że dokona tego wła śnie on, i dlatego postarali si ę o lin ę. Na koniec Harry poinformował go, że je śli si ę zgodzi, b ędzie musiał ryzykowa ć życie. Przez dług ą chwil ę Hercules z kamienn ą twarz ą wpatrywał si ę w przestrze ń. Wreszcie spojrzał ka żdemu z ich trójki gł ęboko w oczy. Jego twarz wykrzywiła si ę w szerokim u śmiechu. – A có ż to w ko ńcu za życie? – powiedział pełnym głosem, z błyskiem w oku. I od tej chwili był ju ż jednym z nich.

132

Scala wyszedł z mieszkania, rozejrzał si ę szybko i wsiadł do nie oznakowanego białego fiata. Po chwili, rozejrzawszy si ę raz jeszcze, wł ączył silnik i odjechał. Chwil ę pó źniej ruszył za nim ciemnozielony ford, parkuj ący na chodniku kilka domów dalej. Za jego kierownic ą siedział Eaton, obok niego Adrianna Hall. Skr ęcili w lewo w Via Marmorata, jad ąc za Scal ą w śród niewielu o tej pó źnej porze samochodów, przez Piazza del’Emporio i mostem Sublicio na drug ą stron ę Tybru. Trzymaj ąc si ę do ść daleko za fiatem, pod ąż yli jego śladem na północ, nadrzecznym bulwarem. Kilka minut pó źniej Scala skr ęcił na zachód przez Gianicolo i znowu skierował si ę na północ Viale delie Mura Aurelie. – Jest bardzo ostro żny, stara si ę zgubi ć ewentualny ogon. – Eaton skrył si ę za srebrnym oplem, utrzymuj ąc bezpieczny dystans od śledzonego samochodu. Sam fakt, że włoski detektyw nagle odmówił Adriannie informacji, był wystarczaj ącym sygnałem, że dzieje si ę co ś wa żnego i utrzymywanego w ścisłej tajemnicy. Nie le żało to w jego charakterze, żeby tak nagle rezygnowa ć ze współpracy – zaledwie przed kilkoma dniami sam dał jej cynk, kilka godzin przed oficjalnym ujawnieniem tego, że ojciec Daniel prawdopodobnie przebywa w Bellagio. Jego unik był tylko ostatnim z serii szybko po sobie nast ępuj ących wydarze ń, mog ących sugerowa ć, że sprawy w Watykanie zmierzaj ą coraz szybciej ku gwałtownemu rozwi ązaniu. Eaton z Adriann ą dokonali podsumowania: niespodziewana i tajemnicza choroba kardynała Marsciana, który zaledwie we wtorek opuszczał chi ńsk ą ambasad ę w pełnym zdrowiu. Mimo poł ączenia sił nie zdołali si ę dowiedzie ć niczego ponad to, co podawał oficjalny komunikat: kardynał znajduje si ę pod opiek ą watyka ńskich lekarzy. Potem nagły powrót Roscaniego, Scali i Castellettiego do Rzymu. Zamordowanie – tego ranka – bliskiego współpracownika Marsciana, ksi ędza Bardoniego, jeszcze nie ujawnione oficjalnie przez policj ę. I równie ż tego ranka – lakoniczne telefony Harry’ego Addisona zwi ązane z sytuacj ą w Chinach. Jak udało si ę ustali ć, telefonował z automatów w pobli żu Watykanu. Zrobili oboje natychmiast to, o co prosił. I w ci ągu kilku godzin pojawił si ę rezultat: potajemne aresztowanie i przesłuchanie pa ństwowego inspektora jako ści wody nazwiskiem Li Wen. Dzisiaj tak że policja ogłosiła zaskakuj ący komunikat na temat domniemanego pojawienia si ę znów we Włoszech Thomasa Kinda, sławnego terrorysty, o którym przez długi czas było cicho. Gruppo Cardinale ścigała go tak że listami go ńczymi. Scala skr ęcił nagle ostro w lewo, a potem w pierwsz ą ulic ę w prawo i od razu znów w lewo, przy śpieszaj ąc. Adrianna widziała lekki uśmieszek na twarzy Eatona, który bez trudu trzymał si ę za fiatem. Przerzucał biegi, przy śpieszał i zwalniał z wpraw ą znakomicie wyszkolonego szpiega, którym był. Aż do dzisiejszego dnia oboje z Adriann ą mogli tylko siedzie ć i czeka ć, w nadziei, że Harry Addison doprowadzi ich jednak do brata. Teraz robiła to policja. Nie mieli jeszcze poj ęcia, co wła ściwie si ę rozgrywa na ich oczach, a jednak od momentu wyj ścia na jaw zwi ązku pomi ędzy watyka ńsk ą intryg ą i chi ńsk ą katastrof ą mieli ju ż pewno ść , że s ą u progu ujawnienia wielkiej, przełomowej sprawy. – Policja nam raczej tego nie ułatwi – mrukn ął Eaton, zwalniaj ąc. Scala przed nimi skr ęcił w ciemn ą willow ą ulic ę. Adrianna milczała. Wiedziała, że w innych okoliczno ściach Eaton kazałby po prostu swoim agentom we Włoszech porwa ć ojca Daniela. Ale czasy si ę zmieniły i takie działania uniemo żliwiała nie tylko obecno ść włoskiej policji. Waszyngton równie ż od zako ńczenia zimnej wojny przygl ądał si ę operacjom CIA du żo bardziej krytycznym okiem. Mogli wi ęc znów, tak jak do tej pory, tylko czeka ć na rozwój wypadków. I mie ć nadziej ę, że zdarzy si ę co ś takiego, co im pozwoli znale źć si ę z ksi ędzem sam na sam.

133

Pi ątek, 17 lipca; 0.10

Palestrina obudził si ę z krzykiem. Zlany potem, z wyci ągni ętymi przed siebie r ękami, jak gdyby starał si ę Co ś odepchn ąć . Ju ż drug ą noc pod rz ąd nachodziły go we śnie mroczne upiory. Było ich mrowie i chciały go zakry ć ci ęż kim, brudnym kocem, w którym – był tego pewien – czaiła si ę choroba. Ta sama, która sprowadziła na ń śmierteln ą gor ączk ę, kiedy był Aleksandrem. Dopiero po chwili zdał sobie spraw ę, że obudził go nie tylko nocny koszmar, lecz tak że dzwonek stoj ącego przy łó żku telefonu. Telefon umilkł i zaraz rozdzwonił si ę ponownie. Aparat odbierał poł ączenia z kilku linii; teraz na wy świetlaczu widniał numer, pod który mógł dzwoni ć tylko jeden człowiek. Thomas Kind. Kardynał chwycił za słuchawk ę. – Si. – Są pewne komplikacje w Chinach – powiedział Kind po francusku rzeczowym tonem, staraj ąc si ę nie zdenerwowa ć swego rozmówcy. – Wytropili Li Wena. Zaj ąłem si ę ju ż t ą spraw ą, tak że prosz ę si ę nie martwi ć i spokojnie sobie jutro pracowa ć. – Merci – zdołał tylko wydusi ć z siebie Palestrina i w osłupieniu odło żył słuchawk ę. Nagle przeszył go lodowaty dreszcz, si ęgaj ący w gł ąb trzewi. Upiory nie były sennym majakiem; były rzeczywisto ści ą, która coraz bardziej go osaczała. Co b ędzie, je śli wydarzy si ę co ś takiego, czym Thomas Kind ju ż nie b ędzie w stanie si ę „zaj ąć ”, i Chi ńczycy dowiedz ą si ę o wszystkim? Nie było to niemo żliwe – w ko ńcu to wła śnie Kindowi nie udało si ę zlikwidowa ć ojca Daniela. Nagle przyszła mu do głowy jeszcze jedna przera żaj ąca my śl: ojciec Daniel wci ąż żyje i sprzyja mu szcz ęś cie, poniewa ż strzeg ą go upiory; i jego brata te ż. W ich osobach przybywały mu na spotkanie jako zwiastuny ko ńca. I podobnie jak płomie ń przyci ąga ćmę, tak on sam, kardynał Palestrina, przyci ągn ął do swego matecznika Śmier ć. 0.35 Harry otworzył drzwi do kuchni i zapalił światło. Podszedł do blatu, by jeszcze raz sprawdzi ć, czy ładowarka przywraca życie bateryjkom telefonów. Mieli teraz dwie komórki; t ę od Adrianny i drug ą, któr ą znale źli w mieszkaniu. Rano, kiedy wyrusz ą do Watykanu, Danny we źmie jeden telefon, a on drugi. Dzi ęki temu b ędą w stałym kontakcie. Liczyli na to, że w śród tłumu turystów i pracowników Watykanu Farelowi trudno b ędzie namierzy ć ich sporadyczne rozmowy, gdyby si ę w jaki ś sposób domy ślił, że s ą w obr ębie murów. Uspokojony, że ładowarka działa, zgasił światło i wyszedł z kuchni. – Powiniene ś ju ż spa ć. – Elena stała w wej ściu do swojej sypialni, naprzeciwko pokoju, który dzielił z Dannym. Włosy zaczesała do tyłu, miała na sobie tylko cienk ą, bawełnian ą koszul ę nocn ą. Z gł ębi korytarza dobiegało gło śne chrapanie Herculesa, który spał na kanapie w du żym pokoju. Harry podszedł do dziewczyny. – A ty nie powinna ś i ść z nami – powiedział cicho. – Załatwimy to sami, z Dannym i Herculesem. – Przecie ż kto ś musi wie źć Danny’ego na wózku. Hercules ma swoje do zrobienia, a ty nie mo żesz by ć w dwóch miejscach naraz – odparła stanowczo. – Eleno... To zbyt niebezpieczne, zrozum. Naprawd ę nie wiadomo, co si ę tam mo że wydarzy ć... Światło nocnej lampki prze świecało przez materiał jej koszuli. Pod spodem nie miała niczego. Przysun ęła si ę do niego; widział, jak z ka żdym oddechem unosz ą si ę i opadaj ą jej pełne piersi. – Nie chc ę, żeby ś szła, i koniec – oświadczył kategorycznie. – Gdyby ci si ę cokolwiek stało... Elena wyci ągn ęła r ękę ku jego twarzy i delikatnie przycisn ęła palce do jego ust. A potem cofn ęła je i musn ęła jego wargi swoimi. – Ale mamy teraz, Harry – szepn ęła. – Mo że jutro si ę co ś stanie... lecz jeszcze jest teraz... i mo żesz mnie kocha ć.

134

1.40

Danny spojrzał na budzik. Od chwili gdy robił to poprzednio, upłyn ął zaledwie kwadrans. Nawet nie wiedział, czy przez ten czas spał. Przed chwil ą wszedł do pokoju Harry i poło żył si ę do łó żka. Godzin ę po tym, jak wyszedł do kuchni sprawdzi ć, czy ładuj ą si ę baterie. Danny nie wiedział, co przez ten czas robił jego brat, był jednak przekonany, że Harry był z Elen ą. Obserwował narastaj ące mi ędzy nimi napi ęcie ju ż od Bellagio. I wiedział, że w którym ś momencie iskra przeskoczy. Nie miało znaczenia, że Elena była zakonnic ą. Ju ż wtedy, gdy opiekowała si ę nim w Pescarze, na wpół świadomie czuł, że nie jest typem kobiety mog ącej całe życie sp ędzi ć na kontemplacji w klasztornym zamkni ęciu. Lecz że zakocha si ę akurat w jego bracie, nie przyszłoby mu do głowy nawet w najbardziej niezwykłych okoliczno ściach. A okoliczno ści – aż si ę u śmiechn ął do siebie w ciemno ściach – były zaiste niesamowite. Czego ś takiego nikt nie potrafiłby wymy śli ć. Były tak że – jego u śmiech znikn ął – najtragiczniejsze z tragicznych. Przed oczami przewin ęła mu si ę znów scena w autobusie; człowiek z pistoletem, a potem eksplozja. Pami ętał jak przez mgł ę płomienie, krzyki przera żonych ludzi, obrót autobusu wokół własnej osi. Pami ętał, jak w półprzytomnym odruchu wepchn ął swoje dokumenty i okulary do kieszeni marynarki niedoszłego zabójcy. Obraz si ę zmienił i Danny ujrzał teraz Marsciana za kratk ą konfesjonału, usłyszał pełen bólu głos: „Pobłogosław mi, ojcze, bo zgrzeszyłem...”. Odwrócił si ę gwałtownie i wtulił twarz w poduszk ę, usiłuj ąc wyrzuci ć z umysłu to wspomnienie. Ale nie potrafił. Znał ka żde słowo na pami ęć .

Adrianna drgn ęła i podniosła głow ę, słysz ąc jaki ś dźwi ęk. To Eaton wysiadał z auta. Wygładził be żow ą letni ą marynark ę i ruszył chodnikiem w kierunku samochodu Scali. Zobaczyła, jak omija kr ąg światła ulicznej latarni i spogl ąda ku ciemnemu masywowi du żego budynku mieszkalnego stoj ącego w połowie ulicy. Potem znikn ął w mroku. Jej spojrzenie pow ędrowało do pomara ńczowych cyferek zegara na desce rozdzielczej; chciała sprawdzi ć, jak długo drzemała. 2.17 Eaton wrócił i w ślizn ął si ę na fotel obok niej. – Scala jest? – zapytała. – Tak. Siedzi w aucie i pali. – W budynku nic si ę nie świeci? – Ciemno jak u Murzyna. – Odwrócił si ę do niej twarz ą. – Prze śpij si ę jeszcze. Jak tylko co ś si ę ruszy, to ci ę obudz ę. Na jej ustach pojawił si ę lekki u śmieszek. – Kiedy ś pana kochałam, panie Jamesie Eatonie – szepn ęła. – Kochała ś agenta, a nie człowieka – Eaton znów patrzył na ciemny dom. – Człowieka te ż, chocia ż krótko. – Adrianna owin ęła si ę cia śniej d żinsow ą kurtk ą i skuliła na siedzeniu. Przez dłu ższ ą chwil ę przygl ądała si ę Eatonowi, wpatruj ącemu si ę w budynek, a ż wreszcie odpłyn ęła w sen.

135

Pekin, Chiny. W dalszym ci ągu pi ątek, 17 lipca; 9.40

– James Hawley. Amerykanin; in żynier hydrobiolog powiedział Li Wen. W ustach czuł sucho ść , pocił si ę obfk cie. – Mieszka w Walnut Creek... to w Kalifornii. On mi dał te wszystkie wzory. Nie... nie wiedziałem, że to trucizna. My... my ślałem, że to nowy test ja-ja-ko ści wo-dy... Z drugiej strony drewnianego stołu patrzyły na niego oczy tego samego człowieka w mundurze, który przedtem przesłuchiwał go w Wuxi, potem zakuł w kajdanki i poleciał razem z nim wojskowym odrzutowcem do Pekinu, gdzie po wyl ądowaniu zaprowadził go do jasno oświetlonego budynku z pustaków, gdzie ś na terenie bazy lotniczej. – Żaden James Hawley z Walnut Creek w Kalifornii nie istnieje – powiedział tamten spokojnie. – Istnieje. Musi istnie ć. Ja tych wzorów nie wymy śliłem: on mi je dał. – Powtarzam, nie ma żadnego Jamesa Hawleya. Ju ż to sprawdzili śmy. Li Wen poczuł, że uchodzi ze ń całe powietrze. Zdał sobie spraw ę, że przez cały czas był oszukiwany. Gdyby co ś poszło nie tak, tylko on miał za to zapłacić głow ą. – Mów wszystko, co wiesz. Li Wen powoli uniósł głow ę. Za m ęż czyzn ą stała kamera wideo; czerwona lampka wskazywała, że wszystko jest nagrywane. W gł ębi pomieszczenia widział twarze kilku mundurowych z żandarmerii oraz – co było jeszcze gorsze – ludzi z Ministerstwa Bezpiecze ństwa Wewn ętrznego, jak jego śledczy. Wreszcie zrezygnowany skin ął głow ą i patrz ąc wprost na kamer ę opowiedział, jak wpuszczał do oczyszczonej wody pitnej „kule śniegowe”, zawieraj ące śmierciono śny metanol, którego nie obejmowały testy czysto ści. Wyja śnił szczegółowo, posługuj ąc si ę naukow ą terminologi ą, działanie trucizny i jej skuteczno ść , wyra żaj ącą si ę w konkretnym procencie ofiar. Kiedy sko ńczył, ocieraj ąc dłoni ą pot z czoła, zobaczył, że zbli ża si ę do niego dwóch ludzi w mundurach. Poderwali go błyskawicznie na nogi i wyprowadzili z pomieszczenia do słabo o świetlonego betonowego korytarza. Przeszli jeszcze dziesi ęć metrów, gdy nagle z bocznych drzwi wyłonił si ę jaki ś człowiek. Zaskoczeni wojskowi zastygli w pół kroku. Męż czyzna błyskawicznie zbli żył si ę do Li Wena. W ręce trzymał pistolet z tłumikiem. Li Wen patrzył na niego w niemym osłupieniu. To był Chen Yin. Chen poci ągn ął za spust i strzelił mu z bliska prosto w środek czoła. Li Wen poleciał do tyłu. Jego ciało wyrwało się z r ąk trzymaj ących go żołnierzy; krew trysn ęła na ścian ę. Chen Yin u śmiechn ął si ę do żołnierzy i ruszył do wyj ścia. Nagle jego u śmiech zamienił si ę w grymas przera żenia. Pierwszy z wojskowych podniósł automat. – Nie! – krzykn ął handlarz kwiatami, cofaj ąc si ę. – Nie, to przecie ż było... Nagle odwrócił si ę i pobiegł do drzwi. Rozległ si ę stłumiony odgłos jakby młota pneumatycznego. Pierwsze strzały obróciły Chen Yina wokół osi, nast ępne odłupały mu czaszk ę tu ż nad prawym okiem. I, podobnie jak przed chwil ą Li Wen, był martwy, nim jego ciało dotkn ęło podłogi.

136

Rzym; 4.15

Harry golił si ę w łazience; pozbywał si ę brody. Było to niebezpieczne, poniewa ż odsłaniał twarz, znan ą wszystkim z listów go ńczych i mediów, ale nie miał wyboru. Zdaniem Danny’ego żaden z watyka ńskich ogrodników nie nosił brody. Hercules siedział w kuchni, przypatruj ąc si ę obłoczkom pary, unosz ącym si ę z fili żanki gor ącej czarnej kawy, któr ą trzymał w dłoniach. Naprzeciwko siedziała nad nie tkni ętą kaw ą Elena, równie jak on milcz ąca. Przed kwadransem Hercules wyszedł z łazienki, w której sp ędził całe pół godziny, tak wielki i rzadki był to dla ń luksus. Wyk ąpał si ę w wannie i ogolił, dzi ęki czemu mieli teraz z Harrym jeszcze jeden wspólny rys. Byli nie tylko odwa żnymi krzy żowcami, wyprawiaj ącymi si ę śmiało na obc ą ziemi ę, ale w dodatku byli obaj świe żo ogoleni. Drobiazg, który w tych okoliczno ściach bratał ich ze sob ą niczym mundur, mocno łaskocz ąc dum ę Herculesa. Scala zobaczył, że otwieraj ą si ę drzwi i obaj wychodz ą. Od zwykłego ksi ędza udaj ącego si ę na porann ą msz ę odró żniał Harry’ego jedynie zwój liny, zawieszony na ramieniu. No i oczywi ście ku śtykaj ący obok karzeł, poruszaj ący si ę zamaszy ście i swobodnie, niczym sportowiec. Doszli do skrzy żowania Via Nicolo V z Viale Vaticano i skr ęcili w lewo, na zachód, id ąc wzdłu ż murów ku wie ży Świ ętego Jana. Była za dwadzie ścia pi ąta. Z przedniego siedzenia forda obserwował ich równie ż Eaton, wyposa żony w lunetk ę z noktowizorem. Zaskoczył go i zastanawiał widok karła kaleki i zwoje finy. – Harry i karzeł – Adrianna obudziła si ę i ujrzała ich przez chwil ę w kr ęgu światła ulicznej latarni, nim znów znikn ęli w mroku. – Ale bez ksi ędza. Scala te ż si ę nie ruszył. – Eaton odło żył noktowizor. – Po co im ta lina? Chyba nie wybieraj ą si ę... – Po Marsciana? – doko ńczył za ni ą Eaton. – A policja im na to pozwala… – Nic z tego nie kapuj ę. – Ani ja.

137

Ulic ą przejechała z łoskotem półci ęż arówka z drewnem, a potem znów zapadła ciemno ść i cisza. Harry z Herculesem wyszli zza załomu muru, gdzie si ę na chwil ę schowali. – Wiesz, na co to drewno, panie Harry? szepn ął Hercules. – Do pieczenia pizzy. Pizzy, rozumiesz pan? Pu ścił do niego oko, a potem nagle wr ęczył mu kule i powiedział odwróciwszy si ę do ściany: – Podsad ź mnie. Rozejrzawszy si ę po ulicy, Harry chwycił Herculesa za pas i d źwign ął go w gór ę. Mniej wi ęcej w połowie wysoko ści mur przecinał uskok. Hercules z wysiłkiem chwycił si ę jego kraw ędzi, a po chwili był ju ż na górze. – Najpierw kule, potem lina. Harry podał mu kule, a nast ępnie rzucił zwini ętą ciasno lin ę. Hercules chwycił j ą i odwin ąwszy dwa metry zawiesił sobie zwój na rami ę, a wolny koniec opu ścił ku ziemi. Harry złapał lin ę i poczuł, jak si ę napr ęż a. Hercules uśmiechn ął si ę do niego z góry i ponaglił gestem r ęki, żeby ju ż wchodził. Po dziesi ęciu sekundach Harry stał przy nim na wyst ępie muru. – Nóg nie mam, panie Harry, ale reszta jak skała, co? – Co ś mi si ę widzi, że zacz ęło ci si ę to podoba ć – Harry nie mógł powstrzyma ć u śmiechu. – To wyprawa w poszukiwaniu prawdy. Chyba nie ma szlachetniejszego celu, panie Harry? – Karzeł przez chwil ę świdrował go spojrzeniem, kryj ącym w sobie cały ból jego marnego życia. Potem szybko odwrócił wzrok i zlustrował szczyt muru. – Jeszcze raz ta winda, panie Harry rzucił. – Tym razem b ędzie trudniej. Przyci śnij plecy do muru i trzymaj równowag ę, bo polecimy obaj. Harry przywarł plecami do ściany i zaparł si ę mocno stopami o w ąsk ą ceglan ą półk ę. – Ruszaj – rzucił półgłosem i zaraz poczuł na ramionach dłonie Herculesa, który wci ągał si ę po nim do góry. O twarz otarł mu si ę zwój liny, potem majtn ęły mu przed oczyma martwe nogi karła i po paru chwilach ci ęż ar znikn ął. Spojrzał w gór ę. Hercules siedział na szczycie muru. – Kule – szepn ął. – Jak tam wygl ąda? – Harry podał mu je. Karzeł wetkn ął sobie kule pod pach ę i obrzucił spojrzeniem watyka ńskie ogrody po drugiej stronie. Trzydzie ści metrów dalej zobaczył ponad koronami drzew szczyt wie ży. Odwrócił si ę ku Harry’emu i uniósł kciuk. – No to powodzenia – rzekł Harry. – Do zobaczenia w środku – Hercules pu ścił do niego oko, zahaczył lin ę o wyst ęp muru i z kulami pod pach ą znikn ął po drugiej stronie. Po chwili wahania Harry obrzucił spojrzeniem ulic ę i skoczył. Przetoczył si ę raz po ziemi i zaraz wstał. Otrzepał ubranie, wcisn ął na głow ę swój czarny beret i ruszył szybko Viale Vaticano w t ę stron ę, z której przyszli. Pistolet od Scali miał za pasem, komórk ę od Adrianny w kieszeni. Przed sob ą widział sylwetki budynków, zupełnie czarne na tle bladego o pierwszym brzasku nieba.

138

6.45

Z zewn ętrznej galeryjki u szczytu kopuły Świ ętego Piotra roztaczał si ę widok na cały Rzym. Thomas Kind z krótko przystrzy żonymi czarnymi włosami, w czarnym garniturze i białej koszuli, jak ludzie Farela, oparł si ę o barierk ę. Dwie godziny wcze śniej otrzymał informacj ę, że w Pekinie sprawa została załatwiona, kontrakty na Li Wena i Chen Yina zrealizowane. Pierwszy z nich wykonał osobi ście Chen Yin, niczego nie podejrzewaj ący. Drugi udało si ę załatwi ć, cho ć słono to kosztowało, poprzez kontakt w północnokorea ńskiej słu żbie bezpiecze ństwa, powi ązany blisko z człowiekiem z chi ńskiego Ministerstwa Bezpiecze ństwa Wewn ętrznego. Li Wena przewieziono na przesłuchanie na wojskowe lotnisko w Pekinie. Opłacony wartownik wpu ścił Chen Yina na teren bazy. Chen wykonał swoj ą robot ę, spodziewaj ąc si ę, że po prostu odejdzie nie niepokojony przez nikogo. Wtedy zadziałał drugi kontrakt i sprawa była zako ńczona. Pozostała do załatwienia jeszcze jedna. Ojciec Daniel i jego kompania. Na polecenie Palestriny i z błogosławie ństwem Farela, Kind sp ędził cały poprzedni dzień ze starannie wybran ą przez tego ostatniego pi ątk ą odzianych na czarno funkcjonariuszy Vigilanza. Pozornie mieli te same referencje, co ka żdy z członków doborowej Gwardii Szwajcarskiej. Byli kawalerami w wieku poniżej trzydziestu pi ęciu lat, katolikami i obywatelami Szwajcarii. Na tym jednak podobie ństwa si ę ko ńczyły. Podczas gdy gwardzi ści mieli za sob ą wzorow ą słu żbę w armii szwajcarskiej, przy nazwiskach tej pi ątki widniała w ankietach personalnych jedynie adnotacja „do świadczenie wojskowe”. Dopiero ze strze żonych przez Farela tajnych akt wynikało dlaczego. Wszystkich pi ęciu szef watyka ńskiego Urz ędu Stra ży rekrutował osobi ście, by uczyni ć z nich swoich i Palestriny prywatnych ochroniarzy. Trzech słu żyło przedtem w Legii Cudzoziemskiej, sk ąd wydalono ich przed ko ńcem trzyletniego terminu. Dwóch pozostałych po nieciekawym dzieci ństwie, a przed słu żbą w armii, odsiadywało krótkie wyroki. Z wojska wyrzucono ich za gro źby podlegaj ące karze, w tym jednego za gro źbę zabójstwa. Tym ostatnim był Anton Pilger. Całą pi ątk ę przyj ęto do Vigilanza w ci ągu ostatnich siedmiu miesi ęcy. Kind zastanawiał si ę, czy Palestrina nie uczynił tego wła śnie w przewidywaniu podobnych problemów jak ten, który dzisiaj przy pomocy „czarnych garniturów” b ędzie musiał rozwi ąza ć. Tak czy inaczej, wybór dokonany przez kardynała satysfakcjonował go i spotkał si ę z ochroniarzami, by po rozdaniu im fotografii braci Addisonów przedstawi ć swój plan. Bracia przybyli do Rzymu wył ącznie w jednym celu, oświadczył. Aby uwolni ć kardynała Marsciana. Pomysł Kinda polegał na tym, że mieli obserwowa ć wie żę z daleka i pozwoli ć, żeby dotarli do niej bez przeszkód. Kiedy znajd ą si ę wewn ątrz, pułapka po prostu zostanie zatrza śni ęta, Addisonowie zastrzeleni na miejscu w wie ży, a ich ciała wywiezione w baga żniku na pola pod Rzymem, gdzie kto ś ich znajdzie po dwóch czy trzech dniach. Sprawcy pozostan ą nieznani. Thomas Kind spojrzał ze swego bocianiego gniazda pod szczytem bazyliki na plac w dole. Za jak ąś godzin ę zacznie si ę zaludnia ć. Wieloj ęzyczny tłum b ędzie si ę powi ększał niemal z minuty na minut ę, a wszyscy pojawi ą si ę tu po to, by zobaczy ć świ ęte i historyczne miejsca chrze ścija ństwa. Ciekawe, uzmysłowił sobie Kind, że on sam od przybycia tutaj stał si ę spokojniejszy, jego obł ęd i desperacja jakby zel żały. Mo że istotnie to miejsce miało w sobie jak ąś duchow ą moc. A mo że pomagało mu to, że działał, zachowuj ąc pewien dystans. Tym razem bowiem organizował innych do zabijania zamiast zajmowa ć si ę tym osobi ście. Przyszła mu nawet do głowy całkiem rozs ądna my śl, że mo że gdyby przestał zabija ć, wycofał si ę z tej roboty na zawsze, mogłoby go to uleczy ć. My śl ta zarazem przejmowała go lękiem, poniewa ż oznaczała przyznanie si ę do choroby, potwierdzenie, że jest ju ż uzale żniony od aktu morderstwa i zwi ązanych z nim prze żyć. Wiedział jednak, że podobnie jak w wypadku ka żdej choroby i uzale żnienia, pierwszym krokiem jest rozpoznanie i diagnoza. Poniewa ż nie mógł si ę zwróci ć ze swymi problemami do profesjonalisty, będzie musiał zosta ć własnym lekarzem i zleci ć sobie odpowiednią kuracj ę. Podniósł głow ę i jego wzrok pow ędrował ku odległemu Tybrowi. Plan, który przedstawił „czarnym garniturom”, był bardziej praktyczny ni ż efektowny, ale nie chodziło w nim przecie ż o wygranie trzeciej wojny światowej. W tych warunkach, z tymi lud źmi, musiał wystarczy ć. Teraz pozostawało im tylko pilnie obserwowa ć teren i czeka ć na pojawienie si ę Addisonów. A potem zrobi swój pierwszy krok na drodze do zdrowia: b ędzie tylko koordynował akcj ę. Niech zabijaj ą inni.

139

Kuchni ę wypełniał brz ęk szkła oraz zapach rumu i piwa. Po raz ostatni zabulgotało w zlewie, do którego Elena wylała słodowe piwo Moretti z pi ęciu butelek. Odkr ęciła nast ępnie kran i wypłukała dokładnie butelki, po czym przeniosła je na stół, przy którym pracował Danny. Przed nim stała du ża ceramiczna misa z dziobkiem. Wypełniały j ą, proporcjonalnie zmieszane, dwa proste składniki, które znale źli w kuchni: pi ętnastoprocentowy rum kuchenny i oliwa z oliwek. Po prawej le żały no życzki i opakowanie plastikowych zamykanych torebek o pojemno ści pół litra; dalej – praca ju ż wykonana: dziesi ęć serwetek stołowych poci ętych na ćwiartki, a nast ępnie nas ączonych mieszanin ą rumu z oliw ą i ciasno zwini ętych w rurki. Te rurki Danny, z palcami ociekaj ącymi rumowym tłuszczem, umieszczał w woreczkach, które starannie zamykał. Miał ju ż dziesi ęć woreczków, po cztery rurki w ka żdym. Sko ńczywszy, wytarł dłonie w papierowy r ęcznik. Potem ustawił przed sob ą na stole butelki po piwie i ostro żnie porozlewał do nich resztk ę mikstury z miski. – Potnij jeszcze jakie ś serwetki – polecił Elenie. – Potrzebuj ę teraz pi ęć suchych tamponów, pi ętnastocentymetrowych. Zwi ń je bardzo ciasno. – Dobrze. – Elena zerkn ęła na zegar nad kuchenk ą i wzi ęła do r ęki no życzki.

Roscani nagłym ruchem wyj ął z ust nie zapalonego papierosa i rozgniótł go w popielniczce. Wiedział, że jeszcze chwila, a si ęgn ąłby po ogie ń. Spojrzał w lusterko alfy romeo, potem zerkn ął na siedz ącego obok Castellettiego i dalej obserwował szerok ą alej ę przed nimi. Jechali na południe Viale di Trastevere. Był jeszcze bardziej niespokojny ni ż w nocy, kiedy zupełnie nie mógł zasn ąć . Rozmy ślał o Pio i o tym, jak bardzo by chciał, żeby jego partner był teraz z nimi. Po raz pierwszy w życiu Roscani czuł si ę zagubiony. Nie wiedział, czy to, co robi ą, jest wła ściwe. Magia Pia polegała na tym, że w takiej sytuacji potrafiłby spojrze ć na cało ść sprawy inaczej ni ż oni trzej. Obgadaliby wszystko i w ko ńcu znalazłby takie podej ście, które pasowałoby ka żdemu. Ale Pio nie żył i je śli mieli zamiar czarowa ć, to zakl ęcie b ędą musieli wymy śli ć sami. Z gło śnym piskiem opon skr ęcił ostro w prawo, potem jeszcze raz. Po lewej biegły tory kolejowe i Roscani odruchowo rozejrzał si ę za lokomotyw ą. Niczego jednak nie zobaczył i po chwili skr ęcali ju ż w Via Nicolo V. Na ko ńcu ulicy, naprzeciwko budynku oznaczonego numerem dwadzie ścia dwa, stał na chodniku biały fiat Scali.

140

– Roscani z Castellettim – powiedziała Adrianna, kiedy ujrzeli bł ękitn ą alf ę, zatrzymuj ącą si ę za fiatem. Z tego ostatniego wysiadł Scala i podszedł do alfy. Detektywi rozmawiali przez chwil ę, po czym Scala wsiadł do swojego auta i odjechał. – Wszystko odpowiednio skoordynowane w czasie – rzekł Eaton. – Addison wyszedł dwie godziny temu i nie wrócił. Teraz pojawia si ę Roscani. B ędzie czekał, a ż ojciec Daniel wykona nast ępny ruch, i pilnował, żeby nic mu nie... Rozległ si ę ostry świergot pagera. Eaton natychmiast chwycił radiotelefon. – Tak? Adrianna widziała, jak słucha z zaci śni ętą szcz ęką. – Kiedy? Niemal słyszała, jak zgrzyta z ębami. – Biuro nic nie wie, pami ętaj, żadnych komentarzy. W porz ądku. – Odwiesił radio i przez chwil ę patrzył przed siebie w przestrze ń. – Li Wen przyznał si ę do zatruwania jezior. A kilka minut pó źniej zastrzelił go jaki ś zamachowiec, którego z kolei zabili stra żnicy. Wszystko gra. Kim ci to pachnie? – Thomas Kind... – Adriann ę przenikn ął zimny dreszcz. Eaton spojrzał w stron ę kamienicy. – Nie wiem, co ten pieprzony Roscani kombinuje, ale je żeli on im pozwoli wej ść na teren Watykanu po Marsciana, to jest prawdopodobne, że kto ś zostanie zabity. Kto wie, czy Kind ju ż tam na nich nie czeka. – James! – Adrianna pokazała nagle palcem na ulic ę, uchwyciwszy k ącikiem oka jaki ś ruch. Z alfy romeo wysiadł Roscani z komórk ą przy uchu, rozgl ądaj ąc si ę. Po chwili wysiadł te ż Castelletti. Przeszedł kawałek chodnikiem, przyciskaj ąc do uda pistolet maszynowy. Przygl ądał si ę, niczym zwiadowca, budynkom po obu stronach ulicy. Roscani powiedział co ś przez telefon, skin ął głow ą i machn ął r ęką do Castellettiego. Obaj błyskawicznie wsiedli z powrotem do auta. W tej samej chwili otworzyły si ę frontowe drzwi pod numerem dwadzie ścia dwa i w porannym sło ńcu ukazał si ę brodaty m ęż czyzna na wózku inwalidzkim, ubrany w koszul ę w hawajskie wzory. Wózek prowadziła młoda kobieta w d żinsach i przeciwsłonecznych okularach. Na podołku m ęż czyzny le żała torba na kamer ę wideo, drugi podobny futerał wisiał na ramieniu dziewczyny. – O kurwa, to on! – zawołała podekscytowana Adrianna. – A kobieta... to musi by ć Elena Voso. Usłyszeli pisk opon. Roscani zawrócił ostro na jezdni i znalazł si ę przy chodniku, którym ruszyła para. Zwolnił i jechał teraz w ich tempie. Kierowali si ę w stron ę Watykanu, wygl ądaj ąc jak dwoje turystów na porannej przechadzce. – A niech to, on ich tak gotów nia ńczy ć a ż do Świ ętego Piotra! – Eaton przekr ęcił kluczyk w stacyjce, wrzucił bieg i zielony ford ruszył powoli w dół Via Nicolo V. Amerykanin był w ściekły; czuł si ę zupełnie bezradny. Jedyne, na co mógł sobie teraz pozwoli ć, nie wywołuj ąc mi ędzynarodowego skandalu dyplomatycznego, to nie straci ć z oczu niebieskiej alfy. Skr ęcili z Largo di Porta Cavalleggeri na plac Świ ętego Officium, rzut kamieniem od południowej kolumnady i wylotu placu Świ ętego Piotra. Roscani instynktownie zerkn ął w lusterko. Zielony ford trzymał si ę kilkadziesi ąt metrów za nimi, jad ąc powoli, z t ą sam ą szybko ści ą co alfa. Z przodu siedziały dwie osoby. Pasa żer forda zorientował si ę, że na nich patrzy, i opu ścił głow ę. Roscani zobaczył, że Elena skr ęca z wózkiem w lewo, kieruj ąc si ę ku kolumnadzie, i jeszcze raz spojrzał w lusterko. Ford wci ąż tam był. A potem skr ęcił nagle w prawo, przy śpieszył i znikn ął mu z pola widzenia.

141

Eaton przejechał szybko dwie przecznice, skr ęcił dwukrotnie w lewo i znalazł si ę na Via delia Conciliazione. Przy śpieszył, mijaj ąc wycieczkowy autobus i przeskoczywszy na prawy pas, zatrzymał nagle forda w strefie postoju taksówek, dokładnie naprzeciwko bazyliki. Natychmiast wysiedli oboje z auta i ignoruj ąc gniewne krzyki którego ś z taksówkarzy, pobiegli, uskakuj ąc przed samochodami, w stron ę wypełnionego lud źmi placu. Znalazłszy si ę tam, zacz ęli przeciska ć si ę w śród tłumu turystów, szukaj ąc wzrokiem kobiety pchaj ącej inwalidzki wózek. Nagle usłyszeli ostrzegawczy klakson i ujrzeli jad ący wprost na nich mały autobus, wahadłowiec dowo żą cy turystów do Muzeów Watyka ńskich. Na przodzie, pod napisem „Musei del Vaticano”, miał niebieskie logo z symbolem wózka, mi ędzynarodowy znak niepełnosprawnych. Usun ęli si ę z drogi autobusowi, a kiedy ich mijał, Adriannie mign ęła przed oczami twarz ojca Daniela, siedz ącego przy oknie z przodu. Wahadłowiec skr ęcił i pojechał przez plac Piusa XII, na którym zostawili samochód. Pi ęć dziesi ąt metrów dalej, w tłumie zmierzaj ącym do bazyliki, szedł Harry. Za pasem miał pistolet, na głowie czarny beret, opuszczony niemal zawadiacko na czoło, a w kieszeni, na wszelki wypadek, dokumenty od Eatona na nazwisko ksi ędza Roe. Pod czarnym garniturem z koloratk ą ukrył robocze spodnie i koszul ę, zabrane z mieszkania przy Via Nicolo V. Wszedł na szerokie schody i zatrzymał si ę na pode ście. Przed drzwiami bazyliki czekało na jej otwarcie kilka setek ludzi. Była ósma pi ęć dziesi ąt pi ęć ; ko ściół otwierano o dziewi ątej. Modl ąc Si ę w duchu, żeby go kto ś nagle nie rozpoznał, Harry opu ścił głow ę i westchn ąwszy gł ęboko, czekał razem ze wszystkimi.

142

Hercules przycupn ął pomi ędzy blankami starego muru obronnego stykaj ącego si ę z wi ężą Świ ętego Jana. Znajdował si ę u jego kra ńca, przy samej wie ży i jakie ś sze ść metrów poni żej krytego dachówk ą sto żkowatego dachu. Niemal trzy godziny zabrało mu wdrapanie się na ścian ę od strony watyka ńskich murów, chwyt za chwytem, kryj ąc si ę w śród porannych cieni. Ale wreszcie dotarł na szczyt i a ż do swej obecnej kryjówki. Chciało mu si ę pi ć i był ści śni ęty na niewielkiej przestrzeni, ale czekał cierpliwie, zadowolony, że znalazł si ę we wła ściwym miejscu o wła ściwym czasie. W dole widział dwóch ludzi Farela w czarnych garniturach; kryli si ę w krzakach w pobli żu wej ścia do wie ży. Jeszcze dwóch dostrzegł za wysokim żywopłotem po drugiej stronie w ąskiej ście żki. Drzwi wie ży jednak były zupełnie nie strze żone. Ilu ochroniarzy kryło si ę w jej wn ętrzu, nie wiedział. Jeden, pi ęciu, dwudziestu, a mo że żaden? Oczywiste było jednak, tak jak przewidział to Danny, że „czarne garnitury” b ędą si ę trzyma ć z daleka, nie na widoku, niczym paj ąki oczekuj ące z nadziej ą, że ich ofiara sama niem ądrze wpadnie w sie ć. Danny. Hercules u śmiechn ął si ę do siebie. Podobało mu si ę nazywanie po imieniu ksi ędza, jak robił to Harry. Czuł si ę dzi ęki temu jak członek jakiej ś rodziny, do której chciałby nale żeć. I teraz, w ka żdym razie dzisiaj, mógł uzna ć, że nale ży. To miało swoje znaczenie. Był karłem z charakterem; porzucony przez matk ę krótko po urodzeniu, szedł zawsze własn ą drog ą i brał życie takim, jakim było, nie godz ąc si ę na rol ę ofiary. I oto nagle poczuł, że chce do kogo ś nale żeć. Intensywno ść tego bolesnego pragnienia zaskoczyła go, lecz jednocze śnie u świadomiła co ś innego: miał w sobie wi ęcej człowiecze ństwa, ni ż my ślał, niezale żnie od swego wygl ądu. Harry i Danny potrzebowali go ze wzgl ędu na jego umiej ętno ści i ju ż samo to dawało mu poczucie celu i godno ści. Powierzyli mu swoje życie, a tak że życie Eleny i kardynała Ko ścioła. Cokolwiek si ę miało wydarzy ć, na pewno ich nie zawiedzie. I niewa żne, ile go to b ędzie kosztowa ć. Zmru żywszy oczy przed słonecznym blaskiem, spojrzał ku alejce, któr ą mieli pó źniej dotrze ć do stacji. Niemal dokładnie naprzeciwko, za krzewami, w których cieniu kryli si ę dwaj ludzie Farela, widniało l ądowisko papieskiego helikoptera. Na prawo za ś wyrastała ponad korony drzew druga wie ża – nale żą ca do budynku Radia Watyka ńskiego. Zerkn ął na zegarek. 9.07 Danny i Elena weszli do Muzeów Watyka ńskich głównym wej ściem, w towarzystwie trzech innych par z wózkami, które przyjechały tym samym autobusem. Pierwsz ą była dwójka Amerykanów w starszym wieku: męż czyzna w czapeczce baseballowej Dodgersów wci ąż popatrywał na czapeczk ę Danny’ego z emblematem Yankees, jakby go rozpoznał albo po prostu miał do ść zwiedzania i wolał porozmawia ć o sporcie. Jego wózek pchała żona, pulchna i sympatycznie u śmiechni ęta. Drug ą par ę stanowili ojciec z synem, mniej wi ęcej dwunastolatkiem z nogami w szynach; chyba Francuzi. Trzeci ą – kobieta w średnim wieku i siwa staruszka, któr ą si ę opiekowała, prawdopodobnie jej matka, cho ć trudno to było stwierdzi ć, bo starsza zwracała si ę do młodszej wyj ątkowo opryskliwie. Mówiły po angielsku. Po kolei kupili bilety wst ępu, po czym poinstruowano ich, żeby poczekali na wind ę, któr ą mieli wjecha ć na pi ętro. – Sta ń tutaj. Bli żej drzwi – warkn ęła starsza Angielka na młodsz ą. – – To nie do poj ęcia, że wło żyła ś akurat t ę sukni ę, której tak nie znosz ę. Elena poprawiła sobie na ramieniu pasek torby, zerkaj ąc przy tym na Danny’ego. Ich futerały na kamer ę wideo nie zawierały bynajmniej kamer i kaset, lecz papierosy i zapałki, nas ączone oliw ą i rumem tampony w foliowych torebkach oraz cztery butelki po piwie – dwie w ka żdej z toreb – z tym samym płynem zapalaj ącym i z zatkni ętymi w szyjkach knotami. Rozległ si ę dzwonek, zapaliła si ę czerwona lampka i drzwi windy si ę otworzyły. Kiedy przepu ścili wysiadaj ących, siwowłosa Angielka oznajmiła: – Pozwolicie pa ństwo, że my pierwsze. I weszły pierwsze, a Danny z Elen ą znale źli si ę na ko ńcu. Gdyby weszli jako drudzy czy nawet trzeci, odwróciliby si ę do drzwi, lecz w pełnej windzie ju ż nie mogli tego uczyni ć. Dlatego Danny nie zobaczył Eatona i Adrianny, nie widział, jak Amerykanin odchodzi od kasy i w ostatniej chwili przed zamkni ęciem drzwi dostrzega ich w windzie.

143

Harry szedł z wolna przez bazylik ę, trzymaj ąc si ę grupy kanadyjskich turystów i wraz z nimi zatrzymuj ąc si ę, żeby popatrze ć na Piet ę watyka ńsk ą Michała Anioła, pełn ą pasji rze źbę Madonny z martwym Chrystusem na kolanach. Potem odł ączył si ę od Kanadyjczyków i skierował ku środkowi głównej nawy, rozgl ądaj ąc si ę po zwie ńczonym pot ęż ną kopuł ą wn ętrzu. W ko ńcu jego wzrok spocz ął na olbrzymim baldachimie z br ązu, konfesji Świ ętego Piotra, Lorenza Berniniego. Dalej szedł ju ż sam, według wskazówek Danny’ego. Skierował si ę na prawo, min ął drewniane konfesjonały i rzuciwszy okiem na figury świ ętych: Petronilli i Michała Archanioła, stan ął przy pos ągu papie ża Klemensa XIII, za którym znajdował si ę wyst ęp muru. Harry obszedł go i ujrzał dekoracyjn ą draperi ę, wisz ącą na pozornie litej ścianie. Obejrzawszy si ę przez rami ę, wszedł za tkanin ę i znalazł si ę w w ąskim korytarzu z drzwiami na ko ńcu. Za nimi były krótkie schody w dół. Kiedy zszedł po nich i otworzył kolejne drzwi, musiał zmru żyć oczy przed ostrym sło ńcem ogrodów Watykanu. 9.25 9.32 Elena otworzyła drzwi awaryjne, przytrzymała je stop ą i zablokowała ta śmą klej ącą j ęzyczek zamka, żeby si ę za ni ą nie zatrzasn ęły. Usatysfakcjonowana, wyszła na dwór i drzwi si ę zamkn ęły. Ruszyła szybko przed siebie, zerkaj ąc na pi ętro budynku, który wła śnie opu ściła. Zostawiła Danny’ego przed wej ściem do m ęskiej toalety w korytarzu niedaleko Kaplicy Syksty ńskiej. Za kilka minut miała tam si ę znale źć z powrotem. Poprawiwszy pasek futerału na ramieniu, min ęła szybko niewielki dziedziniec i znalazła si ę w śród starannie utrzymanych ście żek, trawników i dekoracyjnych żywopłotów przy jednym z wej ść do ogrodów. Na prawo zobaczyła schody prowadz ące do Fontanny Sakramentu. Ruszyła w tamt ą stron ę szybkim krokiem, rozgl ądaj ąc si ę jednak co chwila, jakby niepewna, dok ąd ma i ść . Gdyby j ą kto ś zatrzymał, powie po prostu, że wyszła niewła ściwymi drzwiami z muzeum i zabł ądziła. Dotarła do schodów i znalazłszy si ę po chwili przy fontannie, skr ęciła w prawo. Obok pnia sosny stało kilka plastikowych skrzynek na sadzonki. Elena rozejrzała si ę ponownie, jak gdyby naprawd ę zabł ądziła. Upewniwszy si ę, że nikt jej nie widzi, wyj ęła z torby czarn ą nylonow ą torebk ę i wetkn ęła j ą za pojemniki. Wstała i rozejrzawszy si ę po raz kolejny, wróciła t ą sam ą drog ą pod budynek muzeum. Pchn ęła drzwi, wchodz ąc do środka zerwała ta śmę z zamka i wbiegła schodami na pi ętro.

144

9.40

Danny otworzył drzwi kabiny w m ęskiej toalecie i spojrzał na główne pomieszczenie. Dwóch m ęż czyzn stało przy pisuarach, jeden przy lustrze dłubał wykałaczką w zębach. Danny wytoczył si ę z kabiny i podjechał do drzwi na korytarz. Pchn ął je, lecz nie chciały si ę otworzy ć. Kto ś z drugiej strony próbował wła śnie wej ść . Danny obejrzał si ę przez rami ę. Męż czy źni stali tam, gdzie przedtem. Nikt nie zwracał na niego uwagi. – Hej! – usłyszał zza drzwi czyj ś głos. Odjechał do tyłu, nie wiedz ąc, czego si ę spodziewa ć. Rękę poło żył na torbie, gotów w razie potrzeby u żyć jej do obrony. Drzwi stan ęły otworem i pojawił si ę w nich na wózku jego znajomy z autobusu, Amerykanin w czapeczce Dodgersów. Zatrzymał si ę natychmiast, twarz ą w twarz z Dannym. – Naprawd ę pan kibicuje Yankeesom? – spojrzał na czapk ę Danny’ego i skrzywił si ę żartobliwie. – Chyba pan oszalał. Danny popatrzył ponad jego ramieniem na korytarz. W obu kierunkach płyn ął nieprzerwany strumie ń zwiedzaj ących. Gdzie jest Elena? Punktualno ść była najwa żniejsza. Harry na pewno jest ju ż w ogrodach i szuka torebki. – Po prostu lubi ę baseball. Nosz ę ró żne czapeczki – odpowiedział i cofn ął wózek. – Niech pan wje żdża. Ja wyje żdżam. – Ale komu pan kibicuje? – nie ust ępował fan Dodgersów. – No, dalej, niech pan wymieni jaki ś zespół. Liga Ameryka ńska czy Narodowa? Na korytarzu pojawiła si ę Elena. Danny spojrzał na natr ęta i wzruszył ramionami. – Jeste śmy w Watykanie, wi ęc wypadałoby powiedzie ć, że kibicuj ę Ojczulkom... Przepraszam bardzo, lecz kto ś na mnie czeka. – Jasne, nie ma sprawy, kolego. – Męż czyzna wyszczerzył si ę w u śmiechu i wjechał do środka. Gdy Danny znalazł si ę wreszcie na korytarzu, Elena chwyciła za wózek i ruszyli. Raptem poło żył r ęce na kółka i zahamował. Na końcu korytarza mign ęli mu Eaton i Adrianna Hall. Szli szybko i rozgl ądali si ę w tłumie, wyra źnie kogo ś szukaj ąc. – Zawró ć – rzucił półgłosem do Eleny – pójdziemy w drug ą stron ę.

145

Gdyby to była budka telefoniczna, Harry mógłby si ę poczu ć jak Superman. Ale nie było budki, tylko g ęste krzaki za niskim murkiem przy alejce, któr ą oddalił si ę od bazyliki. Przykucn ął w tym ukryciu i zdj ął ubranie ksi ędza, zostaj ąc w roboczych spodniach i koszuli, które miał pod spodem. Nast ępnie wcisn ął strój ksi ędza w g ęstwin ę krzewów, nabrał gar ść sypkiej ziemi i pobrudził ni ą sobie przód koszuli, reszt ę wcieraj ąc w spodnie. Wyszedł z ukrycia, zaczekał, a ż przejedzie mały czarny fiat i poszedł alejk ą, modl ąc si ę w duchu, żeby rzeczywi ście w oczach tych, którzy go zobacz ą, wygl ąda ć jak ogrodnik. Przeci ął żwawym krokiem niewielki trawnik i znalazł si ę przy Fontannie Sakramentu. Wszedł na gór ę schodami po prawej i rozejrzał si ę. Wokół było pusto. Przed sob ą miał sosn ę, wskazan ą przez Danny’ego, pod któr ą stały skrzynki z sadzonkami. Podszedł do drzewa, czuj ąc, jak opuszcza go spokój. Nagle stał si ę świadom ka żdego oddechu, poczuł, jak pistolet wgniata mu si ę w brzuch pod koszul ą, usłyszał gło śne bicie pulsu. Znalazłszy si ę przy skrzynkach, spojrzał za siebie i ukl ękn ął. Dotkn ął dłoni ą nylonowego pokrowca i wydał westchnienie ulgi. Danny i Elena nie tylko byli na miejscu, ale tak że bez przeszkód dostarczyli do skrytki wypchan ą torebk ę, której w ostatniej chwili postanowił nie bra ć ze sob ą, żeby nie wzbudzi ć podejrze ń ochrony w bazylice. Wstał i rozejrzawszy si ę kolejny raz, wyci ągn ął ze spodni koszul ę, przymocował torebk ę do pasa i wsun ął pod ni ą pistolet. Wepchn ął koszul ę w spodnie na tyle lu źno, żeby maskowała wypukło ść i zszedł schodami na dół. Wszystko to zaj ęło mu niewiele ponad pół minuty. 9.57 Wie ża Świ ętego Jana Rozległ si ę bezlitosny odgłos przekr ęcanego w zamku klucza, drzwi si ę otworzyły i do środka wszedł Thomas Kind. W korytarzu, z r ękami skrzy żowanymi na piersi, stał Anton Pilger i obserwował pokój, nie ruszaj ąc si ę z miejsca. – Buon giorno, Eminencjo – rzekł Kind. – Mo żna na chwileczk ę? Marsciano milczał. Kind rozejrzał si ę po pokoju, po czym wszedł do łazienki, a po chwili wyszedł z niej i skierował si ę ku przeszklonym drzwiom na balkon. Gdy si ę na nim znalazł, oparł r ęce o barierk ę, zlustrował wzrokiem ogrody w dole i ścian ę wie ży nad drzwiami, a ż po dach. Usatysfakcjonowany ogl ędzinami, wrócił do pomieszczenia i przez chwil ę przygl ądał si ę kardynałowi. – Dzi ękuj ę, Eminencjo – powiedział w ko ńcu i szybko wyszedł, zamykaj ąc za sob ą drzwi. Słysz ąc szcz ęk zamka, Marsciano a ż si ę wzdrygn ął. Ten d źwi ęk stał si ę dla niego w ci ągu ostatnich godzin prawdziw ą udr ęką. Zastanawiał si ę, dlaczego zabójca odwiedził go ju ż po raz trzeci w ci ągu doby, za ka żdym razem powtarzaj ąc t ę sam ą procedur ę.

146

– Jak dojdziemy do tylnych drzwi, id ź na prawo – powiedział Danny do Eleny, pchaj ącej wózek przez Sal ę Papie ży, ostatni ą w Apartamentach Borgiów. Czuła, jaki jest podekscytowany i niespokojny. Ten nagły zwrot w korytarzu przed toalet ą i to napi ęcie w głosie musiały by ć spowodowane nie tylko koncentracj ą na tym, co robili, lecz równie ż strachem. Za drzwiami skr ęciła w prawo, tak jak kazał. W połowie długiego korytarza znajdowało si ę wej ście do windy. – Sta ń – polecił Danny. Zatrzymała wózek i wcisn ęła guzik windy. – Co si ę stało, ojcze Danielu? Czy dzieje si ę co ś złego? – zapytała. Danny przez chwil ę obserwował tłum zwiedzaj ących, a potem spojrzał na ni ą, zadzieraj ąc głow ę. – Eaton i Adrianna Hall s ą w budynku; szukaj ą nas. Musimy ich unika ć za wszelk ą cen ę. Drzwi windy si ę otworzyły. Kiedy Elena pchn ęła ku nim wózek, usłyszeli nagle a ż nazbyt znajomy głos. – My pierwsze, je żeli pa ństwo pozwol ą. Obok nich stały Angielki z autobusu – siwowłosa staruszka na wózku, ze sw ą posłuszn ą córk ą. Ju ż po raz drugi natkn ęli si ę na par ę z tej grupy i Danny zastanawiał si ę, czy to nie jakie ś fatum. – Nie tym razem, szanowna pani, przepraszam – zgromił j ą wzrokiem. Elena wepchn ęła wózek do windy. – No, co ś podobnego! – zawołała z oburzeniem kobieta. – W takim razie w ogóle nie pojad ę z takim chamem jak pan! – Dzi ękuj ę bardzo – odparł Danny, wcisn ął guzik i drzwi si ę zasun ęły. Gdy winda ruszyła, wyj ął z kieszeni klucze, które dał mu w Lugano ksi ądz Bardoni. Wsun ął jeden z nich do zamka znajdującego si ę pod przyciskami i przekr ęcił. Winda min ęła parter i pojechała ni żej. Kiedy si ę zatrzymała, ujrzeli słabo o świetlony korytarz. Danny wyj ął kluczyk i wcisn ął guzik z napisem „Blokada”. – Dobra, teraz w lewo i od razu w pierwszy korytarz na prawo – polecił Elenie. Pi ętna ście sekund pó źniej znale źli si ę w wielkiej maszynowni, mieszcz ącej urz ądzenia wentylacyjne budynku. 10.10

147

Marmurowa posadzka, tapicerowane drewniane ławeczki; półkolisty ołtarz z ró żowego marmuru z krucyfiksem z br ązu; barwny witra żowy sufit. Prywatna kaplica Ojca Świ ętego. Palestrina bywał tu niezliczon ą ilo ść razy. Modlił si ę tutaj z samym tylko papie żem albo z kilkoma wybranymi go ść mi – królami, prezydentami, m ęż ami stanu. Dzi ś jednak po raz pierwszy Ojciec Świ ęty wezwał go na wspóln ą modlitw ę bez uprzedzenia, pod wpływem nagłego impulsu. Kiedy wszedł, zastał papie ża siedz ącego przed ołtarzem, na krze śle z br ązu, z głow ą pochylon ą w modlitwie. Leon XIV ujrzawszy go, wyci ągn ął ku niemu r ęce i uj ął jego dłonie w swoje. Wpatrywał si ę we ń z napi ęciem i trosk ą. – Co si ę stało? – zapytał kardynał. – Dzisiejszy dzie ń jest jaki ś niedobry, Eminencjo – głos papie ża był ledwie słyszalny. – Mam przeczucie jakiego ś nieszcz ęś cia... Moje serce przepełnione jest l ękiem i obawami. Opadły mnie, kiedy tylko si ę obudziłem o świcie i wci ąż ci ążą mi na ramionach. Nie wiem, co to jest, ale ty jeste ś cz ęś ci ą tych obaw, Umberto... Cz ęś ci ą tego mroku... – Papie ż przerwał i spojrzał sekretarzowi stanu badawczo w oczy. – Powiedz mi, co to jest? – Nie wiem, Wasza Świ ątobliwo ść . Mnie si ę ten dzie ń wydaje pi ękny. Jest ciepło, słoneczko świeci... – Wi ęc módl si ę ze mn ą, abym si ę mylił, aby mnie opu ściło to uczucie. Módl si ę o zbawienie duszy... Papie ż wstał ze swego miejsca i obaj dostojnicy ukl ękli przed ołtarzem. Gdy Leon XIV zacz ął wypowiada ć półgłosem słowa modlitwy, kardynał Palestrina pochylił głow ę. Wiedział, że złe przeczucia Ojca Świ ętego s ą całkowicie nie uzasadnione. Koszmar, który zacz ął si ę o świcie wraz z telefonem Kinda na temat sytuacji w Chinach – wyrywaj ąc kardynała z jeszcze gorszego koszmaru, w którym śniły mu si ę złe duchy – niespodziewanie ust ąpił miejsca pomy ślnym wie ściom. Przed godzin ą zatelefonował Pierre Weggen, by go poinformowa ć, że pomimo wpadki Li Wena i odkrycia przez władze, i ż zatrucia nie były dziełem natury, lecz – jak to uj ęto w oficjalnym komunikacie – „cierpi ącego na zaburzenia psychiczne inspektora jako ści wody”, Pekin zdecydował si ę nie rezygnowa ć z pomysłu przebudowy wodoci ągów. Gest ten miał dla komunistów znaczenie propagandowe. Wierzyli, że pomo że im uspokoi ć wci ąż przera żone i zszokowane społecze ństwo, a jednocze śnie poka że światu, że Komitet Centralny panuje nad sytuacj ą. A wi ęc mimo wszelkich przeciwno ści „Chi ński Protokół” był wprowadzany w życie i nic ju ż nie mogło tego cofn ąć . W dodatku Thomas Kind dotrzymał słowa i wraz z zabójstwem Li Wena oraz Chen Yina nici ł ącz ące wypadki w Chinach z Rzymem zostały ostatecznie przeci ęte. Niezawodna r ęka Kinda miała wkrótce dopisa ć ko ńcowy fragment całej historii, zacieraj ąc tu, w Watykanie, ostatnie ślady. Ćma wreszcie wpadnie w płomie ń. A ojciec Daniel i jego brat nie s ą żadnymi duchami, zesłanymi przez śmier ć, lecz zwykłym utrapieniem, które z łatwo ści ą mo żna usun ąć . Ojciec Świ ęty był wi ęc w bł ędzie. Ci ążą ce mu na barkach mroczne przeczucia nie zwiastowały śmierci sekretarza stanu, lecz były najzwyczajniej oznak ą słabo ści starego i l ękliwego człowieka.

148

10.15

Roscani w zdenerwowaniu przygryzł kciuk, patrz ąc na zbli żaj ącą si ę po torze lokomotyw ę. Była stara i st ękała ci ęż ko, a zielone niegdy ś blachy jej poszycia pokrywała gruba warstwa tłustej sadzy. – Za wcze śnie – rzucił z tylnego siedzenia Scala. – Za wcze śnie, czy za pó źno, grunt, że w ogóle jest – stwierdził Castelletti, siedz ący obok Roscaniego. Obserwowali rozwój wypadków z alfy zaparkowanej na poboczu, w połowie odległo ści dziel ącej rozjazd prowadz ący do murów Watykanu od stacji San Pietro. Usłyszeli zgrzyt stali o stal, gdy maszynista wł ączył hamulce i pojazd zacz ął zwalnia ć, a ż w ko ńcu min ąwszy ich, zatrzymał si ę. Ze schodka zeskoczył pomocnik maszynisty i podszedł do r ęcznej zwrotnicy. Przestawił j ą, poci ągaj ąc za metalow ą d źwigni ę, i pomachał ku lokomotywie. Z komina buchn ął obłok brunatnych spalin i maszyna przejechała rozjazd. Pomocnik dał znak, że mo że si ę zatrzyma ć, przestawił zwrotnic ę z powrotem i wdrapał si ę do kabiny maszynisty. Scala pochylił si ę ku przednim fotelom. – Je żeli teraz wjad ą, to szlag trafi rozkład jazdy Addisona – stwierdził rzeczowo. – Nie wjad ą. – Castelletti pokr ęcił głow ą. – To Watykan, kolego. B ędą tak stali, a ż zostanie im tylko tyle czasu, ile potrzeba na otwarcie bramy, aby wjecha ć do środka punkt jedenasta. Żaden włoski kolejarz nie b ędzie nara żał si ę na to, że zarzuc ą mu brak punktualno ści. Roscani wrócił do obserwacji lokomotywy. Coraz bardziej m ęczył go niepokój z powodu tego, co robili. Mo że za bardzo t ęsknił do sprawiedliwo ści i dlatego zdołał sam siebie przekona ć, że dzi ęki Addisonom stanie si ę jej zado ść . Im dłu żej jednak o tym my ślał, tym bardziej był przekonany, że musieli wszyscy oszale ć. A on najbardziej, gdy ż si ę zgodził na cał ą akcj ę. Addisonom mogło si ę wydawa ć, że s ą przygotowani na ka żdą ewentualno ść , lecz prawda była taka, że w konfrontacji z tajniakami Farela nie b ędą mieli szans. Nie wspominaj ąc ju ż o Kindzie. Problem polegał na tym, że na odwrócenie biegu wydarze ń było ju ż za pó źno. 10.17 Danny zszedł z wózka i siedział na podłodze, z wykrzywionymi pod dziwnym k ątem nogami w niebieskich szynach. Przed nim le żała gruba warstwa pogniecionych gazet. Na wierzchu rozło żył rz ędem osiem tamponów nas ączonych mieszanin ą oliwy i rumu, w odst ępach mniej wi ęcej dziesi ęciocentymetrowych. Wszystko to znajdowało si ę bezpo średnio przed głównym wlotem powietrza, obsługuj ącym system wentylacyjny Muzeów Watyka ńskich. – Oorah! – powiedział półgłosem do siebie. To stare celtyckie zawołanie bojowe, oznaczaj ące „Gotów zabija ć!”, marines przyj ęli za swoje. Płyn ęło z gł ębi duszy, rozwijaj ąc ch ęć działania i równocze śnie przejmuj ąc dreszczem. Wszystko, co cała ich czwórka robiła do tej chwili, to były tylko przygotowania; teraz miała si ę rozpocz ąć wła ściwa akcja. Danny podsycał swoje emocje, wprawiaj ąc si ę w nastrój, którego teraz potrzebował – w stan ducha wojownika. – Oorah! – powtórzył pod nosem, kiedy sko ńczył prac ę. Obejrzał si ę na Elen ę. Stała za nim przy emaliowanym zlewie, a u jej stóp znajdowało si ę stare cynowe wiadro wypełnione szmatami, słu żą cymi obsłudze do utrzymywania pomieszczenia i urz ądze ń w czysto ści. Szmaty były teraz porz ądnie zmoczone. – Gotowa? Skin ęła głow ą. – No to start. Danny zerkn ął jeszcze na zegarek, po czym zapalił zapałk ę i przytkn ął j ą kolejno do tamponów. Buchn ęły płomienie i uniósł si ę g ęsty br ązowy dym; od tamponów natychmiast zaj ęły si ę gazety. Narzucił na wierzch jeszcze jeden stos pogniecionego papieru. Po chwili ogie ń szalał ju ż na dobre. – Teraz! – zawołał Danny. Elena przyskoczyła do płon ącego stosu i krzywi ąc si ę przed gor ącem i dymem zacz ęła rzuca ć na ń mokre szmaty. Płomienie błyskawicznie zmalały i zgasły. W ich miejsce strzelił w gór ę słup biało-brunatnego dymu, który od razu został wci ągni ęty do kanału wentylacyjnego. Zadowolony z efektu, Danny odsun ął si ę i Elena pomogła mu usi ąść z powrotem na wózku. – Punkt drugi – powiedział.

149

10.25

Harry stał w cieniu starych sosen od północno-wschodniej strony muzeum powozów, czekaj ąc, aż przejedzie ogrodnik na elektrycznym wózku. Nast ępnie wyszedł z ukrycia, walcz ąc po drodze z zaci ętym zamkiem torebki przypi ętej do pasa. Wreszcie udało mu si ę j ą otworzy ć. Wyj ął z niej foliowy woreczek, wyci ągn ął jeden z oliwno-rumowych tamponów i schował reszt ę do torby. W oddali widział patrol dwóch ubranych w białe koszule funkcjonariuszy słu żby porz ądkowej, id ących alejk ą w kierunku Ufficio Centrale di Vigilanza, komendy Urz ędu Stra ży. Budynek ten znajdował si ę, jak teraz to sobie u świadomił, zalewie jakie ś sto metrów od stacji kolejowej. – Rany boskie – mrukn ął pod nosem i ukl ękn ąwszy szybko, zgarn ął na spory stosik suche sosnowe igły, poło żył na nim tampon i podpalił. Wszystko od razu si ę zaj ęło. Policzył do pi ęciu i rzucił na wierzch jeszcze gar ść igieł. Buchn ął biały dym, a po chwili płomienie przebiły si ę znowu. Harry poczekał, a ż si ę porz ądnie rozpal ą, po czym przysypał ognisko kilkoma du żymi gar ściami mokrych li ści, wygarni ętych spod podlewanego niedawno żywopłotu. W tym momencie od strony muzeów rozległo si ę wycie syren alarmowych. Rzucił na stos ostatni p ęk mokrych li ści i ujrzawszy, że biały dym ju ż wzbija si ę w gór ę, ruszył trawiastym pagórkiem ku centralnej alei ogrodów. Elena patrzyła przed siebie niewidz ącym wzrokiem, czekaj ąc, a ż zatrzyma si ę winda. Starała si ę nie słysze ć wycia syren, nie my śle ć o spanikowanym tłumie turystów i o szkodach – niewielkich, je śli w ogóle, zapewnił j ą ojciec Daniel – jakie mógł bezcennym zabytkom wyrz ądzi ć dym. Drzwi windy zacz ęły si ę rozsuwa ć i do wn ętrza wdarła si ę wo ń spalenizny. Usłyszeli bicie dzwonów i pisk czujników przeciwpo żarowych. – Szybko! – ponaglił Danny. Pchn ęła wózek i znale źli si ę w strumieniu przera żonych ludzi, pop ędzanych przez funkcjonariuszy Vigilanza w białych koszulach. – Do tych drzwi na ko ńcu – wskazał Danny. – Dobrze – odparła Elena czuj ąc, jak wzbiera w niej fala adrenaliny. Zacz ęła przepycha ć si ę z wózkiem w śród zgiełku i gęstniej ącego dymu. Nagle bez żadnego powodu jej my śl zwróciła si ę znów ku Harry’emu i owej chwili, gdy rzuciwszy jej milcz ące spojrzenie, wyszedł wraz z Herculesem z mieszkania w poranny mrok. Nie było w tym spojrzeniu l ęku ani nawet zaniepokojenia; była w nim miło ść . Prawdziwa i gł ęboka, nie daj ąca si ę opisa ć słowami, a jednak realna. Przeznaczona tylko dla niej i maj ąca pozosta ć z ni ą ju ż do ko ńca życia, gdziekolwiek będzie i cokolwiek si ę wydarzy. – Tam! – usłyszała nagle głos Danny’ego i przywróciło ją to do rzeczywisto ści. Skr ęciła i po chwili znale źli si ę na jakim ś dziedzi ńcu, który wypełniał si ę g ęstniej ącą ci żbą ludzi, wylewaj ącą si ę z licznych drzwi. Ich krzyki gin ęły w przenikliwym wyciu alarmów. Zobaczyła, że Danny wyjmuje z torby trzy kolejne tampony zapalaj ące i trzy „ksi ąż eczki” z zapałkami. Pod okładk ę każdej z nich wetkni ęty był papieros bez filtra, który miał posłu żyć jako lont. – Podjed ź tam – Danny pokazał na jeden z trzech du żych pojemników na śmieci, stoj ących w kilkumetrowych odst ępach. Ze wszystkich otwartych drzwi i okien budynku wydobywały si ę teraz kł ęby dymu. Wsz ędzie pełno było ludzi, przera żonych i rozwrzeszczanych, usiłuj ących w popłochu wydosta ć si ę z muzeum. Danny ociekaj ącymi oliw ą palcami wciskał zapałki w tampony. – Powoli – polecił, kiedy znale źli si ę przy śmietniku. Zapalił pierwszego z papierosów i upewniwszy si ę, że złapał żar, wrzucił go do pojemnika. – Nast ępny. To samo zrobili przy drugim śmietniku, potem przy trzecim. Żar w pierwszym papierosie dotarł ju ż do zapałek. Zaj ęły si ę z cichym po świstem, a od nich z kolei zapalił si ę oliwno-rumowy tampon, wzniecaj ąc w śmietniku po żar. – Z powrotem do środka – zawołał Danny, przekrzykuj ąc wycie systemów alarmowych. Elena skierowała si ę ku najbli ższym drzwiom, z których wci ąż wylewał si ę ludzki strumie ń i coraz gęś ciejszy dym. Po dachu biegło kilku vigili delfuoco, stra żaków watyka ńskich. W hełmach i gumowanych kurtkach, z toporkami w r ękach, rozgl ądali si ę w poszukiwaniu płomieni. Oznaczało to, że nie udało im si ę jeszcze odnale źć źródła dymu. Nagle jeden z nich si ę zatrzymał i pokazał w dół, wołaj ąc co ś do pozostałych. Wszyscy stan ęli i spojrzeli w to samo miejsce. Danny i Elena nie musieli ogl ąda ć si ę za siebie, żeby wiedzie ć, że pal ą si ę ju ż wszystkie trzy śmietniki. Byli przy drzwiach. – Scusi! Scusi! – Elena okrzykami torowała sobie drog ę pod pr ąd. Jakim ś cudem sporo osób słyszało j ą i ust ępowało z drogi. Kiedy znale źli si ę w budynku i ruszyli długim korytarzem, zobaczyła, że Danny wyjmuje komórk ę i wybiera numer. – Harry, gdzie jeste ś? – zawołał. – Na wzgórzu. Numer dwa ju ż si ę pali – padła odpowied ź. Harry szedł szybko pomi ędzy g ęsto rosn ącymi sosnami ku północno-zachodniemu kra ńcowi ogrodów. Usiłował nie my śle ć o tym, że wszystko, jak na razie, im si ę udaje i że jest ich tylko trójka, nie licz ąc Herculesa. Dobry plan, zaskoczenie i zdecydowanie w działaniu – podkre ślał Danny wci ąż od nowa – to najwa żniejsze czynniki powodzenia ka żdej akcji partyzanckiej. Jak dot ąd, to si ę sprawdzało. Pi ęć dziesi ąt metrów za nim był budynek Radia Watyka ńskiego. Kilkadziesi ąt metrów na prawo, spod żywopłotu, sk ąd Harry przed chwil ą odszedł, zacz ął si ę wydobywa ć g ęsty dym. Dalej widział słup dymu z pierwszego ogniska, unosz ący si ę leniwie w powietrzu. – Nie ma wiatru, Danny – powiedział do słuchawki. – To wszystko b ędzie tylko wisie ć w miejscu. – Chyba ju ż powiniene ś by ć przy zaworach. – Zgadza si ę. Harry przecisn ął si ę przez luk ę w żywopłocie i zobaczył przed sob ą „choink ę hydraulika” – pęk wydobywaj ących si ę nisko ponad ziemi ę rur zaopatrzonych w pokr ętła. Wygl ądało to na główny zawór wodny, ale według Danny’ego był to tylko zawór po średni, stary i ju ż nie u żywany. O jego istnieniu pami ętało jeszcze tylko kilku starszych hydraulików z obsługi technicznej Watykanu, młodsi nie mieli o nim poj ęcia. Gdyby go jednak zakr ęci ć, mo żna było wył ączy ć dopływ wody praktycznie do wszystkich watyka ńskich budynków, ł ącznie z Bazylik ą Świ ętego Piotra, muzeami i pałacem papieskim. – Mam je – powiedział Harry. – Dwa zawory, naprzeciwko siebie. Elena przechyliła wózek z Dannym do tyłu. Schodzili po schodach w coraz gęś ciejszy dym. – Mocno zardzewiałe? – zapytał Danny przez telefon, pokaszluj ąc. – Trudno powiedzie ć – zatrzeszczał głos Harry’ego. Zatrzymali si ę u stóp schodów i Elena otworzyła swój futerał na kamer ę. Kaszl ąc i ocieraj ąc łzawi ące oczy, wyj ęła z torby dwie mokre chusteczki do nosa i zawi ązała je najpierw Danny’emu, a potem sobie na twarzy, osłaniaj ąc usta i nos. Weszli do muzeum Chiaramonti, galerii rze źb. Popiersie Cycerona, rze źba Herkulesa z synami, pos ąg Tyberiusza i olbrzymia głowa cesarza Augusta – wszystko gin ęło w kł ębach dymu. Długim wąskim korytarzem galerii płyn ęły w obie strony strumienie ludzi szukaj ących wyj ścia. – Harry, jak tam? – zapytał Danny, kul ąc si ę, aby zasłoni ć telefon. – Pierwszy w porz ądku. Drugi... – Zamykaj go, szybko. – Robi ę, co mog ę, Danny. Harry skrzywił si ę z wysiłku. Drugi zawór był mocno zardzewiały. Wło żył w przekr ęcenie go cał ą sił ę, jaka mu jeszcze pozostała, i wreszcie kółko si ę obróciło. I to tak raptownie, że poleciał na najbli ższe drzewo, obdzieraj ąc sobie skór ę na r ękach do krwi. Telefon upadł na ziemi ę. – Cholerne gówno – zakl ął, w ściekły, ale zadowolony.

Z chustkami na twarzach, niczym bandyci z Dzikiego Zachodu, szli przed siebie, wymijaj ąc grup ę japo ńskich turystów, trzymaj ących si ę za r ęce, jak przy zabawie w poci ąg, krzycz ących i krztusz ących si ę dymem jak wszyscy w korytarzu. Elena wyjrzała po drodze przez jedno z w ąskich okien galerii. Na dziedziniec wbiegał wła śnie oddział uzbrojonych w karabiny żołnierzy w niebieskich koszulach i beretach. – Ojcze! – zaalarmowała Danny’ego. – Gwardia Szwajcarska – stwierdził, rzuciwszy okiem przez okno, i znów wzi ął w r ękę telefon, podczas gdy Elena przepychała si ę z wózkiem dalej. – Harry...? – ...Harry? – Co jest? – Harry wła śnie kucn ął, podnosz ąc z ziemi swój aparat i równocze śnie ss ąc krwawi ące kostki dłoni. – Co ś nie tak? – Nie, wła śnie zakr ęciłem t ę pieprzon ą wod ę. Danny podniósł r ękę. Znale źli si ę przy ko ńcu galerii. Elena zatrzymała wózek. Stali w załomie korytarza, przed zamkni ętymi drzwiami galerii Lapidaria. Po raz pierwszy od pocz ątku „po żaru” byli sami, nie niepokojeni przez tłum, gnaj ący kilka metrów dalej głównym korytarzem. – Id ę do ogniska numer trzy – rozległ si ę w słuchawce głos Harry’ego. – Wyszli ście ju ż stamt ąd? – Jeszcze dwa przystanki. – Po śpieszcie si ę, do cholery! – Na zewn ątrz jest całe stado Szwajcarów. – To zostaw te dwa ostatnie i uciekajcie. – Jak to zrobi ę, b ędziesz miał gwardi ę i Farela na karku. – No to nie gadajmy, tylko rób, co trzeba. – Harry, słuchaj. – Danny wyjrzał przez okno. Zobaczył gwardzistów, zakładaj ących wła śnie maski przeciwgazowe, i grup ę biegn ących dok ądś stra żaków z toporkami w r ękach. – Eaton gdzie ś tu jest. Z Adriann ą Hall. – A sk ąd on si ę... – Nie wiem. – Niewa żne, Danny. Pieprzy ć Eatona. Po prostu zwiewajcie stamt ąd, i to ju ż!

150

– To dywersja. – Thomas Kind stał w alejce u stóp wie ży, spogl ądaj ąc ku unosz ącym si ę nad muzeum kł ębom dymu. Rozmawiał przez radio. Z oddali dobiegało wycie syren wozów stra żackich i policyjnych, zje żdżaj ących si ę z całego Rzymu. – Co zamierzasz? – usłyszał w słuchawce głos Farela. – Mój plan nie ulega zmianie. I twój te ż nie powinien – rzucił Kind i wył ączył nadajnik. Odwrócił si ę i poszedł w stron ę drzwi wie ży. Hercules, kul ąc si ę w swej kryjówce na blankach muru, wi ązał ostatnie ci ęż kie w ęzły na ko ńcu liny do wspinaczki. Jednocze śnie obserwował Kinda wracaj ącego ście żką do wie ży, z radiem w r ęce. Troch ę dalej widział ukrytych za żywopłotem dwóch ludzi Farela. Zaczekał, a ż Kind podejdzie pod sam ą wie żę . Potem zwi ązał kule kawałkiem liny i zarzuciwszy je na rami ę, podczołgał si ę do ściany wie ży. Po chwili rozkr ęcił lin ę nad głow ą i balansuj ąc niemal w powietrzu, rzucił j ą w stron ę dachu. Obci ąż ony w ęzłami koniec odbił si ę od metalowej barierki i opadł z powrotem do stóp karła. Hercules rozejrzał si ę. W oddali widział kł ębi ący si ę nad budynkami Watykanu dym; dymiło si ę tak że na wzgórzu, majacz ącym za drzewami na wprost. Rzucił lin ę po raz drugi. I znów wróciła do niego. Zakl ął pod nosem i ponowił prób ę. Za pi ątym razem zaklinowała si ę wreszcie. Karzeł uwiesił si ę na niej, sprawdzaj ąc, czy dobrze trzyma. Usatysfakcjonowany, zacz ął z u śmiechem wspina ć si ę do góry; kule dyndały mu na ramieniu. Kilka chwil pó źniej był ju ż na dachu, pokrytym czerwono-białymi dachówkami.

151

– Niech to cholera! – Eaton, krztusz ąc si ę od dymu, z przyci śni ętą do twarzy chusteczk ą, załzawionymi oczami wygl ądał na dziedziniec z okna galerii arrasów, wypatruj ąc w tłumie osób na wózkach inwalidzkich. Zauwa żył ju ż dwie, ale żadna z nich nie była ojcem Danielem, który w całym tym zamieszaniu jakby zapadł si ę pod ziemi ę. Ani dym, ani kaszel i pieczenie oczu nie były natomiast w stanie powstrzyma ć Adrianny, trajkocz ącej jak naj ęta do telefonu. Ści ągn ęła ju ż na miejsce dwóch kamerzystów; jeden był w bazylice, drugi przy wejściu do muzeów. Wkrótce nad Watykanem miał si ę pojawi ć helikopter WNN z kamer ą, ści ągni ęty znad Adriatyku, gdzie filmował ćwiczenia włoskiej marynarki. Nagle Eaton złapał j ą za ramiona, odwrócił twarz ą do siebie i wyj ął jej z r ęki telefon, zakrywaj ąc go dłoni ą. – Powiedz im, żeby si ę rozgl ądali za brodatym facetem na wózku, pod opiek ą młodej kobiety – powiedział stanowczym tonem, patrz ąc jej prosto w oczy. – Powiedz, że to on podło żył ogie ń albo cokolwiek. Jak go zobacz ą, niech pilnuj ą i natychmiast dadz ą nam zna ć. Je żeli wpadnie w łapy Kinda, to po zawodach. Adrianna skin ęła głow ą i Eaton oddał jej telefon.

Krzywi ąc si ę z bólu, Danny d źwign ął si ę z wózka i stoj ąc naparł całym ciałem na framug ę okna. Przez chwil ę nic si ę nie działo, lecz w ko ńcu rozległ si ę gło śny trzask. Stara rama pu ściła i okno stan ęło otworem, pozwalaj ąc mu wyjrze ć na Dziedziniec Belwederski, gdzie niemal dokładnie naprzeciwko nich znajdował si ę posterunek watyka ńskiej stra ży po żarnej. Rzut pod tym k ątem był niewygodny, chciał jednak przynajmniej spróbowa ć. Wyci ągn ął z torby butelk ę z mieszanin ą rumu i oliwy, z wetkni ętym w szyjk ę tamponem z serwetki. Spojrzał na Elen ę. Sponad chustki na jej twarzy wida ć było tylko oczy. – Wszystko w porz ądku? – Tak. Danny przyło żył do knota zapalon ą zapałk ę. Odchylił si ę do tyłu i policzył do pi ęciu. – Oorah – mrukn ął i cisn ął butelk ę przez otwarte okno. Na zewn ątrz rozległ si ę huk rozbijanego szkła, a gdy mieszanka zapalaj ąca rozlała si ę po chodniku, krzaki pod przeciwległymi oknami stan ęły w płomieniach. – Na drug ą stron ę! – zawołał, zamykaj ąc okno i siadaj ąc z powrotem w wózku. Dwie minuty pó źniej druga butelka eksplodowała na żwirze Dziedzi ńca Trójk ąta, poło żonego najbli żej apartamentów papieskich. Podobnie jak pierwsza, zalała płon ącym płynem ziemi ę pod krzakami, które natychmiast zaj ęły si ę ogniem.

152

W biurze Farela panował kompletny rozgardiasz. Dzwonił wła śnie komendant stra żaków, krzycz ąc do słuchawki, że chce natychmiast wiedzie ć, co si ę dzieje; dlaczego ci śnienie wody spadło niemal do zera, a pod oknami posterunku wybuchł koktajl mołotowa. Po ostatnich słowach jego głos nagle ścichł. Czy to jest atak terrorystyczny? On nie ma zamiaru posyła ć swoich ludzi do walki z uzbrojonymi bandytami, oznajmił. To jest robota Farela. Farel wiedział o tym doskonale. Wysłał ju ż wszystkich swoich ludzi, z wyj ątkiem sze ściu, do pomocy zbrojnemu regimentowi Gwardii Szwajcarskiej. Ta szóstka, z Thomasem Kindem i Antonem Pilgerem, pozostała w okolicy wie ży, pilnuj ąc pułapki. Zrobił to, kiedy wybuchła druga butelka zapalaj ąca. Nie mo żna było dłu żej ryzykowa ć; mo że to byli Addisonowie, ale przecie ż nie mógł mie ć pewno ści. – Woda to pa ński problem, komendancie. – Farel przejechał spocon ą dłoni ą po wygolonej czaszce; jego chrapliwy głos brzmiał jeszcze gł ębiej ni ż zazwyczaj. – Vigilanza i gwardzi ści wyprowadz ą ludzi w bezpieczne miejsce. Ja mam w tej chwili tylko jeden problem na głowie: zadba ć o bezpiecze ństwo Ojca Świ ętego. Inne sprawy mnie nie interesuj ą. – Po tych słowach po prostu odło żył słuchawk ę i ruszył ku drzwiom.

Hercules ujrzał, że płonie ju ż czwarte ognisko wzniecone przez Harry’ego, a po chwili zobaczył jego samego – wyłaniał si ę z dymu i kierował w stron ę wie ży. Potem Harry przykucn ął za szpalerem starych drzew oliwkowych i znikn ął mu z oczu. Zawi ązawszy lin ę dwukrotnie na żelaznej barierce u szczytu wie ży, karzeł opu ścił si ę na niej do kraw ędzi dachu i spojrzał w dół. Jakie ś sze ść metrów ni żej zobaczył balkonik, nale żą cy do pokoju kardynała Marsciana. Do ziemi było stamt ąd kolejne dziesi ęć metrów. Łatwe, je żeli nikt do człowieka nie strzela. Ujrzał w oddali nast ępny ogie ń, a potem jeszcze jeden. Gęsty welon dymu zacz ął przesłania ć sło ńce i cały krajobraz zabarwił si ę na czerwono. Jasno ść poranka ust ąpiła nagle miejsca półmrokowi. Ogniska zapalone przez Harry’ego, w poł ączeniu z dymem z budynków muzealnych i zupełnym brakiem wiatru w ci ągu kilku minut zamieniły wzgórze watyka ńskie w niesamowity, mglisty pejza ż ze snu. Pod dusz ącym baldachimem przedmioty zdawały si ę traci ć sw ą fizyczn ą form ę i unosi ć w powietrzu, a widoczno ść spadła do zaledwie kilku metrów. Hercules usłyszał w dole pokaszliwanie. Dymna zasłona rozst ąpiła si ę na chwil ę i ujrzał, że dwa „czarne garnitury” stoj ące najbli żej wej ścia do wie ży, ruszaj ą szybko w stron ę swoich kolegów za żywopłotem, aby zaczerpn ąć cho ć łyk świe żego powietrza. Jednocze śnie zobaczył samotn ą sylwetk ę, przebiegaj ącą przez drog ę prowadz ącą do stacji, ku wysokiemu żywopłotowi. Kl ękn ąwszy, karzeł uniósł kule nad głow ą i pomachał nimi. Gdy Harry go zauwa żył, Hercules wskazał kul ą kraniec żywopłotu, gdzie kryło si ę czterech ludzi Farela. Harry machn ął r ęką na znak, że wie, i zaraz potem znikn ął w kł ębach dymu. Pi ętna ście sekund pó źniej z miejsca, które przed chwil ą opu ścił, buchn ął czerwony płomie ń.

10.38 Roscani, Scala i Castelletti stali przy samochodzie, patrz ąc w stron ę dymu i nasłuchuj ąc wycia syren, podobnie jak niemal cały Rzym. Z policyjnego radia mogli dowiedzie ć si ę wi ęcej szczegółów; trwała nieustanna wymiana komunikatów i polece ń pomi ędzy słu żbą porz ądkow ą i stra żą po żarn ą Watykanu i Rzymu. Słyszeli, jak Farel osobi ście prosi o helikopter dla papie ża; maszyna miała wyl ądowa ć nie na l ądowisku w Ogrodach Watyka ńskich, lecz na dachu apartamentów Ojca Świ ętego. Nagle ujrzeli, że z komina lokomotywy wydobywa si ę obłoczek spalin, potem drugi i zielony diesel rusza powoli w kierunku bramy. Ewakuacja papie ża i personelu watyka ńskiego nie miała wpływu na działania kolejarzy. Dostali polecenie, którego nikt nie odwołał, i zamierzali je wykona ć w wyznaczonym czasie. Tory były całe, jechali wi ęc po stary wagon towarowy, tak jak im kazano. – Kto ma papierosa? – Roscani oderwał wzrok od maszyny i spojrzał na kolegów. – Daj spokój, Otello – rzekł Scala. – Ju ż rzuciłe ś, nie zaczynaj od nowa... – Czy powiedziałem, że go zapal ę? – ofukn ął go Roscani. Scala zawahał si ę. Widział, jaki jego szef jest niespokojny. – Bardzo si ę tym przejmujesz, co? – powiedział w ko ńcu łagodz ącym tonem. – Szczególnie tym, co b ędzie z Addisonami. Roscani przygl ądał mu si ę przez chwil ę. – Zgadza si ę – odparł, przymykaj ąc na moment powieki. Potem odwrócił si ę, wszedł na tory i stoj ąc na podkładzie, samotnie obserwował lokomotyw ę, pełzn ącą ku murom Watykanu.

153

10.40

W cieniu pod żywopłotem niedaleko wie ży Świ ętego Jana stała ciemna lancia. Był to samochód, którym Thomas Kind zamierzał wywie źć poza Watykan ciała braci Addisonów. On sam siedział teraz w środku, za kierownic ą. Wł ączył wewn ętrzny obieg powietrza, dzi ęki czemu prawie nie czuł dymu. Pocz ątkowo s ądził, że to zwykła dywersja dla odwrócenia uwagi. Kiedy jednak pojawiło si ę wi ęcej ogni, a dym pokrył cały teren ogrodów, terrorysta zrozumiał, że ma do czynienia ze starannie zaplanowan ą akcj ą, prowadzon ą przez wyszkolonego komandosa. Wiedział oczywi ście wcze śniej, że ojciec Daniel słu żył w marines i jest strzelcem wyborowym. Skuteczno ść jego działa ń wskazywała jednak na wyszkolenie w elitarnych oddziałach. Prawdopodobnie odbył trening w Navy SEALS, specjalizuj ących si ę w przeprowadzaniu w małych grupach takich akcji, które zazwyczaj wykonywane s ą przez wi ększe siły. Ich działania opierały si ę bardziej na umiej ętno ściach pojedynczych żołnierzy ni ż na sile całego zespołu. To znaczyło, że Addisonowie byli przeciwnikami o wiele bardziej pomysłowymi i niebezpiecznymi, ni ż pocz ątkowo s ądził. T ę konstatacj ę potwierdziło zreszt ą natychmiast życie. Z zaro śli niedaleko samochodu wyskoczył Harry Addison, który po chwili znikn ął za zasłon ą dymu. Biegł w kierunku wie ży. W pierwszym odruchu Kind chciał od razu ruszy ć za nim w po ścig i zabić osobi ście na miejscu. Poło żył ju ż rękę na klamce, lecz powstrzymał si ę. To nie była rozs ądna taktyka, nie powinien poddawa ć si ę emocjom. Przeraziło go, że znajome uczucie znów o żywa. A przecie ż postanowił panowa ć nad sob ą, kiedy doszedł do wniosku, że jest chory i musi powstrzymywa ć si ę od bezpo średniego działania. Miał zreszt ą ludzi, którym płacono za wykonanie tej roboty. Czekali tylko na jego rozkaz. B ędzie dla niego na pewno lepiej, je żeli po śle ich do akcji, sam pozostaj ąc z boku. Wł ączył radio. – Tutaj „S” – powiedział. „S” było teraz jego oficjalnym kryptonimem jako dowodz ącego „czarnymi garniturami”. – Cel „B” podchodzi do wie ży. Ubrany po cywilnemu. Jest sam. Wpu ści ć do środka i zlikwidowa ć natychmiast. Harry, ukryty w krzakach u stóp wie ży, patrzył w gór ę, usiłuj ąc przenikn ąć wzrokiem dym. Ledwie widział Herculesa na dachu. Karzeł znowu pokazał kul ą w stron ę kra ńca żywopłotu, co oznaczało, że „czarne garnitury” wci ąż tam s ą. Przyj ąwszy to do wiadomo ści, Harry wyci ągn ął zza pasa calico i podbiegł do ci ęż kich, przeszklonych drzwi wie ży. Po chwili był ju ż w środku. Zaryglował drzwi i rozejrzał si ę szybko. Zobaczył niewielki hol z w ąskimi schodami na gór ę i drzwiami windy na prawo od nich. Obejrzał si ę przez rami ę i nacisn ął guzik windy. Kiedy drzwi się rozsun ęły, si ęgn ął do środka i wł ączył blokad ę. Potem, uj ąwszy pistolet za luf ę, r ąbn ął nim jak młotkiem w przeł ącznik, łami ąc go i unieruchamiaj ąc wind ę na dobre. Spojrzał ostatni raz ku wej ściu i wszedł na schody. Był w połowie drogi, kiedy usłyszał, że kto ś usiłuje sforsowa ć drzwi. Wiedział, że za kilka chwil ludzie Farela je rozbij ą i wedr ą si ę do holu. Popatrzył w gór ę. Kilka metrów wy żej schody skr ęcały w prawo. Wspi ął si ę tam szybko i stan ąwszy przy naro żniku ściany, wyjrzał ostro żnie, wysuwaj ąc przed siebie pistolet. Za zakr ętem te ż było pusto. Od nast ępnego pi ętra dzieliło go tylko dwadzie ścia par ę stopni. Nagle usłyszał z dołu brz ęk rozbijanego szkła. Po chwili drzwi trzasn ęły o ścian ę i ujrzał dwóch ochroniarzy Farela, którzy z broni ą gotow ą do strzału ruszyli ku schodom. Harry skoczył za załom ściany i zatkn ąwszy calico za pasek, wyci ągn ął z torebki na biodrze butelk ę z płynem zapalaj ącym. Słyszał ju ż kroki na schodach. Zapalił zapałk ę, przytkn ął j ą do szmacianego knota i policzył: raz, dwa. Zrobił krok do przodu i rzucił butelk ę prosto pod nogi pierwszego z „czarnych garniturów”. Brz ęk szkła i poszum ognia zgin ęły w kanonadzie strzałów. Kule śmign ęły w gór ę schodów, odłupuj ąc tynk z sufitu i ścian. Po kilku sekundach strzelanina ucichła i z dołu dały si ę słysze ć krzyki. – Tym razem ten numer nie przejdzie – usłyszał nagle z góry głos z twardym akcentem. Odwrócił si ę, wyszarpuj ąc pistolet zza pasa. Ze schodów schodziła powoli znajoma posta ć w czarnym ubraniu. Anton Pilger. O twarzy chłopca, żą dny krwi, śmiertelnie niebezpieczny. Zaciskał palec na spu ście du żego pistoletu. Harry, nie namy ślaj ąc si ę, pu ścił seri ę, nie przestaj ąc poci ąga ć za spust calico. Ciało Pilgera zata ńczyło na schodach, jego pistolet wypalił w ziemi ę, twarz ści ągn ęła si ę w mask ę zdumienia. W ko ńcu ugi ęły si ę pod nim nogi i upadł plecami na schody. Z radia w jego kieszeni wydobył si ę jaki ś trzask i to wszystko. W śmiertelnej ciszy, która nast ąpiła, Harry uświadomił sobie, że słyszał ju ż kiedy ś ten głos. Nagle zrozumiał, co tamten miał na my śli, mówi ąc o „numerze”. Pilger próbował ju ż raz go zabi ć, lecz Harry wtedy prze żył. Było to po przesłuchaniu, kiedy go torturowano, w kanale ściekowym, sk ąd pó źniej wyłowił go Hercules. Pochylił si ę i wzi ąwszy radio Pilgera, wszedł schodami na gór ę. Był oszołomiony, lecz nagle uzmysłowił sobie z cał ą jasno ści ą, co tu w ogóle robi i dlaczego. Znalazł si ę tutaj, poniewa ż kochał swojego brata, a Danny go potrzebował. To był jedyny powód.

154

Kardynał Marsciano stał oparty plecami o ścian ę. Do jego uszu dobiegł szcz ęk klucza w zamku. Przedtem słyszał strzelanin ę na korytarzu, brz ęk szkła i krzyki. Modlił si ę jednocze śnie o dwie rzeczy. Żeby to był ojciec Daniel, który przybył mu na ratunek, i żeby to nie był on. Drzwi si ę otworzyły i stan ął w nich Harry Addison. – Prosz ę si ę nie ba ć – powiedział i zamkn ął za sob ą drzwi na klucz. – Gdzie jest ojciec Daniel? – zapytał Marsciano dr żą cym głosem. – Czeka na Wasz ą Eminencj ę. – Na zewn ątrz s ą ci od Farela... – Trudno. Tutaj i tak nie mo żemy zosta ć. – Harry rozejrzał si ę i zobaczywszy łazienk ę, wszedł do niej, by pojawi ć si ę po chwili z trzema mokrymi r ęcznikami. – Prosz ę to zawi ąza ć na twarzy – powiedział, podaj ąc jeden kardynałowi. Potem podszedł do drzwi balkonowych i otworzył je. Do pomieszczenia wdarł si ę g ęsty dym. Jednocze śnie wprost z nieba zeskoczyła na balkon jaka ś zjawa. Marsciano wzdrygn ął si ę z przestrachu. Na balkonie stał mały człowieczek z du żą głow ą i pot ęż ną klatk ą piersiow ą, obwi ązany w pasie lin ą. – Witam Wasz ą Eminencj ę – odezwał si ę Hercules i skłonił z szacunkiem głow ę. Radio Thomasa Kinda przechwyciło wiadomo ść w tej samej chwili, kiedy dotarła ona do telefonu komórkowego Adrianny Hall, poł ączonego z radiem, przez które porozumiewała si ę jej ekipa z WNN. – Nie wiem, czy kogo ś to interesuje, ale otworzyła si ę brama kolejowa i na teren Watykanu wje żdża lokomotywa – powiedział m ęski głos. – Halo, helikopter, potwierd ź to – Adrianna mówiła do pilota maszyny WNN, nadlatuj ącej wła śnie od południa. – Potwierdzam. Adrianna spojrzała na Eatona. – Otworzyła si ę brama kolejowa, wje żdża jaka ś lokomotywa. – Rany boskie! – Eaton a ż podskoczył. – Oni chc ą wywie źć Marsciana poci ągiem! – Uwaga, helikopter. Pilnujcie lokomotywy. Filmujcie to! – usłyszał Thomas Kind w swoim radiu. Przekr ęcił kluczyk w stacyjce. Jego ludzie z wie ży nie odzywali si ę. Nie mógł ju ż dłu żej czeka ć... Wrzucił bieg i wyjechał ze żwirowanej ście żki na alejk ę pod murem wie ży. Przy śpieszył, usiłuj ąc przenikn ąć wzrokiem dym. Za oknem auta śmigały krzaki. Nagle poczuł głuche uderzenie; musiał nie zauwa żyć zakr ętu, bo lancia uderzyła bokiem w drzewo. Samochód wpadł w po ślizg i wyl ądował w żywopłocie. Kind gwałtownym szarpni ęciem wrzucił wsteczny bieg. Silnik zawył, lancia zadr żała, lecz nie ruszyła z miejsca. Otworzył drzwiczki i wyjrzał. Koła buksowały w śród połamanych krzaków jak na lodzie. Miotaj ąc pod nosem hiszpa ńskie przekle ństwa, wysiadł z samochodu i krztusz ąc si ę od dymu, pobiegł w kierunku stacji kolejowej.

155

10.48

Danny i Elena wydostali si ę na dwór awaryjnym wyj ściem przez bibliotek ę. – W lewo – polecił Danny głosem stłumionym przez chusteczk ę i skierowali si ę w ąsk ą dró żką ku ogrodom. – Harry! – zawołał do telefonu. Cisza. – Harry, jeste ś tam? Słyszał na drugim ko ńcu szum, jakby poł ączenie trwało. Potem rozległ si ę trzask i telefon zamilkł na dobre. – Niech to szlag! – zawołał gło śno. – Co si ę stało? – zapytała Elena, zdj ęta nagłym strachem o Harry’ego. – Nie mam poj ęcia. Harry, Hercules i Marsciano tłoczyli si ę na balkoniku wie ży, wpatruj ąc si ę w kurtyn ę dymu. – Jeste ś pewny, że tam s ą? – zwrócił si ę Harry do karła. – Tak, zaczaili si ę przy wyj ściu. Zje żdżaj ąc z dachu na linie, Hercules zdołał zauwa żyć, że dwa „czarne garnitury” zajmuj ą pozycje po obu stronach drzwi wej ściowych do wie ży. Teraz jednak dym znowu zg ęstniał i nic nie było wida ć. – Ka ż im pój ść gdzie ś indziej. – Harry wyci ągn ął zza pasa radio Pilgera i podał je karłowi. Hercules pu ścił do niego oko i wł ączył nadajnik. – Uciekli po linie z drugiej strony wie ży! – zawołał szybko po włosku. – Uciekaj ą w kierunku l ądowiska! – Va bene, zrozumiałem – padła odpowied ź. – Na l ądowisko, szybko! – powtórzył Hercules dla pewno ści i wył ączył radio. Usłyszeli na dole jaki ś ruch i po chwili zamajaczyły im sylwetki dwóch m ęż czyzn, oddalaj ących si ę biegiem od wie ży. – Teraz – rzucił Harry. – Eminencjo – Hercules przeło żył p ętl ę liny pod ramionami kardynała; drug ą był sam obwi ązany w pasie. Po chwili siedział ju ż na barierce, a Harry pomagał przej ść przez ni ą duchownemu. Potem, przewin ąwszy lin ę przez metalow ą por ęcz, zaparł si ę i opu ścił obu na ziemi ę. – Panie Harry! – usłyszał z dołu. Lina była napi ęta, i wiedział, że Hercules ju ż j ą trzyma. Uj ął j ą w dłonie, balansował przez chwil ę na por ęczy i zacz ął si ę opuszcza ć. W tym samym momencie rozległ si ę strzał; kula naderwała lin ę nad jego głow ą. Poleciał w dół jak kamie ń, lecz pi ęć metrów ni żej lina znów si ę napi ęła. Harry wisiał przez chwil ę w powietrzu, a potem lina p ękła i run ął na ziemi ę. Przetoczył si ę po trawie i natychmiast poderwał głow ę, słysz ąc krzyk. Na skraju krzaków zobaczył Herculesa, siedz ącego na ziemi i trzymaj ącego w u ścisku stalowych ramion szyj ę jednego z ludzi Farela. – Uwa żaj! – wrzasn ął Harry. „Czarny garnitur” trzymał w dłoni pistolet. Hercules tego nie widział, a tamten ju ż podnosił r ękę z broni ą ku jego skroni. – Pistolet! – krzykn ął ponownie Harry, zrywaj ąc si ę z ziemi. Rozległ si ę huk; bro ń wypaliła dokładnie w chwili, gdy karzeł szarpn ął si ę w bok. Kto ś krzykn ął przera źliwie i obaj m ęż czy źni upadli na plecy. Harry i Marsciano dobiegli do nich równocze śnie. „Czarny garnitur” le żał nieruchomo, z głow ą skr ęcon ą pod straszliwym k ątem. Hercules te ż si ę nie ruszał, pół twarzy zalała mu krew. – Hercules! – Harry przykl ękn ął przy nim – O mój Bo że – szepn ął, szukaj ąc pulsu na szyi karła. Nagle Hercules otworzył jedno oko, a jego r ęka uniosła si ę, by otrze ć krew z drugiego. Usiadł raptownie, mrugaj ąc, żeby rozklei ć powieki. Przejechał dłoni ą po twarzy, zmazuj ąc z niej krew i odsłaniaj ąc gł ębok ą szram ę, biegn ącą niczym strzała przez cały policzek. – Tak łatwo im ze mn ą nie pójdzie – wychrypiał. – Jeszcze nie pora na Herculesa. Z oddali dobiegł do ich uszu przeci ągły gwizd. Hercules namacał kul ę i d źwign ął si ę na nogi. – To lokomotywa, panie Harry! – zawołał. – Przyjechali!

156

Kiedy Adrianna wyszła z budynku, ujrzała Eatona biegn ącego, ile sił w nogach, alejk ą na tyłach bazyliki; po chwili znikn ął w kł ębach dymu. – Uwaga, helikopter, co tam widzicie, co z lokomotyw ą? – wyrzuciła z siebie w pełnym p ędzie, przecinaj ąc wzgórze w kierunku Pałacu Gowernoratu. Od stacji dzieliły j ą trzy, mo że cztery minuty takiego biegu. Elena wci ągn ęła wózek z Dannym pod osłon ę drzewa w pobli żu ko ścioła Świ ętego Stefana i czekała, a ż helikopter przeleci nad nimi. Przeleciał i ostrym łukiem zawrócił w stron ę stacji. W tym momencie za świergotał telefon Danny’ego. – Harry, to ty? – Mamy kardynała. Co z lokomotyw ą? Słysz ąc głos Harry’ego, Elena poczuła przy śpieszone bicie serca. Był cały i zdrowy, przynajmniej na razie. – Słuchaj – powiedział Danny – kr ąż y tu jaki ś helikopter. Nie wiem, z czyjego polecenia. Na wszelki wypadek id źcie t ą drug ą drog ą, koło Radia. My do tego czasu b ędziemy ju ż bli żej i mo że si ę zorientujemy, co tam si ę dzieje. 10.50 – Zosta ńcie! – krzykn ął Roscani do Scali i Castellettiego, po czym ruszył biegiem po torze za lokomotyw ą, która min ęła wła śnie bram ę i w śród obłoków dymu znikn ęła za murami Watykanu. Scala i Castelletti stali przez chwil ę z rozdziawionymi ustami, patrz ąc w ślad za swym szefem. Jego nagłe zerwanie si ę do biegu zaskoczyło ich, chocia ż Roscani ju ż przedtem szedł powoli za lokomotyw ą. Raptem obaj równocze śnie pu ścili si ę p ędem za nim. Po kilku metrach zatrzymali si ę, zobaczywszy, jak mija bram ę i znika w dymnym półmroku. Z miejsca, w którym stan ęli, wszystko wygl ądało tak, jakby cały Watykan si ę palił albo prze żywał obl ęż enie. W tym momencie usłyszeli nad głowami warkot helikoptera armii włoskiej. Jednocze śnie w radio rozległ si ę głos Farela, nakazuj ącego maszynie WNN natychmiastowe opuszczenie przestrzeni powietrznej pa ństwa papieskiego. – Niech go cholera! – Adrianna była w ściekła. Podniosła głow ę i zobaczyła, że helikopter odlatuje poza mury. – Trzymajcie si ę nad torami! – krzykn ęła do telefonu. – Jak lokomotywa wyjedzie, le ćcie za ni ą! Lokomotywa z niewiadomej przyczyny zatrzymała si ę zaraz za murami. Roscani zszedł z torów, kieruj ąc si ę w prawo od stacji. Pokaszluj ąc, ze łzawi ącymi od dymu oczami, wyci ągn ął z kabury automatyczn ą berett ę, kaliber dziewi ęć milimetrów. Usiłuj ąc dojrze ć cokolwiek, szedł drog ą prowadz ącą do wie ży. To, co robił, było absolutnie nielegalne, ale miał wszystko w nosie. Całe prawo i tak było schrzanione, a sprawiedliwo ść dawno trafił szlag. Podj ął decyzj ę w chwili, gdy poszedł torem za lokomotyw ą, po otwarciu si ę wielkich wrót. Otwarte przej ście wr ęcz zapraszało, wszedł wi ęc po prostu na teren Watykanu, targany emocjami, lecz pewien jednego: że nie mo że biernie si ę przygl ąda ć biegowi wypadków. Teraz, kiedy si ę przedzierał z piek ącymi oczami w śród kł ębów dymu, walcz ąc o ka żdy haust powietrza, modlił si ę do Boga wył ącznie o to, żeby nie zabł ądzi ć i odnale źć Addisonów, zanim zd ąż y to zrobi ć Thomas Kind. Kind biegł z waltherem w jednej r ęce, drug ą ocieraj ąc łzawi ące oczy. Starał si ę nie kaszle ć mimo gryz ącego dymu; i tak ju ż niewiele widział, a ka żde kaszlni ęcie jeszcze bardziej go dezorientowało. Przebiegł przez trawnik i przeskoczył niski żywopłot. Nagle stracił poczucie kierunku i stan ął. Czuł si ę jak na nartach w śnie życy. W górze, w dole, w lewo i w prawo, wsz ędzie było tak samo. W oddali po lewej słyszał syreny alarmowe. Nad głową ci ęż kie dudnienie wirnika helikoptera, jak si ę domy ślał wojskowego, podchodz ącego do l ądowania na dachu pałacu papieskiego. Wyj ął nadajnik i powiedział: – Tutaj „S”. Zgło ście si ę. Odpowiedziała mu cisza. – Tutaj „S” – powtórzył. – V Zgło ście si ę.

Hercules ku śtykał obok Harry’ego i Marsciana. Wszyscy trzej z zawi ązanymi na twarzach r ęcznikami pod ąż ali alejk ą w stron ę budynku Radia Watyka ńskiego. Nagle z nadajnika za pasem Herculesa wydobył si ę jaki ś głos. – Kto to? – zapytał Marsciano. – Prawdopodobnie kto ś, z kim za nic w świecie nie chcieliby śmy mie ć do czynienia – odparł Harry. Nawet gdyby nie słyszał wcze śniej tego głosu, domy śliłby si ę, że to Thomas Kind. Spojrzał na zegarek. 10.53 – Eminencjo – powiedział – mamy pi ęć minut na dotarcie do torów i do sta... – Panie Harry! – krzykn ął nagle Hercules. Harry spojrzał. Niecałe dwa metry przed nimi wyłonił si ę z dymu „czarny garnitur”. W obu dłoniach trzymał rewolwery. Post ąpił krok do przodu. Wysoki, o falistych włosach, wygl ądał niczym wcielenie młodego Brudnego Harry’ego. Człowiek Farela. – Rzu ć pistolet na ziemi ę – rozkazał Harry’emu po angielsku z mocnym francuskim akcentem. – Torebk ę te ż. Harry powoli wyci ągn ął calico zza pasa i opu ścił na ziemi ę; potem odpi ął torebk ę i te ż j ą rzucił. – Harry! – rozległ si ę nagle z telefonu głos Danny’ego. – Harry! Równocze śnie wydarzyło si ę co ś, co zaskoczyło ich wszystkich. Zerwał si ę lekki wietrzyk i dym troch ę si ę rozwiał. W tej samej chwili w oddali rozległ si ę znowu gwizd lokomotywy, mijaj ącej wrota. „Czarny garnitur” nagle si ę uśmiechn ął. Poci ąg przyjechał, ale tych trzech tutaj nigdy do niego nie wsi ądzie. Zdekoncentrował si ę ledwie na moment, ale Herculesowi wi ęcej nie było trzeba. Błyskawicznym ruchem przerzucił ci ęż ar ciała na lew ą kul ę i zamachn ął si ę praw ą. „Czarny garnitur” krzykn ął zaskoczony, kula uderzyła go w praw ą r ękę, wytr ącaj ąc z niej bro ń. Odzyskał jednak równowag ę i skierował drugi rewolwer na Harry’ego, zaciskaj ąc palec na spu ście. Hercules rzucił si ę całym ciałem do przodu. Harry usłyszał huk wystrzału dokładnie w chwili, kiedy Hercules run ął na niego, przewracaj ąc si ę wraz z nim na ziemi ę. Harry namacał na ziemi calico. To, co si ę działo potem, widział w rozbłyskach. W ułamkach sekund. W strz ępach. W kawałkach. W pasji. W szale. Przywarł do pleców „czarnego garnituru”. Ramieniem dusił go za szyj ę. Próbował oderwa ć od Herculesa. Przysun ął do jego głowy pistolet. I nagle tamten wyrwał si ę z jego chwytu. Natychmiast złapał Harry’ego obiema r ękami za włosy, szarpn ął ku sobie i uderzył w ściekle z byka w czoło. Harry zobaczył kłuj ący rozbłysk światła, a potem ciemno ść . Kiedy po chwili odzyskał zdolno ść widzenia, ujrzał przed nosem swój pistolet, trzymany r ęką napastnika. – Gi ń gnoju! – krzykn ął tamten i jego palec zacisn ął si ę na spu ście. Rozległ si ę ogłuszaj ący huk wystrzału. Po nim z szybko ści ą błyskawicy nast ąpiły jeszcze trzy. Głowa ochroniarza eksplodowała tu ż przed twarz ą Harry’ego, jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie. Jego ciało wygi ęło si ę w łuk i opadło bezwładnie na traw ę, calico wyleciało mu z dłoni. Harry odwrócił si ę i ujrzał Roscaniego, schodz ącego ku nim z berett ą wci ąż wycelowan ą wprost w ochroniarza, jakby si ę bał, że o żyje. – Harry, lokomotywa! – usłyszał znów głos Danny’ego w telefonie. Wstał. Roscani był ju ż przy nich. Harry otworzył usta, żeby przemówi ć do niego, lecz zamiast tego zastygł w bezruchu, wpatrzony w zbocze, z którego zszedł detektyw. – Uwa żaj! – wrzasn ął. Roscani odwrócił si ę błyskawicznie. W ich stron ę biegło dwóch ludzi Farela, których Hercules wysłał przedtem na l ądowisko. Wynurzyli si ę z dymu jakie ś czterdzie ści metrów dalej. Roscani spojrzał na Herculesa. Karzeł le żał na ziemi ze spopielał ą twarz ą, trzymaj ąc si ę za brzuch, po którym rozlewała si ę kolista krwawa plama. – Uciekajcie! – krzykn ął Roscani, przykl ękaj ąc. Pierwszym strzałem trafił jednego z ochroniarzy w rami ę, obracaj ąc go wokół własnej osi. Drugiego jednak to nie zatrzymało. Harry słyszał za plecami strzelanin ę, a gdy pochylił si ę, by d źwign ąć z ziemi Herculesa, kula świsn ęła mu koło ucha. I w tym momencie przypomniał sobie o kardynale. – Eminencjo – powiedział, rozgl ądaj ąc si ę. Nikogo przy nim nie było. Kardynał znikn ął.

157

Roscani le żał na brzuchu w wysokiej trawie. Jeden z „czarnych garniturów”, rozci ągni ęty na plecach pi ęć metrów od niego, j ęczał gło śno. Drugi le żał bli żej, twarz ą do ziemi. Oczy miał szeroko otwarte, ale nie było w nich życia, a krew s ączyła si ę powoli z dziury w czole. Maj ąc nadziej ę, że było ich tylko dwóch, Roscani usiadł i spojrzał w stron ę, gdzie znikn ął Harry z Herculesem w ramionach. Zobaczył tylko kurtyn ę dymu, który ponownie si ę zag ęś cił. Ostro żnie wstał i podszedł do martwego m ęż czyzny. Wzi ął jego bro ń i wsun ąwszy j ą sobie za pasek, zbli żył si ę do drugiego z ochroniarzy, j ęcz ącego na ziemi kilka metrów dalej. 10.55 – Danny – rozległ si ę z telefonu nagl ący głos Harry’ego. – Gdzie jeste ś? – Blisko stacji. – Wsiadaj do wagonu. Nios ę Herculesa, dostał w brzuch. Elena zatrzymała si ę. Drzewa si ę sko ńczyły, stali za żywopłotem naprzeciwko szkoły mozajkarstwa. Na wprost przed sob ą mieli stacj ę, a na prawo od niej widzieli fragment wagonu. Rozległ si ę sygnał i zobaczyli wyłaniaj ącą si ę powoli brudn ą zielon ą lokomotyw ę. Zatrzymała si ę, a z budynku stacji wyszedł siwowłosy męż czyzna z notatnikiem w r ęce. Stan ął przy torze i spisał numer z maszyny, a potem wspi ął si ę do niej po drabince. – Nie wiem, czy on to przetrzyma – usłyszeli znów zdesperowany głos Harry’ego. – Poza tym Marsciano znikn ął. – Co takiego? – Nie mam poj ęcia, jak to si ę stało, po prostu gdzie ś sobie poszedł. – Gdzie wtedy byli ście? – W okolicy budynku Radia. Teraz jeste śmy w pobli żu Kolegium Etiopskiego... Eleno, b ędziesz musiała zaj ąć si ę Herculesem. Dziewczyna pochyliła si ę do telefonu. – Czekam na was. Uwa żaj na siebie. – Danny, Roscani te ż tu jest. I Thomas Kind. Na pewno wie ju ż o poci ągu. B ądź czujny. – Nie ruszaj si ę! – zawołał ostrzegawczo Roscani, celuj ąc z trzymanej obur ącz beretty w j ęcz ącego ochroniarza. Podszedł bli żej. Tamten le żał na plecach. Jedn ą nog ę miał podwini ętą pod siebie, oczy zamkni ęte. Na jego piersi spoczywała zakrwawiona, bezwładna r ęka; drug ą miał pod sob ą. Raczej ju ż nigdzie nie pójdzie, pomy ślał Roscani. Rozległ si ę gwizdek lokomotywy. Ju ż drugi w ci ągu ostatnich kilkudziesi ęciu sekund. Policjant spojrzał przez dym w tamt ą stron ę. Harry z Herculesem pewnie ju ż tam dochodz ą, Marsciano tak że. Ksi ądz Daniel i Elena Voso te ż. A to znaczyło, że i Thomas Kind si ę tam zaraz pojawi. Instynkt kazał mu si ę nagle odwróci ć. „Czarny garnitur” d źwign ął si ę na łokciu, w r ęce trzymał automat. Obaj strzelili jednocze śnie. Roscani poczuł ostry ból. Prawa noga ugi ęła si ę pod nim i upadł. Przetoczył si ę na brzuch, nie przestaj ąc strzela ć. Ale ju ż niepotrzebnie. Tamten nie żył, miał odstrzelony szczyt czaszki. Roscani, krzywi ąc si ę z bólu, d źwign ął si ę na nogi i natychmiast z powrotem upadł z krzykiem. Góra prawej nogawki jego spodni zabarwiła si ę na czerwono. Dostał w udo. Rozległ si ę ogłuszaj ący ryk i cały budynek a ż si ę zatrz ąsł. – Va bene – usłyszał Farel przez swoje radio. W porz ądku. Skin ął głow ą i dwóch gwardzistów z automatami otworzyło drzwi prowadz ące na dach. Wyszli w przy ćmione dymem światło dnia. Żołnierze przodem, a za nimi Farel, prowadz ący pod r ękę Ojca Świ ętego w białej sutannie. Na dachu znajdowało si ę jeszcze kilkunastu uzbrojonych gwardzistów. Wojskowy helikopter stał przy jego kraw ędzi, śmigła obracały si ę powoli. W otwartych drzwiach oczekiwało na papie ża dwóch oficerów w towarzystwie dwóch „czarnych garniturów” Farela. – Gdzie jest Palestrina? – zapytał Leon XIV, zwracaj ąc si ę do Farela. Rozejrzał si ę, jak gdyby si ę spodziewał, że sekretarz stanu gdzie ś tutaj czeka, żeby odlecie ć razem z nim. – Powiedział, że doł ączy do Waszej Świ ątobliwo ści pó źniej – skłamał Farel. Nie miał poj ęcia, gdzie jest Palestrina; ostatni raz rozmawiał z nim ponad godzin ę temu. – Nie. – Papie ż zatrzymał si ę nagle przy otwartych drzwiach śmigłowca, z wzrokiem utkwionym w twarzy Farela. – Nie doł ączy. Wiem to i on te ż wie. Po tych słowach Ojciec Świ ęty odwrócił si ę i pozwolił, by jeden z funkcjonariuszy Vigilanza pomógł mu wspiąć si ę na pokład. Za nim wsiedli obaj oficerowie. Zamkni ęto drzwi i Farel cofn ął si ę, machaj ąc r ęką do pilota. Ogłuszaj ącemu łoskotowi wirnika towarzyszył pot ęż ny podmuch. Farel i Szwajcarzy przygarbili si ę odruchowo. Maszyna uniosła si ę w gór ę i po kilkunastu sekundach znikn ęła im z oczu.

158

Marsciano spostrzegł rosł ą posta ć dokładnie w chwili, gdy Hercules zamachn ął si ę kul ą na jednego ze zbirów Farela. Wspinała si ę na wzgórze, zd ąż aj ąc do budynku Radia. W jednej chwili kardynał postanowił, że nie b ędzie go w wagonie, gdy poci ąg wyjedzie za watyka ńskie mury. Bez wzgl ędu na ojca Daniela, bez wzgl ędu na Harry’ego Addisona i niesamowitego karła u jego boku, miał tu do załatwienia jeszcze co ś. I nie mógł tego zrobi ć nikt inny. Palestrina nie miał ju ż na sobie skromnego czarnego garnituru z koloratk ą; był teraz odziany w strój przynale żny kardynałowi Ko ścioła: czarn ą sutann ę z czerwonymi guzikami, przepasan ą czerwonym pasem i czerwon ą piusk ę na głowie. Na jego piersi wisiał na złotym ła ńcuchu złoty pektorał. Po drodze zatrzymał si ę przy Fontannie Latawca; znalazł j ą bez trudu mimo g ęstego dymu. Po raz pierwszy jednak aura wielkiego heraldycznego symbolu Borghesów, który zawsze tak dogł ębnie i osobi ście go poruszał, z którego czerpał sił ę, odwag ę i pewno ść , zupełnie na niego nie podziałała. Orzeł nie miał w sobie nic magicznego, nie budził w nim natury wojownika i króla, jak zawsze dot ąd. Patrzył po prostu na zabytkow ą rze źbę. Dekoracyjne zwie ńczenie fontanny. Nic szczególnego. Z piersi wyrwało mu si ę gł ębokie westchnienie. Zakrywaj ąc dłoni ą usta i nos przed okropnym gryz ącym dymem, kardynał Palestrina pod ąż ył ku jedynemu schronieniu, które mu jeszcze pozostało. Podchodz ąc pod wzgórze, czuł dr żenie swego pot ęż nego ciała. Czuł je tak że, kiedy otwierał drzwi i wspinał si ę marmurowymi schodami na wy ższe pi ętra budynku Radia. I czuł je jeszcze mocniej, kiedy z tłuk ącym si ę w piersi sercem i płon ącymi płucami kl ękał przed Chrystusem na ołtarzu małej kaplicy przylegaj ącej do pustych i martwych o tej porze pomieszcze ń redakcyjnych. Pustych i martwych. Jak orzeł z Fontanny. Budynek Radia Watyka ńskiego był jego twierdz ą. Miejscem, z którego b ędzie dowodził obron ą swego królestwa. Miejscem, z którego b ędzie wie ścił światu pot ęgę Stolicy Apostolskiej. Pot ęż niejszej jeszcze ni ż kiedykolwiek do tej pory. Decyduj ącej o mianowaniu biskupów. Dyktuj ącej reguły post ępowania swych kapłanów. Kontroluj ącej obdzielanie wiernych sakramentami, ł ącznie z mał żeństwem. Zawiaduj ącej budow ą nowych ko ściołów, seminariów, uniwersytetów. A w nadchodz ącym stuleciu Stolica Piotrowa stanie si ę jeszcze silniejsza, kiedy przyb ędą Ko ściołowi nowe owieczki. Wioska za wiosk ą, miasto po mie ście, przył ącza ć si ę do ń b ędzie naród stanowi ący jedn ą czwart ą populacji świata. I wówczas Rzym znów stanie si ę zwornikiem najpot ęż niejszego wyznania religijnego na ziemi. Do tego dojd ą niewyobra żalne korzy ści finansowe. Dzi ęki potajemnemu panowaniu Watykanu nad zasobami wody i energii wielkiego kraju, tu decydowa ć si ę b ędzie o tym, co, gdzie i kiedy b ędzie si ę w Chinach budowa ć i hodowa ć. I kto tym b ędzie zawiadywał. Koncepcja, która niegdy ś przyprawiała niektórych o dreszcze, stanie si ę czym ś realnym i trwałym. A wszystko dlatego, i ż jemu, kardynałowi Palestrinie, starczyło odwagi do urzeczywistnienia tej wizji. Roma locuta; causa finita est. Rzym przemówił; sprawa zako ńczona – głosiła stara sentencja. Tylko niestety ju ż nieaktualna. Watykan znajdował si ę w stanie obl ęż enia, cz ęś ciowo trawiony po żarem. Ojciec Świ ęty miał prorocz ą wizj ę nadchodz ących mrocznych czasów. Orzeł Borghesów okazał si ę bezsilny. A to, co Palestrina my ślał o ojcu Danielu i jego bracie, okazało si ę jednak prawd ą. Zesłały ich duchy z ni ższych światów, w obłokach dymu nios ącego ze sob ą chorob ę, t ę sam ą, która niegdy ś zabiła Aleksandra. To on si ę mylił, nie papie ż. To nie emocjonalna i duchowa niemoc starego przywódcy Ko ścioła opadła na barki kardynała. Na jego ramieniu przysiadła sama śmier ć. Palestrina podniósł nagle głow ę. S ądził, że jest tu sam, lecz tak nie było. Nie musiał si ę nawet odwraca ć. Wiedział, kogo ujrzy. – Módl si ę ze mn ą, Eminencjo – rzekł cicho. Marsciano stan ął tu ż za jego plecami. – O co? – zapytał. Palestrina powoli wstał z kl ęczek i odwrócił si ę ku niemu. – O zbawienie duszy – odparł z łagodnym u śmiechem. Marsciano wpatrywał si ę we ń bez słowa. – Za spraw ą boskiej interwencji truciciel został pochwycony i zabity. Nie b ędzie trzeciego jeziora. – Wiem. Palestrina u śmiechn ął si ę ponownie i z powrotem kl ękn ął przed ołtarzem, czyni ąc znak krzy ża. – Skoro ju ż wiesz, to módl si ę teraz ze mn ą – rzekł. Wiedział, że Marsciano stan ął tu ż za nim. I nagle krzykn ął. Ujrzał o ślepiaj ący błysk światła i poczuł ostrze przeszywaj ące mu plecy dokładnie mi ędzy łopatkami. Poczuł sił ę i furi ę Marsciana, gdy ten wbijał je jeszcze gł ębiej. – Naprawd ę nie ma trzeciego jeziora! – krzykn ął. Dyszał ci ęż ko i machał r ękami, usiłuj ąc dosi ęgn ąć Marsciana za sob ą. Na pró żno. – Nie jezioro, to co innego. Zawsze znajdziesz sposób, żeby wymy śli ć jakie ś okropie ństwo. A potem nast ępne. I nast ępne. – Marsciano widział oczami wyobra źni ści ągni ętą przera żeniem twarz, któr ą ujrzał w zbli żeniu na ekranie telewizora tu ż przed pojawieniem si ę Harry’ego Addisona. Twarz swego przyjaciela Yan Yeha. Chi ński bankier wsiadał wła śnie do samochodu zaraz po otrzymaniu wiadomo ści o śmierci żony i syna, zatrutych wod ą w Wuxi. Wpatruj ąc si ę niewidz ącymi oczyma w ołtarz ponad biał ą plam ą głowy Palestriny, Marsciano czuł w dłoniach ozdobny otwieracz do listów, który wpychał coraz głębiej w plecy kl ęcz ącego przed nim człowieka. Przekr ęcał go, wbijaj ąc z cał ą sił ą, a ciało tamtego wiło si ę i skr ęcało, niczym jaki ś olbrzymi w ąż , usiłuj ący wywin ąć si ę oprawcy. Ściskał straszliwe narz ędzie coraz mocniej, w obawie, że wy śli źnie mu si ę z dłoni, ju ż mokrych od krwi ofiary. Nagle Palestrina krzykn ął, szarpn ął si ę po raz ostatni i znieruchomiał na zawsze. Z piersi Marsciana wyrwało si ę pot ęż ne westchnienie. Pu ściwszy sztylet, zatoczył si ę do tyłu. Serce waliło mu młotem. Wyci ągn ął przed siebie zakrwawione dłonie, przera żony swoim czynem. – Świ ęta Mario, Matko Bo ża – zacz ął ledwie słyszalnym szeptem – módl si ę za nami grzesznymi, teraz i w godzin ę śmierci... Poczuł za sob ą czyj ąś obecno ść i odwrócił si ę. W drzwiach kaplicy stał Farel. – Post ąpiłe ś słusznie, Eminencjo – rzekł łagodnie i zamkn ął drzwi za sob ą. – Jutro wymy śliłby co ś nowego... – wzrok Farela spocz ął na zwłokach Palestriny. – Uczyniłe ś to, co nale żało uczyni ć. Mnie zabrakło odwagi. On był tylko zwyczajnym ulicznikiem, scugnizzo, jak sam siebie nazywał. Nikim wi ęcej. – Nie, panie Farel – odparł Marsciano. – Był człowiekiem i kardynałem Ko ścioła.

159

10.58

Eaton stał spocony, ci ęż ko dysz ąc, za rogiem budynku stacyjnego, usiłuj ąc powstrzyma ć kaszel, wywołany wdychaniem gryz ącego dymu. Zerwał si ę słaby wietrzyk, który pomógł mu w tym nieco, a poza tym rozrzedził dymn ą zasłon ę, dzi ęki czemu mógł dojrze ć to, co wła śnie zobaczył. Z trawiastego zbocza zbiegał Harry Addison, nios ąc na rękach karła. Na wpół biegł, na wpół szedł, kryj ąc si ę w cieniu drzew. Dwadzie ścia metrów przed sob ą widział zielon ą lokomotyw ę, zbli żaj ącą si ę powoli do starego wagonu towarowego, którym, jak si ę domy ślał, zamierzali uciec. Dalej ci ągn ęły si ę zardzewiałe tory, prowadz ące do otwartych wrót w watyka ńskim murze. Rozejrzał si ę, wypatruj ąc ojca Daniela. Kiedy zobaczy tego ksi ędza, wtedy wyprowadzi go za mury, nawet gdyby miał go osobi ście wynie ść na r ękach. Przeszedł za budynek i znalazł si ę na torach. Ujrzał siwowłosego zawiadowc ę w białej koszuli, stoj ącego na peronie i przygl ądaj ącego si ę lokomotywie. Ten mógł stanowi ć przeszkod ę, podobnie jak maszynista i jego pomocnik. Najwi ększ ą jednak przeszkod ę stanowił widok, który wła śnie ujrzał. W kierunku Addisona i karła biegła trawnikiem Adrianna, która wzi ęła si ę tutaj nie wiadomo sk ąd. Kiedy Harry j ą zobaczył, stan ął jak wryty. Zacz ął co ś krzycze ć, jakby j ą st ąd wyganiał. Ale bez skutku. Dogoniła ich i szła teraz razem z nimi, spogl ądaj ąc to na Addisona, to na karła. Nie zwracaj ąc na ni ą uwagi, Addison szedł dalej w stron ę torów. – Diabli nadali – mrukn ął Eaton pod nosem i rozejrzał si ę znów za ojcem Danielem. – Adrianna, wyno ś si ę st ąd! – krzykn ął Harry, zatoczywszy si ę pod ci ęż arem Herculesa. – Nie masz poj ęcia, w co si ę, kurwa, pakujesz! – Id ę z wami; w to si ę, kurwa, pakuj ę! – odpowiedziała. Zeszli ju ż niemal ze wzgórza i dotarli do torów. Widzieli, że lokomotywa stoi przy wagonie, a maszynista z pomocnikiem pracuj ą nad ich poł ączeniem. – Twój brat jest w wagonie, prawda? Kolejarze niczego nie wiedzą, mam racj ę? – dopytywała si ę. Harry j ą zignorował. Szedł dalej, modl ąc si ę tylko, żeby który ś z kolejarzy nie podniósł głowy i ich nie zauwa żył. Hercules j ękn ął i u śmiechn ął si ę słabo. – Cyganie b ędą na nas czekali... – wymamrotał. – Nie oddawaj mnie policji, panie Harry. Niech mnie Cyganie pochowaj ą... – Nikt nie ma zamiaru ci ę chowa ć – odparł Harry. Kolejarze sko ńczyli prac ę i szli ju ż w stron ę lokomotywy. – Zaraz b ędą odje żdżać! – Harry przycisn ął karła mocniej do piersi i pu ścił si ę biegiem. Adrianna tu ż za nim. Pokonali ostatni krótki odcinek drogi w dziesi ęć sekund. Przeszli przez tory za wagonem i podbiegli do drzwi, skryci przed wzrokiem kolejarzy. Oczy Harry’ego łzawiły, płuca paliły go od wysiłku. Gdzie ż, u diabła, podziewa si ę Danny i Elena? Co si ę stało z Roscanim? Drzwi wagonu były cz ęś ciowo odsuni ęte. – Danny, Elena! – zawołał do wn ętrza. Cisza. Rozległ si ę gwizd lokomotywy. Jej silnik zacz ął pracowa ć. Z komina wydobył si ę kł ąb czarnobrunatnych spalin. – Danny! – zawołał Harry jeszcze raz. Bez odzewu. Znów usłyszeli gwizd. Harry spojrzał na zegarek. 11.00 Nie zostało im ani minuty. Musieli natychmiast wsiada ć do wagonu. – Wskakuj – rzucił do Adrianny. – Podam ci go. – Dobrze. – Reporterka wsparła si ę r ękami o podłog ę wagonu i wci ągn ęła do środka. Odwróciła si ę i wzi ęła Herculesa z r ąk Harry’ego. Karzeł zakaszlał i skrzywił si ę, gdy go z wysiłkiem dźwign ęła w gór ę. Po chwili w pogr ąż onym w półmroku wagonie znalazł si ę tak że Harry. Nagle Adrianna skamieniała. Tu ż za Harrym zobaczyła Thomasa Kinda. Trzymał przed sob ą Elen ę, przystawiaj ąc do jej skroni automat.

160

Scala, opieraj ąc si ę o samochód, wpatrywał si ę przez lornetk ę w otwarte wrota. Dostrzegał tylko zakr ęt torów za murami i niewielki fragment stacyjnego budynku. Nic poza tym nie było wida ć. Wszystko przesłaniały pomimo lekkiego wiatru g ęste kł ęby dymu. Castelletti stał na torach troch ę dalej i te ż wpatrywał si ę w bram ę. Dotarły do nich odgłosy strzałów i chocia ż ich zadaniem było czeka ć na poci ąg i jecha ć za nim, dopóki si ę nie zatrzyma, musieli si ę z całej siły powstrzymywa ć, żeby nie pobiec za Roscanim. Wiedzieli jednak, że im nie wolno. Musieli tu sta ć i czeka ć. – Pa ński pistolet, panie Addison. Prosz ę mi go odda ć. Harry zawahał si ę. Kind przycisn ął automat mocniej do szyi pod uchem Eleny. – Pan wie, kim jestem, panie Addison. Wie pan, co potrafi ę. – Głos Kinda był opanowany, na ustach igrał mu nikły u śmieszek. Harry si ęgn ął z wolna za pas i wyci ągn ął calico. – Niech pan poło ży na podłodze. Harry posłuchał go i cofn ął si ę o krok. – Gdzie jest pa ński brat? – Sam chciałbym wiedzie ć. – Spojrzenie Harry’ego spocz ęło na Elenie. – Ona te ż nie wie – rzekł Kind, nie zmieniaj ąc tonu. Kiedy j ą złapał, wyskoczywszy nagle zza muru nad stacj ą, była sama. Biegła w stron ę wagonu. Usiłował z niej wydosta ć, gdzie jest ksi ądz, ale chyba rzeczywi ście nie miała poj ęcia. Poszedł inn ą drog ą, powiedziała. Ona przybiegła tu na skróty, miała udzieli ć pomocy rannemu człowiekowi, którego przyprowadzi brat ksi ędza Daniela. Była przecie ż piel ęgniark ą i to był jej obowi ązek. W chwili gdy chwycił j ą za r ękę i ujrzał przera żenie dziewczyny, ale i w ściekł ą determinacj ę, Thomas Kind poczuł nagły przypływ znajomego uczucia dzikiego uzale żnienia. Czuł jego smak w ustach i ogarniaj ące go podniecenie. Zrozumiał, że tym razem nie uda mu si ę przed tym uchroni ć. – Zaraz znajdziemy pa ńskiego braciszka, panie Addison – oznajmił. Jego głos brzmiał teraz lodowato. Harry ledwie to słyszał, cał ą sw ą uwag ę skupiaj ąc na Elenie. Wpatrywał si ę w ni ą, usiłuj ąc jako ś j ą uspokoi ć, a jednocze śnie gor ączkowo poszukiwał sposobu wyrwania jej z r ąk Kinda. Wtem w otwartych drzwiach wagonu stan ął jaki ś męż czyzna. To był Eaton. – Vigili delfuoco! Stra ż po żarna! – rzucił ostrym słu żbowym tonem. – Co wy tu wszyscy robicie? – zapytał po włosku. Zachowywał si ę w przemy ślany sposób, nie patrz ąc bezpo średnio na Kinda, lecz na cał ą grup ę, jakby automat w r ęku terrorysty w ogóle nie istniał. – Jedziemy na wycieczk ę – odparł zabójca z uśmiechem. W dłoni Eatona pojawił si ę nagle colt. Profesjonalnym ruchem uniósł pistolet do strzału, mierz ąc prosto mi ędzy oczy Thomasa Kinda. Terrorysta ledwie mrugn ął. Krótka seria z automatu trafiła Eatona pod nosem, wyrzucaj ąc go z wagonu na tory, z twarz ą pokryt ą krwi ą i odłamkami ko ści. Pistolet wyleciał mu z r ęki i znikn ął. Elena zesztywniała ze zgrozy. Kind zakrył jej usta dłoni ą. Adrianna stała w miejscu jak skamieniała. Nie było po niej wida ć żadnych uczu ć. Hercules le żał na podłodze pomi ędzy ni ą i Harrym a Kindem i Elen ą. Wstrzymywał oddech wiedz ąc, podobnie jak pozostali, że jedno drgni ęcie palca zabójcy i które ś z nich b ędzie martwe. Albo wszyscy.

161

– Adrianna – usłyszeli nagle głos pilota helikoptera WNN, stłumiony i odległy, gdy ż wydobywał si ę z telefonu komórkowego w kieszeni jej kurtki. – Adrianna, trzymamy si ę na pi ęć dziesi ęciu metrach, zaraz za murami. Poci ąg nie odje żdża. Czy mamy w dalszym ci ągu filmowa ć? – Niech pan pu ści kobiety – powiedział Harry do Kinda. – Mogłyby zabra ć Herculesa. Elena nagle pochyliła si ę ku le żą cemu na podłodze karłowi. Kind uniósł pistolet. – Elena, stój! – krzykn ął Harry. Dziewczyna znieruchomiała. – On umrze, je żeli nie otrzyma szybko pomocy – powiedziała. – Adrianna, zgło ś si ę – odezwał si ę znowu pilot. – Powiedz mu, żeby przestał si ę interesowa ć poci ągiem. Niech filmuje ludzi przed Świ ętym Piotrem – polecił jej Kind. – No, ju ż, mów. Adrianna patrzyła na niego przez chwil ę, a potem wyci ągn ęła telefon z kieszeni i zrobiła, co kazał. Kind podszedł do drzwi wagonu i spojrzał w niebo. Helikopter nie wisiał ju ż w miejscu, lecz poleciał na wschód, a potem na północ, nad plac Świ ętego Piotra. – Wysiadamy z wagonu i idziemy na stacj ę, do budynku – oznajmił, cofn ąwszy si ę do środka. – Jego nie wolno rusza ć z miejsca – zawołała błagalnym tonem Elena, pokazuj ąc na Herculesa. – No to go zostawimy. – Ale on umrze! Harry spostrzegł, że palec Kinda nerwowo gładzi spust automatu. – Eleno, rób, co on ka że – polecił jej. Poszli szybko torami. Kind, trzymaj ący przy sobie Elen ę, przodem; Harry z Adriann ą za nimi. Nagle od strony czoła lokomotywy usłyszeli jaki ś ruch i zza maszyny wypadło dwóch kolejarzy, uciekaj ących w kierunku bramy. Thomas Kind zatrzymał si ę w pół kroku i obejrzawszy si ę przez rami ę na Harry’ego, lodowatym spojrzeniem ostrzegł go przed jakimkolwiek ruchem. A potem podniósł bro ń i wypu ścił dwie krótkie serie w stron ę maszynisty i jego pomocnika. Obaj run ęli w jednej chwili na ziemi ę jak bezwładne kukły. – Matko Świ ęta! – Elena zrobiła znak krzy ża. – Rusza ć si ę – rozkazał Kind. Przeszli przed nosem lokomotywy. – Do środka – pokazał drzwi stacyjnego budynku. – Kiedy mijali lokomotyw ę, Harry zerkn ął w kierunku otwartej bramy i zobaczył w oddali samochód, stoj ący w pobli żu rozjazdu, a obok niego dwóch m ęż czyzn, patrz ących w ich stron ę. Scala i Castelletti. Roscani musiał by ć jeszcze w obr ębie murów. Tylko gdzie?

Ból w nodze był rozdzieraj ący. Roscani szedł kilka metrów, przystawał dla odpoczynku i znów szedł, przyciskaj ąc mocno praw ą dło ń do rany w udzie. Miał nadziej ę, że idzie w kierunku stacji, ale nie był całkiem pewien. Dym i bolesna rana całkiem go zdezorientowały. Brn ął jednak z determinacj ą dalej, trzymaj ąc w wyci ągni ętej lewej r ęce berett ę. – Sta ć! R ęce do góry! – usłyszał nagle okrzyk po włosku. Zamarł w pół kroku. Z obłoków dymu przed nim wyłoniło si ę kilku ludzi z karabinami gotowymi do strzału. Byli w niebieskich koszulach i beretach. Gwardia Szwajcarska. – Jestem policjantem! – zawołał do nich. Nie wiedział, czy podlegaj ą bezpo średnio rozkazom Farela; była jednak szansa, że działaj ą niezale żnie od „czarnych garniturów”. – Jestem policjantem! – powtórzył. – Ręce do góry – usłyszał tylko w odpowiedzi. – Ręce do góry! Powoli uniósł ramiona. Poczuł, że wyszarpni ęto mu z dłoni pistolet. Potem jeden z gwardzistów zdj ął z pasa radio. – Ambulanza! – rozkazał do mikrofonu. – Przy ślijcie karetk ę!

Thomas Kind zamkn ął drzwi budynku dworca watyka ńskiego. Znale źli si ę w przestronnej sali o wyło żonych marmurem ścianach, stanowi ącej niegdy ś bram ę papie ża na świat. Z poło żonych wysoko okien wlewały si ę kaskady światła, wydobywaj ąc z mroku środek pomieszczenia niczym teatralne reflektory. Słaba po świata s ączyła si ę tak że z okna wychodz ącego na tor, lecz poza tym hol dworcowy był ciemny. Panował tu chłód i, o dziwo, nie było dymu. – Dobra – rzekł Kind, puszczaj ąc Elen ę i spogl ądaj ąc na Harry’ego. – Twój brat chciał wsi ąść do poci ągu. Jako że poci ąg wci ąż tu jest, zakładamy, że on w dalszym ci ągu chce si ę do niego dosta ć. Harry powoli zlustrował wzrokiem posta ć zabójcy, jakby próbował odkry ć jego słaby punkt. Nagle zobaczył za otwartymi w gł ębi drzwiami biał ą koszul ę, która natychmiast znikn ęła. Niestety dał po sobie pozna ć, że co ś zwróciło jego uwag ę. – Co? – zapytał ostro Kind. – Twój ksi ądz ju ż tutaj jest? Hej tam, w biurze, wyłazi ć! – zawołał. Odpowiedziała mu cisza. Adrianna powoli zmieniła pozycj ę, przesuwaj ąc si ę troch ę w stron ę Kinda. Harry spojrzał na ni ą, próbuj ąc odgadn ąć , do czego zmierza. Pochwyciła jego wzrok i pokr ęciła nieznacznie głow ą. – Wyła ź stamt ąd! – wrzasn ął Kind. – Albo ja po ciebie przyjd ę! Czas stan ął w miejscu. A potem zza drzwi wysun ęła si ę z wolna biała głowa, a po chwili cała posta ć zawiadowcy stacji. W białej koszuli i czarnych spodniach. Był to człowiek dobrze ju ż po sze ść dziesi ątce. Kind gestem kazał mu podej ść . Męż czyzna wszedł do holu, powoli, z oczami rozszerzonymi strachem. – Kto tam jeszcze jest? – zapytał Kind. – Nikogo nie ma. – Kto otworzył bram ę? Kolejarz uniósł r ękę i pokazał na siebie. Harry poznał po oczach terrorysty, że ma zamiar za chwil ę Strzeli ć. – Nie! – krzykn ął. Kind spojrzał na niego. – Gdzie jest twój brat? – Nie zabijaj tego człowieka, prosz ę! – Gdzie jest ksi ądz? – Przecie ż nie wiem – głos Harry’ego przeszedł w szept, Kind u śmiechn ął si ę lekko i nacisn ął spust. Patrzyli przera żeni, jak biała koszula zawiadowcy eksploduje czerwieni ą. Stary człowiek stał przez chwil ę nieruchomo, a potem zatoczył si ę w tył i obróciwszy si ę wokół własnej osi, upadł na bok w drzwiach swego biura. Harry nagłym ruchem przygarn ął do siebie Elen ę, nie pozwalaj ąc jej patrze ć na ten horror. Adrianna zrobiła ostro żnie krok w stron ę Kinda. – Je żeli chcesz si ę spotka ć z moim bratem, to zaprowadz ę ci ę do niego – powiedział nagle Harry. Nie ulegało w ątpliwo ści, że Thomas Kind jest szale ńcem i gdy tylko Danny si ę pojawi, pozabija ich wszystkich. – Gdzie on jest? – Kind załadował do pistoletu nowy magazynek. – Czeka za bram ą. Mieli śmy go zabra ć po drodze. – Kłamiesz. – Nie. – Tak. Tam nie ma gdzie si ę schowa ć. Wrota s ą rozsuwane. Kind nagle zauwa żył manewry Adrianny i odwrócił si ę do niej. – Uwa żaj – rzucił Harry ostrzegawczo. – A ty co wyprawiasz? – zapytał Kind, jakby zdziwiony. – Nic. – Podeszła jeszcze pół kroku, z oczami wci ąż utkwionymi w twarzy terrorysty. – Adrianna, nie – próbował j ą znów powstrzyma ć Harry. Zatrzymała si ę. Stała teraz półtora metra od Kinda. – To ty zabiłe ś kardynała wikariusza Rzymu, prawda? – powiedziała. – Tak jest. – W ci ągu ostatnich kilku minut zabiłe ś czterech ludzi... – Zgadza si ę. – A kiedy znajdziesz ojca Daniela, zabijesz tak że jego... A potem nas. – By ć mo że. – Na twarzy Kinda pojawił si ę u śmiech i Harry uświadomił sobie, że zabójca czerpie z tej sytuacji autentyczn ą przyjemno ść . – Ale dlaczego? – zapytała ostrym tonem Adrianna. – Co to ma wspólnego z Watykanem i zatruciem jezior w Chinach? Harry patrzył na ni ą zdziwiony. Co chciała zyska ć, tak go naciskaj ąc, skoro to on trzymał ich na muszce automatu, a nie odwrotnie? Nagle zrozumiał. W tej samej chwili zrozumiał to tak że Kind. – Ty to nagrywasz – oznajmił spokojnie, zdumiony i rozbawiony własnym odkryciem. – Masz miniaturow ą kamer ę i cały czas wszystko filmujesz. – Odpowiedz najpierw na pytanie – odparła Adrianna z uśmiechem – a potem mo żemy o tym pogada ć... W ułamku sekundy Thomas Kind uniósł bro ń i strzelił. Na twarzy Adrianny pojawił si ę wyraz kompletnego zaskoczenia. Zachwiała si ę i run ęła w tył. Elena odwróciła si ę, patrz ąc na to zmartwiała z przera żenia. Kind nawet nie zauwa żył jej poruszenia, zaj ęty własn ą robot ą. Harry spostrzegł nabrzmiałe żyły na jego szyi i czole, kiedy stan ął nad ciałem Adrianny. Terrorysta wci ąż do niej strzelał, nie seri ą, lecz pojedynczymi, rytmicznymi naci śni ęciami spustu. Po chwili przykucn ął i strzelił znowu. I jeszcze raz, i jeszcze. Prawie jakby si ę z ni ą w ten sposób kochał. Wszystko to działo si ę zbyt szybko. Zbyt wiele w tym było przemocy i perwersji. Harry nawet nie zdąż ył zareagowa ć. Został ju ż tylko on z Elen ą... i Kind. Na środku ogromnego holu. Zupełnie pustego. Nie było dok ąd uciec, gdzie si ę schowa ć. Harry jednak si ę poruszył. Post ąpił w stron ę Kinda. Ten zauwa żył go i odwrócił si ę, unosz ąc pistolet. – HARRY? – W pustym holu dworcowym poniósł si ę nagle echem głos Danny’ego. Harry zamarł w bezruchu. Kind tak że, rozgl ądaj ąc si ę na wszystkie strony. Harry stan ął nagle mi ędzy nim i Elen ą, dokładnie na linii strzału. Za sob ą miał drzwi. – Elena, wyjd ź. No, ju ż! – rzucił do niej przez rami ę zdecydowanym tonem. Patrzył Kindowi prosto w oczy. Elena zacz ęła odwraca ć si ę powoli do wyj ścia. – Ju ż ci ę nie ma! – wrzasn ął. Dziewczyna otrz ąsn ęła si ę nagle z letargu. Pobiegła do drzwi i po chwili była ju ż na zewn ątrz budynku. – Thomasie Kind! – usłyszeli znów głos Danny’ego. – Wypu ść mojego brata! Kind czuł, jak kolba automatu wciska mu si ę w dło ń. Wci ąż przeszukiwał wzrokiem pomieszczenie. Wpatrywał si ę w ciemne k ąty, w jasne słoneczne plamy na środku i znowu w mrok. – Ona uciekła, Kind. Ju ż i tak jeste ś sko ńczony. Zabicie mojego brata nic ci nie da. To o mnie ci przecie ż chodziło. – Poka ż si ę. – Najpierw pozwól mu wyj ść . – Licz ę do trzech, ksi ęż ulku. Potem posiekam go na kawałki. Raz... Harry spostrzegł przez okno Elen ę. Wspinała si ę po drabince do lokomotywy. Zastanawiał si ę, co te ż, u diabła, przyszło jej do głowy. – Dwa... Nagle usłyszeli seri ę krótkich, gło śnych gwizdów lokomotywy. Kind nie zwracał na to uwagi. Opu ścił luf ę pistoletu na wysoko ść kolan Harry’ego. – Danny! – krzykn ął Harry na cały głos. – Jakie to było słowo? Co to było, Danny?! – Zerkn ął z ukosa na Thomasa Kinda. – Znam mojego brata lepiej, ni ż mu si ę zdaje. Jak to było, Danny? Powiedz to słowo! – Jego głos odbijał si ę w pustym budynku zwielokrotnionym echem. – OORAH! Danny wyłonił si ę nagle zza przepierzenia w ko ńcu sali. Stał przez chwil ę na wózku w gł ębokim cieniu, a potem chwycił r ękami za koła i potoczył si ę na środek sali, w kr ąg o ślepiaj ącego światła, padaj ącego z okienek pod sufitem. – OORAH! – powtórzył Harry jego okrzyk. – OORAH! – OORAH! – OORAH! Kind patrzył w stron ę Danny’ego, lecz ostre światło zupełnie go o ślepiało. Harry ruszył w jego kierunku. – OORAH! OORAH! – powtarzał śpiewnie, ze wzrokiem utkwionym w sylwetce zabójcy. – OORAH! OORAH! Nagle Kind skierował na niego luf ę pistoletu. Równocze śnie Danny ruszył wózkiem naprzód. – OOORAAHHHH! – celtycki okrzyk poniósł si ę pot ęż nym echem w śród marmurowych ścian i wózek z Dannym wyłonił si ę z kr ęgu światła. – TERAZ! – wrzasn ął Harry. Kind zatoczył luf ą automatu łuk w stron ę Danny’ego, gdy ten rzucał pod jego nogi butelk ę zapalaj ącą. A potem cisn ął drug ą. Pod stopami terrorysty buchn ęły płomienie. Przez chwil ę czuł w dłoni szarpni ęcia broni i nagle przestał cokolwiek widzie ć. Ogie ń był wsz ędzie. Odwrócił się i zacz ął biec. Żeby biec, musiał jednak oddycha ć. I zaczerpn ął powietrza, wci ągaj ąc do płuc potworny żar. Ból, który poczuł, był najstraszliwszy w jego życiu. Nie mógł oddycha ć; nie mógł nawet krzykn ąć . Mógł tylko biec, cały w płomieniach. Czas zacz ął zwalnia ć. Kind był ju ż na dworze. Zobaczył niebo nad głow ą. Otwart ą bram ę w watyka ńskim murze. I nagle, pomimo bólu przenikaj ącego ka żdą komórk ę jego ciała, poczuł zadziwiaj ący, gł ęboki spokój. Niewa żne, co zrobił w życiu, niewa żne, kim si ę stał. Thomas Jose Alvarez-Rios Kind wiedział, że choroba, która opanowała jego dusz ę, wła śnie go opuszcza. Koszt był straszliwy, to prawda. Ale za par ę sekund b ędzie wreszcie wolny. Lokomotywa nie przestawała gwizda ć. Scala i Castelletti biegli po torach. Słyszeli strzały, poci ąg mimo sygnału nie ruszał z miejsca. Do diabła z tym, nie mogli ju ż dłu żej biernie czeka ć. Nagle stan ęli jak wryci. Przez otwart ą bram ę zmierzał ku nim płon ący człowiek. Policjanci patrzyli na niego z zapartym tchem. Przebiegi trzy metry, cztery, pi ęć . Potem zwolnił, potykaj ąc si ę zrobił jeszcze kilka kroków i run ął na ziemi ę. Ledwie trzydzie ści metrów za granic ą Włoch.

162

Harry usłyszał, jak pot ęż ne żelazne wrota zamykaj ą si ę z hukiem za jego plecami. Zobaczył, że z tłumu uzbrojonych po z ęby gwardzistów w niebieskich koszulach wyje żdża karetka i kieruje si ę ku lokomotywie. Piel ęgniarze i lekarz podbiegli do miejsca, gdzie przy Herculesie kl ęczała Elena. Natychmiast podł ączyli go do kroplówki i umie ściwszy na noszach, ponie śli biegiem do ambulansu, który po chwili odjechał, znikaj ąc w morzu niebieskich koszul. Poczuł, jakby wraz z karłem odjechała jaka ś cz ęść jego własnej istoty. W ko ńcu odwrócił si ę i napotkał wzrok Danny’ego, przygl ądaj ącego mu si ę ze swego wózka. Poznał po jego oczach, że prze żywali obaj to samo deja vu: kto ś bliski, na kim im zale żało, został wniesiony do karetki i zabrany w nieznane, a oni mogli tylko stać i bezradnie si ę temu przygl ąda ć. Od tej strasznej niedzieli, kiedy z lodowatego stawu wyłowiono ciało ich siostry, zawini ęto w koc i powieziono w ciemno ść , upłyn ęło ju ż dwadzie ścia pi ęć lat. Ró żnica polegała na tym, że to, co teraz prze żywali, działo si ę dwadzie ścia pi ęć lat pó źniej i znajdowali si ę w Rzymie, a nie w Maine. No i Hercules jeszcze nie umarł. Wtem Harry uzmysłowił sobie, że zupełnie zapomniał o Elenie. Rozejrzał si ę i zobaczył j ą, stoj ącą samotnie przed lokomotyw ą. Przygl ądała si ę im w napi ęciu, nie zwa żaj ąc zupełnie na tłum żołnierzy wokół. Zrozumiał, że Elena jest świadoma, i ż mi ędzy nim i Dannym dzieje si ę co ś wa żnego, i pragnie w tym uczestniczy ć, lecz nie jest pewna, czy jej nie odtr ącą. I w tym momencie stała mu si ę najdro ższ ą osob ą w całym jego dotychczasowym życiu. Nie zastanawiaj ąc si ę nawet, co robi, podszedł do niej i na oczach wszystkich – Danny’ego i bezimiennej gromady gwardzistów – pocałował, wkładaj ąc w ten delikatny gest cał ą sw ą miło ść i czuło ść .

163

Przez popołudnie a ż do wieczora Harry z Elen ą i Dannym siedzieli w niewielkiej poczekalni szpitala Świ ętego Jana. Harry trzymał Elen ę za r ękę, a jego umysł bł ądził nie wiadomo gdzie. Przede wszystkim starał si ę nie my śle ć. O ludziach, których zabił, i o tych, których zabili inni. O Eatonie, nawet o Thomasie Kindzie. Najgorzej było z Adriann ą. Ju ż podczas tej pierwszej nocy, któr ą sp ędzili razem, wyczuł, że ona boi si ę śmierci. A jednak wszystko, co robiła – ka żda z jej dziennikarskich relacji – zwi ązane było w taki czy inny sposób wła śnie ze śmierci ą. Od wojny w Bo śni przez obozy uchod źców w targanej wojn ą domow ą Ruandzie, a ż po obecne wydarzenia rozpocz ęte zabójstwem kardynała Parmy. Przypomniał sobie jej słowa. O świadczyła, że gdyby miała dzieci, nigdy nie mogłaby robi ć tego, co robi. Kto wie, mo że w skryto ści ducha pragn ęła tego, tylko nie wiedziała, jak te rzeczy pogodzi ć ze sob ą. Dom, dzieci i t ę prac ę. Nie mogła mie ć wszystkiego, wybrała wi ęc to, co wydawało si ę jej dawa ć pełni ę życia. I dawało. Dopóki jej nie zabiło. Wieczorem, tu ż przed szpitaln ą kolacj ą, przył ączył si ę do nich kardynał Marsciano, ubrany po cywilnemu. A godzin ę pó źniej pojawił si ę Roscani. Blady, przywieziony na wózku przez salowego z innego skrzydła kliniki. Pi ęć minut przed dwudziest ą drug ą drzwi poczekalni otworzyły si ę i stan ął w nich lekarz, jeszcze w chirurgicznym fartuchu i r ękawiczkach. – Wyjdzie z tego – oznajmił po włosku – Hercules będzie żył. Harry zrozumiał od razu; nie potrzebował nawet tłumaczenia. – Grazie – powiedział, wstaj ąc. – Grazie. – Prego. Zwracaj ąc si ę do nich wszystkich, chirurg o świadczył, że wi ęcej informacji b ędzie mógł poda ć pó źniej i skłoniwszy si ę lekko, opu ścił poczekalni ę. Zbiorowe milczenie, które potem zapadło świadczyło o tym, jak gł ęboko s ą wszyscy poruszeni. To, że mieszkaj ący w kanałach ściekowych karzeł wyzdrowieje, było samo w sobie czym ś radosnym i wspaniałym po tej długiej burzliwej i bolesnej podró ży, któr ą wspólnie odbyli, jeszcze nie całkiem do ka żdego z nich docierało, że to ju ż koniec. A jednak sprawa była zako ńczona i pozostało ju ż tylko po niej posprz ąta ć. Likwidacj ą szkód zaj ął si ę natychmiast Farel. Działaj ąc z ogromn ą energią, robił wszystko, żeby Stolica Apostolska ucierpiała jak najmniej. Zarazem bowiem chronił tak że siebie. Zd ąż ył ju ż zwoła ć konferencj ę prasow ą, transmitowan ą na żywo przez pa ństwow ą telewizj ę włosk ą. Ogłosił na niej, że przed południem słynny południowoameryka ński terrorysta Thomas Kind dokonał gro źnych podpale ń w muzeum i Ogrodach Watyka ńskich, a prawdziwym celem tej akcji był prawdopodobnie zamach na samego papieża. Podczas ataku Kind zastrzelił korespondentk ę telewizji WNN Adriann ę Hall i przybyłego jej na pomoc pracownika ambasady ameryka ńskiej, Jamesa Eatona. Jednocze śnie kardynał Umberto Palestrina, watyka ński sekretarz stanu, śpiesz ąc, by ochroni ć Ojca Świ ętego, zmarł na atak serca. Na zako ńczenie swego o świadczenia Farel oznajmił, że Thomas Kind został tak że uznany za sprawc ę zabójstw kardynała wikariusza Rzymu i detektywa Giovanniego Pio oraz zamachu bombowego na autobus do Asy żu. Sam zgin ął od wybuchu podło żonej przez siebie bomby zapalaj ącej w Ogrodach Watyka ńskich. O obecno ści Roscaniego na terytorium Watykanu Farel nie wspomniał ani słowem. Roscani powiódł spojrzeniem po twarzach osób zebranych w poczekalni. Opu ścił swój pokój szpitalny specjalnie, żeby poinformowa ć Addisonów i Elen ę Voso o konferencji Farela, w wyniku której cała trójka została uwolniona od wszelkich oskar żeń. Obecno ść Marsciana zaskoczyła go i przez krótk ą chwil ę liczył, że uda mu si ę porozmawia ć z kardynałem na osobno ści i zapyta ć go o kulisy zamordowania kardynała Parmy, śmierci Palestriny i działalno ści Thomasa Kinda oraz wyjaśni ć zwi ązek tych wydarze ń z tragedi ą w Chinach. Marsciano jednak szybko rozwiał jego nadzieje stwierdzaj ąc, że bardzo mu przykro, ale ze wzgl ędu na okoliczno ści, wszelkie zapytania na temat sytuacji w Stolicy Apostolskiej nale ży kierowa ć wył ącznie drog ą oficjaln ą. Oznaczało to, że kardynał nie zamierza ujawni ć tego, co wie – ani teraz, ani w przyszło ści. Roscani nie miał innego wyj ścia, jak pogodzi ć si ę z tym faktem. Załatwiwszy spraw ę, mógł ju ż wła ściwie wróci ć do swego pokoju, a jednak ku własnemu zdziwieniu został ze wszystkimi, czekaj ąc na wiadomo ści o stanie Herculesa. Nie tylko s ądził, że tak wypada, ale naprawd ę chciał to zrobi ć. By ć mo że czuł si ę uczestnikiem wydarze ń na równi z pozostałymi. A mo że chciał zosta ć, poniewa ż jakim ś sposobem Hercules zdobył równie ż i jego serce, i dr żał teraz o zdrowie karła nie mniej ni ż inni. Byli wszyscy tak wyczerpani i taki mieli m ętlik w głowie, że trudno było o racjonaln ą ocen ę czegokolwiek. Przynajmniej rzucił palenie i to na pewno było co ś dobrego. Roscani podjechał na wózku kolejno do ka żdego z obecnych, ściskaj ąc im dłonie i zapewniaj ąc, że gdyby kiedykolwiek był w stanie co ś dla nich zrobi ć, mog ą do niego telefonowa ć o ka żdej porze dnia i nocy. Potem życzył wszystkim dobrej nocy, lecz zanim podjechał do drzwi, poprosił Harry’ego, żeby wyszedł z nim na korytarz. – Po co? – Harry zesztywniał. – Prosz ę si ę nie obawia ć – rzekł Roscani. – To sprawa osobista. Harry spojrzał na Danny’ego i Elen ę i westchn ąwszy gł ęboko, wyszedł za detektywem z poczekalni. – Chodzi mi o to wideo, które nakr ęcili z panem, po zabiciu Pia – wyja śnił Roscani, kiedy znale źli si ę sam na sam. – Tak? – Na samym ko ńcu co ś zostało wyci ęte. Jakie ś słowo albo zdanie. Próbowałem si ę zorientowa ć, co to było, zatrudniłem nawet eksperta od czytania z ruchu warg, ale nie dał rady. Czy pan mo że pami ęta, co pan chciał powiedzie ć? Harry skin ął głow ą. – Powie mi pan? – Byłem po torturach, wi ęc na pocz ątku nie bardzo zdawałem sobie spraw ę, co si ę dzieje. A potem próbowałem wezwa ć pomocy, kogo ś zawoła ć. – Kogo? – Pana. – Mnie? – Tak, tylko pan mógłby mi wtedy pomóc. Twarz Roscaniego powoli rozja śniła si ę u śmiechem I twarz Harry’ego tak że. Epilog

Bath w stanie Maine.

Poprzysi ęgli sobie kiedy ś, że wyjad ą i nigdy nie wróc ą. Ale w dwa dni po urz ądzonym z pa ństwow ą pomp ą pogrzebie kardynała Palestriny jednak wrócili. Harry niósł baga że, a Danny ku śtykał obok niego o kulach. Z Nowego Jorku polecieli do Portlandu, a reszt ę drogi przebyli samochodem. Był jasny letni dzie ń. Elena pojechała do domu, do Toskanii, żeby powiadomi ć rodziców o swoich planach porzucenia klasztoru. Stamt ąd miała si ę uda ć do Sieny, prosi ć o zwolnienie ze ślubów zakonnych. A potem doł ączy ć do Harry’ego w Los Angeles. Harry prowadził wynaj ętego chevroleta. Przejechali przez znajome miasta: Freeport, potem Brunswick, a ż w ko ńcu znale źli si ę w Bath. Stare k ąty prawie si ę nie zmieniły. Biało odeskowane domy i kryte gontem wille ja śniały w lipcowym sło ńcu. Rozło żyste wi ązy i d ęby kipiały letnim listowiem, stateczne i ponadczasowe jak zawsze. Min ęli Bath Iron Works, stoczni ę, w której pracował ich ojciec i w której zgin ął. Jad ąc powoli na południe, w stron ę Boothbay Harbor, z Route dwie ście dziewi ęć skr ęcili w High Street i wreszcie w prawo, w Cemetery Road. Rodzinny grób znajdował si ę na trawiastym pagórku, z którego roztaczał si ę widok na zatok ę. Cmentarz był taki, jakim go pami ętali – cichy i starannie utrzymany; jedynym słyszalnym d źwi ękiem był świergot ptaków. Ojciec kupił działk ę zaraz po urodzeniu si ę Madeline, wiedz ąc, że nie zamierzają mie ć wi ęcej dzieci. Było tutaj pi ęć miejsc; trzy ju ż zaj ęte. Obok Madeline i ojca le żała tu tak że matka, która zastrzegła sobie w ostatniej woli, żeby ją pochowano koło córki i pierwszego m ęż a, ojca jej dzieci. Dwa pozostałe miejsca czekały na Harry’ego i Danny’ego, je śliby zechcieli. Aż do tej pory wydawało im si ę nie do pomy ślenia, żeby mogli spocz ąć na wieki wła śnie w tym miejscu. Ale od tamtego czasu wiele si ę zmieniło. Oni tak że. Nie sposób było przewidzie ć, co jeszcze przyniesie życie. Miejsce było pi ękne i pełne koj ącego spokoju i pomysł wydawał im si ę teraz jako ś krzepi ący. W ten sposób koło si ę zamkn ęło. Pozostawili kwesti ę zawieszon ą w powietrzu, omówion ą bez słów, jak to si ę zdarza tylko pomi ędzy rodze ństwem. Nazajutrz Danny odleciał przez Boston do Rzymu, a Harry do Los Angeles. W ich życiu było teraz wi ęcej smutku, lecz tak że bogactwa i m ądro ści, a oni sami zmienili si ę niewyobra żalnie. Przeszli razem przez piekło i wydostali si ę z tego żywi. W toku wydarze ń zgromadzili wokół siebie niesamowit ą grup ę szalonych osób, zło żon ą z zakonnicy, karła-kaleki i trzech niezwykłych włoskich policjantów. I po raz pierwszy od dzieci ństwa działali dla wspólnego celu. Bohaterowie? Mo że... W ko ńcu ocalili życie kardynała Marsciana i zapobiegli nie wiadomo ilu śmierciom niewinnych ludzi w Chinach. Ale istniała tak że druga strona medalu, koszmar, którego powstrzyma ć nie byli w stanie. Z tego powodu zawsze ju ż miało im towarzyszy ć poczucie pustki, smutek i ucisk w sercu. Cho ć z drugiej strony, co było, min ęło. Nic ju ż nie dało si ę cofn ąć . Mo żna było natomiast podj ąć sensownie dalsze życie w miejscu, w którym zostało przerwane. Ka żdy z nich osobno, w środowisku, które stało si ę dla ń drug ą rodzin ą – Danny z kardynałem Marscianem i Ko ściołem; Harry w zwariowanym świecie Hollywood, lecz z fantastycznym bogactwem, jakim dla jego duszy stała si ę Elena. I świadomi w pełni, że ka żdy z nich odzyskał brata. W pi ątek siedemnastego lipca, o pi ętnastej trzydzie ści, Ojciec Świ ęty Leon XIV, przebywaj ący w swej ści śle teraz strze żonej rezydencji w Castel Gandolfo, został poinformowany o dramatycznych wydarzeniach, jakie rozegrały si ę w murach Watykanu, a których kulminacj ą była śmier ć kardynała Umberta Palestriny. O osiemnastej trzydzie ści, prawie osiem godzin po ewakuowaniu go helikopterem, Ojciec Świ ęty powrócił do Watykanu samochodem. O siódmej wieczorem zwołał swoich najbli ższych doradców na msz ę świ ętą w intencji ofiar ostatnich wydarze ń. W niedziel ę, dokładnie w południe, wszystkie dzwony Rzymu obwie ściły żałob ę po kardynale Palestrinie. A w środ ę odbył si ę w Bazylice Świ ętego Piotra uroczysty oficjalny pogrzeb. Wśród tysi ęcy zgromadzonych znajdował si ę tak że nowo mianowany sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej, kardynał Nicola Marsciano. O osiemnastej tego samego dnia kardynał Marsciano odbył spotkanie w cztery oczy z kardynałem Josephem Matadim i monsiniorem Fabiem Capizzim. Zaraz po tej rozmowie udał si ę na modlitw ę do prywatnej kaplicy Ojca Świ ętego, a pó źniej obydwaj watyka ńscy hierarchowie zjedli wspólnie obiad w prywatnych apartamentach papie ża. O czym rozmawiano i jakie tam ujawniono tajemnice – nie wiadomo. Dziesi ęć dni pó źniej, w poniedziałek dwudziestego siódmego lipca, Hercules wydobrzał ju ż na tyle, że mo żna go było przetransportowa ć ze szpitala Świ ętego Jana do prywatnej kliniki na rehabilitacj ę. Trzydziestego lipca prowadzone przeciwko niemu dochodzenie w sprawie zabójstwa zostało dyskretnie umorzone. Pod koniec sierpnia został wypisany z kliniki i zamieszkał w niewielkim mieszkanku w Montepulciano, w Toskanii. Mieszka tam w dalszym ci ągu, pracuj ąc jako zarz ądca gajów oliwnych b ędących własno ści ą rodziny Voso. We wrze śniu szef Gruppo Cardinale prokurator Marcello Taglia w specjalnym o świadczeniu ogłosił, że zabójc ą kardynała Rosaria Parmy, wikariusza Rzymu, był nie żyj ący ju ż terrorysta Thomas Jose Alvarez-Rios Kind, działaj ący na własn ą r ękę. Nie wykryto żadnych jego powi ąza ń z jakimikolwiek grupami przest ępczymi b ądź politycznymi. Po tym komunikacie rz ąd włoski formalnie zamkn ął dochodzenie i rozwi ązał Gruppo Cardinale. Watykan zachował całkowite milczenie. Pierwszego pa ździernika, dokładnie dwa tygodnie po oświadczeniu Taglii, Capo del Ufficio Centrale Vigilanza Jacov Farel pojechał na swój pierwszy od pi ęciu lat urlop. Przy przekraczaniu prywatnym samochodem granicy włosko-austriackiej został aresztowany i oskar żony o współudział w zamordowaniu włoskiego detektywa Giovanniego Pio. Obecnie oczekuje na proces w tej sprawie. Watykan powstrzymał si ę od komentarza. I jeszcze jedna sprawa...

Los Angeles. 5 sierpnia W samym środku ci ęż kiej harówki po powrocie – wł ączaj ąc w to wyd ębienie trudnego kontraktu na sequel „Dog on the Moon” i nie ko ńcz ące si ę rozmowy telefoniczne z Elen ą, przygotowuj ącą si ę do przeprowadzki do Los Angeles – coraz bardziej nurtowało Harry’ego wspomnienie rozmowy, jak ą odbył z Dannym podczas drogi powrotnej z Maine do Bostonu. Zacz ęło si ę to od rozmy śla ń nad pytaniami, które wci ąż pozostawały bez odpowiedzi. Poniewa ż braterska wi ęź mi ędzy nimi nawi ązała si ę na nowo, poniewa ż tyle razem prze żyli i mieli teraz wiele wspólnych tajemnic, wydawało mu si ę zupełnie naturalne, żeby poprosi ć Danny’ego o wyja śnienie paru niejasnych kwestii. Harry: Zadzwoniłe ś do mnie w pi ątek rano czasu rzymskiego i nagrałe ś si ę na automatyczn ą sekretark ę. Powiedziałe ś, że jeste ś przera żony i nie wiesz, co robi ć. „Bo że, ratuj”, to były twoje słowa. Danny: Zgadza si ę. Harry: Rozumiem, że było to bezpo średnio po wysłuchaniu spowiedzi kardynała Marsciana. Przeraziło ci ę to, co usłyszałe ś i ewentualne skutki tych spraw. Danny: Tak jest. Harry: A gdybym był w domu i odebrał telefon? Powiedziałby ś mi o tej spowiedzi? Danny: Byłem kompletnie rozkojarzony; nie wiem, co bym ci powiedział. O samej spowiedzi mo że tak, ale na pewno nie o jej tre ści. Harry: Ale mnie nie było, wi ęc zostawiłe ś t ę wiadomo ść i za par ę godzin siedziałe ś ju ż w autobusie do Asy żu. Dlaczego akurat do Asy żu? Przecie ż tam po trz ęsieniu ziemi prawie nie ma klasztoru nadaj ącego si ę do zamieszkania. Od tego momentu Danny zacz ął robi ć wra żenie, jakby mniej ch ętnie odpowiadał na jego pytania]. Danny: Nie my ślałem wtedy o tym. Po prostu czułem si ę okropnie, akurat był autobus, a w Asy żu znajdowałem duchowe schronienie ju ż od dawna... Do czego ty zmierzasz? Harry: Do tego, że mo że Asy ż był nie tylko schronieniem; że mogłe ś tam jecha ć z innego powodu. Danny: Na przykład? Harry: Na przykład w celu spotkania si ę z Eatonem. Danny: Z kim? Harry: Z Eatonem. Danny: Dlaczego niby miałbym jecha ć a ż do Asy żu, żeby si ę spotka ć akurat z Eatonem? Harry: To ty mi powiedz... Danny [parskn ął śmiechem]: Co ś ci si ę pomyliło, Harry. I tyle. Harry: On stawał na głowie, żeby si ę z tob ą zobaczy ć, Danny. Załatwił mi fałszywe papiery, naprawd ę nadstawiał karku. Gdyby go przyłapali, mógłby mie ć cholerne problemy. Danny: Tak ą miał prac ę... Harry: On zgin ął, Danny, próbuj ąc si ę do ciebie dosta ć. I by ć mo że próbuj ąc ci ę chroni ć. Danny: Tak ą miał prac ę... Harry: A gdybym si ę jednak upierał, że przez te wszystkie lata je ździłe ś do Asy żu nie dla ducha, lecz po to żeby przekazywa ć informacje Eatonowi? Danny [szeroki u śmiech niedowierzania]: Czy żby ś sugerował, że byłem agentem CIA w Watykanie? Harry: A byłe ś? Danny: Naprawd ę chcesz to wiedzie ć? Harry: Tak. Danny: Wi ęc nie byłem. Jeszcze co ś? Harry: Nie... Było jednak co ś jeszcze i Harry chciał si ę tego dowiedzie ć. Zatelefonował do przyjaciela w redakcji „Time’a” w Nowym Jorku. Dziesi ęć minut pó źniej rozmawiał ju ż z redakcyjnym specjalist ą od CIA z biura w Waszyngtonie. – Jakie jest prawdopodobie ństwo, – zapytał, – że CIA ma wtyczk ę w Watykanie? W odpowiedzi usłyszał śmiech. – Bardzo małe, – powiedział dziennikarz. – Ale nie jest to niemo żliwe? – Nie jest. – Szczególnie – wyja śnił korespondent „Time’a” – je żeli na przykład rezydent we Włoszech interesowałby si ę oddziaływaniem Watykanu na ten kraj po aferze z Banco Atiribrosiano na pocz ątku lat osiemdziesi ątych. – Taki kto ś mógłby si ę chyba tak że interesowa ć kierunkami inwestycji watyka ńskich? – zapytał Harry ostro żnie. – Oczywi ście. Je śliby uznał, że to ma znaczenie mógłby próbowa ć umie ści ć wtyczk ę jak najbli żej źródła informacji. Harry poczuł dreszcz wzdłu ż kr ęgosłupa. „Jak najbli żej źródła informacji...”. Na przykład na stanowisku osobistego sekretarza kardynała odpowiedzialnego za sprawy ekonomiczne Stolicy Apostolskiej.. – Czy tym kim ś – pytał dalej – mógłby by ć na przykład szef rezydentury w Rzymie? – Jak najbardziej. – A kto by wówczas wiedział o całej sprawie? – Istnieje ści śle strze żona kategoria agentów zwana HUMINTS. To skrót od Human Intelligence wywiadu osobowego. To s ą ludzie bardzo gł ęboko zakonspirowani. Jeszcze staranniej ukryci s ą współpracownicy okre ślani skrótem NOC – Non Official Cover, nieoficjalny tajny agent. Tego rodzaju osoby s ą chronione do tego stopnia, że mo że o ich istnieniu nie wiedzie ć nawet dyrektor CIA. Pracownicy NOC s ą zazwyczaj rekrutowani przez szefa rezydentury osobi ście, z reguły z my ślą o umieszczeniu w ści śle okre ślonym miejscu. Werbuje si ę ich prawdopodobnie z du żym wyprzedzeniem, żeby da ć im czas na ulokowanie si ę na po żą danym stanowisku bez wzbudzania podejrze ń. – Czy takim współpracownikiem mo że by ć... osoba duchowna? – A czemu nie? Harry nie pami ętał, jak zako ńczył t ę rozmow ę, jak wyszedł z biura, jak szedł Rodeo Drive w sierpniowym skwarze i smogu, ani nawet jak przeszedł na drugą stron ę Wilshire Boulevard. Wiedział tylko, że nagle znalazł si ę w ekskluzywnym butiku, gdzie młoda atrakcyjna ekspedientka pokazywała mu krawaty. – Chyba nie – pokr ęcił głow ą, patrz ąc, na krawat od Armaniego. – A mo że pozwoli pani, że sam si ę rozejrz ę? – Oczywi ście. – Dziewczyna u śmiechn ęła si ę do niego z odrobin ą kokieterii. Kiedy ś potrafił odpowiednio wykorzysta ć tak ą sytuacj ę. Ale teraz nie miał ochoty i mo że ju ż nigdy nie miał jej mie ć. Dzi ś była środa. W sobot ę leciał do Włoch, spotka ć si ę z rodzin ą Eleny. My ślał teraz tylko o niej, śnił o niej, czuł ją przy sobie z ka żdym oddechem. Tak było w ka żdym razie przed rozmow ą z dziennikarzem „Time’a”. Kiedy szedł potem ulic ą, a ż nazbyt wyra źnie ujrzał oczyma wyobra źni scen ę, gdy stan ął twarz ą w twarz z Thomasem Kindem na watyka ńskiej stacji kolejowej i o świadczył śmiało ponad wycelowan ą w siebie luf ą automatu: „Znam mego brata lepiej, ni ż mu si ę wydaje”. NOC. Nieoficjalny tajny agent. Tak gł ęboko zakonspirowany, że mo że o nim nie wiedzie ć nawet szef CIA. Danny. Rany boskie. A mo że go w ogóle nie znał?

Podzi ękowania

Za cenne wskazówki i informacje techniczne jestem szczególnie wdzi ęczny Alessandrowi Pansie – szefowi Centralnej Słu żby Operacyjnej włoskiej policji, ksi ędzu Gregory’emu Coiro – rzecznikowi prasowemu Archidiecezji Katolickiej w Los Angeles, lekarzom – doktorowi Leonowi I. Benderowi i Geraldowi Svedlowowi, Nilsowi Bondowi, Marion Rosenberg, Imarze, biologowi Genemu Mancini, starszemu sier żantowi artylerii Andy’emu Brownowi i starszemu sier żantowi Douglasowi Fraserowi z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych oraz dr. Nortonowi F. Kristy’emu. Dzi ękuj ę te ż Alessandrowi D’Alfonso, Nicoli Merchiori, Wiltonowi Wynnowi oraz Luigiemu Bernabo za pomoc udzielon ą mi podczas pobytu we Włoszech. Składam podzi ękowania Larry’ernu Kirshbaumowi i Sarah Crichton oraz mojemu agentowi literackiemu Aaronowi Priestowi. Na ko ńcu serdecznie dzi ękuj ę Frances Jalet-Miller za jej wy śmienite uwagi i nieko ńcz ącą si ę cierpliwo ść podczas redakcji maszynopisu ksi ąż ki.