Aby Rozpocząć Lekturę, Kliknij Na Taki Przycisk , Który Da Ci Pełny Dostęp Do Spisu Treści Książki
Total Page:16
File Type:pdf, Size:1020Kb
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. BOHDAN TOMASZEWSKI PRZEŻYJMY TO JESZCZE RAZ 1 Widzę Murakoso (zamiast wstępu) Masz, Czytelniku, dopiero 18 lat. Nie było Cię na świecie, kiedy Wojtek Fortuna skoczył na nartach w Sapporo tak daleko, że zdobył złoty medal olimpijski. Jeśli masz 20 lat, to urodziłeś się w tym samym roku, kiedy Wojtek Woyda jako niezrównany florecista na Igrzyskach w Monachium wywalczył nie jeden, ale aż dwa złote medale. Czy wiecie, młodzi Czytelnicy, kto to był Janusz Sidło, zwany „Łokietkiem”? A „Złota Ela”? Kto to był pan Zbyszek, który pokonał słynnego króla nokautów, Pappa? Jakiej narodowości był Papp? A „Czeska Lokomotywa”, „Czarna Gazela”, „Biały Anioł”? Pamiętam dobrze te postacie oraz ich wyczyny. To wszystko ludzie, z którymi miałem szczęście przeżywać ich walki na arenach wielu Olimpiad jako sprawozdawca radia, prasy, czasem telewizji. To tylko niektórzy z dawnych, wielkich olimpijczyków. Oni na ringu, bieżni lub skoczni, na boisku piłkarskim albo planszy, ja w kabinie sprawozdawczej, umieszczonej daleko i wysoko, a jednocześnie razem z nimi – całym sercem, nie szczędząc gardła, bo czasem trzeba było wołać ze wszystkich sił: „Gdzie taśma?... – a zaraz potem „Złoty! złoty! złoty!” – Ale nie wszystkie chwile były radosne. Czasami przegrywali. Ich zmagania zapewne dobrze jeszcze pamiętają dorośli Czytelnicy, nie mówiąc o starszych. Te kartki może będą okazją powrotu do dawnych przeżyć. Niechaj doświadczeni kibice wybaczą, ale przedstawiam ten zbiór przede wszystkim z myślą o młodych, którzy znają głównie sport dzisiejszy – okresu Olimpiad w Calgary, Seulu, Albertville. Jeszcze większy poziom. Kolejne nowe rekordy. Oszałamiające kariery, również finansowe. Wzloty i upadki, spowodowane niekiedy użyciem sztucznego dopingu. Jest to inny sport, ale wyrósł z tego, który mnie wychował. Bez względu na różnice i przekształcenia – czasem poddawane krytyce i wzbudzające niepokój – sens rywalizacji sportowej był i pozostanie ten sam. Przekonujemy się najmocniej o tym właśnie podczas Olimpiad. Rozmyślnie jednak unikam tu ocen i szerszych analiz przemian zachodzących w dzisiejszym sporcie. Temu poświęciłem wiele miejsca w swoich poprzednich książkach. W tej pragnę przypomnieć przede wszystkim wydarzenia olimpijskie i bliskie mi postacie. Moje kontakty z Olimpiadami zaczęły się bardzo wcześnie. Trzeba sięgnąć aż do dzieciństwa. Coraz bardziej odległa i delikatna smuga wspomnień. Wyłania się pokój jadalny. Letni wieczór i twarze starszych braci, którzy żywo o czymś rozprawiają. Byli podnieceni i z czegoś bardzo dumni, a mówili o Ameryce i bieganiu. W ich nerwowych zdaniach i wykrzyknikach powtarzało się wciąż jedno nazwisko, wtedy najzupełniej mi obce: „Kusy!” Kusociński. Ta rozmowa toczyła się 1 sierpnia 1932 roku, następnego dnia po pewnym pamiętnym zdarzeniu. Janusz Kusociński zdobył na Igrzyskach w Los Angeles złoty medal w biegu na 10 2 kilometrów. W cztery lata później byłem już zagorzałym sportowcem. Kopałem piłkę w szkolnym klubie, biegałem na 60 metrów, co prawda dosyć kiepsko. Lecz rychło pochłonął mnie tenis i następne spotkanie z Olimpiadą, już bardziej bezpośrednie i bez porównania bogatsze, przypadło na lato 1936 roku. W Milanówku pod Warszawą odbywał się turniej tenisowy, w którym brałem udział jako młodzik warszawskiej „Legii”. Graliśmy akurat ważny mecz, gdy ktoś przybiegł, wołając: „W radio idzie transmisja z Berlina. Z naszym Nojim coś niedobrze!” Przerwaliśmy rozgrywkę i wszyscy zawodnicy wraz z widzami pobiegli do domku klubowego, gdzie na werandzie gadało radio. Odbywał się olimpijski bieg na 10 km z udziałem głośnego wówczas Polaka Józefa Noji. Niestety, osłabł w połowie dystansu i zaczął pozostawać w tyle. Do dziś mam w uszach głos naszego sprawozdawcy. Jak wspaniale malował ten dramat! Grał nam na nerwach, cierpiał razem z nami, a potem, kiedy sprawa była już przegrana, skoncentrował uwagę na świetnej trójce Finów, której przeciwstawiał się tylko mały, czarnowłosy Japończyk. Nigdy nie widziałem Japończyka Murakoso na własne oczy, ale w czasie tamtej relacji zobaczyłem go. Widziałem czarną czuprynę i żółtą twarz wykrzywioną wysiłkiem, i skośne oczy przesłonięte mgłą, kiedy kończył bieg za trójką Finów. To chyba właśnie wtedy zakochałem się w Olimpiadzie i zrodziło się marzenie: być na Olimpiadzie, przeżywać to wszystko razem z nimi – nie tylko z Polakami – z olimpijczykami wszystkich krajów, bez względu na to, jakie barwy noszą, czy zwyciężają, czy zostają pokonani. I może także opowiadać tak, jak ten niewidzialny pan z radia. Pan Wojciech Trojanowski. Szczęśliwie się złożyło, że po latach udało mi się oglądać Igrzyska i opowiadać do mikrofonu o tym, jak walczą olimpijczycy. To była cudowna praca. Byłem nie tylko widzem czy kibicem własnej drużyny, ale pracując przy mikrofonie miałem uczucie, jakbym uczestniczył w walce zawodników. Stałem się jakby łącznikiem pomiędzy stadionem a wieloma ludźmi, oddalonymi nieraz o dziesiątki tysięcy kilometrów. Czasem miałem wrażenie, że jestem „przekaźnikiem” transmisji biegnącej w dwóch przeciwnych kierunkach – ze stadionu i walczących zawodników do słuchaczy. W jednym kierunku – fakty i szkic obrazu, a w drugim – uczucia i życzenia rodaków. Długo zastanawiałem się, czy powrócić piórem do dawnych wspomnień. Zadecydowała życzliwie zachęcająca propozycja P.T. Wydawnictwa, które uznało, że dawne moje książki i najrozmaitsze inne zapiski docierały do rąk Czytelników przed wielu laty. Teraz ci Czytelnicy mają dzieci i wnuki, które już niewiele albo prawie nic nie wiedzą o minionych epopejach olimpijskich. Niech więc będzie – lecz tylko o Igrzyskach Letnich. I bez nadmiaru wyników i zestawień statystycznych. Przeżyjmy to jeszcze raz. W chwili, kiedy oddaję ten zbiór wspomnień do druku – Olimpiada w Barcelonie jest kartą nie zapisaną. Jeszcze nie znamy zwycięzców i pokonanych. Jedno jest pewne – Barcelona to dalszy ciąg wędrówki symbolicznego znicza i, mimo całej odmienności dzisiejszego świata, dalszy ciąg nieustannych walk młodych ludzi o laury, zapoczątkowanych w Grecji u schyłku ubiegłego stulecia. 3 MELBOURNE Olimpiada 1956 roku 4 Moja pierwsza Olimpiada wypadła w bardzo trudnym czasie. Był pamiętny Październik 1956 roku. Gorączka przedolimpijska była niczym wobec ogromu napięcia politycznego, które nabrzmiewało w kraju. W Budapeszcie krwawe powstanie – wjechały tam obce czołgi. Wielkie i małe sprawy świata. Sportowcy i sprawozdawcy szykowali się do Olimpiady. Początkowo miało jechać dwóch reporterów z radia, później trzech, potem znowu dwóch. Moja kandydatura wisiała na włosku. Byli tacy, którzy nie chcieli, bym jechał, znalazł się jednak ktoś w Radiokomitecie, kto w debiutanta uwierzył. Po latach czekania, u schyłku poprzedniego roku, kiedy zaczęła się wyraźna odwilż, choć panowała zgodnie z kalendarzem zwyczajna zima, stałem się wreszcie pracownikiem Polskiego Radia. Oto fragmenty dawnych zapisów notowanych co pewien czas jesienią olimpijską 1956 roku. Wtorek, 6 listopada Paszport olimpijski oraz książeczkę z pieczątkami dwóch choler i jednej czarnej ospy mam w kieszeni marynarki, odebranej wczoraj od krawca. Nie mamy jeszcze dolarów. Okropny dzień! Dyrektor Komisji Dewizowej zatrzymuje pieniądze dla nas – dwóch sprawozdawców Polskiego Radia. Koledzy z prasy mają czeki od kilku dni. Prezes Polskiego Radia interweniuje dziś na wysokim szczeblu. Walizki nasze są już na lotnisku! Do odlotu tylko trzy godziny. Pieniędzy nie ma. Na dwie i pół godziny przed startem dochodzi do rozmowy, w której podobno brał udział premier. Zdaje się, że uratował nas w ostatniej chwili. Jesteśmy w hotelu „Warszawa”. Podają obiad. Nie mogę nic przełknąć. Żołądek pusty, w ustach gorzko od papierosów. Jedziemy autokarem na Okęcie. Lotnisko. Za szybą okna stoi wielki samolot. W poczekalni ścisk. Odjeżdżający mają koło siebie najbliższych. Krzyś wygląda nieźle. Wyrósł z palta. Gdy w drodze powrotnej będę wsiadał do samolotu, skończy akurat dwanaście lat. – Ile ma motorów, cztery czy sześć? – pyta, gdy mu się przyglądam. Robi się szaro. Motory już grają. Mój Boże, tak czekałem na tę chwilę, a teraz jestem smutny. Moja pierwsza Olimpiada! Dobrze, że Jurek też przyszedł. – Postaraj się jeszcze „ucieplić” to, co mówisz – radzi. – Pamiętaj, że kabina radiowa na stadionie to będzie twój dom. Siedzę w fotelu koło okna. Jest zupełnie ciemno. Moja trójka stoi na betonowej płycie tuż przy balustradzie. Kolega z Polskiej Agencji Prasowej wyciera potniejącą szybę. Jest zdenerwowany: w tłumie odprowadzających nie może teraz odszukać swojej dziewczyny. Warkot czterech motorów samolotu jest coraz głośniejszy. Jeszcze nie tak dawno liczyłem na palcach dni dzielące mnie od chwili odlotu. Teraz, kiedy start jest kwestią sekund, wiem, że już wkrótce zacznie się niecierpliwe wyczekiwanie powrotu do kraju, który opuszczam właśnie teraz na blisko dwa miesiące. Psiakrew! Jakże ten świat jest pozbawiony humoru! Nie pozwala cieszyć się sprawozdawcy sportowemu nawet z pierwszego wyjazdu na Olimpiadę. Patrzę na siedzącego obok trenera naszych szermierzy, majora Janosa Keveya, i robi mi się 5 wstyd, że jestem jeszcze smutniejszy od tego smutnego Węgra. Lecieliśmy do Melbourne via Amsterdam – Rzym – Chartum – Karaczi – Bangkok – Manila z jeszcze jednym postojem – tym razem w zupełnie zagubionym miejscu na globie ziemskim. Lecieliśmy wolno, bo nie było jeszcze samolotów odrzutowych, tylko turbośmigłowe. Nie będę powracał w tej książce do opisu bardzo ciekawej