1

2

3 Alfred Szklarski

Współautor Maciej J. Dudziak

4

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART. DESIGN Ilustracja na okładce: Marek Szyszko Ilustracje w tekście: Jacek Tofil Redakcja: Mariola Hajnus Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Dorota Marcinkowska/Słowne Babki, Bogusława Jędrasik © by MUZA SA, Warszawa 2021 ISBN 978-83-287-1590-5 Wydanie I Warszawa 2021

5

Alfredowi Szklarskiemu za etnograficzną inspirację, Profesorowi Wojtkowi Burszcie za antropologiczną czułość świata…

6

uż drugi dzień gdzieś od masywu McKinleya[1] wiatr zaci- nał lodowatymi podmuchami. Nabierał rozpędu, J przynosząc pierwsze, z początku nieduże, a potem coraz obfitsze opady śniegu. W pozbawionych roślinności wyższych partiach gór jego mocy nie poskramiała żadna naturalna przeszkoda, ale niżej, w lesistych ostępach dolin, był już jedynie szeptem – odbiciem zmagających się ze sobą gdzieś tam wysoko burz i huraganów. Powietrze powoli nieruchomiało. Temperatura gwałtownie spadła, ścinając wszystkie okoliczne potoki, strumienie i rzeki warstwą lodu. Dzień stawał się coraz krótszy, ustępował z wolna coraz natarczywiej wkraczającej nocy. Niedźwiedź brunatny[2] już dawno skrył się w ziemnych wykrotach, skalnych jamach i jaskiniach, by zapaść w zimowy letarg; zawsze ruchliwe bobry zniknęły gdzieś, przyczajone w cichych żeremiach; coraz rzadziej

7 można też było dojrzeć majestatycznie kroczącego łosia. Tu i tam przemknął ubielony zimowym futrem wilk. Zima zaciskała w okowach mrozu mieszkańców surowej, polarnej krainy. Nastawał czas wyczekiwania na wiosenne ocieplenie. Ludzie, którzy z rzadka zamieszkiwali ten mało gościnny kraj, jakby w obawie przed nieuchronną tutaj samotnością, już tylko z konieczności oddalali się poza znane sobie ścieżki; nawet zwierzęta trzymały się swoich stad. Tym bardziej dziwna musiała się wydawać samotna postać krocząca łożyskiem zamarzniętego potoku, który leniwie płynął pod grubą warstwą lodu. Już na pierwszy rzut oka można było dostrzec, iż ów tajemniczy człowiek posuwa się ostatkiem sił: jego ruchy z każdym krokiem stawały się coraz wolniejsze. Jednak mimo zmęczenia nie przystawał. Potykając się coraz częściej o nierówności terenu, szedł wytrwale dalej. Właśnie minął zakole potoku, który gwałtownie skręcał w prawo, i przybliżył się do stromego brzegu. Przystanął na chwilę, oparł plecy o pochylony pień drzewa. Na moment zsunął skórzany kaptur, pozostając jedynie w bobrowej czapie. Promień bladego słońca padł na jego wymizerowaną, pokrytą jasnym zarostem twarz. Na oko mógł mieć nie więcej niż trzydzieści lat, jednak długa, wyczerpująca droga odcisnęła na nim piętno. Blade skrawki policzków ponad górną granicą zarostu, ciemnosine plamy wokół oczu… – był śmiertelnie zmęczony. Co jakiś czas, charcząc niczym ranne zwierzę, wyrzucał z ust kłęby białej pary. Skórzana kurtka zapięta na piersiach raz po raz unosiła się w nierównym tempie. Mężczyzna znów przykrył głowę kapturem. Wysunął szybko dłoń ze skórzanej rękawicy, chowając ją na chwilę pod ciepłą czapę z bobrowego futra – czoło miał pokryte gorącym potem. Otarł go wierzchem dłoni. Pozostawione na gęstym futrze kropelki natychmiast zmieniły się w drobne bryłki lodu.

8 Rozejrzał się wokół. Dolina była zawalona śniegiem. Drzewa – ponure i tajemnicze – wyglądały teraz niczym indiańskie totemy. Przysiadły pod śnieżną nawałą, która zakrywszy wszelkie pomniejsze krzewy, wykroty i nierówności terenu, sprawiła, iż na powierzchni można było dostrzec jedynie bezkresną białą przestrzeń. Mężczyzna odwrócił głowę i trwożnie spoglądał w kierunku nieregularnie wydeptanej przez jego własne rakiety śnieżne[3] ścieżki. Przez chwilę wpatrywał się w swoje ślady, niknące za skalnym załomem. Nasłuchiwał… Było cicho. Jednak w powietrzu wyczuwało się jakiś dziwny niepokój. Nagle nad jego głową zakołysały się gałęzie wiekowych drzew, a gdzieś od szczytów gór mocniej powiał wiatr. Spojrzał w górę. Tuż ponad koronami drzew ciągnęły się kłęby sinych chmur. Nadchodził blizzard[4]. Nieśmiały uśmiech pojawił się na chudej twarzy mężczyzny. „Jeśli spadnie śnieg, będę uratowany! – pomyślał. – Nie odnajdą śladów. Ale teraz trzeba iść dalej! Tak, trzeba iść, dalej…” Znów ruszył. Tymczasem niebo zasnuło się prawie całkowicie coraz niżej zwieszającymi się chmurami i jedynie gdzieś na zachodnim krańcu horyzontu było widać nieco jaśniejszy skrawek. Wreszcie sypnęło; ciężkie, lepkie od wilgoci płatki, miotane wiatrem padały wokół mężczyzny, coraz bardziej ograniczając widoczność. Nie zważał jednak na to. Nadzieja, że może wreszcie zgubić pościg, dodała mu nowych sił. Postanowił przejść jeszcze kawałek po zamarzniętym potoku i wtedy dopiero zatrzymać się na dłuższy odpoczynek, gdy dookoła rozpętało się prawdziwe piekło. Pod naporem wiatru, potężniejącego z każdą sekundą, pękały pobliskie drzewa, zwalały konary w poprzek doliny, którą szedł człowiek. Śnieg zatykał mu usta i oczy, a rakiety śnieżne coraz częściej nie znajdowały oparcia w miękkim, świeżym puchu. Mięśnie, które trochę odpoczęły w czasie krótkiego postoju, teraz zdecydowanie

9 odmawiały posłuszeństwa. Nagle w prawej nodze poczuł silny skurcz. Krzyknął z bólu. I w tej samej chwili wiekowy olbrzym zwalił się z łoskotem tuż za jego plecami. Rozłożysta gałąź padającego z wielką siłą drzewa zahaczyła o kurtkę, rozrywając ją prawie na całej długości. Ciśnięty impetem uderzenia wędrowiec padł twarzą w śnieg. Burza rozszalała się na dobre. W kilkanaście sekund śnieg niemal całkiem przysypał jego wymęczoną postać. Mężczyzna z wielkim trudem podniósł się i prawie po omacku ruszył w kierunku majaczącego przed nim brzegu strumienia. Teraz już każdy krok sprawiał mu ból. Wiedział jednak, że nie może przystanąć choćby na moment. „Jeszcze kilka kroków i jeszcze kilka…” – powtarzał sobie uparcie w myślach.

Nagle poczuł, że traci grunt pod nogami, a ciało zapada się aż po kolana w lodowatej wodzie. W jednej chwili zrozumiał, co się

10 stało: pękł lód, który w tym jednym jedynym miejscu był tak cienki, że nie utrzymał jego ciężaru. Wokół było już całkiem ciemno. Huragan swoją siłą niemal zaślepił jego oczy. Przemknęło mu przez myśl, że to już koniec, gdy lodowata woda wlała mu się do butów. Wyrzucił ręce na oślep w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia. Raz i drugi – bez skutku. Spróbował znowu. Dłonie zacisnęły mu się na czymś, co mogło być wystającym korzeniem drzewa. Starał się podciągnąć. Z ogromnym trudem, centymetr po centymetrze, czołgając się po kruchym lodzie, wydostał się z przerębli. Jeszcze kilka centymetrów, jeszcze pół metra, jeszcze metr… Ciśnienie krwi zatykało uszy przeraźliwym piszczeniem, a serce łomotało, jakby chciało wyskoczyć z obolałych piersi. Czuł, że jeśli zaraz się nie zatrzyma, będzie już po nim. Parł jednak dalej. W pewnej chwili poczuł, że wiatr nie wieje już tak mocno, a śnieg już nie obsypuje go białymi kopcami. Z wielkim wysiłkiem, leżąc cały czas na wznak, podniósł głowę; nad sobą spostrzegł skalny nawis, który tworzył w tym miejscu przedsionek jakiegoś większego tunelu. Spoglądając przed siebie, zdołał dostrzec ciemny otwór. „Jaskinia…?” – przemknęło mu przez myśl. Nadzieja na ratunek dodała jego osłabionym mięśniom odrobinę nowych sił; podniósł się na kolana i niczym dziecko popełzł na czworakach w głąb niszy skalnej. Było mu coraz zimniej. Usiadł, opierając się plecami o chropowatą ścianę swojego nieoczekiwanego schronienia. Przez chwilę odpoczywał. Wiedział, że w przemoczonych butach nie może zasnąć, groziłoby mu niechybnie odmrożenie. Musiał rozgrzać stopy i wysuszyć ubranie. Oddychając coraz bardziej miarowo, próbował rozejrzeć się po jaskini, lecz zdołał jedynie dojrzeć ciemne zarysy ściany naprzeciwko. Nagle przypomniał sobie o małym pudełku tkwiącym w wewnętrznej kieszeni jego kurtki. Drżącymi z zimna palcami szybko je wydobył i otworzył:

11 kilkanaście zapałek i odrobina hubki do rozniecania ogniska leżało obok siebie, szczelnie owinięte w nieprzemakalny materiał. Uśmiechnął się po raz drugi. Skurcz twarzy wywołał grymas bólu i lekkie mdłości. Zdawał sobie sprawę, że powoli zamarza. Tak szybko, jak tylko zdołał, zapalił zapałkę. Odrobina światła pozwoliła mu dostrzec wystające nad jego głową korzenie drzew. Bez namysłu sięgnął do boku. Na szczęście nóż był na swoim miejscu. Nacięte, mocno już zdrewniałe korzenie drzewa szybko ułożył w niewielki stosik. Wkrótce podłożona hubka zamigotała bladym płomykiem, który po chwili objął cały stos. Dobrze przesuszone korzenie paliły się prawie bez dymu. Mężczyzna zdjął buty i ustawił je blisko ogniska. Zmęczony, z wyraźnym trudem zajął się przygotowaniem legowiska. Z mchów porastających jaskiniowe głazy oraz z wydłubanych miękkich części drzewa ułożył posłanie – zapewniało prowizoryczną, ale wystarczającą izolację od zimna. Położył się i przykrył ciepłą kurtką. Teraz dopiero mógł dokładniej rozejrzeć się po swojej kryjówce. Pieczara miała kształt litery L; jedno jej ramię wychodziło na zewnątrz, drugie zaś kończyło się ślepym, osłoniętym od wiatru, zaułkiem, w którym właśnie płonęło jego małe ognisko. Jaskinia nie była wysoka, jednak umożliwiała w miarę swobodne ruchy dorosłemu mężczyźnie. Dość regularnie zarysowane kształty ścian świadczyły o jej okresowym zalewaniu, co nie było zresztą dziwne z uwagi na bliskość strumienia, który wczesną wiosną, zasilany ogromnymi ilościami topniejącego śniegu, zmieniał się zapewne w rwącą rzekę. Po krótkich oględzinach miejsca mężczyzna zaczął analizować sytuację. Uratował się przed blizzardem i zamarznięciem, jednak jego położenie wcale nie było wesołe. Bez mapy, broni

12 i jedzenia pośrodku surowej północnej zimy – przyszłość nie napawała optymizmem. Ale najgorsze było już za nim. Wiedział, że przy odrobinie szczęścia dotrze wreszcie do jakiejś indiańskiej wioski lub napotka białego myśliwego. Wpierw jednak musiał ujść pogoni, która zapewne deptała mu już po piętach. Przebiegł w myślach ostatnie wypadki. Dokładnie przypomniał sobie ów mroźny, czysty poranek przed dwoma dniami, kiedy ocknął się z mocnego i pokrzepiającego snu. Na dworze właśnie szarzało. Szybko się ubrał, a na biodrach zapiął pas z nożem myśliwskim i wyskoczył przed obszerną chatę zbitą z drewnianych bali. Zanurzył ręce w pierwszym tej zimy, wilgotnym śniegu i odświeżył twarz. Resztki snu natychmiast prysnęły. Rozglądał się, wdychając rześkie północne powietrze. Postanowił się wspiąć na najbliższe wzgórze, ponad bazą geologiczną, założoną tu późną wiosną. Bazę tworzyły dwa większe budynki mieszkalne, blokhauzy[5], i jeden mniejszy, który służył za magazyn. Zamieszkiwało ją zaledwie pięciu ludzi: przewodnik, zaopatrujący jej mieszkańców w świeże mięso, oraz czterech pracowników naukowych, prowadzących badania z polecenia Amerykańskiego Instytutu Geologicznego[6]. Jack Nielsen – bo tak się nazywał bohater owej morderczej ucieczki – jako młody, wybijający się w swoim środowisku geolog został zaproszony do wzięcia udziału w ekspedycji geologicznej w rejonie masywu McKinleya na Alasce. Uznał to za wyróżnienie, zwłaszcza że zaproszenie otrzymał od samego Alfreda Brooksa[7], najbardziej znanego badacza Alaski, który organizował w tym regionie cykliczne badania naukowe, mające na celu pełniejsze poznanie tego dziewiczego obszaru. Wspinając się na słabo zaśnieżony szczyt pagórka, młody geolog myślał więc o dużym szczęściu, jakie mieli on i jego koledzy z ekspedycji w ciągu minionego, bardzo pracowitego lata. Podczas zbierania próbek skalnych udało im się odkryć

13 znaczne pokłady niklu, cyny i miedzi. Jednak największym ich odkryciem były bogate pokłady złota zalegającego w głębokich warstwach skalnych. Wprawdzie to złoto można było wypłukiwać jedynie za pomocą specjalnego sprzętu górniczego, jednak kompania górnicza, dla której pracowali, była na tyle zamożna, iż mogła sobie pozwolić na taką inwestycję. To był prawdziwy sukces wyprawy, w którą on, jako bardzo młody badacz, miał wielki osobisty wkład.

14

Bielik amerykański (Haliaeetus leucocephalus) Jack uśmiechnął się do siebie. Właściwie ich misja została już zakończona, a zadanie wykonane; sporządzili przecież wszelkie niezbędne mapy i plany. Jednakże z uwagi na zbliżającą się zimę postanowili przeczekać najbardziej ponure miesiące w bazie.

15 Dni, przeplatane krótkimi wycieczkami poza bazę i częstymi rozmowami, płynęły spokojnie. Duże śniegowe chmury coraz częściej kłębiły się wokół słabo widocznego już McKinleya. Jack przystanął na niewielkim wzniesieniu, ogarniając spojrzeniem niewielką dolinę z centralnie położonym, rynnowym jeziorem. „Dolina bez nazwy…” – pomyślał. I choć polubił swoje zajęcie, przypominające mu czasem wyprawy dawnych podróżników i odkrywców, pracę pełną wyrzeczeń, wysiłku i samotności – bo do najbliższej ludzkiej osady było kilkaset kilometrów – ta właśnie samotność doskwierała mu coraz bardziej. Dopiero teraz, gdy dotychczas pełne obowiązków dni zaczęły zionąć pustką nudy, zaczął zdawać sobie z tego sprawę. Przypomniał sobie, jak kilka tygodni temu, tuż przed pierwszymi przymrozkami, do bazy zapukał samotny traper. Nie byli zdziwieni tymi odwiedzinami. Traperzy czasami zaglądali do nich na chwilę pogawędki lub łyk gorącej herbaty. Pojawiali się i znikali. Ten jednak był inny niż ci, którzy przed nim tutaj gościli. Przede wszystkim nie miał brody, co było zupełnie niespotykane u ludzi zawodowo trudniących się polowaniem. Broda chroniła bowiem bardzo skutecznie całą twarz przed mrozem, a poza tym była wygodna, bo nie trzeba się było regularnie golić. A traperzy zazwyczaj nie przywiązywali dużej wagi do codziennej higieny. Tym większe zdumienie budził wygląd tego człowieka – przyjemny i schludny. Był czarnowłosym, wysokim, niezbyt umięśnionym mężczyzną. Przedstawił się jako Jo Black. Również zachowanie przybysza było nietypowe. Zwykle bowiem traperzy, ludzie prości, nie zadawali zbyt wielu pytań. Black wręcz przeciwnie – zadawał ich mnóstwo. Mówił całkiem płynnie, jednak miał dość dziwny i obcy akcent, który w pierwszej chwili zwracał uwagę słuchających. Najbardziej zaś interesowała go praca grupy geologicznej. Wówczas nie wydało się to nikomu dziwne. Bazę zamieszkiwało

16 czterech nowicjuszy. Jedynie podstarzały już, ale jeszcze czerstwo wyglądający Ben, ich przewodnik i dostawca świeżego mięsa, mógłby zauważyć coś niepokojącego w zachowaniu Blacka. Jednak Ben wyruszył tuż przed przybyciem gościa na kilkudniowe polowanie. „Ostatnie przed zimą!” – rzucił na odchodne, spluwając przeżutym mętnym tytoniem. W nikim z obecnych dociekliwość przybysza nie wzbudziła więc podejrzeń. Po dniu odpoczynku, mimo nadciągającej burzy śnieżnej, pierwszej tej zimy, Black oświadczył, że musi ruszać w drogę. Próbowali go zatrzymać, jednak stanowczo odmówił, nie podając powodów. Wzruszyli tylko ramionami – jego sprawa. I Black odszedł. Życie w bazie geologicznej wróciło do normalnego rytmu.

*

Nagle nad doliną rozległy się odgłosy strzałów karabinowych zwielokrotnionych odbijającym się echem. Jack wyrwany z zadumy spojrzał na oprószone nocnym śniegiem zabudowania bazy. Kilkanaście postaci oderwało się od skraju lasu. Biegnąc, strzelały w okna i ściany blokhauzów. Wypadki toczyły się błyskawicznie: drzwi wejściowe w jednej z chat nagle się otworzyły. Zdołał w nich dostrzec zdumionego Neila Gilla, kierownika bazy, który trafiony z bliskiej odległości, zwalił się ciężko w śnieg. Kilka innych postaci wbiegło do drugiego budynku, w którym mieszkali pozostali członkowie ekspedycji – zginęli, nie wiedząc zapewne, co zaszło. Jack stał na wzgórzu, obserwując z przerażeniem tragiczne zajścia. Sparaliżowany strachem nie był zdolny do najmniejszego wysiłku. Chciał biec, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Nagle zakotłowało się przed największą chatą. Wyższy od innych bandyta szybko wydawał jakieś polecenia. Skórzany kaptur, który zakrywał głowę herszta, zsunął się nagle

17 na plecy mężczyzny i odsłonił jego twarz. Jack pobladł. To był Black, ów tajemniczy przybysz. Teraz wszystko zaczynało układać się w całość. Tymczasem w dole grupa bandytów rozdzieliła się na kilka mniejszych, które szybko zaczęły przeczesywać okoliczne pagórki, wgłębienia terenu i załomy. Młody geolog zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie nad nim zawisło. Zrozumiał, że bandyci szukają właśnie jego. Zadziałał instynkt. Jack odwrócił się i pobiegł co sił w dół zbocza. Uciekał na oślep, byle dalej od miejsca zbrodni, której uniknął jedynie przez szczęśliwy traf. Nie miał żadnego planu – byle dalej, byle przed siebie. Wiedział, że banda w końcu trafi na jego trop i podąży za nim. Przyspieszył kroku. Strach dodawał mu sił. Wiedział, że jeśli go dogonią, nie ma żadnych szans w walce, bo jedyną jego bronią był nóż. Rozpoczęła się śmiertelna ucieczka trwająca cały dzień. Czasami przystawał, nasłuchując, zdawało mu się wtedy, że pogoń jest tuż-tuż za nim, o oddech, o zakręt potoku. Nie miał sił, by myśleć… Najpierw uciekał w dół zbocza. Później skręcił w kierunku potoku wypływającego z jeziora. Szedł śladem koryta, a ono doprowadziło go do bezpiecznego azylu w skalnej grocie. Wszystko to przypomniał sobie, pół na jawie, pół we śnie, gdy leżał przy dogasającym, maleńkim ognisku. Zrobiło mu się cieplej. Choć udało mu się przeżyć, wiedział, że banda podejmie pościg, jak tylko ustanie blizzard. Sprawa była jasna: Black przyszedł do bazy geologów na przeszpiegi jako przywódca bandy. Chciał się zapewne dowiedzieć, ilu ludzi na stałe tam mieszka, jak są uzbrojeni, a przede wszystkim – co do tego Jack nie miał najmniejszych wątpliwości – czy i gdzie odkryli złoto. Tak… przypomina sobie, że – o jakże byli naiwni! – powiedzieli mu, że natrafili na bogate złoża ukryte wewnątrz skał. Złoża warte fortunę. Black nie

18 okazał specjalnego zainteresowania tą informacją i szybko skierował rozmowę na inny temat. Kilka godzin później pożegnał geologów, słusznie przeświadczony, że są jedynie naiwnymi naukowcami, którzy w razie czego nie będą stawiać najmniejszego oporu. Chodziło więc o złoto! „Sprytnie pomyślane” – przyznał teraz Jack. W trakcie zimy w niewyjaśnionych okolicznościach ginie cała załoga stacji, zanim wyruszy nowa ekspedycja, zanim sprawdzą, co się stało z jej członkami, może minąć dużo, nawet bardzo dużo czasu. Na Alasce ciągle giną ludzie, ciał których nikt nigdy nie odnajduje. „Tak – powtórzył. – Bardzo sprytne i okrutne…” Wkrótce znowu zasnął. Śnił tej nocy o rodzinnym domu, pozostawionym w dalekim Chicago. Leżał w miękkim, zasłanym pachnącą pościelą łóżku. Czuł bliskość drugiej osoby. Wiedział, że to Mary, jego młoda żona. Powoli otworzył oczy i przeniósł wzrok na jej postać. Miękka i ciepła pościel okrywała jej ciało. Chciał wyszeptać: „Mary…”, ale z jego ust popłynęło inne słowo, które dało początek potężniejącemu z każdą chwilą strachowi. Jego usta szeptały bowiem: „Black, Black…”. Zwrócona do niego plecami postać nagle się odwróciła. Ku przerażeniu Jacka twarz jego żony była odbiciem twarzy Blacka, mordercy jego przyjaciół. Zaraz też spostrzegł, że nie leży już w ciepłym, białym łóżku, lecz w zimnym śniegu. Nie mógł się ruszyć. Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. Black pochylił się nad nim, wykrzywiając twarz w okrutnym uśmiechu: „Dopadnę cię…” – wyszeptał. Jack zerwał się z krzykiem na równe nogi. Jakaś siła cisnęła nim jednak o podłoże. Poczuł gwałtowny ból. Krzyknął po raz drugi. Obudził się. Jeszcze przez kilka chwil głęboko oddychał, przypominając sobie senny koszmar. Gdy zupełnie się uspokoił, podczołgał się do wylotu jaskini. Na dworze szarzało. Wiatr już ucichł, śnieg prószył jeszcze maleńkimi płatkami. O wczorajszej wichurze

19 świadczyły jedynie kikuty połamanych konarów wystające ponad śnieg. Wstawał kolejny mroźny dzień. Jack szybko naciągnął na stopy skórzane buty, nałożył mocno uszkodzoną kurtkę i wyczołgał się przed jaskinię. Przymocował rakiety, porzucone wcześniej tuż przy wejściu, i rozpoczął wędrówkę. Nocny sen, pomimo głodu, który teraz dokuczał mu coraz bardziej, trochę pokrzepił jego mocno nadwątlone siły. Co jakiś czas, dla orzeźwienia organizmu, wkładał do ust bryłki zamarzniętego śniegu. Drogę w dalszym ciągu wyznaczało mu zamarznięte łożysko potoku. Wiedział, że w końcu strumień, którym podążał, musi się połączyć z jakąś większą nitką wodną. W takich miejscach często obozowali Indianie i oni byli teraz jego jedyną nadzieją. Upływały godziny żmudnej wędrówki. W pewnym momencie zdawało mu się, że kątem oka dostrzega jakieś postacie kryjące się za drzewami. Przyspieszył kroku, zaczął nawet wolno biec. Wydawało mu się, że te tajemnicze osoby posuwają się razem z nim. Jedno jedyne straszne podejrzenie wdzierało się do jego myśli. Osacza go banda Blacka, teraz zapewne już wiedzą, że im nie umknie, dlatego pozwalają mu dalej uciekać. Pomyślał, że cała ta jego ucieczka, cały ten nadludzki wysiłek okazał się daremny. Jednak nawet w obliczu całkowitej klęski Jack postanowił, że tanio skóry nie sprzeda. Wiedział, że pojmany przez bandę musi zginąć, bo był jedynym świadkiem wydarzeń ostatnich dni. Dlatego nie zwalniał tempa ani na chwilę, gdy zaczął się wspinać po łagodniejszym w tym miejscu zboczu doliny. Kątem oka dostrzegał, że pogoń posuwa się tuż za nim. Krew pulsowała mu w żyłach coraz szybciej. Zmęczenie wczorajszego dnia powróciło teraz ze zdwojoną mocą. Pomyślał, że to koniec, że jeśli nie wykończą go ludzie Blacka, to zabije go atak serca. Już słyszał za sobą pojedyncze słowa i nawoływania, wiedział, że banda jest tuż za nim.

20 Wtem potknął się o wystającą spod śniegu gałąź, stracił równowagę i padł na bok, wyrzucając w górę fontannę śniegu. Siłą bezwładu zaczął się staczać ze zbocza. Przestał czuć cokolwiek. Wiedział tylko, że leci wciąż w dół i w dół. Wydawało mu się, że spada w jakąś ogromną przepaść, że trwa to nieskończenie długo. Przez głowę przelatywały mu najróżniejsze obrazy: żona, dom rodzinny, czas studiów… Wreszcie poczuł, że już nie leci, ale leży, rzucony niedbale w głęboki śnieg. Różowe płatki wirowały mu przed oczami. Gasnącą świadomością zdołał dostrzec zamykający się nad nim krąg twarzy. Patrzyły na niego spokojnie, bez nienawiści. Spróbował sięgnąć po nóż, jednak ogarnęła go ciemność. Zemdlał.

21

ył środek kwietnia. Niewielki statek cicho sunął po spokojnych wodach oceanu, rozcinając ciemną toń B metalowym dziobem. W zachodzącym słońcu mieniły się perłowo lodowe kryształki, gdy raz po raz drobne kry lekko uderzały o burty. Nie zakłócało to wszakże kursu. Silnik parowy uparcie pchał statek ku Północy. Zmierzchało już na dobre, kiedy na wysoki pokład wszedł młody człowiek – miał nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Jego twarz była ogorzała od słońca, czoło wysokie, szlachetnie zarysowane, a z niebieskich oczu biły powaga i roztropność. Wyglądał na kogoś, kto niejedno już w życiu przeszedł, bywał w rozmaitych trudnych sytuacjach i dzięki rozwadze zawsze wychodził z nich obronną ręką. Jego ruchy były płynne i oszczędne zarazem. Emanował spokojem. Miał na sobie praktyczny strój – ciepłą skórzaną kurtkę do pasa oraz ciemne spodnie opinające smukłe nogi. Całość dopełniał szeroki filcowy kapelusz, spod którego miękko wypływały kosmyki jasnych włosów. Ów młodzieniec przystanął przy metalowej barierce na krawędzi pokładu i rozglądał się dookoła. A było co podziwiać. Statek – znajdujący się na wodach Oceanu Spokojnego, który

22 w tym miejscu wlewał się przez niezliczone kanały i cieśniny w różnego kształtu fiordy – płynął teraz niby-korytarzem, osłoniętym od zachodu siecią skalistych i gęsto zalesionych wysepek, zaś od wschodu zachodnim brzegiem kontynentu północnoamerykańskiego. Miało się wrażenie, że żegluga odbywa się po śródlądowym kanale[8]. Owo złudzenie było tym silniejsze, iż mocno zalesione fragmenty pobliskiego lądu zbiegały do oceanu wiecznie zieloną puszczą, na której jeszcze nie stanęła stopa białego człowieka. Raz po raz niosły się stamtąd po wodzie piski ptaków i dolatywał oszałamiający zapach żywicznych drzew. Tomek Wilmowski, tak bowiem nazywał się ów samotny młodzieniec, właśnie łapczywie wdychał chłodne północne powietrze, rozkoszując się dziewiczymi widokami, kiedy zza pleców dobiegł go wysoki, kobiecy głos: – Tommy, Tommy! Wszędzie cię szukałam, nicponiu! Widzę, kochanie, że znużyło cię moje i naszego drogiego kapitana towarzystwo i postanowiłeś się ukryć w najdalszym zakątku tego statku – powiedziała Sally, udanie grając rolę zagniewanej. – Ależ najdroższa. – Tomek przygarnął do siebie żonę. – Wyszedłem tylko odetchnąć świeżym północnym powietrzem, i masz! Zasiedziałem się. Ale wiesz przecież, kochanie, że pierwotna przyroda zawsze działa na mnie w ten sam, magiczny sposób. Zresztą, sama spójrz. Słońce, ledwie już widoczne na horyzoncie, pozostało jedynie słabym odbiciem swojej dziennej świetności. Drzewa pobliskiego lądu i wysepek coraz bardziej otulone gęstniejącym mrokiem, przypominały teraz raczej miejsca kultu pradawnych religii niż wytwory natury. Ciemne konary i potężne pnie leśnych olbrzymów, gęsto obsypane igłami, przywodziły na myśl wielkie kosmate potwory, o których często opowiadano przy indiańskich ogniskach. Tajemniczy i chwilami przerażający

23 pejzaż dopełniały odgłosy płynące z niewidocznych gardeł mieszkańców tego dziewiczego lasu. Sally westchnęła głęboko, jednocześnie przysuwając się do męża. Wtulona w jego ramiona cicho szepnęła: – Masz rację, Tommy, bardzo tu pięknie, ale trochę, no… strasznie. Te ciemności wokół drzew i wysp coś mi przypominają, brr! Jeszcze do teraz śnią mi się wnętrza grobu faraona, w którym zostałam zamknięta[9]. Tomek, słysząc te słowa, roześmiał się cicho. – Widać, skarbie, że zbyt dużo czasu spędziliśmy w angielskich, pełnych wygody miastach, skoro córka australijskiego pioniera zaczyna żywić obawy przed dziewiczą puszczą. Ha! – skwitował ubawiony strachem żony. – Widać, że się starzejesz, Sally, skoro dostrzegasz niebezpieczeństwo tam, gdzie go nie ma. Kobieta, najwyraźniej dotknięta słowami męża, który od wczesnej młodości był dla niej wzorem podróżnika i mężczyzny, szybko opanowała emocje i powiedziała: – Wiesz, Tommy, że nie boję się żadnych duchów i czarów! – Ależ oczywiście, moja droga – rzekł pojednawczo Tomek. – Chciałem tylko powiedzieć, że chyba zbyt dużo czasu spędziliśmy w salach wykładowych i salonach. Miejsce podróżnika jest w podróży. – Święte słowa, drogi chłopcze! – Rozległ się nieopodal znajomy tubalny głos. Oboje odwrócili głowy. Po metalowych schodkach prowadzących na dziób wspinał się kapitan Nowicki. Choć od kilku lat Tomek i kapitan byli ze sobą po imieniu, to stary marynarz wciąż traktował młodzieńca jak swojego podopiecznego, a po trosze również syna i brata.

24 – Święte słowa, Tomku. I mnie już okropnie ckniło się do włóczęgi – Nowicki stał już przy nich. – Zawsze powtarzam, że nie ma nic gorszego dla marynarza niż kotwica w porcie, a podróżnik i marynarz to prawie jedno i to samo. – No, ale, o czym to rozmowa? – zagadnął już z innej beczki. – Przyznam, że ta łajba to wcale wygodny hotelik. Regularne i obfite posiłki, spokój, człowiek może podrzemać do woli… – Przed chwilą, Tadku, żaliłeś się, jak to ckni ci się do niewygód włóczęgi, a teraz chwalisz ten nudny spokój. – Tomek żartował sobie z niekonsekwencji przyjaciela. – Oj, starzejesz się, kapitanie, starzejesz… – Do stu tysięcy butelek zleżałego rumu jamajskiego! Masz rację, brachu! – wykrzyknął Nowicki i zasępił się nie na żarty. – Ha! Widać, że zbyt długo przesiedziałem zamknięty, jak jaki solony dorszak w beczce, po różnych spokojnych portach i wyelegantowanych towarzystwach, bo i gadka jak u kopniętego hrabiego – rzucił z udawaną złością. – No! Ale dosyć tego użalania się. O czym to tak gruchaliście? – Tommy właśnie zachwycał się pięknem szlaku, którym kierujemy się na północ, a… – …a Sally zamiast drzew pobliskiej puszczy widziała kosmate potwory – przerwał jej Tomek z lekko kpiącym uśmiechem. – Widzę, kochanie, że stajesz się nie tylko złośliwy, ale i niegrzeczny – żachnęła się Sally i spojrzała na męża spod lekko uniesionych brwi. – Ja zaś – spokojnie ciągnęła przerwany wątek – zwróciłam uwagę nie tylko na piękno tego miejsca, lecz także na jego dziewiczą pierwotność. Prawda, kochanie? – Ależ naturalnie, moja droga – odparł Tomek z ledwie zauważalną nutą podziwu w głosie, gdyż żona zawsze imponowała mu rozwagą i umiejętnością wybrnięcia z każdej sytuacji.

25 – No, no, przestańcie się już stroszyć jak dwa stare indyki – wtrącił się marynarz, a zwracając się do kobiety, pochwalił: – Brawo! Pięknie to ujęłaś, Sally. Masz rację i ty również, Tomku, że zachwyciłeś się niezwykłym urokiem tego miejsca. Rzeczywiście szlak, którym płyniemy na Alaskę, przez wielu marynarzy i podróżników, zwłaszcza tłumy poszukiwaczy złota, którzy jeszcze kilka lat temu tysiącami tędy podróżowali[10], uważany jest za najpiękniejszą drogę morską na świecie[11]. – Czyżbyś, Tadku, był tu już wcześniej? – zapytała zaciekawiona Sally. – A jakże! – potwierdził kapitan. – Płynęliśmy właśnie z ładunkiem mąki jakąś starą łajbą. A mówię wam – ściszył głos – duszę mieliśmy na ramieniu: z każdej strony na naszą łupinkę napierały tony lodu tak mocno, że chwilami zdawało się nam, iż łódź rozsypie się w drobny mak. – Coś sobie przypominam – wtrącił Tomek. – Opowiadałeś mi już o tym. To było w trakcie gorączki złota? – W samym jej środku, brachu! Dobrze pamiętam, bo piękno tego szlaku to była jedyna rzecz, która osłodziła mi tamten kurs. Wiesz, Tomku, że nie jestem strachliwy, ale daję słowo, że wtedy napatrzyłem się tyle na lód, iż powiedziałem sobie, że długo, długo nie chcę go już widzieć. Ha! Widać, że okres rozbratu z tą podbiegunową lodziarnią właśnie mija… – Ostatnie słowa zabrzmiały trochę jak deklaracja, składana ni to sobie samemu, ni to przyjaciołom. – Ty, Tadku i Tommy, zawsze mnie czymś zaskoczycie. – Sally nie kryła podziwu. – Nigdy nie przypuszczałam, że mogłeś i tu zawędrować. – Z niejednego pieca się chleb jadło w życiu – przyznał z dumą Nowicki. – Już takie moje przekorne duszysko, że zawsze ciągnę tam, gdzie mówią: nie leź! Ale, ale… – ciągnął kapitan – już trzeci dzień wygrzewamy się na tej łajbie jak jakie schaboszczaki

26 w kapuście na patelni, a ja nie odwiedziłem jeszcze mostka kapitańskiego. Swoją drogą, warto skorzystać z zaproszenia kapitana. Nie mówiłem wam jeszcze, ale zaraz jak tylko zameldowaliśmy się na pokładzie, zwąchałem się ze starym Irlandczykiem, który tutaj szefuje. Wiecie… – Uśmiechnął się zagadkowo i mrugnął okiem. – Swój swego zaraz wyniucha. Nowicki skinął zapraszająco ręką i ruszył przed siebie. Tomek i Sally wprawdzie nie do końca zrozumieli, co znaczyło to tajemnicze mrugnięcie, jednak wiedzeni ciekawością podążyli w ślad za przyjacielem, który zdążył się już wspiąć po metalowych schodkach na kapitański mostek. Mrok wokół statku szybko zgęstniał, przynosząc ze sobą fale zimnego powietrza. Widoczność gwałtownie spadła, czyniąc z lekko falującego oceanu cichą przestrzeń, która chwilami przypominała spokojne jezioro. Jedynie słabe światło księżyca czasem rozświetlało zza chmur mroczną toń wody. Troje przyjaciół, głucho stukając butami o wąskie schody podejścia, znalazło się przed drzwiami niewielkiego pomieszczenia mostka kapitańskiego. Powietrze przesączone wilgotnym aromatem oceanu mieszało się tu z ostrym zapachem świeżej farby. Wewnątrz pomieszczenia sterowniczego tliło się słabe światło. Kapitan Nowicki zapukał głośno do drzwi. Po chwili stanął w nich szczupły, młody mężczyzna w oficerskim mundurze. Przez moment spoglądał na niespodziewanych gości, próbując sobie przypomnieć ich twarze. Wreszcie szeroko się uśmiechnął. – Ach to pan, sir Nowicki. Oficer otworzył drzwi i zapraszającym gestem skinął na gości. – Kapitan McGregor uprzedził mnie, że może pan nas odwiedzić. Niestety… – zaczął z wyraźnym zakłopotaniem. – Jak by tu powiedzieć… pan kapitan zaniemógł. – A widząc pytające

27 spojrzenia, szybko dodał: – To nic poważnego, z pewnością do świtu odzyska siły. Ostatnie słowa młody oficer wypowiedział z dwuznacznym uśmiechem na ustach. Nowicki, który pierwszy zrozumiał ową „niemoc” kapitana McGregora, przerwał kłopotliwą ciszę głośnym śmiechem: – A to stary wieloryb! Niech mnie kule biją, jeśli nasz zacny Dick nie spoczywa teraz w błogich objęciach poczciwej jamajki. Nieprawdaż, chłopcze? – zwrócił się do młodego oficera, a widząc jego potakujący wyraz twarzy, jeszcze głośniej się roześmiał. – A to stary opój! Nic a nic się nie zmienił, zawsze liczyły się dla niego dwie rzeczy: pełne morze i pełna butelka rumu! – To ty, Tadku, znałeś już wcześniej kapitana McGregora? – kolejny raz tego wieczoru z niedowierzaniem spytała Sally. – Ależ oczywiście, sikorko! – zagrzmiał marynarz. – Ze starym Dickiem przepłynęliśmy z pół świata. Przecież mówiłem wam przed chwilą, że swój swego zawsze rozpozna. Dopiero teraz młode małżeństwo zrozumiało, o co chodziło Nowickiemu, kiedy ten mówił o pierwszym spotkaniu z kapitanem statku. – No nic. – Nowicki otarł oczy. – Nie będziemy przeszkadzać staremu Dickowi w błogim odpoczynku. Ale pan – zwrócił się do oficera – nie odmówi nam chyba kilku informacji o naszym obecnym schronieniu? – Oczywiście, sir! – Mężczyzna wyprężył się służbiście. – Nasz statek, Saint Mary, mierzy sobie siedemdziesiąt cztery metry długości i piętnaście szerokości. Składa się z dwóch pokładów przeznaczonych do przewożenia pasażerów oraz ładowni. Jednorazowo Saint Mary może zabrać na pokład około trzystu pasażerów. Trasa, którą obecnie płyniemy… – przerwał w pół zdania, ponieważ gdzieś od dziobu statku dobiegł przeraźliwy

28 krzyk szperacza. Oficer zaskoczonym wzrokiem omiótł równie zaintrygowanych jak on sam przyjaciół, po czym wyskoczył na deski pokładu. – Cóż tam się mogło stać? – zastanawiał się Tomek, a widząc wzruszającą ramionami Sally, skierował pytające spojrzenie na kapitana Nowickiego. – Może stary McGregor próbuje otrzeźwieć w wodach Pacyfiku? – Marynarz żartem próbował odgonić niepokój. – Sądzę, Tadku, że to coś poważniejszego. – Tomek spoglądał na blado oświetlony niższy pokład statku. – Spójrzcie, co tam się dzieje! Rzeczywiście, na dolnym pokładzie musiało zajść coś niezwykłego, bowiem pasażerowie, wywabieni z kajut, biegali z głośnymi okrzykami, tu i tam potykając się o porzucone gdzieniegdzie w pośpiechu podręczne pakunki, torby i walizki. Pierwsza odezwała się Sally: – Myślę, że powinniśmy… – nie dokończyła, bo na mostek kapitański wpadł jak burza oficer. Twarz płonęła mu ogniem, w oczach miał strach, a na jego skroniach nabrzmiały sine żyły. Wydawał się śmiertelnie czymś przerażony. Kropelki potu jasno perliły mu się na czole. Kapitan Nowicki przez moment lustrował pierwszego oficera. Potem padło szybkie pytanie: – Co się stało? – Zmierzył oficera surowym wzrokiem. Ten tylko wbił w niego tępe spojrzenie, a po chwili bezwolnie osunął się na ziemię. – Co się stało?! – powtórzył ostrzej kapitan, jednocześnie chwytając marynarza żelaznym uściskiem. Wreszcie, najwyraźniej pod wpływem bólu, jaki sprawił mu zapewne niedźwiedzi uścisk Nowickiego, oficer wyjąkał:

29 – Płyniemy prosto na górę lodową, nic nas nie uchroni przed zderzeniem, wszyscy zginiemy! – Po ostatnich słowach niemal załkał. W drzwiach pojawiło się dwóch marynarzy w ciemnych mundurach. Tomek spojrzał na ich twarze – nie zdradzały oznak przerażenia. Trzeba było działać szybko. Na szukanie pozostałych oficerów nie wolno było stracić ani minuty. – Tadku, obejmij dowództwo – powiedział. Nowicki bez słowa skinął poważnie głową. Spokojnie i rzeczowo zwrócił się do przybyłych marynarzy: – Jak daleko od góry się znajdujemy? – Niespełna pół mili, sir! – odparli. Najwidoczniej uznali kapitana Nowickiego za swego obecnego dowódcę. – Panowie! Waszym zadaniem jest jak najszybsze zażegnanie paniki na pokładzie. W ostateczności – kapitan ściszył głos – możecie użyć broni. Marynarze przytaknęli i bez zbędnych słów wyszli wykonać zadanie. Po kilku chwilach rozległy się górujące nad wrzawą ich okrzyki, a niebawem zrobiło się ciszej. – Ty, Tomku, szoruj na dach i informuj mnie, jak się ma nasza górka, a ty, Sally, spróbuj oświetlić, czym tylko się da, przedpole statku! Kobieta skinęła głową, a gdy wychodziła, gdzieś z kąta pomieszczenia odezwał się oficer: – Pójdę z panią i pomogę! – Jego głos zdradzał jeszcze objawy strachu, jednak już tak nie drżał. Sally obrzuciła mężczyznę badawczym spojrzeniem i przeniosła wzrok na męża. Tomek przytaknął milcząco. Wyszli bez zbędnych słów. Nowicki otarł chustką czoło. W myślach szybko analizował fakty: płynęli dokładnie na wprost góry lodowej. Od momentu

30 wykrycia niebezpieczeństwa do tej chwili minęła zaledwie minuta, może dwie. – Tadku! – Gdzieś z góry dobiegł ostrzegawczy głos Tomka. – Tadku, widzę ją, jest ogromna. Jesteśmy od niej jakieś dwieście pięćdziesiąt do trzystu metrów. Płyń w lewo! W lewo! – Zrozumiałem! – odkrzyknął Nowicki i szybko zwilżył językiem zeschnięte usta. Powziął decyzję. Niemal równocześnie maksymalnie wychylił ster w lewo. Statek – pomimo iż nie był zbyt duży, jak na jednostki mogące prowadzić żeglugę na pełnym morzu – stawiał opór. Blachy, deski, śruby i śrubki skierowane siłą steru w lewo zaczęły głośno skrzypieć i dziwnie chrobotać. Jednak nie drgnął ani o centymetr i wciąż płynął wcześniej wytyczoną trasą. Nowicki, widząc sytuację, zaklął siarczyście pod nosem, ale nie poddawał się. Całym ciałem napierał na koło steru, aż jego drewniane drążki zatrzeszczały ostrzegawczo. W tym momencie w drzwiach kabiny stanął Tomek. Stary marynarz omiótł go zmęczonym spojrzeniem. Tomek wyciągnął jedynie rękę przed siebie. – Spójrz! Kapitan spojrzał we wskazanym kierunku. Dziób statku rozświetlał się z wolna pochodniami i lampami naftowymi. To Sally i porucznik Douglas próbowali rozproszyć choć trochę mrok północnej nocy. – A niech mnie!… – szepnął cicho Nowicki. Ich oczom ukazała się ogromna bryła białostalowej masy o nierównych krawędziach. Góra lodowa przewyższała wielkością statek o dobrych kilka metrów, była też znacznie od niego szersza. Do zderzenia brakowało im jeszcze kilkudziesięciu metrów, a Saint Mary wciąż uparcie płynęła wytyczonym wcześniej kursem. Nowicki rozumiał, że przy takiej masie statku, musi on być pozbawiony zwrotności, ale… Kapitan drgnął, gdyż statek wykonał nagle nieznaczny ruch w lewo.

31 Tomek i Nowicki spojrzeli po sobie z nadzieją. Jeszcze chwila… Tak! Nie było żadnych wątpliwości – Saint Mary skręcała! Nagle, gdzieś z dziobu rozległ się pełny przerażenia dziewczęcy krzyk. Tomek i Nowicki bez słowa wybiegli z kapitańskiego mostka na upstrzone bryłkami lodu pokładowe deski. Po kilkunastu susach znaleźli się w miejscu, w którym jeszcze kilka chwil temu widzieli Sally i porucznika Douglasa. Ku przerażeniu Tomka, przewieszony przez burtę stał tylko ten ostatni. Po Sally nie było śladu. – Co się stało?! – warknął do porucznika bardziej opanowany Nowicki. Douglas, którego źrenice rozszerzone były do rozmiarów pięciodolarówki, bez słowa wskazał trzęsącą się dłonią za burtę. W mgnieniu oka zarówno Nowicki, jak i Tomek zdali sobie sprawę z sytuacji: Sally przechylała się przez burtę, straciła równowagę i wypadła ze statku. Na całe szczęście jej dość gruba futrzana kurtka zahaczyła o wystający element, chroniąc dziewczynę przed śmiertelnie niebezpiecznym znalezieniem się w lodowatej wodzie. Pech jednak chciał, że Sally zawisła w takiej odległości od krawędzi burty, iż dopiero wspólnym wysiłkiem Tomka, Nowickiego i porucznika Douglasa udało się wyciągnąć ją z nie lada opresji. – Coś ty chciała zrobić, sikorko?! – sapnął podenerwowany Nowicki. – Nigdy nie dotykałam góry lodowej – Sally tylko wzruszyła ramionami i razem z Douglasem oraz jeszcze kilkoma marynarzami ruszyła na mostek kapitański. – Ciekawska jak sroka na parapecie – dodał pod nosem Tomek, a Nowicki tylko pokręcił głową. Przyjaciele poszli za Sally, by po chwili dołączyć do reszty załogi. Na ich twarzach malowała się nadzieja. Minęło jeszcze

32 kilka chwil wytężonej uwagi. Byli już pewni: Saint Mary nie uderzy w górę lodową!

Przepływając tuż obok niej, jak zahipnotyzowani patrzyli na lodowe monstrum z wolna dryfujące niespełna metr od statku. Tomek poczuł na całym ciele chłodne mrowienie, a Sally przytuliła się do męża, mówiąc: – Brr! Niezbyt przyjemnie wita nas Alaska, dopiero co przypłynęliśmy na Północ, a już śmierć zajrzała nam w oczy. – Ależ Sally! – Tomek, całkowicie już uspokojony, otulił żonę swoją kurtką. – Znajdujemy się jeszcze na terytorium Kolumbii Brytyjskiej, która należy do Kanady, Alaska zaś jest częścią Stanów Zjednoczonych[12]. Słysząc te słowa, Nowicki skrzywił się z niesmakiem i mruknął cicho pod nosem:

33 – Ledwie uszliśmy z życiem, a chłopaczysko, jakby nigdy nic, wykłada tej młodej sroce geografię Ameryki. No, cóż… Ma chłopak nerwy… – Co tam szepczesz, Tadku? – spytał Tomek. – A nic, nic, brachu. Na mostek kapitański właśnie wszedł lekko kołyszącym się jeszcze krokiem kapitan McGregor. Pomimo panującego chłodu miał na sobie tylko koszulę i marynarskie spodnie, na które z dawno niestrzyżonych włosów ściekała mu woda. Tuż za jego plecami stał pierwszy oficer, porucznik Douglas. Przez krótką chwilę dwaj starzy marynarze spoglądali na siebie w milczeniu, gdy wtem McGregor roześmiał się nieco chrapliwie: – A to dobre! – mówił z wyraźnie irlandzkim akcentem. – Stary byk Nowicki ratuje moją łajbę z opresji. Jak tylko zobaczyłem tę kupę mięśni w porcie w Seattle, mówię do siebie: „Uważaj, McGregor! Tam, gdzie jest Nowicki, zaraz muszą być kłopoty!”. I niech mnie rekin szczypnie, jak nie miałem racji! Polak uśmiechnął się do starego kompana. – Eee… to nic takiego – powiedział skromnie. – Odwdzięczyłem ci się tylko za przysługę. Pamiętasz tę zaplutą budę w Aleksandrii? Ledwieś mnie wyciągnął z łap tych Anglików. McGregor roześmiał się głośno. – Przysługę!? – krzyknął. – To nie była żadna przysługa, tylko przyjemność. Stuknąć kilku zarozumiałych Anglików. Jako Polak rozumiesz dobrze, że my, Irlandczycy, zbytnio nie kochamy najeźdźców[13]. Do rozmowy wtrącił się Tomek. – Nie wspominałeś nam nigdy, Tadku, o tamtej przygodzie. – Eee… bo i nie ma o czym mówić, brachu! – Widząc zaciekawione spojrzenia, Nowicki szybko dodał: – No… zresztą,

34 jeśli chcecie, mogę wam o tym opowiedzieć w jakiejś wolnej chwili. – Trzymamy cię za słowo! – powiedziała Sally. Tymczasem grupka marynarzy stojących wokół z wolna topniała. Wkrótce na mostku kapitańskim zostali już tylko: Wilmowscy, Nowicki, kapitan McGregor oraz porucznik Douglas, który teraz próbował za wszelką cenę zatrzeć niekorzystne wrażenie, jakie wywarł na trojgu przyjaciołach. Chciał właśnie przeprosić Nowickiego, ale ten, czując, na co się zanosi, klepnął jedynie młodego oficera w ramię. – Nie zawsze człowiek jest taki, jak by chciał być. Następnym razem będzie lepiej! – powiedział kapitan, wesoło mrugając okiem. Porucznik Douglas wyprężył się z szacunkiem i zasalutował. Nowicki machnął tylko ręką. Jako że pora była jeszcze dość wczesna, kapitan McGregor, który widać już coraz mniej odczuwał skutki popołudniowego pijaństwa, zaprosił troje przyjaciół do oficerskiej mesy na kubek gorącej herbaty. Kilka minut później siedzieli już za wielkim stołem, w wyłożonej jasnym drewnem kajucie, a wokół unosił się aromat mocnej herbaty. Tomek pierwszy przerwał milczenie: – Tadku, już wielokrotnie ratowałeś naszą skórę, wyciągnąłeś z opresji na wodzie, pierwszy raz na groźnym Jeniseju na Syberii, drugi, nie tak dawno, na Nilu[14], no i teraz tu! Może powinieneś założyć na stałe jakąś bazę ratownictwa wodnego? – zażartował Tomek. – Eee… – Nowicki się skrzywił. – Mój drogi ojczulek zawsze mi powtarzał: „Tadek! Natura obdarzyła cię słusznym wzrostem i siłą, dlatego zawsze chroń tych, co są w potrzebie”, i tak już mi zostało, a na wodzie, brachu, wiesz przecież, że czuję się najpewniej.

35 McGregor wsłuchiwał się w słowa swego starego druha i kiwał głową. – O tak! Trzeba przyznać, że Teddy to gość w czepku urodzony! – Złego licho nie bierze! – powiedział rozbawiony Nowicki. – Ale – zadumał się przez chwilę – coś w tym jest… Pamiętacie wszyscy tę historię, kiedy przepowiedziano mi, iż nie zejdę z tego świata jako zwykły umarlak?[15] Wszyscy, nawet kapitan McGregor, przytaknęli zgodnie. – …więc i tamta przygoda, która przydarzyła mi się w podłym szynku gdzieś w slumsach Aleksandrii, dowodzi chyba, że ta wróżba może się spełnić. Nowicki usiadł wygodniej, wyciągnął przed siebie długie nogi, pociągnął łyk herbaty mocno zakrapianej ulubionym rumem jamajka i zaczął opowieść: – Kończył się właśnie rejs z Belfastu do Aleksandrii. Sam rejs był nie tyle ciężki, ile obrzydliwie nudny, no i ci Anglicy… Bo trzeba wam wiedzieć, że na statku prócz mnie jedynym nie- Anglikiem był nie kto inny jak stary wieloryb McGregor. Nie dosyć, że uprzykrzali mu życie jak tylko się dało, to i mnie swoimi wygłupami nieźle zaleźli za skórę. Parę razy miało już dojść między nami do jakiej takiej bitki, ale kapitan statku, choć Anglik jak oni wszyscy, trzymał brać marynarską na krótkiej smyczy. Mówiono po cichu, że jak tylko staniemy na parę dni w porcie w Aleksandrii, to te „fajwokloki”[16] ni mniej, ni więcej tylko spiorą nas na kwaśne jabłko. McGregor uśmiechał się tylko i od czasu do czasu kiwał potwierdzająco głową. Nowicki znów pociągnął spory łyk z kubka i ciągnął dalej: – Uradziliśmy z McGregorem, że bez sensu byłoby samemu włazić lwu w paszczę i pozostać na tej klekoczącej łajbie, zwłaszcza że kontrakt mieliśmy tylko do Aleksandrii.

36 Postanowiliśmy więc się wyokrętować i zaciągnąć na jakiś inny statek. Tak też zrobiliśmy. Szybko znaleźliśmy łajbę jednego Turka płynącego z towarem na Cypr. Jako że Turek ruszał dopiero za kilka dni, postanowiliśmy z McGregorem trochę pooglądać sobie miasto. I… – mrugnął wesoło do Irlandczyka, zawieszając na chwilę głos – …jak to zwykle bywa, zaokrętowaliśmy się w niezbyt uroczej, za to taniej knajpie. Pamiętam jak dziś: siedziałem właśnie za stołem, popijając jakieś podłej jakości piwo, gdy w drzwiach stanęli, nie kto inny jak nasi znajomkowie z tego angielskiego pudła. Zrobiło mi się trochę nieswojo. Tamtych było pięciu, a ja sam, bo McGregor poszedł wcześniej do portu zasięgnąć języka, kiedy dokładnie wypływamy. Tamci od razu mnie dojrzeli i dalej się do mnie dostawiać. Z początku wyglądało tylko na to, że chcieli się jedynie zabawić moim kosztem, a że było ich pięciu, mogli sobie na to pozwolić. Wtem jeden z nich zażądał, żebym z nimi wyszedł przed knajpę, niby że coś koniecznie muszą mi pokazać. Już ja dobrze wiedziałem, co to takiego było! Ja im na to, że nigdzie nie idę, bo mi tu wygodnie. Oni z uporem, że jak nie chcę po dobroci, to mogą mnie do tego inaczej nakłonić. I dalej! Dwóch chwyta mnie pod boki i próbuje wyprowadzić. Nie pozostałem im dłużny i zdzieliłem bez namysłu jednego w szczękę, drugiego gdzieś w ramię. Ale ich kompani, nie czekając na swoją kolejkę, wszyscy naraz rzucili się na mnie. Pięciu na jednego! I byłoby już całkiem niewesoło, bo powoli ciemne płatki zaczynały mi wirować przed oczami, gdyby nie nadbiegł McGregor. Z takim impetem i wściekłością ruszył na moich oprawców, iż w pierwszej chwili myśleli chyba, że to sułtan turecki ze swoimi janczarami na nich naciera. McGregor wykorzystał moment zaskoczenia i wyciągnąwszy mnie na wpół przytomnego, zawlókł na łajbę do naszego Turka. Nad ranem podnieśliśmy kotwicę, bo okazało się, iż mój kompan właśnie przybiegł z portu, aby powiedzieć, że Turek wypływa dzień

37 wcześniej. Ot, i cała historia – kończył opowieść Nowicki. – Ale gdyby nie McGregor, pewnie nie siedziałbym tu dziś z wami, tylko na łonie Abrahama popijał piwko… – Było, jak powiedziałeś, Teddy – odezwał się McGregor. – Dzisiaj pewnie i ja tobie zawdzięczam życie. Nie ma co. – Irlandczyk uderzył dłonią w kolano. – Dzielnie się spisałeś! – Eee… – skromnie podsumował stary marynarz. – Mieliśmy po prostu wiele szczęścia. – Nie to, co pasażerowie największego statku świata, Titanica – wtrącił Tomek. – Słyszeliście już o tym makabrycznym wydarzeniu sprzed kilku dni? Straszne… Wszyscy pokiwali głowami. Zrobiło się cicho i jakoś nieprzyjemnie. Pierwszy przerwał milczenie kapitan Nowicki: – Państwo wybaczą – wstał od stołu i ukłonił się z gracją – ale udam się na spoczynek. Dobranoc. – Odprowadzę cię – zaproponował McGregor. Obaj mężczyźni wyszli. W mesie zostali tylko Sally i Tomek. – Idziesz spać, kochanie? – zagadnęła Sally. – Ty idź – oparł Tomek. – Ja jeszcze chwilę porozmyślam. – Dobranoc – powiedziała niemal szeptem, całując męża w policzek. – Dobranoc. Tomek został sam. Statek płynął spokojnie. Pasażerowie ochłonęli już po niezwykłych wydarzeniach i również zaczęli udawać się na spoczynek. Było coraz ciszej. Tomek oparł głowę na dłoniach i jął przebiegać w myślach wydarzenia kilku ostatnich tygodni. Przypomniał sobie, jak kilka miesięcy po powrocie z niezwykle niebezpiecznej, jak okazało się już w trakcie, wyprawy do Egiptu, do ich mieszkania w centrum Londynu zapukał umyślny

38 przysłany przez prezesa Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Ów posłaniec wręczył Tomkowi zaproszenie na spotkanie w siedzibie Towarzystwa. Tomek, zaintrygowany wiadomością, w wyznaczonym czasie zjawił się w okazałym budynku. Bywał tu już wcześniej, a jego referaty etnograficzne o życiu Papuasów oraz Indian w puszczy amazońskiej zyskały niezwykły poklask wśród członków tej elitarnej organizacji. Mówiono nawet, że młody Wilmowski jest obdarzony równie wielkim talentem naukowym, co jego rodak Bronisław Malinowski[17], który od kilku już lat przebywał na stałe w Anglii.

Rosomak (Gulo gulo)

39 W wielkiej, reprezentacyjnej sali przyjął Tomka sam prezes Towarzystwa, który oznajmił mu, iż wspólnie z amerykańskim uniwersytetem w Chicago przygotowują wyprawę badawczą na Alaskę. Jej celem będzie przeprowadzenie rekonesansu wśród ludów zamieszkujących te dziewicze tereny[18]. Ze strony amerykańskiej miał na tę ekspedycję wyruszyć zespół pod kierownictwem Franza Boasa i Alfreda Kroebera[19], zaś ze strony angielskiej wyprawą pokierować miał właśnie on – Tomasz Wilmowski. Towarzystwo doceniło wartość prac przedstawionych przez młodego, ale posiadającego już niezwykłe doświadczenie podróżnicze Polaka. Tomek, usłyszawszy te słowa, był niemal natychmiast gotów zgodzić się na wszystko, jednakże opanowanie, którego zdążył się wyuczyć w trakcie wielu swoich wypraw, nakazało mu poprosić o kilka dni do namysłu. Prezes dodał jeszcze, że jako kierownik wyprawy będzie mógł skorzystać z przywileju i dobrać sobie dwóch współuczestników. Po powrocie do domu opowiedział wszystko Sally, która tak zapaliła się do wyjazdu na Alaskę, iż gotowa była zaraz pobiec do siedziby Towarzystwa i wyręczyć męża w potwierdzeniu gotowości do wyprawy. Tomek z trudem odwiódł ją od tego zamiaru. Sally jako archeolog miała nadzieję na jakieś ciekawe odkrycia. Pozostawała jeszcze kwestia trzeciego uczestnika. Rozwiązanie nadeszło samo. Otóż kapitan Nowicki, który często odwiedzał młodych Wilmowskich w ich londyńskim mieszkaniu, właśnie zjawił się u nich tego dnia. Na wieść o możliwości wyjazdu marynarz aż zatarł dłonie z podniecenia, bo jak wielokrotnie powtarzał, obrzydło mu już życie szczura lądowego. Nie było sensu dłużej zwlekać z ostateczną odpowiedzią. Nazajutrz, już w asyście Nowickiego i Sally, w tym samym pomieszczeniu, w którym Tomek gościł uprzednio, wspólnie wyznaczono datę wyjazdu i trasę podróży.

40 Niestety, na wyprawę nie mógł wyruszyć ani ojciec Tomka, ani ich wspólny przyjaciel Smuga; zarówno jeden, jak i drugi przebywali w Hamburgu, w przedsiębiorstwie Hagenbecka, przygotowując się do nowej ekspedycji. Był również z nimi stary kochany Dingo, którego od wyprawy do Egiptu stale trapiły przykre psie dolegliwości i który pod okiem specjalistów właśnie powoli dochodził do zdrowia. Przed wyjazdem zdążyli wymienić jedynie pożegnalne telegramy. Żałowali, iż nie mogą wyruszyć wszyscy razem. Z końcem marca, zaopatrzeni w listy polecające od Brytyjskiego Królewskiego Towarzystwa Geograficznego kierowane do amerykańskich kolegów, wyruszyli z portu w Belfaście do Nowego Jorku. Dalej przez Chicago, w którym zabawili dwa dni, udali się koleją do położonego na drugim końcu Stanów Zjednoczonych portowego miasta Seattle, a stamtąd, załadowawszy się na pierwszy lepszy statek płynący do Juneau, ruszyli na Alaskę. Ową jednostką okazała się być Saint Mary prowadzona przez kapitana McGregora. Tomek dopiero teraz zaczął zdawać sobie sprawę z tego, jak niewiele brakowało, by plany związane z wyprawą na Alaskę legły w gruzach, zanim jeszcze dotarli do tej północnej krainy. Mieli bardzo dużo szczęścia, że dokładnie w chwili zagrożenia znaleźli się z doświadczonym Nowickim na mostku kapitańskim. Kapitan wykazał, jak zwykle zresztą w takich sytuacjach, ogromne opanowanie i zdolności do chłodnej kalkulacji. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby złożyli wizytę na mostku kapitańskim trochę później. „Nie ma co – myślał Tomek. – Ładnie zapowiada się ta wyprawa… Ciekawe, co jeszcze przyniesie nam spotkanie z dziewiczą Północą”. Wilmowski wstał, zgasił lampę naftową i wąskim korytarzem przeszedł do kajuty. Sally już dawno spała. Tomek cicho, by nie

41 zbudzić żony, wsunął się do łóżka. Jeszcze przez kilka minut leżał, rozmyślając nad czekającymi ich fascynującymi przygodami. Wkrótce jednak zmęczenie wzięło górę. Powieki coraz bardziej ciążyły, nie mogąc odeprzeć nadciągającego nieuchronnie snu. Po chwili zmagań spał już w najlepsze.

42

omek zerwał się na równe nogi wiedziony instynktem wyrobionym w trakcie tysięcy kilometrów spędzonych T w podróży. W kajucie panował jeszcze półmrok, a koja Sally była już starannie zasłana. – Gdzież to ją znów wywiało tak wcześnie… – mruknął, strzepując resztki snu z powiek. Energicznym ruchem ściągnął z bulaja[20] niewielką derkę służącą za zasłonę. Dochodziła ósma rano, pierwsze promienie północnego słońca srebrzyły gładką toń fiordu. Szybko wciągnął na siebie odzienie. Saint Mary miarowo cięła fale kanału Gastineau oddzielającego część kontynentalną Alaski od wyspy Douglas, jednej z wielu w Archipelagu Aleksandra. Na pokładzie panowało poranne ożywienie. Tomek rozejrzał się, szukając Nowickiego i Sally. Część załogi krzątała się już w ustalonym codziennym rytmie. Pasażerowie stanowili typową, niezwykle barwną mieszankę Północy: ogorzali na twarzach mężczyźni mogli być zarówno eksploratorami, jak i traperami, kilku Indian lub Metysów siedziało z kamiennymi twarzami na nieco przybrudzonych derkach wprost na deskach pokładowych. Uwagę Tomka zwróciły duże północne psy – na pierwszy rzut oka krzyżówka husky i wilka. Cała ich sfora, mimo panującego

43 rozgardiaszu, była bardzo spokojna. Jedynie podnoszone raz po raz do góry nosy węszyły w krystalicznie czystym i wilgotnym powietrzu, rozpoznając znajome wonie północnej krainy. Przy lewej burcie Saint Mary stłoczyło się kilkadziesiąt osób, głównie kobiet z dziećmi. Oczy wszystkich skierowane były na wodną toń. Dzieci co chwila rozdziawiały buzie w zachwycie, a ich palce wskazywały niezwykłe przedstawienie rozgrywające się na kanale. Jeden rzut oka pozwolił Tomkowi stwierdzić, co takiego się dzieje. Raz po raz ponad wodną toń sprężystym ruchem wyskakiwały butelkowate kształty delfinów, sunących niemal równolegle z pękatą linią Saint Mary. Wilmowski spoglądał jak urzeczony na widowisko, choć widywał już wcześniej te ssaki towarzyszące statkom w różnych częściach świata. Ale tutaj, na Dalekiej Północy, ten widok wprawił go w wyjątkowo dobry nastrój. – Widzę, brachu, że i ciebie wzięło na całego. – Zza pleców Tomka niespodziewanie dobiegł tubalny głos kapitana Nowickiego. – Nie ma co, widok pierwsza klasa, a miejsce w pierwszym rzędzie, całkiem jak przy szynkwasie w Oberży Pod Czerwonym Wieprzem![21] – Rzeczywiście widok zaskakujący o tyle, że jesteśmy daleko na północ od obszarów, które z reguły zamieszkują te morskie ssaki. – Tomek wciąż nie odrywał wzroku od wyłaniających się i znikających w wodach fiordu delfinów. Pokład Saint Mary powoli zapełniał się pasażerami. – Chłopaczysko znów recytuje mi podręczniki fauny. – Kapitan westchnął dobrotliwie. – Zaraz, zaraz! A gdzież to porwałeś moją żonę, Tadku, tak wczesną porą? – odparował pytaniem przyjaciel. – Kiedy żeś, brachu, pochrapywał w najlepsze, twoja sikorka, nie przebierając nadto w środkach, kazała mi wstawać i towarzyszyć sobie w porannej wycieczce na pokład statku, bo…

44 – tu Nowicki zwinął dłonie jakby w rulon i naśladował głos Sally: – …butelkonose szproty podpływają pod naszą łajbę. Tomek roześmiał się głośno, klepiąc otwartą dłonią muskularne prawe ramię marynarza. – Widzę, że panowie od samego rana mają doskonałą zabawę moim kosztem. – Nagle pojawiła się przy nich Sally. – Ależ kochanie. Tadek jedynie mówił o twoim, przepraszam, waszym, tak wczesnym rankiem zniknięciu – tłumaczył się nieco zakłopotany mąż. Trójka przyjaciół zamilkła na kilka sekund, jakby wszyscy nabrali wody w usta. Pierwszy nie wytrzymał Nowicki, wybuchając donośnym śmiechem. – Nie ma co, brachu! Nasza sikorka owinęła sobie ciebie wokół palca jak lina maszt okrętowy w czasie szkwału. – Kapitan śmiał się w najlepsze, a Sally i Tomek mu wtórowali. – Mówiąc poważnie, to byłam niezmiernie ciekawa, czy wśród alaskańskich delfinów uda mi się dostrzec tajemnicze zwierzę, które Indianie nazywają qaqrat – wyjaśniła poważnie dziewczyna. – Z tego, co mi wiadomo, to qaqrat nie pochodzi z języka Indian, tylko jednego z dialektów Eskimosów Cup’ig z Mekoryuk, głównej osady na Nunivak Island – uściślił Tomek. – No, no, sroce spod ogona to żadne z was nie wypadło. – Nowicki aż gwizdnął z podziwu. – Szanowni rodzice ani przez chwilę nie żałują choćby jednego centa wyłożonego na waszą naukę, ale szczerze wątpię w kolejnego morskiego czy innego potwora, którego nie odkrył jeszcze człowiek. – Oj, Tadku! A pamiętasz wyprawę w poszukiwaniu tajemniczego okapi?[22] – żachnął się Tomek. – I tu mnie masz, brachu! Starzeję się i pamięć dobra, ale krótka, jak mówi mój kochany ojczulek.

45 – Ściśle rzecz biorąc, samo słowo qaqrat oznacza dokładnie „mors-bestia”. – Sally dorzuciła swoje trzy grosze. – Wszystko to prawda i jeszcze raz prawda – wtrącił się kapitan McGregor, który do tej pory obserwował tę trójkę z mostka kapitańskiego i postanowił do nich dołączyć. – Jednakże sami Eskimosi, wśród których, podobnie jak u Indian, jest wiele różnych grup, wolą o sobie mówić Inuit[23], co oznacza po prostu ludzie, zaś nazwę Eskimosi traktują obraźliwie. – Dzień dobry, kapitanie – powitała go Sally, również Nowicki i Tomek przyjaźnie skinęli głowami. – Myślałam, że nie ma w tym nic obraźliwego. Nasi australijscy krajowcy nie mają żadnych złych skojarzeń ze słowem aborygen. – O ile słowo aborygen, z angielskiego ab origine, oznacza „tych, którzy byli tu od początku”, to słowo Eskimos znaczy tyle, co „zjadacz surowego mięsa” – tłumaczył McGregor. – To są dla nas ważne i przydatne informacje, szczególnie, że wiele grup tych krajowców zamieszkuje wybrzeże i wyspy Alaski[24] – przyznał Tomek. – My tu o rybach, my tu o grzybach, a mnie kiszki marsza grają – wesoło wtrącił Tadeusz. – Właśnie z takim zaproszeniem do was przyszedłem. – McGregor wskazał zachęcająco na kapitańską mesę. – Spójrzcie tam! – krzyknęła nagle podekscytowana Sally, spoglądając za burtę. Cała czwórka niemal równocześnie odwróciła głowy. Kilkadziesiąt metrów od burty Saint Mary dało się dostrzec majestatycznie sunące ciemne kontury wielorybów. Kilkudziesięciotonowe cielska raz po raz wyskakiwały w górę, by po sekundzie rozpruć toń fiordu na tysięczne kawałki.

46 – To wal szary – bez wahania stwierdził Nowicki. – Ten morski olbrzym jest w stanie przemierzyć tysiące kilometrów w poszukiwaniu dogodnych łowisk i cieplejszej wody[25]. – Dlatego też wśród marynarzy dostał przydomek maratończyk – dodał McGregor. – Wielokrotnie spotykałem statki wielorybnicze, a i mnie samemu los zrządził na takiej łajbie popływać. – Nowicki ściszył głos i lekko opuścił głowę. – Powiem ci, brachu, że do tej pory mam przed oczami sceny z połowów tych ssaków. Krew i ból… Wale lekko odbiły w kierunku linii brzegowej, gdzie z reguły woda jest cieplejsza, pozostawiając Saint Mary w samotnej żegludze. – Śniadanie czeka! – ponaglił kapitan. Po chwili cała czwórka siedziała w niewielkiej, ale wygodnie urządzonej kapitańskiej mesie. Na stole mieli: pieczeń z łosia, suszone ryby, fasolę z puszki i ciemne podpłomyki. Tadeusz i Tomek pochłaniali ogromne ilości jedzenia; kolejne kawałki łosiowego mięsiwa zagryzali podpłomykami. Dodatkowo Nowicki na każdy kawałek cienkiego pieczywa nakładał pokaźną łychę fasoli. Uwagę Sally zwróciła jakaś wysuszona pasta w metalowej miseczce. – To pemikan z jelenia karibu – pospieszył z wyjaśnieniem Irlandczyk, a widząc, że dziewczyna nie rozumie, dodał: – Pemikan to suszone mięso bizona, łosia lub jelenia, które po całkowitym wyschnięciu ściera się na proszek, dodając czasem suszonych jagód i odrobinę łoju. To stary sposób Indian na konserwowanie i transportowanie żywności. Wystarczy garść wrzucić na gorącą wodę, aby otrzymać pożywną zupę. Można też żuć go na surowo. Pemikan, moi drodzy, uratował niejedno życie na Północy.

47 – Chętnie spróbuję tego miejscowego specjału. – Nowicki sięgnął po pemikan. – Mój szanowny ojczulek zawsze mawiał: „Jedz, co jest, bo wełna nie wełna, aby kiszka była pełna”. Ostatnie zdanie wywołało śmiech na twarzach śniadających. Wtem w drzwiach mesy pojawił się jeden z marynarzy i zameldował, iż właśnie dopływają do Juneau. Trójka podróżników udała się po bagaże do swoich kajut, a McGregor zajął się przygotowaniami do cumowania. Po kilkunastu minutach Tomek, Sally i Nowicki stali już przy burcie gotowi do zejścia na ląd. Jako doświadczeni podróżnicy mieli ze sobą jedynie bagaż podręczny, bo wiedzieli, że niezbędnych zakupów dokonuje się zawsze na miejscu. Na nadbrzeżu portowym tłoczyły się tłumy. Saint Mary, prowadzona wprawną ręką McGregora, powoli wpływała do basenu portowego. Niełatwo tu było cumować. Tomek miał dłuższą chwilę na poczynienie obserwacji topograficznych. Kanał Gastineau, którym dopływali właśnie do portu, wciskał się pomiędzy dwa górskie pasma, wypiętrzające się do 1200 metrów nad poziom morza. Gdzieś na ich szczycie rozciągało się wielkie pole lodowe zwane Juneau Icefield[26], zaś nieco niżej, niemal do samego brzegu, królowała zieleń strzelistych świerków. Jęzory lodowca raz po raz wrzynały się w twardą skałę, tworząc w najgorętsze lata życiodajne strumienie zasilające kanał. Syrena okrętowa dała sygnał przypadkowym gapiom na nadbrzeżu i niecierpliwiącym się pasażerom na statku – ostrzeżenie przed zbytnim zbliżaniem się do krawędzi basenu portowego. Doświadczona ręka trzymająca ster, przy wsparciu miejscowego pilota znającego doskonale portowe mielizny i wiry, powoli i niemal z wdziękiem zatrzymała Saint Mary; dokładnie w miejscu, w którym właśnie ustawiono trap. Po chwili pasażerowie zaczęli opuszczać pokład parowca.

48 Trójka podróżników przed zejściem na ląd chciała jeszcze pożegnać się z kapitanem. Do tej pory był zbyt skoncentrowany na cumowaniu. Pożegnalnym uściskom Nowickiego i McGregora nie byłoby końca, gdyby nie rezolutna Sally, która z uśmiechem, acz stanowczo, rozdzieliła ściskających się marynarzy. Irlandczyk, trzymając jeszcze sękatą dłoń Nowickiego w swojej, zbliżył twarz do ogorzałej twarzy przyjaciela i powiedział: – Uważaj na siebie, stary kompanie. Nie chciałem tego mówić przy twoich młodych przyjaciołach, ale dziwne słuchy dochodzą z Północy. Coś czai się w górach, giną bez śladu poszukiwacze złota, geologowie i inni przepadają bez wieści. Nowicki słuchał w skupieniu. – Podobno John Fribes pływa na swojej łajbie wzdłuż Wysp Aleuckich – dodał McGregor. – Ten sam John Wieloryb Fribes?! – spytał zaskoczony marynarz. – A niech mnie kule biją! To ci dopiero historia. Dobrze wiedzieć. Kogo i co los przyniesie… Dziękujemy za wszystko i do zobaczenia, brachu! – To ja dziękuję – rzucił kapitan, unosząc przyjacielsko dłoń na pożegnanie. Tłum w porcie i na nadbrzeżu stanowił jeszcze barwniejszą mieszankę niż pasażerowie Saint Mary. Już na pierwszy rzut oka można było z łatwością stwierdzić, że jest to pierwsze zetknięcie Północy z resztą świata: o ile pasażerowie w znakomitej większości byli stosunkowo schludnie ubrani, o tyle miejscowi przywdziali wszelką pstrokaciznę. Nierzadko mieli też na sobie stroje częściowo wykonane ze skór i z futer. Wokół panował gwar i rozgardiasz. A nad wszystkim rozlegało się nieustające ujadanie. Dziesiątki psich gardeł nie odpoczywały ani chwili.

49 Większość psów znacznie bardziej przypominała wilki niż udomowionego od tysięcy lat najlepszego przyjaciela człowieka. Tomek znów zwrócił uwagę na Indian, którzy w całkowitym milczeniu uwijali się przy rozładunku, objuczając z wielką wprawą kolejne psy. – Och, Tommy, będziesz miał jeszcze wiele okazji do poczynienia obserwacji. – Sally ciągnęła męża za rękaw. – A na razie chciałabym się porządnie wyspać i wykąpać. – Racja, racja – wtórował jej Nowicki. – Ty, podobnie jak twój szanowny ojczulek, nie możesz oderwać oczysk od tubylców, a mnie, mówiąc szczerze, zupełnie znudziły się już suszone ryby i fasola z puszki. – Oj, Tadku, Tadku… Coś mi się wydaje, że zacząłeś się starzeć i już nie w głowie ci przygody i podróże, a tylko wygodne łóżko i wyszukane potrawy – odparował Tomek pobłażliwie. – Ha, coś w tym jest – przyznał marynarz. – Poszukajmy zatem naszego hotelu. Mając tylko podręczne, niezbyt ciężkie bagaże, ruszyli w miasto. Portowy gwar zostawili za sobą. Juneau, które od 1906 roku było stolicą Alaski, stanowiło dość osobliwe połączenie nie tak jeszcze odległej historii, związanej z gorączką złota, i nowoczesnego centrum administracyjnego najmłodszego stanu Ameryki Północnej. Wprost z portu wpadało się w szeroką ulicę, zabudowaną częściowo domami murowanymi z cegły, z reguły jedno- lub dwupiętrowymi, a częściowo niskimi, parterowymi domkami w całości stawianymi z drewnianych bali. Od głównej arterii miasta rozchodziły się węższe uliczki o nieutwardzonym podłożu, które o tej porze roku z reguły były wypełnione wolno schnącym błotem. Dlatego też zarówno po jednej, jak i drugiej stronie większości ulic i uliczek znajdował się rodzaj drewnianej platformy służącej mieszkańcom jako chodnik.

50 – No, brachu! – Nowicki sapnął, przerzucając z ramienia na ramię marynarski worek, do którego doczepił wcześniej bagaż Sally, po to, by – jak to rubasznie ujął – skrzydełka sikorce nie odpadły. – Prowadź pod tego Niebieskiego Jelenia! – Żółtego Łosia, Tadku. Nasz hotel nazywa się Pod Żółtym Łosiem. – Niebieski czy żółty – nieważne, byle nie był po drugiej stronie miasta. Słyszałem, że podobno Juneau jest największym miastem całej Ameryki. A długie marsze z majdanem na grzbiecie nie są moją specjalnością. – Masz rację. – Tomek puścił mimo uszu uwagę na temat trudów tego spaceru. – Rzeczywiście stolica Alaski jest obecnie największym miastem w całych Stanach i niemalże równym łącznej powierzchni stanów Rhode Island i Delaware. – Nie ma co! Pocieszyłeś mnie jak morska sól peklowaną flądrę w drewnianej beczce! – zadrwił marynarz, ścierając krople potu z czoła. – A oto i hotel Pod Żółtym Łosiem – oznajmiła Sally, wskazując piętrowy, murowany budynek po drugiej stronie ulicy. – Wreszcie! – mruknął Nowicki z widoczną ulgą. Przez masywne drewniane drzwi weszli do środka. Wnętrze w niczym nie przypominało ani hoteli europejskich, ani nawet tych oglądanych w trakcie ostatniej wyprawy do Egiptu. Główna sala tworzyła regularny kwadrat ze ścianami, na których wisiały liczne trofea myśliwskie: skóry niedźwiedzi, karibu i łosi. Szczególną uwagę Tomka przykuła wypchana głowa niedźwiedzia polarnego z otwartym pyskiem; od jakiegoś czasu coraz częściej miał mieszane uczucia co do prezentowania galerii martwych zwierząt jako triumfu człowieka nad przyrodą. Była jeszcze dość wczesna godzina i jedynie kilku gości przy dwóch stolikach jadło śniadanie, a przy długim na kilka metrów

51 szynkwasie, który, jak się okazało, był równocześnie hotelową recepcją, stał schludnie ubrany mężczyzna w średnim wieku. Delikatny ciemny wąsik, świeżo nałożona na włosy brylantyna oraz oślepiające bielą rękawy koszuli silnie kontrastowały z surowym wnętrzem hotelu.

– Jestem Kent. Kent Williams. Czym mogę służyć, sir? – spytał recepcjonista z silnym brytyjskim akcentem. – Mamy rezerwację na nazwisko Wilmowski. – Sally wyręczyła Tomka. Williams jedynie rzucił okiem na coś, co przypominało hotelowe rezerwacje wykonane na jednej kartce, potem spojrzał przyjaźnie na trójkę przyjaciół i odparł: – Tak jest. Pokoje państwa zostały wynajęte przez Uniwersytet Chicagowski[27] i czekają już od kilku dni na wasze przybycie. – Uśmiechnął się służbowo i dodał z dumą: – Rezerwacja przyszła

52 bezpośrednio do nas telegramem z Chicago. Witajcie w Juneau dwudziestego wieku! – Dziękujemy – odrzekł Tomek nieco zaskoczony uprzejmością recepcjonisty. – Jeżeli to wszystko, to chcielibyśmy udać się na odpoczynek. – Jeszcze jedno. Pan Walter Eli Clark[28] prosił przekazać, aby jak najszybciej zechciał pan, sir Wilmowski, przybyć do jego biura. To ważne. – Williams nachylił się nad lśniącą od częstego polerowania ladą hotelową. – A kim jest pan Clark? – To gubernator Alaski. A jego biura mieszczą się dwie przecznice stąd. Na Nowickim, choć nie dawał tego po sobie poznać, zrobiło to wrażenie. – No, brachu, jeśli taka fisz jak szanowny gubernator zaprasza na pogawędkę, to nie ma co, musisz drałować jak raz! – Tak, tak, Tommy. – Sally wsparła marynarza. – To pewnie coś ważnego, skoro sprawa nie może poczekać. Ty, kochanie, idź, a my z Tadkiem wszystkim się zajmiemy. – Ha, skoro decyzje już zostały podjęte, to nie ma co marudzić – zgodził się Tomek. Rzeczywiście, biura gubernatora Alaski mieściły się trzysta metrów od hotelu. Mimo że stolica Alaski wielkością swojego terytorium dorównywała wschodnim stanom, to w europejskich realiach byłaby raczej kameralnym, prowincjonalnym miasteczkiem. Tomek wciągnął głęboko w płuca północne powietrze: zapach szybko ustępującej z miasta zimy łączył się z charakterystyczną wonią suszących się tu i ówdzie wprost na drewnianych chodnikach ryb. Podróżnik zwrócił uwagę na sposób suszenia zapożyczony z całą pewnością od miejscowych Indian: na linkach rozciągniętych wewnątrz drewnianych ram leżały liczne w tutejszych wodach: czawycze, nerki i kiżucze[29].

53 Biura gubernatora Waltera Eli Clarka mieściły się w parterowym, murowanym budynku, którego południowa część schodziła łagodnie ku kanałowi Gastineau. W przeciwieństwie do innych rezydencji gubernatorskich, które Tomek miał okazję odwiedzać w trakcie swoich podróży[30], ta alaskańska prezentowała się nader skromnie, by nie powiedzieć, ubogo. Niezbyt przestronny hol utrzymany w brązowej tonacji służył równocześnie jako poczekalnia i recepcja. Ściany wyłożono głównie mapami Alaski pochodzącymi z różnych okresów. Za niewielkim biurkiem wciśniętym pomiędzy regały z papierami siedział schludnie ubrany mężczyzna w średnim wieku. Tomek zwrócił uwagę na nieco ciemniejszy kolor skóry, mocno wystające kości policzkowe oraz długie, czarne włosy zaczesane gładko do tyłu. Indianin – pomyślał bez wahania. Na widok gościa mężczyzna wstał i bez zbędnych gestów wskazał skinieniem głowy na ciemne dębowe drzwi tuż za nim. Lekko je uchylił. – Gubernator oczekuje. – Niski, metaliczny głos Indianina z wyraźnym akcentem, świadczącym, że jego angielski to język wyuczony, przydawał sytuacji większej tajemniczości. Biuro gubernatora, podobnie jak hol, również było skromnie urządzone. Wzrok przykuwały dziesiątki szkiców, planów oraz notatek rozłożonych niemal w całym pomieszczeniu. Walter Eli Clark miał około czterdziestu kilku lat. Ciemne, starannie ułożone włosy zaczesywał na prawą stronę. Miał inteligentne spojrzenie i przenikliwe, wręcz lodowo błękitne oczy. – Sir Thomas Wilmowski, nieprawdaż? Miło, naprawdę bardzo mi miło, że Alaska może powitać wytrawnego podróżnika. – W głosie Eli Clarka pobrzmiewała szczerość. – Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na takie miano, ale bardzo się cieszę, panie gubernatorze – uprzejmie odpowiedział Tomek.

54 – Well, pańska sława za panem kroczy, sir Wilmowski. Mów mi Walter. – Gubernator wyciągnął przyjaźnie dłoń. – Tak będzie prościej i szybciej, zwłaszcza że czas to najcenniejszy towar. – Tomasz. – Wilmowski był nieco zaskoczony. – Wybacz, że niczym nie częstuję, ale, jak sam widzisz, pracujemy tu w nieco, cóż… spartańskich warunkach. Na razie, oczywiście. Spójrz tutaj. – Gospodarz zapraszającym gestem wskazał przestronne okno. – To nasza nowa siedziba, nowe serce Alaski! – triumfalnie podniósł głos. Za oknem roztaczał się widok wielkiej budowy. Dziesiątki wozów zaprzężonych w muły transportowały drewno i inne materiały budowlane. Kominy z doraźnie zorganizowanych cegielni zasnuwały dymem plac i okolicę budowy. A kilkuset robotników uwijało się nad wyrastającymi już z ziemi murami. – To nasz Kapitol[31], siedziba władz nowego stanu. Mózg i jądro Alaski – z dumą rzekł gubernator. – Cywilizujemy ten kraj bogatsi o doświadczenia z kolonizacji Dzikiego Zachodu[32], próbując unikać błędów; tak, tak, mój drogi przyjacielu, nie boję się użyć tego słowa – błędów. – Ma pan na myśli… przepraszam. Masz na myśli to, co stało się z Indianami? – Oczywiście! I nie tylko z nimi. Indianami, bizonami, ziemią zniszczoną w wyniku niemal rabunkowego poszukiwania złota w Kalifornii, i rzeką Fraser[33]. Alaska, mój przyjacielu, to nadzieja na zupełnie nową rzeczywistość – ciągnął Eli Clark. – I dlatego właśnie musimy za wszelką cenę nie dopuszczać do konfliktów z tubylcami: Indianami, Eskimosami czy Aleutami. – Bardzo bym chciał, jako Polak, który wie, co to niewola, aby tak było. Poznałem nieco realia życia w Indian w rezerwacie, bawiąc kilka lat temu w Arizonie i Nowym Meksyku[34], i szczerze im współczuję – przyznał Tomek.

55 – Brawo, młody człowieku! Widzę, że bardzo dobrze się rozumiemy. A teraz do rzeczy. Usiądźmy. – Eli Clark wskazał dłonią fotel. – Jako że to największy stan, rząd federalny administruje tu ogromnym terytorium zaczynającym się daleko na północy, tuż przy granicy z Rosją, przez Cieśninę Beringa, a kończącym się daleko na południu. Posterunki wojskowe i faktorie są jedynie w największych miejscowościach, a znacząca część to jeszcze białe plamy. Zdajemy sobie sprawę, że Alaska to teren, gdzie jest nie tylko złoto, ale również i inne cenne zasoby, jak: srebro, platyna, rudy miedzi, cyny, niklu. To ogromne bogactwo, na które ostrzą sobie zęby nie tylko rząd federalny, ale również różne typy spod ciemnej gwiazdy. Tomek słuchał wywodu gubernatora z coraz większą uwagą. – Otóż, aby zbadać ten ogromny obszar, wysyłamy od jakiegoś czasu różne ekipy badawcze w głąb stanu. Z reguły składają się z geologów, geografów oraz, od pewnego czasu, również i antropologów. Chcemy wiedzieć, czym – jako najmłodszy i największy stan – dysponujemy i będziemy dysponować w przyszłości. Szczególnie po jednej grupie, której celem było spenetrowanie rejonu masywu McKinleya, czy też, jak wolą miejscowi, Denali, rząd spodziewa się nadzwyczajnych rezultatów. Grupie przewodzi Jack Nielsen, namaszczony przez samego Alfreda Brooksa. Całą wyprawę finansuje milioner i filantrop John Davison Rockefeller z Chicago, który nie ukrywa swoich zamiarów eksploatacji nowo odkrytych złóż. – To jest ta grupa, do której wraz z antropologami z Chicago mamy dołączyć z ramienia Królewskiego Towarzystwa Geograficznego? – Tomek badawczo spoglądał na gubernatora. – Dokładnie ta sama! I tu dochodzimy do sedna, przyjacielu. Otóż od jakiegoś czasu nie mamy z nimi żadnego kontaktu. Wysłani kurierzy z informacjami nie wrócili, a w umówionym

56 wcześniej miejscu przekazania aprowizacji nikt nie czekał, co oznacza, że… – Eli Clark ściszył głos. – …że coś musiało się wydarzyć – dokończył Tomek. – Niestety tak, przyjacielu. Dodatkowo dochodzą do nas informacje, że na Północy, właśnie w rejonie operowania wyprawy Nielsena, znikają inni eksploratorzy. W takiej sytuacji zmuszony byłem unieważnić wszystkie zgody na zgłoszone wcześniej wyprawy, jak również wycofać te ekipy, które dopiero co wyruszyły z Juneau.

– Czy to znaczy, że nasza wyprawa nie dojdzie do skutku? – spytał Wilmowski wyraźnie zaniepokojony. – Niestety, grupę antropologów z profesorem Franzem Boasem na czele, do której mieliście dołączyć, już odprawiłem z powrotem. Jako przedstawiciel rządu federalnego jestem zobligowany stosować się do procedur i zaleceń Waszyngtonu, a te są jednoznaczne. Tomek uważnie śledził gesty gubernatora i jako baczny obserwator wyczuł, że ten nie powiedział mu wszystkiego.

57 – Jest chyba coś, o czym chcesz mi powiedzieć, prawda? – Brawo po raz kolejny! – niemal wykrzyknął Clark. – Widzę, że nie tylko jesteś doskonałym podróżnikiem, ale też znasz się na ludziach. To niezwykle cenne. Masz rację. Jest coś jeszcze. – Miałem doskonałych nauczycieli – odparł skromnie Tomek, mając na myśli ojca, Smugę oraz Nowickiego. – To, co teraz powiem, musi pozostać między nami. Decyzję, którą podejmiesz, uszanuję, oczywiście. – Gubernator przysunął się bliżej i wyciągnął z kieszeni marynarki ozdobną kopertę. – To dla ciebie, przyjacielu. Wilmowski, czując rosnące podniecenie, jednym ruchem otworzył kopertę i wyjął z niej złożoną na trzy kartkę, na której starannym odręcznym pismem napisano: Bardzo liczę na Pana pomoc, mister Wilmowski. Szczerze oddany, John Davison Rockefeller PS We wszystkich sprawach reprezentuje mnie drogi Walter Eli Clark.

*

Młody podróżnik spojrzał na gubernatora pytająco, a ten z uśmiechem wyjaśnił: – Jak wspomniałem, pan Rockefeller jest osobiście zaangażowany w odnalezienie wyprawy Nielsena i jest gotów niezależnie od wyniku przekazać honorarium w wysokości pół miliona dolarów[35] w zamian za kontynuowanie wyprawy mimo federalnego zakazu. – Eli Clark wypowiedział to zdanie na jednym oddechu. Tomek czuł, jak dreszcz emocji miło łechce jego zmysły. Perspektywa kontynuacji wyprawy na Północ jako misji ratunkowej była aż nadto kusząca. Bez zbędnego namysłu odparł krótko:

58 – Zgadzam się. – Byłem niemal pewien, że się zgodzisz, mój drogi! – wykrzyknął gubernator. – Pan Rockefeller jest gotów nie tylko wypłacić honorarium, o którym wspomniałem, ale zaofiarować wszelką pomoc w organizacji i przeprowadzeniu wyprawy, w tym… – uśmiechnął się tajemniczo – w transporcie na Północ. Czy słyszałeś o sterowcach? – To wielkie balony z napędem silnikowym. – Zgadza się. Ich konstruktor Ferdinand von Zeppelin[36] jest przyjacielem pana Rockefellera i korzysta również z jego funduszy na testowanie tego nowoczesnego środka transportu. Z telegramu, który dziś otrzymałem, wynika, że jutro powinien czekać na was tutaj, w Juneau. – To niezwykłe. Latać jak Ikar… – Tomek był wyraźnie podekscytowany, choć przez lata pełnych niebezpieczeństw wypraw nauczył się panować nad emocjami. – Taka właśnie jest Alaska dwudziestego wieku! To, co niemożliwe, jest realne. – Gubernator triumfował. – Z mojej strony oferuję wam pomoc w postaci przewodnika. To Indianin, ale bardzo dobrze mówiący po angielsku. Zdaje się, że nawet jakiś czas spędził w Europie. Niewiele mówi, ale świetnie orientuje się w terenie. Powinien zresztą już na ciebie czekać pod Żółtym Łosiem. Zatem? – Zatem na Północ! Przy krótkim pożegnaniu z Tomkiem gubernator obiecał stawić się jutro przed południem i pomóc w doborze niezbędnego ekwipunku.

*

Wilmowski wracał szybkim krokiem pod Żółtego Łosia. Myśli kłębiły mu się pod jasną czupryną, a ekscytacja propozycją Eli

59 Clarka i Rockefellera dawała o sobie znać wypiekami na twarzy. Dochodziło południe. Był już niemal przy drzwiach hotelowych, gdy usłyszał dobiegające z wnętrza podniesione głosy i krzyki, wśród których jeden wydał mu się szczególnie znajomy. – Tadek! – krzyknął Tomek i z impetem wpadł do głównego holu. Jego oczom ukazał się zatrważający widok. Trzech mężczyzn leżało na deskach hotelowych i wiło się z bólu. Dwóch innych próbowało nacierać na Nowickiego opartego o ścianę z uniesionym w dłoni drewnianym stołkiem. Tuż obok marynarza w morderczym uścisku z kolejnymi dwoma napastnikami tkwił nieznajomy mężczyzna. Porozbijane meble i potłuczone szkło na podłodze dopełniały obraz. Tomek szybko ocenił sytuację i wyciągnął swojego kolta model 1910 – bez zastanowienia oddał trzy strzały w powietrze. Głuchy odgłos wystrzałów wyraźnie otrzeźwił i atakujących, i atakowanych. – Stać! Wszyscy stać! Już! – krzyknął. Na schodach zauważył jeszcze wylęknioną twarz Sally. – No, brachu! W samą porę! Te ptaszki gotowe jeszcze wyfrunąć bez pożegnania – wysapał z trudem Nowicki, gotując się wszak do ataku drewnianym stołkiem. – Tadku, dość! Powiedziałem dość! A wy – zwrócił się do napastników i lufą kolta wskazał drzwi – zabierajcie się stąd! Natychmiast! Mrucząc przekleństwa pod nosem i podtrzymując się nawzajem, ale bez zbędnego marudzenia, cała ósemka ruszyła do wyjścia i po chwili zniknęła za drzwiami Żółtego Łosia. – Co tu się stało?! Sally zbiegła ze schodów i przytuliła się do męża.

60 – Ano nic takiego. Ci dżentelmeni nie życzyli sobie obecności przy barze tamtego jegomościa, a gdy ten nie usłuchał ich, powiedzmy, prośby, chcieli go wyrzucić przez zamknięte drzwi – relacjonował Nowicki. – Ale z jakiego powodu? – dopytywała Sally. – Zdaje się, że nie lubią Indian – tłumaczył marynarz. – No musiałem zareagować, bo tamci naprawdę gotowi byli zrobić chłopakowi krzywdę. – Dobrze się sprawiłeś, Tadku. Stawanie po stronie słabszych to nasz obowiązek. – …jak zwykł mawiać słusznie twój szanowny ojczulek – dokończył Tadeusz. Tomek przez chwilę przyglądał się Indianinowi siedzącemu wciąż na podłodze. Było w nim coś znajomego. – Nic ci się nie stało? – spytał z troską i podszedł bliżej. Przez chwilę panowała cisza. – Mój brat Nah’tah ni yez’zi i Grzmiąca Pięść kolejny raz ratują życie Czerwonego Orła[37] – odezwał się Indianin. – Czerwony Orzeł?! To naprawdę ty?! – krzyknęli prawie równocześnie wszyscy troje. – Ugh! Ten sam, moi biali bracia.

61

ółnocny świt powoli wkraczał w jeszcze drzemiącą o tej porze roku alaskańską noc. Tu i tam coraz rzadszym P odgłosom nocnych bywalców puszczy zaczynały towarzyszyć poranne śpiewy ptactwa i coraz głośniejsze pomruki lasu. Tomek nie mógł spać. Nieoczekiwane spotkanie z przyjacielem sprzed kilku lat oraz bliska perspektywa kolejnej wyprawy ratunkowej[38] na Północ skutecznie spędzały mu sen z powiek. Zwłaszcza opowieść Czerwonego Orła, z którym upłynął mu cały wieczór sam na sam, wywarła na nim szczególne wrażenie. Nie chcąc budzić Sally, wymknął się nad ranem z pokoju hotelowego i znalazł cichy zakątek tuż przy głównym holu Żółtego Łosia. Przez dłuższą chwilę nie mógł zebrać myśli. Wodząc wzrokiem po ścianach, natknął się na masywny regał z książkami i gazetami. W większości były to stare wydania „Juneau & Alaska Magazine”. Tomek przekładał beznamiętnie z miejsca na miejsce numery czasopisma o zatłuszczonych stronach. Nagle jego uwagę przykuł niemal zupełnie nietknięty numer z wiosny 1912, w większości poświęcony właśnie powołanemu do życia nowemu stanowi.

62 Szczególnie zainteresował Wilmowskiego artykuł niejakiego Baldwina Harta o historii Juneau. Pierwszym Europejczykiem, który dotarł w te okolice, był Joseph Whidbey, nawigator okrętu Discovery, biorącego udział w ekspedycji George’a Vancouvera[39] w latach 1791–1795. Początkiem sierpnia 1794 roku, płynąc z Południa, Whidbey dostrzegł małą wyspę w połowie długości fiordu. Poza krótkim zapiskiem w dzienniku pokładowym o „wyspie z lodu” nie znalazły się tam żadne inne informacje na jej temat. Słuch o Juneau na ponad sto lat zaginął. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku w związku z wybuchającymi raz po raz gorączkami złota o wyspie zrobiło się głośno. W 1880 roku niejaki George Pilz z alaskańskiego Sitka zaoferował nagrodę każdemu, kto doprowadzi go do złotonośnych pól. Na jego ofertę odpowiedział Kowee, wódz plemienia Auka, który zgłosił się do niego z kilkoma bryłkami złota. Pilz wysłał do Juneau grupę poszukiwaczy, jednak podczas pierwszej wyprawy uznali oni te tereny za mało interesujące. Namawiany przez Kowee Pilz ponownie skierował w okolice kanału Gastineau swoich ludzi: Joego Juneau i Richarda Harrisa, którzy ku swemu zaskoczeniu znajdowali wszędzie bryłki złota wielkości grochu i fasoli. Osiemnastego października 1880 roku wyznaczyli oni zajmujący sześćset pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych obszar i utworzyli tam obóz górniczy. W czasie niecałego roku obóz przekształcił się w małe miasteczko – pierwsze na Alasce od czasu jej wykupu przez Stany Zjednoczone. Początkowo określano je mianem Harrisburg (od nazwiska Richarda Harrisa), chwilę później przemianowano na Rockwell, na cześć komandora podporucznika Charlesa Rockwella. A w 1881 roku miasto otrzymało swoją obecną nazwę, utworzoną od nazwiska odkrywcy i poszukiwacza złota Joego Juneau. W 1906 roku, po spadku zysków z wielorybnictwa i handlu futrami, znaczenie

63 dotychczasowej stolicy Alaski, Sitki, zaczęło maleć i siedzibę władz przeniesiono do Juneau. Ono zyskało wówczas status największego miasta stanu. – A, tu żeś się zadekował, brachu! – Nowicki stał w drzwiach, przeganiając resztkę sennego zesztywnienia z potężnych mięśni karku. – Nie mogłem spać, Tadku. Opowieść Czerwonego Orła o jego losach po wyjeździe z rodzinnej Arizony zupełnie nie pozwoliła mi zmrużyć oczu. – Ano właśnie, opowiadaj, brachu, zanim twoja sikorka zacznie zasypywać cię setką dodatkowych pytań. – Nowicki zawiesił głos i dorzucił z uśmiechem: – Zresztą i tak będziesz musiał opowiedzieć całą historię jeszcze przynajmniej ze trzy razy. – Czerwony Orzeł będzie mógł to zrobić osobiście. To właśnie on jest naszym przewodnikiem w wędrówce na północ, Tadku – oznajmił Tomek. – To ci historia! Coś ci powiem, chłopcze. – Z tonu Nowickiego przebijała opiekuńczość, której nijak nie mógł się wyzbyć. – Choć powinienem przez te wszystkie lata już dawno przyzwyczaić się do tego, że kompanowanie Wilmowskim zawsze pełne jest rzeczy niemożliwych, to jednak wciąż bywam zaskoczony. – Tu się całkowicie zgodzę. Ta historia rzeczywiście jest zupełnie nieprawdopodobna, ale bardziej niż fakt, że spotkaliśmy się na drugim końcu Ameryki, przejmują mnie losy Nawaho. Nowicki spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. – Mów, brachu, co tam ci leży na wątrobie, niech ci ulży – rzekł marynarz, rozsiadając się wygodnie w sąsiednim fotelu. Tomek westchnął głośno jak przy wynurzaniu się z głębiny.

64 – Pamiętasz, Tadku, jak po naszych przygodach w Afryce lekarz zalecił mi jak najwięcej wypoczynku?[40] – Do licha! Jak mógłbym zapomnieć?! Ledwośmy cię wtedy odratowali, a było już z tobą krucho! – Właśnie, znaleźliśmy się wtedy, podobnie jak teraz, w trójkę, to znaczy ja, Sally i ty, w Ameryce Północnej – wykładał dalej Tomek. – Pamięć mnie aż tak bardzo, póki co, nie zawodzi, brachu, co byś musiał, jak małemu dziecku, wszystko dokładnie przypominać i tłumaczyć. – Nowicki był nieco poirytowany. – Po prostu staram się sam sobie ułożyć wszystko we właściwej chronologii. Nie ma na co się zżymać, Tadku. – A niech cię! Zupełnie jak szanowny ojczulek! Tomek udał, że tego nie słyszy, i ciągnął dalej. – Pamiętasz, jak w ramach rekonwalescencji otrzymałem od pana Hagenbecka[41] z Hamburga misję zwerbowania grupy Indian do pokazów cyrkowych w Europie? – Pamiętam oczywiście – potwierdził Nowicki, potakując głową. – Przypominam sobie też, że Czerwony Orzeł i kilku innych Apaczów zaangażowanych do tej grupy wyjechało do Europy. – I tu właśnie zaczyna się opowieść Nawaho[42]. – Tomek przygryzł dolną wargę. – Powiem zupełnie szczerze, Tadku, że gdybym wiedział wtedy to, co wiem teraz, nigdy nie pozwoliłbym, aby choćby jeden Indianin wyruszył do Europy i brał udział w pokazach cyrkowych. – Chcesz przez to powiedzieć, brachu, że nasz stary Hagenbeck ocyganił czerwonoskórych? – Marynarz był wyraźnie zaskoczony słowami przyjaciela. – Jeśliby tylko chodziło o pieniądze, Tadku! – Tomek podniósł głos z oburzeniem. – Traktowali ich jak zwierzęta

65 cyrkowe! Czerwony Orzeł opowiadał, że siedząc w klatce, wymalowany jak cyrkowy klaun w nic nieznaczące barwy, ubrany w nie swoje odzienie, miał udawać dzikich i krwiożerczych Indian! – Wierzyć się nie chce, że Hagenbeck dopuszcza do takich sytuacji. Może nie wiedział? – naiwnie spytał Nowicki. – Sam doskonale wiesz, Tadku, że w przedsiębiorstwie Hagenbecka nic nie dzieje się bez jego wiedzy – krótko uciął Wilmowski. – Owszem, dochodziły do mnie sygnały, że takie sytuacje mają miejsce, ale nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, jakiego upokorzenia doświadczają ci ludzie. – Masz rację. Powiedzmy to wprost: najpierw biali zabrali im ziemię, wpędzili w nędzny żywot, a potem pokazują ich ku uciesze gawiedzi w… zoo. – Najgorsze jednak jest to, że ludzie, którzy przychodzą na takie widowiska, tego dokładnie chcą. – Młody podróżnik miał coraz bardziej smętny głos. – Chcą myśleć, że Indianie, Zulusi w Afryce czy Aborygeni w Australii stoją tylko nieco wyżej w hierarchii ewolucyjnej niż dzikie zwierzęta, na które polujemy. – …już wiem, dlaczego tutaj tak potraktowano Czerwonego Orła – niemal szeptem dodał Nowicki. Tomek rozłożył ręce w pytającym geście, spoglądając na Tadeusza. – Pewnie w tym rozgardiaszu nie zauważyłeś małej tabliczki z napisem „No dogs and Indians”[43] wiszącej nad wejściem – wyjaśnił smutno marynarz. Tomek czuł, jak zaczyna nim targać wzburzenie. – Widzisz, brachu – odezwał się Nowicki, obserwując emocje przyjaciela – już tak ten świat działa, że…

66 – Nie, Tadku! Nie jest tak zorganizowany! – ostro przerwał Tomek. – To ktoś konkretny tak go urządza. W naszej ojczyźnie Moskale, tutaj Amerykanie, a w przypadku Czerwonego Orła Hagenbeck i po części my… – I ani teraz, ani jutro nic z tym nie zrobimy. Mamy do wykonania zadanie i tylko to w tej chwili jest ważne – powiedział stary kompan, a potem położył swoją potężną dłoń na ramieniu młodzieńca i ścisnął tak mocno, że na jego twarzy pojawił się grymas bólu. – Lepiej dokończ opowieść Czerwonego Orła. Wilmowski westchnął głęboko. Dziękując przyjacielowi wzrokiem, kontynuował. – Czerwony Orzeł i pozostali Indianie już po kilku tygodniach nie mieli ochoty przedłużać umowy z Hagenbeckiem. Niestety, okazało, że jej rozwiązanie nie jest takie proste. Mogło skutkować ogromną karą, która w praktyce oznaczała wydłużenie umowy o dowolny czas. Na szczęście Hamburg to miasto portowe, a Czerwony Orzeł świetnie zna angielski. Znaleźli okręt płynący do Nowego Jorku i… pewnego dnia wszyscy uciekli. – Tomek po raz pierwszy uśmiechnął się z zadowoleniem. – A niech go rekin połknie! Toż to lis spryciarz w kurniku! – Nowicki uderzył dłonią w kolano. – Na statku do Stanów przypadkiem poznał wysokiego urzędnika z Bureau of Indian Affairs[44], który był odpowiedzialny za terytorium Alaski. Po kilku rozmowach urzędnik zaproponował Czerwonemu Orłowi pracę w charakterze przewodnika po Alasce. Tak to w wielkim skrócie dobry los zrządził, że nasze drogi ponownie się skrzyżowały. – To ci dopiero historia! Nie powiesz mi jednak, że nasz Orzeł, nic mu nie ujmując, broń Panie Boże!, jest w czymś szczególnie

67 lepszy niż miejscowi Indianie, którzy znają teren i język. – Tadeusz był dociekliwy. – Zdziwisz się, Tadku – odparł Tomek z uśmiechem. – Przed wyjazdem do Ameryki dość precyzyjnie przestudiowałem wszelkie dostępne informacje o tubylcach Alaski i północnej Kanady. Okazuje się, że język, którym posługują się Nawaho, to diné bizaad[45], będący południową odmianą athabasca, w którym mówi znacząca część Indian Alaski. Jeśli do tego dodamy świetny angielski, obycie w Europie i wśród białych, to widać wyraźnie, że Czerwony Orzeł wyróżnia się na tle wielu swoich pobratymców. – Chłopaczysko znów sypie faktami jak z encyklopedii – westchnął Nowicki i dodał, zmieniając temat: – No, brachu! Czas coś wrzucić na ruszt, bo mi szczury lądowe zaczynają urządzać wyścigi w brzuszysku. W trakcie śniadania dołączyła do nich jeszcze nieco zaspana Sally. Nie dała się w żaden sposób namówić do pozostania pod Żółtym Łosiem i zaraz po posiłku wszyscy troje, zabierając cały swój podręczny ekwipunek, ruszyli na spotkanie z gubernatorem i Czerwonym Orłem. Sally nie mogła się oprzeć wrażeniu, że czyjeś oczy pilnie przypatrują się każdemu ruchowi trójki przyjaciół. Odpędziła od siebie jednak to dojmujące odczucie. Okazało się potem, że kobieca intuicja jej jednak nie zawiodła. Coś wisiało w powietrzu, a nad najbliższym górskim pasmem zbierały się gęste ciemne chmury.

*

Sterowiec o wdzięcznym imieniu Fortune zacumowany był na jednej z dużych polan, które kilkanaście lat wcześniej ogniem i toporem odebrane zostały puszczy przez poszukiwaczy złota, zużywających drewno głównie do budowy nędznych chatynek oraz ogrzewania.

68 Chyba wszyscy mieszkańcy Juneau i okolic wylegli na polanę, bo kolorowy tłum gęsto wypełniał wszystkie jej załomy i niecki. Gubernator Eli Clark w asyście Czerwonego Orła już czekał tuż przy sterowcu, który nawet na sceptycznych widzach robił piorunujące wrażenie. Mimo że docelowo LZ 127 Graf Zeppelin miał mierzyć ponad dwieście metrów długości oraz trzydzieści pięć metrów średnicy, to model prototypowy, użyczony przez Rockefellera na potrzeby wyprawy na Północ, był nieco mniejszy, a przez to bardziej zwrotny, i wymagał mniejszej załogi[46]. Na widok trójki przyjaciół po twarzy Czerwonego Orła stojącego w pół kroku za gubernatorem przemknął ledwie zauważalny cień radości. Eli Clark przywitał całą trójkę uśmiechem od ucha do ucha. – Oto Alaska na miarę dwudziestego wieku! Oto spełnione marzenie Ikara! – Gubernator mówił podniosłym, niemal kaznodziejskim tonem. Nowicki nachylił się do Tomka, szepcząc zgryźliwie: – Tylko koloratki i kropidła w łapie mu brakuje. Sally, słysząc żart marynarza, mało nie parsknęła śmiechem, więc dla niepoznaki szybko zakryła usta dłonią. – Z Czerwonym Orłem, z tego, co wiem, już zdążyliście się spotkać. – Eli Clark nie tracił dobrego humoru. – Myślę, że wasz ekwipunek jest doskonały. Nowoczesna broń i amunicja, żywność zamykana hermetycznie, mapy, lornetki. Słowem, komplet idealny. A właśnie! Oto kapitan Fortune, herr Otto Larssen prosto z Niemiec. – Gubernator wskazał na niskiego, szczupłego mężczyznę ubranego w skórzaną kurtkę, stojącego tuż przy wejściu do sterowca. Larssen skinął bez emocji głową i z silnym, twardym akcentem dodał od siebie: – Witam na pokładzie.

69

70 – Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć tego, co ma w nazwie nasz podniebny okręt – fortuny – drodzy przyjaciele! – Eli Clark nachylił się do Tomka i przytrzymując go za rękaw kurtki, dodał: – Wszystkie posterunki, faktorie i forty[47] w mojej jurysdykcji zostały poinformowane, są gotowe do udzielenia wam pomocy, jeśli tylko o nią poprosicie. Królewska Konna[48] również. Dawson leży już wszak po kanadyjskiej stronie. – Dziękuję, i mam nadzieję, do zobaczenia – odrzekł Tomek, wchodząc jako ostatni na pokład sterowca. Jedynie wprawione i wyczulone oko obserwatora było w stanie dostrzec niczym nie wyróżniającą się postać, której głowa szczelnie schowana była pod futrzanym kapturem. W pstrokaciźnie tłumu otaczającego sterowiec z pozoru tajemnicza osoba mogła się zdradzić jedynie lśniącymi lakierkami, których czubki wystawały spod długiego, bo sięgającego aż za kostki, płaszcza obszytego futrem jenota. Oczy tajemniczej postaci starannie przesuwały się po każdym szczególe tego niezwykłego wydarzenia, jakim był pierwszy lot sterowca w stolicy Alaski. Szczególnie intensywnie jej wzrok lustrował część przeznaczoną dla pilotów, rejestrując poszczególne elementy konstrukcji. W momencie, w którym Fortune był odcumowywany, tajemnicza postać odwróciła się, nie czekając aż statek wzniesie się w powietrze, rezygnując z najbardziej ekscytującej części wydarzenia i ruszyła w kierunku niezbyt odległego okazałego budynku. Po kilku chwilach, w jednym z najdalszych jego zakamarków dało się słyszeć rytmiczne i miarowe wystukiwanie – uderzanie palca o drewniano-metalową dźwignię nadajnika. Wnętrze Fortune było przestronne i jasne. Kapitan Larssen zniknął zajęty obowiązkami. A cała czwórka, włącznie

71 z Czerwonym Orłem, który z reguły zachowywał kamienną twarz, nie kryła ekscytacji. – Nie powiesz mi, brachu, że to normalne, aby człowiek latał, jak gołębie mojego staruszka na Powiślu. – Nowicki był wyraźnie podenerwowany. – Ugh! Grzmiąca Pięść ma całkowitą rację – dorzucił od siebie milczący zazwyczaj Czerwony Orzeł. – Ryba pływa, ptak fruwa, a człowiek… – Lata! – wesoło przerwała Sally. – Mój brat chciał powiedzieć, że człowiek lata. – Ależ Tadku, świat idzie do przodu. Pewnie twój szanowny ojciec nie wyobrażał sobie tego, że jego syn będzie takim obieżyświatem jak ty, a przecież jesteś – skomentował Tomek. – A niech was kaszalot nakryje ogonem! – odciął się Nowicki, sadowiąc się przy jednej ze skrzyń. – Nic już nie mówię. Chcę tylko bezpiecznie znowu stanąć na ziemi. – Uwaga! Startujemy! – rozległ się głos Larssena. Z zewnątrz dało się słyszeć narastający huk potężnych silników, przechodzący po chwili w szum. Wszyscy poczuli łagodne, ale wyczuwalne szarpnięcie. – Tommy, Tommy! My lecimy! – krzyknęła zachwycona Sally. Spojrzeli przez szyby sterowca wykonane z cienkiego szkła. Postacie, budynki zmieniały się szybko w miniatury i traciły kolor. Prędko nabierali wysokości, wznosząc się w krystalicznie czystym powietrzu. – Będziemy lecieć dość nisko jak na możliwości statku. Nie więcej niż sto pięćdziesiąt do dwustu metrów. – Otto Larssen pojawił się nagle w niewielkich drzwiach oddzielających sterownię od przedziału pasażerskiego, rzucając zwięźle: – Latanie to przyszłość ludzkości! – Mam nadzieję, że lądowania też – ponuro dodał Nowicki.

72 Sterowiec nabierał prędkości, zostawiając za oknami stolicę Alaski. Lecieli płynnie, kołysani pracą pięciu potężnych silników umieszczonych w gondolach. Przez dłuższą chwilę cała czwórka przyjaciół w niemym zachwycie wpatrywała się w gładką powierzchnię kolejnego jeziora bez nazwy – jego brzegi, poza nielicznymi wyjątkami, były gęsto oplecione iglastym borem, który piął się ku nienazwanym szczytom górskim przykrytym czapami śniegu i lodu. Zgodnie z zapowiedzią kapitana nie wznosili się wyżej niż dwieście metrów, dlatego nad sobą wciąż mieli dach z mniej lub bardziej pierzastych chmur. Podróż upływała leniwie, wręcz nudno. Gubernator zadbał nie tylko o niezbędny podczas wyprawy ekwipunek, ale również doskonale zaopatrzył kuchnię. Nowicki z reguły drzemał, a w międzyczasie, „wrzucał coś małego na ruszt”, jak nazywał pochłanianie góry zimnej pieczeni z jelenia. Sally i Tomek raz po raz dopytywali Czerwonego Orła o szczegóły pracy dla amerykańskiego rządu, zaś kapitan Larssen nie opuszczał sterowni. Dzień w szybkim tempie zmierzał ku końcowi, a refleksy północnego słońca kładły ostatnie barwy na górskich szczytach i znikały w głębinach jezior. Tomek za pomocą doskonałej lornetki obserwował fantastyczne kształty i kolory ścielące się na wodzie. – Moi bracia Atabaskowie[49] z okolic jeziora Iliamna powiadają, że w głębinach niektórych jezior mieszka Besh – odezwał się nagle Czerwony Orzeł. – Masz na myśli coś w rodzaju potwora-ducha? – nieco ironicznie spytał Tomek. – Nie! To jest zwierzę. – Orzeł był stanowczy. – Mój brat zna legendę o szkockim potworze z jeziora Loch Ness? – Mój brat mi wybaczy, jeżeli go uraziłem. Oczywiście, że słyszałem – odpowiedział pojednawczo Tomek.

73 – To nie tylko legenda! Stary Josh McGuaier, Szkot z matki i ojca, z którym pływałem między Hamburgiem a Liverpoolem przez ładny czas, przysięgał na wszystko, co święte, że, jako dziecko kilka razy widział to monstrum w jeziorze Loch Ness. – Do rozmowy dołączył Nowicki. – Spójrzcie, spójrzcie tam! – krzyknęła nagle Sally. Wnętrze Fortune ucichło. Na zewnątrz było już niemal zupełnie ciemno, a północny horyzont rozświetlały migoczące flary zielono-szarych świateł. Zdawało się, że cała ściana północnego horyzontu faluje niczym kurtyna teatralna. – To zorza polarna – krótko skomentował Nowicki. – Aurora borealis na półkuli północnej, a na południowej aurora australis[50] – dorzucił Tomek. – Doprawdy, Tommy, jestem Australijką, ale nigdy nie widziałam takiego zjawiska. – Sally wyglądała na rozżaloną. – Ależ moja droga. Australis nie oznacza, że występuje w każdej części Australii. Bardziej chodzi tutaj o południową półkulę – wyjaśnił cierpliwie Tomek. – Och, Tommy, głuptas ze mnie. Muszę koniecznie na ten temat więcej się dowiedzieć! – Sally nie ustawała w dociekaniach. – Masz babo placek! Zanim urządzicie nam tutaj nocny spór akademicki, to jako nieformalny kierownik wyprawy zarządzam ciszę nocną. – Nowicki przerwał dyskusję małżonków. – Z tego, co mówił kapitan Larssen, jutro powinniśmy być w okolicach Dawson. To chyba jedyna zaleta tego latającego potwora, że nie trzeba wytrząsać brzuszyska po leśnych wertepach – dodał, układając się do snu z dłonią pod głową. – Racja, Tadku. Czas spać. Kto wie, co przyniesie jutro – zawtórował Tomek, obejmując Sally ramieniem.

74 Po kilkunastu minutach trójka przyjaciół spała w najlepsze. Tylko Czerwony Orzeł siedział w kucki i intensywnie nad czymś rozmyślał. Jakiś szczegół, którego nie mógł sobie teraz przypomnieć, nie dawał mu spokoju. Wreszcie znużony całym dniem poszedł w ślady przyjaciół.

*

To, co wyrwało całą czwórkę ze snu w chwili, gdy północna noc szybko wita się z chłodnym porankiem, można było nazwać krótko: piekło. Huk, dym i zapach gazu spalającego się w niekontrolowany sposób mieszały się z krzykami załogi dobiegającymi z niższego pokładu. W tym zgiełku dało się słyszeć nawoływanie kapitana Larssena do zachowania spokoju i trzymania się pokładowych foteli. Tomek, który wciąż obejmował Sally, dodatkowo za pomocą skórzanego pasa z klamrą przypiął się do niewielkiego metalowego uchwytu. Podobnie zrobił Nowicki z Czerwonym Orłem. Czuli, że tracą wysokość, a Fortune przechyla się na bok, spychając wszelkie luźno pozostawione przedmioty na jedną stronę. Ze sterowni słychać było rozkazujący głos Larssena: Zrzucać gaz! Zrzucać gaz! Zrzucać gaz! Fortune obniżyła lot i wydawało się, że wróciła na chwilę do poziomu, by jednak po ułamku złudnej nadziei zacząć szybko opadać. W drzwiach sterowni pojawił się Larssen. Omiótł rozognionym spojrzeniem całą kabinę i z uznaniem pokiwał głową. – Niech nas Bóg ma w swojej opiece! Spadamy! – krzyknął i zniknął na powrót w sterowni. Ostatnie, co Tomek zapamiętał, to wielkie oczy Sally wpatrzone w niego z nadzieją, że po raz kolejny z opresji wyjdą cało. Mocniej ścisnął żonę, jeszcze bliżej przyciągając ją do siebie. – Kocham cię – powiedział cicho.

75 – Ja ciebie też, Tommy. Wtedy Fortune uderzyła w miękki piach brzegu jeziora. Tomek stracił przytomność.

76 [51]

darza się, jak powiadają niektórzy, że w najbardziej dramatycznych momentach żywota – kiedy śmierć Z zimnym wzrokiem przygląda się gasnącym oddechom – przed oczami przebiega całe życie. Podobno… Płonące elementy Fortune były rozrzucone w promieniu kilkuset metrów od miejsca, w które uderzyła pasażerska gondola. Impet zderzenia sterowca został znacząco wyhamowany przez miękki muł i płytką w tym miejscu wodę jeziora. Tomek z wysiłkiem otworzył oczy. Czuł całkowite odrętwienie mięśni, a dudniący w uszach szum przechodził w wysokie tony i zagłuszał nawoływania i krzyki z zewnątrz. Leżąc na plecach, próbował się podźwignąć spod czegoś, co jeszcze kilkanaście minut wcześniej było częścią dumnego sterowca. Uniósł się na łokciach nie więcej niż na kilkanaście centymetrów. Z rozciętego czoła sączyła mu się strużka krwi i zalewała oko. Wydawało mu się, że potężna postać przypominająca Nowickiego sunie ku niemu, rozgarniając niczym taran walające się wszędzie szczątki Fortune. Poczuł mocny uścisk ramion na swoich dłoniach i dochodzące jakby z oddali strzępy słów:

77 – Ni… ci… jest …achu?! Nic ci ni… est… rachu?!? Nic ci nie jest, brachu?!!! – To stary marynarz z osmoloną od dymu twarzą potrząsał nim, bacząc przy tym, czy aby Tomek nie odniósł poważniejszych obrażeń. – Sa… lly, Sally? – wyszeptał Wilmowski. – Nic jej nie jest. Jest z Czerwonym Orłem. O tam! – Tadeusz wskazał na pobliską kępę świerków. – Kilka siniaków, ot co! – A reszta? – dopytywał z troską Tomek, już siedząc. – Larssen ocenia straty. Gdyby nie jego przytomność i to jezioro, nie zostałaby z nas nawet mokra plama – rzucił Nowicki. – Ale co się mogło stać? Gubernator i Larssen byli tak pewni niezawodności tej maszyny. – Tomek stał już na równych nogach i strzepywał z siebie resztki pyłu i kurzu. – Jak powtarzał mój staruszek: ryba pływa, ptak lata, a człowiek chodzi po ziemi! Miejsce człowieka jest na ziemi! Tomek puścił mimo uszu ostatnie stwierdzenie przyjaciela, zwłaszcza że Sally, ochłonąwszy z pierwszego szoku, z niepokojem zaczęła się rozglądać za mężem, a kiedy ujrzała go stojącego o własnych siłach, puściła się pędem spod kępy drzew. – Ach Tommy! Tommy! Żyjesz! Nic ci nie jest?! – wyrzucała z siebie, na przemian ściskając i tuląc męża. – Na szczęście nic mi się nie stało i dziękować opatrzności, że i tobie, i Tadkowi również nic nie jest. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby coś miało się wam stać w wyniku mojej decyzji. – Daj spokój, brachu! Widać już taki los nam pisany, że raz na wozie, a raz na… ziemi – wtrącił Nowicki, zmuszając się do wątłego uśmiechu. – Ale, co to za okrutny wypadek? – dociekała Sally, wytrząsając z włosów resztki trawy.

78 – To nie był wypadek! – rozległ się nagle głos Czerwonego Orła, który wychynął niepostrzeżenie z zarośli okalających jezioro. Kruczoczarne włosy Nawaho przyprószone warstwą popiołu spływały bezładnie na ramiona. Twarz miał osmoloną dymem, a w oczach można było dostrzec tajemniczy błysk. – Co mój brat ma na myśli? – spytał Tomek. Orzeł bez słowa wyciągnął przed siebie rękę. W dłoni trzymał coś, co jeszcze kilkanaście minut temu było prawdopodobnie czapką jednego z pilotów. Tomek, Sally i Nowicki, nie rozumiejąc, o co chodzi, spojrzeli pytająco na Czerwonego Orła. A on przez niewidoczny w pierwszym momencie otwór z przodu pilotki wysunął palec. Nowicki i Tomek bez słowa pokiwali głowami. Sally, dalej nie rozumiejąc, o co chodzi, spytała: – I co to niby ma być? – To świadczy o tym, że Fortune nie rozbiła się z powodu jakiejś awarii, ale że do pilota ktoś strzelał. I to bardzo celnie – odpowiedział Tomek, obracając w dłoniach dziurawą pilotkę. – Niestety, to prawda! – Do rozmowy włączył się kapitan Larssen, który od dłuższej chwili stał obok nich. Po twarzy spływały mu pot i strużki wody, a z licznych ran sączyła się krew. Z jego miny wyczytać można było i wściekłość, i ból. – Drugiemu pilotowi na ułamek sekundy przed katastrofą wydawało się, że widzi od strony ziemi rozbłysk wystrzału. Wtedy Gooday, ten biedak, do którego należała ta czapka, osunął się na ster, łamiąc go w podstawie. Było już za późno na reakcję i… runęliśmy… Nowicki rozejrzał się uważnie dookoła. – A to oznacza, że ktoś na nas poluje i… – powiedział cicho. – …a to znaczy, że wróg gdzieś tu ciągle jest – dokończył Tomek. – Tadku, wiesz, co robić? Kapitanie, jakie mamy straty?

79 Nowicki skinął bez słowa głową i ruszył w kierunku szczątków gondoli pasażerskiej. Czerwony Orzeł w milczeniu poszedł za nim. – Niestety, trzech zabitych, pięciu ciężej i lżej rannych. Pozostała dziesiątka ma na szczęście tylko siniaki i zadrapania. – Sally, zajmij się rannymi. – Kapitanie – młody Wilmowski nie tracił zimnej krwi – proszę przydzielić jej kogoś do pomocy, a resztę uzbroić w to, co znajdzie Tadeusz. Spotykamy się za pięć minut przy tamtym świerku. Larssen kiwnął z uznaniem głową i ruszył do swoich ludzi zbitych w ciasną grupkę. Tomek dostrzegł właśnie Nowickiego objuczonego ocalałymi z katastrofy karabinami, gdy tuż nad uchem usłyszał głos Czerwonego Orła, który niepostrzeżenie po raz kolejny podszedł do przyjaciela. – Dwóch strzelców. Dwa strzały. – Nawaho na otwartej dłoni trzymał dwie łuski. – Mój brat nie traci czasu – stwierdził Tomek z uznaniem. – Przynajmniej jeden z nich miał długie oko. Czerwony Orzeł widział już coś takiego. – Długie oko??? – Pozwala na pewny strzał nawet z odległości jednej mili[52] – wyjaśnił Indianin. – Już wiem! Celownik optyczny[53]. Słyszałem o tym, a to może oznaczać, że albo mamy do czynienia z wojskiem, co wykluczam, albo z kimś, kto ma dostęp do nowinek technicznych – podsumował Wilmowski. – W każdym razie ptaszki narobiły niezłego bigosu i ulotniły się, zgadłem? – Nowicki właśnie dołączył do Tomka i Czerwonego Orła. Tomek na potwierdzenie kiwnął głową.

80 – Warty rozstawione, a nasza sikorka uwija się przy rannych, jakby całe życie pracowała w Szpitalu Dzieciątka Jezus na Ochocie[54]. Kapitan Larssen chce pozostać przy rannych, zwłaszcza że do Dawson mamy niecałe trzy godziny marszu. – Myślę, że to nie był przypadek. Myślę, że ktoś na nas poluje i bardzo nie chce, abyśmy dotarli do celu naszej wyprawy. – Tomek wrócił do przerwanego wątku. – Tylko pytanie, jak ten ktoś dowiedział się o naszym locie z Juneau do Dawson, a przede wszystkim, jak dotarł tu przed nami. Tu jest, brachu, zagadka… – Nie ma tu żadnej tajemnicy. Telegraf, Tadku. Ktoś nadał wiadomość o locie z Juneau do Dawson i to z tej strony przybyli zamachowcy, a to oznacza, że mamy do czynienia nie tylko z bardzo dobrymi strzelcami znającymi teren, ale ze zorganizowaną grupą – wyjaśnił Tomek. – Ugh! – potwierdził Czerwony Orzeł. Cała czwórka podeszła do naprędce zorganizowanego szpitala polowego – cudem ocalałe elementy poszycia sterowca stanowiły teraz prowizoryczne zadaszenie. Sally wraz z dwoma wyznaczonymi wcześniej ludźmi Larssena uwijała się między rannymi. Ponure wrażenie zrobiły na wszystkich leżące nieopodal ciała przykryte nadpalonymi i przesiąkniętymi dymem kocami. Powietrze wciąż było gęste od swądu wypalającego się paliwa. Tomek omiótł spojrzeniem całość pogorzeliska. Kapitan Larssen, choć przychodziło mu to z widocznym trudem, starał się opanować emocje. – Z resztą ocalałych z katastrofy zostaję na miejscu. Muszę na tyle podleczyć rannych, aby o własnych siłach byli w stanie dotrzeć do Dawson. Wilmowski kiwnął głową i dodał:

81 – Powiadomimy najbliższy posterunek Królewskiej Konnej o katastrofie i waszym położeniu. Z całą pewnością nie odmówią pomocy. – Z mapy wynika, że jesteśmy na południowy wschód od Dawson, a idąc wzdłuż brzegu jeziora, powinniśmy za jakąś godzinę dotrzeć do któregoś z dopływów Jukonu po tej samej stronie, gdzie leży miasto – uzupełnił Nowicki, od kilku chwil wraz z Czerwonym Orłem pochłonięty studiowaniem mapy. – Zatem ruszajmy. Późnym popołudniem powinniśmy trafić do Dawson – zakomenderował Tomek. Pożegnanie z kapitanem Larssenem i resztą ocalałej załogi było krótkie i ponure. – Mam nadzieję, że do zobaczenia w lepszych okolicznościach, herr Wilmowski – rzucił smutno Larssen. Tomek kiwnął głową. Zarzucili na plecy bagaże podręczne, broń i w kilkumetrowych odstępach ruszyli na północny zachód. Na szczęście kompas, z którym Tomek nigdy się nie rozstawał w trakcie wypraw, nie był uszkodzony. Prowadził Czerwony Orzeł, wyprzedzając o dobre kilkadziesiąt metrów trójkę przyjaciół. Szli wzdłuż jeziora bez nazwy. Gdzieniegdzie widać było już oznaki szybko zbliżającej się wiosny. Kępki zieleniejącej, świeżej trawy nieśmiało wybijały ponad warstwę suszu zmrożonego wielomiesięczną zimą. Tu i tam z gęstwiny lasu dało się słyszeć gwizdy i śpiewy ptactwa ośmielonego wiosenną perspektywą. Po godzinie marszu Sally nagle podniosła rękę, zwalniając tempo marszu. – Stop! – Co się stało? – zaniepokoił się Tomek.

82 – Spójrzcie, jak my wszyscy wyglądamy! To, że wyszliśmy niemal bez szwanku z katastrofy, nie oznacza, że mamy być brudni – stwierdziła dziewczyna. – No, brachu! Nasza sikorka nie tylko dba o ciebie, ale i o całą naszą wyprawę. No, no, jak tak dalej pójdzie, to będę najbardziej eleganckim marynarzem na tym pustkowiu – podśmiewał się Nowicki. – Widzę, że humor ci wraca, Tadku, to bardzo dobrze – skomentowała Sally, obmywając wodą twarz. – Nie tylko humor, ale i chętnie coś bym wrzucił na ruszt, bo mi kiszki marsza pogrzebowego grają. – Nowicki za przykładem Sally także obmył twarz. – Na posiłek niestety będziesz musiał poczekać. Nie mamy ze sobą żadnych zapasów, a na polowanie nie ma czasu – odparował Tomek, dokładnie szorując dłonie i twarz. Nagle pojawił się Czerwony Orzeł. Na jego obliczu przez ułamek sekundy malowało się zdziwienie. – Moi bracia się pośpieszą. Niedaleko stąd stoi łódź płynąca do miasta. Obiecali nas ze sobą zabrać – rzucił. Bez zbędnych pytań ruszyli za Nawaho, który znów zniknął gdzieś za zakolem jeziora. Po kilkuset metrach przedzierania się przez coraz bardziej bagnisty teren znaleźli się w niewielkiej zatoczce otoczonej z trzech stron zwalistymi skałami. Parę metrów od brzegu cumowała kilkumetrowa łódź, która na szybki ogląd Nowickiego, mogła zmieścić dziesięć osób. – Miło mi państwa powitać na pokładzie mojej skromnej łodzi. Jestem Stefan Jarosz[55]. Przyrodnik i podróżnik. Nowicki i Tomek spojrzeli po sobie, nie kryjąc ogromnego zaskoczenia. – Stefan Jarosz? Polak? – spytał Tomek po angielsku.

83 Tym razem to Jarosz nie krył zaskoczenia. – Cieszę się, że tak daleko od mojego ojczystego kraju ktoś wie, że mimo niewoli, taki kraj wciąż istnieje – odpowiedział z satysfakcją. – Nazywam się Tomasz Wilmowski, a to Sally Wilmowski i Tadeusz Nowicki oraz Czerwony Orzeł, Nawaho – przedstawił już po polsku Tomek. – Wielkie nieba! Rodacy! Kto by pomyślał! No, kto by pomyślał! – Jarosz prawie skakał z radości. – Proszę, zapraszam. Wasz przewodnik mówił coś o katastrofie, że z nieba spadliście czy coś, ale kto by tam zrozumiał czerwonoskórego. – Czerwony Orzeł nie jest naszym przewodnikiem, tylko przyjacielem – stanowczo podkreślił Tomek. – A to, że spadliśmy z nieba, to prawda. Zeppelin, którym lecieliśmy z Juneau, miał, powiedzmy… awarię. Cudem wyszliśmy z tego bez większych obrażeń, i fakt, chcemy dotrzeć do Dawson. – Przepraszam, przyjacielu, jeśli cię uraziłem, ale z wrażenia, że w tak odległym zakątku świata spotkałem rodaków, chyba zupełnie odebrało mi chwilowo dobre maniery i wychowanie. – Jarosz zwracał się bezpośrednio do Nawaho. Czerwony Orzeł bez słowa skinął pojednawczo głową, rzucając równocześnie bagaże na dno łodzi. Przewodnikami polskiego geografa, jak się okazało, było dwóch Indian z plemienia Tlingit[56], którzy z dużą wprawą prowadzili jednomasztową łódź, omijając ukryte w wodnej toni głazy, fragmenty połamanych drzew i inne przeszkody. Jarosz ze swadą i szczegółami opowiadał o celu swojej wyprawy. Chciał samotnie wejść na najwyższy szczyt Alaski, Denali, równocześnie prowadząc badania przyrodnicze wokół najwyższej góry Ameryki Północnej[57]. Tomek z ogromną ciekawością słuchał opowieści podróżnika o faunie i florze

84 Alaski oraz o ogromnym potencjale tego najbardziej wysuniętego na północ obszaru Ameryki. – Musisz wiedzieć, drogi przyjacielu, że nasi rodacy mają ogromne zasługi w odkrywaniu i poznawaniu terenu Alaski. Dość powiedzieć, że pierwszym gubernatorem tego terenu był Włodzimierz Krzyżanowski[58] – mówił z dumą Jarosz. – A to ci historia! Nasz ziomek na takim urzędzie – włączył się do rozmowy Nowicki. – Krzyżanowski to niezwykle barwna postać. Można o nim godzinami opowiadać. Był też generałem w wojnie domowej, walczył po stronie Unii – dopowiedział przyrodnik. – Ufam, że będzie okazja dłużej porozmawiać nie tylko o Krzyżanowskim. Od kilku chwil płynęli już wartkim nurtem Jukonu, z którym łączyło się jezioro bez nazwy. Łódź wykonała delikatny manewr skrętu, wprawnie omijając przepływający właśnie obok wielki konar drzewa. Sally, która do tej pory była nieco markotna, wciśnięta pomiędzy bagaże, nagle zerwała się na równe nogi i podbiegła do krawędzi łodzi. Przerzuciła cały tułów za burtę, przytrzymując się dłońmi. Po chwili oddychała już głęboko, wycierała mokre oczy i usta. – Kochanie, co się stało? – zapytał z troską Tomek. – To pewnie od nadmiaru wrażeń i tego ciągłego kołysania zrobiło mi się niedobrze – wyjaśniała Sally. – Wszystkim nam ostatnie dni dały się we znaki. Spotkanie z górą lodową, potem katastrofa Fortune. Masz zapewne rację, że to nerwy – rzekł Tomek, przytulając żonę. – Przed nami Dawson! – krzyknął naraz Jarosz. Oczom podróżujących ukazało się miasto wciśnięte pomiędzy potężną rzekę z jednej strony a pasmo górskie z drugiej. Szczyty wciąż były pobielone śniegiem i lodem. Położenie samego miasta przypominało świeżo uformowany podpłomyk o regularnych kształtach – jego wierzchnią warstwę, nadającą

85 dopiero smak całości, tworzyły składniki mające schlebiać różnym, czasem bardzo od siebie odległym oczekiwaniom. Główna ulica była dość szeroką arterią z piętrowymi murowanymi budynkami. Niektóre z nich wręcz porażały rozmachem i skalą, odróżniając się od pozostałych. W bocznych zaś uliczkach, których charakter przywodził bardziej na myśl ścieżki wydeptane racicami łosi albo leśne dukty, stały dość nierówno, ściśnięte lub bezładnie porozrzucane, drewniane budy. Owa pstrokacizna była wynikiem pospiesznego powołania do życia tego miasta efemerydy, zrodzonego w gorączce złota, która ogarnęła cały świat, ściągając w ciągu kilku miesięcy do niewielkiej górniczej osady dziesiątki tysięcy mieszkańców. W szczytowym momencie rozkwitu miasto liczyło blisko pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców i było jedną z północnych metropolii. Jak grzyby po deszczu powstawały tu: hotele, banki, oddziały drogich nowojorskich magazynów, miejsca zbytku i siedziby gazet. Wszystko to napędzane jednym paliwem – hipnotyzującym i odbierającym poczytalność. Złotem. Łódź dobiła do brzegu. Jarosz wraz z Tlingitami i Sally poszli do hotelu usytuowanego w centralnej części miasta, zaś Tomek i Nowicki postanowili niezwłocznie zameldować o katastrofie Fortune w siedzibie miejscowej Północno-Zachodniej Policji Konnej[59], jak również nadać wiadomość do gubernatora w Juneau. Późne popołudnie zastało uczestników całej wyprawy w lokalu zwanym Lucky Place[60], który jeszcze kilka lat wcześniej uchodziłby za lustrzane odbicie nowojorskich restauracji. Koniec ery gorączki złota w ciągu jednego roku pozbawił właścicieli ogromnych dochodów, zaś miasto zubożało, tracąc zamożniejszą część klienteli. Niemniej jednak Lucky Place wciąż jeszcze mogło zaspokoić nawet wybredne gusty gości, którzy

86 mimo wczesnej pory dość licznie wypełniali sporych rozmiarów wnętrze. Jarosz i Wilmowski wspólnie uzgodnili, że przynajmniej do Fairbanks[61] podróż będą kontynuowali razem. Polski geograf po raz kolejny zaimponował wszystkim swoją wiedzą przyrodniczą. Sypał jak z rękawa nazwami zwierząt, roślin oraz miejsc. Sally zmęczona trudami podróży odpoczywała na piętrze, zaś Czerwony Orzeł wraz z Tlingitami wyruszył do najbliższego magazynu Hudson’s Bay Company, zaopatrującego głównie licznych wciąż w tych okolicach traperów oraz amatorów wakacyjnych polowań. Indianin chciał uzupełnić ekwipunek utracony w katastrofie. Nowicki w tym czasie wyprawił się do portu, by wykupić dla wszystkich uczestników bilety na najbliższy rejs w górę Jukonu, do którego wpadała Tanana[62] – rzeka przepływająca w pobliżu Fairbanks. Po niespełna godzinie potężny marynarz usiadł z kwaśną miną przy stoliku zajmowanym przez Tomka i Jarosza. Bez słowa wychylił podstawioną przez wszędobylskiego kelnera szklaneczkę szkockiej. – Niestety, to nie jamajka – rzekł, odstawiając puste szkło. Tomek spojrzał pytająco na przyjaciela. – A po drugie, niestety, brachu, najbliższy statek w górę rzeki odpływa jutro wieczorem i nawet śledzia z beczki nie ma gdzie już wcisnąć. Tyle tam narodu! – A to ci pech! A kiedy następny statek? – spytał Jarosz. – W tym sęk, że nikt nie wie, ale nie wcześniej niż za kilka tygodni – odpowiedział Nowicki. – To komplikuje sprawę. Wyprawa o tej porze roku innym środkiem transportu niż statek to po pierwsze bliżej nieznany czas, którego nie mamy, a po drugie wiele niespodziewanych niebezpieczeństw. – Tomek głośno rozważał położenie.

87 – No trzeba wszystkim wiedzieć, że o tej porze roku nie tylko Jukon, ale inne, pomniejsze rzeki potrafią nagle na skutek wiosennych roztopów zwiększyć dwukrotnie swoją objętość – tłumaczył Jarosz. – Jak pech, to pech… – Nowicki wychylił drugą szklaneczkę szkockiej, podstawioną skwapliwie przez kelnera. Nagle pojawił się Czerwony Orzeł. Usiadł obok Tomka z kamienną twarzą. – Wszystko załatwione. Amunicja, pemikan, kilka noży – wyliczał Nawaho. – Tlingici pilnują ekwipunku. – Mój brat dobrze się sprawił. Niestety, mamy problem z dalszą podróżą. Na statku nie ma ani jednego miejsca. – Wilmowski przedstawił sytuację przyjacielowi. Wtem od sąsiedniego stolika podniósł się średniego wzrostu mężczyzna. Ubrany był starannie, by nie powiedzieć wyszukanie, jak na warunki Dawson. – Panowie wybaczą śmiałość, ale mimo woli od dłuższej chwili przysłuchuję się rozmowie panów i odnoszę wrażenie, że mógłbym dopomóc w znalezieniu wyjścia z waszej niezbyt komfortowej sytuacji – mówił nienagannym angielskim, choć z delikatnie wyczuwalnym francuskim akcentem. – Przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Jean-Claude Rigaud, pełnomocnik władz Hudson’s Bay Company do spraw eksploracji terenów północnych. – Zapraszamy do nas panie… Rigaud. – Tomek wskazał miejsce po swojej lewej stronie. – Dziękuję. Proszę zwracać się do mnie Jean-Claude – odrzekł. – Panowie, lubię od samego początku sprawy stawiać jasno. Zatem… Jutro powyżej Dawson jest organizowany ostatni w tym sezonie bieg psich zaprzęgów. Hudson’s Bay Company od wielu lat zawsze wystawia swój zaprzęg do rywalizacji. Tak też miało się stać i w tym roku. Niestety, moi dwaj maszerzy

88 zniknęli wczoraj bez wieści, pozostawiając mnie i Kompanię, w dość…, powiedzmy, kłopotliwej sytuacji. – Nie bardzo rozumiem, jak możemy pomóc. – Tomek nie krył zdziwienia. – Otóż, jeśli dwóch z was weźmie udział w jutrzejszym wyścigu, wyświadczając mi tak cenną przysługę, to ja w zamian zapraszam was wszystkich do tej części Mary Luis, która jest zarezerwowana wyłącznie dla pracowników Kompanii. – Rigaud, widząc zdumienie rysujące się na twarzach, dodał: – Panowie, chodzi o jutrzejszy rejs, na który nie ma i nie będzie już biletów! Czerwony Orzeł nachylił się do ucha Tomka, tłumacząc coś przez chwilę. – Niestety, panie Jean-Claude. Żaden z nas nie jest poganiaczem psów, więc… – Nowicki był wyraźnie poirytowany sytuacją. Zwłaszcza że kelner, który do tej pory gorliwie pełnił swoje obowiązki względem marynarza, gdzieś przepadł. – Przyjmujemy propozycję! – wypalił nagle Tomek, przerywając Nowickiemu, który ze zdziwieniem odwrócił głowę w jego kierunku. – Doskonale! Zatem wypocznijcie i do zobaczenia jutro punktualnie o ósmej rano. Będziecie mieli chwilę na zapoznanie się z trasą i zaprzyjaźnienie z naszym zaprzęgiem. Dobrej nocy. – Rigaud był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy. Kiedy zostali już sami, Nowicki wybuchnął: – Czyś ty, brachu, oszalał?! Ani ty, ani ja nigdy nie prowadziliśmy psiego zaprzęgu! Tym bardziej w zawodach! – My nie, ale Czerwony Orzeł właśnie mi szepnął, że wiele razy używał właśnie tego środka transportu, pracując dla rządu amerykańskiego. Zimą to jedyna możliwość. – Wilmowski uspokajał przyjaciela.

89 – No, nie wiem, nie wiem… Ale jedno wiem z całą pewnością… – Nowicki przejął od kelnera długo wyczekiwaną szklaneczkę szkockiej. – To jest mój ostatni łyk dzisiejszego wieczoru. A wam radzę się porządnie wyspać – dokończył, wskazując znacząco palcem na Tomka i Nawaho. Gawędzili jeszcze kilka chwil, po czym każdy udał się na spoczynek.

Brzask następnego dnia przywitał ich północnym słońcem wciskającym się bez pardonu pod przymknięte powieki. Po szybkim śniadaniu cała piątka – wraz z Sally, która czuła się już

90 znacznie lepiej – ruszyła na spotkanie z Rigaud. Jedynie Tlingici pozostali na straży ekwipunku. – Byłem pewny, że nie zawiedziecie ani Hudson’s Bay Company, ani mnie. – Jean-Claude powitał wszystkich wylewnie szerokim uśmiechem. – A oto nasza sfora! Same dorodne i doświadczone okazy – dodał, wskazując na dziewięć przypominających wilki kudłatych czworonogów. Były to typowe psy alaskańskie, a ich rodowód niedaleko odbiegał od rodowodu ich leśnych braci. Szczególnie wyróżniał się przewodnik stada, którego Rigaud nazywał wymownie Speed.[63] Tłum gapiów zgromadził się przed siedzibą HBC, nieco powyżej centrum Dawson. Leżał tu trochę przybrudzony już śnieg ściskany nocą ostatnimi liźnięciami lekkich mrozów. Cała trasa długości trzech mil była oznakowana kolorowymi kotylionami i wiodła na pierwszym odcinku lekkim wzniesieniem – wokół wzgórza, na którego zboczach śnieg trzymał się jeszcze całkiem dobrze. Sally, Nowicki i Jarosz zajęli miejsca tuż przy Jeanie-Claudzie Rigaudzie. On uśmiechał się rozemocjonowany atmosferą nadchodzącego biegu. – To dość wyjątkowa rywalizacja – opowiadał. – Z tego, co mi wiadomo, nie występuje nigdzie indziej. Maszerów mianowicie jest dwóch i zmieniają się co chwila na saniach. Proszę zwrócić uwagę na naszego lidera[64]. Tylko z pozoru wygląda na ospałego przywódcę. – Rigaud wskazał na przeciągle ziewającego potężnego husky, który stał w sforze jako pierwszy. Do startu ustawiło się kilkanaście maszerskich dwójek, w tym kilka obsadzonych przez Indian. Czerwony Orzeł już od dłuższej chwili powoli, wręcz flegmatycznie, spacerował wokół sfory, kucając przy każdym psie. Tomkowi wydawało się, że każdemu szepcze do ucha kilka słów.

91 Wrzawa narastała. Psy, czując nadchodzący start, były coraz bardziej podekscytowane i wydawały z siebie dźwięki o zaskakujących tonach i barwach. Nawaho w skupieniu tłumaczył Tomkowi zasady biegu. Nagle nad tym wszechogarniającym zgiełkiem zabrzmiał głos komisarza zawodów. Przez metalową tubę zapraszał wszystkie zaprzęgi na linię startową – jej intensywna czerwień wyraźnie odcinała się od śnieżnego tła. Powietrze na moment jakby znieruchomiało, psy ucichły, spinając w gotowości każdy mięsień do skoku. Padł strzał, sygnał do startu. Nagle wszystko stało się oczywiste. Energia kumulowana w każdym fragmencie psich ciał eksplodowała popychana zwięzłymi komendami maszerów. Ruszyli. Tomek pod wpływem niezwykle silnego szarpnięcia psów w pierwszym momencie niemal wypadł z sań. Potem już tylko bacznie słuchał krótkich uwag Czerwonego Orła i starał się naśladować jego zachowanie. Przeskoczyli pierwszych kilkadziesiąt metrów. Sanie, dobrze nasmarowane bobrzym sadłem, gładko sunęły po lekko zmrożonym śniegu. Rigaud, podkreślając klasę swoich psów, wiedział, co mówi, bowiem po kolejnych kilkuset metrach Tomek i Nawaho przed sobą mieli jedynie dwie załogi, a za sobą kolejne trzy, pozostała dziesiątka była daleko w tyle. Minęli właśnie półmetek trasy. Tomek z coraz większym podziwem patrzył na Czerwonego Orła, który dzięki odpowiednim komendom i wprawnemu balansowaniu ciałem sterował zaprzęgiem. Zaczerwieniły się policzki maszerów – w pędzie smagane wiatrem i szczypane lekkim mrozem. Ich oddechy stały się cięższe, bo na podjazdach byli zmuszeni zeskakiwać z sań i biec niemal równym tempem z psami. Otwierający całą stawkę zaprzęg, prowadzony przez dwóch Indian z okolic miasteczka Whitehorse[65], wyraźnie

92 wysforował się na czoło. Za nim w czołówce były jeszcze dwie drużyny. Zaprzęgi sunęły dość równo, rozpruwając płozami jednolitą na pozór warstwę śniegu zespoloną z podłożem przez wielomiesięczny mróz. Nawaho, choć sprawnie prowadził zaprzęg, nie zdołał uniknąć wszystkich nierówności czyhających pod warstwą śniegu. Przy zjazdach z pochyłości terenu pozornie wyglądających na łagodne, kiedy płozy sań raz po raz natrafiały na ukryty pod śniegiem większy kamień czy pustą przestrzeń, Tomek podskakiwał w niekontrolowany sposób. Jedynie dzięki mocnemu rzemiennemu pasowi łączącemu go z Czerwonym Orłem i saniami udawało się uniknąć groźnego w tych warunkach upadku z sań. Bieg wkraczał w decydującą fazę. Kolejne kilkaset metrów wiodło dość wąską półką skalną, a po łagodnym zakręcie zaczynał się długi finisz naprzeciwko siedziby Hudson’s Bay Company. Obok zaprzęgu Tomka i Czerwonego Orła, wykorzystując szczelinę między wysoką ścianą grani a zaprzęgiem dwójki przyjaciół, przemknęła niepostrzeżenie osada, której przewodził rosły malamut o barwie tak białej, że niewiele odróżniał się od śnieżnego podłoża. Orzeł zareagował krótką komendą, przyspieszając bieg swojego zaprzęgu. Nagle kilkanaście metrów nad nimi dało się słyszeć potężniejący z każdą chwilą łoskot. Nawaho popędził psy, tym razem używając wysokiej i gardłowej komendy. Szarpnęło saniami. Przyspieszyli jeszcze bardziej. Narastał głuchy huk, wprawiając w drgania wąską ścieżkę. Z pionowej ściany staczały się w dół lawiny kamieni, początkowo małych, później coraz większych i większych. Tomek w lot zrozumiał, co się dzieje. W tym samym momencie ogromny głaz spadł niespełna metr od tylnej krawędzi sań.

93 Umknąwszy przed niebezpieczeństwem, Czerwony Orzeł zatrzymał zaprzęg. W tym samym czasie dwie pierwsze osady nieświadome sytuacji wjeżdżały zwycięsko do Dawson. Oni zajęli trzecie miejsce. – Mieliśmy szczęście – rzucił Tomek, stojąc w kłębach pary buchającej z zziajanych psich pysków. Nawaho milczał i wpatrywał się w górę głazów i kamieni. – Czerwony Orzeł jest pewien, że przed zejściem lawiny widział człowieka na szczycie grani – rzekł krótko. – A to znaczy, że… – Tomek zawiesił głos. – Że ktoś cały czas na nas poluje – dokończył Nawaho. Tomek rozejrzał się badawczo po okolicy, ale nie dostrzegł nic niepokojącego. W gałęziach świerków delikatnie tańczył jeszcze poranny wiatr, strzepując nocny szron i resztki śniegu. – Wracajmy do miasta. – Ugh! – odpowiedział Czerwony Orzeł, rzucając sforze komendę do startu. Po kilku minutach znaleźli się przed budynkami HBC. Tłum wiwatował na cześć zwycięzców, choć niektórzy z niepokojem przypatrywali się kolejnym przybywającym załogom, nieświadomym zagrożenia, które pojawiło się na szlaku. Jean-Claude Rigaud nie posiadał się z radości. – Byłem niemal pewny, że mnie nie zawiedziecie. Przybiec na trzecim miejscu, zaraz za faworytami, to wielki sukces! Doprawdy, szczerze gratuluję i dziękuję w imieniu swoim i Kompanii! Zapraszam was wszystkich na najbardziej wystawną kolację, jaką tylko można zorganizować na pokładzie Mary Luis, która wypływa dokładnie w południe! – Gratuluję, gratuluję – dołączył się Jarosz, obdarzając uśmiechami Tomka i Nawaho.

94 Jedynie Nowicki i Sally dostrzegli, że coś jest nie tak. Ale, by nie zakłócać radosnego nastroju, poskromili swoją ciekawość. Do Rigauda podszedł właśnie któryś z pracowników Kompanii, informując o lawinie. Jean-Claude słuchał przez chwilę w milczeniu. – Najważniejsze, że nikomu nic się nie stało – skwitował. – Zatem, panie i panowie, do zobaczenia w samo południe w porcie.

Ruszyli w drogę powrotną do Lucky Place. Nie chcąc tracić czasu, Nawaho szeptem wyjaśniał Tomkowi tajniki powożenia psim zaprzęgiem. Jarosz z Nowickim w najlepsze rozprawiali o idealnym przepisie peklowania jeleniego udźca. Kiedy zbliżali się do hotelu, Sally pociągnęła męża za rękaw mówiąc:

95 – Mam ochotę pooddychać jeszcze tym cudnym powietrzem, kochanie. Pójdę się nieco przejść i przy okazji zrobić kilka szkiców Dawson. Tomek przywykły do pomysłów żony pojawiających się znienacka, nie oponował. Dodał jedynie: – Tylko nie wróć zbyt późno. Czekają nas raczej wyczerpujące dni, więc nie ma sensu tracić niepotrzebnie sił. – Oczywiście, najdroższy – skwapliwie zgodziła się Sally. Trzepocząc rzęsami i stając na palcach ucałowała Tomka w policzek. Wilmowski uśmiechnął się i odprowadził wzrokiem żonę znikającą po chwili za rogiem najbliższego budynku. Sally, gdy tylko upewniła się, że nikt za nią nie podąża, mocniej naciągnęła kaptur na głowę i zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku pobliskiego wzgórza. Miała jasny cel. Jeszcze w trakcie oczekiwania na mecie psiego wyścigu zamieniła kilka zdań z Jeanem-Claude’em Rigaudem na temat pobliskiej i jednej z najstarszych w okolicy kopalni złota. Kopalnia od lat była wprawdzie zamknięta i Rigaud z uwagi na bezpieczeństwo stanowczo odradzał jakąkolwiek jej penetrację. Dziewczyna miała niepokorny charakter i jeszcze w trakcie krótkiej opowieści Rigauda powzięła zamiar odwiedzenia, choćby na chwilę, zapomnianej kopalni złota w Dawson. Zostawiła za sobą ostatni dom i po zaśnieżonej i ledwie widocznej ścieżce wspięła się na skalną półkę. Kosztowało ją to wiele wysiłku. Poczuła, jak po plechach spływa jej ciepła stróżka potu. Wreszcie stanęła przed sporej wielkości wejściem do skalnej groty, zabitym starymi deskami. Odwróciła się w kierunku miasta. Widok był przedni. Dochodziło południe i w północnym słońcu panorama miasta robiła ogromne wrażenie. Coraz bardziej intensywne słoneczne jęzory odsłaniały inne, wiosenne oblicze Dawson.

96 Nabrała pełne płuca powietrza. Poczuła przez moment lekki zawrót głowy, ale już sekundę później chwilowe zmęczenie wspinaczką ustąpiło przypływowi energii. Na powrót odwróciła się w stronę wejścia do kopalni. Zasłaniał je spory stos różnego żelastwa, starych sznurów i mnóstwo kopalnianego śmiecia. Sally na prędce skleciła rodzaj prostej pochodni. Podeszła bliżej wejścia. Zignorowała starą tabliczkę z ledwo widocznym napisem: „Nie wchodzić!”. Deski wystawione przez długie lata na działanie śniegu, mrozu, deszczu i słońca były już mocno wysłużone i wystarczyło użyć nieco siły ramienia, aby w najsłabszym miejscu przerdzewiały gwóźdź na tyle się obluzował, że zmurszała przegroda opadła, odsłaniając korytarz. Ze środka powiało chłodem, Sally poczuła też zapach, którego nie była w stanie zidentyfikować. Półmrok, jaki panował tuż po wejściu, po chwili rozświetlił wątły blask pochodni. Szła powoli korytarzem w głąb. Unosząc pochodnię, z zaciekawieniem przypatrywała się szczątkom tego, co jeszcze kilkanaście lat wcześniej rozpalało umysły ludzi z całego świata. Ściany kopalni miały bardzo nieregularną powierzchnię z widocznymi śladami po kilofach i innych górniczych narzędziach. Musiała uważać, bo pod stopami chrzęściły jej raz po raz, jakby pozostawione w pośpiechu, ostro zakończone elementy tego, co niegdyś z całą pewnością stanowiło jedną funkcjonalną całość czegoś, co było bezwzględnie potrzebne przy wydobyciu złota. Teraz samotne, porzucone elementy, bez własnej metryki i właściwości tu i ówdzie zalegały na dnie korytarza. „W zasadzie nic ciekawego” – pomyślała. Już podjęła decyzję o powrocie, gdy tuż przy wejściu, kilkanaście metrów od siebie, zobaczyła zarys postaci. Słońce świeciło jej prosto w plecy dokładnie w taki sposób, że nie mogła zobaczyć niczego więcej poza stojącym nieruchomo cieniem. – Kto tam? Halo! Kim jesteś? – krzyknęła dziewczyna.

97 Cień milczał przez chwilę. Potężniał rozciągającą się smugą półmroku. Nagle dobiegł do jej uszu zwielokrotniony przez pogłos jaskini dźwięk słowa. – Dobrych snów! Cień zniknął i zanim zdążyła cokolwiek zrobić, potężny podmuch odrzucił ją o kilka metrów dalej w głąb ciemnego korytarza. Usłyszała tylko, jak setki kilogramów kamieni zasypują wejście do kopalni. Przez chwilę panowała zupełna cisza i mrok. Próbowała poruszyć dłonią i stopami. Wyglądało na to, że na szczęście nie doznała żadnych obrażeń. W prawej ręce wciąż ściskała tlącą się pochodnię. Niemal po omacku wymacała zapałki. Pochodnia na nowo rozbłysła płomieniem. – Brawo Sally! Nie ma co! Znów wpakowałaś się w niezłe tarapaty – powiedziała do siebie. Córka australijskiego pioniera nie straciła jednak zimnej krwi. Skoro główne wejście do kopalni zostało zasypane, to spróbuje poszukać innego. Rigaud wspominał przecież, że ze względów bezpieczeństwa w kopalniach tego typu zawsze budowano dodatkowe wyjścia, właśnie na wypadek podobnych zdarzeń. Z płonącą pochodnią w dłoni ruszyła ciemnym korytarzem. Już po kilkudziesięciu metrach poczuła delikatny powiew zimnego powietrza. Oświetliła przestrzeń po swojej prawej stronie. Tak! Od głównej sztolni odbiegał nieco mniejszy korytarz. Ruszyła szybciej. Po kilku minutach była na powierzchni. Odetchnęła z ulgą, otrzepując skalny pył i kurz. Okazało się, że zapasowe wyjście było raptem kilkanaście metrów w bok od głównego. Nie rozglądając się na boki, ruszyła w kierunku Lucky Place, które w tym momencie nabrało dla niej zupełnie nowego znaczenia. Po kilkunastu minutach szybkiego marszu była na miejscu i korzystając z bocznego wejścia znalazła się w hotelu. Ściągnęła buty. Chciała cicho i niepostrzeżenie znaleźć się w pokoju. Udało się. Na całe szczęście Tomka nie było w środku. Zrzuciła z siebie

98 kurtkę i spojrzała w lustro. Na twarzy miała kilka delikatnych zadrapań. Szybko przemyła ją wodą. Dopiero teraz napięcie zelżało. Spojrzała w lustro raz jeszcze: – Nie ma wątpliwości, Pani Wilmowska! Najmniejszych! Ktoś na nas poluje!

99

łońce już dawno przechyliło się na drugą część swojego dobowego zegara, zalewając burtę i część pokładu S ciemnomiodowymi strumieniami. Mary Luis okazała się niewielkim statkiem rzecznym wyposażonym w jeden komin, z którego w czyste północne powietrze buchał ciemny dym. Zasilany był energią ze spalania powszechnie dostępnego drewna wprawiającą w ruch mechanizm turbin. Stateczek jednorazowo mógł zabrać na pokład nie więcej niż trzydzieści osób, i to pod warunkiem stałego pozostawania na pokładzie. Niewielki poziom pasażerski, przeznaczony dla kilkuosobowej załogi oraz gości Hudson’s Bay Company, ulokowany był pod pokładem. Jukon na tym odcinku miał wiele dopływów i liczne mielizny, ukryte o tej porze roku, zwłaszcza w strefach przybrzeżnych, pod cienką warstwą lodu. Bez wątpienia rzeka stanowiła największy szlak wodny w północno-zachodniej Ameryce Północnej[66], trudny do żeglugi nawet w trakcie krótkiego tutaj okresu wiosenno-letniego. Pchane siłą wiosennych roztopów ogromne masy wody spływały z górskich zboczy i często niosły wyrwane z korzeniami potężne drzewa. W ten sposób tworzyły się zapory oparte na licznych podwodnych głazach, będące śmiertelnym

100 niebezpieczeństwem dla śmiałków, którzy próbowali się dostać na północ lub na południe od miasteczka Whitehorse. Do Jukonu powyżej Dawson dołączała niewielka, jak na warunki Alaski, rzeka Fortymile River[67] – odbijała potem w kierunku południowo-zachodnim, a następnie łączyła się z Tananą[68], której dopływ pod nazwą Chena docierał do Fairbanks. Mary Luis prowadzona wprawną ręką sternika sunęła środkiem nurtu. Sternik był w stałym kontakcie z pilotem, ostrzegającym przed zagrożeniami. Pasażerowie z reguły oddawali się drzemkom, przerywanym jedynie na skromne posiłki. Raz po raz, zarówno na prawym, jak i lewym brzegu rzeki, z łatwością można było dostrzec potężnego łosia przypatrującego się ze spokojem łodzi. Gdzie indziej niedźwiedzia matka grizzly[69] przezornie odganiała od rzecznych płycizn swoje potomstwo, które raptem kilka miesięcy wcześniej przyszło na świat. Czwórka przyjaciół, podobnie jak reszta pasażerów, nie mając nic szczególnego do roboty, na przemian drzemała albo oddawała się rozmowom. Skupiały się one głównie wokół katastrofy sterowca i lawiny kamieni na trasie wyścigu psich zaprzęgów. Wszyscy byli zgodni, że oba zdarzenia pozostają ze sobą w ścisłym związku. Jarosz, wykorzystując obecność Jeana- Claude’a Rigauda, dopytywał o szczegóły związane z florą Alaski, zaś dwójka milczących Tlingitów wolała pozostać na pokładzie. – Zapraszamy do nas, panie Wilmowski. Pana towarzyszy również. Pan Rigaud opowiada bardzo ciekawe rzeczy o Hudson’s Bay Company – odezwał się w pewnym momencie Jarosz. Pomieszczenie było proporcjonalne do całości niewielkiego statku. Nowicki, wciśnięty w jeden z kątów mesy, opierał się plecami o tylną ścianę, a prawym ramieniem dotykał bocznej,

101 stanowiącej równocześnie zewnętrzną ścianę pokładu pasażerskiego. – Siadajcie wygodnie, na ile się da, w tej łupinie. – Rigaud przyjaźnie mrugnął okiem. – Opowiadam właśnie panu Jaroszowi historię Hudson’s Bay Company, która przecież nierozerwalnie związana jest z historią całej Ameryki. – Co pan powiesz? – Nowicki okazał zaciekawienie. – To znaczy, że pańska firma przypłynęła tu razem z Kolumbem? – Ależ nie! – Jean-Claude się uśmiechnął. – Historia Hudson’s Bay Company wprawdzie sięga niemal połowy siedemnastego wieku, ale jest oczywiście znacznie późniejsza niż pierwsze francuskie i angielskie kolonie na terenie północnej Ameryki.[70] Dziś, z perspektywy dwudziestego wieku i kilkuset lat można mówić o tej historii, nawet będąc krytycznym, bo i jest o czym. – Co pan ma na myśli? – spytał Tomek. – Otóż trzeba zdać sobie sprawę z tego, że Ameryka Północna, w kształcie, w jakim ją znamy, wyrosła z bandyckiego podboju ziem należących do tubylców, przyniesionych tu chorób oraz niewolników z Afryki – wymieniał jednym ciągiem Jean-Claude. – Pan, zdaje się, podważa cały dotychczasowy porządek świata – zauważył Jarosz. – Nic podobnego! Stwierdzam fakty – ciągnął dalej Rigaud. – Kiedy powstawała Hudson’s Bay Company, to jest w roku 1670, ten kontynent zdominowany był ustawiczną rywalizacją Anglii i Francji, przyniesioną jeszcze z Europy, a sam moment powstania poprzedzony był niczym innym, jak tylko żądzą osiągnięcia jak największego zysku z handlu futrami, na które powstał ogromny popyt na Starym Kontynencie. Każdy chciał mieć czapkę z bobrowego futra. – I cóż w tym złego? – wtrąciła Sally.

102 – W bobrowej czapie? Nic, oczywiście – odparł Jean-Claude nieco ironicznie. – Niemniej jednak rosnąca chęć zysku i zwiększające się zamówienia z Europy doprowadzały do bitew, starć, a nawet wojen, w których zawsze stroną przegraną byli Indianie. – No, chyba nie o bobrowe futra toczyły się wojny z Indianami? – próbował żartować Nowicki. – A jeśli panu odpowiem, że bóbr jest symbolem wyniszczającego wyzysku, to będzie pan w stanie w to uwierzyć? Wojny między Francją i Anglią o wpływy i dominację w Ameryce Północnej tak naprawdę zawsze toczyły się o zasoby, a żeby z tych zasobów korzystać, zaprzęgano Indian raz po jednej, raz po drugiej stronie i nastawiano ich przeciw sobie[71]. I tak tubylców ubywało, a przybyszów przybywało, mówiąc bardzo delikatnie… – Mówisz pan tak, jakbyś sam był Indianinem. – Nowicki nie dawał za wygraną. – W samej rzeczy, drogi przyjacielu. W moich żyłach płynie indiańska krew. Mój dziadek Jean-Pierre ożenił się z kobietą z plemienia Kri[72] o imieniu Dwa Kwiaty – rzekł z dumą Rigaud. Tomek dopiero teraz przyjrzał się Jeanowi-Claude’owi. Ciemniejsza, nieco oliwkowa cera, kruczoczarne włosy i wystające kości policzkowe… – Dlatego u pana tyle wyczulenia na troski Indian – powiedział ze zrozumieniem. – Nasz kraj, Polska, od ponad stu lat znajduje się pod zaborami i na co dzień mieliśmy okazję być świadkami, jak wygląda życie pod okupacją we własnym kraju. Jarosz i Nowicki potwierdzająco kiwnęli głowami. – A, to już wiem, dlaczego od razu poczułem do was sympatię – odparł Rigaud i uśmiechnął się szeroko. – Ale wracając do tematu… Udało nam się, jako Kanadyjczykom, niemal uniknąć

103 wojen z Indianami, tak przecież boleśnie doświadczonymi po amerykańskiej stronie. Staramy się budować zupełnie nowe społeczeństwo.

Niedźwiedź grizli (Ursus arctos horribilis) – Mówi pan podobnie jak gubernator Alaski – zauważył Tomek. – Walter? Zgadza się. Niejeden raz sprzeczaliśmy się na ten temat w trakcie naszych seminariów na Uniwersytecie Wesleyan[73]. Jednakże konkluzja zawsze była ta sama. Walter

104 w Stanach, a ja w Kanadzie musimy dołożyć wszelkich starań, aby zmienić Nowy Świat. – Wspomniał pan, że niemal udawało się Kanadyjczykom uniknąć wojen z Indianami – z zaciekawieniem dopytywał Tomek. – To znaczy, że jednak jakieś były. Dobrze rozumiem? – A tak! Mam tu na myśli tak zwaną rebelię nad Rzeką Czerwoną z 1869 roku. Rebelię, na czele której stanął Metys Luis Riel[74]. Dobrze wykształcony, władający zarówno językiem angielskim, jak i francuskim. Wszystko zaczęło się od tego, że ówczesne Terytorium Północno-Zachodnie, na którym większość stanowili Metysi, miało zostać włączone formalnie do Kanady. Metysi, czując zagrożenie, stawili zbrojny opór. Dołączyli do tego częściowo moi pobratymcy z plemienia Kri. Rebelia została stłumiona, a Riel powieszony w wyniku wyroku po mocno podejrzanym procesie w 1885 roku. – Czyli znów Indianie i Metysi przegrali? – włączył się do rozmowy milczący dotąd Czerwony Orzeł. – Otóż nie! Większość oczekiwań zgłaszanych w trakcie całej rebelii została w konsekwencji uwzględniona przez rząd w Ottawie, więc śmierć Riela nie poszła na marne – podsumował Rigaud. – Przynajmniej tyle dobrego w tym wszystkim – skwitował krótko Nowicki. – A czy Hudson’s Bay Company miała w tym jakiś swój udział? – dopytywał Tomek. – Kompania od kilku dekad prowadzi zupełnie inną politykę niż przez pierwsze dwieście lat. Nie tylko prowadzimy handel z miejscowymi, ale również staramy się z nimi żyć. W końcu to nasz wspólny kraj – odpowiedział z dumą Kanadyjczyk. – A wracając do pytania, to tak, rząd w Ottawie zwrócił się do Kompanii o pomoc w negocjacjach z Metysami. Oczywiście zgodziliśmy się, a rokowaniom i negocjacjom przewodził niejaki

105 Donald Smith. Z tego, co mi wiadomo, udało się tyle osiągnąć, że wreszcie słuszne roszczenia Metysów zaczęto brać na poważnie. – Biali nigdy nie dotrzymywali danego słowa – odezwał się posępnie Czerwony Orzeł. – Mój brat ma rację. Każda wojna i traktat pokojowy prędzej, czy później kończyły się jego złamaniem, począwszy od wojny Króla Filipa, a skończywszy na stłumieniu ruchu Tańca Ducha[75] i masakrze nad Wounded Knee[76] – potwierdził ze smutkiem Rigaud. Słysząc ostatnie zdanie, Tomek i Czerwony Orzeł wymienili się spojrzeniami. To przecież właśnie z powodu udziału Nawaho w ruchu oporu w formie Tańca Ducha, na czele którego stał wódz zbuntowanych Apaczów Czarna Błyskawica, Czerwony Orzeł był zmuszony wyjechać do Europy. – Proszę opowiedzieć, jeśli to nie problem, o tych wydarzeniach – poprosiła Sally. Rigaud wypił spory łyk whisky. Wytarł kąciki ust chusteczką. Przez krótką chwilę milczał, po czym zaczął: – Pierwszy poważny i zorganizowany opór Indian miał miejsce w tysiąc sześćset siedemdziesiątym piątym i w roku następnym na południowych terenach Nowej Anglii. Tubylcy – spychani coraz bardziej w głąb lądu, narażeni na ciągłe ataki ze strony angielskich kolonistów traktujących ich jak zwierzęta – sięgnęli po broń. Przewodził im wódz plemienia Wampanoagów Metacomet, zwany przez Anglików Królem Filipem. Wojna trwała ponad dziesięć lat i skończyła się śmiercią Króla Filipa, wyrżnięciem większości jego plemienia oraz wyrzuceniem niedobitków i sojuszniczych plemion z rdzennych terenów. – Czytałem o tym! – wtrącił się Tomek. – Przecież Indianie przez pierwsze pionierskie lata pomagali utrzymać się przy życiu

106 białym kolonistom, którym co chwila groziła zagłada na nowym lądzie.

Ano-Thlush, wódz plemienia Taku, Tlingit – Zgadza się – potwierdził Rigaud i ciągnął: – Kolejnym wielkim starciem był związek plemion pod przewodnictwem

107 Pontiaca, wodza Ottawów. Powstanie rozpoczęło się zaraz po przegranej wojnie Francuzów z Anglikami, a trzeba wam wiedzieć, że mimo wszystkich zastrzeżeń do Francji jej celem nigdy nie było podbijanie rdzennej ludności Ameryki, lecz przede wszystkim układanie dobrych relacji handlowych. Pontiac zresztą był wiernym sojusznikiem Francuzów, stojąc u ich boku do samego końca. – Czy przypadkiem te historie nie były jednym z motywów powieści Jamesa Coopera? – spytał Nowicki. – Jamesa Fenimora Coopera[77] – uzupełnił Rigaud. – Ma pan rację. Losy Pontiaca potoczyły się podobnie jak większości przywódców indiańskich. Po przegranej wojnie, opuszczony przez sojusznicze plemiona, został zamordowany w okolicach rzeki Maumee w tysiąc siedemset sześćdziesiątym dziewiątym roku przez swojego pobratymca przekupionego przez Brytyjczyków. Kolejna wielka postać, którą trzeba tu wymienić, to Tecumseh, wódz plemienia Szawanezów. Pod koniec lat osiemdziesiątych osiemnastego wieku zawiązał on unię plemion przeciwstawiających się kolonizacji białych. Powstała wielka konfederacja plemion indiańskich z okolic Wielkich Jezior, w dużej mierze sprzymierzona z Anglikami z Kanady. Niestety, po serii początkowych zwycięstw zbrojny ruch osłabł, a Tecumseh zginął w bitwie pod Moraviantown w trakcie wojny angielsko-amerykańskiej w roku tysiąc osiemset trzynastym. Mimo przewagi ogniowej Anglicy w pewnym momencie się wycofali, zostawiając na polu walki osamotnionych Indian. Żarliwym wyznawcą idei Tecumseha był Czarny Jastrząb, wódz plemion Sauków i Lisów, który nie złożył broni po przegranej przez Anglików wojnie. – Smutne to dzieje – cicho skomentował Jarosz. – Owszem, bardzo smutne. Wojny przeniosły się dalej na zachód. Znacie z pewnością tę historię z oporem Lakotów

108 i bitwą pod Little Big Horn[78]. W zasadzie większość plemion północnoamerykańskich stawiła zbrojny opór. W przeciwieństwie do Amerykanów Kanada chętnie przyjmowała uciekinierów z południa na czele z grupą Lakotów Siedzącego Byka, który po zwycięskiej bitwie schronił się na naszym terytorium wraz ze swoimi rodakami. Nowicki zadumał się. Niemal natychmiast dostrzegła to Sally. – A cóż to, Tadku? Czyżby historia Siedzącego Byka tak mocno cię poruszyła, że aż zaniemówiłeś? – dziewczyna starała się żartować, widząc jednakże mocno strapioną minę marynarza, natychmiast spoważniała – Coś się stało? Nowicki westchnął i uniósł wysoko prawą część ust w grymasie gorzkiej zadumy. – Nie wiem, czy wszystkich będzie to interesowało, ale słysząc opowieść szanownego pana Rigauda, przyszła mi do głowy pewna historia z mojego żywota – zaczął wolno marynarz. – Ależ prosimy, prosimy – zachęcająco wtrącił Rigaud. – Tak, tak! – klasnęła w dłonie Sally. – No, nie daj się prosić, przecież kobiecie nie odmówisz – nachylił się do ucha przyjaciela Wilmowski. – No dobrze. Choć nie jest to opowieść o Indianach, to historia miała miejsce również na amerykańskiej ziemi, a będąc bardziej dokładnym – na Morzu Karaibskim. Jeśli was to naprawdę interesuje, to musicie wiedzieć, że wypłynęliśmy pod amerykańską banderą na statku Hope z portu w Miami w niezbyt długi rejs, z założenia handlowy. Zaczynał się na Florydzie, by przez porty w Hawanie na Kubie, Kingston na Jamajce, gdzie, jak zapewne się domyślacie, mięliśmy przejąć pokaźny transport mojego ulubionego napitku, jakim jest rum, by z powrotem wyruszyć na północ ku brzegom Stanów. Rejs ani łatwy, ani trudny. Ot, w sam raz taki, by przy dobrej pogodzie

109 i jak najmniejszym nakładzie sił w miesiąc od wypłynięcia z portu w jednym kawałku do niego wrócić. Nowicki okrężnym ruchem głowy rozciągnął potężne mięśnie szyi i karku, aż niemal dało się słyszeć, jak poszczególne więzadła i sploty trzeszczą pod skórą potężnego marynarza. Skwapliwie podsunął niemal pustą szklaneczkę do napełnienia. Po chwili trzymał ją wypełnioną bursztynowym trunkiem niemal po brzegi. Głośno mlasnął, chłonąc każdą cząstkę mocy. – Rejs rzeczywiście był spokojny, a morze lekko falujące, jak na wycieczce. Momentami było aż za nudno, ale… – tu Nowicki mrugnął porozumiewawczo – kucharz Miguel był doskonałym fachowcem i wyczarowywał takie potrawy z zapasów morskiej spiżarni, że ani nazwać, ani powtórzyć ich w żaden sposób nie byłbym w stanie. I to właśnie kuchnia ratowała mnie przed zanudzeniem się na śmierć. – Dobrze, że rejs, jak mówiłeś, miał być w miarę krótki, bo gdyby potrwał dłużej, to faktycznie mógłby się skończyć dla ciebie, Tadku, niezbyt miłymi konsekwencjami wynikającymi z obżarstwa – żartobliwie wtrącił Tomek. – A tu cię zdziwię brachu! Od morskiej kuchni nie przybrałem nawet grama! – odparł nieco urażony marynarz. – Czy możecie dać sobie spokój i kiedy indziej porozmawiać o tajnikach kulinarnych Morza Karaibskiego? – przerwała zniecierpliwionym głosem Sally. – Oczywiście, sikorko. Dla ciebie wszystko – odparł Nowicki, pociągając kolejny łyk. – Hawana zmieniła się nieco od mojej ostatniej wizyty. Pękate hotele i wystawne domy zastąpiły typowe zabudowania kolonialnego miasta. Korzystając z okazji wstąpiłem tu i ówdzie, odwiedzając kilku starych znajomych. – … stacjonujących pewnie w miejscowych tawernach – nieco złośliwie dopowiedział Wilmowski. Marynarz zignorował kąśliwą uwagę przyjaciela i ciągnął opowieść.

110 – Następnego dnia o świcie ruszyliśmy w kierunku Jamajki, by po kolejnych dwóch dniach spokojnej żeglugi dotrzeć do Kingston. Tu sytuacja była podobna do tej z Hawany, z taką jednak różnicą, że niemal każdy rozmawiał o niepokojach panujących na sąsiednim Haiti. – Ma pan na myśli byłą kolonię francuską, zwaną do lat trzydziestych dziewiętnastego wieku San Domingo? – spytał nagle Jarosz. – Tak, właśnie o niej mówię – odrzekł Nowicki. – Ciekawie wplotły się losy polskich legionistów, którzy w armii Napoleona zostali dwukrotnie wysłani do tłumienia powstań miejscowej ludności. Potomkowie niewolników wzięli sobie do serca hasła rewolucji francuskiej „Wolność. Równość. Braterstwo” i sami zażądali tej wolności dla siebie. – O, to bardzo ciekawe. Nie znam tego fragmentu naszej historii – wtrącił Tomek. – Pozwoli pan?– Jarosz zwrócił się do Nowickiego. – Bardzo krótko wyjaśnię. Polacy wylądowali dwukrotnie na wyspie w latach tysiąc osiemset dwa i tysiąc osiemset trzy. Już po kilku dniach zorientowali się, że zostali wysłani do tłumienia dążeń wolnościowych miejscowej ludności. Zdecydowana większość z nich nie zgadzała się na krwawe jatki zlecane im przez Francuzów. Znaczna część przybyłych zmarła w wyniku chorób tropikalnych, zaś część jawnie stanęła po stronie powstańców przeciwko niedawnym sojusznikom, z rąk których naiwnie oczekiwali niepodległości dla swojej ojczyzny. To tyle, tak w skrócie. – Ha! Święte słowa, panie Jarosz. Zdarzyło mi się nawet raz spotkać potomka któregoś z naszych legionistów w porcie w Port-au-Prince. Dumnie opowiadał, że nosi imię po swoim pradziadku Janie, który walczył za wolność i niepodległość Haiti.

111 – Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać mnogość niezwykłych miejsc i okoliczności, w jakich znajdowali się Polacy – rzekła Sally. – Opowiadaj dalej, Tadku. – Taaa…. Na czym to ja skończyłem? A tak! Już wiem! Na wieściach o zamieszkach na Haiti.[79] Przyznam szczerze, że nieco mnie to ucieszyło, bo to zawsze zapowiada jakąś odmianę w nudnej, jak już wiecie, żegludze. W każdym razie ładunek ulubionej jamajki został załadowany i następnego dnia obraliśmy kurs na Port-au-Prince na Haiti. Kilka mil po wypłynięciu pogoda zaczęła się zmieniać. Do dziś pamiętam kolor chmur gromadzących się na widnokręgu. Coś jak bardzo dojrzałe śliwki węgierki. I ten zapach pchany przez potężniejące z każdą chwilą podmuchy wiatru. Coś pomiędzy nasyceniem siarką zmieszaną z bardzo intensywną wilgocią. Co bardziej przesądni z załogi zaczęli trwożliwie spoglądać w niebo i zanosić tam modły. Wiatr wzmagał się coraz bardziej i bardziej, wynosząc grzbiety fal na kilkanaście metrów w górę. Dosłownie po kilku minutach rozpętało się morskie piekło. Nasza łajba, choć do najmniejszych nie należała, wydawała się być jedynie łupiną od orzeszka przy tych gigantycznych grzebieniach fal. Sytuacja z sekundy na sekundę pogarszała się coraz bardziej, a statek coraz głośniej trzeszczał miotany kipielą. Pokład zalewały hektolitry wody i wtedy przez chwilę pomyślałem, że trzeba było faktycznie kierować się dobrymi radami mojego staruszka i wybrać inny zawód. Nagle przyszła fala, jakiej nigdy wcześniej ani później nie widziałem. Wdarła się na pokład, przykrywając statek w całości. Usłyszałem tylko trzask i jęki tonących, którzy wzywali pomocy. Nastała ciemność. Chyba straciłem przytomność, rzucony podobnie jak inni o skrzynie bezładnie przewalające się po pokładzie – Nowicki przerwał na chwilę, biorąc kolejny łyk rumu. Nie wiem, po jakim czasie się ocknąłem; czułem, że coś po mnie łazi. Miałem rację. Po moim brzuszku spacerował sobie

112 krab, a ja jak długi leżałem na plaży. Nie wiem, jakim cudem nic mi się nie stało? Po naszej łajbie i co ważne załodze nie było śladu. Rozejrzałem się. Dookoła mnie tylko przybrzeżne skały, piach, a w głębi tropikalna roślinność. – Bezludna wyspa! – krzyknęła zachwycona Sally. – Nie do końca, moja panno, ale nie ukrywam, że tak właśnie pomyślałem w pierwszej chwili. Przez myśli przelatywały mi różne opowieści i wspomnienia braci marynarskiej o znajdowanych zupełnym przypadkiem na samotnych wyspach ludzkich szkieletach. I to po wielu latach. Ha! Niezłą pamiątkę po sobie zostawiam. Bezimienny kościotrup na bezimiennej wyspie – pomyślałem w tamtej chwili. Jednak wrodzona przekorność kazała mi w tej sytuacji podnieść się z miękkiego piachu i poszukać czegoś do jedzenia i picia. Traf chciał, że już po chwili natrafiłem na znikające w nadmorskim piachu strużyny ze słodką wodą, a tuż przy niej pochylały się palmy kokosowe. Kilka dorodnych orzechów leżało już na ziemi. Na całe szczęście nóż miałem wciąż przy pasku. Nowicki, nie jest źle! Zaspokoiłem pragnienie. Zarzuciłem na plecy wiązkę kilku orzechów i ruszyłem na zwiady po „mojej wyspie”. – Jak Robinson Crusoe![80] – Sally była coraz bardziej zachwycona opowieścią Nowickiego. Bosman wzruszył ramionami, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. – Jakież było moje zdziwienie i radość, kiedy po godzinie marszu brzegiem morza zaczęły do mnie dochodzić ludzkie odgłosy. Ruszyłem w ich kierunku. Wiedziony doświadczeniem i niewiedzą, z jakimi to ptaszkami będę miał przyjemność, skręciłem w stronę wysokich zarośli. Po kilku minutach zza potężnej palmy kokosowej miałem już pełen wgląd w wydarzenia rozgrywające się na moich oczach. – Mianowicie? – wtrącił Tomek.

113 – Mianowicie to, że ujrzałem dwudziestowieczny targ niewolników brachu! Kobiety, dzieci, mężczyźni! Nieboraki powiązani linami siedzieli w kucki. Najgorszy widok to dzieci, które nie rozumiejąc, co się dzieje, nie wydawały z siebie żadnego dźwięku. Nie chciałbym tego widoku oglądać nigdy więcej! – Nowicki był wyraźnie poruszony własną opowieścią. – Kim byli oprawcy? – spytał Jarosz. – I to najciekawsze! Spodziewałem się, że zobaczę białych łowców i handlarzy niewolnikami, a ujrzałem… Mulatów! Pobratymcy zgotowali taki los pobratymcom! I to w dwudziestym wieku! – Co było dalej Tadku? – dopytywała Sally. – Niestety, poza nożem, nie miałem żadnej broni, a tamtych było ze dwudziestu. Postanowiłem poczekać do zmroku z nadzieją, że los sam podsunie rozwiązanie. Podsunął i to znacznie szybciej, niż się tego spodziewałem. Nagle, od strony morza dało się słyszeć sapnięcie działek pokładowych i kanonadę strzałów. Wyjrzałem zza mojego pnia. Co za cudny widok! Od wschodu płynął mój Hope, zaś od północnego zachodu kanonierka z wyraźnie powiewającą flagą Stanów Zjednoczonych! – To byłeś pan ocalony! – wtrącił Jarosz. – Tak, tak. Okazało się, że to mnie tylko zmyło z pokładu w trakcie tego piekielnego sztormu, zaś cały okręt w zasadzie bez szwanku przetrwał nawałnicę i ruszył na moje poszukiwanie. Miałem szczęście. The Hope napotkała okręt patrolowy amerykańskiej marynarki wojennej, która już od dłuższego czasu z powodzeniem stopowała handel ludźmi w tym rejonie. Miałem doprawdy dużo szczęścia. – No dobrze Tadku, ale co to ma wspólnego z opowieścią o Indianach Ameryki Północnej? – spytał Tomek.

114 – Ano tyle ma wspólnego, że gdziekolwiek pojawia się biały człowiek, tam zawsze zaczyna się śmierć, wyzysk i niewola – odpowiedział smutno Nowicki. Zapadła cisza. Nagle rozległa się syrena okrętowa. Rigaud rozejrzał się i oznajmił: – Właśnie przekroczyliśmy granicę pomiędzy Kanadą i Stanami Zjednoczonymi. Zanosi się na krótki postój. Załoga musi uzupełnić zapasy drewna i wody. Przepraszam państwa, ale obowiązki wzywają. – Ruszył w kierunku mostka kapitańskiego. Tomek dopiero teraz zauważył, że Mary Luis zbliżyła się do jednego z brzegów, dotykając niemal krawędzi lodowej tafli, która na odcinku raptem kilkunastu metrów łączyła się z lądem. Mimo kwietniowej już pory przy brzegach lód był jeszcze na tyle mocny, że przy zachowaniu szczególnych środków ostrożności można było w miarę bezpiecznie przedostać się na stały ląd. Sally znów poczuła się senna, więc udała się do maleńkiej kajuty na wcześniejszy spoczynek, zaś Nowicki i Jarosz pochłonięci byli rozmową o najlepszym przepisie na przyrządzenie świeżego dorsza. Czerwony Orzeł też gdzieś przepadł. Nie wiedząc, co ze sobą począć, Tomek postanowił na czas postoju rozprostować nogi na stałym lądzie. Widząc, w jaki sposób marynarze Mary Luis poruszają się po lodzie, zszedł z pokładu po drewnianym trapie i ruszył w ich ślady. Zetknięcie obutej stopy z lodem niemal od razu poskutkowało zachwianiem równowagi. Tomek z trudem utrzymał się w pionie. Potem już powoli zmierzał ku brzegowi. Lód wydawał się mocny, choć widoczne gdzieniegdzie ciemniejsze plamy wskazywały na coraz bardziej zbliżającą się wiosnę.

115 Dojście do przybrzeżnych zarośli zajęło mu kilka minut, choć w normalnych warunkach, solidnego skucia lodem, trwałoby to jedynie chwilę. Zostawił już daleko za sobą cichnące posapywanie Mary Luis. Kilkaset metrów od niego, gdzieś po prawej stronie w oddali słychać było tępe i stłumione uderzenia siekier. To załoga statku wzięła się do przygotowania paliwa na dalszą podróż. Tomek jednym susem przeskoczył niebieściejącą nitkę strumyczka, który za kilka dni spotężnieje do rozmiarów potoku, i znalazł się w zupełnej ciszy lasu. Raz po raz z gęstwiny odzywał się jakiś ptak. Dostrzegł również dużego lisa alaskańskiego o długim ogonie, małych uszach i złotopłowej sierści, który na widok człowieka natychmiast zniknął za jednym z strzelistych świerków. Wilmowski już miał zamiar zawrócić w kierunku rzeki, gdy nagle w nozdrza uderzył go słodko-mdły zapach, niemożliwy do pomylenia z jakimkolwiek innym. Wielokrotnie czuł ten odór w trakcie licznych podróży łowieckich i był pewien, że jego źródłem jest rozkładające się od dłuższego czasu ścierwo. Powonienie i doświadczenie nie zawiodły go i tym razem: nie dalej niż dziesięć metrów od niego, na skraju niewielkiej polany dostrzegł kilka wron alaskańskich, które nagle poderwały się do lotu, wydając odgłosy do złudzenia przypominające wystrzeliwanie korka z butelki. Tomek wkroczył na niewielką polanę, ale po chwili przystanął – odruch wyrabiany przez wiele lat miał już we krwi. Ostrożność. Przyczyna gwałtownej ucieczki wron stała się jasna, kiedy z gęstwiny lasu wynurzyły się najpierw dwa małe niedźwiadki, a zaraz za nimi potężna samica niedźwiedzia grizzly. Już na pierwszy rzut oka było widać, że małe przyszły niedawno na świat, a matka po zimowej przerwie jest wychudzona i czujna. Wilmowski, mając wyraźnie w pamięci poprzednie spotkanie z niedźwiedziem tego gatunku i nie będąc uzbrojony, wolał nie ryzykować konsekwencji[81]. Nie spuszczał

116 wzroku z potężnego zwierzęcia i powoli zaczął się wycofywać z polany. Nagle pod jego stopami rozległ się suchy trzask pękającej gałęzi. Niedźwiedzica natychmiast nastawiła uszu, podniosła ogromny łeb, węsząc zawzięcie. Niedźwiadki bawiły się w najlepsze wyrywanymi kępami mchu i nie zważały na niepokój matki. Na szczęście dla Tomka wiatr leniwie przeciskający się między zwalistymi drzewami wiał od strony jeleniej padliny i niedźwiedzicy, co utrudniało jej szybkie wywęszenie intruza. Już się nie zastanawiał. Wiedział, że skuteczna ucieczka przed grizzly, czy to na otwartej przestrzeni, czy między drzewami, jest nierealna. Niedźwiedź był w stanie dogonić na krótkich odcinkach nie tylko uciekającego człowieka, ale i biegnącego jelenia. Jedyna szansa na ocalenie to wykorzystać chwilową dezorientację niedźwiedzicy co do źródła dźwięku. Wilmowski skoczył na lekko ugiętych nogach za najbliższe drzewo i zaczął biec, nasłuchując co chwila, czy zwierz nie ruszył za nim w pogoń. Nie zważał już na trasę powrotu do Mary Luis, nie patrzył, czy to ta sama ścieżka, którą dotarł na feralną polanę. Biegł na oślep. Smuga i Nowicki z pewnością nie pochwaliliby go za lekkomyślne oddalenie się od statku, i to w dodatku bez broni. Przyjaciół jednak nie było. Był sam i musiał sobie poradzić. Przyspieszył. Słyszał, że kilkadziesiąt kroków za nim przez las przedziera się niedźwiedzica, podążająca za odgłosami trzaskających co chwila gałązek. Coś ją niepokoiło i wolała to sprawdzić, niż ryzykować życie potomstwa. Gnał co sił po leśnych wykrotach. Już po kilku minutach poczuł dojmującą suchość w ustach. Jego oddech przyspieszył. Serce pracowało na najwyższych obrotach, dudniąc mu w piersiach. Niedźwiedzica wpadła już na jego trop – usłyszał jej nagły ryk kilkanaście metrów za sobą. Widocznie zmienił się kierunek wiatru i nieznośny dla niedźwiedzia zapach człowieka ze zdwojoną siłą

117 uderzył ją w nozdrza. Tomek usłyszał wreszcie wyczekiwany szum rzeki. Wybawienie było na wyciągnięcie ręki. W końcu zdyszany wypadł na pokryty topniejącym lodem brzeg rzeki. Spojrzał w lewo. Był kilkaset metrów od Mary Luis. Znacznie bliżej statku zszedł na ląd. Nie miał wyboru. Wbiegł na lód, nie bacząc na niebezpieczeństwo. Był kilkanaście metrów od miejsca, z którego wypadł z lasu, gdy niedźwiedzi łeb wynurzył się spomiędzy drzew. Nie zważał na to. Miał nadzieję, że być może ktoś ze statku go zauważy. Niedźwiedzica stanęła nagle, jakby zaskoczona widokiem rzeki i lodem. To dało Tomkowi przewagę kilku chwil. Zmusił się do kolejnego wysiłku, zwiększył tempo. Obejrzał się. Wciąż stała na brzegu, kołysząc jedynie łbem i wydając z siebie głuche pomrukiwania. Uśmiechnął się z trudem. Miał wrażenie, że widzi ruch na statku. Jestem ocalony – pomyślał, uśmiechając się raz jeszcze. Mary Luis była coraz bliżej. Nagle usłyszał odgłos jakby głuchego wystrzału karabinowego. Najpierw jeden, potem drugi. Na moment przystanął, ale po chwili znów ruszył. Tym razem jeszcze szybciej, ślizgając się na lodzie. Niedźwiedzica przestała być już jego jedynym zagrożeniem. Dobrze wiedział, co się dzieje i co oznaczają dźwięki podobne do karabinowych wystrzałów. Jeden, drugi, trzeci, czwarty… To podstępnie i w wielu miejscach jednocześnie pękały ostatnie okowy lodu na rzece! Lód trzeszczał, kruszył się i załamywał wzdłuż całej linii brzegowej, tworząc lodowe wyspy i wysepki, bezładne archipelagi dryfujące na wodzie w rwącym nurcie. Sylwetki na Mary Luis nabierały już wyraźniejszych konturów. Mimo wszystko zbliżał się, choć tu i ówdzie zastygłe przez wiele miesięcy pole lodowe wybijało gejzerami pod ciśnieniem lodu i wody.

118 Nagle, tuż pod stopami Tomka, o kilkadziesiąt kroków od burty Mary Luis, zmrożona powłoka straciła swoją zwartość i pękła pod ciężarem ciała na maleńkie kawałki. Najpewniej trafił na podwodny uskok, w którym woda rwącym podlodowym prądem zdradziecko żłobi lodową taflę. W jednej chwili znalazł się pod wodą i co najgorsze, pod lodem. W ostatnim desperackim odruchu zdążył jeszcze nabrać w płuca jak najwięcej powietrza. Nurt wciągał go głębiej. Poczuł na całym ciele przenikliwe zimno. Ubranie, mokre i ciężkie, ograniczało ruchy i ciągnęło do dna. Prąd pod lodem był w tym miejscu wyjątkowo silny. Miotany jego siłą Tomek raz po raz uderzał o lód. Był nieco ogłuszony. Brakowało mu powietrza. Rosnące z powodu braku tlenu ciśnienie rozsadzało mu czaszkę. Próby uchwycenia się choćby najmniejszej krawędzi w lodowej pułapce nie dały żadnego rezultatu. Czuł coraz większy strach i odrętwienie. Uchodziły z niego resztki świadomości. Lód był w tym miejscu krystalicznie czysty – zdołał jeszcze w nim dostrzec jasną plamę słońca. Kącik ust zdrętwiał mu w półuśmiechu. Wydawało mu się, że wokół zapanowała cisza, przerażająca cisza lodowatej otchłani, w której dominują wszelkie odcienie szarości i czerni. Nie czuł już zupełnie nic, gdy tuż nad jego głową ktoś rozłupywał potężnymi ciosami siekiery kawały lodu. Nie czuł, gdy mocarne ramiona Nowickiego jednym ruchem wyciągnęły go z lodowej trumny. Nie słyszał podniesionych okrzyków radości załogi Mary Luis ani przerażonego głosu Sally. Nie reagował, gdy Czerwony Orzeł z ogromną wprawą przywracał go życiu, wpompowując w niego powietrze z własnych płuc. Dopiero gdy krążenie powoli nabierało tempa, a temperatura ciała podniosła się na tyle, że wracały funkcje życiowe, z wysiłkiem otworzył oczy. Zdyszany Nowicki, cudna Sally z oczami pełnymi troski, ocierający pot z czoła Czerwony Orzeł, Rigaud oraz Jarosz z grymasami radości i napięcia na twarzach,

119 a także dwaj milczący Tlingici otaczali go szczelnym wianuszkiem. – Chyba nie umarłem? – wydukał z trudem. Pierwsza zareagowała Sally. – Żyjesz! Żyjesz, najukochańszy! Jesteś, jesteś tu z nami! Tadeusz i Czerwony Orzeł wyciągnęli cię w ostatniej chwili spod lodu – wyrzucała z siebie słowa, na przemian uśmiechając się i płacząc. – No, brachu! Ale żeś nam wszystkim stracha napędził! – Nowicki wciąż ciężko oddychał. – Gdyby nie Czerwony Orzeł, który zaniepokoił się twoją nieobecnością i zaczął obserwować przez lornetkę okolicę, to… Tfuuuu! Tam, do licha! Jak dobrze, że jesteś, kochany chłopcze! Bosman był najwyraźniej przejęty i wzruszony. – Trzeba przyznać, że podróżowanie z panami dostarcza wrażeń zupełnie nieoczekiwanych – wtrącił elegancko Rigaud. Jarosz twierdząco pokiwał głową. – Goniła mnie niedźwiedzica grizzly. Miała młode. Uciekałem po lodzie i dalej już wiecie, co się stało – powiedział Tomek. – No widzisz, sikorko. Nasze chłopaczysko zawsze wlezie tam, gdzie akurat na niego nie czekają. – Nowicki zwrócił się do Sally. – Najważniejsze, że nic ci nie jest, kochany. – Żona przytuliła się do zziębniętego Tomka. Mary Luis już od dłuższego czasu na powrót płynęła bystrą rzeką. W drzwiach niewielkiej mesy, która posłużyła za ambulatorium po wypadku Wilmowskiego, stanął nagle kapitan jednostki. – Mon Seigneur Rigaud, Fairbanks est en avance! – powiedział po francusku. – Merveilleux, merci![82] – odpowiedział Rigaud. – Moi państwo, przed nami Fairbanks!

120

airbanks powstało w 1902 r., gdy alaskańska gorączka złota sięgała zenitu. Miasto posadowiono na ogromnej F równinie, ograniczonej od północy zalesionym horyzontem wzgórz. Jednym z powodów założenia przez poszukiwaczy złota osady w tym właśnie miejscu była jego dostępność, którą zapewniała rzeka Chena będąca dopływem Tanany, wijąca się zakolami przez miasto. Tomek wraz z przyjaciółmi zatrzymał się w Bunk Hotel, dwupiętrowym budynku o ścianach pomalowanych białą farbą, co w słoneczne dni wywoływało wrażenie blasku płynącego z tego miejsca. Rigaud, ów energiczny i przedsiębiorczy Kanadyjczyk, nie tracąc cennego dlań czasu, ruszył z miejsca na trudne, jak sam mówił, negocjacje z Amerykanami. Dotyczyły połączenia sił HBC i USA w zakresie wspólnych przedsięwzięć wydobywczych. Po krótkiej naradzie czwórka przyjaciół wraz z Jaroszem i jego Tlingitami uzgodniła, że pozostaną w Fairbanks jeden dzień. Zdawali sobie sprawę, że to miasto na dłuższy czas będzie ich ostatnim wspomnieniem cywilizacji. Plan był prosty, gdy się patrzyło na mapę. Z Fairbanks planowali dostać się do rzeki Nenany i w ten sposób dotrzeć w rejon masywu Denali. O ile Jarosz już na samym początku spotkania wyjawił cel swojej podróży, o tyle Wilmowski

121 postanowił zachować w sekrecie właściwy cel wyprawy. Miał na uwadze oczywiste względy bezpieczeństwa. Tajemnicze i niepokojące wydarzenia, które miały miejsce od początku podróży, tylko utwierdziły go w przekonaniu, że za zaginięciem uczestników ekspedycji badawczej w rejonie Denali musi kryć się coś jeszcze. W Bunk Hotel, w którym zajęli pokoje wychodzące oknami na szeroką ulicę, czekał na nich lakoniczny list od gubernatora Eli Clarka. W zasadzie było to pytanie o losy wyprawy. Tomek chwilę rozmyślał nad odpowiedzią. Wreszcie polecił nadać krótką wiadomość: Wyprawa bez zakłóceń. Stop. Jutro ruszamy rzeką Nenana w rejon McKinleya. Stop. Czerwony Orzeł wraz z Tlingitami po szybkim posiłku wyruszył na nadbrzeże zaopatrzyć wyprawę w dwie obszerne, lekkie, drewniane łodzie z nieco uniesionymi dziobami. Tomek i pozostali członkowie ekspedycji zasiedli do stołu w restauracji hotelowej, przypominającej zapuszczony saloon[83] na Dzikim Zachodzie. – Panie Jarosz – zaczął Nowicki – czy mi się zdaje, czy rzeczywiście obiecałeś pan opowieść o naszych rodakach na tych wertepach, gdzie człowiekowi przyszło wytrząsać brzuszysko? – A tak, oczywiście – przyznał podróżnik, wycierając usta. – Jeśli tylko państwo macie ochotę posłuchać. – Prosimy, prosimy! – przyklasnęła Sally, uśmiechając się znacząco. – Przecież po mężu jestem w połowie Polką. Z wiadomych przyczyn nie byłam jeszcze w kraju mojego męża i jego przyjaciół, ale interesuje mnie wszystko, co jest z nim związane. Tommy tyle mi o tym opowiadał. – Bo i jest o czym, sikorko! – wtrącił Nowicki.

122 – Głęboko wierzę, że już niedługo przyjdzie czas, gdy znów dane nam będzie stanąć na Krakowskim Przedmieściu… – dodał Tomek. – …i zobaczyć, co dobrego u moich staruszków na Powiślu. – Nowicki postawił kropkę. – A tak, tak… wszystkim nam tęskno do kraju, więc postaram się, aby opowieść o naszych rodakach tu, na Alasce, wypadła jak najlepiej i nie była nudna – odparł Jarosz. – Część tych informacji jest niepotwierdzona, a część stanowi dobrze udokumentowany rozdział historii Alaski, ale również i naszych rodaków. – Prosimy – zachęcił Tomek.

Polacy na Alasce. Opowieść Jarosza

– Chyba należy zacząć od tego, że Polacy trafiali na Alaskę przez carską Rosję, która do końca siedemnastego wieku uważała te tereny za część Syberii, a tym samym część imperium i swoją własność. – Patrz pan! To i nawet Amerykańce doświadczyli zaboru ze strony caratu! – przerwał Nowicki. – Nie do końca – uśmiechnął się wyrozumiale Jarosz. – W czasach, o których mówię, Ameryka Północna, zwłaszcza jej północna część, nie była prawie zupełnie znana i rozpoznana, zaś Stany Zjednoczone jeszcze nie istniały. – A staruszek zawsze mi powtarzał: ucz się, Tadku, ucz, byś nie był głupi buc! – Marynarz nieco zmarkotniał. – Ha! Dobre, tego jeszcze nie słyszałem z twoich ust, Tadku. – Tomek był wyraźnie rozbawiony komentarzami przyjaciela. – Możecie wreszcie przestać się przekomarzać i pozwolić mówić panu Jaroszowi?! – kategorycznie zainterweniowała Sally.

123 Tomek i Nowicki po takiej reprymendzie niemal równocześnie położyli palce na usta w geście udanej pokory. Jarosz uśmiechnął się z pobłażaniem i podjął porzucony chwilę wcześniej wątek. – Według licznych źródeł pierwszym Polakiem na Alasce był greckokatolicki kapłan z Wołynia, Ignacy Kosarzewski. Trafił na rosyjski Daleki Wschód jako zesłaniec. A powodem zsyłki, wszystko na to wskazuje, była jego niechęć do przejścia na prawosławie. Na Alasce pojawił się około roku tysiąc siedemset trzynastego. Prawdopodobnie wysłany przez administrację carską wraz z rosyjskimi Kozakami, ściągającymi podatki od miejscowej ludności. Pamiątką po jego obecności jest Kosarefsky River[84]. – No patrzcie! To nie byliśmy pierwszymi Polakami rozbijającymi się po tej rzeczułce – wtrącił Nowicki. – Oczywiście, że nie – potwierdził Jarosz. – Mamy dowody na to, że drugim Polakiem, który penetrował zachodnie wybrzeże Alaski, był Maurycy Beniowski[85]. Jako uczestnik konfederacji barskiej został on wzięty do niewoli przez Rosjan w rejonie Żwańca i w tysiąc siedemset siedemdziesiątym roku zesłany na Kamczatkę. Jak sam podaje w swoich opisach podróży, dwunastego maja następnego roku wywołał bunt zesłańców i na opanowanym przez siebie statku uciekł z carskiej niewoli. W drodze na południe dość dobrze spenetrował Aleuty i północno-zachodnie wybrzeże Ameryki. – Beniowski to barwna postać, o której pisał nasz wieszcz Słowacki – wtrącił Tomek. Nowicki też chciał coś dodać, ale się rozmyślił i machnął tylko ręką. – Pierwsza połowa dziewiętnastego wieku to przede wszystkim obecność Polaków na Alasce z ramienia Rosyjsko- Amerykańskiej Kompanii Handlowej[86]. Warto i należy

124 wymienić tutaj takie postacie jak kapitan Filip Baranowicz oraz kapitan Dionizy Zaremba, którego imię nosi port rybacki na wyspie Księcia Walii w Archipelagu Aleksandra w zatoce Kasaan-Baranovich. Sam Zaremba od roku tysiąc osiemset dwudziestego siódmego do tysiąc osiemset czterdziestego pierwszego odbył wiele rejsów rozpoznawczych wzdłuż wybrzeży Alaski oraz dzisiejszej Kolumbii Brytyjskiej. To właśnie polski kapitan odkrył rzekę Stikine. Zaremba przez kilka lat badał Archipelag Aleksandra, odkrywając kilka nowych wysp. Jedna z nich, leżąca między cieśninami Stikine i Sumner, także została nazwana jego imieniem – Zarembo Island. – Nie wiedziałam, że aż tylu waszych rodaków zasłużyło się dla tej pięknej, północnej krainy. – Sally nie kryła zdziwienia. – Szkoda tylko, że wszystko to dla chwały innych flag i bander – dodał ponuro Nowicki. – Muszę przyznać, że w trakcie moich poszukiwań informacji dotyczących historii i geografii Alaski natrafiłem na znacznie więcej polskich nazwisk i osób. Ba! Kilku poszukiwaczy i odkrywców sam poznałem – opowiadał dalej Jarosz. – Na przykład geologowie Henryk Czeczott[87] czy Karol Bohdanowicz[88] i Józef Morozewicz[89], czy wreszcie Kazimierz Grochowski[90]. Warto pamiętać również o geografie Eugeniuszu Romerze[91]. Z Kazimierzem Grochowskim wiąże się ciekawa historia. Otóż pierwszym drużbą na weselu Grochowskiego z Elisabeth Jumith w San Francisco piątego listopada tysiąc dziewięćset dwunastego roku był nie kto inny, jak sam John Griffith Chaney, czyli Jack London![92] – Doprawdy! Jeszcze jako uczeń warszawskiego gimnazjum rozczytywałem się w jego powieściach! – krzyknął Tomek. – W opowieści o Polakach odkrywających dla Europy i Ameryki wnętrze i wybrzeże Alaski nie można pominąć postaci Fryderyka Schwatki, czy też, jak sam się podpisywał

125 Szwałki[93]. Schwatka, jako zawodowy oficer armii amerykańskiej i absolwent słynnej West Point, dwukrotnie zorganizował wyprawy badawcze na Alaskę, bodajże w tysiąc osiemset osiemdziesiątym trzecim i tysiąc osiemset osiemdziesiątym szóstym. Jedna z nich miała być wypadem ratującym ekspedycję niejakiego Johna Franklina[94]. Niestety, z tego, co wiem, okazała się bezowocna. Podczas jednej z wypraw, płynąc na tratwie, zbadał dokładnie bieg wielkiej rzeki Jukon aż do jej ujścia do Morza Beringa, zaś w trakcie kolejnej zagłębiał się w niezbadany dotąd obszar ciągnący się od Gór Świętego Eliasza do wybrzeża Pacyfiku. Odkrył wówczas rzekę Jones. Przy okazji oczywiście wykonał mapy zbadanych terenów, a kolejnym efektem było kilka książek. Chyba już prawie nikt nie pamięta, że na cześć jego zasług dla Stanów Zjednoczonych na Alasce są góry Schwatka Mountains, będące częścią Gór Brooksa. – To niesamowite – wtrąciła Sally. – Przecież w mojej rodzinnej Australii są Góry Strzeleckiego, które odkrył i opisał Polak, Strzelecki. – Paweł Edmund Strzelecki podróżował również po Ameryce[95] – uzupełnił Tomek. – Tak, wszystko się zgadza – potwierdził Jarosz. – Jednak najciekawsza wydaje się historia zakupu Alaski przez Stany Zjednoczone. Czy wiecie, że zarówno po rosyjskiej, jak i amerykańskiej stronie umowę negocjowali Polacy? – Nie może być! – ożywił się Nowicki. – Tak, to prawda. Sprawa wymaga jednak szerszego naświetlenia. Otóż kiedy w połowie dziewiętnastego wieku w wyniku kilku pochłaniających olbrzymie kwoty wojen kasa carska zaczęła świecić pustkami, rozpoczęto usilne poszukiwania nowych wpływów. – Jakie wojny ma pan na myśli? – spytał Tomek.

126 – Głównie dwie: wojnę krymską, toczoną przeciwko Anglii, Francji i Królestwu Sardynii[96] w latach tysiąc osiemset pięćdziesiąt trzy – tysiąc osiemset pięćdziesiąt sześć, która, jak wiecie, zakończyła się przegraną Rosji i zahamowaniem jej zapędów w Europie, zwłaszcza na Bałkanach, oraz oczywiście powstanie styczniowe w Królestwie Polskim[97]. – Myśli pan, że to przegrana Polaków w powstaniu styczniowym spowodowała konieczność sprzedaży Alaski? – z niedowierzaniem dopytywał Tomek. – Pośrednio tak. Kasa caratu była pusta. Państwo działało na przestarzałych zasadach, a reformy wymagały pieniędzy, których nie było. Powiem więcej, powstanie styczniowe przyłożyło się do obecnego kształtu Stanów Zjednoczonych. – A to już zupełna zagadka. – Nowicki pokręcił głową zaintrygowany. – A tak. Unia, czyli stany północne, niezwykle obawiały się, że Anglia i Francja mogą wziąć udział w walkach po stronie konfederatów. Jednakże z uwagi na zaangażowanie się w powstanie, między innymi Prus, dla własnego bezpieczeństwa pozostawiły swoje wojska w Europie – dopowiedział Jarosz. – To fascynujące. Wynika z tego, że Polacy w znacznie większym stopniu przyczynili się do zbudowania Stanów Zjednoczonych, niż mi się do tej pory wydawało – wtrąciła z uznaniem Sally. – Niestety tak. – Dlaczego niestety? – dopytywała Wilmowska. – Dlatego, że po przegranej powstania car Aleksander II zlikwidował autonomię Królestwa Polskiego, tworząc Kraj Nadwiślański, który działa do dziś – wyjaśnił Jarosz. – Poza tym dziesiątki tysięcy powstańców wywieziono na Syberię, odebrano majątki jego uczestnikom – uzupełnił Nowicki, któremu w tym momencie zaszkliły się oczy.

127 – A ojciec i ty, Tadku, wiele lat później, walcząc o wolną Polskę, musieliście uciekać za granicę – syknął Tomek przez zaciśnięte zęby. Przez chwilę panowała cisza. Wreszcie Jarosz podjął wątek na nowo: – Teren obecnej Alaski był zarządzany przez Kompanię Rosyjsko-Amerykańską, o której już wspominałem. Rosjanie, podobnie jak Anglicy, a później Kanadyjczycy poprzez Hudson’s Bay Company, byli zainteresowani głównie rozwojem handlu futrami. No, a tutaj, zwłaszcza na wybrzeżu, była obfitość wydr morskich i norek. Jednakże po znaczącym wytrzebieniu zwierząt futerkowych na wybrzeżu oraz w wyniku problemów politycznych, o których mówiłem wcześniej, uznali, że region ten jest mało atrakcyjny i bez większych perspektyw. Zresztą podobnie wydawało się Amerykanom. Dlatego powstał pomysł sprzedaży Alaski. Początkowo oferty przedstawiano państwom europejskim, ale bez oczekiwanego skutku. Na szczęście dla Amerykanów ówczesny sekretarz stanu William Seward[98] zainteresował się tym mało dostępnym kawałkiem Ameryki Północnej. Do prowadzenia negocjacji Seward delegował Polaka, generała walczącego w wojnie secesyjnej po stronie Unii, Włodzimierza Krzyżanowskiego. To ten, o którym wam już wspominałem, „pierwszy gubernator Alaski”. W rozmowach w charakterze tłumacza towarzyszył Krzyżanowskiemu inny Polak, weteran powstania listopadowego, Henryk Korwin- Kałussowski. – To niesamowite i fascynujące – skomentowała Sally. Jarosz przyjął z uznaniem komplement dziewczyny. – Dalej będzie jeszcze ciekawiej. Jak myślicie, kogo car wyznaczył do reprezentowania siebie w negocjacjach z Amerykanami? – spytał tajemniczo.

128 – A pewnie jakiegoś zręcznego politykiera bez skrupułów – kąśliwie rzucił Nowicki. – Sprawnego, owszem. Co do reszty, to nic nie wiem. – Proszę nie trzymać nas dłużej w niepewności i opowiadać dalej – poprosiła Sally. – Otóż z rosyjskiej strony występował Eduard de Stoeckl, czyli… Edward de Stołecki, syn Andrzeja Stołeckiego – z błyskiem triumfu obwieścił Jarosz. – Jak to?! Wynika z tego, że Polacy dokonali między sobą największej transakcji w historii Ameryki Północnej? – Tomek nie mógł wyjść ze zdumienia. – Skąd pan o tym wie? – Miałem okazję poznać Alfonsa Aleksandra Koziełł-Poklew- skiego[99], który był wnukiem Alfonsa Koziełł- Poklewskiego[100]. Alfons Aleksander ożenił się z Zoją de Stoeckl[101], wnuczką barona Eduarda de Stoeckl. Gościłem nawet na obiedzie u państwa baronostwa. Zoja dość szczegółowo opisała mi historię sprzedaży Alaski. Z tego, co opowiadał jej dziadek, tłumacze nie byli potrzebni, bo strony często przechodziły na język polski. Dla samego Eduarda, czy Edwarda, była to najważniejsza misja. Krótko po jej zakończeniu, bo już w tysiąc osiemset sześćdziesiątym dziewiątym roku całkowicie zrezygnował z pracy dla caratu i wyjechał do Paryża. – No proszę, czyli jakaś część jego mówiła po polsku – skwitował Nowicki. – Ze słów wnuczki wynikało, że duża. W Paryżu miał wielu przyjaciół Polaków – stwierdził Jarosz. – Miał za co żyć, bowiem car nagrodził go kwotą dwudziestu pięciu tysięcy ówczesnych dolarów oraz sześcioma tysiącami dożywotniej pensji. – Nie ma co! Ładna sumka! – Nowicki aż cmoknął. – Po słynnej transakcji przez kilka późniejszych lat opinia publiczna w Stanach Zjednoczonych pukała się w głowę, że

129 ponad siedem milionów dolarów wyrzucono w błoto, a raczej w śnieg i lód. Alaskę nazywano zgryźliwie „lodownią Sewarda”, zaś samą transakcję „szaleństwem Sewarda”. Jednak gdy na początku lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku w wielu strumieniach, zwłaszcza w okolicach rzeki Klondike niedaleko Dawson, odkryto złoto, szybko zmieniono zdanie na temat Sewarda. – To chyba Rosjanie i car pluli sobie w brodę? – wypalił Nowicki. – Tego nie wiem z całą pewnością – przyznał Jarosz. – Ale pojawiały się liczne głosy o chęci unieważnienia transakcji, a nawet słyszałem, że w pewnych kręgach mówiono o chęci powrotu na Alaskę. Przecież już w pierwszym roku po odkryciu złota wydobyto go na kwotę kilkadziesiąt razy większą niż sama transakcja. – A co z Krzyżanowskim? Jemu też tak się powiodło, jak Stołeckiemu? – spytał Tomek. – Nie do końca. W dowód uznania Seward włączył Krzyżanowskiego do korpusu urzędniczego, powierzając mu misję nadzoru nad Terytorium Alaski. Nie radził sobie jednak i dość szybko został odwołany z tego stanowiska. Imał się różnych zajęć. A trzeba wszystkim wiedzieć, że Krzyżanowski był spokrewniony z Chopinem. – Z Fryderykiem Chopinem? – po raz kolejny z niedowierzaniem odezwał się Tomek. – A tak. Rodzona siostra ojca Krzyżanowskiego, Justyna, była matką naszego wielkiego kompozytora, Fryderyka. – Czekaj pan, czekaj. – Nowicki nastroszył brwi i intensywnie się nad czymś zastanawiał. – To Krzyżanowski był najbliższym kuzynem Fryderyka!? – Tak, bratem ciotecznym, dokładnie rzecz ujmując – sprecyzował Jarosz.

130 – Dziękujemy. To była naprawdę niezwykła opowieść – rzekł Tomek. Pożegnali się i każdy udał się na spoczynek. – Ostatnia noc pod dachem… – mruknął Nowicki na dobranoc.

Tomek nie mógł zasnąć. W zasadzie nawet nie próbował. Kłębowisko myśli skutecznie uniemożliwiało zaproszenie do siebie spokojnego snu. Czy osiągną cel wyprawy? Co by zrobił na jego miejscu ojciec? Czy Smuga pochwaliłbym jego decyzje? Usiadł na szerokim parapecie stykającym się z chłodną szybą okna. Spojrzał na Sally, którą we śnie kołysał jej własnym miarowy oddech. Skierował mimowolnie wzrok na cichą ulicę miasta. Jedynie dwóch brodatych, już mocno podchmielonych jegomościów powracając w domowe zacisze z nocnych eskapad do miejscowych barów, łamało pustkę ulicy. Nagle wydało mu się, że w budynku stojącym po drugiej stronie ulicy na piętrze zamigotało przez chwilę światło. Zmrużył oczy, chcąc upewnić

131 się, czy to czasem nie przypadkowe złudzenie wywołane zmęczeniem. Przez moment nic się nie działo. Jednak po chwili światełko znów rozbłysło, tym razem w kilku miejscach w tym samym czasie. Tomek wytężył wzrok, próbując dociec, o co tu chodzi. Zdołał ujrzeć, jak w miejsce świateł pochodzących prawdopodobnie z zapalonych na chwilę lamp naftowych w kilku oknach pojawiają się podłużne kształty. Blask księżyca na chwilę zaiskrzył się srebrem na kilku z nich. Wszystko było jasne! Zbyt często widywał podobne obrazy, aby nie widzieć, co oznaczają. W ułamku sekundy zerwał się na równe nogi z okrzykiem: – Wszyscy na podłogę! Dokładnie w tym samym czasie z przeciwległych budynków padła karabinowa salwa, rozbijając w drobny mak okna w ich pokoju. Po kolejnej chwili salwa przerodziła się w kanonadę. Sally i Nowicki wyrwani okrzykiem Wilmowskiego zsunęli się z posłań i leżeli na podłodze. Ten ostatni podczołgał się do Tomka, mówiąc: – Strzelają przynajmniej z siedmiu luf! – Ośmiu! – poprawił Tomek. – Zdążyłem policzyć. W tym czasie kule rozbijały dekoracje hotelowego pokoju, dziurawiły poduszki, wyrywając z nich pierze dryfujące w bezładnym locie po całym pomieszczeniu. Sally wczołgała się pod łóżko i zasłoniła splecionymi dłońmi głowę. Tomek i Nowicki spojrzeli po sobie porozumiewawczo. – Na trzy! – wydał komendę Wilmowski. Marynarz odliczył do trzech, podnosząc równocześnie karabin do ramienia. Zaczęli ostrzał, celując na oślep. Po chwili z hotelowego parteru dołączyła do nich palba kilku kolejnych luf. To Czerwony Orzeł przychodził z pomocą. Wymiana ognia trwała jeszcze kilka minut, by wreszcie umilknąć całkowicie. Chwilę później pod hotelem stanął patrol

132 miejscowego szeryfa. Krótkie oględziny budynku, z którego ostrzelano hotel nie przyniosły żadnego rezultatu. Poza łuskami i kilkoma niewielkimi plamami krwi nie znaleziono nic. Sprawcy ulotnili się prawdopodobnie na krótko przed przybyciem miejscowej policji. – To pewne, jak amen w pacierzu – mruknął posępnie Nowicki. – Co jest pewne Tadku? – spytała Sally. – No właśnie, co takiego jest pewne? – do pytania dołączył wciąż przestraszony Jarosz. – … że ktoś na nas poluje, jak na kaczki – odparł marynarz. Tej nocy już nikt nie zmrużył oka. Z bronią na kolanach dotrwali do świtu.

*

Ranek przywitał ich rześkim podmuchem od strony gór. Wiosna w tym roku przyszła wyjątkowo wcześnie. Po szybkim i niezbyt obfitym śniadaniu udali się do niewielkiego portu. Czerwony Orzeł i Tlingici czekali już tam na nich w dwóch łodziach. Ekwipunek wyprawy został starannie ułożony na dnie łodzi i okryty nieprzemakającym materiałem. W jednej łodzi zasiedli Indianie wraz z Jaroszem, w drugiej Tomek z resztą wyprawy. Odbili od brzegu, wprowadzając łodzie w nurt rzeki, która na tym odcinku płynęła leniwie, wymywając z brzegów pozostałości północnej zimy. Pierwsza płynęła łódź Jarosza, bo w niej byli Tlingici, a oni znali dość dobrze i brzegi, i nurt rzeki. Łodzie sunęły teraz pomiędzy wzgórzami porośniętymi niezbyt wysokim iglastym lasem. Już po godzinnej żegludze zza ściany zieleni zaczęły się wyłaniać majestatyczne góry, których szpiczaste wierzchołki wskazywały na ich wulkaniczny charakter. Kontrast pomiędzy zielenią a białymi czapami lodu okrywającymi wygasłe wulkany

133 był tak malowniczy, że Sally, która od jakiegoś czasu przejawiała talenty rysownicze, sięgnęła po swój podręczny notatnik. Obserwując dyskretnie żonę, Tomek się uśmiechał. To już tyle lat razem. Od pamiętnej wyprawy do wnętrza Papui-Nowej Gwinei byli małżeństwem[102]. Znali się blisko dziesięć lat, a córka australijskiego pioniera wciąż nie przestawała go zaskakiwać. Jeszcze w Anglii na tyle zaciekawił ją wykład profesora Othenio Abe[103], którego wysłuchała na Uniwersytecie Oksfordzkim, że na własną rękę postanowiła w wolnych chwilach zgłębiać nową naukową dyscyplinę, jaką stała się paleontologia. Całymi dniami siedziała w czytelniach uniwersyteckich i wertowała wszelkie dostępne na ten temat informacje. Wilmowski dopiero w pewnym momencie zdał sobie sprawę z tego, że padł ofiarą własnych pasji. To przecież on sam zadręczał, według Nowickiego, młodą Australijkę niekończącymi się wywodami o geografii świata oraz o zróżnicowaniu etnograficznym każdego kontynentu. Nie było więc w tym nic dziwnego, gdy i ona zaczęła snuć wielogodzinne opowieści albo ciągnęła Wilmowskiego na odczyty i prelekcje. A że Tomek był dla niej wzorem i że zdaniem Nowickiego, patrzyła w niego jak w obrazek z Jasnej Góry, to i podzielała jego pasje. Mijały godziny. Nenana się wzburzyła. Jej wody nabrały ciemnego odcienia, a z jej toni coraz częściej wynurzały się wilgotne głazy. Czerwony Orzeł pilnie wpatrywał się w Tlingita prowadzącego pierwszą łódź i na jego wyraźny sygnał przekazywał komendy Nowickiemu, siedzącemu za sterem drugiej. Prawo, lekko w lewo, trzymaj prosto! Ster trzymany pewnym, żelaznym chwytem marynarza prowadził łódź bez oporu. Posłusznie wykonywała każdy manewr, szczęśliwie omijając przeszkody. Minęli piaszczystą łachę, która nagle przed nimi się ukazała. Takie miejsca były często przystankiem grizzly. Używały tych rzecznych platform – pełnych żwiru i kamieni naniesionych

134 wartkim nurtem – do łowów na łososie. Po prawej stronie, ledwie kilkadziesiąt metrów od brzegu, piętrzyło się pasmo wapiennych wzgórz. I tutaj właśnie łódź Jarosza wykonała nagły skręt w prawo, szorując po piaszczystym dnie zatoczki. Nowicki uprzedzony komendą Czerwonego Orła wykonał dokładnie taki sam manewr. – Krótka przerwa? – rzucił Tomek w kierunku Jarosza. Był przekonany, że do końca dnia jest jeszcze sporo czasu. – Nie, zostajemy tutaj na noc. Moi przewodnicy twierdzą, że zachód słońca jest za dwie godziny, a rzeka bywa nocą zbyt niebezpieczna, aby ryzykować. – Święta racja! Tylko głupiec ryzykuje, a mądry przeczekuje, jak mawia mój staruszek – dodał Nowicki, zrzucając z pleców część ekwipunku do rozbicia obozowiska. – Jak mówią moi przewodnicy, jutro powinniśmy stanąć w okolicy stacji badawczej Alfreda Brooksa – zapowiedział Jarosz. Tomek i Nowicki wymownie spojrzeli na siebie. Jarosz zajęty bagażem jednak tego nie zauważył. W tym czasie Czerwony Orzeł i Tlingici z dużą wprawą rozpoczęli budowę obozowiska. Przede wszystkim należało zgromadzić opał i przygotować posłania. Nowicki postanowił zająć się kolacją. Jarosz zagłębił się w swoich notatkach. Prowadził dziennik wyprawy i każdego wieczoru skrzętnie wypełniał puste kartki uwagami, opisami i rysunkami dotyczącymi flory i fauny Alaski. Tomek postanowił rozejrzeć się po okolicy. Tym razem, mając świeżo w pamięci spotkanie z niedźwiedzicą grizzly, nie chcąc popełnić błędu, zarzucił na plecy jeden z nowszych modeli karabinu fusil. Sprawdził, czy kolt umieszczony w kaburze na biodrze wysuwa się bez oporu oraz czy duży nóż myśliwski jest w razie czego gotowy do natychmiastowego użycia.

135 Nowicki, obserwując przygotowania przyjaciela do wypadu w głąb lądu, rzucił krótko: – Amunicja? – W głosie marynarza niezmiennie słychać było troskę, mimo że Tomek był już dorosłym i doświadczonym podróżnikiem. – Wystarczająca. – Tommy, sam nigdzie nie pójdziesz! – włączyła się nagle Sally, stając obok Tomka. – Dość już się najadłam strachu przez ciebie kilka dni temu. Idę z tobą! – Ależ, Sally, ja… – próbował wykręcać się Tomek. – Żadna Sally, żadne ja! Idziemy razem. Prowadź! – Dziewczyna kategorycznie wskazała palcem na wyżłobiony w wapiennej skale prześwit. Tomek z rezygnacją machnął ręką. – Nie ma co, nie ma co… – śmiał się Nowicki. – Owinęła chłopaka wokół małego palca, ale… para z nich zacna. Sally i Tomek przez kilkaset metrów wspinali się łagodną ścieżką po wapiennym zboczu. Tu i ówdzie widać było jeszcze ślady północnej zimy, gdzieniegdzie także fragmenty niedużego lodowca. Ścieżka, którą ruszyli z obozowiska, raz po raz zmieniała kierunek, zamykając w swoich meandrach mniejsze i większe skalne polany. Mniej więcej po kilometrze dość monotonnego spaceru Tomek zdecydował o powrocie. Sally widocznie zawiedziona decyzją męża tylko wzruszyła ramionami. Wilmowski powtórnie ruszył jako pierwszy. Zaledwie po kilku krokach usłyszał z tyłu cichy okrzyk żony. – Tommy, spójrz! Tomek odwrócił głowę i spojrzał we wskazanym kierunku. W jednej ze ścian wapiennej skały widoczny był czerniejący otwór wysokości dorosłego człowieka. – Chyba nie chcesz tam wejść? – spytał z niedowierzaniem.

136 – Nie tylko, że chcę, ale wejdę! – odrzekła stanowczo i nie bacząc na męża, ruszyła zdecydowanie ku ścianie. Wilmowski tylko westchnął. Wiedział, że jakiekolwiek protesty wobec uporu młodej żony na nic się zdadzą. Rozejrzał się wprawnym okiem. Tuż nad wejściem do jaskini zwisał korzeń limby. Bez namysłu dobył nóż myśliwski i po chwili trzymał w dłoni naprędce zrobioną pochodnię. Przy odpowiednim nacięciu drewna substancje żywiczne dawały dość paliwa, aby przez kilkanaście minut mogli rozświetlić przestrzeń i rozejrzeć się w ciemnościach jaskini. Wewnątrz panował przejmujący chłód. Nieregularne, porowate ściany i sklepienia jaskini przez tysiące lat powlekły się jęzorami lodowca wnikającymi do środka przez szczeliny wapiennej skały. Tomek, trzymając w dłoni limbową pochodnię, zrobił kilka kroków do przodu. Sally szła tuż za nim. Początkowo dość wąski korytarz zmienił się po kilku metrach w obszerną salę o bliżej nieokreślonej wielkości. Wyciągając rękę najdalej, jak to było możliwe, nie byli w stanie dotknąć przeciwległej ściany. – Zimno, jak w grobie – powiedział cicho Wilmowski. W skalnym wnętrzu słowa zadudniły głuchym echem. – Naprawdę, Sally, wracajmy już. Jest późno i znów wszyscy zaczną się niepokoić. Tym razem nie tylko o mnie. Dziewczyna milczała, wpatrując się w migoczącą ścianę podziemnej sali skutej szybą lodowych nacieków. – Sally! Słyszysz, co do ciebie mówię? – W tonie Tomka wyczuwało się już lekką irytację. – …bo to jest grób, Tommy – cicho odpowiedziała dziewczyna. – Spójrz! Wilmowski, wziąwszy żonę za rękę, podszedł bliżej, doświetlając, na ile to możliwe, lodową ścianę – w blasku pochodni tańczyły na niej świetlne refleksy. Stanął jak wryty, urzeczony tym widokiem. Sally już od dłuższej chwili

137 z otwartymi ustami wpatrywała się w przeszywający dreszczem obraz.

Przed nimi za lodową taflą, jakby zatrzymane w stopklatce aparatu fotograficznego, leżały dwa majestatyczne stworzenia. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że to matka i jej dziecko. Różnica wielkości dokładnie określała relację pomiędzy osobnikami. – Sally, to, to, to są… – jąkał się z przejęcia Tomek. – Mamuty![104] No jasne! To są alaskańskie mamuty, zachowane jak żywe – dopowiedziała Wilmowska. – Spójrz! Ogromne głowy zakończone stożkowato porośniętymi czuprynami, długie charakterystyczne, karbowane trąby oraz nieco mniejsze niż u afrykańskich słoni uszy nie pozostawiały wątpliwości. – Sally, to jest chyba największe odkrycie paleontologii w dziejach! Zachowane chyba w całości dwa osobniki! – Tomek nie posiadał się z radości.

138 Tymczasem Sally, dochowując największej staranności, w skupieniu szkicowała ten niezwykły obraz. Jej drobne palce zaciśnięte na ołówku pilnie nanosiły kreski, kropki, które po chwili łączyły się w całość, dając pełniejsze i coraz bardziej realistyczne kształty. Tomek spoglądał z coraz większym uznaniem na zapełniający się szkicownik Sally. Kolejne biele kartek pokrywane szkicami ukazanymi z kilku perspektyw. Rzut od frontu, rzut z boku oraz rzut z perspektywy całej jaskini przedstawiały szczegóły historii o śpiących mamucich olbrzymach. – Spójrz. Śmierć dopadła je chyba we śnie. Nie widać żadnych oznak walki – stwierdził Tomek, a po chwili dodał: – Strasznie przejmujące. To zapewne matka ze swoim potomkiem. – Odniosłam podobne wrażenie. Wydaje mi się, że młode wtula się w matkę, szukając ochrony przed nadchodzącym zagrożeniem – cicho powiedziała Sally, spoglądając na lodowe cmentarzysko. – Przed śmiercią… – dorzucił Tomek. Tymczasem prowizoryczna pochodnia dawała już wyraźne znaki, że kończą się jej żywiczne zasoby. – Musimy już iść! – stanowczo zarządził Tomek. – Światło zaraz zgaśnie i zostaniemy tu jak te dwa nieboraki. Chodź! Dziewczyna tym razem się nie sprzeciwiała. Na zewnątrz panował już niemal półmrok. Na szczęście drogę powrotną do obozu mieli dość prostą. Sally jeszcze tylko dokładnie oznaczyła miejsce niecodziennego odkrycia i ruszyli w dół do obozowiska. Zapadał zmierzch. W obozie panowała cisza przerywana jedynie trzaskiem płomieni trawiących suche drwa w ogniskach. Większość uczestników wyprawy już spała, bądź układała się do snu. Jedynie szaroczarny cień wartownika sygnalizował, że ktoś czuwa nad bezpieczeństwem pozostałych. Nowicki dostrzegłszy

139 Tomka i Sally coś mruknął o papużkach nierozłączkach i odwracając się plecami po chwili spał w najlepsze. – Ciiii…. Niech śpią – szepnęła Sally widząc, że Tomek ma ochotę zbudzić towarzyszy, aby pochwalić się odkryciem. – Jutro też jest dzień, a i mnie przygoda w jaskini dała się nieco we znaki. Idę spać. – Twoje odkrycie, twoja decyzja – doparł równie cicho Tomek. Sally obdarzyła męża soczystym buziakiem na dobranoc i po dłuższej chwili zakutana w podwójną warstwę ciepłych koców smacznie spała. Wilmowski obszedł obozowisko. Przyjaźnie skinął ręką jednemu z wartowników. Było cicho. Jedynie las pobrzmiewał swoimi rytmami, urywanymi skowytami, warknięciami, posapywaniami, które dla jednych mieszkańców dziewiczego boru oznaczały życie, a dla innych śmierć. Zatoczywszy nieduże koło wokół biwaku Tomek zaległ przy żonie zwrócony oczami do przygasającego ogniska. Kłębowisko różnych myśli przelatywało mu przez głowę. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni. Jak potoczą się losy wyprawy? Czy zdoła osiągnąć wyznaczone cele? Nagle delikatny podmuch wiatru skierował leniwie ulatujący dym z ogniska prosto w jego twarz. Powieki odruchowo zatrzasnęły się na oczach. Jednak zatroskane myśli go nie opuszczały. Czy dobrze zrobił, zgadzając się na dołączenie Sally do wyprawy? Nie lubił zbędnego ryzyka. Zwłaszcza kiedy chodziło o zdrowie i życie najbliższych. Wydawało mu się, że dym z ogniska szczelnie go otulił, niczym dodatkowy koc. Był ciepły, niemal przyjazny. Po chwili odniósł nieodparte wrażenie, że posłanie Sally jest puste. Nie odwracając się, sprawdził. Sally nie było na swoim miejscu, a kolorowe koce złożone pieczołowicie przygotowane były już do dalszej podróży. Po chwili stał na równych nogach. Ku swojemu

140 zdziwieniu odnotował, że legowisko Nowickiego jest podobnie puste. Z rosnącym niepokojem zlustrował obozowisko. Lekko zadrżał. Tak, miał już pewność. Cały obóz był pusty. Nagle, z oddali, jakby zza skalnej ściany dobiegł go głuchy odgłos przyciszonej rozmowy. Było w tym coś niepokojącego, coś, co nie pozwalało spokojnie odetchnąć. Mocniej ścisnął karabin w dłoni. Starał się zachować maksymalne skupienie i ciszę przy każdym kroku. Gasnące płomienie obozowych ognisk zamigotały na chropowatej skale tworzącej naturalną granicę obozowiska od strony północnej. Dostrzegł niewielką szczelinę, której wcześniej nie widział. Wciągając mocno powietrze w płuca z trudem przeciskał się w kierunku coraz wyraźniej dobiegających go odgłosów. Po kilkunastu sekundach, czując liczne zadrapania na twarzy, znalazł się po drugiej stronie skalnej zapory. To, co ujrzał, ścięło mu twarz lodowatym przerażeniem. Tuż za skalną ścianą zaczynała się pokaźnych rozmiarów polana, na której przeciwległym końcu paliło się kilka ognisk. Strzeliste płomienie raz po raz buchały ku górze, oświetlając ponure teatrum rozgrywającego się dramatu. Grupa kilkunastu mężczyzn w dziwnych maskach na twarzy wykrzykiwała coś w niezrozumiałym języku. Co kilka słów wypowiadanych przez część grupy charkotem reszta odpowiadała podniesionym głosem. Ubrani byli dość podobnie w skórzane spodnie i bluzy. Całość wyglądała na jakiś tajemniczy rytuał. Tomek zobaczył klęczącego Nowickiego, z którego głowy zwieszonej na szeroką pierś ściekały stróżki krwi. Tuż obok z rękami związanymi z tyłu w podobnej pozycji dostrzegł Czerwonego Orła. Wytężył wzrok. Zobaczył i Sally, która jako jedyna z całej trójki stała z rękami uniesionymi do góry. Z oczu ciekły jej łzy zmieszane z krwią. Z wyciągniętych ku górze rąk wolno spływała krew. Dopiero teraz zobaczył, że Sally trzyma w dłoniach jeszcze bijące ludzkie serca.

141 Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu głęboko w gardle. Próbował odbezpieczyć broń, ale dłonie odmawiały mu posłuszeństwa. Chciał poderwać się na równe nogi, ale coś mocno przytrzymywało go w miejscu. Całym sobą odczuwał strach i przerażenie połączone z bezsilnością. Łzy napłynęły mu do oczu. Oddech przyspieszył. Zdołał zobaczyć jeszcze, jak jeden z napastników przystawia dziewczynie coś do piersi. Coś w nim pękło, a z piersi dobył się przerażający okrzyk pełen bólu i rozpaczy. – Saaaaalllllly!!!!!, Saaaaaalllly!!! Wszystko na ułamek sekundy zawirowało i raptownie ucichło. Zapadał się w sobie, jakby lecąc ze skalnej grani. Do jego uszu docierały jakieś słowa, jakby przez flanelę. Otworzył oczy. Nad nim pochylała się Sally z zatroskanym wyrazem twarzy. – Co, gdzie…?! Przecież ty… – wyszeptał, czując w dalszym ciągu przerażenie. – Nic ci nie jest?! – Och Tommy, Tommy! Miałeś chyba jakiś straszny sen – powiedziała stanowczo. – Krzyczałeś coś niezrozumiale, wołałeś mnie… Dopiero teraz Tomek zrozumiał, że to wszystko mu się śniło. Odetchnął głęboko. Przy drugim oddechu poczuł ogarniający go spokój. Przytulił żonę do siebie. – Nawet nie chcesz wiedzieć jaki, Sally… Nawet nie chcesz wiedzieć – powtórzył Tomek. – Jeżeli naprawdę taki straszny, to rzeczywiście nie chcę. Na całe szczęście to tylko sen – odrzekła dziewczyna. Wilmowski jeszcze mocniej przytulił żonę i przeciągle pocałował ją w usta.

142

iadomość o odkryciu Sally wprawiła wszystkich w euforię. Jarosz nie posiadał się z radości i podziwu. W Obracał w dłoniach notes Sally, raz po raz prosząc ją o ponowne opisanie znaleziska. Koniecznie następnego dnia chciał je zobaczyć na własne oczy. Stanowczo sprzeciwili się temu pomysłowi Tomek i Nowicki. Również Tlingici oraz Czerwony Orzeł byli przeciwni. Sally przyjęła neutralną postawę, rozkładając bezradnie ręce. Równocześnie utkwiła oskarżycielski wzrok w Tomku. – Ha! Nie ma co! Ta mała kręci nim, jak waciarz cukrową watą na odpuście – mruknął pod nosem Nowicki. Jedynie nieco uspokoiły go zapewnienia Tomka i Sally, że natychmiast po powrocie zorganizują specjalną wyprawę poświęconą wyłącznie temu odkryciu. Mimo to, wobec tak powszechnego sprzeciwu, Jarosz z demonstracyjnym niezadowoleniem na twarzy owinięty szczelnie kolorową derką skrył się na końcu łodzi, umykając przed ironicznymi uśmiechami pozostałych podróżników. Zanosiło się na zmianę pogody. Jak to o tej porze roku… Podczas ulew strome wapienne skały stawały się doskonałymi kanałami dla wody spływającej z gór. W kilkanaście minut suche żleby zmieniały się

143 w wypełnione po brzegi rynny. Pozostanie w takim miejscu nie tylko groziło niebezpieczeństwem, ale narazić mogło niefrasobliwego podróżnika na pewną śmierć. Wobec tak zdecydowanej postawy wszystkich uczestników ekspedycji Jarosz z głębokim westchnieniem przestał napierać na wypad do „jaskini mamutów”, jak zaczął ją sam nazywać. Wymógł jednak na Sally i Tomku, że jako pierwszy będzie miał możliwość zapoznania się z artykułem, który Wilmowska zadeklarowała się napisać. Na chwilę przed świtem odbili od brzegu. Sally podekscytowana wczorajszymi wydarzeniami dokładnie oznaczała długość i szerokość geograficzną znaleziska, precyzyjnie określając lokalizację skalnej zatoczki. Słońce, które teraz każdego dnia budziło się coraz wcześniej, zastało dwie łodzie już w nurcie Nenany. Po mniej więcej dwóch godzinach Tlingici wpłynęli łodzią w skalisty przesmyk prowadzący do wąskiego, ale dość długiego jeziora, a po kolejnej godzinie łagodnie odbili na południowy zachód. Rwący nurt był znakiem, że ponownie znaleźli się na falach rzeki. Czerwony Orzeł rzucił krótko: Chulitna.[105] Rzeka była mętna. Zasilana spływającymi z gór stałymi i okresowymi potokami, niosła duże pokłady igliwia, kamieni, a nade wszystko ogromne masy żwiru. Zmienił się też nieco charakter lasu, częściej bowiem niż do tej pory wśród iglastych przedstawicieli północnej flory jęły się pokazywać, najpierw pojedynczo, a później w kępach, liche, bo jeszcze gołe, drzewa liściaste. Rzeka nabierała rozpędu i wartkości. Nowicki wkładał w sterowanie łodzią całą swoją siłę, doświadczenie i umiejętności, bacznie obserwując Czerwonego Orła, który skupiony przekazywał komendy od jednego z Tlingitów. Wartkie fale raz po raz wynosiły łodzie na swoich grzbietach, a wodne grzebienie regularnymi mlaśnięciami rozbryzgiwały się na dnie łodzi.

144 Omijając wodne pułapki i podwodne uskoki, łagodnie pokonali zakole Chulitny. Widok, jaki się potem przed nimi otworzył, zapierał dech w piersiach i na chwil kilka odjął wszystkim Europejczykom mowę. Kamienisty brzeg rzeki ukazywał się spod topniejącego lodu, nad nim gęstniał zielenią iglasty bór, dalej nagi płaskowyż, na którym wciąż panowała zima, wybijał ku niebu stromymi skalnymi zboczami… A nad tym wszystkim królował samotny masyw udekorowany kożuchem mgieł spływających w dół. – McKinley… – szepnął Tomek. – Denali… – z czcią wyszeptał Czerwony Orzeł. Łódź Jarosza, wykorzystując sprzyjający prąd, ostro skręciła w lewo i przecięła dość wąski w tym miejscu nurt Chulitny. Po krótkotrwałym zmaganiu z oporem rzeki łodzie zaszurały dnem o kamieniste podłoże. Wciągnięcie ich na brzeg oraz prowizoryczne przycumowanie zajęło raptem chwilę.

145 Czerwony Orzeł bez słowa zarzucił karabin na plecy, sprawdzając wcześniej zamek, i zniknął w gęstwinie lasu. Tomek i Nowicki, także z bronią pod ręką, uwijali się na brzegu. – Uciekaj, myszko, do dziury, to cię nie złapie kot bury – mruczał marynarz pod nosem po polsku, wynosząc resztę ekwipunku. Jarosz przyglądał im się z coraz większym niepokojem, wreszcie nie wytrzymał: – Odnoszę wrażenie, że od momentu, w którym Fortune połączyła nasze losy, trzymacie, panowie, coś przede mną w tajemnicy… Tomek i Nowicki spojrzeli na siebie porozumiewawczo. – Ma pan rację – przyznał Wilmowski. – Nie jest to jednak tajemnica strzeżona przed panem, to wynika z zupełnie… hm… innych okoliczności, których po części już był pan świadkiem. – Przyznam, że nic nie rozumiem. – Jarosz wzruszył ramionami. Tomek zerknął na Nowickiego, a gdy ten przyzwalająco skinął głową, krótko zrelacjonował ostatnie dni i właściwy cel wyprawy. Jarosz słuchał w skupieniu, nie przerywając. Sally oparła głowę na ramieniu męża. – Czy to już wszystko? – spytał, a gdy Tomek potaknął, na chwilę zapadła cisza. Wreszcie podróżnik wykrzyknął radośnie: – Ależ przyjaciele! To niesamowite! Brać udział w wyprawie ratunkowej! Tu na Północy, na Alasce! To prawdziwy traf, łut szczęścia, jeśli chcecie, że los skrzyżował nasze ścieżki. Trójka przyjaciół była nieco zdziwiona postawą Jarosza. Jednakże odetchnęli z ulgą. Zwłaszcza Tomek, który, mając wpojone przez ojca oraz Smugę zasady prawdomówności i szczerości, źle się czuł, skrywając przed towarzyszem podróży jej właściwy cel.

146 Pracowali dłuższą chwilę niemal w całkowitym milczeniu, przenosili bagaże, rozkładali kolejny prosty obóz w niewielkiej kotlince usytuowanej tuż obok łodzi, które solidnie przywiązane do nadbrzeżnych skał miarowo kołysały się na falach Chulitny. Jedynie Sally, czując się przez chwilę zupełnie niepotrzebna, usiadła na płaskiej skale i szkicowała coś z pasją. Miało się już ku zmierzchowi, gdy niewielkie obozowisko w zacisznej kotlince rozświetliło się blaskiem ognisk. Wrzucony do wrzątku pemikan, podprawiony wołowiną z warzywami z puszki, pachniał smakowicie. Sally dorzuciła drew do ogniska, szczelniej otuliła się kocem. Tuż nad kotlinką zbiegały się dwa chłodne podmuchy: jeden, wilgotny, rzeczny – znad Chulitny, drugi zaś górski – pchany ciśnieniem od strony masywu Denali. Było już niemal ciemno, gdy nagle w blasku ognisk pojawił się Czerwony Orzeł, jakby wyrósł spod ziemi. Nie przyklękając, jak to miał w zwyczaju, podszedł do Tlingitów i mówił coś przyciszonym głosem. Sally nastawiła uszu, ale słyszała tylko pojedyncze słowa. Niestety dla niej Nawaho używał jednego z dialektów Athabaska, w którym mówili Tlingici. Po krótkiej wymianie zdań młodszy z nich skinął potakująco głową i ze sztucerem w dłoni zniknął w ciemności. Tomek natychmiast zwrócił uwagę na ten z pozoru nic nieznaczący ruch. Broń w rękach, a nie na plecach oznaczała w uniwersalnym języku traperów i podróżników, zwłaszcza tubylców, jedno – czające się niebezpieczeństwo. Czerwony Orzeł dopiero teraz przysiadł przy ognisku. Podziękował gestem dłoni, kiedy Nowicki podsunął mu misę parującej strawy. Jadł oszczędnie i bez pośpiechu, choć z całą pewnością od świtu, gdy zjadł niewielki posiłek, nie miał nic w ustach. Tomek pamiętał, że jeden z długiej listy punktów w indiańskim kodeksie zachowań nakazywał powściągliwość w okazywaniu uczuć. Indianie północnoamerykańscy – mimo

147 zamieszkiwania ogromnego kontynentu i zróżnicowanych warunków życia, od wschodnich wybrzeży po pustynie południa i puszcze Wielkich Jezior czy Wielkie Równiny – stworzyli kilka uniwersalnych systemów komunikacji w postaci tak zwanego języka znaków[106], a także kanon wspólnych zachowań codziennych. Czerwony Orzeł wreszcie odstawił naczynie. Wpatrywał się chwilę w płomień ogniska. Zniecierpliwiony Jarosz przerwał nagle ciszę. – No, proszę mówić! Czerwony Orzeł nieco zdziwiony spojrzał na niego karcącym spojrzeniem, jednakże nie wystawiał już dłużej cierpliwości podróżników na próbę. – Oni nie żyją – rzucił krótko. – Mówże jaśniej, bracie. Kto i gdzie nie żyje?! – ponaglał Nowicki. – Czerwony Orzeł dotarł do stacji badawczej. Jest nad jeziorem mniej więcej pół godziny drogi stąd – odparł Nawaho. – Mój brat był w środku? – włączył się Tomek. – Tak. Czerwony Orzeł nie wchodził jednak do blokhauzów – odparł. – Przez otwór w ścianie widziałem trupy. Ci biali nie zginęli śmiercią naturalną. – Dlatego też młodszy Tlingit ruszył w ciemności – dopowiedział Tomek. – Nie rozumiem. To dlaczego mój przewodnik wyruszył z obozowiska? – dopytywał Jarosz. – Stanął na straży – wyjaśnił Tomek z lekkim pobłażaniem w głosie. Wilmowski spojrzał na Nawaho. Na pierwszy rzut oka Indianin miał obojętny wyraz twarzy, ale widać było, że chce powiedzieć coś jeszcze.

148 – Niech mój brat mówi. Śmiało. Czerwony Orzeł jest wśród przyjaciół – zachęcił druha. – Czerwony Orzeł znalazł ślady Sasquatch – rzucił prawie szeptem. Na dźwięk ostatniego słowa starszy z Tlingitów przysunął się bliżej ogniska, przy którym toczyła się rozmowa. – Czyje ślady? Czy to jakieś zwierzę? – dopytywał Jarosz, wyciągając na wszelki wypadek notatnik z kieszeni bluzy. Odkrycie Sally wprawiło go w dający o sobie raz po raz znać nastrój podróżniczej ekscytacji. – Sasquatch to w języku białych Wielka Stopa. Pół człowiek, pół zwierzę – odpowiedział również cicho. – Takie alaskańskie Yeti? – Nowicki był wyraźnie rozbawiony. – Już dwa razy miałem okazję otrzeć się o te mityczne istoty i ani one, ani ja jakoś nie zapałaliśmy do siebie sympatią. Żadna mi w drogę nie wlazła. – Oj, Tadku, Tadku – przerwał przyjacielowi Wilmowski. – Pamięć ci już naprawdę mocno szwankuje. Kontakt z człowiekiem lodu, czyli Yeti, mieliśmy tylko raz, w górach Tybetu, a nie dwa[107]. – Pamięć mam dobrą i wcale nie tak krótką – odparował marynarz. – Jak mówię, że dwa, to dwa. Pierwszy raz zetknąłem się z opowieścią o tej mitycznej istocie, kiedym pływał wzdłuż wybrzeża Sumatry. O ile sobie przypominam, miejscowi nazywają to dziwo Orang-pendek, czyli „mały człowiek”, a Yeti to był mój drugi kontakt, jak się okazuje, nie ostatni. – Pamiętam, że mając do czynienia z tubylcami w okolicach naszej rodzinnej farmy, często słyszałam, że jeśli nie będę się dobrze zachowywać, to przyjdzie po mnie w nocy Yowie, czyli wielki człowiek, który porwie mnie w góry – wtrąciła Sally. – A! I ja sobie przypominam, że gdzieś czytałem, że na Syberii i w północnej Mongolii spotyka się stworzenie, które nazywane

149 jest Alma lub Almas, czyli wielką włochatą istotę przypominającą człowieka – dodał Jarosz. – Z tego wynika, że świat jest pełen zagadek i tajemnic; jedną z nich spróbujemy rozwiązać jutro, a dziś wszyscy spać – podsumował Tomek. – Święte słowa, święte słowa, brachu – Nowicki był wyraźnie zadowolony. – Nie ma to, jak dobra strawa i ciepły koc przy ognisku. Wyznaczywszy kolejność wart, zmęczeni całym dniem szybko zasnęli.

*

Zdecydowane szarpnięcie za ramię wyrwało Tomka z głębokiego snu. To był Tadeusz, który równocześnie zarzucał na plecy część bagażu. – Wstawaj, brachu. Już czas – powiedział konfidencjonalnym szeptem. Półprzytomnymi oczami Wilmowski rozejrzał się po obozie. Sally upinała właśnie długie włosy w wygodny kok, Jarosz coś zawzięcie notował, a starszy z Tlingitów dogaszał ogniska. Czerwony Orzeł był znów nieobecny. Wstając, Tomek dostrzegł młodszego z przewodników na jednej ze skał tuż nad obozowiskiem. W dłoniach splecionych na piersiach trzymał szybkostrzelnego remingtona[108]. Ruszyli jeden za drugim. Na szpicy szedł młodszy z Tlingitów, tuż za nim Tomek z Jaroszem i Sally. Pochód zamykał starszy Indianin. Czerwony Orzeł już wcześniej wysforował się naprzód, zostawiając grupę za sobą. Szli w zupełnym milczeniu. Po upływie mniej więcej półgodziny idący z przodu Indianin, którego imienia do tej pory nie poznali, dał znak do zatrzymania, unosząc w górę prawą dłoń zwiniętą w pięść. Zza

150 potężnej jodły wychynął bezszelestnie Czerwony Orzeł. W przyczernionej ochrą[109] twarzy lśniły tylko ciemne oczy. – Przed nami stacja badawcza. Dwa duże blokhauzy i jeden mniejszy. Stoją o jeden strzał z łuku od brzegu jeziora. Z tej strony, po której się znajdujemy, w dół wiedzie jedna ścieżka prowadząca zwierzęta do wodopoju – nakreślał sytuację Nawaho. Tomek po chwili namysłu zakomenderował: – Ja, Orzeł, Tadek i Tlingit schodzimy do bazy. Sally, Jarosz zostajecie razem z przewodnikiem tutaj. Mówił głosem tak pewnym, że nawet Sally, która z reguły w takich sytuacjach próbowała oponować, teraz kiwnęła tylko głową i sięgnęła po lornetkę. – Przynajmniej w taki sposób będę mogła z tobą być – powiedziała, a Tomek obdarzył ją dyskretnym uśmiechem. Ruszyli. Ścieżka schodziła łagodnie ku brzegowi jeziora, urywając się kilka metrów od lustra wody. Po lewej stronie, tuż przy kilku samotnych świerkach, przysiadły drewniane chaty zbudowane z nieokorowanych, surowych bali. Od wiatru, słońca i mrozu drewno pociemniało tak bardzo, że z odległości nawet kilku metrów budynki wydawały się jakby pomalowane ręką człowieka. Już na pierwszy rzut oka robiły wrażenie opuszczonych od dłuższego czasu. Tomek dał znak, aby się rozdzielili, przeszukując opuszczony obóz. Drzwi do pierwszej chaty dość łatwo ustąpiły pod naciskiem dłoni. W środku panował półmrok, a jedyne światło wciskające się z trudem przez uchylone drzwi umożliwiało zaledwie pobieżne obejrzenie wnętrza. Tomek zauważył, że w blokhauzie panował nieład: tu i ówdzie walały się uszkodzone przedmioty, których przeznaczenie z uwagi na stopień dewastacji trudno było odgadnąć. Niewielkie otwory w ścianach zasłonięto czymś w rodzaju wewnętrznych

151 okiennic zbitych z kilku desek. Budowle tego typu, mające swój rodowód jeszcze w początkach kolonizacji terenów północnych, stanowiły częste i nie tylko zimowe schronienie traperów i eksploratorów, ale miały też pełnić funkcje obronne na wypadek wizyty nieproszonych gości. Szczególnie zapach kurzu i wilgoci sprawiał, że oddychanie stawało się kłopotliwe. Prawdopodobnie również obecność podczas zimy któregoś z leśnych mieszkańców dodatkowo wpływała na zatęchłą atmosferę w budynku. Pobieżna lustracja nie przyniosła żadnych rezultatów. – Musisz to zobaczyć, brachu! – Nowicki nagle stanął w drzwiach, zatykając usta dłonią. Tomek ruszył za przyjacielem. Przed wejściem do drugiego budynku stał Czerwony Orzeł. Twarz miał kamienną, szczęki mocno zaciśnięte. Młodszy z Tlingitów z odbezpieczoną bronią penetrował wzrokiem okolicę. Wilmowski zgiął kark i już chciał wejść do środka, kiedy Nowicki zdecydowanie ścisnął go za ramię. – Lepiej zatkaj nos – rzekł z cicha. Twarz miał bladą, a na skroniach pojawiły mu się kropelki potu. Tomek bez zbędnych pytań wyjął płócienną chustkę; prezent od Sally na ostatnie święta Bożego Narodzenia. Obwiązał nią twarz na wzór arizońskich kowbojów i wszedł do wnętrza. Widok, który ujrzał, wywołał odruchy wymiotne, a zarazem przerażenie. Podobnie jak w pierwszym budynku, także i tu panował półmrok, ale tutaj już od progu w nozdrza uderzał słodkawy i mdlący zapach rozkładających się zwłok. Nawaho, który wszedł do środka jako drugi, trzymał w dłoni palącą się pochodnię zrobioną naprędce z żywicznego iglaka. Teraz lepiej można było rozejrzeć się po wnętrzu. Przy jednej z ław w pozycji siedzącej zastygła postać mężczyzny. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że śpi. Jednakże gęsta sieć pajęczych nici

152 oplatających długą i siwiejącą brodę wykluczała taką możliwość. Prawa strona głowy była pokryta czerniejącą, ropiejącą skorupą, z której sączyła się jakaś ciecz. Tomek mocniej przycisnął do nosa chustkę Sally. Delikatny zapach ulubionych perfum żony znikał w odorze rozkładających się zwłok i czegoś jeszcze, trudnego do identyfikacji. W kącie znaleźli kolejnego trupa. Martwe ciało oparte o ścianę, z nogami wyciągniętymi do przodu, sprawiało wrażenie porzuconego przedmiotu pokrytego kępami białozielonej pleśni. Najbardziej makabryczne odkrycie czekało na nich przy najdłuższej ścianie blokhauzu. Zwłoki dwóch mężczyzn zostały podwieszone na grubych linach pod samym sufitem, a następnie rozciągnięte. Rozrzucone na boki ramiona tworzyły rodzaj krzyża.

Tomek rzucił wzrokiem na dłonie tych biedaków i bez trudu dostrzegł wystające z nich pokryte rdzą długie metalowe gwoździe. Ci dwaj zostali ukrzyżowani. Nowicki trzymał nerwy

153 na wodzy, a widząc, że jego młodszy przyjaciel jest u kresu wytrzymałości, wydał krótką komendę: – Wystarczy. Wychodzimy! – Wziął Wilmowskiego pod ramię i wyszli na zewnątrz. Rześkie powietrze płynące od górskich zboczy szybko postawiło Tomka na nogi. Odetchnął głęboko kilka razy. – Kto… kto to mógł zrobić?! – spytał, wycierając usta chusteczką. – Z całą pewnością ktoś, komu bardzo zależało na tym, aby wiedzieć to, co wiedzieli ci nieszczęśnicy. – Marynarz próbował znaleźć odpowiedź. – Dokonać tak strasznej zbrodni mogli tylko ludzie, zwierzęta nie są do tego zdolne – rzekł Tomek już całkowicie opanowany. – Racja, brachu! Ludzie to niestety najgorsze bestie, jakie chodzą po ziemi. Znaleźliśmy tych umarlaków, ale co z tego. Szkopuł w tym, że dalej nic nie wiemy… – Nowicki się zamyślił. – Wiemy tyle, że w bazie było pięciu lub sześciu ludzi z ekspedycji, zaś ciała, jeśli dobrze potrafię zliczyć do pięciu, są cztery, a to oznacza, że… – Że ktoś mógł przeżyć – dopowiedział Nowicki. – Czerwony Orzeł znalazł to! – Nawaho bezszelestnie podszedł do przyjaciół. Na wyciągniętej dłoni trzymał łańcuszek z krzyżykiem. – Przecież to… – …krzyżyk prawosławny – wyjaśnił Tomek, oglądając pociemniały od wilgoci kawałek metalu. Charakterystyczne dla tradycyjnych krzyży prawosławnych było osiem końców. Nie sposób go pomylić z jakimkolwiek innym chrześcijańskim symbolem. – Rosjanie? A skąd tu Rosjanie!? – z powątpiewaniem rzucił Nowicki.

154 – Oj, Tadku, Tadku, widzę, że opowieść o sprzedaży Alaski przez Rosjan Ameryce zupełnie już wyleciała ci z głowy. – Rzeczywiście! – Nowicki uderzył się dłonią w czoło, aż echo odbiło się od ściany lasu. Tymczasem młodszy z Tlingitów dał pozostałym uczestnikom wyprawy wyraźny znak ręką, by zeszli nad jezioro. Po niedługim czasie cała trójka stała już przy brzegu. Tomek w paru słowach zrelacjonował makabryczne odkrycie i zabronił komukolwiek wchodzić do środka. Dwaj Tlingici cicho naradzali się z boku, co nie uszło uwagi Wilmowskiego. – Co tu począć z tymi nieszczęśnikami? – zastanawiał się głośno Nowicki. Tomek dłuższą chwilę myślał nad rozwiązaniem. – Najlepiej będzie spalić chatę – rzekł zdecydowanie. – Ależ, Tommy! Spalić? Nie pochowamy ich zgodnie ze zwyczajem? – Sally była wyraźnie zaskoczona decyzją męża. – Uwierz mi, kochanie, że myślałem o tym, ale po pierwsze: zwłoki są w takim stanie, że trudno będzie je w jednym kawałku przenieść do grobów, a po drugie: nie mamy ze sobą ani kilofów, ani łopat, a bez nich w tej zmarzniętej ziemi nie wykopiemy głębokiego dołu. Ciała zakopane płytko tylko przyciągną dzikie zwierzęta – tłumaczył żonie. – Tomek ma rację. W naszej sytuacji to jedyne i najlepsze wyjście – włączył się Nowicki, a milczący i przejęty sytuacją Jarosz pokiwał ze zrozumieniem głową. Chwilę później nacięli możliwie najbardziej żywicznych gałęzi i podłożyli ogień pod blokhauz. Czerwony Orzeł w pierwszej chacie znalazł bańkę z naftą, co ułatwiło podpalenie. Początkowo drewniane ściany stawiały opór, nasączone jesienną i zimową wilgocią, ale kiedy od wewnątrz i z zewnątrz płomienie dosięgły suchych fragmentów konstrukcji, pożar w ciągu kilku chwil rozprzestrzenił się na cały budynek.

155 Cała czwórka w milczeniu spoglądała na to ponure widowisko, a Nowicki gorzko westchnął: – Kiepski mają pogrzeb nieboraki. A my dalej nie wiemy, co robić. Dwójka Tlingitów, którzy dotąd szeptali coś na uboczu, zbliżyła się do pozostałych. Starszy z nich, wyraźnie dobierając słowa w języku angielskim, rzekł: – Ja, Kroczący Za Dnia, oraz mój syn Czarny Ptak chcemy powitać was na ziemi Tlingitów i zaprosić do naszej wioski o pół dnia drogi stąd. Tomek był nieco zaskoczony – nie tyle nagłym zaproszeniem ze strony Indian, ile przede wszystkim faktem, że po raz pierwszy od pamiętnego spotkania po katastrofie Fortune odezwali się do nich wprost bez pośrednictwa Czerwonego Orła. Ten ostatni delikatnie, ale dość wymownie uśmiechał się po raz pierwszy od wielu dni. – Nie ma co myśleć, brachu – stwierdził Nowicki tubalnym głosem. – I tak nie mamy żadnego pomysłu, co dalej ze sobą zrobić. – Masz rację, Tadku – przyznał Tomek, a zwracając się do Indian, dodał: – Bardzo dziękujemy za propozycję i oczywiście chętnie z niej skorzystamy. – Ugh! – przypieczętował porozumienie Nawaho. Nie tracąc czasu, ruszyli w drogę. Zostawili za sobą dopalające się zgliszcza blokhauzu. Wilmowski jedną rękę trzymał w kieszeni, ściskając w niej metalowy krzyżyk znaleziony przez Czerwonego Orła. Co mógł oznaczać i do kogo należał? Pytania na razie pozostawały bez odpowiedzi.

156

iebo zaiskrzyło się pierwszymi gwiazdami, gdy po dość intensywnym marszu cała siódemka dotarła do wioski N Tlingitów. Kroczący Za Dnia oraz Czarny Ptak prowadzili pewnie, zręcznie omijając rozlewiska rzek bez nazwy, przechodzące w niebezpieczne błota i bagniska. Tomek zauważył, że w przeciwieństwie do Indian z Nowego Meksyku oraz Arizony, którzy tradycyjnie mieszkali w niewielkich szałasach dla jednej rodziny, Tlingici budowali duże wspólne długie domy z drewnianych bali, zwieńczone dwuspadowym pochyłym dachem. Doświadczone oko Wilmowskiego zarejestrowało, że wioska jest pilnie strzeżona przez mieszkańców. Na długo, zanim w czystym północnym powietrzu można było wyczuć woń palących się ognisk, zapowiedź ludzkiego siedliska, na ścieżce pojawili się dwaj wojownicy pełniący wartę. W samej wiosce, mimo że dopiero co zapadał zmierzch, nie było żadnej codziennej krzątaniny. Jedynie raz po raz dało się dostrzec przemykającego chyłkiem wioskowego psa. Kroczący Za Dnia pewnie stanął przed największym domem. Jego wejścia strzegł rosły wojownik. Obyło się bez słów – Tlingit zniknął we wnętrzu długiego domu. Sally zwróciła uwagę, że

157 korpus strażnika okrywało coś w rodzaju kolczugi, zrobionej z niewielkich metalowych krążków. Tuż obok domu stała monumentalna rzeźba wysoka na kilka metrów, której zwieńczenie przypominało rosłego ptaka. Nie było jednak czasu na dokładną obserwację, bowiem już po chwili na powrót pojawił się Kroczący Za Dnia, pokazując, że należy pójść za nim. Niebawem dotarli do dużo mniejszego budynku. Tlingit bez słowa otworzył niewielkie drzwi i wskazał na rozświetlone blaskiem płonących ognisk wnętrze. Skinął głową na dobranoc, a potem szybko się oddalił; jego postać zniknęła w gęstniejącym z każdą chwilą mroku.

Wnętrze domu było najwidoczniej przygotowane na tego typu niespodziewane wizyty, bowiem w drewnianych misach stała woda, zaś na niewielkich drewnianych platformach można było łatwo dostrzec kolorowe koce. – Bristol[110] to to nie jest, ale na bezrybiu i rak ryba – rzekł Nowicki, rozglądając się po wnętrzu. – Nie narzekaj, Tadku, nie narzekaj. – Tomek rzucił bagaż na podłogę. – Jeszcze nie tak dawno mówiłeś, że oddasz wszystko za dach nad głową, gorącą strawę i łyk jamajki.

158 – Ha! Racja, brachu! Zrzędzę jak moja ciotka Aniela z Bródna, a ta, musisz wiedzieć, mimo że miała gołębie serce, to w codziennym obyciu była trudna do zniesienia. Sally przysiadła obok nich. Wszyscy czuli trudy wędrówki i wydarzeń ostatnich dni. Czerwony Orzeł dorzucał właśnie do ognia, gdy drzwi chaty otworzyły się z lekkim poskrzypywaniem. W progu stały dwie młode kobiety. W dłoniach trzymały niewielkie kociołki przykryte solidnymi żeliwnymi pokrywami. Widać było, że Tlingici od dawna utrzymują dość bliskie relacje handlowe ze światem białych. Indianki zastygły w wyczekującej pozie. Nawaho przyjaźnie skinął im ręką i dołożył kilka słów w jednym z atabaskańskich dialektów zrozumiałych dla kobiet. Delikatne uśmiechy przemknęły po ich twarzach, ukazując biel zębów, która kontrastowała ze smagłą karnacją i z czernią włosów. Pozostawiwszy naczynia tuż za progiem, młode Tlingitki natychmiast się oddaliły. – Oho, widać, że ktoś tu o nas dobrze główkuje – odezwał się Nowicki, ściągając pokrywki z naczyń. Po chwili miła nozdrzom woń rozeszła się po wnętrzu drewnianej chaty. – A niech mnie! Nie wiem, co to i z czego to, ale pachnie i wygląda jak proszona kolacja w Bristolu! Tomek rozejrzał się dokoła. Tuż przy naczyniach z wodą stały pieczołowicie ułożone jedna na drugiej drewniane miseczki. Uwagę przykuwały bogate zdobienia i motywy, których Wilmowski nie był w stanie odgadnąć. Z pomocą przyszedł mu Czerwony Orzeł, widząc zainteresowanie przyjaciela badającego wzrokiem drewniane naczynia. – Miejscowi od lat słyną z różnego rodzaju wyrobów, którymi handlują prawie z takim samym powodzeniem jak skórami i futrami – wyjaśniał Nawaho. – Mój brat pewnie zauważył wysoki słup przed wejściem do głównego długiego domu[111].

159 Tomek potakująco skinął głową. – To jest totem, opowiadający historię klanu i będący zarazem jego symbolem. – Niech mój brat opowiada dalej – zachęcił Tomek. – All right! – Czerwony Orzeł odstawił misę z jedzeniem. – Miejscowi Tlingici to grupa wywodząca się z Tlingitów śródlądowych[112] i znana jest jako Inland Tlingit. Podobnie jak moi bracia daleko stąd na południu, tak i miejscowi Indianie żyją w klanach, tyle że moi bracia zamknięci są w rezerwatach, jak w więzieniach, a oni tutaj to zupełnie wolni ludzie. – W głosie Czerwonego Orła wyraźnie wybrzmiewała nuta goryczy. – To prawda. Widziałem na własne oczy, w jaki sposób są upokarzani w rezerwatach Nawaho i Apacze – przyznał Tomek. – To najzwyczajniej nieludzkie, jak można w dwudziestym wieku tak traktować ludzi! – A ja po raz kolejny mówię ci, brachu, że świat nie jest zbudowany na sprawiedliwości, tylko na prawie pięści. I ten, kto wymachuje nią częściej i mocniej, wygrywa. Niestety – wtrącił Nowicki. – Tak czy inaczej, tutaj na Alasce Indianie żyją prawie tak samo, jak żyli ich przodkowie i trzeba wierzyć, że zarówno amerykański rząd w Waszyngtonie, jak i kanadyjski w Ottawie nie będą chciały tego zmienić. – Jarosz próbował przybrać bardziej optymistyczny ton. Czerwony Orzeł miał na powrót kamienną twarz i jedynie oczy zdradzały, że w głębi duszy kotłują mu się fale ciemnych wspomnień i żalu. Zmarkotniał. Tomek, widząc nastrój przyjaciela, przypomniał porzucony chwilę wcześniej wątek. – Mój brat wspomniał, że miejscowi Tlingici są częścią większej grupy Inland Tlingit. A jakie terytorium zamieszkują?

160

161 – Ugh! – Nawaho jakby wynurzał się z głębokiej toni. – W rzeczywistości nazwa Tlingit jest dość ogólna, obejmuje bowiem różne grupy zamieszkujące północno-zachodnią część prowincji Kolumbia Brytyjska i południowe terytorium Jukonu w Kanadzie. Poszczególne grupy mieszkają również na obszarze od Kanału Portlandzkiego, wzdłuż obecnej granicy między Alaską a Kolumbią Brytyjską, i na południowy wschód od delty rzeki Copper na Alasce oraz prawie cały Archipelag Aleksandra. – Toż to ogromny teren! – przyznał z podziwem Jarosz. – Tak. To Lingít Aaní, czyli kraj Tlingitów – wyjaśnił Indianin. – Kolejna grupa to Tlingici Południowi z okolic na południe od Frederick Sound oraz Północni, żyjący na północ od Frederick Sound do Cape Spencer. – Ciekawym, jak to się stało, że Indianie Alaski, przy takich bogactwach tego terenu, nie podzielili losu innych plemion Ameryki Północnej – zastanawiał się głośno Nowicki. – To raczej proste do wytłumaczenia. Klimat. Im dalej na północ, tym bardziej surowy i mało gościnny. Poza tym brak zwartego osadnictwa oraz dróg innych niż wodne nie sprzyja… – wyjaśnił Wilmowski. – I mam nadzieję, że długo to się jeszcze nie zmieni. – Sally[113] ziewnęła przeciągle. Czerwony Orzeł po raz pierwszy od dłuższego czasu uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie i mówił dalej: – Ciekawy jest podział społeczności Tlingitów na podstawowy klan nazywany naa, odwołujący się do tego samego przodka, wspólnej gospodarki i historii grupy. Każdy naa posiada swój totem, który dokładnie opisuje historię grupy, wspólnego przodka i najważniejsze wydarzenia z życia klanu. Mniejsze grupy rodzinne tworzą hít, czyli wielopokoleniowe rodziny. – Nawaho dorzucił wiązkę chrustu do ogniska, które rozbłysło nowym blaskiem. – Dość dobrze poznałem wiele różnych grup

162 Indian Alaski, ale też i północnej Kanady, gdy pracowałem dla rządu. Nie wiem, czy Czarna Błyskawica nie potraktowałby mnie jak zdrajcy… – Mój brat ma wielkie serce i wielką wiedzę o swoim ludzie, a wódz Apaczów był mądrym człowiekiem i zapewne nigdy by tak nie pomyślał o Czerwonym Orle – przekonywał Tomek. – Zgadza się! Mój staruszek mawia: jak już wlazłeś między wrony, to i kracz jak i one! – skomentował Nowicki. Czerwony Orzeł po raz kolejny uśmiechnął się na te słowa. – Moi bracia wiedzą, co powiedzieć, by przegnać złe myśli – z ulgą rzekł Nawaho. – Nie tylko tak mówimy, ale przede wszystkim tak myślimy! Prawda, Tadku? – A jakże! – potwierdził marynarz i dodał, wskazując na Sally: – Nie wiem, jak wy, młodziki, ale ja mam dość po dzisiejszym wytrząsaniu brzuszyska po tych wertepach i idę spać. Zwłaszcza że nasza sikorka już dawno odleciała do krainy spokojnego snu. Tomek uśmiechnął się czule, patrząc na żonę zawiniętą w miękkie futro północnych lisów. Z drugiej strony chaty, wciśnięty pod kilka kolorowych koców, pochrapywał Jarosz. – Rzeczywiście czas na spoczynek. Po chwili ciepłe wnętrze chaty rozbrzmiewało głębokimi oddechami śpiących podróżników. Tomek znów nie mógł spać. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w półmrok. Nagle po drugiej stronie wnętrza dostrzegł znajomy kontur postaci. To był Czerwony Orzeł. – Mój brat… – chciał zapytać, jednak Nawaho zdecydowanym ruchem położył palec na ustach, sygnalizując konieczność zachowania ciszy. Skinieniem głowy wskazał na wyjście. Na zewnątrz panowała ciemność rozświetlana jedynie w kilku miejscach palącymi się ogniskami. Tomek dostrzegł kilka psów

163 grzejących się w cieple ognisk, które spod wpółprzymkniętych powiek z uwagą im się przyglądały. Nie wyczuwając jednak zagrożenia, po chwili obserwacji na powrót oddawały się czujnej drzemce. Nawaho szedł pewnie, szybko. Dopiero po kilkudziesięciu krokach przystanął i odwrócił się do Tomka. – Mój brat jest pewnie zaskoczony i zdziwiony, dlaczego Czerwony Orzeł wymyka się po nocy, jak złodziej? – spytał. – Nie przyszło mi to nawet na myśl – odrzekł Tomek. – Ale fakt! Czy mój brat może zdradzić cel tej wycieczki o tak dziwnej porze? – Czerwony Orzeł mimo lat spędzonych wśród białych nigdy nie przestał być Nawaho. Mój brat to zrozumie, kiedy sam zobaczy – odpowiedział poważnie Indianin. Dopiero teraz Tomek zorientował się, że stoją przed wejściem do niewielkiej chatki stojącej nieco na uboczu. Weszli do środka. Wewnątrz, w otoczonym kamiennym kręgiem palenisku żarzyło się kilka polan, dając niewielki płomień. Czerwony Orzeł usiadł krzyżując nogi. Tomek postąpił podobnie. Przez chwilę trwała niczym niezmącona cisza. Nawaho sięgnął do zawiniątka, które trzymał schowane za połą bluzy. Zaczął szeptać. Słowa snuły się po całym wnętrzu. Nagle Nawaho jednym ruchem wrzucił drobiny trzymane w zaciśniętej dłoni do tlącego się ognia. Jasny ogień rozświetlił całą przestrzeń. Tomek poczuł słodką woń palonych ziół. Miał wrażenie, że niewielkie wnętrze rozciągnęło się w każdą stronę, a postać Czerwonego Orła urosła przynajmniej o głowę. – Nawaho wierzą, że wszelkie nieszczęścia są wynikiem zachwiania równowagi, w jakiej znajduje się świat. W całym wszechświecie panuje ład, który ulega naruszaniu w wyniku umyślnego działania złych duchów i ludzi. Całe zło tego świata jest wynikiem powstałej dysharmonii – Orzeł mówił niskim,

164 chropawym głosem, a Tomek miał wrażenie, że cienie, migoczące za jego plecami na ścianie przeistoczyły się w dwie postaci, które, niczym walczące węże, zwarły się w morderczym uścisku. Nawaho dorzucił jeszcze jedną garść ziół, a ogień przez chwilę urósł niemal pod sufit. Szeptał cały czas to mocniejszym, to słabszym głosem, intonując słowa modlitwy. Tomek wpatrywał się raz w Orła, raz w zmagania cieni za jego plecami. Woń unosząca się we wnętrzu drażniła powieki, nie pozwalając jednak ich zamknąć. Nagle ogień przygasł. Cienie zmalały i po chwili zniknęły zupełnie. Nawaho otworzył oczy, mówiąc: – Świat wokół nas jest pełny nierównowagi. Najbliższe dni pokażą, czy duchy wysłuchały moich próśb. Tomek pokiwał ze zrozumieniem głową, choć do końca nie był pewien, czego był świadkiem i w czym uczestniczył. Znając jednak etykietę indiańską wiedział, że nie jest dobrze o to pytać, jeśli Czerwony Orzeł sam nie zechce mówić. – Chodźmy spać. Czeka nas trudny dzień – powiedział Nawaho.

*

Blady świt postawił wszystkich na równe nogi – od strony jeziora potężniała wrzawa. Z resztkami snu na powiekach wyskoczyli przed chatę. Większość mieszkańców wioski zrobiła to samo. Tłum nad brzegiem gęstniał z każdą chwilą i wpatrywał się w sznur canoe sunących po cichej tafli jeziora. Tomek dostrzegł w tłumie Kroczącego Za Dnia oraz jego syna Czarnego Ptaka. Stali obok mężczyzny średniego wzrostu wyróżniającego się na tle innych strojem – długim, utkanym w geometryczne wzory pledem, szczelnie otulającym całą

165 postać. Sally zwróciła od razu uwagę na niezwykle barwne i oryginalne ubrania wszystkich tubylców. – To miejscowy aankháawu – powiedział Czerwony Orzeł, delikatnie pociągając za rękaw skórzanej kurtki Tomka. – Kto? – z zaciekawieniem dopytywał Wilmowski. – Aankháawu. Miejscowy przywódca. Tomek ze zrozumieniem pokiwał głową. Nie było jednak czasu na dłuższą rozmowę, bowiem im bliżej podpływały łodzie, tym bardziej stawało się jasne, co się wydarzyło. Ich pasażerowie uszli z pożaru. Mieli umorusane od sadzy i dymu twarze, nadpalone odzienie, którego strzępy zwisały smętnie. Dzieci płakały coraz donośniej, a ten dźwięk rozlewał się na brzegu jeziora i wypełniał całą wioskę. Widząc, co się dzieje, wszyscy ruszyli z pomocą. Mężczyźni, starcy, kobiety, a nawet podrostki, wszyscy wbiegali w zimną wodę jeziora, by nieszczęśników wyciągnąć na brzeg. Aankháawu panował nad całością, silnym i niemal metalicznym głosem wydając polecenia. Rannych i dotkliwiej poturbowanych wnoszono do jednej z chat, zaś zziębniętych i przerażonych do pozostałych. Tomek patrzył na pogorzelców rozszerzonymi źrenicami. Przez moment wszystko rozgrywało się jakby w zwolnionym tempie. Płacz dzieci i lament kobiet, Nowicki ciągnący całą łódź z twarzą wykrzywioną z wysiłku, Sally z rozrzuconymi włosami biegnąca przez płyciznę wody i Jarosz stojący z otwartymi ustami na brzegu. Wszystko to docierało do niego z minimalnym opóźnieniem, potęgując przejmujące wrażenie. Dopiero mocne potrząśnięcie i stanowczy ton Czerwonego Orła wyrwały Wilmowskiego z chwilowego odrętwienia. Ruszył na pomoc. Szczególnie przerażające i równocześnie przejmujące wrażenie zrobił widok młodej kobiety, która sama krwawiąc z dość

166 głębokiej rany na lewym policzku niosła przed sobą na wyciągniętych ramionach osmolone od pożaru niemowlę. Dziecko nie dawało oznak życia, a z kącika jego ust sączyła się szybko krzepnąca stróżka krwi. Po blisko godzinie zdołano opanować sytuację. Tomek i pozostali członkowie wyprawy znaleźli się wewnątrz przytulnego domu, w którym płomienie na nowo podsycone suchym drewnem rozświetliły i rozgrzały atmosferę. Przebrali się już w suche odzienie i zasiedli właśnie w milczeniu wokół ognia, gdy w drzwiach chaty stanął Czarny Ptak. Poczerniała i zimna twarz płonęła mu gniewem. Ogarnął spojrzeniem siedzących i rzucił krótko płynną angielszczyzną: – Aankháawu wzywa was. – W jego głosie brzmiała stanowczość, zaskakująca u tego cichego młodzieńca, którego mieli okazję poznać. A raczej: który robił wrażenie cichego, bo właściwie w ciągu ostatnich wielu dni wspólnej wędrówki nie mieli okazji go poznać. – Idziemy – odparł bez namysłu Tomek i ruszył za Czarnym Ptakiem. W największym budynku, gdzie wejścia strzegł pokaźnych rozmiarów totem, panowało nerwowe ożywienie. W ogólnym gwarze słychać było podniesione głosy, a w powietrzu wisiało napięcie. Nawet postronny obserwator łatwo mógł wywnioskować, że jedynym tematem rozmów były wydarzenia sprzed kilkudziesięciu minut, zwłaszcza to, co stało się wcześniej. W centralnym miejscu na podwyższeniu siedział aankháawu w otoczeniu kilkunastu osób, w tym kobiet, stanowiących starszyznę klanu. Tomka, choć był doświadczonym podróżnikiem, nieco zaskoczył ten widok, bowiem w większości podobnych sytuacji, w których przyszło mu uczestniczyć, miał do czynienia wyłącznie z mężczyznami[114]. Tlingici różnili się

167 jednak od większości Indian północnoamerykańskich, chociażby tym, że część z nich miało zarost, niektórzy nawet brody[115]. Wilmowski przez chwilę obserwował aankháawu. Wódz musiał cieszyć się prawdziwym szacunkiem swoich ludzi, ponieważ, gdy tylko otwierał usta, chcąc cokolwiek skomentować, wszyscy dookoła milkli[116]. Kiedy aankháawu dostrzegł przybyszów, przyjaźnie skinął dłonią, zachęcając do podejścia bliżej. – Jestem Siedzący Wysoko, choć noszę też imię, które nadali mi biali, Charlie Jones, i jestem szóstym Shakesem Tlingitów[117] – rzekł staranną angielszczyzną. – Bądźcie gośćmi klanu Kaach.ádi, choć czas, jak widać, niespokojny. Zresztą to, co chcę wam powiedzieć, może dotyczyć również i was. Siądźcie proszę. Tomek i reszta zajęli wskazane miejsca. Nowickiego rozpierała ciekawość po tym, co usłyszał od wodza, jednakże znając co nieco obyczaje tubylców, niepytany nie zaczynał rozmowy. – Ci ludzie, którzy przypłynęli do nas o świcie, to nasi bracia z drugiego brzegu jeziora. Są nam szczególnie bliscy. Wiele kobiet z ich klanu pochodzi z naszego, i odwrotnie. Ostatniej nocy na ich wioskę dokonano brutalnego napadu, spalono całą osadę i uprowadzono część kobiet. Wielu mężczyzn zginęło, a tych, co stawiali opór, dodatkowo poddawano okrutnym torturom – mówił wódz Charlie Jones, starając się zachować spokój. Na słowa o torturach Tomek, Nowicki i Czerwony Orzeł spojrzeli na siebie wymownie. Już drugi raz w ciągu dwóch ostatnich dni spotykali się bezpośrednio z takim przejawem brutalności, w dodatku w tej samej okolicy. Charlie Jones przez krótką chwilę szukał kogoś wzrokiem wśród zgromadzonych, a znalazłszy, przywołał bliżej.

168 – Niech moja siostra, Mary Willard, przemówi, niech opowie moim białym braciom to, co opowiedziała mnie. Indianka, początkowo nieco speszona wystąpieniem publicznym, zwłaszcza przed nieznanymi sobie, białymi ludźmi, krótko, acz ze szczegółami opowiedziała o wydarzeniach ostatnich godzin. – Było to krótko po godzinie, którą biali nazywają północą. Wszyscy w naszym domu klanowym już spali – mówiła dobrym angielskim. – Czuwałam, bo mój synek od kilku dni miał niespokojne sny. Nagle tuż za ścianą zaszczekał ostrzegawczo jeden z naszych psów, po chwili włączył się drugi i kolejne. Chwilę później usłyszałam strzał karabinowy i skowyt psa. Prawie w tym samym momencie poczułam swąd palonego drewna. Nie dochodził on jednak z ognia płonącego w domu klanowym. Kilku innych również się zbudziło. Początkowo nie wiedzieliśmy, co się dzieje, jednak gdy płomienie zaczęły obejmować ściany naszego domu, a na zewnątrz coraz gęściej zaczęły padać strzały, zrozumiałam, że to podstępny napad. Mary Willard dotknęła otwartą dłonią piersi, chcąc powstrzymać narastający w niej szloch. Opanowała się i ciągnęła opowieść dalej: – Wybiegliśmy na zewnątrz. Trzymałam synka w ramionach. Bardzo głośno płakał. Inne matki były w tej samej sytuacji. Zewsząd padały strzały, choć nie było widać, kto strzela, i w ciemnościach co chwilę potykałam się o kogoś leżącego lub błagającego o pomoc. Wszystkie domy klanowe płonęły. Zdołałam wskoczyć do jednego z wykrotów na skraju wsi. Przytuliłam synka do piersi i zatykając mu buzię, patrzyłam, co się dzieje w wiosce – zawiesiła na chwilę głos, wycierając łzy spływające po policzkach. – Strzały nie milkły, ale po kilku chwilach zobaczyłam morderców. Weszli do wsi z trzech stron. Było ich wielu, bardzo wielu, a naszych mężczyzn w wiosce

169 jedynie kilku, bo poprzedniego dnia większość wyruszyła na polowanie. Widziałam, jak jednego z naszych pojmali i powiesili z rozciągniętymi rękami na drzewach. Później przypalali go płonącym konarem. Widziałam, jak wyłapywali młodsze kobiety. Nie znaleźliśmy ich ciał. To polowanie na moich braci i siostry trwało dla mnie całą wieczność. Widziałam ich twarze. Słyszałam ich język, choć nie rozumiałam ich słów. To byli biali, białe potwory z opowieści starszych naszego klanu. – Wystarczy! – przerwał wódz. – Moja siostra i jej ludzie wystarczająco dużo przeszli… A potem, zwracając się do wszystkich, głośno krzyknął: – Czy któryś z moich braci zna język białych, którzy dokonali tej zbrodni? Charlie Jones powiódł wzrokiem po wszystkich zgromadzonych w domu klanowym i krzyknął raz jeszcze, tym razem głośniej: – Czy ktoś z moich braci zna język białych, którzy dokonali tej zbrodni?! Na powtórne wezwanie spod jednej ze ścian podniosła się chuda, pomarszczona dłoń, należąca do równie chudego staruszka okutanego pledem. Grubą tkaninę zdobił wyraźnie widoczny symbol orła. – Ja, Grzmot Góry, słyszałem już ten język wiele zim temu – mówił, z trudem używając angielskiego. – To byli ludzie zza wielkiej wody, których osady dawno temu często można było spotkać na wybrzeżu. Tomek, który zupełnie oszołomiony makabryczną historią, przysłuchiwał się wszystkiemu bez słowa, nagle podszedł do starego Tlingita. – Czy ci, którzy napadli na waszą wieś, i ci, których mój brat pamięta z dawnych czasów, nosili takie krzyże?! – spytał,

170 wyciągając przed siebie prawosławny symbol znaleziony poprzedniego dnia. Grzmot Góry spojrzał na Tomka bez słowa. Zmrużył zaczerwienione oczy i przypatrywał się krzyżowi, po czym znów bez słowa pokiwał twierdząco głową. – Русские здесь![118] – wykrzyknął nagle Nowicki po rosyjsku, a po zebranych w domu klanowym przebiegł szmer strachu. Na twarzach świadków masakry malowało się przerażenie. Kilkanaście palców wskazywało na Nowickiego, wznosząc okrzyki. – Znacie ten język? – spytał wódz Charlie Jones. Zarówno Tomek, Jarosz, jak i oczywiście Nowicki, doskonale znali rosyjski. – Tak. To język ludzi okupujących od ponad stu lat nasz kraj. To byli Rosjanie – potwierdził Tomek. Naraz od wejścia dało się słyszeć wrzawę i odgłosy powitań. To grupa kilkunastu mężczyzn, o których mówiła Mary Willard, zastawszy spaloną osadę, ruszyła do pobratymców zza jeziora w nadziei zastania swoich bliskich żywymi. Radosnym uściskom przez łzy nie byłoby końca, gdyby nie Charlie Jones. W kilku słowach w miejscowym dialekcie nakazał coś swoim ludziom. W tym samym momencie z grona przybyłych przed chwilą myśliwych wystąpił jeden z najbardziej rosłych i przez chwilę coś tłumaczył wodzowi. Ten tylko kiwnął głową na potwierdzenie. – Co się dzieje? – spytał szeptem Tomek. – Z tego, co zrozumiałem, chcą za chwilę wykonać rytuał nazywany potlacz[119] – odpowiedział równie cicho Nawaho. – Potlacz? Co to takiego? – dopytywał Tomek.

171 – To bardzo powszechny w tych rejonach rytuał, polegający na obdarowywaniu różnymi rzeczami mniej zamożnych pobratymców, dotkniętych klęską lub, jak tutaj, napadniętych i ograbionych ze wszystkiego – wyjaśniał wciąż szeptem Czerwony Orzeł. Szerokie drzwi domu klanowego wodza Charliego Jonesa otworzyły się na oścież i do środka jeden za drugim zaczęli wchodzić mężczyźni i kobiety – nieśli najróżniejsze przedmioty, wśród których dominowały rzeczy codziennego użytku: pięknie wyprawione skóry niedźwiedzi, lisów i innych północnych zwierząt, naczynia, pledy i narzuty bogato zdobione geometryczną ornamentyką. Nagle we wnętrzu odezwały się bębny. Rytm wybijany na kilkunastu instrumentach niósł się wokoło. Po chwili dołączyły do niego liczne głosy zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Wysokie tony wydobywane z gardeł łączyły się w jedno z rytmicznym szuraniem dziesiątek stóp o drewniane deski podłogi. Tym razem Czerwony Orzeł bez pytania nachylił się do ucha Tomka, szepcząc po raz kolejny: – To Gitxsan[120]. Taniec Tlingitów. Wilmowski skinął głową ze zrozumieniem. Tancerze przesuwali się miarowo wzdłuż chaty, odgłosy niewielkich, trzymanych w jednej dłoni bębnów przybierały na sile. Śpiew potężniał z każdą chwilą. Kolorowy korowód miarowo i nieśpiesznie płynął przez dom klanowy. Dołączali doń kolejni tańczący. – Spójrz, Tommy – szepnęła Sally z drugiej strony. Tomek spojrzał we wskazanym przez żonę kierunku. Kilku mężczyzn miało na sobie rodzaj kolczugi, który przez chwilę mieli okazję zobaczyć poprzedniego wieczoru. Wilmowski wytężył wzrok. Wydawało mu się, że dziesiątki drobnych metalowych kółek noszą wyraźne znaki chińskiego

172 alfabetu[121]. Na bardziej wnikliwą analizę nie było jednak czasu, bowiem z korowodu tańczących wystąpił mężczyzna w bardzo oryginalnym nakryciu głowy. Na czymś w rodzaju obręczy nad czołem widać było niewielką rzeźbę przypominającą orła lub kruka, zaś z boków spływały mu na ramiona niby- warkocze wykonane z wilczych łap. Już na pierwszy rzut oka było wiadomo, że to ktoś znaczący wśród Tlingitów. Wilmowski domyślił się, że to szaman. Przez chwilę wpatrywał się w twarz Tomka. Czarne, głęboko osadzone oczy wręcz świdrowały go spojrzeniem. Usta szamana zaczęły się bezgłośnie poruszać. Taniec wciąż trwał, a głosy pieśni chóralnej sięgały wysokich rejestrów. – Strzeż się ludzi zza wielkiej wody! – Tomkowi wydawało się, że słyszy te słowa gdzieś głęboko w głowie. Usta szamana wciąż poruszały się bezgłośnie. – Strzeż się ludzi zza wielkiej wody! Nie rozumiejąc, co się dzieje, Wilmowski cofnął się bezwiednie o pół kroku. Poczuł odrętwienie, miał wrażenie jakby zapadał się w sobie, a przez myśl zaczęły przepływać obrazy z przeszłości: ucieczka ojca z Warszawy, ostatni uścisk, który szybko zastąpiony został umierającą w papuaskiej dżungli Sally. Słyszał głosy z kilku miejsc równocześnie. Nie był w stanie określić, kto i co do niego mówił. Szaman zniknął na powrót w roztańczonym korowodzie. Wtem dotarł do niego daleki, ale potężny wybuch, potem kolejny i kolejny. Pieśń zamarła na ustach śpiewających, tancerze znieruchomieli. Przez otwarte wrota domu klanowego Tlingici zaczęli wysypywać się na zewnątrz. Tomek i inni ruszyli za nimi. Wybuchy, choć odległe, potężniały z każdą chwilą. Gdy stanęli na brzegu jeziora, ich oczom ukazał się przejmujący, pełen grozy obraz. W oddali, za jeziorem, wśród bielących się wiecznym śniegiem gór jeden ze szczytów wyrzucał

173 z siebie kłęby dymu i głucho pomrukiwał. Zrozumieli natychmiast, że to jeden z wulkanów przypominał o swoim istnieniu[122]. Wódz Charlie Jones zachował zimną krew. Podobnie jak inni Tlingici, nie wykazywał żadnych oznak strachu. Stając pod największym w osadzie totemem, wyciągniętą ręką nakazał wszystkim milczenie. – Duch góry przemówił! Nikt nie będzie bezkarnie mordował, rabował i uprowadzał w niewolę naszych braci i sióstr! Tlingici idą na wojnę! – zakończył wojowniczym okrzykiem.

174

aprawdę ludzcy jesteśmy tylko w dzieciństwie” – powtarzał w myślach Tomek zasłyszane jeszcze „N w Warszawie zdanie. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, kto jest autorem tych słów. Tak wiele lat przecież minęło od czasów, gdy wyjechał z ukochanego miasta. Spojrzał na Sally, która okutana w miękkie futro siedziała na dnie łodzi z przymkniętymi oczami. Nie czuła się ostatnimi dniami najlepiej. Nic zresztą dziwnego. Wszyscy, łącznie z Nowickim i Czerwonym Orłem, odczuwali skutki minionych kilku tygodni. Nagle sobie przypomniał! Tak! Oczywiście! Czasem po szkole, a zdarzało się, że i w trakcie, urywał się na spacer w okolice placu Tłomackie, tam, gdzie stała Wielka Synagoga[123]. Okazała świątynia była dość niedawno oddana do użytku i robiła na nim ogromne wrażenie. Bardzo lubił to uczucie, gdy spoglądając na monumentalny budynek, czuł potęgę myśli ludzkiej przełożonej na język architektury. To właśnie w trakcie jednej z takich nieplanowanych eskapad, w pewne majowe popołudnie, po raz kolejny podziwiał kunszt, z jakim świątynia została zbudowana, i wtedy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Bzy rosnące nieopodal pachniały intensywnie.

175 – Podoba się osobie? – Na dźwięk głosu Tomek odwrócił się nieco speszony. Stał przed nim niewysoki człowiek w ciemnym eleganckim płaszczu, mimo że nie padało. Bił od niego spokój. Głębokie ciemne oczy przykuwały szczególną uwagę. – Tak, bardzo – bąknął pod nosem. Starszy mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w oczy Wilmowskiego, po czym trzymając cały czas dłoń na jego ramieniu, dodał: – Bądź zawsze, jak teraz. Doglądaj i pielęgnuj w sobie dziecko, bowiem naprawdę ludzcy jesteśmy tylko w dzieciństwie. Tomek pokiwał kilka razy głową, choć nie bardzo rozumiał te słowa. – Ach, nie przedstawiłem się. Jestem Izaak Cylkow[124]. – Tomasz Wilmowski, proszę pana – odparł chłopiec. Mężczyzna skinął przyjaźnie na pożegnanie i po chwili zniknął we wnętrzu Wielkiej Synagogi. Wilmowski pod wpływem wspomnień poczuł pierwszy raz od dawna niedoświadczane uczucie tęsknoty za Warszawą. Polska była dla niego zbyt abstrakcyjna, ale to miasto ze swoimi placami, z uliczkami i ze skwerami było jak kotwica dla statku zawijającego do rodzinnego portu po długim i niebezpiecznym rejsie. Chłodny bryzg Sustiny[125] przywrócił Tomka do teraźniejszości. Omiótł wzrokiem niewielką grupę łodzi tnących nurt alaskańskiej rzeki. Poza ich łodzią, którą wypłynęli jeszcze z Fairbanks, na wodzie były jeszcze cztery canoe, a w każdej z nich trzech tlingickich wioślarzy. Jeszcze w wiosce totemów pożegnali się z Jaroszem. Oznajmił, że cel jego podróży został niemal osiągnięty. Do masywu Denali było już zupełnie niedaleko, a kontynuowanie wyprawy, która

176 zmieniła całkowicie swój charakter, było ponad siły i możliwości polskiego geografa i biologa. Nikt nie miał o to pretensji, a Nowicki wręcz z zadowoleniem mruknął coś o babie z wozu… Również Kroczący Za Dnia i Czarny Ptak, mając wciąż ważną umowę z Jaroszem, pozostali w wiosce. Zwiadowcy wysłani przez wodza Charliego Jonesa na drugą stronę jeziora przynieśli po kilku godzinach sprawdzone wieści, że grupa oprawców, uprowadziwszy siedem młodych kobiet, ruszyła w kierunku Chulitny. Nad samym brzegiem rzeki wywiadowcy znaleźli ślady po świeżo wygaszonych ogniskach i sześciu dużych łodziach, które odpłynęły na południowy wschód. W każdej łodzi mogło się zmieścić do dziewięciu ludzi, a to oznaczało, że oddział był liczny; bardzo liczny. Chulitna po niespełna godzinie żeglugi łączyła się z większą i bardziej drapieżną Sustiną, uchodzącą już bezpośrednio do Zatoki Cooka. Stało się niemal jasne, że oprawcy zmierzają właśnie w tym kierunku. Rzeka na tym odcinku była mocno kapryśna. Nurt zmieniał się często i gwałtownie – albo w rwącą rzekę, albo w leniwie sączący się potok, obfitujący w liczne mielizny i sezonowe wysepki. Kilka razy dla bezpieczeństwa ludzi i łodzi należało przetransportować cały ładunek brzegiem rzeki. Na szczęście Tlingici mieli jedynie lekki ekwipunek; podobnie Tomek i jego przyjaciele. Grupą Indian dowodził Áa-Tlein, górujący nad nimi wzrostem i głosem, około trzydziestoletni mężczyzna. Czerwony Orzeł szepnął Tomkowi, że Áa-Tlein oznacza tyle co Wielka Woda. Na jednym z łatwiejszych odcinków rzecznej drogi Wilmowski wyciągnął mapę oraz kompas. Po kilku obliczeniach oraz ustaleniu własnej pozycji w stosunku do słońca stwierdził, że do Zatoki Cooka pozostało nie więcej niż cztery godziny żeglugi.

177 Nowicki, obserwując przyjaciela z uznaniem, pokiwał głową. Sally znów gorzej się czuła i kilka razy musiała wychylać się za burtę łodzi. – To ze zmęczenia – wyjaśniła po raz kolejny w odpowiedzi na pytające spojrzenie Tomka. Próbowała się uśmiechnąć, ale na jej twarzy pojawił się tylko wymuszony grymas. Nie było jednak ani warunków, ani czasu na rozmowę. Płynęli dalej. Krajobraz stawał się coraz mniej przewidywalny. Wydawało się, że im bliżej Zatoki Cooka, tym szersza i łagodniejsza dla żeglarzy powinna być Sustina. Nic bardziej mylnego. Wielka Woda, którego canoe płynęło jako pierwsze, coraz częściej dawał sygnały, by zwolnić, i wskazywał na podwodne głazy, uskoki i mielizny – zetknięcie z nimi oznaczałoby niechybne zakończenie podróży w tym miejscu. Tomek mógł po raz kolejny podziwiać sprawność, czy wręcz kunszt, z jakim Tlingici prowadzili małe i lekkie łodzie. Czasem wydawało mu się, że zaraz wpadną w nie lada tarapaty, jednakże po chwili okazywało się, że z pozoru ryzykowny ruch stawał się posunięciem doskonale przemyślanym. Nawet Nowicki, znający się jak nikt inny na żegludze, kiwał raz po raz głową i wywracał dolną wargę w uznaniu dla sprawności Indian. – Niech mój brat spojrzy! – krzyknął nagle Czerwony Orzeł, wskazując ręką na brzeg rzeki, którym w popłochu umykało stado karibu[126]. Coś musiało je mocno wystraszyć, bo nie zważały nawet na ludzi w łodziach osiadłych właśnie na kolejnej mieliźnie. Przebiegły tak blisko, że Tomek poczuł ich wyraźny, intensywny zapach. Wąską w tym miejscu rzekę przegradzały potężne drzewa zwalone w poprzek głównego nurtu. Zaraz za karibu dało się dostrzec rodzinę lisów, a także dwa wilki alaskańskie przemykające tuż nad nimi wąską skalną,

178 ledwie widoczną ścieżynką. Tuż nad nimi łopotały skrzydła kilkudziesięciu ptaków zbitych w jedną gromadę, śpiesznie ulatujących w górę rzeki. Nawet rosomak[127], leśny zabijaka i samotnik, uchodził czym prędzej. Przebiegł niemal między łodziami spoczywającymi na mieliźnie tuż przy zwalonym pniu.

Karibu, renifer tundrowy (Rengifer tarandus)

Nagle wszystko stało się jasne. Najpierw dotarł do nich swąd palonego drewna, a chwilę później dobiegł huk przypominający odgłosy burzy. Dwa zwiastuny nadchodzącego śmiertelnego niebezpieczeństwa, przed którym jedynym ratunkiem była ucieczka. To palił się północny bór!

179 Sytuacja, w jakiej znalazła się wyprawa, była trudna. Tlingici i Wielka Woda, wraz z częścią lekkich canoe niesionych na barkach, zniknęli już za skalnym załomem wyrastającym po prawej stronie od rzecznego zatoru. Część łodzi pozostawała jednak na mieliźnie. Tomek szybko ocenił sytuację. Od lewego brzegu, dającego pewne schronienie, dzieliło ich kilkadziesiąt metrów rwącego nurtu, który wyżłobił tu rodzaj głębokiej rynny. Płytką część, gdzie akurat się znaleźli, zagradzała potężnych rozmiarów drewniana tama. Powoli zaczynały ją już nadpalać płomienie, zwłaszcza tuż przy brzegu. Próba cofnięcia się i płynięcia pod prąd nie miała sensu. Byli w pułapce. Ściana ognia zbliżała się do nich w zatrważającym tempie. Strzelały w górę fontanny iskier, syczało i trzeszczało dokoła. Wiosenna temperatura zmieniła się nagle w letni skwar. Na mieliźnie zostali: Tomek, Sally, Nawaho, Nowicki oraz trzech Tlingitów. – Nie ma co, brachu! Kiepsko z nami! – Nowicki przetarł twarz poczerniałą od pyłu spadającego popiołu. – Róbcie to, co ja! – krzyknęła nagle Sally. Wychowana wśród australijskiego buszu wiedziała, jak się zachować w takiej sytuacji. Pożary, te naturalne i te wywołane przez człowieka, były częścią egzystencji we wnętrzu najmniejszego kontynentu. Dziewczyna kilkoma cięciami ostrego noża podzieliła koc na kilka części, po czym zanurzywszy go kilka razy w zimnej wodzie, obwiązała nim głowę. Reszta zamkniętych w pułapce bez słowa uczyniła to samo. Fala buchającego żaru napierała, spychając zbitą grupę ludzi ku wysokiemu brzegowi. Przed sobą mieli płonący już zwał, po lewej stronie rwący i głęboki nurt, a po prawej ścianę płonącego lasu. Ognista pętla zaciskała się coraz bardziej. – Tutaj! – usłyszeli nagle gardłowy krzyk. Dobiegał jakby z wnętrza skały – Tuuutaj!!! – Z niewidocznej w pierwszym

180 momencie skalnej szczeliny wychynęła głowa Áa-Tleina, Wielkiej Wody. – Szybko! Za mną! Skoczyli za nim. Szczelina w skale okazała się wąskim kanałem rzeźbionym tysiące lat przez wodę spływającą tędy do Sustiny. Przeciskali się jeden po drugim. Nowicki zamykał pochód. Rosły marynarz z wielkim trudem przecisnął się przez niewielki otwór. Chwilę później tuż za nim u wylotu wąskiej szczerby w skale zwaliło się z trzaskiem płonące drzewo, zamykając przejście. Ruszyli za Áa-Tleinem. Skalna ścieżka momentami tworzyła niemal tunel, na tyle wąski, że w niektórych miejscach dorosły mężczyzna musiał posuwać się bokiem. Wreszcie po kilkunastu minutach kamienna gardziel rozszerzyła się i wypluła ich na pokaźnych rozmiarów polanę. Na jej krańcu piętrzył się nietknięty pożogą las. Pożar przeszedł bokiem. Tomek, ciężko oddychając, usiadł i pomagał Sally zrzucić plecak. Ogarnął spojrzeniem towarzyszy. Na szczęście nie brakowało nikogo. Z twarzy Tlingitów, które stały się niemal czarne od dymu i sadzy, nie można było wyczytać żadnych uczuć, choć z pewnością ucieczka przed płomieniami im również dała się mocno we znaki. W skrytości ducha cieszył się, że Jarosz pozostał w wiosce Indian. Pozbawiony większego doświadczenia w trudnych sytuacjach mógłby przysporzyć sobie i pozostałym uczestnikom zupełnie niepotrzebnych kłopotów. Tomek spojrzał na żonę. Odwiniętym z głowy kawałkiem koca, jeszcze nieco wilgotnym, przecierała twarz. – Jak się czujesz, kochanie? – spytał z troską. Dziewczyna spojrzała na niego. W jej oczach tlił się blask i coś, czego Tomek do tej pory jeszcze u żony nie widział. Coś się w niej zmieniło, ale nie był w stanie tego nazwać. – Bywało lepiej… – Sally obdarzyła go ciepłym spojrzeniem.

181 Przytulił ją mocno do siebie. Wiedział, że wychowana w surowych warunkach australijskiego buszu nie zwykła ani narzekać, ani roztkliwiać się nad sobą i sytuacją. – Mój brat musi coś zobaczyć – głos Czerwonego Orła przerwał nagle chwilę czułości Tomka i Sally. Wilmowski musnął pocałunkiem usta żony i bez zbędnych tłumaczeń wstał i ruszył za Nawaho. Przeszli kilkadziesiąt metrów od tymczasowego obozowiska, zatrzymując się dopiero na granicy wyraźnie rozdzielającej spalony las od części nietkniętej żywiołem. Tomek nie rozumiał, o co chodzi, więc rzucił przyjacielowi pytające spojrzenie. – Mój brat podejdzie bliżej i dokładnie przyjrzy się temu – powiedział Indianin, wskazując na ziemi trzy duże kręgi o regularnych kształtach. Tomek ukląkł przy jednym z nich. Wziął garść zwęglonych resztek, roztarł je, aż niewielkie kawałki rozsypały się w pył. Czuł w dłoniach wyraźne ciepło. Czy to możliwe? Spojrzał wymownie na Orła. – Czy myślisz, że…? Nawaho bez słowa się odwrócił, uchodząc kilka kroków w głąb spalonej ziemi. Schylił się i coś podniósł. Po chwili wręczył Tomkowi mocno nadpalone, ale nietrudne do rozpoznania kształty. – To przecież pochodnie! A to oznacza, że… – …że pożar nie wybuchł sam, tylko ktoś mu pomógł – dokończył Czerwony Orzeł. Wilmowski rozejrzał się po okolicy. Przy odpowiednim kierunku wiatru, który można było dość łatwo ustalić, miejsce podłożenia ognia wybrano wprost idealnie. Skalny żleb po prawej stronie – schodzący zalesioną rynną ku brzegowi rzeki i dalej w kolejne partie lasu – dawał dobrą kontrolę nad pożarem. Tomek był niemal pewny, że zwalisko drzew w nurcie Sustiny również było dziełem człowieka.

182 Brodząc w pogorzelisku, zeszli kilkaset metrów w dół. Minęli zwęglone truchła leśnych zwierząt, którym nie udało się ujść przed ogniem. Widok był przejmujący. Zwłaszcza odsłonięte w konwulsjach kły wyglądały przerażająco. Zarówno Tomek, jak i Czerwony Orzeł z niejednego pieca chleb jedli i byli przekonani, że są odporni na takie widoki. Nie znali jednak siebie do końca. Wilmowski poczuł, jak po jego policzku spływa strużka łez. Otarł je, sądząc, że Nawaho nie dostrzeże tej chwilowej słabości. Czerwony Orzeł położył mu jedynie rękę na ramieniu, mówiąc: – Mój brat nie musi tego kryć przed swoim przyjacielem. Łzy u wojownika w takich sytuacjach to dowód prawdziwego męstwa. Tomek pokiwał głową i dodał ze smutkiem: – Myślałem, że to, iż biali wybili niemal do nogi stada bizonów, odebrali wam ziemię, więzili miliony niewolników, zamęczając ich na plantacjach… myślałem, że to wszystko to zła i ciemna przeszłość, która nigdy nie wróci. Teraz wydaje mi się, że największym zagrożeniem nie tylko dla was, Indian, ale dla tego świata, dla tej przyrody jest biały człowiek. – Mój brat ma serce Indianina. Czarna Błyskawica wiedział to od samego początku. Czerwony Orzeł myśli dokładnie tak samo jak jego brat. Biały człowiek jest największym zagrożeniem tego świata – przyznał Nawaho. Po kilku minutach znaleźli się na brzegu rzeki. Ludzie Áa- Tleina – Wielkiej Wody – byli już przy zgliszczach drewnianej zapory. Krótki ogląd zwęglonych niemal doszczętnie pni pozwolił potwierdzić przypuszczenia Tomka, że drzewa zostały ścięte zapewne za pomocą topora. Na szczęście cudem ocalała z pożogi niemal nietknięta jedna łódź – ta, którą płynęli Tomek i jego przyjaciele. Z uwagi na jej wielkość i pojemność część najważniejszego ładunku, czyli

183 żywności i amunicji ulokowano właśnie tam. Wilmowski odetchnął z ulgą. Utrata ładunku, zwłaszcza amunicji, z góry skazywałaby wyprawę ratunkową na przegraną. Po chwili wszystkie pudełka z nabojami raz jeszcze owinięto w wodoszczelny brezent i umieszczono w skórzanych sakwach. Wyruszyli w drogę powrotną, znów przeciskając się przez wąską gardziel. Objuczeni podwójnie lub potrójnie ostatni odcinek prowadzący do obozu pokonywali już naprawdę zmęczeni. Tym bardziej ucieszyła wszystkich smakowita woń rozchodząca się po całej polanie. Áa-Tlein nie zaniedbał środków ostrożności. Jeszcze przed wyruszeniem Tomka i Nawaho wysłał dwóch szperaczy, którzy mieli penetrować okolicę, daleko od granic obozowiska. Ponadto każde wejście na jego teren obstawione było przez Tlingitów. Sally uśmiechnęła się na widok wracającego Tomka, a jej oczy się zaszkliły. – Jesteście wreszcie! – powiedziała radośnie. – Tak, i lepiej, żebyście wszyscy wiedzieli, co odkryliśmy – odpowiedział Tomek. – Tadku, Wielka Wodo, przysiądźcie. Usiedli przy ognisku. Było dość późno, ale jeszcze całkiem widno. O tej porze roku na Alasce noce bywały już krótkie. Wilmowski zwięźle zrelacjonował odkrycia, które poczynili z Czerwonym Orłem. Na chwilę zapadła cisza, którą przerwał Nowicki. – No to już pewne, jak amen w pacierzu, że wszystko, co nam się przydarzyło po drodze, nie było dziełem przypadku, włączając w to dzisiejsze zajścia. – Pewne jest również, że mamy do czynienia z dobrze zorganizowaną grupą, która mówi po rosyjsku – dorzucił Tomek.

184 – Ojciec mojej matki opowiadał mi, że w dawnych czasach, kiedy nie było na ziemi mojego ludu białych Amerykanów, jedynymi, którzy handlowali z Indianami, Inuitami oraz Aleutami, byli ludzie zza Wielkiej Wody – włączył się do rozmowy Wielka Woda. – W zamian za futra i skóry dzikich zwierząt sprzedawali nam broń, amunicję oraz takie krążki, które biali nazywają monetami z symbolami niezrozumiałymi dla mojego ludu – Tlingit trzymał w dłoni chińską monetę, którą Tomek widział już wcześniej w wiosce. – Niech mój brat mówi dalej – zachęcił Wilmowski. – Ojciec mojej matki opowiadał, że ludzie zza Wielkiej Wody mieszkali na wybrzeżu w osadach zbudowanych z drewna i kamieni, a jedna z nich była w miejscu, które Amerykanie nazwali Zatoką Jamesa Cooka. – A niech mnie wieloryb zeżre! Toż to dokładnie tam, dokąd zmykają te bandziory! – wyrwało się nagle Nowickiemu. – Zatem kierunek dalszej podróży mamy określony, niestety bez łodzi zajmie nam to trochę więcej czasu, choć z moich obliczeń wynika, że jesteśmy nie więcej niż dwie, trzy godziny marszu od Zatoki Cooka – podsumował Tomek. – Zgadza się – potwierdził Wielka Woda. Szperacze wrócili z rekonesansu, nie przynosząc żadnych niepokojących wieści. Warty zostały zmienione. Obozowisko powoli zapadało w sen. Tomek, Sally i Czerwony Orzeł zostali jeszcze przy ognisku. Nawaho dorzucił do ognia, który buchnął, dając przyjemne ciepło. Sally wlepiła w męża badawcze spojrzenie. Znała go zbyt dobrze, aby nie zdawać sobie sprawy z tego, że coś go trapi. – Dzieje się coś, o czym powinnam wiedzieć? – spytała z troską. – Poza tym, że ścigamy dużo liczniejszą, dobrze uzbrojoną i zorganizowaną grupę, to nic szczególnego.

185 – Nie bądź niemądry! Nie musisz mi przypominać naszej sytuacji, która jest oczywista – strofowała Wilmowskiego żona. – Masz rację. Przepraszam. Jest coś – przyznał Tomek. – Dziś, kiedy stanęliśmy z Czerwonym Orłem tam na górze i zobaczyłem po raz kolejny, do czego jest zdolny biały człowiek, to we mnie zadrżało i drży do tej pory. – Mów, kochany. Tomek westchnął, jakby z mozołem zrzucał z siebie zbędny ciężar. – Kiedy byłem małym chłopcem, jeszcze w Warszawie, rozczytywałem się w powieściach Karola Maya o dzielnych Apaczach, złych białych i szlachetnym Old Shatterhandzie. Kiedy jednak poznałem Czerwonego Orła oraz los Nawaho i Apaczów, te wszystkie romantyczne opowieści okazały się mało przystające do realiów. Teraz to poczucie jeszcze bardziej się wzmogło. – Przyznaję, że nie rozumiem, Tommy. – Dziewczyna potrząsnęła głową. – Chodzi mi o to, że przyjeżdżamy do jakiegoś dalekiego kraju, łowimy dzikie zwierzęta, nazywamy miejscowych egzotycznymi, a przecież to my jesteśmy… egzotyczni dla tych miejsc i ludności tubylczej. Nie szanujemy ich praw, odbieramy ziemię, zamykamy w rezerwatach, zakazujemy im wiary we własnych bogów, a w najlepszym razie, jak to miało miejsce w przypadku Czerwonego Orła i jego pobratymców, obwozimy po Europie, pokazując, jak jakieś dziwolągi ku uciesze publiki. A wszystko to w imię tego, że wymyśliliśmy sobie, że jesteśmy od wszystkich lepsi, a po sobie zostawiamy, tak jak tutaj, na tym wzgórzu, tylko spaloną ziemię. – Tomek mówił lekko podniesionym głosem, a policzki poczerwieniały mu od emocji. Zapadła cisza, którą przerwał Nawaho.

186 – Mój brat ma czerwone serce. Gdyby więcej białych było takich jak mój brat, świat wyglądałby zupełnie inaczej – rzekł z niezwykłą powagą. – Jest więcej takich ludzi jak ty, kochanie. Twój ojciec, pan Smuga, Tadek – mówiła Sally, obejmując męża. – To właśnie w was jest cała nadzieja i w tych, którzy biorą was, ciebie, za wzór do naśladowania, a ja jestem najlepszym tego przykładem! – Chciałbym, żebyś miała rację, uwierz mi, naprawdę chciałbym, żebyś miała we wszystkim, co mówisz, całkowitą rację! – Idźcie już wreszcie spać! – rozległ się nagle przytłumiony głos Nowickiego. – Kto ma rację, o tym zdecyduje w najbliższych dniach siła naszych luf i mięśni, a żeby mieć tę siłę, to trzeba się porządnie wyspać! Dalej mi, do spania! – Święte słowa, kapitanie – przyznał Tomek i nieco uspokojony wtulił się w Sally.

*

O brzasku w obozie podniósł się rwetes i zrobiło się zamieszanie. Indianie chwytali za broń, pokrzykując coś w swoim języku. Czerwony Orzeł ze ściągniętymi brwiami łowił poszczególne słowa Tlingitów, a zwracając się do nieco zaspanych przyjaciół, rzucił krótkie: – Chodźcie! Prędzej! Natychmiast stanęli na równe nogi. Nawaho przyśpieszonym krokiem szedł za ostatnim Tlingitem. Tomek i Sally próbowali dotrzymać mu kroku, zaś Nowicki, mrucząc coś pod nosem, wyraźnie zostawał z tyłu. Posuwali się dokładnie tą samą drogą, którą wczorajszego popołudnia Wilmowski wraz z Czerwonym Orłem przebyli, odkrywając ślady po ogniskach. Jednakże w pewnym momencie

187 Indianin, omijając głęboki wykrot, ostro skręcił w prawo i zanurzył się w niewidoczną wcześniej szczelinę pośród skał. Dniało. Skalna rozpadlina kończyła się nagle zawaliskiem mocno nadpalonych fragmentów drzew, które po przejściu pożaru rozpadły się na mniejsze części i zablokowały wąską gardziel. Tomek za przykładem Czerwonego Orła wspiął się na niewielką grań, pomagając następnie Sally. Z góry słychać było pełne emocji okrzyki Tlingitów. Kilka metrów nad zwaliskiem ich oczom ukazał się niezwykły widok. Skalna półka, na którą się wspięli, była czymś w rodzaju galerii mogącej zmieścić kilkunastu dorosłych mężczyzn. Można stąd było bezpiecznie obserwować zatarasowany szczątkami drzew kanion. Jedno spojrzenie w dół ze skalnego tarasu wystarczyło Tomkowi, by zrozumieć sytuację i wyjaśnić podniecenie Indian. Kanion stał się pułapką – na jego dnie, głucho porykując, miotał się teraz niedźwiedź polarny[128]. Niewielkie uszy, stosunkowo mała głowa i krótki ogon wyróżniały go spośród innych niedźwiedzi Ameryki Północnej. Biała, niemal przezroczysta sierść odbijała pierwsze promienie słońca docierające do wnętrza doliny, w której rozgrywał się prawdziwy dramat. Niedźwiedzica zachowywała się bardzo nerwowo, dodatkowo zaniepokojona obecnością ludzi. Powód był jasny, bowiem dookoła potężnej matki beztrosko biegały dwa małe, ledwie kilkumiesięczne niedźwiadki. – Zapewne pożar zagnał je do tej pułapki – ze smutkiem stwierdziła Sally. – A potem spalone drzewa zatarasowały wyjście – dodał Tomek.

188 – Czerwony Orzeł widywał te niedźwiedzie daleko na północy, ale tutaj, tak daleko na południu, to wielka rzadkość – włączył się Nawaho. – Ojciec mojej matki opowiadał, że raz w ciągu całego życia niedźwiedzica rusza na wiosnę wraz z młodymi do krainy swoich przodków na południu, aby odwiedzić ich duchy – odezwał się Wielka Woda. Małe niedźwiadki baraszkowały tymczasem w najlepsze, nie zważając na ostrzegawcze pomruki matki. Nie mogły być tutaj długo uwięzione, wszak pożoga przeszła raptem kilkanaście godzin temu. Niedźwiedzica, raz po raz stając na tylne łapy, próbowała usunąć zawał tarasujący wyjście. Całą mocą potężnych mięśni napierała na blokadę zamykającą drogę do wolności dla niej i jej młodych; bez rezultatu. – A co tu mamy? – spytał nie całkiem świadom sytuacji Nowicki, który dopiero teraz dotarł na skalną galeryjkę. – Oho! Kolejne misiaki! Biedaczyska! Jedna laska dynamitu powinna wystarczyć. – Skąd weźmiesz dynamit?! – zdziwił się Tomek. – Przezorny zawsze ubezpieczony, jak mawia mój staruszek – mrugnął szelmowsko kapitan. – Jeszcze w Dawson poprosiłem Czerwonego Orła o zakup tego materiału, a teraz przyda się, jak znalazł. – Moi bracia chcą uwolnić niedźwiedzie? – spytał Wielka Woda. W jego głosie słychać było lekkie niedowierzanie. – Oczywiście. Matka z młodymi musi wyjść bezpiecznie z tego potrzasku, w który wpędzili ją ci sami ludzie, którzy napadli na twoją wioskę i uprowadzili twoje kobiety – stanowczo odpowiedział Tomek. Tlingit przez krótką chwilę rozważał coś w myślach, po czym rzekł pojednawczo: – Mój brat ma rację! Trzeba je uwolnić.

189 – Brawo, Wielka Wodo! – huknął ze śmiechem Nowicki, aż echo odbiło się od ściany skalnej pułapki. – Wracam zatem do obozu po dynamit i zrobimy małe bum!

Niedźwiedź polarny (Ursus maritimus)

190 Tymczasem trzech młodszych Tlingitów, którzy nie słyszeli rozmowy Wielkiej Wody z Tomkiem i Nowickim, miało chyba całkiem inny pomysł. Zwłaszcza jeden z nich, z twarzą poznaczoną śladami ospy, najwyraźniej chciał zdobyć niecodzienne trofeum. Nim ktokolwiek się zorientował, podniósł karabin i wymierzył w niedźwiedzi łeb. W tym samym momencie rozległ się strzał; jednak z zupełnie innej strony. Gotowy do strzału karabin młodego Tlingita wypadł mu z rąk. Nie rozumiejąc, co się dzieje, pozostali, łącznie z Tomkiem i Czerwonym Orłem, niemal równocześnie instynktownie próbowali się skryć w załomach skalnej loży. Z odbezpieczoną i gotową do strzału bronią gotowali się do odparcia potencjalnego ataku. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Przez dłuższą chwilę czujnie obserwowali przeciwległy brzeg kanionu. Nagle, na prawo od kamiennej galerii, rozległ się niski chrapliwy głos, a potem z ziemi ostrożnie uniosły się dwie niewysokie postaci. Lufy ich broni były skierowane w dół, co znaczyło, że nie mają wobec Tlingitów złych zamiarów. Wielka Woda krzyknął coś w ich kierunku. Tomek spojrzał pytająco na Czerwonego Orła. – Wszystko w porządku. Nie chcieli, aby niedźwiedziom stała się jakakolwiek krzywda, stąd ten strzał – wyjaśnił Tlingit, a widząc wciąż pytające spojrzenie Tomka, dodał: – To ludzie Inu, choć biali najczęściej używają pogardliwej dla nich nazwy Eskimosi. Wtem gdzieś z dołu dobiegł gromki okrzyk Nowickiego: – Uwaga! Odpalam! Odsunęli się od krawędzi skalnej półki. Po kilku sekundach rozbrzmiała głucha detonacja niewielkiego ładunku. A chwilę później niedźwiedzica w pośpiechu oddalała się wraz z młodymi ścieżką pośród skał.

191

iedy w 1768 roku rosyjska władczyni Katarzyna Wielka wysłała na Alaskę ekspedycję pod dowództwem Piotra K Krienicyna[129], na dworze carskim spodziewano się podobnych zysków, jak te, które od blisko stu lat przynosiła Hudson’s Bay Company Anglikom i monarchii brytyjskiej. Alasce oraz leżącym u jej wybrzeży Wyspom Aleuckim nadano status terenów przejętych w dzierżawę na okres blisko stu lat. Caryca chciała w ten sposób uniknąć uznawania ich za kolonie, co mogłoby spowodować zasadne roszczenia Anglii do tych terenów. Kilkanaście lat później, bo w roku 1784, Grigorij Szelichow[130] założył na wyspie Kodiak pierwszą stałą rosyjską osadę, znaną jako Port Trzech Świętych. Stała się ona ośrodkiem rosyjskiej kolonizacji i penetracji Alaski, jednak po kilku latach osada okazała się zbyt mała i nie dość dobrze położona, by osiągać cele wyznaczone przez Szelichowa. Powstała więc nowa osada, Sławorossija, i to ona miała się stać centrum rosyjskiej kolonizacji Ameryki Północnej. Szelichow zakładał szkoły, budował drogi, mosty, nawiązywał kontakty handlowe. Budował cerkwie, sprowadził duchownych, którzy zakładali parafie i nawracali miejscowych na prawosławie. Wszędzie, dokąd

192 dotarł, stawiał tablice z napisem: „Ziemie pod rosyjskim panowaniem”. Mimo że handel futrami przynosił zyski, to zaangażowanie Rosji w Europie oraz krótkowzroczność carycy Katarzyny – nieskorej do wydawania pieniędzy w Ameryce – nie wywołała napływu fali kolonizacyjnej Rosjan na Alaskę. Szelichow zmarł w roku Pańskim 1795, a rok później żywota dokonała urodzona na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie caryca Katarzyna Wielka. Kolejne lata obecności Rosji na Alasce przynosiły rozkwit działalności kolonizacyjnej i chrystianizacyjnej związanej z postaciami Aleksandra Baranowa[131] oraz Nikołaja Riezanowa[132]. To za ich sprawą w 1799 roku Rosyjsko-Amerykańska Kompania Handlowa w wyniku ukazu cara Pawła I stała się monopolistą w handlu skórami na Alasce. W tym samym roku Baranow założył miasto Michajłowsk, które stało się stolicą rosyjskich kolonii. Miasto zostało zdobyte i zniszczone przez Tlingitów w 1802 roku, zaś dwa lata później odbite i odbudowane pod zmienioną nazwą jako Nowoarchangielsk[133]. W 1808 roku ustanowiono je nową stolicą Kompanii. Jej status dodatkowo wzrósł, gdy w 1848 sobór Kuryli, Kamczatki i Wysp Aleuckich pod wezwaniem św. Michała Archanioła stał się siedzibą biskupstwa. Kiedy w drugiej połowie XIX wieku, mimo porozumienia z Hudson’s Bay Company o wzajemnym poszanowaniu terenów wpływów, handel futrami przestał być tak zyskowny jak wcześniej, Rosja postanowiła sprzedać Alaskę Stanom Zjednoczonym. Zdecydowana większość Rosjan wróciła do kraju. Jednakże na Alasce pozostała spora grupa, która, tak jak wcześniej, żyła z handlu i połowu ryb. Owi Rosjanie często wiązali się z Aleutkami, a byli rozsiani po niewielkich osadach lub zamieszkiwali w pozostałościach rosyjskich fortów.

193 Jedną z takich pamiątek dawnej świetności rosyjskiego panowania na Alasce obserwował właśnie z ukrycia Tomek. Towarzyszyli mu Czerwony Orzeł, Wielka Woda oraz Qimuqsunq[134], jeden z dwóch Inu, którzy w zatarasowanym kanionie zapobiegli zastrzeleniu białej niedźwiedzicy. Fort był wciśnięty z jednej strony w skaliste wybrzeże głębokiego fiordu, z drugiej zaś oparty o krawędź lasu. Składał się z kilkunastu dużych budynków, z których cztery największe zbudowano z kamienia, pozostałe zaś z mocnych drewnianych bali. Nieco spadziste dachy przykryte zostały ziemią. Całość otoczono nieregularną palisadą, przypominającą XVIII- i XIX- wieczne proste, ale skuteczne obwarowania faktorii handlowych, często spotykane na północy. Kilka metrów od palisady płynął szeroki strumień zasilający osadę w wodę pitną. Brał swój początek gdzieś wysoko w pobliskich górach, a po kilkuset metrach wpadał do zatoki. Od samego skalistego brzegu ciągnął się szeroki pomost stanowiący równocześnie coś w rodzaju prowizorycznego portu, przy którym kołysał się na spokojnych wodach fiordu niewielki parowiec. Uwagę Tomka, który razem z resztą zwiadowców od dłuższej chwili obserwował przez lornetkę port i osadę, przykuł fakt, że parowiec nie miał żadnej bandery. „Statek widmo” – pomyślał. Parostatek sapał regularnie, wypuszczając z siebie chmury ciemnego dymu. Czerwony Orzeł i Wielka Woda badawczo, również za pomocą lornetki, próbowali lustrować wnętrze fortu, a że nie było to łatwe, bo znajdowali się zbyt nisko, wspięli się niezwykle sprawnie i bezszelestnie na wysokie świerki na skraju lasu. Dzięki temu mieli doskonały widok na to, co dzieje się wewnątrz osady, nie będąc równocześnie przez nikogo zauważonym.

194 Zbliżało się akurat południe tego wiosennego dnia, kiedy Czerwony Orzeł dał sygnał do zwiększenia czujności przez pozostałych. Coś zaczynało się dziać w środku. Po chwili obserwatorzy zobaczyli, jak przez dość okazałą bramę zakończoną wieżyczką strażniczą zaczęli wychodzić ludzie. Na początek kilku, po chwili dołączyło do nich kilkunastu, aż w końcu grupa powiększyła się do ponad pięćdziesięciu mężczyzn. Przez chwilę snuli się bez celu po rozległym placu przed fortem, a to śmiejąc się głośno, a to ziewając. Sprawiali wrażenie zupełnie beztroskich, a nade wszystko czujących się całkowicie bezpiecznie. Wszyscy byli ubrani podobnie w typowe dla północnych traperów, trampów i eksploratorów odzienie. Ale był jeden szczegół, który nakazywał myśleć, że jest to raczej zwarty oddział niż przypadkowa zbieranina północnej pstrokacizny. Mianowicie każdy miał na ramieniu wyraźnie widoczny symbol carskiego, dwugłowego czarnego orła, z nieczytelnym z daleka, nawet przy użyciu lornetki, napisem.

Zachowanie grup i grupek zmieniło się w jednej chwili, gdy w bramie pojawił się niewysoki, ale budzący respekt,

195 prawdopodobny przywódca grupy. Czarne włosy rozpuszczone do ramion i dużo bardziej wyszukane ubranie niż pozostałych świadczyły o jego wyjątkowej pozycji. Towarzyszył mu rosły mężczyzna. Dwumetrowy olbrzym omiótł wzrokiem polanę i nagle wydał z siebie okrzyk przechodzący w ryk. Na widok przywódcy oraz na dźwięk wydanego w ten sposób rozkazu bezładna do tej pory zbieranina ludzi w kilka sekund zmieniła się w zwarty, stojący w dwuszeregu oddział. Człowiek o długich czarnych włosach mówił coś podniesionym, pełnym ekscytacji głosem, jakby wygłaszał kazanie. Na zakończenie wydał okrzyk – niezrozumiały z odległości kryjówki Tomka i jego kompanów – podchwycony przez oddział. Z tym okrzykiem na ustach, dwuszeregiem w prawo, ruszyli ku sapiącemu parowcowi. Żegnało ich kilka postaci przy bramie i kilka na wieżyczce wartowniczej. Nietrudno się było domyślić, że uzbrojony po zęby, karny i posłuszny rozkazom oddział nie wyruszał na spotkanie towarzyskie do znajomych. Niebo nad fiordem, od strony szerokich wód Zatoki Cooka, zaczynało zmieniać kolor z jasnoniebieskiego na ciemny granat. Tomek dał znak Czerwonemu Orłu oraz Wielkiej Wodzie. Po chwili cała czwórka w całkowitej ciszy oddalała się spod fortu na północny wschód. Prowadził Qimuqsunq, zręcznie omijając wszelkie wykroty i zdradliwe błotniska. Dopiero po godzinie intensywnego marszu Inuit zwolnił kroku, by niebawem wkroczyć na niewielką polanę. Trzy stożkowate namioty ustawione w nieregularnym półkolu sprawiały wrażenie tymczasowego obozowiska. – No, brachu! Jak ty gdzieś przepadniesz, to na amen! – przywitał Tomka Nowicki. – Tfu! Co ja gadam, wybacz, brachu. Po prostu dobrze, że wróciliście.

196 – Cali i zdrowi, i co więcej, z szansą! – rzucił tajemniczo Tomek. – No to mówże! Nie daj czekać – niecierpliwił się Nowicki. – Spokojnie, Tadku. Nie okazuj przesadnie uczuć. Spójrz na Inuitów oraz Tlingitów. Rzeczywiście, tubylcy, choć świadomi powagi sytuacji, prawie się nie odzywali. Na ich twarzach malował się kamienny spokój. W porównaniu z tą powściągliwością zachowanie wielkiego marynarza można by wręcz uznać za wybuchowe, a to nie było dobrze widziane wśród Indian. Nowicki szybko opanował emocje i usiadł przy ognisku, czekając na rozpoczęcie narady. Tuż obok przycupnęła Sally. Była blada, a jej usta, które z reguły pąsowiały, straciły kolor. Oczy miała wyraźnie podkrążone. – Zawsze myślałam, że Eskimosi mieszkają w takich domkach z lodu, a tu proszę! Mimo że w górach i na lodowcach lodu pod dostatkiem, to akurat ci mają tylko szałasy – odezwała się półżartem. – Ależ Sally! Po pierwsze, przypominam, nie używaj słowa Eskimos, bo to oznacza nic innego, jak tylko zjadaczy surowego mięsa, i najzwyczajniej w świecie obraża tych dobrych ludzi. Nazywają się Inuit[135], czyli po prostu „człowiek”. A po drugie, domki, o których mówisz, są używane wyłącznie w okresie zimowym i nie tu, tylko daleko na północy, skąd przybył Qimuqsunq wraz z dwiema innymi rodzinami Inuitów – wyjaśniał Tomek. – Och, Tommy, faktycznie. Przecież o tym, co znaczy Eskimos, wspominał już kapitan McGregor, gdy płynęliśmy Saint Mary. – W Europie, niestety, też powszechnie tak nazywa się tych ludzi, nie mając bladego pojęcia, że najordynarniej w świecie w ten sposób się ich obraża – dodał Wilmowski.

197 – Moja siostra musi wiedzieć, że podobnie jak naszym braciom Tlingitom, tak i Inuitom porwano kobiety. W forcie znajduje się córka Qimuqsunqa – włączył się Czerwony Orzeł. – Porwano ją daleko na północy, kiedy jej ojciec i inni myśliwi byli na polowaniu. Po śladach dotarli aż tutaj. – Bydlaki! – mruknął wzburzony Nowicki. Do ogniska podeszli Wielka Woda i Qimuqsunq. W ich postawie wyczuwało się wyczekiwanie. – Niech moi bracia usiądą. Czas omówić plan – rzekł Tomek. – Wiemy już z całą pewnością, że w forcie jest około sześćdziesięciu mężczyzn. – Zachowują się jak żołnierze – wtrącił Czerwony Orzeł. – …lub przynajmniej dobrze przeszkolony oddział – ciągnął Tomek. – Wiemy też, że nieco ponad godzinę temu w kierunku Zatoki Cooka wyruszył parowiec z większością mieszkańców fortu, co stwarza nam dogodną sytuację do uwolnienia wszystkich przetrzymywanych. – A skąd wiemy, że tam są? – powątpiewał Nowicki. – Wielka Woda widział ich przez długie oko – odparł z przebiegłym uśmiechem Tlingit. Tomek zwilżył językiem usta i zaczął kreślić patykiem plan sytuacyjny fortu oraz przebieg akcji. – W forcie zostało zatem nie więcej niż piętnastu ludzi pilnujących więźniów. Proponuję podzielić się na trzy grupy: pierwsza zajmie pozycje strzeleckie na skałach, tak aby w razie potrzeby uciszyć ludzi w forcie. Druga wejdzie do wnętrza po otwarciu bramy od środka, trzecia zaś tę bramę otworzy – mówił Tomek. Oczy płonęły mu blaskiem ogniska. – Ale jak, u licha, chcesz wejść do środka, brachu?! – sceptycznie dopytywał Nowicki. Czerwony Orzeł i Wielka Woda spojrzeli pytająco na Wilmowskiego.

198

199 – Tędy! – Stuknął w narysowaną przed chwilą linię strumienia. – Ależ przecież to jest strumień! – dziwił się Nowicki. – No właśnie! Od jego koryta przekopany jest niewielki kanał biegnący pod palisadą dokładnie do wnętrza fortu – obwieścił triumfalnie Tomek. Milczący do tej pory Qimuqsunq cmoknął głośno, co miało oznaczać podziw i szacunek. Reszta uczestników wyprawy również pokiwała z uznaniem głowami. – No, brachu! Pomysł godny twojego szanownego tatusia i Smugi razem wziętych – pochwalił przyjaciela marynarz. Sprawdzano broń i amunicję. Indianie rozcierali na twarzach popiół ze spalonego w ognisku drewna, wymieszany wcześniej z odrobiną niedźwiedziego tłuszczu. Czerwony Orzeł zachęcał Tomka, by zrobił to samo. Widząc chwilę wahania u przyjaciela, Nowicki przejął od Nawaho płaskie naczynie z ciemną mazią i poczernił sobie twarz, a gdy zauważył nieco rozbawione spojrzenie Sally, rzucił: – No co? Jak wlazłeś między wrony, to i kracz, jak i one! Nie zastanawiając się dłużej, Tomek wreszcie również przyciemnił twarz. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że poza znaczeniem rytualnym malowanie twarzy jest też bardzo praktyczne, bo dzięki temu można łatwo wtopić się w otoczenie i stać się niemal niedostrzegalnym dla przeciwnika. – Kochanie, proszę cię, uważaj na siebie. – Sally przytuliła się do męża. – Oczywiście. Możesz mi zaufać – odparł Tomek, kładąc dłonie na ramionach żony. – Tym razem jednak szczególnie na siebie uważaj, nie ryzykuj niepotrzebnie – naciskała dziewczyna, a po chwili namysłu

200 dodała: – A gdy już będzie całkowicie po wszystkim, będziemy musieli o czymś bardzo ważnym porozmawiać. – Oj, Sally! Powiedz teraz, proszę – domagał się Tomek. Dziewczyna wahała się przez moment… I wtedy rozległo się wezwanie Czerwonego Orła. – Jesteśmy gotowi! Musimy już wyruszać! – Po wszystkim, dobrze? – spytała Sally. – Okay! – odrzekł Tomek, całując ją na pożegnanie. Ruszyli indiańskim zwyczajem jeden za drugim. W szpicy kroczyli Qimuqsunq wraz ze swoim towarzyszem – wysforowali się kilkadziesiąt metrów do przodu. Znał najlepiej te okolice, bowiem już od kilku dni chodził na przeszpiegi, docierał w pobliże fortu, jak również tropił grupę, która trzy dni wcześniej wyruszyła na północny zachód w górę rzeki. Inuit potwierdził także przypuszczenia Tomka i Czerwonego Orła o celowym podpaleniu lasu przez Rosjan. Po godzinnym marszu na powrót stanęli w bezpośredniej bliskości fortu. Niebo nad Zatoką Cooka nabrało szaroczarnego koloru zwiastującego nadciągającą wiosenną burzę, a nad wodami zatoki sztorm. Tomek zlustrował za pomocą lornetki fort oraz nadbrzeże. Nic nie uległo zmianie: przystań była wciąż pusta, a wrota fortu zamknięte. Przeczekali w ukryciu kolejną godzinę. Zaczęło padać, a wiatr od strony zatoki przynosił coraz chłodniejsze i bardziej wilgotne powietrze. – Już czas! – syknął Tomek. Na jego twarzy i twarzach pozostałych deszcz rozmazywał mieszankę sadzy i tłuszczu, nadając im przerażający wygląd. Grupka upiornych postaci przemykała chyłkiem. Zadania zostały przydzielone już wcześniej. Każdy wiedział, co ma robić. Tomek wraz z Nawaho mieli otworzyć wrota fortu od

201 środka, zaś Nowicki z Wielką Wodą i głównymi siłami przekraść się niespostrzeżenie w bezpośrednie sąsiedztwo osady. Qimuqsunq, drugi Inuit, wraz z dwójką najlepszych strzelców zajmowali pozycje strzeleckie na wzgórzu. Sygnałem do decydującego ataku miało być otwarcie wierzei fortu. Tomek i Czerwony Orzeł zatoczyli duże koło i ominęli osadę, nadkładając sporo drogi. Mogli wprawdzie próbować się prześlizgnąć niespostrzeżenie, skrócić sobie drogę, ale wówczas ryzykowaliby, że zostaną zauważeni przez kogoś z fortu. A to zniweczyłoby już na starcie cały plan odbicia więźniów. Deszcz rozpadał się na dobre, a niebo raz po raz przecinały błyskawice. Grzmoty, odbijając się od stromych skał fiordu, odzywały się po chwili zwielokrotnioną mocą i brzmiały jak kanonada z dział okrętowych dużego kalibru. Wreszcie po blisko półgodzinnym marszu w ścianie deszczu dobrnęli do strumienia. Trzymając się lewego brzegu, z bronią uniesioną nad głowami, ruszyli w kierunku kilku ledwie dających się wypatrzeć w półmroku świateł fortu. Na całe szczęście, mimo spadających z nieba hektolitrów wody, strumień nie przybierał zbytnio, a nurt okazał się dla nich równie łaskawy. Nie ulewa jednak okazała się ich największym wrogiem. Już po kilkunastu metrach poczuli przejmujące zimno na całym ciele. Czerwony Orzeł świadomy zagrożenia przyśpieszył kroku, na tyle, na ile dało się to wykonać w tak ekstremalnych warunkach. Tomek, widząc ruch przyjaciela, uczynił to samo. Ich wysiłek został nagrodzony, bo po kolejnych kilkudziesięciu metrach znaleźli się na wysokości krótkiego kanału, którym doprowadzano wodę bezpośrednio do wnętrza fortu. Kanał łączący fort ze strumieniem nie był niczym zabezpieczony. Świadczyło to o całkowitym poczuciu bezpieczeństwa jego mieszkańców. Bez trudu, zanurzając się aż

202 po same oczy, Tomek i Nawaho znaleźli się po drugiej stronie palisady. W tym miejscu były ustawione szerokie poidła, z których nabierano wodę. Dawały one pewną osłonę przed czujnym okiem strażników. Ociekając wodą, mocno przemarznięci, w strugach ulewnego deszczu przez chwilę obserwowali duży dziedziniec. Tylko raz z jednego z największych piętrowych budynków wyszło dwóch wartowników, którzy zrobiwszy niepełny obchód po całym forcie, śpiesznie zniknęli na powrót pod dachem. Tomek przezornie odbezpieczył zamek karabinu. Nawaho, widząc gest przyjaciela, położył tylko palec na ustach i wskazał drugą dłonią nóż wetknięty za pas. Wilmowski potakująco skinął głową. Posuwając się teraz wzdłuż palisady, szybko dotarli do głównej bramy. Czerwony Orzeł bezszelestnie postawił już swoją mokrą stopę na dość stromych, ale łatwych do pokonania drewnianych stopniach. Wtem coś donośnie zabrzęczało, spadając z łoskotem ze schodów. W ciemnościach Tomek nie zauważył metalowego naczynia pozostawionego tuż przy wejściu na wieżyczkę strażników. Mimo że wiatr hulał niemiłosiernie, a deszcz miarowo zacinał, odgłos był wyraźnie słyszalny. Na chwilę zamarli – wyglądali jak zjawy z indiańskich legend. – Andriej, eta ty? – dobiegł ich nagle z góry chropowaty głos, a w ślad za nim ukazała się brodata twarz mężczyzny. – A wy kto…?! – urwał, bo Nawaho uciszył go precyzyjnym rzutem z niespełna dwóch metrów. Tomek jednym susem dopadł spadających zwłok, uniemożliwiając im bezwładny upadek, a tym samym zaalarmowanie pozostałych. Czerwony Orzeł, sprawdziwszy, że w strażnicy był tylko jeden wartownik, bez zbędnych słów już zbiegał do zaryglowanej od środka bramy fortu. Po kilku sekundach Tomek dołączył do przyjaciela. Trochę mocowali się

203 z pokaźnych rozmiarów drewnianą belką. Kiedy wreszcie wrota ustąpiły, Czerwony Orzeł, składając umiejętnie dłonie, wydał z siebie trzykrotny krzyk kruka. Po chwili go powtórzył. Przez moment, który teraz wydawał się wiecznością, wsłuchiwali się w odgłosy burzy. Tomek mocniej ściskał karabin. Nagle, znacznie bliżej, niż się tego spodziewali, usłyszeli podobny krzyk. Odzew. Odetchnęli z ulgą. Po chwili nadbiegli Wielka Woda z Nowickim i reszta wojowników. – Jak dobrze cię znów widzieć w jednym kawałku! – wyrzucił z siebie marynarz, sapiąc z wysiłku. – Ciebie również, Tadku, ale to jeszcze nie koniec! Trzeba przeszukać budynek po budynku, zaczynając od tego największego. Idziemy! – zakomenderował Tomek. Pozostawiwszy niezbędne zabezpieczenie w postaci dwóch Tlingitów na wieży strażniczej, z bronią gotową do strzału ruszyli do okazałego, jak na warunki północnego fortu, budynku. Już z dala dało się słyszeć dochodzące stamtąd pijackie okrzyki – niechybnie mieścił się tam jedyny w osadzie szynk. Przeczucie ich nie myliło. Kiedy przez niewielkie przeszklone okna zajrzeli do środka, ujrzeli kilku mężczyzn wznoszących toasty przed portretem cara. Druga grupa biesiadników nachalnie obłapiała młode kobiety, które na pierwszy rzut oka wyglądały na Indianki i wyrywały się z ich oślizłych łap. Wielka Woda nachylił się do ucha Tomka. – To moja córka, Biały Śnieg! – wyszeptał z przejęciem i wskazał młodą dziewczynę opędzającą się od pijackich umizgów niskiego mężczyzny. – A dość mi tego skradania się! – ryknął nagle Nowicki. Potężnym kopniakiem otworzył drzwi, trzymając palec na

204 spuście. – Wszyscy ręce do góry! – krzyczał po rosyjsku wściekły marynarz. Wilmowski zdołał dostrzec, jak jeden z brodaczy próbuje sięgnąć po broń, która leżała tuż przed nim na stole, gdy nagle przed nosem zafurgotał mu tomahawk, wbijając się w czoło na wysokości brwi. Rozłupana ostrzem toporka czaszka buchnęła krwią. Padło kilka strzałów ostrzegawczych. Po chwili wszyscy stali już z rękami uniesionymi do góry. – Wy kto? – wybełkotał jeden z brodaczy, łypiąc spode łba. – Ręka sprawiedliwości, bydlaku! – wycedził Nowicki przez zaciśnięte zęby, a jego ogromna pięść wylądowała na gębie pytającego. Tomek, który wzorem ojca z reguły nie pochwalał agresywnego zachowania, tym razem nawet nie zareagował. Przeliczył szybko stojących pod ścianą Rosjan. Było ich ośmiu, czyli brakowało przynajmniej pięciu. – Tadku, weź kilku ludzi i przeszukajcie dom po domu i pomieszczenie po pomieszczeniu. Musimy mieć pewność, że nikt nam nie napyta kłopotów – polecił przyjacielowi. – Tak jest, brachu! – Kapitan zasalutował i zniknął z kilkoma ludźmi za drzwiami. Biały Śnieg padła w ramiona Wielkiej Wody. Przez chwilę szlochała z radości. – Niech mój brat spyta, czy wie, gdzie jest reszta – rzekł opanowanym głosem Tomek. – Mogę sama odpowiedzieć. Są tam! – nieoczekiwanie odrzekła dziewczyna płynną angielszczyzną, wskazując na proste drzwi w ścianie, które, jak okazało się po chwili, prowadziły do piwnicy.

205 Tomek, Czerwony Orzeł i Wielka Woda, oświetlając sobie drogę pochodniami, zeszli na dół. Piwnica zamieniona na więzienie składała się z trzech oddzielonych od siebie pomieszczeń. W pierwszym, największym, znaleźli uprowadzone kilka dni wcześniej młode Tlingitki oraz dwie Inuitki. W kolejnych zalegało mnóstwo różnego rodzaju towarów upchanych na łapu-capu w skrzyniach. Trzecia cela skrywała tylko jednego więźnia. Długie, ciemne włosy bezładnie spływające na ramiona chowały również twarz, z której wyzierały oczy pozbawione blasku. Policzki miał zapadnięte. – Proszę, nie róbcie mi już krzywdy… – błagał wynędzniały mężczyzna. – Proszę! Wszystko już wam powiedziałem…. Proszę… – Nie zamierzamy zrobić ci nic złego – rzekł uspokajającym tonem Tomek. – Przybyliśmy na ratunek. Pan jest Gill, Neil Gill? Prawda? – Neil Gill został zamordowany na moich oczach. Jestem Jack Nielsen – odparł jednym tchem mężczyzna. – Jest pan wolny i… i wyjdźmy wreszcie z tej nory! – zarządził Tomek. Na górze czekał już Nowicki, który do tych ośmiu stojących pod ścianą doprowadził kolejnych sześciu mężczyzn będących wyraźnie pod wpływem mocnego alkoholu. – Ot! I znalazły się zguby! – rzekł z uśmiechem marynarz. – A teraz wszyscy, co do jednego, grzecznie mi do piwnicy. Wśród złowieszczych pomruków, jednak bez zbędnego oporu, cała obsada fortu posłusznie zeszła na dół. Jack Nielsen przez dłuższą chwilę mrużył oczy od nadmiaru światła, a opanowawszy światłowstręt, poprosił o wodę. Zaraz też jedna z uwolnionych Tlingitek podała mu naprędce przygotowaną strawę i dzban wody. Jadł łapczywie, popijał dużą ilością wody. Łapane w pośpiechu hausty wody ściekały mu po

206 długiej, miejscami siwiejącej brodzie. Po chwili oczy zaczęły nabierać naturalnych rozmiarów, a palce już coraz wolniej odrywały mniejsze kawałki zimnej pieczeni. – Niech mój brat sprawdzi straże i pośle kogoś po Qimuqsunqa – powiedział Tomek, zwracając się do Wielkiej Wody. – I koniecznie niech jeden z wojowników uda się na nadbrzeże. Tak na wszelki wypadek. Indianin bez słów zniknął na zewnątrz. – Czy możesz już mówić? – spytał Tomek Jacka. – Kim jesteście? – odpowiedział pytaniem. Tomek pokrótce przedstawił wszystkich uczestników wyprawy ratunkowej i opowiedział o jej kulisach. Jack Nielsen przymknął na chwilę powieki. Wytarł łzę opadającą na policzek. – Myślałem, że to już koniec, że nigdy się stąd już nie wyrwę i że wszyscy o mnie zapomnieli. – Cichy głos przeradzał się łkanie. Milkł raz po raz, a wtedy było słychać jedynie drwa trzaskające w ogromnym palenisku. – Proszę opowiedzieć, co to za miejsce i kim są ci ludzie – przerwał ciszę Tomek. Jack Nielsen odgarnął długie włosy, opierając się o ścianę. – Gdyby ktoś rok temu opowiedział mi tę historię, puknąłbym się w głowę. Rosjanie na Alasce. Też mi coś! To wprost niewiarygodne, a jednak… prawdziwe. Posłuchajcie… Okazało się, że przywódca grupy, który jesienią poprzedniego roku zawitał do bazy ekspedycji Alfreda Brooksa i przedstawił się jako Jo Black, w rzeczywistości nazywał się Jurij Iwanowicz Czerny. Przybył na Alaskę, będąc uciekinierem z carskiej zsyłki na Kamczatce. Jeszcze jako katorżnik nasłuchał się opowieści o potędze Amerykańsko-Rosyjskiej Kompani Handlowej i zaprzepaszczonej wielkiej szansie na bogactwo. Wieść

207 o alaskańskiej gorączce złota odbiła się bowiem szerokim echem nie tylko w samej Ameryce, ale również na całym świecie. Czerny namówił kilkudziesięciu innych skazanych za gwałty, morderstwa i kradzieże do zbiorowej ucieczki. Wczesnym latem 1911 roku, zmyliwszy straże, porwał niewielki parowiec i dotarł po niespełna tygodniu do wybrzeży Alaski. Miał szczęście. Jedną z pierwszych spotkanych na wyspie Kodiak osób był Alex Krav, czyli Alexander Nikołaj Kravdorov, który doskonale pamiętał czasy prosperity Kompanii. A ów olbrzym, stanowiący straż przyboczną Czernego i prawą rękę w żelaznym utrzymywaniu dyscypliny – jak się okazało, jest wnukiem Kravdorova. Tygodnie rozmów zakrapianych ogromną ilością alkoholu zrodziły myśl o odrodzeniu dawnej potęgi Amerykańsko- Rosyjskiej Kompanii Handlowej i stworzeniu czegoś na wzór niewielkiego państwa. Czerny okazał się dobrym, by nie powiedzieć wyśmienitym organizatorem, a z czasów służby w carskiej armii wyniósł przywiązanie do wojskowej dyscypliny. Z pomocą Alexandra Kravdorova dotarł do opuszczonych od lat ruin dawnej faktorii Kompanii, odbudował ją i nadał jej nazwę Michajłowsk na cześć Archanioła Michała. Jo Black vel Jurij Iwanowicz Czerny szybko się zorientował, że Alaska to nie tylko złoto, ale i inne bogactwa naturalne, które mogły się stać podstawą niezależności nowego minipaństewka[136]. Dlatego też swoją działalność zaczął prowadzić w trzech kierunkach. Po pierwsze, werbunek wszelkich typów spod ciemnej gwiazdy, zbiegłych więźniów i traperów, najchętniej rosyjskiego pochodzenia. Po drugie, skonstruowanie całej siatki wywiadowczej na terenie Alaski, donoszącej głównie o ruchach i kierunkach eksploracji ekspedycji naukowych poszukujących złóż i kopalin. Po trzecie, skorumpowanie jak największej liczby szpiegów, którzy mogli

208 działać w terenie zarówno po kanadyjskiej, jak i amerykańskiej stronie. Nagle stało się jasne, dlaczego począwszy od Juneau, wyprawie Tomka przytrafiały się przykre i tajemnicze wypadki. Rozwiązała się zagadka błyskawicznego rozchodzenia się informacji na tak wielkich obszarach – kluczem do pozyskiwania wiedzy był telegraf. Jo Black miał swoich szpiegów w każdej większej osadzie i mieścinie mającej dostęp do tego urządzenia, a ci, sowicie opłacani, byli gotowi do każdej podłości. Napaść na ekspedycję Alfreda Brooksa u podnóży Denali była jedną z kilku przeprowadzonych w ciągu ostatniego roku. Celem każdej było zdobycie bogactw naturalnych, które w nieodległej przyszłości miały przywrócić dawną potęgę Amerykańsko- Rosyjskiej Kompanii Handlowej. – Z naszej ekspedycji tylko mnie udało się uciec, ale i tak banda dopadła mnie i przywlokła do tego miejsca. Niewiele mogli skorzystać z mojej wiedzy, gdyż odkryte przez nas złoża złota i niklu znajdują się głęboko pod ziemią i w skałach, a do ich wydobycia potrzeba ogromnych środków, których Black nie ma – kończył opowieść Jack Nielsen. – Tak, wszystko jest jasne. – Tomek pokiwał ze zrozumieniem głową. – Jasne jest to, że powinniśmy się jak najszybciej wynosić z tego miejsca – dodał Nowicki. Wtem drzwi do izby zaskrzypiały, a do środka wpadł podmuch wilgotnego powietrza. W ślad za nim pojawił się Czerwony Orzeł. – Mamy gości. Statek wraca do portu!

209

rzed pojawieniem się białego człowieka w Ameryce Północnej Indianie używali różnorodnej broni, ale P najbardziej rozpowszechniony był łuk. Muszkiety, przywiezione przez Holendrów, Anglików czy Francuzów, w starciu z miejscowymi lub też w trakcie polowań przez wiele dekad nie stanowiły specjalnie dużej wartości. Były dość ciężkie, ładowane przez lufę i szybko chłonęły wilgoć, przegrywały więc w rywalizacji z lekkimi i szybkostrzelnymi łukami, których użycia nie ograniczał dostęp do ołowiu czy prochu. W czasie jednego ładowania muszkietu sprawny łucznik mógł wystrzelić nawet kilkanaście strzał. Broń palna budziła jednakże pożądanie wśród Indian, dominując nad tradycyjną przede wszystkim zasięgiem. Bardzo szybko ta broń stała się też jednym z głównych towarów w handlu wymiennym, za skóry i futra. Sytuacja uległa zupełnej zmianie, kiedy to w połowie XIX wieku do użytku zaczęły wchodzić karabiny ładowane od tyłu, a w późniejszym czasie szybkostrzelne i wielostrzałowe rewolwery i karabiny. Zwłaszcza wojna secesyjna przyniosła wiele nowych, w konsekwencji śmiertelnych dla Indian, technologicznych rozwiązań. Skutkiem tego był niemal zupełny zanik

210 umiejętności posługiwania się inną bronią niż broń palna. Nic dziwnego, skoro wyrzucenie pocisku z lufy – spowodowane ogromnym ciśnieniem gazów podczas spalania się ładunku prochowego – nadaje mu zabójczą prędkość kilkuset metrów na sekundę. Olbrzym na czele nieregularnej kolumny powracającej z nadbrzeża nawet nie zdążył się zorientować, co takiego się stało, gdy zza palisady fortu huknął karabinowy strzał i zwalił jego ciało w błoto. Traf chciał, że to ten sam w gorącej wodzie kąpany młody Tlingit, który próbował szczęścia w polowaniu na białą niedźwiedzicę, nie wytrzymując napięcia, otworzył ogień. Przestało padać. Nad fortem niebo po burzy jeszcze nie całkiem się wygładziło – spomiędzy chmur przezierały już jednak czerwonozłote promienie. Te słoneczne iluminacje sprawiały, że cała okolica wydawała się czymś w rodzaju tajemniczo oświetlonej sceny. Kolumna powracająca od strony zatoki, usłyszawszy strzał, natychmiast rozsypała się bezładnie i zaległa w rowach i zagłębieniach terenu. Tomek, który razem z Nowickim i innymi obserwował przed chwilą całe zdarzenie, milczał, zastanawiając się, co należy w tej sytuacji zrobić. Na skuteczną ucieczkę nie było szans, bowiem kilka z uwolnionych Tlingitek, poturbowanych przez oprawców, nie było w stanie poruszać się samodzielnie. Wysoka palisada i dwudziestu ludzi mogło przez jakiś czas skutecznie trzymać napastników na dystans. Na szczęście Qimuqsunq wraz z trzema ludźmi zdążył wrócić do fortu. – Widocznie burza i sztorm musiały skutecznie odstraszyć tych gagatków od kontynuowania wyprawy – mruknął pod nosem Nowicki, obserwując teren przez lornetkę. – Niestety masz rację, Tadku – przyznał Tomek. – Myślę jednak, że mając pod kluczem sporą grupę, możemy spróbować negocjacji. Walka to ostateczność.

211 – Ha! Zupełnie jak szanowny tatuś. Nic dodać, nic ująć – mruknął znów marynarz. – Pozwól, brachu, że ja również będę uczestniczył w tych, jak to ująłeś, negocjacjach. – Zgoda. Po chwili, stając w najwyższym punkcie wieżyczki strażniczej, Nowicki zaczął wykonywać szaleńcze ruchy potężnymi ramionami. Chciał w ten sposób zwrócić na siebie uwagę przeciwników. Najwidoczniej gesty bosmana zostały zauważone i właściwie odczytane, bo po kilku chwilach w odległości nie dalszej, niż dwadzieścia metrów od palisady zza sporego głazu wychynęła postać mężczyzny. – Wy kto? – spytał z wyraźnie rosyjskim akcentem. – Wysłańcy piekieł – cicho wycedził przez zęby Nowicki i już głośniej dodał: – Przyszliśmy tylko po kobiety. Pozwólcie nam je zabrać i odejść! Tomek, stojąc tuż obok bosmana, dostrzegł dwóch kolejnych ludzi, którzy zza pleców rozmówcy Nowickiego obserwowali przez lornetkę, co się dzieje. W pewnym momencie niższy z nich nachylił się do ucha wyższego i coś mu zawzięcie tłumaczył. Wyższy słuchał z uwagą, po czym wykrzywił twarz w okrutnym uśmiechu. Podniósł dłoń wysoko ponad głowę, sygnalizując, że chce podejść bliżej. Wilmowski, widząc, jak się sprawy mają, na wszelki wypadek zakrzyknął głośno do swoich ludzi: – Nie strzelać! A zwracając się do Rosjan, rzucił: – Podejdźcie! Chwilę później przed bramą fortu stanęło trzech mężczyzn. Twarz jednego z nich przez moment wydała się Tomkowi znajoma. – Witam w moich skromnych progach, gospodin Wilmowski. – Pierwszy odezwał się czarnowłosy. – Jak się pan zapewne

212 domyśla, jestem Jurij Iwanowicz Czerny, znany co poniektórym jako Jo Black. Jak na warunki Północy, ubrany był elegancko, wręcz wykwintnie. Skórzana kurtka była obszyta misternie barwnym haftem, zaś czapka z lekkiego futra, spod której spływały na ramiona czarne długie włosy, zdobiona złotą nicią. Tomek i Nowicki na dźwięk nazwiska tego pierwszego byli na tyle zaskoczeni, że nie potrafili tego ukryć. – Pan mnie nie poznaje, sir Wilmowski? – odezwał się z bezczelnym uśmieszkiem drugi z mężczyzn. Tomek przebiegał myślami bliższe i dalsze wspomnienia, próbując zlokalizować miejsce i czas, gdzie i kiedy spotkał tego człowieka. Nowicki ułatwił mu zadanie. – Toż to ten kelnerzyna z hotelu w Juneau! – wykrzyknął. – Wypraszam sobie! – zaprotestował teatralnie mężczyzna. – Byłem tam, cóż… a w pewnym sensie dalej jestem dzierżawcą tego miejsca, zaś właściciel to sir Jo Black, stojący tutaj we własnej osobie. – Kent Williams, jeśli dobrze pamiętam? – odezwał się Tomek do trzeciego z mężczyzn. – Ten sam i we własnej osobie! – odpowiedział Williams. – Zdaje się, że wszystko już teraz rozumiem. To pan był jednym z informatorów, to pan przekazał informację o naszym locie Fortune. – Tomek mówił powoli, cedząc każde słowo. – Siła telegrafu, sir Wilmowski! Siła nowej Alaski dwudziestego wieku! – odrzekł triumfalnie Williams. – Mamona rzuciła ci się na mózgownicę! – wyrwało się po raz kolejny Nowickiemu. – Ależ sir Nowicki! Tu nie chodzi o pieniądze, choć przyznam, sir Black hojnie opłacał moje skromne usługi. – Więc o co? – spytał Tomek.

213 – O nowe państwo, o nową rzeczywistość, o nowe prawo białego człowieka! – mówił podniesionym głosem Williams. Czerny na te słowa skinął szyderczo głową i przerwał mu nagle: – Wystarczy, Kent! Zdaje się, że gospodin Wilmowski, mimo naszych starań, przedwcześnie odkrył naszą maleńką tajemnicę. Przyznaję, że nie doceniłem pana, ale wszystko jest do naprawienia. Tomek i Nowicki wbijali oczy w postać Jurija Iwanowicza. – Zdajecie sobie, panowie, sprawę z beznadziejnego położenia, w jakim się znaleźliście… Dlatego aby wszystkim wam zaoszczędzić niepotrzebnych przeżyć, proponuję, żebyście złożyli dobrowolnie broń, a ja w zamian za to wspaniałomyślnie daruję wam życie, choć, co oczywiste, nie wolność. – Czerny mówił z wyraźną ironią, a w każdym jego słowie słychać było pogardę. – Proponuję zatem, abyście… – A ja proponuję, żebyś stąd znikał w podskokach, zanim wpadniesz w moje łapska! – krzyknął rozeźlony Nowicki. Zapadła cisza. – Czy to jest również wasze stanowisko, gospodin Wilmowski? – spytał tylko trochę zaskoczony Czerny. Tomek przez krótką chwilę rozważał coś w myślach, po czym odezwał się stanowczym głosem. – Nie tylko moje! Jesteś pan łotrem i szubrawcem jedynie omyłkowo nazywanym człowiekiem, bydlaku! – warknął. – No brawo, brachu! Nie byłem świadom, że znasz takie słowa. – Nowicki był wyraźnie zadowolony z przyjaciela. – Głupcy! – syknął Czerny, a Williams dodał: – Doprawdy szkoda, sir Wilmowski, że tak smutno skończy się ta opowieść. – Zobaczymy, dla kogo – rzucił na do widzenia Tomek.

214 Przez chwilę zza palisady fortu wszyscy odprowadzali wzrokiem, w zupełnym milczeniu, znikających w nierównościach terenu mężczyzn. Ciszę przerwały nagle dobiegające gdzieś z dołu niskie i niezwykle gardłowe dźwięki. Nieco zaskoczeni skierowali oczy w kierunku ich źródła. To Qi- muqsunq wraz z drugim Inuitem rozpoczęli niezwykłą pieśń. Dźwięki dobiegały jakby z głębi gardeł, choć usta się nie poruszały. Pieśń nabierała tempa, stając się w finale chrapliwym warczeniem. – To pieśń śmierci ludzi lodu – rzekł Wielka Woda, który stanął niepostrzeżenie za plecami Tomka. – Radźcie, co robić. – Wilmowski był niezwykle poważny. – Myślę, że należy wykorzystać butę i zarozumiałość Blacka. Nie wie przecież, iloma ludźmi i jaką bronią dysponujemy – zaczął Nowicki. – Słusznie – potwierdził Wielka Woda. – Proponuję zatem ustawić strzelców w kilku punktach fortu, tak aby objąć polem rażenia całą okolicę. Póki jesteśmy w forcie, jesteśmy w miarę bezpieczni – dodał Czerwony Orzeł. – Mamy dwudziestu ludzi… – Dwudziestu jeden – wtrącił się Jack. – Możecie na mnie liczyć. – Dwudziestu jeden – poprawił się Tomek. – W razie sforsowania palisady naszą ostatnią redutą będzie budynek więzienia. Tylko on nam pozostaje… – I modlitwa do Matki Boskiej – zakończył cicho Nowicki. Zadania zostały rozdzielone, a obrońcy podzieleni na pięć oddziałów zajmujących najlepsze pozycje strzeleckie. Tomek, Nowicki i Czerwony Orzeł siedzieli oparci plecami o drewniane bale palisady. – Boisz się, brachu? – spytał marynarz.

215 – Jedyne, o co się boję, to że mogę już nie zobaczyć Sally – odpowiedział smutno Tomek. – Chciała mi koniecznie powiedzieć coś ważnego. – Jeszcze zdąży! Damy radę! – Bosman podtrzymywał przyjaciela na duchu. – Nie z takich opresji wychodziliśmy cało. – To chyba najpoważniejsza sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, Tadku – rzekł poważnie Tomek. – Swoją drogą, co musi siedzieć w głowie takiego człowieka jak Czerny, że roi sobie fantasmagorie o stworzeniu w dwudziestym wieku nowego państwa? I to gdzie? Tu?! Na terenie Stanów Zjednoczonych?! – A pamiętasz nie tak dawne wojny burskie?[137] – rzucił Nowicki. – To co innego. Tam miejscowi Afrykanerzy zbuntowali się przeciwko angielskiemu panowaniu – odpowiedział Wilmowski bez przekonania. – Tak! Ale gra zaczęła się od odkrytego w miejscowych górach złota! – Nowicki nie dawał się zbić z tropu. – Ha! Widzisz, brachu! Nie tylko ty jesteś chodzącą encyklopedią! – Tu masz rację. Znów idzie o złoto, bo… – Uwaga! Zaczyna się! Na stanowiska! – To był Wielka Woda, który cały czas obserwował ruchy Rosjan. Pospiesznie chwycili za broń. Tomek sprawdził, czy zamek w jego szybkostrzelnym remingtonie działa sprawnie. Spojrzał na towarzyszy broni. Wszyscy w skupieniu namierzali cele. Od strony napastników dało się słyszeć głośny rozkaz do ataku. Ruszyli. Od palisady dzieliło ich nie więcej niż sześćdziesiąt metrów. Biegli szybko, nie trzymając jednak linii natarcia charakterystycznej dla regularnego wojska. Nie kryli się. – Czekać na mój sygnał! – krzyknął Tomek. Nie wiedział, jakim potencjałem ognia dysponuje jego oddział, nie znał ich celności.

216 Zastygli, ściskając mocniej w rękach drewniane kolby karabinów. Czterdzieści metrów. Już bez lornetki widać było rysy twarzy atakujących. Byli w różnym wieku. Począwszy od młokosów, a skończywszy na mocno już podstarzałych osobnikach. – Jeszcze nie! – powtórzył Wilmowski. Napastnicy z każdą sekundą byli coraz bliżej. Już tylko dwadzieścia metrów od palisady, mniej niż dwadzieścia… Tomek spojrzał na Nowickiego. Strużka potu ściekała po jego skroni. – Teraz! Ognia! – ryknął wreszcie. W tym samym momencie odezwały się wszystkie lufy. Huk wystrzałów rozległ się niemal równocześnie, rozcinając zastygłe w ciszy powietrze wokół fortu. Jasne obłoczki ponad strzelcami na krótką chwilę przesłoniły widok. Szybko jednak delikatny podmuch wiatru odsłonił dzieło jednej tylko salwy. Przed fortem leżało dwadzieścia jeden ciał. Część z nich wiła się w bólach po mniej lub bardziej dotkliwych postrzałach, część znieruchomiała w jednej sekundzie. Spustoszenie, jakie wywołała palba, musiało zrobić wrażenie. Przeraziło napastników, a obrońców napełniło dumą – po chwili milczenia wzdłuż całej palisady rozległ się przeszywający okrzyk triumfu dobywający się z gardeł Tlingitów. Wilmowski przez chwilę po raz kolejny obserwował przeciwników za pomocą lornetki. Dostrzegł Czernego, który z niedowierzaniem spoglądał na pole bitwy, licząc straty. – Ależ daliśmy im łupnia, brachu! – Nowicki był wyraźnie zaskoczony rezultatem pierwszego starcia. – Widać, że nasze zuchy mają niegorsze od twego oko! – Nie cieszyłbym się zbytnio, Tadku. W dalszym ciągu tamci mają przewagę przynajmniej czterech na jednego, a i pewnie coś w zanadrzu – ostudził jego optymizm Tomek.

217 – Popędziliśmy kota Ruskim, aż się kurzyło! Ja na ich miejscu, mając takich przeciwników jak my, odstąpiłbym od kolejnego ataku – ciągnął dalej triumfalnie marynarz. – Nie znacie Czernego. Jest pamiętliwy, podstępny i pomysłowy – włączył się do rozmowy Jack Nielsen, podpierając się na lufie swojego karabinu. – Jack ma rację. Pamiętajmy też, że właśnie stanęliśmy Blackowi na drodze do realizacji jego chorego marzenia o własnym, zbójeckim państewku – zauważył Wilmowski. – Niech mój brat spojrzy tam! – odezwał się naraz Czerwony Orzeł, wskazując wciąż kołyszący się przy nadbrzeżu niewielki parowiec. Tomek przyłożył lornetkę do oczu. – A niech to szlag! Spójrz, Tadku! Nowicki pośpiesznie przejął od niego lornetkę. Zobaczył, jak Rosjanie, używając naprędce skleconego wózka, przetaczają z parowca dwa niezbyt dużych rozmiarów działa. – No to mamy problem. Na moje oko to pukawki kalibru około pięćdziesięciu milimetrów. Niby to niedużo, ale na drewnianą palisadę wystarczy – stwierdził marynarz. – Kryć się! – krzyknął Tomek, a zwracając się do Nawaho, Nowickiego i Wielkiej Wody, dodał: – Jak padnie brama, zabierzcie ludzi do bastionu. Słowa były zbędne. W twarzach osmolonych od wystrzałów Tomek zobaczył skupienie, determinację i wolę walki. Każdy z nich miał tutaj rachunki do wyrównania. Przyczajeni, zgięci wpół lub leżąc, czekali na rozwój wypadków. Sekundy zmieniały się w minuty. Nerwy mieli napięte do granic wytrzymałości… Przez wycięte w palisadzie okienko strzelnicze Tomek czujnie obserwował każdy ruch. Działa zostały ustawione dokładnie naprzeciw fortu. Z poczynań ich obsługi Wilmowski

218 wywnioskował, że nie mieli zbyt dużego doświadczenia w ich obsłudze. – Dobra nasza! – Uśmiechnął się z nadzieją. Wtem gdzieś nad jego głową rozległ się strzał. Natychmiast zwrócił lornetkę w kierunku napastników i dostrzegł, że jeden z kanonierów chwyta się za ramię. Spojrzał w górę. To Czerwony Orzeł oddał celny strzał, przyczaiwszy się wcześniej na dachu bramy wjazdowej do fortu. Tomek uniósł prawy kciuk w geście uznania – w końcu z takiej odległości, no, no! – a Nawaho tylko uśmiechnął się w ledwie dostrzegalny sposób. Zarówno odległość, jak i celne oko Czerwonego Orła musiały zrobić wrażenie na Rosjanach, skoro chwilę później wśród przekleństw miotanych w kierunku obrońców fortu przesunęli z wysiłkiem swoje stanowiska artyleryjskie. Wreszcie długo ustawiane do strzału działa sapnęły, wyrzucając z siebie w chmurze dymów dwa pociski. Jeden z nich z gwizdem przeleciał tuż nad palisadą, drugi zaś uderzył tuż obok bramy i wybił w niej dziurę. A potem kilkanaście metrów dalej eksplodował w jednym z mniejszych budynków, wywołując pożar. Po stronie napastników rozległ się triumfalny okrzyk, przygaszony nieco kolejnym celnym strzałem Czerwonego Orła. Nie namyślając się długo, Tomek krzyknął: – Ognia! Mierzcie i strzelajcie do wszystkiego, co tam się rusza! Palisada ożyła ogniem. Kule jęły świstać nad głowami, kładąc trupem kolejnych nieszczęśników. Działa Rosjan znów odezwały się salwą; tym razem o wiele celniejszą od poprzedniej. Brama zadrżała w potężnych zawiasach. Oparła się jednak eksplozji. Drugi pocisk zadziałał skuteczniej. Jego wybuch wyrzucił z lekkością w powietrze dwóch Tlingitów. – To kwestia minut, brachu, a brama runie! – Nowicki mówił szybko z rozognionym wzrokiem.

219 – Wszyscy do bastionu! Wszyscy! – krzyknął Tomek. Działa odezwały się kolejny raz, wybijając w palisadzie jedna tuż obok drugiej dwie wyrwy, umożliwiające wejście do fortu dorosłemu mężczyźnie. Ryk triumfu Rosjan aż nazbyt dobrze świadczył o tragicznym położeniu, a jakim znaleźli się teraz obrońcy. Pojedynczo i w niewielkich grupach zaczęli opuszczać stanowiska strzeleckie i wycofywać się do kamiennego bastionu. Tomek raz jeszcze ogarnął wzrokiem bitewne pole. Dostrzegł napastników wychylających się zza skał i ziemnych wykrotów. Bez wahania przyłożył kolbę karabinu do ramienia. Padł strzał, a jeden z przebiegających najbliżej padł jak ścięty. – Na litość boską! Brachu! Szybciej! – krzyczał przejęty Nowicki, gdy dostrzegł przyjaciela stojącego wciąż na palisadzie. Tomek bez słowa zbiegł drewnianymi schodami i dotarł do głównego dziedzińca. Czerwony Orzeł właśnie opuścił się na wcześniej przygotowanej linie z dachu wieżyczki, z której tak celnie raził napastników. Od bastionu dzieliło ich około trzydziestu metrów. – To tylko chwila! Biegiem, bracie! – zakrzyknął Tomek do Nawaho. Wtem tuż obok rozległa się potężna eksplozja zwalająca drewnianą strażnicę niemal wprost na Wilmowskiego i Czerwonego Orła. Padli obaj przygnieceni ogromną belką. Nowicki, będąc już w drzwiach, chciał zawrócić, ale siłą został przytrzymany i wciągnięty do środka przez Wielką Wodę i Jacka. Przez krótką chwilę leżeli obok siebie ogłuszeni, gdy w zniszczonych wrotach pojawiło się kilku pierwszych napastników. – Gospodin Wilmowski! Co za niebywałe spotkanie! Doprawdy, lepiej nie można było sobie tego wymarzyć. – Tomek usłyszał gdzieś z daleka, niczym z dna studni, głos Czernego.

220 Czerwony Orzeł bezskutecznie siłował się z przygniatającą belką. – Cóż, mówiłem wam, że wielka to szkoda, że tak właśnie zakończy się wasza podróż, ale cóż… Wasz wybór. Zatem, praszczaj![138] Uniósł dłoń na wysokość bioder, trzymał w niej, niby od niechcenia, rewolwer. I niemal w tym samym momencie padły dwa strzały. Ciało Tomka wygięło się, a prawa ręka jakby chciała coś od siebie odepchnąć. Znieruchomiał, a głowa opadła mu na prawą stronę. Obok niego przykląkł Czerny, trzymając się za brzuch. Podniósł głowę w kierunku bastionu, którego okna, piętro i poddasze nagle ożyło kanonadą strzałów. Towarzysze Czernego skoszeni salwą padli w błoto dziedzińca, a on sam ugodzony prosto w oko rozciągnął się jak długi u stóp Tomka niedającego oznak życia. Wtem od strony zatoki dało się słyszeć najpierw jeden, chwilę później drugi i trzeci, kolejne armatnie strzały. Wybuchy były znacznie potężniejsze niż te z rosyjskich dział. Wśród napastników, z których kilkunastu już znalazło się na fortowym dziedzińcu, zapanował chaos i dezorientacja. Ktoś coś wykrzykiwał, ktoś inny to podchwycił i przekazywał dalej gromkim głosem tylko jedno słowo. – Sołdaty!! Sołdaty!![139] Napastnicy zerwali się i na oślep ruszyli przed siebie, co sił w nogach, ścigani gradem kul lecących z bastionu. Salwowanie się ucieczką w kierunku parowca okazało się złym pomysłem. Czekała tam bowiem sporych rozmiarów wojskowa kanonierka ziejąca ogniem pięciu okrętowych dział, która stanęła niemal prostopadle do statku Rosjan. Nad okrętem wojskowym powiewał gwiaździsty sztandar armii amerykańskiej. Wzięci w dwa ognie i bez litości koszeni kolejnymi salwami i wybuchami niemal równocześnie wszyscy uciekinierzy podnieśli ręce w geście poddania.

221 Tu i ówdzie padał jeszcze pojedynczy strzał, lecz Nowicki nie czekając na finał potyczki, wypadł z impetem z bastionu i dotarł w kilku susach do Tomka, leżącego w powiększającej się kałuży krwi. Ktoś inny doskoczył z drugiej strony i uwolnił Czerwonego Orła, który choć mocno poturbowany wyszedł z opresji niemal bez szwanku. – Drogi chłopcze! Tomku! – łkał Nowicki. – Obudź się! Obudź, brachu! Niemy krąg obrońców fortu otoczył leżącego Tomka. W powietrzu fruwały ogniste fragmenty dopalających się resztek bramy. Zaczęło znów padać. Wtem przez tłum przedarła się szczupła postać. – Tommy, Tommy! Najdroższy! – zawołała Sally, która pojawiła się, nie wiadomo skąd. – Nie możesz tu umrzeć! Przecież mi obiecałeś! Tommy! Dziewczyna padła na kolana, ściskając dłoń męża. – Obudź się! Proszę! Nie, nie teraz! Nie możesz nam tego zrobić! Nie tutaj! Przecież zostaniesz ojcem! Coś zadrżało pod powieką Tomka. Mięśnie twarzy poruszyły się ledwie dostrzegalnie. Uchylił z wysiłkiem jedno oko. – Sally, ko…chanie – szeptał z wielkim trudem poszczególne sylaby. – Prze…cież miałaś zo…stać w obo…zie… – Nie wytrzymałam! Nie dałam rady! – mówiła przez łzy. – Razem z żoną Qimuqsunqa ruszyłyśmy w kierunku wybrzeża, gdzie natrafiłyśmy na statek dowodzony przez porucznika Willisa. Opowiedziałam mu całą historię. Płynąc wzdłuż brzegu, natrafiliśmy na to miejsce i bitwę. Tommy, już teraz nie umrzesz, prawda? Będziesz na pewno doskonałym ojcem naszej córeczki, synka, może bliźniaków, prawda? Sally wyrzucała z siebie potoki słów, lecz Tomek jej przerwał, mrugając powieką.

222

Grzechotka szamańska – Co ty powiedzia… łaś? Że będę kim? – Tak, tak, Tommy! Wszystko się zgadza! Te nudności, to złe samopoczucie! Wszystko się zgadza! Jestem w ciąży, najdroższy! – No, brachu! To podnoś się w te pędy i ruszamy do domu! – huknął przez łzy Nowicki. – Ojcem… Będę ojcem – wyszeptał Tomek i głowa opadła mu znowu na pierś.

223 Qimuqsunq, który stał przy rannym, odsunął Sally bez słowa i pochylił się nad Wilmowskim. Chwilę słuchał jego płytkiego oddechu, po czym krótko oznajmił: – Żyje, ale zły duch chce wyssać z niego resztkę sił. Kula utkwiła głęboko w środku. Trzeba natychmiast działać. Nowicki szybko otrząsnął się z rozpaczy. – Dalej, przenieśmy go do bastionu! – zakomenderował. Po chwili wyszedł. Twarz miał bladą, prawie przezroczystą. Ściśnięte usta drżały, wyglądał na zdruzgotanego, człowieka ciężko chorego. – Co teraz będzie? – spytała Sally, szukając choć cienia nadziei w twarzy bosmana. Z wnętrza bastionu zaczął dobiegać przejmująco wysoki i gardłowy śpiew. Rozpoznali głos Nawaho. – Mamy się modlić. Tak powiedział Qimuqsunq – odrzekł głucho Nowicki. – Najlepiej każdy do własnego boga…

224

eśli są takie chwile w życiu człowieka, że świat zatrzymuje się w miejscu, to teraz właśnie dla Nowickiego i Sally była J taka chwila. Deszcz słabł, a krople zamieniały się tuż nad ziemią w wilgotną mgiełkę. Śpiew Czerwonego Orła dawno już ustał. Wlokące się minuty rozpływały się w długich godzinach oczekiwania. Nowicki milczał, bo po kilku próbach sklecenia jakichkolwiek efektownych zdań stwierdził, że słowa w tej sytuacji tylko przeszkadzają. Na szczęście w załodze porucznika Declana Willisa dowodzącego kanonierką był lekarz, Dan Glower. Przy asyście Qimuqsunqa udało mu się wydobyć pocisk tkwiący dość głęboko pod ostatnim lewym żebrem Tomka. Ranny utracił bardzo dużo krwi, rana mogła wkrótce się zaognić, a prawdopodobieństwo zakażenia było w tych warunkach niemal pewne. Doktor zalecał więc natychmiastowy transport do najbliższego szpitala na wyspie Kodiak, jak tylko stan Wilmowskiego poprawi się na tyle, że ta morska podróż nie będzie zagrażała jego życiu. W jednym z pomieszczeń na piętrze bastionu, zamienionego na tymczasową salę szpitalną, na zmianę przy majaczącym Tomku dyżur pełnili: Nowicki, Sally, Czerwony Orzeł oraz młody lekarz

225 wojskowy, Dan Glower. Zmieniali się co dwie godziny, schodząc na odpoczynek do największej izby pełniącej wcześniej funkcję szynku. Przy jednym ze stołów siedzieli Jack Nielsen, porucznik Willis oraz bosman Nowicki. – Muszę przyznać, że gdyby nie wasza pomoc, to grupa tego zbira Blacka, czy też właściwie Czernego, dalej byłaby sporym problemem nie tylko dla stanu, ale prawdopodobnie również dla rządu federalnego. – Porucznik Declan Willis rozsiadł się wygodnie za stołem, zapalając papierosa. – Nie może być! – rzucił z niedowierzaniem Jack. – A tak, tak! Już od dłuższego czasu otrzymywaliśmy niepokojące meldunki nie tylko o przepadających bez wieści wyprawach badawczych i poszukiwawczych z terenu wnętrza Alaski, ale przede wszystkim tajne depesze od naszych agentów ulokowanych przy Mikołaju II – tłumaczył Willis. – Carze Mikołaju II?! – Nowicki był nieco zdziwiony. – Właśnie. Otóż kilka lat temu w Rosji zawiązał się, przy wsparciu samego cara, ruch o nazwie Czarna Sotnia[140]. To organizacja wymierzona w tych wszystkich, którzy chcą jakichkolwiek zmian w Rosji, szczególnie Żydów i przeciwników monarchii. – Co pan powie, poruczniku?! Myśli pan, że banda Czernego może mieć z nimi coś wspólnego? – dopytywał Nowicki. – Nie tylko myślę, ale wiemy to z całą pewnością. Środowiska skupione przy Mikołaju II po cichu wspierały finansowo, ale również logistycznie, wiele działań próbujących wskrzesić dawną świetność imperium rosyjskiego. Zwłaszcza po przegranej kilka lat temu wojnie z Japonią[141] na dworze carskim podniosły się liczne głosy próbujące rewidować, a tym samym podważać sprzedaż Alaski blisko pół wieku temu –

226 opowiadał porucznik. – Czy wiecie, kim był olbrzym, który padł w bitwie z wami? Wszyscy zgodnie zaprzeczyli. – To Ivan Fiodorowicz Krasov. Kapitan carskiej armii oddelegowany przez Ochranę[142] do prowadzenia działań dywersyjnych i szkolenia rekrutów na terenie Alaski – wyjaśnił Willis. – Coś wiem o tej tajnej policji. To przecież przed nią musiałem uciekać z Polski! – Nowicki ze smutkiem pokiwał głową. – Zdaje się, że i ja zaczynam wszystko rozumieć – odezwał się Jack Nielsen. – Cała ta historia o przywracaniu świetności Rosyjsko-Amerykańskiej Kompanii Handlowej doskonale nadawała się do wykorzystania, aby przyciągnąć zbirów spod ciemnej gwiazdy w szeregi grupy. – Najpewniej tak – przyznał porucznik. – Choć całej prawdy z pewnością nigdy nie poznamy. Czerny i Krasov zabrali ją ze sobą na tamten świat, a ci którzy przeżyli, niewiele wiedzą. – Zaraz, zaraz! A gdzież to podział się kelnerzyna z Juneau? – spytał Nowicki. – Kent Williams? Niestety, w zamieszaniu bitewnym jemu i kilku innym udało się uciec. – A niech go! Udało się gadzinie! – Marynarz był wyraźnie niepocieszony. – Spokojnie, bosmanie, roześlemy za nim listy gończe, a poufnymi kanałami przekażemy informację do Kanadyjskiej Królewskiej Konnej Policji. Z całą pewnością na terenie Ameryki Północnej Williams nie znajdzie bezpiecznej kryjówki – uspokoił Nowickiego Declan Willis. – Tyle dobrego – skwitował bosman.

227 – Muszę wam przyznać, że poza przysługami za rozbicie bandy Czernego i uwolnienie Jacka, rząd amerykański będzie wam winien kolejną – porucznik Willis był nieco tajemniczy. – Co pan ma na myśli? – zaciekawił się Jack Nielsen. – Z polecenia prezydenta Woodrowa Wilsona[143] zaczęła działać Alaskańska Komisja Inżynieryjna. Ma ona za zadanie otworzyć Alaskę na świat, a w rezultacie zbudować porty, wytyczyć szlaki pod budowę szybkich dróg. Miejsce, które odkryliście, drodzy przyjaciele, idealnie nadaje się na miasto. Duży port, bliskość rzek, którymi można dostać się do wnętrza Alaski… Zresztą to miejsce ma już swoją nazwę – mówił Willis. – Jaką? – spytał Nowicki. – Anchorage![144] – Rzeczywiście nazwa pasuje jak ulał[145]. Faktycznie statki dobrze trzymają się tutaj przystani – przyznał Nowicki. Nagle usłyszeli odgłos szybkich kroków na schodach, a chwilę później pojawiła się Sally, pełniąca właśnie dyżur przy Tomku. Dziewczyna była rozpalona, na policzkach miała rumieńce, a jej oczy płonęły jasnym blaskiem. Nowicki poderwał się natychmiast na równe nogi. – Co się stało?! Mówże, dziewczyno! – krzyknął. – Tommy się obudził! – Dzięki ci, Panie! – Nowicki wzniósł oczy ku górze w dziękczynnym geście. Natychmiast pognał na górę. Reszta obecnych zrobiła to samo. Pokój wypełniało światło wpadające przez duże okno. Tomek siedział na łóżku oparty plecami o ścianę. Przez świeże bandaże przebijała niewielka plama czerwieni. Twarz miał bladą, ale już nie tak woskową jak u ciężko chorych ludzi. – Jesteś! Wróciłeś! – Nowicki był w siódmym niebie, gdy obejmował szeroką pierś Tomka.

228 – Udusisz mnie, zanim całkiem stanę na nogi – próbował żartować Tomek. – Przepraszam wszystkich – stanowczo włączył się doktor Glower, przeciskając się pośród zgromadzonych wokół łóżka Wilmowskiego. – Muszę zbadać chorego. – Wyjdźmy – zaproponował porucznik Willis. Po kilku minutach doktor Glower zszedł do oczekujących w napięciu przyjaciół i oznajmił: – Najgorsze minęło. Kula otarła się o komorę serca, ale jej nie uszkodziła, przechodząc na wylot. Na szczęście nie widzę żadnych wewnętrznych obrażeń. A mówiąc szczerze, to sir Wilmowski ma nie tylko wiele szczęścia, ale i niesamowitą żywotność. Winszuję! – Doktorze, jedno pytanie – odezwał się porucznik Willis. – Kiedy chory będzie się nadawał do transportu? – Myślę, że za dwa, trzy dni możemy spokojnie odpłynąć na Kodiak – odpowiedział po chwili namysłu. – Oczywiście, jeśli nic się nie wydarzy. – Oby nie! – podchwycił Nowicki. – Teraz zalecam choremu jak najmniej wrażeń i jak najwięcej odpoczynku. Unikałbym również nadmiernego wyściskiwania – dodał Glower, czyniąc jednoznaczną aluzję do zachowania Nowickiego.

*

Noc minęła spokojnie, a kolejny poranek przyniósł dwa wydarzenia. Po pierwsze, nie czekając na lekarskie przyzwolenie, Tomek, przy wydatnej pomocy Sally i na własne wyraźne żądanie, wstał i zrobił kilka kroków wokół łóżka. Po drugie, zarówno Wielka Woda wraz z Tlingitami, jak i Qimuqsunq ze swoimi ludźmi po krótkim pożegnaniu wyruszyli w drogę powrotną do swoich siedlisk.

229 Nowicki, nie mając za wiele do roboty, ochoczo przyjął propozycję porucznika Willisa przystosowania parowca Rosjan na potrzeby statku-więzienia – miano nim zamiar przetransportować blisko trzydziestu jeńców na wyspę Kodiak. Czerwony Orzeł na zmianę z Sally doglądali Tomka, pomagając mu w coraz dłuższych spacerach, które kończyły się już na fortecznym dziedzińcu. Trzeciego dnia po bitwie w trakcie krótkiej narady podjęto decyzję o opuszczeniu fortu: do jego tymczasowej obsługi zostawiono kilku ludzi. Dni były coraz bardziej słoneczne, a północne powietrze podgrzewały ciepłe prądy. Zatoka Cooka wyjątkowo łaskawie wynagradzała podróżnikom ostatnie dni i tygodnie niewygód niemal bezchmurnym niebem i wyjątkowo spokojną wodą. Kilka razy minęli kolonie fok, które spoglądały z ciekawością w stronę przepływających statków. Tomek przechadzał się już samodzielnie po pokładzie kanonierki. Podpierał się masywnym kijem, przygotowanym specjalnie dla niego przez Czerwonego Orła. Nowicki, widząc przyjaciela w coraz lepszej formie, nawet się podśmiechiwał, śpiewając po polsku. – Pij, pij, brachu, pij! Na starość torba i kij! – Czy to coś o Polsce? – dopytywała Sally. – Musisz wreszcie nauczyć mnie polskiego. – To raczej coś o marzeniach naszego bosmana na emeryturze – zażartował Tomek, mocniej przytulając do siebie żonę. Następnego dnia o bladym poranku statki dotarły do portu Kodiak na wyspie o tej samej nazwie. Porucznik Willis zaproponował czwórce podróżników kwatery w bazie wojskowej. Natychmiast nadano wiadomość do gubernatora Eli Clarka o przebiegu i szczęśliwym zakończeniu całej wyprawy. Czerwony Orzeł, będąc cały czas zatrudnionym

230 przez gubernatora, postanowił czekać na jego odpowiedź i dalsze instrukcje. Tomek czuł się coraz lepiej i cały czas spędzał z rozpromienioną podwójnym szczęściem Sally. – Musisz teraz o siebie dbać, kochanie. Żadnych wypraw, żadnego wysiłku, żadnego… – przekonywał żonę. – Tommy! Nie jestem przecież chora! – oponowała Sally. – To raczej ja powinnam te słowa skierować do ciebie. – No tak – przyznał zmieszany Tomek. – Ale dbać o siebie musisz. – Nie ma co! Owinęła sobie chłopaka wokół palca, ale dobrana z nich para – skwitował Nowicki pod nosem. Nie mając zupełnie nic do roboty, bosman wyruszył w głąb niewielkiej osady. Minął kilka budynków wyglądających na składy i magazyny, po czym stanął jak wryty, gdy zobaczył znajomą bryłę świątyni prawosławnej, otoczonej świeżo pomalowanym na biało niskim płotkiem. Dwie kopulaste wieże wieńczyły dwuspadowy dach[146]. Zaskoczenie bosmana było tym większe, że w cerkwi odbywało się właśnie nabożeństwo, a przez uchylone drzwi słychać było przejmujący wielogłosowy chorał. Przed budynkiem Nowicki dostrzegł grupę kilkudziesięciu miejscowych Aleutów[147], biorących udział w nabożeństwie i oddających się modlitwie. – A niech mnie kaszalot zeżre, jeśli to nie bosman Nowicki we własnej osobie! – dobiegł go nagle zza pleców znajomy głos. Odwrócił się i ujrzał mężczyznę w średnim wieku w marynarskiej czapce zawadiacko nasadzonej na głowę. Przez chwilę się mu przypatrywał, nie wierząc własnym oczom. – No nie może być! Toż to stary wieloryb John Fribes! – wykrzyknął w końcu Nowicki, gdy wreszcie rozpoznał dawnego kompana.

231 – We własnej skromnej osobie – odpowiedział tamten, wykrzywiając twarz w szerokim uśmiechu.

Padli sobie w ramiona w tak mocnym uścisku, że niejednego wątlejszej budowy mężczyznę pozbawiłby on oddechu. Rubasznym gestom i nazbyt głośnym okrzykom nie byłoby końca, gdyby nie brodaty mnich, który nagle wychynął nie wiadomo skąd. – Jesteście przed Domem Bożym. Bardzo proszę o spokój i powagę – rzekł po angielsku, poważnie i stanowczo, z silnym akcentem rosyjskim. – Oczywiście, braciszku, przepraszamy i już nas nie ma! – odrzekł z pokorą Fribes.

232 Chwilę później siedzieli już za stołem w miejscowej knajpie. Nowicki w wielkim skrócie opowiedział o spotkaniu ze wspólnym przyjacielem kapitanem McGregorem i o wydarzeniach ostatnich tygodni. – A niech mnie wir pochłonie! Niezłą mieliście przeprawę! – skomentował opowieść przyjaciela Fribes, pociągając spory łyk whisky. – I co dalej zamierzasz? – Szczerze mówiąc, nie wiem. Wyprawa zakończona. Czas nam wracać do Londynu – odpowiedział Nowicki. Fribes przez chwilę milczał, obracając szklaneczkę trunku w dłoni. – Idą niespokojne czasy, przyjacielu. Spotkałem w porcie w Seattle kapitana niemieckiego statku, który w pijackiej szczerości mamrotał coś o przygotowaniach Niemiec do wielkiej wojny w Europie. – Wielkiej wojny? – z niedowierzaniem powtórzył Nowicki. – A tak! Wojny, która ma zmienić układ sił i dać Niemcom prymat nad Europą. – Coś takiego?! Nieprawdopodobne… Ale nie mam powodu ci nie wierzyć, stary druhu – przyznał bosman. – Może ta wojna da wolność mojemu krajowi. – I za to wypijmy! Za wolność Polski! – Fribes wzniósł toast i dodał po chwili: – Jak nie macie innego pomysłu, to płyńcie ze mną do Japonii. Zawsze to bliżej do Europy. A i mnie będzie raźniej spędzić rejs z takim starym wygą jak ty na pokładzie mojego US George Washington. – To jest jakiś pomysł. – Nowicki dopił resztkę whisky. W drzwiach pojawił się nagle Czerwony Orzeł, a dostrzegłszy Nowickiego, rzekł podniesionym głosem: – Wszędzie szukałem mojego brata! Nie wiecie, co się dzieje?! – Widząc zupełny brak zrozumienia na twarzach marynarzy,

233 Indianin gwałtownym ruchem otworzył drzwi szynku na oścież. – Spójrzcie! Wiosenne niebo pociemniało od dziwnej chmury. Z oddali dochodziły głuche odgłosy wybuchów. – Co to? – zapytał z niepokojem Nowicki. – Novarupta przemówił! – krzyknął Nawaho. – Wulkan! Niech mój brat spojrzy![148] Z nieba zaczynały spadać niewielkie płatki popiołu, a w powietrzu dało się wyczuć zapach siarki. – Wielkie nieba! Jeszcze i to! – wykrzyknął Nowicki. Czym prędzej znaleźli się w koszarach wojskowych. Nowicki w dwóch zdaniach przedstawił przyjaciołom propozycję kapitana Fribesa. Tomek bez zbędnego namysłu zarzucił karabin i torbę podróżną na plecy. – Do portu, szybko! – rzucił krótko. Jeszcze w trakcie drogi Czerwony Orzeł w pośpiechu zrelacjonował depeszę od gubernatora Eli Clarka, w której dziękował on Wilmowskim i Nowickiemu i gratulował sukcesu wyprawy. Nagroda była do odebrania we wskazanym przez nich banku lub w dowolnej ambasadzie amerykańskiej. Powietrze gęstniało coraz bardziej, powodując coraz większe trudności z oddychaniem. Na szczęście w porcie statek kapitana Fribesa był już gotowy do odpłynięcia. Podobnie jak kanonierka porucznika Willisa, na której pokładzie był już Jack Nielsen. Nowicki i Sally właśnie wchodzili na pokład US George Washington, gdy Czerwony Orzeł podszedł do Tomka. Płatki szarego popiołu osiadały coraz gęściej na czarnych włosach Nawaho. W oczach miał łzy. Wiedzieli, że ich drogi się rozchodzą. Padli sobie w ramiona. – Mój brat ma prawdziwie czerwone i waleczne serce – rzekł cicho Indianin.

234 – Czerwony Orzeł na zawsze pozostanie w moim sercu – odpowiedział Tomek, ściskając przyjaciela. – A kto wie, co nam przyszłość przyniesie… – Mój brat powiedział to, co płynie przez myśli Czerwonego Orła – przyznał Nawaho. Niemal w tym samym momencie przejmująco zabrzmiały syreny kanonierki wojskowej i US George Washington. – Dalej, brachu! Musimy odpływać! – krzyczał z pokładu Nowicki.

235 Tomek w kilku krokach znalazł się na pokładzie statku. Odbili od nadbrzeża, zostawiając za sobą Kodiak, spowite już niemal całkowicie chmurą gryzącego dymu i popiołu. Ścisnął w dłoni laskę otrzymaną od Czerwonego Orła. Wyczuł pewną nierówność. Podniósł kij i dopiero teraz dostrzegł niewielką płaskorzeźbę wyciętą w drewnie. Spojrzał uważniej. Tak, to był orzeł gotujący się do lotu. Gdy uniósł głowę, dostrzegł Czerwonego Orła stojącego na rufie kanonierki z wyciągniętą w geście przyjaźni prawą dłonią. Odpowiedział tym samym. – Zatem kurs na Kraj Kwitnącej Wiśni – krzyknął z mostku kapitańskiego Fribes. – Kraj Kwitnącej Wiśni… – powtórzył cicho Tomek, a Sally wtuliła się w ramię męża. – Nie ma co! Naprawdę dobrana z nich para… i jam ci to sprawił, jak mawiał imć Zagłoba. – Nowicki uśmiechnął się szeroko.

236

ok 1914 w historii Europy i świata przyniósł początek Wielkiej Wojny, określanej przez potomnych i historię R I wojną światową, która zmieniła całkowicie obraz świata. W większości zniknęły kolonie ustanawiane przez Europejczyków od XV wieku, a w huraganie historii odrodziły się państwa pozostające w niewoli od pokoleń. Droga do niepodległości Polski, będącej pod zaborami od ponad wieku, była jednak jeszcze długa, pełna ofiar i niepewności. Czas, jaki właśnie rozpoczynał się dla Tomka i jego przyjaciół, to czas powolnego powrotu do ojczyzny, zaś jednym z gorących orędowników polskiej wolności stał się dwudziesty ósmy prezydent Stanów Zjednoczonych Thomas . Dla rdzennej ludności Alaski dopiero nadchodził czas uznania jej praw do bycia obywatelami własnego kraju. W roku 1971 Kongres Stanów Zjednoczonych przyjął ustawę o zaspokojeniu roszczeń tubylców Alaski (Alaska Native Claims Settlement Act). Akt ten powołał do życia korporacje tubylcze, które stały się współwłaścicielami ziemi i bogactw naturalnych. Powstały wówczas między innymi: Aleut Corporation, Koniag, Inc., Chugach Alaska Corporation oraz Bristol Bay Native

237 Corporation. Te właśnie korporacje – w odróżnieniu od innych części Stanów Zjednoczonych (poza terytorium Nawaho) – zarządzają lokalną służbą zdrowia, opieką społeczną, oświatą i ochroną praw rdzennych mieszkańców Alaski.

238

[1] McKinley (6194 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Ameryki Północnej, w stanie Alaska (USA). W 2015 r., po licznych petycjach rdzennej ludności Alaski oraz władz stanowych, prezydent Barack Obama przywrócił jego pierwotną nazwę – Denali – co w języku miejscowych Indian Athabasków oznacza „wysoki”. Najwyższa góra Alaski od 1896 r. nosiła imię na cześć 25. prezydenta Stanów Zjednoczonych, Williama McKinleya (prezydent zmarł 14 września 1901 r., dwukrotnie postrzelony przez potomka polskich imigrantów, Leona Czolgosza; zamachowca stracono na krześle elektrycznym). [2] Niedźwiedź czarny, baribal (Ursus americanus) zamieszkuje leśne obszary Ameryki Północnej. [3] Rakiety śnieżne – obręcze wyplatane łykiem lub rzemieniami, mocowane do butów i ułatwiające chodzenie po śniegu. [4] Blizzard – gwałtowana burza śnieżna występująca w Ameryce Północnej. [5] Blokhauz (z niem. Blockhaus, z ang. Blockhouse) – ufortyfikowany budynek, wykonany zwykle ze zbitych ze sobą grubych pni drzewnych. Oprócz funkcji mieszkalnych pełni również obronne; najbardziej rozpowszechniony styl budowania

239 domostw wśród amerykańskich traperów i pierwszych osadników. [6] Amerykański Instytut Geologiczny, założony formalnie przez rząd USA w 1948 r. w celu poszukiwań złóż mineralnych na terenie kraju. Jego poprzedniczką była Amerykańska Służba Geologiczna ( Geological Survey), utworzona w 1879 r., i to ona działała w czasie opisywanym w powieści. Autor używa już nazwy sobie współczesnej. [7] Alfred Hulse Brooks (1871–1924) – amerykański podróżnik, geolog i największy znawca Alaski przełomu XIX i XX wieku. [8] Faktycznie, morska droga z amerykańskiego Seattle oraz kanadyjskiego Vancouver na Alaskę zwana jest dzięki swojemu położeniu Przejściem Wewnętrznym (Inside Passage). [9] Sally miała na myśli swoją przygodę opisaną w tomie Tomek w grobowcach faraonów. [10] Mowa tu o największej „gorączce złota” na Alasce, która miała miejsce w latach 1894–1906. Dalsze informacje o niej znajdzie czytelnik w kolejnych rozdziałach powieści. [11] Kapitan się nie mylił. Inside Passage, obok norweskich fiordów, jest uważana za najpiękniejszą śródlądową drogę wodną świata. O niezwykłym krajobrazowym charakterze decyduje jej usytuowanie – pomiędzy tysiącami malowniczych i zalesionych wysp a pociętym licznymi zatokami i fiordami lądem. [12] Kolumbia Brytyjska – jedna z prowincji Kanady; graniczy bezpośrednio z terytorium Alaski, należącym do Stanów Zjednoczonych. [13] Mowa tu o okupacji terytorium Irlandii przez Anglię. Irlandia w czasie trwania akcji powieści (na początku XX w.) znajdowała się pod formalną i rzeczywistą dominacją Anglii. Dopiero powstanie wielkanocne w 1916 r. oraz podpisanie traktatu

240 angielsko-irlandzkiego w 1921 r. zakończyły angielskie panowanie nad Irlandią. [14] Przygody te znajdzie czytelnik w poprzednich tomach cyklu: Tajemnicza wyprawa Tomka oraz Tomek w grobowcach faraonów. [15] Nowicki nawiązuje tu do opowieści zawartej w części Tomek u źródeł Amazonki. [16] Five o’clock (ang.) – dosł.: godzina piąta po południu. Potocznie często nazywano tak Anglików, nawiązując do powszechnego w Anglii zwyczaju picia popołudniowej herbaty około godziny siedemnastej. [17] Bronisław Malinowski (1884–1942) – jeden z najsłynniejszych polskich antropologów i etnologów. Prowadził badania na Wyspach Trobriandzkich niedaleko północnych wybrzeży Australii. Jest twórcą teorii funkcjonalizmu w badaniach nad kulturą i autorem wielu prac z dziedziny antropologii, m.in.: Życie seksualne dzikich, Argonauci zachodniego Pacyfiku, Ogrody koralowe i ich magia. W rzeczywistości w 1911 r. Malinowski dopiero rozpoczynał swoją karierę naukową, będąc jeszcze pracownikiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. [18] Teren Alaski zamieszkują trzy odmienne od siebie kulturowo i fizycznie grupy: Indianie – żyją w lesistym wnętrzu Alaski, Eskimosi – mają swoje siedziby na wybrzeżu oraz Aleuci – na Wyspach Aleuckich. [19] Franz Boas (1858–1942) – amerykański antropolog pochodzenia niemieckiego. Zdecydowany przeciwnik popularnego w XIX i na początku XX w. rasizmu naukowego (ang. scientific racism). Nazywany „ojcem amerykańskiej antropologii”. Prowadził badania wśród Indian i Inuitów w Kolumbii Brytyjskiej i na północy Kanady; Alfred Kroeber (1875–1960) – uczeń F. Boasa. Uczestnik i organizator wypraw etnologicznych na Alaskę.

241 [20] Bulaj – okrągłe okienko w kajucie statku lub jachtu. [21] Oberża Pod Czerwonym Wieprzem – Nowickiemu prawdopodobnie chodzi o piwiarnię i restaurację działającą na warszawskiej Woli od końca XVIII w., znaną wcześniej jako Żelazna Oberża. [22] Mowa o poszukiwaniach tajemniczego zwierzęcia zwanego okapi – opowieść o tym znajdzie czytelnik w tomie Tomek na Czarnym Lądzie. [23] Inu (ang. Inuit), dosł. ludzie – grupa rdzennych ludów obszarów arktycznych i subarktycznych Grenlandii, Kanady, Alaski i Syberii. Ludy eskimo-aleuckie należą do rodziny ludów pochodzenia azjatyckiego oraz dzielą się na dwie główne grupy: Jugytów (używających języków yupik) oraz Inuitów. [24] Więcej informacji na temat Inuitów w rozdziale Wśród Inuitów. [25] Wal szary (Eschrichtius robustus) zwany również pływaczem szarym. W trakcie corocznej migracji jest w stanie przepłynąć nawet 20 tys. km od północnych krańców Ameryki do wschodnich wybrzeży Kalifornii, gdzie rodzą się młode. Od 1946 r. obowiązuje zakaz połowu tych ssaków, a na początku XXI w. ich liczebność szacowano na blisko 21 tys. Największe okazy mają do 14 m długości i ważą 15–35 ton. [26] Juneau Icefield – wielkie pole lodowe z trzydziestoma lodowcami, z których dwa (Mendenhall i Lemon Creek) są widoczne z terenu samego miasta. [27] Uniwersytet w Chicago (ang. University od Chicago), jedna z najbardziej prestiżowych uczelni amerykańskich, założona w 1890 r. przez Johna Davisona Rockefellera. [28] Walter Eli Clark – dziennikarz i ostatni gubernator dystryktu Alaski w latach 1909–1912, jak również pierwszy gubernator terytorium Alaski w latach 1912–1913.

242 [29] Gatunki łososia pacyficznego: czawycza (Oncorhynchus tshawytscha), nerka (Oncorhynchus), kiżucz (Oncorhynchus kisutch). [30] Więcej o nich w tomie Tomek wśród łowców głów. [31] W 1911 r. Kongres Stanów Zjednoczonych zatwierdził przyznanie funduszy na budowę Kapitolu w Juneau. Jednakże z powodu wybuchu I wojny światowej prace zostały wstrzymane. Mieszkańcy stolicy zebrali brakujące środki finansowe i budowa ruszyła ponownie 8 września 1929 r. Trwała niespełna dwa lata, a obiekt oddano do użytku 14 lutego 1931 r. [32] Dziki Zachód (ang. Old West, Far West, Wild West) – terminem tym określano w XIX w. terytoria w Ameryce Północnej, na zachód od Missisipi. Obszar amerykańskiej kolonizacji związany m.in. z wyniszczeniem 95% ludności tubylczej i niemal całkowitym wybiciem przez białych myśliwych milionowych stad bizonów. [33] Gorączka złota w Ameryce Północnej – okres w XIX wieku, kiedy odkrywano kolejne złoża złota, m.in. w Kalifornii (1848), nad rzeką Fraser (1858) oraz w Klondike (1897). [34] Przygody Tomka w Arizonie i Nowym Meksyku znajdzie czytelnik w tomie Tomek na wojennej ścieżce. [35] Pół miliona dolarów w roku 1912 r. odpowiada kwocie półtora miliona dolarów w 2020 roku. [36] Ferdinand von Zeppelin (1838–1917) – niemiecki inżynier i konstruktor lotniczy. Udoskonalił konstrukcje dotychczasowych sterowców, wyposażając je w lżejszy szkielet oraz silniki spalinowe. Inspiracją dla jego prac były balony, wykorzystywane do działań zwiadowczych, które obserwował w trakcie wojny secesyjnej w USA (1860–1863). [37] Przyjaźń Tomka i Nowickiego z Nawahem Czerwonym Orłem została opisana w tomie Tomek na wojennej ścieżce.

243 [38] O losach poprzedniej ekspedycji ratunkowej Tomka opowiada Tajemnicza wyprawa Tomka. [39] George Vancouver (1757–1798) – oficer Royal Navy, który w latach 1791–1795 odkrył dla Wielkiej Brytanii znaczące części Wschodniego Wybrzeża Ameryki Północnej (stany Waszyngton i Oregon oraz kanadyjską Kolumbię Brytyjską). W późniejszym okresie Vancouver penetrował wybrzeża południowej Australii i Nowej Zelandii oraz archipelag Wysp Hawajskich. Na jego cześć nazwano jedno z największych miast w Kanadzie i kilka szczytów górskich, a także kilka mniejszych miejscowości w Stanach oraz wysp. [40] Przygody Wilmowskiego w Afryce opisane są w tomie Tomek na Czarnym Lądzie. [41] Carl Hagenbeck (1844–1913) – założyciel do dziś istniejącego ogrodu zoologicznego w Hamburgu. Wprowadził on nowe metody hodowli zwierząt w ogrodzie zoologicznym. Poza działalnością związaną z prowadzeniem zoo przedsiębiorstwo Hagenbecka zajmowało się sprowadzaniem z całego świata grup etnicznych jako tzw. nieskażenie czystych. W ten sposób w cyrkach Europy pokazywani byli: Inuici, Nubijczycy, Lapończycy oraz Samoańczycy. [42] Nawaho – (ang. Navajo Nation, w języku Nawaho Naabeehó Dine’é) – największe obecnie plemię Indian w Ameryce Północnej, liczące blisko 300 tys. osób. Zamieszkuje stany: Nowy Meksyk, Arizonę oraz Utah. Największe skupisko Indian Nawaho to rezerwat The Navajo Indian Reservation ze stolicą w Window Rock. Jego ogromny obszar zajmuje powierzchnię ponad 70 tys. km2. [43] No dogs and Indians – (ang.) „Żadnych psów ani Indian” – napis często używany przez właścicieli sklepów i barów na Dzikim Zachodzie. Jeszcze w latach 70. i 80. XX w. można było spotkać tego typu zakazy w niektórych stanach.

244 [44] Bureau of Indian Affairs (BIA) – Biuro do spraw Indian. Amerykańska agencja rządowa powstała w 1824 r. jako część Departamentu Wojny. Głównym jej zadaniem było utrzymywanie relacji politycznych z poszczególnymi plemionami, a od drugiej połowy XIX w. kierowała polityką przymusowej asymilacji i nadzorowała rezerwaty. [45] Diné bizaad – język Nawaho, którym posługuje się obecnie ponad 100 tys. osób. Jest to najczęściej używany język tubylczy w Ameryce Północnej. W trakcie II wojny światowej kilkuset Nawaho służyło w US Army w charakterze radiotelegrafistów, używając własnego języka zamiast wojskowych szyfrów. Diné bizaad nie został spisany, wiele słów ma kilka różnych znaczeń, w zależności od wymowy. Pasjonującą historię indiańskich szyfrantów z czasów II wojny światowej przeniósł na ekrany John Woo w filmie Szyfry wojny z 2002 roku (z główną rolą Nicolasa Cage’a). Nawaho, choć najliczniejsi w grupie amerykańskich szyfrantów, nie byli jedynymi Indianami w tym gronie. Było też kilkudziesięciu Komanczów oraz Mohawków. Ostatni szyfrant Louis Levi Oakes z plemienia Mohawk zmarł 28 maja 2019 roku. [46] LZ 127 Graf Zeppelin – model sterowca o długości 236,6 m i średnicy 30,5 m, pojemności 105 tys. m³, masie własnej 58 tys. kg. Napędzany 5 silnikami Maybacha o mocy 388 kW (530 KM) każdy. Sterowiec rozwijał prędkość maksymalną 128 km/h, przy zasięgu do 10 tys. km i 20 pasażerach oraz 40 członkach załogi. [47] Faktoria – osada handlowa, z reguły ufortyfikowana, zakładana przez Europejczyków i Amerykanów na obszarach kolonizowanych w celu handlu wymiennego z tubylcami. W Ameryce Północnej największa sieć faktorii handlowych, istniejąca do tej pory, należy do Hudson’s Bay Company (Kompanii Zatoki Hudsona), założonej w 1673 roku. W szczytowym momencie swojej potęgi Kompania administrowała ponad połową obszarów współczesnej Kanady.

245 Dziś jest właścicielem sieci galerii handlowych na terenie Kanady. [48] Kanadyjska Królewska Policja Konna (ang. Royal Canadian Mounted Police). Formacja policyjna powołana ustawą parlamentarną 23 maja 1873 roku. Współcześnie na obszarze Jukonu i Terytorium Północno-Zachodniego operują odpowiednio dywizje M i G. [49] Indianie Athabasca, Atabaskowie – (ang. Athabasca Indians, Athapasca Indians) – grupa plemion Ameryki Północnej posługujących się językami atabaskańskimi. Zamieszkują kilka odrębnych części kontynentu: północno-zachodnia Kanada i Alaska (używają 31 języków Atabasków Północnych), Oregon i Kalifornia (7 języków Atabasków Zachodniego Wybrzeża), południowo-zachodnie Stany Zjednoczone i północny Meksyk (7 języków Atabasków Południowych, w tym język Nawaho). [50] Zorza polarna (Aurora borealis) – zjawisko świetlne obserwowane na niebie w górnych warstwach atmosfery, na obszarach polarnych w pobliżu biegunów magnetycznych planety. [51] Dawson City – miasto w północnej Kanadzie na Terytorium Jukonu. Nazwę zawdzięcza kanadyjskiemu geologowi George’owi Dawsonowi, który w 1897 r. zbadał i opisał te ziemie. Kiedy w 1896 r., w pobliżu przepływającej nieopodal rzeki Klondike, rozpoczęła się gorączka złota, miasto liczyło blisko 40 tys. mieszkańców. Po jej zakończeniu liczba ludności spadła do około 5 tys. Do 1952 r. Dawson City było siedzibą władz Terytorium Jukonu. Obecnie liczy niespełna 1,5 tys. mieszkańców. [52] Mila – jednostka długości używana głównie w krajach anglosaskich. Jedna mila angielska to 1,609 km.

246 [53] Celownik optyczny – pierwsze takie przyrządy pojawiły się pod koniec XIX w., a na szeroką skalę zostały wprowadzone do użytku strzelców wyborowych podczas I wojny światowej. [54] Szpital Dzieciątka Jezus w Warszawie – jego początki sięgają roku 1732, a od 1901 r. zajmuje kompleks budynków przy ul. Lindleya na warszawskiej Ochocie. Pierwotnie placówka była pod nadzorem księży misjonarzy; od pierwszych lat XX w. zarówno opieką nad chorymi, jak i sprawami administracyjnymi zajmowały się siostry szarytki. [55] Stefan Jarosz (1903–1958) – polski podróżnik i geograf. W latach 1927–1938 uczestnik kilku wypraw badawczych do Ameryki Północnej. Badacz zachodniego wybrzeża Alaski. Wykładowca uniwersytetów w Poznaniu i Warszawie. Autor przeniósł postać Stefana Jarosza o kilkanaście lat wstecz. [56] Tlingit – nazwa własna Lingit oznaczająca „ludzi” – plemię Indian północnoamerykańskich zamieszkujących południowo- wschodnią Alaskę oraz Wyspy Aleksandra. [57] Stefan Jarosz nigdy nie zdobył szczytu Denali. Dotarł jednak do samego podnóża tego masywu. Najbardziej spektakularnym jego osiągnięciem wspinaczkowym było samotne zdobycie 22 lipca 1928 r. Mount Rainier (4391 m n.p.m.) leżącego w Górach Kaskadowych. [58] W rzeczywistości Włodzimierz Krzyżanowski w 1873 r. był urzędnikiem federalnym; miał za zadanie zbadać doniesienia o nielegalnych transakcjach przeprowadzanych na Terytorium Alaski. Legenda o „polskim gubernatorze Alaski” tak bardzo utrwaliła się w świadomości Polonii amerykańskiej, że w 2002 r. w trakcie uroczystości wręczania przez ambasadę polską w USA honorowego odznaczenia ówczesnemu gubernatorowi Alaski, Frankowi Murkowskiemu (amerykańskiemu politykowi polskiego pochodzenia), ambasador przypomniał postać „gubernatora Krzyżanowskiego”. Uznano to za dyplomatyczną

247 niezręczność. Więcej informacji o Włodzimierzu Krzyżanowskim i innych Polakach na Alasce znajdzie czytelnik w rozdziale Tajemnice skrywane w lodzie. [59] Więcej informacji dotyczących Północno-Zachodniej Policji Konnej znajdzie czytelnik w rozdziale Na Jukonie. [60] Lucky Place (ang.) – Szczęśliwe Miejsce. [61] Fairbanks – miasto na Alasce założone w 1902 r. przez poszukiwaczy złota; leży nad rzeką Chena (dopływem Tanany). Na początku XXI w. liczyło ponad 30 tys. mieszkańców. [62] Tanana – rzeka na Alasce długości 960 km, łącząca się z Jukonem na wysokości miasteczka o tej samej nazwie. [63] Speed (ang.) – szybki. [64] Psy w zaprzęgu mają określone pozycje: lead – przodownik sfory, na przedzie zaprzęgu, swing – pozycja tuż za liderem (najczęściej przygotowująca do objęcia funkcji lidera), team – pozycja w środku sfory oraz wheel – na końcu zaprzęgu (na tej pozycji biegną najsilniejsze osobniki). Historia psich zaprzęgów jest nierozerwalnie spleciona z historią nie tylko północnych części Ameryki Północnej, ale również z obszarami Czukotki, Jakucji i innych części północnej Syberii. W Ameryce Północnej zimowe psie zaprzęgi były powszechnie użytkowane przez Indian od granicy Wielkich Jezior aż po Alaskę i tereny na północny wschód od Zatoki Hudsona. [65] Whitehorse – miasto w północno-zachodniej Kanadzie założone w trakcie alaskańskiej gorączki złota. Od 1952 r. stolica Terytorium Jukonu. [66] Jukon (ang. Yukon River) – rzeka o długości 3185 km; uchodzi do Morza Beringa, przepływa zarówno przez terytorium Kanady, jak i USA. [67] Fortymile River długości niespełna 100 km jest lewobrzeżnym dopływem Jukonu.

248 [68] Tanana ma długość 960 km. [69] Grizzly, niedźwiedź szary (Ursus arctos horribilis) – podgatunek niedźwiedzia brunatnego, występuje na północno- zachodnich obszarach Ameryki Północnej. [70] Udokumentowane odkrycie Ameryki Północnej dla Europy miało miejsce w 1497 r., kiedy to John Cabot (właśc. Giovanni Caboto, Wenecjanin) dopłynął do kontynentu. 5 lat wcześniej Krzysztof Kolumb dotarł do jednej z wysp Salwadoru i to właśnie rok 1492 uznaje się za datę odkrycia dla Europy Ameryki. Pewne jest jednak to, że kilkaset lat wcześniej wschodnie brzegi Ameryki Północnej były czasowo zamieszkiwane przez europejskich wikingów. Pierwsza osada angielska, Roanoke, powstała w 1585 roku. Nie przetrwała jednak zbyt długo, a jej mieszkańcy zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Część prawdopodobnie zmarła w wyniku chorób, reszta zasymilowała się z ludnością indiańską. W 1607 r. na terenie Wirginii założono z powodzeniem osadę Jamestown. Początek stałej francuskiej obecności w Ameryce Północnej datuje się na lata 30. XVI w. – przyczyniły się do tego wyprawy Jacques’a Cartiera, penetrującego Nową Fundlandię oraz ujście rzeki Świętego Wawrzyńca. Szczytowy okres kolonizacji francuskiej nastąpił w XVII w. i łączy się z postacią Samuela de Champlaina i założeniem w 1608 r. miasta Quebec. [71] Mowa tu przede wszystkim o wojnie francusko-indiańskiej, zwanej też wojną z Francuzami i Indianami (ang. French and Indian War, fr. Guerre de la Conquête). Był to końcowy etap wcześniejszych wojen toczonych głównie w Europie, których elementem była dominacja w Ameryce Północnej. Rozpoczął się 1754 r., a zakończył zawarciem korzystnego dla Brytyjczyków pokoju paryskiego w 1763 r. – w jego wyniku Francja oficjalnie straciła swoje posiadłości w Ameryce Północnej. Wojna Francuzów i Indian przeciwko Koronie Brytyjskiej dała

249 bezpośredni impuls do wojny niepodległościowej i powstania Stanów Zjednoczonych. [72] Kri – jedna z liczniejszych wspólnot plemiennych, żyjących zarówno w północnej części USA, jak i części prowincji Kanady. Nazwa wywodzi się z języka francuskiego – Kristinaux (franc. Cri; ang. Cree). W XIX w. Kri zostali zdziesiątkowani przez epidemię ospy. Według jednej z hipotez rozpoczęła się ona od sprzedaży Kri koców celowo zainfekowanych przez Amerykanów. W 1869 r. część Kri wzięła udział w powstaniu Metysów nad rzeką Red River pod przewodnictwem Luisa Riela. [73] – prywatny uniwersytet założony w 1831 r. w Middletown w amerykańskim stanie . [74] Luis „David” Riel (1844–1885) – przywódca rebelii Metysów nad Rzeką Czerwoną. [75] Jeden z profetycznych ruchów indiańskich, zapoczątkowany przez szamana z plemienia Pajutów Wovoka około 1889 r. w środkowej, zachodniej i południowej części Stanów Zjednoczonych. Ruch Tańca Ducha miał pokojowy charakter i zapowiadał nadejście indiańskiego mesjasza, który przywróci tradycyjny sposób życia Indian. Był radykalnie zwalczany przez wojsko i administrację USA, aż do całkowitej likwidacji w 1890 r. podczas masakry nad Wounded Knee. [76] Masakra nad Wounded Knee (29 grudnia 1890 r.) – ostatnie zbrojne starcie Indian północnoamerykańskich z wojskami USA. Zginął wówczas wódz jednej z grup Lakotów, Wielka Stopa. Starcie określa się terminem masakry głównie z uwagi na przebieg, dysproporcję sił oraz liczbę zabitych i rannych Indian. [77] James Fenimor Cooper (1789–1851) – amerykański pisarz. Autor m.in. cyklu powieści obrazujących życie Indian i osadników. Do najbardziej znanych jego dzieł należy pięcioksiąg o przygodach Sokolego Oka (Pogromca zwierząt, Ostatni Mohikanin).

250 [78] Bitwa pod Little Big Horn rozegrała się 25 czerwca 1876 r. pomiędzy 7. Pułkiem Kawalerii Armii Stanów Zjednoczonych dowodzonym przez ppłk. George’a A. Custera a połączonymi siłami Teton Lakotów pod wodzą Siedzącego Byka i Szalonego Konia. Zakończyła się zwycięstwem Indian i śmiercią wszystkich żołnierzy dowodzonych bezpośrednio przez Custera, to jest 221 kawalerzystów. [79] Nowicki nie mijał się z prawdą. Począwszy od uzyskania niepodległości 1 stycznia 1804 r. oraz po odłączeniu się Dominikany w roku 1844 Haiti wstrząsane było licznymi przewrotami wojskowymi, politycznymi. W kraju szerzyła się korupcja, anarchia i nepotyzm. W 1915 r. pod pretekstem zabezpieczenia długów Haiti względem Stanów Zjednoczonych na wyspie wylądowała karna ekspedycja, poddając ją amerykańskiej okupacji aż do roku 1934. Po wycofaniu się USA z Haiti na wyspie ponownie zapanował chaos i nastąpił upadek gospodarczy trwający do czasów współczesnych. W drugiej dekadzie XXI wieku Haiti jest najbiedniejszym krajem obu Ameryk. [80] Robinson Crusoe – bohater powieści przygodowych Daniela Defoe z 1719 i 1720 r., który jako rozbitek spędził wiele lat na bezludnej wyspie. [81] Spotkanie z grizzly opisane zostało w tomie Tomek na wojennej ścieżce. [82] Mon Seigneur Rigaud, Fairbanks est en avance (fr.) – Panie Rigaud, przed nami Fairbanks; Merveilleux, merci – cudownie, dziękuję. [83] Saloon (ang.) – bar z wyszynkiem typowy dla Dzikiego Zachodu. [84] Kosarefsky River – rzeka Kosarzewskiego, dopływ Jukonu. [85] Maurycy August Beniowski, właśc. Móric Benyovszky (1746– 1786) – podróżnik, odkrywca i żołnierz. Urodził się w rodzinie

251 węgiersko-słowackiej, ale sam zawsze podkreślał, że jest Polakiem. Zginął na Madagaskarze w trakcie potyczki z wojskami francuskimi nad zatoką Antongila. [86] Rosyjsko-Amerykańska Kompania Handlowa (Rosyjskie Towarzystwo Handlowe) – działająca w latach 1799–1867 organizacja powołana na wzór Hudson’s Bay Company, z siedzibą w Irkucku, a następnie w Petersburgu. Kompania z upoważnienia cara administrowała posiadłościami rosyjskiej części w Ameryce Północnej. Rozwiązano ją po sprzedaży Alaski Stanom Zjednoczonym. [87] Henryk Czeczott (1875–1928) – polski inżynier, profesor górnictwa, uczestnik wielu ekspedycji poszukiwawczych na terenie Rosji, Mongolii i Chin, w których wyniku odkryto cenne złoża surowców kopalnych. [88] Karol Bohdanowicz (1864–1947) – polski geolog, górnik, geograf i podróżnik; wybitny badacz Azji; m.in. kierował ekspedycją poszukującą złota na Półwyspie Czukockim i Kamczatce. [89] Józef Morozewicz (1865–1941) – polski mineralog i petrograf; uczestnik wielu wypraw badawczych, członek Polskiej Akademii Umiejętności; autor licznych prac eksperymentalnych nad syntezą skał i minerałów. [90] Kazimierz Grochowski (1873–1937) – polski inżynier górnictwa, geolog, podróżnik, uczestnik naukowych ekspedycji badawczych, m.in. na Alasce, Sachalinie, Syberii. [91] Eugeniusz Romer (1871–1954) – polski geograf, geolog i podróżnik; twórca nowoczesnej polskiej kartografii. [92] Jack London (1876–1916) – amerykański pisarz, autor m.in. takich powieści jak Zew krwi czy Biały Kieł. [93] Fryderyk Schwatka (1849–1892) – amerykański oficer polskiego pochodzenia, lekarz i badacz polarny, odkrywca Alaski i Arktyki.

252 [94] John Franklin (1786–1847) – brytyjski oficer, żeglarz i badacz Arktyki. [95] Paweł Edmund Strzelecki (1797–1873) – polski podróżnik, geograf i geolog, wybitny badacz Australii. [96] Państwo istniejące na Sardynii do zjednoczenia Włoch w 1861 roku. [97] Powstanie styczniowe miało miejsce głównie w zaborze rosyjskim, czyli w Królestwie Polskim w latach 1863–1864. [98] William Henry Seward (1801–1872) – amerykański prawnik i polityk. [99] Alfons Aleksander Koziełł-Poklewski (1891–1962) – dyplomata rosyjski, później polski, przemysłowiec. [100] Alfons Koziełł-Poklewski (1809–1890) – polski przemysłowiec, filantrop. Jeden z najbardziej wpływowych i najbogatszych ludzi na Syberii w XIX wieku. [101] W rzeczywistości ślub Alfonsa Aleksandra Koziełł- Poklewskiego z Zoją de Stoeckl odbył się w 1919 r. w Londynie. Zoja była damą na dworze księżnej Kentu Mariny i wychowawczynią jej dzieci. Świadkami na ślubie byli książę Dymitr Romanow (jeden z zabójców Rasputina) oraz hrabia Józef Alfred Potocki. [102] Przygody Tomka i Sally w Papui znajdzie czytelnik w tomie Tomek wśród łowców głów. [103] Othenio Abe (1875–1946) – austriacki biolog i paleontolog, twórca podstaw paleobiologii. [104] W 2016 r. na Wyspie Świętego Pawła (Alaska) na Morzu Beringa badacze z Uniwersytetu w Fairbanks odnaleźli szczątki mamutów. Dzięki precyzyjnym badaniom izotopowym ustalono, iż przyczyną zagłady populacji był długotrwały okres suszy. Dowiedziono również, że w tym rejonie ssaki te wyginęły znacznie później niż na innych obszarach Ziemi. Do chwili tego

253 odkrycia badacze powszechnie sądzili, że mamuty wymarły około 15 tysięcy lat temu, znaleziska z Wyspy Świętego Pawła wskazują, że stało się to niemal 10 tysięcy lat później. [105] Chulitna – rzeka o długości nieco ponad 100 km w południowej części Alaski, na wschód od masywu Denali (McKinley); jest dopływem Sustiny. [106] Język znaków, mowa znaków (ang. Indian Sign Language) – uniwersalny język migowy Indian północnoamerykańskich, umożliwiający swobodną komunikację pomiędzy plemionami. W latach 1876 i 1877 w trakcie wojny z Dakotami (Sioux) kapitan armii amerykańskiej William Philo Clark na podstawie obserwacji kilku plemion Wielkich Równin opisał język znaków w książce pod tytułem The Indian Sign Language. [107] O przygodach Tomka w Tybecie może czytelnik przeczytać w tomie pod tytułem Tomek na tropach yeti. [108] Remington – szybkostrzelny karabin produkowany przez firmę amerykańską (dziś koncern zbrojeniowy Remington Arms), założoną w 1818 r. przez Eliphaleta Remingtona, znaną także jako producent maszyn do szycia i do pisania. [109] Ochra – rodzaj zwietrzeliny skał i iłów bogatych w związki żelaza. W różnych kulturach wykorzystywana jako naturalny barwnik. W tym wypadku chodzi o ochrę molibdenową mającą czarny odcień. [110] Hotel Bristol w Warszawie powstał na początku XX w. na zlecenie spółki, której współwłaścicielem – obok Stanisława Roszkowskiego i Edmunda Zaremby – był Ignacy Paderewski. Oficjalne otwarcie odbyło się 19 listopada 1901 roku. [111] Indianie Ameryki Północnej w zależności od środowiska naturalnego, w którym żyli, stosowali różnorodne rozwiązania przy budowie domostw i całych osad. Na przykład Indianie z okolic Wielkich Jezior zakładali warowne osady złożone z ziemianek wzmocnionych drewnem. W okresie letnim

254 w trakcie wędrówek używali lekkich i doraźnie konstruowanych półkolistych szałasów zwanych wigwamami. Indianie Wielkich Równin używali przenośnych namiotów zwanych tipi. Samo słowo pochodzące z języka Teton Lakotów oznacza „dom”. Indianie z południa, zwłaszcza mający kontakty kulturowe z Meksykiem, mieszkali w skalnych osadach zwanych pueblami. U Tlingitów w zakresie budownictwa można znaleźć wiele podobieństw z Irokezami z okolic Wielkich Jezior i rzeki św. Wawrzyńca. Budowali oni tzw. long houses, czyli długie domy. [112] Tlingici śródlądowi (Inland Tlingit) – zamieszkują głównie południowo-zachodnią część Alaski. Poza nimi historycznie należy wskazać również na Coastal Tlingit, których najczęściej można spotkać na Zachodnim Wybrzeżu. Współcześnie terytorium Tlingitów na Alasce nie jest ograniczone do określonych rezerwatów, w przeciwieństwie do większości plemion w 48 innych stanach USA. [113] Nadzieje Sally nie okazały się płonne. Dopiero w 1942 r. otwarto Alaska Highway, będącą częścią Drogi Panamerykańskiej, która łączy południe Ameryki Południowej z północą Ameryki Północnej. [114] Tlingici, podobnie jak większość Irokezów tworzących w XVII i XVIII w. Ligę Sześciu Narodów Irokeskich, przyjmowali matrylinearny system pokrewieństwa (w którym dziecko włączane jest do rodu matki). Wpływał on na częściowo matriarchalny system społeczny włączający kobiety do procesów decyzyjnych. [115] Indianie północnoamerykańscy poza włosami na głowie pozbywali się całkowicie owłosienia, uważając je za nieczyste. Włosy po usunięciu można było wyłącznie zakopać; nie można było ich spalić z uwagi na to, że sam rytuał palenia wiązał się ze składaniem ofiary i był zarezerwowany na szczególne okazje.

255 Nie można było, ot tak, palić czegokolwiek, bo to oznaczałoby świętokradztwo. [116] W rzeczywistości rola aankháawu ograniczała się bardziej do funkcji administracyjnej, jednakże od formy i pozycji wypracowanej w trakcie jej sprawowania zależało, czy faktycznie uznawano go za realnego przywódcę klanu. [117] Charlie Jones był szóstym w kolejności wodzem Tlingitów nazywanych Shakes Chief VI. Nie jest jasne, w którym roku przyszedł na świat, lecz jego przywództwo datuje się na lata 1916–1944 (pewna data śmierci). Charlie Jones został aresztowany za udział w wyborach prezydenckich w 1922 roku. Władze amerykańskie potraktowały ten akt jako wrogi USA z uwagi na to, iż rdzenna ludność do roku 1924 nie była uznawana za obywateli Stanów Zjednoczonych. Autor, umieszczając w swej powieści tę postać jako wodza, nieco przesunął w czasie początek jego przywództwa. [118] Русские здесь! (Russkiye zdes’!) – Rosjanie są tutaj! [119] Potlacz – uroczyste zebranie plemienne, ceremonia charakterystyczna dla Indian północno-zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej. Sam termin potlacz w dialekcie Chinook oznacza dar i był stosowany nie tylko w zwykłej wymianie handlowej, ale również przy okazji rytuałów pogrzebowych. Według antropologa Franza Boasa potlacz stanowił integralną część organizacji społecznej i był wyrazem poczucia wspólnoty i gościnności. [120] Gitxsan – rdzenni mieszkańcy Kanady, żyjący na terenie Kolumbii Brytyjskiej blisko spokrewnieni językowo z Indianami Tsimshianic; tą nazwą określa się także rytualny taniec charakterystyczny dla ludów Alaski i wybrzeża północno- zachodniego. [121] Wilmowski się nie mylił. Chodzi tutaj o tak zwany pancerz Tlingit, często błędnie nazywany kamizelką kuloodporną Tlingit,

256 wykonany z chińskich monet, które były sprowadzane przez rosyjskich kupców z Qing w Chinach między XVII a XVIII wiekiem. Tlingici wchodzili w ich posiadanie w zamian za skóry i futra. Chińskie monety używane do wyrobu pancerzy pochodzą z dynastii Qing i są opatrzone inskrypcjami cesarzy: Shunzhi, Kangxi oraz Yongzheng. [122] Na terenie Alaski znajduje się 13 czynnych, częściowo czynnych lub wygasłych wulkanów. Najwyższy z nich, Mount Bona, wysokości 5005 m n.p.m., znajduje się w Górach Świętego Eliasza i jest czwartym co do wielkości wulkanem w Ameryce Północnej. [123] Wielka Synagoga w Warszawie – oddana do użytku 26 września 1878 r. w święto Rosz Haszana, czyli żydowski Nowy Rok. Wysadzona na rozkaz generała SS Jürgena Stroopa 16 maja 1943 r.; był to ostatni akt likwidacji pozostałości warszawskiego getta. Po II wojnie światowej na miejscu świątyni stanął wieżowiec – prace rozpoczęte w latach 60. XX w., z długimi przerwami trwały do 1991 roku. Legenda miejska głosi, że to przez klątwę rabinów, która została zdjęta dopiero po przemianach ustrojowych w Polsce w 1990 roku. Obecnie budynek nazywany jest Błękitnym Wieżowcem. [124] Izaak Cylkow (1841–1908) – pierwszy rabin Wielkiej Synagogi w Warszawie. Tłumacz Biblii z języka hebrajskiego na polski. W trakcie przemówienia inaugurującego działalność największej żydowskiej świątyni (26.09.1878 r.) wygłosił, wbrew zakazowi, po polsku kazanie o wzajemnym szacunku i tolerancji między religiami. Moment ten uznawany jest za przełomowy dla żydowskiej społeczności stolicy. [125] Sustina – rzeka o długości 504 km przepływająca przez Alaskę. Wypływa z gór Alaska i uchodzi do Zatoki Cooka. [126] Karibu, renifer tundrowy (Rangifer tarandus caribou) – duży ssak z rodziny jeleniowatych. Zamieszkuje Amerykę Północną,

257 Europę oraz Azję. Wyróżnia się kilkanaście jego podgatunków, w tym kilka już wymarłych (np. R. tarandus dawsoni – renifer wyspowy). [127] Rosomak (Gulo gulo) – gatunek drapieżnego ssaka z rodziny łasicowatych. Jest to najsłabiej poznany gatunek dużego drapieżnika lądowego. [128] Niedźwiedź polarny (Ursus maritimus) – duży drapieżny ssak zamieszkujący Arktykę (zwany też niedźwiedziem białym lub morskim). W drodze ewolucji gatunek ten przystosował się do życia zarówno na lądzie, w wodzie, jak i na lodzie. Zamieszkuje obszar Arktyki, północne krańce Stanów Zjednoczonych (w tym Alaskę). Odnotowywano przypadki występowania niedźwiedzia polarnego także w okolicach Zatoki Jamesa w Kanadzie. [129] Piotr Kuźmicz Krienicyn (1728–1770) – rosyjski podróżnik i oficer marynarki wojennej carskiej Rosji. Eksplorator i odkrywca dla Rosji części Alaski i Wysp Aleuckich. [130] Grigorij Iwanowicz Szelichow (1747–1795) – rosyjski geograf, żeglarz i handlarz futrami. Założyciel Zjednoczonej Amerykańskiej Kompanii, z której powstała Kompania Rosyjsko-Amerykańska. [131] Aleksander Andriejewicz Baranow (1746–1819) – rosyjski kupiec i kolonizator Alaski. [132] Nikołaj Piotrowicz Riezanow (1764–1807) – rosyjski arystokrata, zwolennik kolonizacji Kalifornii i Alaski. Twórca rzeczywistej potęgi Rosyjsko-Amerykańskiej Kompanii Handlowej. [133] Miasto od czasów przejęcia Alaski przez USA nazywa się Sitka i do 1906 roku było stolicą Alaski. [134] Qimuqsunq w języku yupik – używanym przez Inuitów alaskańskich –oznacza zaspę śnieżną. [135] Inuitów nie należy mylić z Innu, grupą plemion indiańskich z prowincji Quebec i Labrador.

258 [136] Wizja Jurija Iwanowicza Czernego nie była pozbawiona podstaw. Alaska dopiero w roku 1912, czyli w czasie wyprawy Tomka, stała się zorganizowanym terytorium z zalążkiem administracji (Terytorium Alaski), zaś pełnoprawnym stanem została dopiero w roku 1959. [137] Wojny burskie (1880–1881 oraz 1899–1902) – prowadzone na południu Afryki przeciwko imperium brytyjskiemu przez Burów będących potomkami kolonizatorów z różnych części Europy. Zakończyły się ugodą i powstaniem nowego państwa z szeroką autonomią miejscowej, białej ludności. W konsekwencji ugoda podporządkowywała jednak republiki burskie zwierzchności Brytyjczyków. [138] Praszczaj (ros. Прощай) – żegnaj. [139] Sołdaty – (z ros. Солдаты) – żołnierze. [140] Czarna Sotnia (ros. Чёрная Cотня) – nacjonalistyczny i ksenofobiczny ruch polityczny, który powstał w carskiej Rosji po rewolucji w roku 1905. [141] Wojna rosyjsko-japońska (1904–1905) – konflikt zbrojny o panowanie na Dalekim Wschodzie; wojska carskie poniosły dotkliwą klęskę w starciu z niedoświadczoną i dość nieliczną armią Japonii. [142] Ochrana (ros. Отделение по охранению порядка и общественной безопасности) – oddział ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego; carska tajna policja polityczna, powołana formalnie w 1866 r. w Petersburgu przez cara Aleksandra II, zlikwidowana po rewolucji październikowej w 1917 roku. [143] Thomas Woodrow Wilson (1856–1924) – 28. prezydent Stanów Zjednoczonych w dwóch kadencjach: 1913–1917 oraz 1917–1921. Wydatnie przyczynił się do uznania niepodległości Polski po I wojnie światowej. Przeciwnik rewolucji bolszewickiej

259 w Rosji oraz zwolennik militarnej interwencji w trakcie wojny domowej w Rosji (1917–1923). [144] Anchorage – największe miasto Alaski, założone w 1914 r.; w XXI w. liczy blisko 300 tys. mieszkańców, stanowiących 40% całej ludności stanu. [145] Anchorage (ang.) – zakotwiczenie, zamocowanie, miejsce zacumowania. [146] Nowicki natrafił na Sobór Zmartwychwstania Pańskiego wzniesiony na wyspie Kodiak w 1794 r. przez prawosławnych mnichów z monasteru na wyspie Wałaam niedaleko Petersburga. W świątyni są przechowywane relikwie świętego Hermana z Alaski, zaś samo miejsce jest głównym celem pielgrzymek amerykańskich wyznawców prawosławia. [147] Aleuci – ogólna nazwa rdzennych mieszkańców Wysp Aleuckich, Alaski oraz Wysp Komandorskich, posługujących się językiem z rodziny języków eskimo-aleuckich. Aleuci są blisko spokrewnieni z Inuitami, choć wyraźnie się od nich odróżniają choćby w kwestiach wiary – w wyniku kolonizacji rosyjskiej główną wyznawaną religią jest u nich prawosławie z elementami lokalnych, przedchrześcijańskich wierzeń. [148] W rzeczywistości wulkan Novarupta, znajdujący się 160 km na północny zachód od Kodiak, wybuchł 6 czerwca 1912 r., a erupcja trwała dwa kolejne dni. Był to największy wybuch tego wulkanu w XX wieku.

260 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA ul. Sienna 73 00-833 Warszawa tel. +4822 6211775 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz

261

262

Śmiertelna ucieczka U wrót Alaski W Juneau Na północ! Dawson Na Jukonie Tajemnica skrywana w lodzie Chata pełna trupów Dolina totemów W pułapce płomieni Wśród Inuitów Ostateczna rozgrywka Na Wyspach Aleuckich W nieznane

263