Seria z pedalem..☺

ROCZNIK

DZIENNIK POKLADOWY AKTR „CYKLISTA” Rok 2003

TOM IV

Skryba: Michal Ksiazkiewicz

SPIS TRESCI ROCZNIKA 2003

4 STYCZNIA 2003 (SOBOTA)...... 7 Rajd Noworoczny Prezesa...... 7 8 STYCZNIA 2003 (sroda)...... 9 Zebranie...... 9 11 STYCZNIA 2003 (sobota)...... 10 Rajd...... 10 15 STYCZNIA 2003 (sroda)...... 11 Zebranie...... 11 18 STYCZNIA 2003 (sobota)...... 13 ROWEROWE BOJERY W NOTECKIM TRÓJKACIE BERMUDZKIM ...... 13 22 STYCZNIA 2003 (sroda)...... 18 Zebranie...... 18 25 STYCZNIA 2003 (sobota)...... 19 Cyklista kontratakuje czyli drugi najazd na Puszcze Notecka ...... 19 29 STYCZNIA 2003 ...... 22 Spotkanie na Groonwaldzkiej o godz. 18...... 22 1 LUTY 2003 (sobota) ...... 23 Groonwaldzka, godz. 10...... 23 NIEDZIELA, 2 LUTEGO 2003...... 24 Trzeci pod rzad rajd Cyklistów do Puszczy Noteckiej...... 24 SRODA, 5 LUTEGO 2003...... 26 Groonwaldzka, godz. 19...... 26 NIEDZIELA, 9 LUTEGO 2003...... 27 Kolejna Puszcza, tym razem Zielonka ...... 27 SRODA, 12 LUTEGO 2003...... 30 Zebranie...... 30 NIEDZIELA, 16 LUTEGO 2003...... 32 Krajkowo CHALLENGE 2 ...... 32 SRODA, 19 LUTEGO 2003...... 36 Zebranie...... 36 NIEDZIELA, 23 LUTEGO 2003...... 37 Rajd ekstremalnie bobslejowy...... 37 SRODA, 26 LUTEGO 2003...... 42 Zebranie...... 42 NIEDZIELA, 2 MARCA 2003 ...... 43 Rajd leserski w kierunku Puszczy Zielonki...... 43 SRODA, 5 MARCA 2003...... 44 Zebranie...... 44 SOBOTA, 8 MARCA 2003 ...... 45 Rajd plakatowy...... 45 NIEDZIELA, 9 MARCA 2003 ...... 46 Rajd (odwolany) ...... 46 SRODA, 12 MARCA 2003...... 47 Zebranie...... 47 NIEDZIELA, 16 MARCA 2003 ...... 48 Rajd do Agroekologicznego Parku Krajobrazowego...... 48 SRODA, 19 MARCA 2003...... 51 Zebranie...... 51 ROWEROWE POWITANIE WIOSNY...... 52 Dolina Baryczy, 21-23 marca 2003...... 52 Piatek, 21 marca 2003 ...... 52 Sobota, 22 marca 2003 ...... 57 Niedziela, 23 marca 2003 ...... 61 SRODA 26 MARCA 2003...... 65 Zebranie...... 65 SOBOTA, 29 MARCA 2003 ...... 66 Rajd do Chodziezy przez Sniezycowy Jar i wzgórze Gontyniec ...... 66 NIEDZIELA, 30 MARCA 2003 ...... 69 Leserski rajd do Kórnika...... 69 SRODA, 2 KWIETNIA 2003...... 71 Spotkanie opisuje Ewa Nowaczyk:...... 71 SOBOTA, 5 KWIETNIA 2003 ...... 72 Rajd do Tulec ...... 72 SRODA, 9 KWIETNIA 2003...... 74 Spotkanie Cyklisty...... 74 SOBOTA, 12 KWIETNIA 2003 ...... 75 Rajd nie do konca leserski...... 75 SRODA, 16 KWIETNIA 2003...... 77 Zebranie...... 77 WIELKA SOBOTA, 19 KWIETNIA 2003 ...... 78 WIELKI RAJD prowadzony przez Jacka: ...... 78 SRODA, 23 KWIETNIA 2003...... 79 Zebranie...... 79 NIEDZIELA, 27 KWIETNIA 2003 ...... 80 Leserski rajdzik dynamiczny i ekstremalny...... 80 SRODA 30 KWIETNIA - NIEDZIELA 4 MAJA 2003 ...... 82 Rajd majowy w Kotline Klodzka...... 82 Sroda, 30 kwietnia 2003 ...... 82 Czwartek, 1 maja 2003 ...... 87 Piatek, 2 maja 2003 ...... 88 Sobota, 3 maja 2003 ...... 95 Niedziela, 4 maja 2003 ...... 99 SRODA 30 KWIETNIA...... 102 Zebranie, z racji rajdu, zostalo odwolane ...... 102 SRODA, 7 MAJA 2003...... 103 Zebranie...... 103 NIEDZIELA, 11 MAJA 2003 ...... 104 Rajd leserski do Szamotul ...... 104 SRODA, 14 MAJA 2003...... 107 Zebranie...... 107 NIEDZIELA, 18 MAJA 2003 ...... 108 Przemecki Park Krajobrazowy...... 108 SRODA 21 MAJA 2003...... 110 Zebranie...... 110 SOBOTA 24 MAJA 2003 ...... 111 Pogon za Rektorem WSB i za ryba w Lednogórze ...... 111 SRODA 28 MAJA 2003...... 112 Zebranie...... 112 SOBOTA, 31 MAJA 2003 ...... 113 Rajd slubny...... 113 SRODA 4 CZERWCA 2003...... 116 Zebranie...... 116 NIEDZIELA, 8 CZERWCA 2003 ...... 117 Wladcy Pierscieni...... 117 SRODA, 11 CZERWCA 2003...... 122 Zebranie...... 122 SOBOTA, 14 CZERWCA 2003...... 123 Otwarcie poludniowego odcinka TTR-u...... 123 NIEDZIELA, 15 CZERWCA 2003 ...... 124 Rajd...... 124 SRODA 18 CZERWCA 2003...... 125 Zebranie...... 125 PIATEK 20 CZERWCA - NIEDZIELA 22 CZERWCA ...... 126 Rajd trzydniowy po TTR-S: Poznan – Siemianice...... 126 NIEDZIELA, 22 CZERWCA 2003 ...... 128 Rajd w okolice Lednogóry...... 128 PONIEDZIALEK 23 CZERWCA - NIEDZIELA 29 CZERWCA ...... 129 Rajd w Góry Orlickie i pogórze po stronie czeskiej...... 129 SRODA, 25 CZERWCA...... 141 Zebranie zostalo odwolane ...... 141 SRODA, 2 LIPCA...... 142 Zebranie...... 142 NIEDZIELA, 6 LIPCA ...... 143 Rajd czeresniowy do Zaniemysla...... 143 SRODA 9 LIPCA...... 144 Zebranie...... 144 12/13 LIPCA 2003 (SOBOTA/NIEDZIELA)...... 145 Nocnik ...... 145 SRODA, 17 LIPCA 2003...... 148 Spotkanie, godz. 19, Pod Groonvaldem oczywiscie...... 148 18-19-20 LIPCA 2003...... 149 Klawy rajd do Bornego Sulinowa ”Twój dzien, twoja woda!”...... 149 Piatek, 18 lipca 2003 ...... 149 Sobota, 19 lipca 2003 ...... 154 Niedziela, 20 lipca 2003 ...... 156 NIEDZIELA, 20 LIPCA ...... 158 Rajd po Rowerowym Pierscieniu wokól Poznania ...... 158 SRODA, 23 LIPCA...... 159 Zebranie...... 159 NIEDZIELA, 26 LIPCA ...... 160 Rajd po ringu poznanskim...... 160 SRODA, 30 LIPCA...... 161 Zebranie...... 161 SOBOTA, 2 SIERPNIA 2003 ...... 162 Rajd “lesersko rozwalamy sprzet...”...... 162 SRODA, 6 SIERPNIA 2003...... 164 Zebranie...... 164 SOBOTA, 9 SIERPNIA 2003 ...... 166 Rajd skapanych w sloncu i w wodzie ...... 166 SRODA, 13 SIERPNIA 2003...... 169 Zebranie...... 169 PIATEK, 15 SIERPNIA 2003...... 170 Rajd “wmordewind z turbodoladowaniem” po Zerkowsko - Czeszewskim Parku Krajobrazowym...... 170 SOBOTA, 16 SIERPNIA 2003 ...... 171 Rajd rekonwalescentów po WPN-ie...... 171 SRODA, 20 SIERPNIA 2003...... 172 Zebranie...... 172 NIEDZIELA, 24 SIERPNIA 2003...... 173 Rajd do Ksiaza Wielkopolskiego ...... 173 SRODA, 27 SIERPNIA 2003...... 175 Spotkanie ...... 175 NIEDZIELA, 31 SIERPNIA 2003...... 176 Rajd do Nowego Tomysla...... 176 SRODA, 3 WRZESNIA 2003...... 178 Zebranie...... 178 SOBOTA, 6 WRZESNIA 2003 ...... 179 Rajd lesny do Zlotowa...... 179 NIEDZIELA, 7 WRZESNIA 2003 ...... 182 Lusówko - Steszew...... 182 SRODA, 10 WRZESNIA...... 183 Zebranie...... 183 PIATEK, 12 WRZESNIA - SOBOTA, 13 WRZESNIA...... 184 Rajd dwudniowy po okolicach Dolska...... 184 SRODA, 17 WRZESNIA...... 185 Zebranie...... 185 SOBOTA, 20 WRZESNIA ...... 186 Rajd kanalowy...... 186 SRODA, 24 WRZESNIA...... 190 Zebranie...... 190 SOBOTA, 27 WRZESNIA ...... 191 Debogóra - MTB XC Michalki 2003 ...... 191 NIEDZIELA, 28 WRZESNIA ...... 192 Rajd do Ksiaza Wlkp. i Dolska ...... 192 SRODA, 1 PAZDZIERNIKA...... 193 Zebranie...... 193 NIEDZIELA, 5 PAZDZIERNIKA...... 194 Rajd po Puszczy Zielonce ...... 194 SRODA, 8 PAZDZIERNIKA...... 195 Zebranie...... 195 NIEDZIELA, 12 PAZDZIERNIKA...... 196 Zielony Rajd Inwenatryzacyjny ...... 196 SRODA, 15 PAZDZIERNIKA...... 198 Zebranie...... 198 PIATEK - NIEDZIELA, 17-19 PAZDZIERNIKA...... 199 Rajd po Szwajcarii Chodzieskiej i nie tylko...... 199 Piatek, 17 pazdziernika...... 199 Sobota, 18 pazdziernika...... 201 Niedziela, 19 pazdziernika ...... 202 SRODA, 22 PAZDZIERNIKA...... 204 Zebranie...... 204 NIEDZIELA, 26 PAZDZIERNIKA...... 205 Rajd do Wrzesni - Maciej S...... 205 SRODA, 29 PAZDZIERNIKA...... 206 Zebranie...... 206 NIEDZIELA, 2 LISTOPADA 2003...... 207 Wybitnie asfaltowy rajd poswiateczny...... 207 SRODA, 5 LISTOPADA ...... 208 Zebranie...... 208 SOBOTA, 8 LISTOPADA 2003...... 209 Rajd do Zielonki...... 209 SRODA, 12 LISTOPADA ...... 214 Zebranie...... 214 NIEDZIELA, 16 LISTOPADA 2003...... 215 Rajd w okolice Kosciana ...... 215 SRODA, 19 LISTOPADA ...... 218 Zebranie...... 218 SOBOTA, 22 LISTOPADA...... 219 Ekstremalnie pieszym szlakiem zielonym...... 219 SRODA, 26 LISTOPADA ...... 221 Zebranie...... 221 SOBOTA, 29 LISTOPADA...... 222 Andrzejki...... 222 SRODA, 3 GRUDNIA 2003 ...... 224 Zebranie...... 224 SRODA, 10 GRUDNIA ...... 225 Zebranie...... 225 NIEDZIELA, 14 GRUDNIA...... 226 Rajd leserski...... 226 SRODA, 17 GRUDNIA ...... 227 Klubowa Wigilia ...... 227 PONIEDZIALEK, 29 GRUDNIA 2003...... 228 - PIATEK, 2 STYCZNIA 2004...... 228 Rajd Sylwestrowy do Szwajcarii Chodzieskiej...... 228 29 grudnia 2003 (poniedzialek)...... 228 30 grudnia 2003 (wtorek) ...... 229 31 grudnia 2003 (sroda)...... 230 1 stycznia 2004 (czwartek)...... 231 2 stycznia 2004 (piatek)...... 232

***************************************************************************

Kompletnosc: 122/122 = 100% Aktualizacja: 25.02.2005

4 STYCZNIA 2003 (SOBOTA)

Rajd Noworoczny Prezesa

Nareszcie prawdziwa ZIMA. Mniam.

W sobote 4 stycznia odbyl sie rajdzik. O 9.00 pod starym Marychem spotkali sie: Maciej (Team Giant), Pawel (z dlugimi wlosami, Team Merida, nie pamietam nazwiska) i Marcin (Team Victus Killer) i podazyli ku mojemu mieszkaniu na Naramowickiej, gdzie dolaczylem do kolegów. Pogoda byla cudownie zimowa, lekko mrozna, drzewa i krzaki oblepione szronem... Raj dla fotografa. Troche pomarudzilismy na mala frekwencje (która zwykle nie dopisuje, gdy rajd zapowiada sie wspaniale) i ruszylismy z kopyta ul. Nadwarcianska. Szkoda, ze mróz byl zbyt maly aby odpowiednio zmrozic kaluze, które zalamywaly sie pod naszymi kolami - zmuszajac nas do brniecia w czarnej mazi, ale wraz z koncem ul. Nadwarcianskiej skonczyly sie kaluze i wraz z nimi caly problem. Potem bylo juz tylko bialo i przyjemnie. Podjechalismy na brzeg Warty, aby poprzygladac sie zziebnietym kaczkom i pocwiczylismy freeride w zasniezonym lesie. Przez caly czas zapamietale sie nawzajem fotografowalismy - najlepszym modelem byl chyba Pawel, który naciagnal na twarz czarna czapke terrorysty z otworami na oczy i usta. To chyba lepszy patent od Jackowej maski z dziurkami na usta, gdy praktycznie wdycha sie to, co sie wczesniej wypuscilo z pluc i oskrzeli. Mielismy niejakie problemy z podjechaniem do Radojewa - lód i nachylenie terenu nie zrobilo jedynie wrazenia na Pawle, uzbrojonym w potezne, zimowe opony, mocno sflaczale i przez to uzyskujace lepsza przyczepnosc. To wlasnie tam pogratulowalismy Marcinowi przejechania z Cyklista 1000 - ca kilometrów i tym samym stania sie pelnoprawnym czlonkiem naszego "gabinetu osobliwosci". Po kilku kilometrach sliskiej szosy dotarlismy do Biedruska - tutaj nieocenionym przewodnikiem okazal sie Maciej. Przed "Kuznia" tylko sie sfotografowalismy, nastepnie pojechalismy obejrzec palac, "swiatynie dumania" i resztki drewnianych zabudowan palacowych. Nastepnie Maciej powiódl nas do tylko sobie znanego (nie licze miejscowej zulerni) baru "Wierzbaczek", gdzie wypilismy po piwku, grzanym w kuchence mikrofalowej (za wylaczeniem niepelnoletniego Marcina). Rozochoceni, podazylismy droga przez poligon do Zlotkowa. Alez bylo tam pieknie! Piekne, zimowe widoki, sloneczko, zaledwie dwa - trzy samochody po drodze, wesolo chrupiacy snieg pod oponami naszych pojazdów... pycha! Ze Zlotkowa pojechalismy dalej w strone Pawlowic Pierscieniem Rowerowym - zazwyczaj jest tam bardzo kamieniscie, ale tego dnia snieg wyrównal wyboje i jechalismy w mocno komfortowych warunkach. W Pawlowicach skrecilismy do Kiekrza, gdzie "nie przepuscilismy" znanej juz niektórym czlonkom Cyklisty cukierni. Pawel w mgnieniu oka wymienil przedziurawiona detke - chyba w tej kwestii jest najszybszy w naszym gronie... Teraz skierowalismy sie ku dolinie Bogdanki w strone Poznania. Po drodze zapoznalismy ciekawe dziewcze, pomykajace razno na rowerze GT (Pawel, milosnik tej marki, nieomalze popuscil z wrazenia!). Ledwie ja dogonilismy - wtedy zaproponowalem, ze zrobimy sobie wspólne zdjecie "na pohybel" dziewczynom z AKTR, które nam tego dnia nie dopisaly. Gdzies na wysokosci jez. Strzeszynskiego zostawilismy z tylu Pawla, zagadanego z panna - chyba w ogóle o nas zapomnial...

Cóz, czy ktos twierdzi, ze AKTR to nie Akademicki Klub Towarzysko - Romansowy? ;o)

A wczoraj... snieznobialo-rowerowe szalenstwo na zamarznietym jez. Maltanskim. Co Wam bede pisal - w srode zobaczycie fotki... prezessssssssssssssssssssssss 8 STYCZNIA 2003 (sroda)

Zebranie

Dzis zadebiutowalismy w nowej siedzibie na ul. Grunwaldzkiej 55. Cyklisci beda sie jakis czas spotykali w domku nr 4 (tuz za brama wejsciowa nalezy skrecic w lewo i prosto wzdluz plotu isc przed siebie, az dojdzie sie na miejsce przeznaczenia). W nowej siedzibie bylo pieronsko zimno, wiec nie siedzielismy dlugo i przed ósma zwinelismy manatki. Ustalilismy, ze rajd odbedzie sie w najblizsza sobote do mnie do Mosiny, a potem razem pojedziemy poszalec po zimowym WPN-ie. Zbiórka przy Starym Marychu o 9.00 rano. Na spotkanie, pierwsze w tym roku, przyszli: Andrzej, Jacek, Maciej S., Marcin B. i ja. Po ósmej przybyl tez Pawel S., ale nas juz nie zastal. 11 STYCZNIA 2003 (sobota)

Rajd

W piatek wieczorem rajd zostal odwolany z powodów technicznych tzn. choroby klubowiczów. Chory byl Andrzej, Jacek, Maciej S., Radek nie mógl, wiec nie bylo komu poprowadzic grupy do Mosiny. Jednak przed poludniem w sobote niespodzianie nawiedzil mnie Marcin B., który najpierw naprawil mi hamulce w rowerze, a potem wyciagnal mnie (specjalnie sie nie bronilam ☺) na rowerowe szalenstwo do Wielkopolskiego Parku Narodowego. Pogoda byla cudna. Bardzo mrozno, ale tez bardzo slonecznie i prawie bezwietrznie. Pojezdzilismy dwie godziny po parku. Tu bardzo mila niespodzianka: totalnie zamarzniete Jezioro Góreckie. Nie odmówilismy sobie przejechania go wzdluz i wszerz. Lodem dojechalismy do wyspy, na która normalnie nie ma sie jak dostac. Na niej stoja ruiny zameczku, które oczywiscie dokladnie zwiedzilismy. W ogóle po raz pierwszy bylam na wyspie, co spotegowalo mój dziki zachwyt wycieczka. Na koniec objechalismy wyspe dookola, pstryknelismy pare fotek i ruszylismy do brzegu. Przy wyspie spotkalismy Darka. Na brzegu rozstalam sie z Marcinem, który do Poznania pojechal przez Szereniawe i Komorniki, a Darek pojechal do mnie na herbatke. Potem sam wrócil do Poznania szlakiem wzdluz Warty. Wycieczka byla fantastyczna. Zmrozony snieg cudownie chrzescil pod kolami. Zal bylo wracac, ale robilo sie coraz zimniej, a ja jestem straszny zmarzluch. 15 STYCZNIA 2003 (sroda)

Zebranie

Na spotkaniu ludzi jak mrówków. Dawno juz nie bylo takiej frekwencji. Milo popatrzec na to nasze stadko. Serce sie raduje, jak w jednym miejscu spotyka sie tylu maniaków rowerowych. A zycie dzis postanowili sobie umilic: Andrzej, nowy kolega Marek Nawrocki, Pawel z Lubonia, Jacek, Maciej S., Miron, Marcin B., Michal K., Pawel S., Radek S. i ja. Andrzej dzis dokazuje jak pijany zajac w kapuscie i naprawde trudno nad nim zapanowac. Na poczatek raczy nas informacja, ze od piatku zaczyna uczyc sie niemieckiego. Bedzie do niego przychodzic nauczycielka, która jak mówi prezes: „jest ruda i wszystko ma na swoim miejscu”. Potem dyskutujemy o rowerowym powitaniu wiosny. Najpierw pada propozycja, zeby zrobic TTRs, który Andrzej wlasnie skonczyl projektowac. - A gdzie noclegi – pyta Radek. - Po drodze – odpowiada przytomnie Michal. Ta koncepcja jednak upada, bo rajd robimy z „Halnym”, a halniacy moga byc na taki wyjazd za slabi kondycyjnie – to po pierwsze, a po drugie – w niepewna pogode lepiej miec baze wypadowa, z której robi sie – w zaleznosci od aury i skladu – dluzsze lub krótsze rajdy. Nastepny pomysl to Dolina Baryczy. I na tym na razie staje. Rowery koledzy zostawili w przedsionku i co jakis czas, tzn. jak do budynku ktos wchodzi, mówie do Andrzeja: Rower ci kradna! a Andrzej jak oszalaly rzuca sie wtedy przed siebie, by ratowac swój pojazd przed potencjalnym oprawca. Smiechu jest przy tym co niemiara. Po którejs takiej zagrywce Andrzej wnosi rower do pokoju, w którym siedzimy. Ustalamy równiez, ze walne zebranie klubu odbedzie sie 1 lutego. Wybierzemy wtedy nowe wladze klubu. Wybory zapowiadaja sie ciekawie, bo nikt z aktualnego zarzadu nie zamierza kandydowac. Poczekamy, zobaczymy... W najblizsza sobote rajd poprowadzi Andrzej i pojedziemy zwiedzac okolice Obornik. Do Obornik jedziemy pociagiem, który z dworca odchodzi o 7.30 rano. Pawel z Lubonia stwierdza, ze o 9 to on moze jechac, ale o siódmej, kiedy jest jeszcze ciemno – nie, to ponad jego sily. W piatek o 15.30 Andrzej i Maciej beda w TV opowiadac o swojej wyprawie na Krym, o ile Andrzej znajdzie chwile czasu. Poza tym Maciej opowiada o swoim koledze Francuzie, z którym na wakacjach wybiera sie na Korsyke i usilnie zacheca nas do wziecia udzialu w tej wyprawie. Panowie maja zamiar przejechac jakies 850 km. Rozchodzimy sie pózno, bo grubo po 21. Na zakonczenie Pawel S. sprawdza jak dzialaja jego chlapacze i pedzac najpierw przejezdza przez bloto, a potem wpada w kaluze. Niestety nie przewidzial, ze pod woda jest jeszcze zamarzniety lód i laduje w wodzie. Upadek jest dramatyczny, bo kolega zwichnal sobie bark. Tak wiec w szpitalu zalozono mu potem gustowne gipsowe ubranko i takim to sposobem Pawel unieruchomil sie rowerowo na dlugie szesc tygodni. Zdrowiej szybko! 18 STYCZNIA 2003 (sobota)

ROWEROWE BOJERY W NOTECKIM TRÓJKACIE BERMUDZKIM czyli Rajd AKTR po wschodniej Puszczy Noteckiej by prezessssssssssss Opis Andrzeja: czas trwania: 07.00 – 17.00 dlugosc trasy: 70 km RID 4:42:25 AVS 16,78 MAX 43:43

Team: Piotr Spychalski team Author – po raz pierwszy na ekranie! ;o) Maciej team Giant Marcin team Victus Zabie team Tange Prezessssssss team Unibike

Trasa: Roznowo – Roznowice – rez. „Welna” – Bebnikat – Lipa Bagna – Rez. „Bagno Chlebowo” – Lipa – Chlebowo – Ludomicko – Podlesie – L. Garncarski Bród – Boruszyn – Tarnówko – Klempicz – [szlak pieszy zielony] – Zielonagóra – Obrzycko – L. Daniele – Braczewo – Jaryszewo – Rez. „Dolega” – Sycyn Dolny – Piotrkówko – Grabówiec – Szczuczyn – Szamotuly.

Piec osób na rajdzie, rozpoczynajacym sie w sobote o siódmej rano w styczniu to duzy sukces tym bardziej, ze w „nasze goscinne progi” zawital nowy kolega – Piotr Spychalski, jak sie pózniej okazalo, wytrwaly bojownik, mimo powaznej awarii sprzetu, o której bedzie pózniej. Ale po kolei, a wlasciwie – od kolei rozpoczelismy. O malo co nie wsiedlismy do pieknego, czysciutkiego autobusu szynowego, jadacego – jak sie na szczescie zorientowalismy – do Grodziska Wlkp., czyli nam nie po drodze... Nie wiadomo, czy powinnismy tego zalowac, poniewaz nadal nie wiemy, czy autobusem szynowym mozna przewozic rowery? Bilety niby te same, ale wnetrze tych autobusów przypomina miejskie „srodki masowego razenia”: drzwi sa dosc waskie, wiec nie sadze, aby... [wlasnie zadzwonilem na informacje PKP: mozna przewozic rowery autobusami szynowymi, trzeba miec, oczywiscie, odpowiedni bilet!]. Zabie dotarl w ostatnim momencie, gdy siedzielismy juz w przedziale. Oczywiscie jechal po peronie na rowerze i oczywiscie natknal sie na SOK-istów – nie jest jednak oczywiste to, ze wspomnieni panowie tylko zwrócili mu uwage, nie wykorzystujac sytuacji, aby pognebic nierozwaznego Zabiego mandatem! Co za fuks... W drodze do Roznowa obserwowalismy piekny spektakl wschodzacego slonca – bedac juz na stacji w Roznowie musialem pospieszyc sie ze zdjeciem, zeby slonce, w tle naszej grupy bedace, bylo jeszcze pomaranczowe. Ruszylismy zielonym szlakiem pieszym na pólnocny zachód, zaglebiajac sie w Puszcze Notecka. Przypomnial mi sie pewien grudniowy poranek sprzed wielu lat, kiedy z Tomkiem Nowocieniem zaczynalismy nasz – co tu duzo mówic – szalony trawers Puszczy do Gorzowa, co zajelo nam wtedy prawie cala dobe... tym razem warunki byly jeszcze ciezsze niz wtedy – lesna droga przywitala nas blyszczacym, zimowym ubrankiem, pokrywajacym ja od lewej do prawej krawedzi gladka, nieskazona nawet ziarenkiem piasku, tafla lodu. Tak wiec pierwsze wywrotki nastapily juz na pierwszych kilometrach naszej wycieczki. Za dwoma mostami: na Welnie i Flincie, jej doplywie (meandry uroczej Welny malowniczo skute lodem, tu i ówdzie roztopionym, spod którego wyplywa woda z prawdziwie wiosenna energia) Maciejowi wyszlo powietrze z przedniego kola – u niego to juz standard, wszak jezdzi uparcie na lysych oponach, które eksploatowal, na przyklad, na Krymie... Nie dalo sie detki reanimowac pompowaniem, wiec wkrótce zatrzymalismy sie na uroczej polance, oswietlonej niskim jeszcze sloncem, aby naprawic szkody w maciejowym Giant’cie. Gdzie kucharek szesc, tam nie ma co jesc, wiec, czujac jeszcze po Krymie niechec do latania detek, zajalem sie fotografowaniem. Wkrótce przecielismy szose, na mojej „100- tce” majaca numer 178 (nie wiem, jaki numer ma teraz) i znów zaglebilismy sie w las. Maciej i Zabie zaczeli sie bawic, przejezdzajac umyslnie przez zamarzniete kaluze, bedace dosc nieprzewidywalne w reakcji. Niektóre z nich, te biale i gladkie, pekaly, wydajac dzwiek podobny do tluczonej szyby okiennej. Na niektórych z nich kola rowerów zostawialy czarne spekania, tworzone przy akompaniamencie potepienczego odglosu, przypominajacego prucie sie starych gaci. Niektóre... cóz, niektóre okazywaly sie bardzo glebokie i – co gorsza – wypelnione czarna, brudna woda, do tego jeszcze sliskie nawet na dnie. Zapewne czekaly one sobie cierpliwie na jednosladowych smialków. Pierwszy zostal zaskoczony Zabie – wjechawszy na jedna z nich, pograzyl sie po piasty, po czym, steknawszy z wysilku, zwalil sie na bok, wysunieta reka niewiele pomogla. I takim sposobem Zabie jako pierwszy zostal pokonany przez kaluze, która zmoczyla mu bawelniane spodnie, rekawiczki i zgnoila mu buty. Nie powiem, zeby Zabie mial po tym „wyczynie” szczesliwa mine – mial za to zapasowe rekawiczki, które tak bardzo mu sie przydaly. Gdyby nie one, na pewno odmrozilby sobie dlonie. Wkrótce dotarlismy do rozleglego, otwartego bagniska, które postanowilismy objechac od pólnocy. Minelismy duzy zaklad produkcji torfu (Chlebowo) i ruszylismy dalej, na poludniowy zachód, nadal lasem. Po drodze przecielismy Kanal Ludomicki i, terenem bardziej pofaldowanym niz poprzednio, ruszylismy ku Podlesiu. To bardzo tajemnicza wies, zagubiona w samym srodku Puszczy. Dziala tam tylko jeden sklep, a i on byl wlasnie zamkniety. Jakies brudne dzieci przygladaly sie nam z zywym zainteresowaniem, dorosli sledzili nas uwaznie zza plotów lub lekko odchylonych firanek w oknach. Klimaty jak z „Malowanego ptaka” Kosinskiego... To musi byc ciekawe zbiorowisko ludzi, az kipi tu zapewne od niesamowitych historii, dziwnych i tajemniczych wydarzen i niewytlumaczalnych zbiegów okolicznosci... Taki „Przystanek Alaska” lub „Miasteczko Twin Peaks”... a moze to ja mam obsesje na temat malych, zamknietych spoleczenstw, zwlaszcza po czytanych przeze mnie ostatnio lekturach lub po sluchanej muzyce? Tak czy inaczej, bylismy zapewne niecodzienna atrakcja dla miejscowych, w naszych fantazyjnie pstrokatych strojach rowerowych i na naszych „pozeraczach kilometrów”. Z Podlesia skierowalismy sie ku Boruszynowi. Okazalo sie to dobrym pomyslem. To duza wies i mielismy tam mozliwosc ogrzania sie i najedzenia w cieplym sklepie. Zabie kupil sobie skarpetki i humor mu sie zauwazalnie poprawil. Teraz czekal nas dluzszy odcinek jazdy odkryta szosa. Zmarzlismy okrutnie, przyzwyczajeni do znacznie cieplejszego lasu. W Tarnówku wjechalismy na trase TTR-N. Ech, lza sie w oku kreci, gdy sobie przypomne, ile razy ta droga juz jechalem... Zimno nie pozwolilo mi jednak na dluzsze sentymenty, wiec szybko zostawilismy wies z tylu, skrecajac za lesniczówka Tarnowiec z powrotem w las. Droga, prowadzaca stamtad do Klempicza jest wprost cudowna. Maciej i Zabie interesowali sie jednak bardziej wspólzawodnictwem w wywalaniu sie w brudne kaluze. Wszyscysmy zanosili sie oblakanczym smiechem, tlumionym przez nieprzebyty las, otaczajacy nas szczelnie dookola. Marcin i Piotr tez mieli „swoje 5 minut” w kaluzach, jedynie ja az do konca trzymalem sie dzielnie w swoim siodelku, nie dajac sie skusic kaluzom, tak przyciagajacym moich niespelna rozumu kamratów. Niewatpliwie wplyw na to mial takze mój aparat fotograficzny, znajdujacy sie w torbie na krzyzu. Zabie znów zamoczyl niedawno kupione skarpetki, a takze ostatnia sucha pare rekawiczek, Maciej natomiast z pelna swiadomoscia wjechal w rozlegla a gleboka kaluze – niestety, jego Giant’owi daleko do najgorszego z bojerów, gdyz prawie wjechal pod lód, moczac oczywiscie spodnie i skórzane trzewiki. Wszystkich nas przebil jednak Piotr, który – nieco pózniej – po kolejnym klapnieciu tylna czescia tulowia na siodelko... wykrzywil jego prety tak, ze tylna czesc tego pozytecznego gadzetu smetnie zwisla ku dolowi. Widok, zaiste, smutny, a i komfort piotrkowego Authora najwidoczniej sie pogorszyl, gdyz skwapliwie zgodzil sie z naszym jowialnym stwierdzeniem w staropolszczyznie wyrazonym, iz „rower go teraz wyrucha” (dobrze, ze nie bylo z nami kobiet...) Klempicz slynny jest z tego, ze projektowano tam druga w Polsce – oprócz Zarnowca – elektrownie atomowa w Polsce, o mocy 4000 MW. Jednak protesty mieszkanców i wysokie koszty planowanej budowy spowodowaly, ze w 1990 roku odstapiono od inwestycji. Sam Klempicz okazal sie dla nas srodkiem swoistego „trójkata bermudzkiego”. A bylo to tak: wyjechalismy ze wsi zielonym szlakiem pieszym na pólnocny zachód, potem skrecilismy w lewo, ku Wronkom, aby po dosc dlugiej jezdzie... wrócic z powrotem do Klempicza! Ja tego z poczatku nie zauwazylem. Myslalem, ze jestesmy juz na rogatkach Wronek, gdy Piotr zaczal zanosic sie histerycznym smiechem. Myslalem, ze chlopakowi odbilo z wysilku, ale... on zna te okolice z podrózy samochodowych i od razu poznal, ze znów jestesmy w Klempiczu, tylko innej jego czesci. Cóz bylo robic? Nie bylo juz sensu jechac do Wronek, za dlugo czekalibysmy na pociag, zas powrót czerwonym szlakiem pieszym z Wronek nie wchodzil w rachube, bylo juz na to zbyt pózno. Tak wiec, tym samym zielonym szlakiem, który juz raz wywiódl nas w pole, wyruszylismy teraz w przeciwna strone, tym razem ku Zielonejgórze. Teraz znaki szlaku nie wywiodly juz nas w pole. Gdy juz wyjechalismy z lasu, do Obrzycka dotarlismy wygodna droga rowerowa, wiodaca bodajze z Piotrowa. Nie tracac niezbednego czasu, szybkim tempem zmierzalismy ku Szamotulom, przystajac jedynie na chwile kolo drewnianego szalasu kolo lesniczówki Daniele, niedaleko mostu nad Warta w Braczewie i w sklepie w Jaryszewie. Po wiekszosci grupy bylo juz widac zmeczenie. Najlepiej trzymal sie Marcin, nie odstepujac mnie nawet o obrót korby, nadspodziewanie dobrze radzil sobie nowopoznany Piotr, mimo swego garbatego siodelka. Wyraznego pecha mial dzis natomiast biedny Zabie, który przesadzil z mala iloscia powietrza w przedniej oponie, skutkiem czego obrecz mocno sie zwichrowala. Trzeba bylo rozpiac przedniego v-brake’a. Zaowocowalo to radosnymi kwikami Zabiego, który nie mógl hamowac, zeslizgujac sie po blotnistej, stromo opadajacej ku rzeczce Samie, drózce. W Szamotulach jak zwykle przed czwarta juz wszystko zamkniete, wiec pojechalismy wprost na dworzec. Stamtad pociagiem o 16.12 – na szczescie okazal sie nim niskopodlogowy pietrus – wrócilismy do Poznania. Nie tylko my tego dnia odmrazalismy sobie tylki, w wagonie spotkalismy jeszcze dwóch kolarzy szosowych, wracajacych z Wronek. Na dworcu w Poznaniu pozegnalismy sie.

To byl udany rajd. Duzo swiezego, lesnego powietrza, szybkie, bo utwardzone lekkim mrozem piaski Puszczy Noteckiej, kupa smiechu i zabawy. No i jest co wspominac. A o to przeciez chodzi. prezessssssssssssss 22 STYCZNIA 2003 (sroda)

Zebranie

Spotkanie na Groonwaldzkiej opisuje Andrzej:

Udzial wzieli:

Pawel (z dlugimi wlosami, nie pamietam nazwiska, team Merida) Marek Nawrocki – nowy, jeszcze z nami nie byl na rajdzie Mikolaj Gumny– nowy, jeszcze z nami nie byl na rajdzie Mateusz Kokocinski– nowy, jeszcze z nami nie byl na rajdzie Zabie Marcin Piotr Jacek prezessssssss

Duzo bylo smiechu i wspomnien z ostatniego rajdu. Glównie omawialismy nastepny wyjazd – zdecydowalismy sie ostatecznie na moja propozycje trawersu Puszczy Noteckiej z Wronek do Krzyza. Mateusz i Mikolaj okazali sie bardzo napaleni na rajd, Marek mniej – jak twierdzi, dla niego za zimno i za wczesnie pociag. Cóz, skad ja to znam... ;o)

To na tyle. 25 STYCZNIA 2003 (sobota)

Cyklista kontratakuje czyli drugi najazd na Puszcze Notecka

Trawers Wronki – Mialy

Uczestnicy:

Mateusz Kokocinski Team ? – po raz pierwszy na ekranie Mikolaj Gumny Team ? - po raz pierwszy na ekranie Piotr Team Author Marcin Team Victus Prezesssssss Team Unibike

Trasa: Wronki – zólty szlak pieszy – Rzecin – Wronieckie Bloto – Biala – Hamrzysko – niebieski szlak pieszy – Jez. Biale – Jez. Górne – Mezyk - Jez.Ksieze - Jez. Male - Jez. Wielkie – Mialy

Dlugosc trasy: 46 km (Wronki – Mialy)

RID 3,59,32 AVS 14,92 STP 6,41,57

Drugi z serii typowo „meskich” wypadów, typowo technicznych, raczej bez zwiedzania (w Puszczy Noteckiej raczej niewiele jest zabytków), za to duza ilosc tlenu i zielonego koloru. Pociag osobowy o 8.35 do Wronek wybralem z litosci. Biorac pod uwage krótki jeszcze dzien powinnismy jechac pospiesznym ok. 7 rano, ale... niech tam! Warunki byly duzo lepsze od tych tydzien temu – niewiele juz zostalo lodu, drogi, co prawda, nieco rozmarzly i przez to bywaly grzaskie, ale jeszcze nie na tyle, zebysmy nie mieli przyjemnosci w pokonywaniu nadnoteckich ostepów lesnych. Zólty szlak pieszy, którym wyjechalismy z Wronek na pólnoc, jest dosc dobrze oznaczony, a poza tym prosty jak drut, wiec nie mielismy szczególnych problemów z dotarciem do Bialej. Niewielka ilosc lodu tylko pomagala, wiazac bloto, które – byc moze – za kilka dni bedzie juz duzo trudniejsze do pokonania. W Bialej skrecilismy w prawo na Hamrzysko. Ku naszemu zdumieniu, dojechalismy tam komfortowa droga asfaltowa, zapewne nowa – moja mapa topograficzna, aktualizowana w 1999 roku, jeszcze jej nie uwzglednia. W Hamrzysku nieco sie pokrecilismy w miejscu w poszukiwaniu znaków szlaku niebieskiego, który okazal sie tak stary i tak dawno nie odnawiany, ze byl prawie niewidoczny. Jakos jednak nam sie powiodlo, a dalej poszlo juz jak z platka – po prostu jechalismy pólnocnym brzegiem dlugiego ciagu jezior do Mezyka, gdzie szlak przechodzi na strone poludniowa. Tam byl naprawde niezly kawalek ostrej, terenowej jazdy – waska sciezka, typowy „singletrack”, wiodaca nad samym lustrem wody, sliskie liscie, nieco blota i przede wszystkim – zdradliwe, mokre galezie i korzenie, które „z ochota pomagaly” naszym rumakom zeslizgiwac sie w strone jeziora. No i te wszystkie pomniejsze galazki, wkrecajace sie nieustannie w szprychy... ale i tak bylo fajnie, zaswiadcza to wszyscy uczestnicy! Nad przesmykiem miedzy jeziorami: Bialym i Górnym, trafilismy na „zagubione” letnisko, zlozone z zamoznych, drewnianych chatek – zapewne to miejsce odpoczynku jakichs burzujów z Poznania – i ani zywego ducha. Nic dziwnego, pogoda raczej srednia... Tam tez stracilismy z oczu nasz szlak i podróz kontynuowalismy niekonczacym sie pasem szkólki lesnej, wygladajacej jak tundra – to tutaj kilka lat temu mial miejsce gigantyczny pozar, który strawil las na pln. wschód od odcinka linii kolejowej drawsko Pomorskie – Mokrz – widac to wyraznie na mojej 100-tce. Za Mezykiem szlak byl mocno grzaski, natomiast nasi nowi koledzy – Mikolaj i Mateusz – mieli co prawda bohaterskie miny, ale bylo juz po nich widac mocne zmeczenie. Jadac rozleglym terenem pozarzyska, mijajac tu i ówdzie ocalale, ale niewielkie fragmenty lasu, powoli zblizalismy sie do Mialów. Przed sama miejscowoscia jest Jez. Wielkie, które stalo sie ofiara wycieku ropy naftowej – obecnie trwaja prace usuwajace to swinstwo z gleby – nadal „udaje” sie pozyskac kilka litrów na dobe. Jak juz jestesmy w Mialach, nalezaloby wspomniec, ze pewnego pieknego dnia przyjechal tu Piotr po... zone, która porwal do Poznania. Piotr bral tez udzial w gaszeniu pozaru Puszczy, stad mielismy dokladne informacje o okolicach Mialów. Zaprowadzil nas ten nowy kolega do swietnej restauracji „Pod Borowikiem”, gdzie zjedlismy pyszny obiadek. Co prawda, wczesniej mielismy w planach dojechac do Krzyza, ale ja musialem juz wracac do poznania, a Mateusz i Mikolaj chcieli i tak juz wracac (chyba ich nieco wymeczylismy), wiec podjelismy decyzje o odwrocie. Wygodnym, pietrowym „osobowcem” wrócilismy do Poznania. Warto takze nadmienic, ze w pociagu wymienilismy Mikolajowi przebita detke w tylnym kole –on jakos nie za bardzo umial sie chyba za to zabrac. Ech, chlopaki musza jeszcze sie duzo nauczyc, ale cale zycie przed nimi...

o czym donosi

staruszek

prezessssssssss

29 STYCZNIA 2003

Spotkanie na Groonwaldzkiej o godz. 18.

Spotkamy sie dzis godzine wczesniej, bo czeka nas duzo pracy. Musimy przygotowac sobotnie walne. Zastanawiamy sie m.in. nad poprawkami do statutu. Jakimi? Ano np. dot. m.in. wykreslenia z nazwy klubu przymiotnika „akademicki”, zmiany ordynacji wyborczej, etc. Smiechu jest przy tym sporo. Po walnym planujemy krótki rajdzik po Marcelinie. Zaluje, ze na cmentarzu Junikowskim obowiazuje zakaz jazdy rowerami. Rajd miedzy grobami móglby byc ciekawy. Andrzej smieje sie, ze w wyniku walnego najpierw przestanie byc prezesem, a potem zostanie wywieziony na cmentarz. - Trafisz na Aleje Zasluzonych - mówi Maciej S. - Chyba na Aleje Potepionych - odpowiada Andrzej. Z kolei w niedziele rajd do Puszczy Noteckiej poprowadzi Andrzej. Dzisiaj Marcin B. po raz pierwszy przybyl na spotkanie bez roweru, czym nas zdumial niemozebnie. A zywot sobie umilali: Radek, Pawel P., Andrzej, Marek H., Monika, Lopi, Maciej S., Piotr S., Mikolaj, Mateusz, Marcin B. i ja. 1 LUTY 2003 (sobota)

Groonwaldzka, godz. 10.

Oficjalny protokól z zebrania walnego AKTR „Cyklista” sporzadzi Hania. Ma w tym doswiadczenie, bo robila to w zeszlym roku. Zebrabnie rozpoczelo sie z pólgodzinnym opóznieniem. Tuz przed oficjalnym rozpoczeciem Lopi wyszedl do toalety. - Nie wytrzymal napiecia, ze zostanie prezesem - komentuje Jacek. Zaczynamy medytowac nad tym, kto ma poprowadzic zebranie. Poczatkowo nie ma chetnych. W koncu Miron mówi: - Dobra, jak chcemy szybko skonczyc, to ja poprowadze to zebranie. Potem odczytano plan walnego i Miron spytal czy sa do tego planu jakies uwagi. - Ja mam. Chcialbym, zeby nie bylo przerwy - mówi Jacek. - Przerwa techniczna musi byc, bo trzeba policzyc glosy - wyjasnia Radek. Potem juz obrady tocza sie szybko, bez zbednego gadania. W zasadzie jest nudno. Skonczylismy w poludnie. WYNIKI WALNEGO: 1). ZARZAD: - Ewa Nowaczyk - prezes - Jacek Zwolinski - wiceprezes - Michal Ksiazkiewicz - sekretarz - Robert Miklasz - skarbnik 2). KOMISJA REWIZYJNA - Radoslaw Siekierzynski - przewodniczacy - Andrzej Kaleniewicz - Aleksandra Roznowska Po walnym ja, Radek i Maciej S. pojechalismy na króciutki rajdzik do Strzeszyna. Pojezdzilismy po okolicznych zamarznietych jeziorach, co nie bylo najrozsadniejsze. Zwlaszcza, ze w pewnym momencie bylismy zmuszeni zawrócic, gdyz nagle skonczyl sie lód, a zaczela woda. Radzio dal po hamulcach, rower obrócilo mu prawie o 180 stopni i na tym zakonczyla sie jazda po zamarznietych rozlewiskach. Jak napisal nastepnego dnia Michal - lód wcale nie byl taki silny, bo niedawno byla odwilz. Mógl sie wiec pod nami zalamac. Cóz, glupota nie boli, ale czasem duzo kosztuje... NIEDZIELA, 2 LUTEGO 2003

Trzeci pod rzad rajd Cyklistów do Puszczy Noteckiej

Suche fakty: Kiedy: 2 lutego 2003 Kto: Maciej, Jasiu Wilk, Pawel (z dlugimi wlosami), Mariusz (?), nizej podpisany Gdzie: z Mialów do Wronek przez najbardziej „górzysta” czesc Puszczy Noteckiej W jakich warunkach: „Przystanek Alaska”

Byl to kolejny, trzeci pod rzad, rajd Cyklisty do Puszczy Noteckiej, odbywany w warunkach bardzo zimowych. Poniewaz tydzien wczesniej zawiodlem cala kompanije, decydujac sie na powrót pociagiem juz z Mialów, tym razem postanowilem kontynuowac jazde wlasnie z tej miejscowosci. Pogoda zdecydowanie nam sprzyjala: pogoda wyzowa, sloneczko, nie za duzy mrozik, no po prostu psiejsko-czarodziejsko. Do Marylina jechalismy w piorunujacym tempie: ubity, szeroki dukt, prawie zadnych samochodów, nic, tylko zdjecia robic. Za wsia zaczela sie zabawa w kopnym sniegu, a gdy zaczelismy sie przedzierac przez Miedziane Góry, to juz byl wlasciwy hard-core. Zdjecia, które zrobilem, oddaja w pelni górski charakter otoczenia, które moglismy podziwiac, gdy... jak zwykle, szukalismy drogi. Dobry humor nas jednak nie opuszczal – co jest chyba dosc istotne, gdy giry marzna, od pasa w góre jest sie spoconym, a przed toba wlasnie wyrasta kolejna ‘szklana góra”, pod która trudno podejsc, o wjezdzie nawet nie ma co marzyc... Nagroda czekala zazwyczaj na szczytach – skad roztaczal sie cudowny widok na spory kawal Puszczy i niesamowicie proste przecinki lesne, ciagnace sie az po horyzont, niczym na Syberii... Wycieczka byla mocno „glebowa” – nie bylo to jednak wielka przykroscia. Wiele razy upadek prosto w puszysty snieg byl bardzo przyjemny. To chyba jedyny rodzaj pogody, podczas której w momencie, gdy rower traci przyczepnosc, nie mysli sie o tym, ze zaraz wiekszosc czesci rowerowych bedzie do wymiany, ale o tym, czy upadek bedzie dostatecznie efektowny i czy wszyscy go zobacza... Poniewaz duzo czasu zeszlo nam na przedzieranie sie przez „glucha puszcze”, dojechalismy zaledwie do Wronek. Tam obejrzelismy sobie jeszcze stadion Amiki wraz z ciekawie zaprojektowanym hotelem i juz siedzielismy w pociagu. Rajd nie byl jakis niesamowity lub taki, o którym dlugo sie dyskutuje. Byl po prostu przyjemny. I o to chodzilo. Tego dnia przejechalem 66 km, z czego pól setki w samej Puszczy. Zima NAPRAWDE warto tam zagladac.

Andrzej Kaleniewicz SRODA, 5 LUTEGO 2003

Groonwaldzka, godz. 19.

Na dobry poczatek Radek opowiada jak dwa razy wycial araba w drodze powrotnej z ostatniego rajdu. - Kólka sobie zamontuj - radzi Pawel L. - I zepsulem sobie nowe lusterko, które kupilem w Stanach - narzeka Radek. Z kolei Michal radzi, by Radziu zaczal jezdzic drogami glównymi - autostrada A2 lub droga krajowa nr 5. - Te sa odsniezane i nie ma na nich lodu - mówi. Potem chlopaki opowiadaja o ostatniej ekstremalnej jezdzie po Puszczy Noteckiej. Oj ciezko bylo, ciezko.... W najblizsza niedziele rajd poprowadzi Jacek. Spotykamy sie wiec o godz. 9.00 rano przy Starym Marychu. Trasa: Puszcza Zielonka, Dziewicza Góra, Trakt Poznanski, Dabrówka Koscielna, Slawno i Jezioro Lednickie (ok. 70 km). Powrót pociagiem. Na pogaduchach byli: Piotr S., Michal K., Marcin, Radek, Mateusz, Mikolaj, Tomek M., Marek M., Maciej S., Lopi z bratem, Pawel L., Jacek i ja. Ps. Po spotkaniu klubowym pierwsze posiedzenie odbyl nowowybrany zarzad. Podzielilismy obowiazki miedzy siebie i zaplanowalismy pare najblizszych imprez. Poza tym do kalendarium stalych imprez AKTR Cyklista wpisalismy tzw. Nocnik, czyli rajd nocny.

Drodzy Czytelnicy. Od tego miejsca Dziennik Pokladowy bedzie prowadzil Michal Ksiazkiewicz, który zostal nowym sekretarzem klubu. Ja zupelnie z lamów nie znikam, bede jednak na nich goscila nieco rzadziej (zastepujac Michala). Pozdrawiam i do zobaczenia na rowerowych sciezkach. Ewa Nowaczyk

No wlasnie, zaczynam prowadzic kronike, na szczescie nie powinno byc to zbyt duzym szokiem, bo pare razy juz sie w niej pojawilem, zdajac relacje z niektórych rajdów (tzn. w zasadzie tych, które prowadzilem). NIEDZIELA, 9 LUTEGO 2003

Kolejna Puszcza, tym razem Zielonka

Pod Starego Marycha podjechalem o godz. 8:50 i mina mi zrzedla, bo nikogo nie bylo... Czyzby mial sie powtórzyc Wal Wydartowski? - wszak kierunek jazdy bardzo podobny... Po chwili jednak ludzie po kolei zaczeli sie zjezdzac i w efekcie o godz. 9:01 bylo nas siedem osób (Jacek icewice, Filip, Maciej z kolega, który zbiera punkty do bycia Cyklista i brakuje mu jeszcze tylko 700, zatem stwierdzilismy, ze machniemy to w 2-3 rajdy ;-), Tomek, Piotr no i ja. Czekalismy jeszcze 12 minut na Ewe, której brakowalo do oktetu, ale nie tym razem: deklarowala sie, ze jedzie, tylko nie wie, czy pociagiem czy rowerem, w koncu zadzwonilismy i sie okazalo, ze wygrzewa sie w cieplym lózeczku... Ach, te kobiety...

Tak wiec ruszylismy na szlak, a raczej szose. W pól godziny osiagnelismy parking pod Dziewicza Góra, nastepne ok. 20 minut (1 niecaly kilometr) zajelo nam wtaszczanie rowerów stromym pólnocnym zlebem pod wierzcholek (143 m n.p.m.). Krajobrazy z racji 15 cm pokrywy snieznej (skad tyle sniegu?!) byly nieprzecietne. Z racji osniezenia podjazdu nikt nie zrobil go na rowerze :-((( Po drodze zagubil sie Maciej z kolega, ale po chwili pojawili sie na szczycie od drugiej strony - trawersowali filarem wschodnim, po czym eksponowana grzeda mozolnie wniesli rowery;-)

Ze szczytu zjechalismy niebieskim szlakiem (a wiec owa grzeda i filarem) do traktu, po czym owym wygodnym traktem do ogrodzonego pozarzyska, które objechalismy szlakiem czarnym - mniej ubity ;-) i po wjechaniu na osade przed Klinami wkroczylismy na bardzo wiekowy juz trakt poznanski, którym dotarlismy do Czernic. Tam musielismy bardzo uwazac na grozna tesciowa (fotka) i z zachowaniem wszelkich srodków ostroznosci odpalilismy dalej. W zasadzie nie bylo co odpalac, ale to fajnie sie slyszy, a dokladniej czyta, a w zasadzie bedac drobiazgowym: pisze;-). Tak generalnie to od Dziewiczej Góry az do Dabrówki a potem i do Biskupic uformowal sie: zwawo podajacy przód (22-30 km/h, umiarkowanie jadacy 18-21 km/h srodek oraz niewielki troche wlekacy sie ogon (chyba z 14 km/h); przy czym co kilka km sie spotykalismy w komplecie. Dotarlszy do Zielonki ... tak w ogóle, to plan byl aby traktem ciac na Dabrówke ale jakos przód nie zauwazyl wyraznego znaku wskazujacego na niezbyt utarty trakt i pognal do Zielonki. Nie bylo jak ich zawrócic, wiec zrobilismy objazd. W Zielonce zas okazalo sie, ze rzadko kto wie jak reszta ma na imie, zatem nastapilo ogólne zapoznanie sie (niestety nie bylo wtedy obok Macieja z kolega, wiec w ten sposób nie odtajnilismy danych personalnych rzeczonego wyzej). Pogoda zrobila sie idealna, tzn. bezchmurnie i slonecznie, ale jednak byl lekki mróz (-0,2 do -1,4) co zapobiegalo topnieniu sniegu i robieniu sie chlapy, a jednoczesnie nie dawalo odczucia zimna.

Z Zielonki ruszylismy zatem do naszego wczesniej ustalonego celu, czyli Dabrówki Koscielnej. Przez ostatnie 10 minut przez las niósl sie donosny dzwiek dzwonów, zatem wiadomo bylo gdzie jechac. Zajechalismy o 12:11, tak wiec wyjasnilo sie, ze dzwony bily zapewne na Aniol Panski. Ale co ciekawe kosciól byl zamkniety. Z pobliskiego sklepu spozywczego wyciagnelismy plastykowe krzesla i rozpoczelismy wypoczynek w stylu alpejskim, czyli opalanie sie promieniami slonca odbijajacymi sie od 20 centymetrowej pokrywy snieznej. Co niektórzy narzekali na brak ... okularów slonecznych (czyzby miala ich dopasc choroba dalekiej pólnocy, czyli oslepienie od bieli sniegu? - miejmy nadzieje, ze nie).

Po dlugiej porcji kapieli slonecznej widac uznalismy, ze juz ogrzalismy sie dostatecznie i ruszylismy dalej. Ustalilismy, ze nie ma sensu jechac do Lednogóry - same pola oraz potem kosztowny pociag, wiec zadecydowalismy o zrobieniu petli przez okolice Biskupic i powrocie na rowerze do Poznania. W okolicy Karczewka minelismy wschodnia granice Parku Krajobrazowego Puszcza Zielonka, zatem przejechalismy park na wskros i to wlasciwie najdluzszym wariantem linii prostej; no prawie prostej;-). Cca 30 km puszczy liczac od granicy parku za Czerwonakiem. Obrzezami lasu przez Steszewice (mijajac sie z pierscieniem wokól Poznania pare razy) dojechalismy do Bednar, z których jakoby sie cofajac osiagnelismy szose Tuczno-Pobiedziska. Jacek prowadzil, widac spodobaly mu sie rozswietlone od slonca pola i wolal troche objechac. Szosa do przesmyku miedzy jeziorami Wronczynskimi (nie zamarzniety! - to tak jakby ktos chcial wjechac na lód w tamtej okolicy) i za znakami pierscienia do Biskupic przez Jerzykowo. Po drodze przed Jerzykowem poogladalismy sobie widoczek (fotki) na Jezioro Kowalskie, tez czesciowo nie zamarzniete, po czesci (tej bardziej bezpiecznej) chadzali ludzie.

W Biskupicach Filip i ja poszlismy do knajpy chwile odpoczac (Filip musial ogrzac swoje prawie odmrozone stopy a ja wypic lyk goracej herbaty), reszta zas wolala nie zsiadac z siodla ani na chwile i po 2 minutach pertraktacji pojechala dalej szlakiem rowerowym, gdyz obawiali sie, ze nie zdaza do Poznania przed zmrokiem (a byla 13:45!!!). Nie wierzyli, ze zachód slonca w Poznaniu jest ok. 16:45... Wszak teraz z kazdym tygodniem zyskujemy kilkanascie minut na zachodzie slonca;-) Ostatecznie Filip skonsumowal pozywny obiad za 10 zl (zupa + drugie danie) ja zas zadowolilem sie calkiem smacznym rosolem z makaronem za 4 zl. Przed trzecia ruszylismy do Poznania, jednak wzielismy szose (droga krajowa nr 5), bo nie bylo prawie ruchu: kilka samochodów na minute, niekiedy kilka minut bez zadnego. Wygodne pobocze i wiatr w plecy gwarantowaly dynamiczna jazde, zatem po 50 minutach bylismy juz w centrum, jednak podjazd z doliny Warty na wysoczyzne troche nam zajal. Przed domem rozstalem sie z Filipem, który pognal dalej. Po dokladnie pól godzinie, patrzac z okna o 16:41, widzialem jak okragle, krwistoczerwone sloneczko wtoczylo sie za bloki Osiedla Kopernika... Dystans 81,31 km (Ci, co jechali szlakiem mogli zrobic nieco mniej, bo objechalismy przez Glówna, a oni skracali przez stawy). Srednia 17,40 km/h (na Dziewiczej jak prowadzilem wskazywal caly czas 0 lub 3 km/h a stoper lecial...no cóz, jakosc licznika). Rajd prowadzili - Jacek i ja (zamiennie, wiekszosc Jacek, tyle, ze trase wczesniej ustalilem;-).

Podsumowujac - bardzo przyjemny, widokowy, wypoczynkowy, a jednakze terenowy rajd, idealny na podlapanie formy przed wiosennymi wyrypami, a jednoczesnie dajacy wysoki komfort jazdy dnia nastepnego;-)

Michal Ksiazkiewicz - tym razem juz jako Sekretarz

SRODA, 12 LUTEGO 2003

Zebranie

Zebranie odbylo sie tym razem w Zaku na Szyperskiej, bo siedziba klubu jest malowana. Ciekawe na jaki kolor, mam nadzieje, ze nie na tradycyjny scianowy pokomunistyczny ni to zólty, ni to bialy...

Tlumów nie bylo, ale narzekac nie mozna - pojawili sie: Hania S., Monika G., Ola R., Jacek Z., Radek S., Andrzej K., Pawel (z dlugimi wlosami), Pawel P., Marcin B. oraz Michal Sobierzynski (nowy ochotnik zachecony czytaniem strony Cyklisty, ale na najblizszy rajd chyba nie pojedzie, gdyz dopiero kupuje rower - ma kolarzówke), Radoslaw Miklasz (brat Lopiego) i ja, piszacy te wypociny, czyli Michal Ksiazkiewicz. Razem 12 osób.

Pierwsze 40 minut calkowicie zdominowaly nowe kolumny Andrzeja, dzieki którym odkryl on jakiego badziewa sluchal caly czas;-) (chodzi o niska jakosc przegrywanych kompaktów). Mam nadzieje, iz nowe kolumny beda oznaczac nowa impreze, ale jakos Andrzej nie precyzowal tego tematu... Tym niemniej mozna chyba juz szykowac plyty, ale uwaga! - tylko oryginaly najwyzszej jakosci!

Kiedy juz wszyscy sie dowiedzieli jaki to fantastyczny sprzet mozna Andrzejowi zwinac "przy okazji", rozpoczela sie zarliwa dyskusja nad trasa rajdu. Andrzej jak zwykle próbowal wcisnac Wal Wydartowski, majacy byc trasa leserska, tyle, ze z dojazdem PKP w obie strony i wstawaniem po szóstej rano. Hehe, ale nie dla mnie taki "wypoczynek". Na szczescie inni tez podzielali moje zdanie, wiec zostalem zachecony do kontry. Stwierdzilem zatem ostentacyjnie, iz "po takiej agrocenozie (same pola) warto jezdzic jak juz cos na niej rosnie, a nie zima kiedy tylko hula wiatr. Teraz nie warto, bo nie ma zieleni". Po czym wyciagnalem asa z rekawa, czyli Krajkowo w wersji okrojonej, ale w oczach Andrzeja okazalo sie to zaledwie parszywa blotka - próbowal walczyc moimi slowami: "przeciez zima nie ma tam po co jechac, bo nie ma zieleni". Nie chcialbym spekulowac o kolorze igiel w lesie iglastym, ale mysle, ze troche zieleni by sie mimo sniegu znalazlo. Reszta zebranych jakos biernie przypatrywala sie i nie miala zadnych sugestii (Czyzby juz wszystko w promieniu 100 km zwiedzili?). Po 25 minutowych namyslach w koncu stanelo na Krajkowie, tym bardziej, ze niewielu mialo ochote na ranne wstawanie i kosztowny pociag (wydatek ok. 20 zl). Wyjazd spod Starego Marycha w niedziele o godz. 9. Trasa rajdu: Poznan-Mosina- Krajkowo-Pecna. Powrot PKP - wtedy 60 km i koszt do 7,30 zl, rowerem - wtedy 90 km. Opcja z PKP zostala uznana za leserska. Po ustaleniu trasy nie pozostalo nic innego jak rozjechac sie do domów. NIEDZIELA, 16 LUTEGO 2003

Krajkowo CHALLENGE 2

Poczatek

Pod Starego Marycha dzis przyjechali: Marcin B., Marek H. i ja. Ludzilismy sie, ze ktos sie moze jeszcze pojawi, ale obnizenie sie wskazania mojego termometru do -8,4 st. C oraz poczta glosowa komórce Andrzeja sprowadzily nas na ziemie. Jak dobrze, ze Andrzej nie przeforsowal swej opcji Walu Wydartowskiego bo mogloby byc jeszcze gorzej ;-). Wszak dzis rajd leserski, ale niemal calkowicie terenowy. Pózna pora wyjazdu jakos nie zachecila tlumów, wszak nie bylo zbyt mrozno. Moze tez ludzie wystraszyli sie, bo ostatni rajd do Krajkowa, który prowadzilem, do leserskich nie nalezal...

Pierwsza sekcja terenowa dl. 25 km

Kiedy doszlo juz do jazdy, bardzo szybko Marcin wlal nam kubel zimnej wody na glowe, gdyz dzien wczesniej zmienial naped i przyjechal na rajd rowerem niezdolnym do jazdy. No cóz, pozostala nas dwójka. Nie zrazajac sie twardo podalismy do przodu, po chwili uradowaly sie nasze oczy, bo ujrzelismy Macieja na swoim trekkingu. Bylo juz nas z powrotem trzech! Maciej z powodu pany przyjechal pózniej, dzwonil ok. 8:30 do Andrzeja, a ten jak gdyby nic odebral telefon, ale nie zdradzil sie, ze nie pojedzie na rajd. A mial nam przekazac, ze Macieja spotkamy przy Debinie. W kazdym razie bylismy w dosc okrojonym komplecie i przy wietrze w plecy dosc przyjemnie nam sie jechalo. Nie za szybko, ale tez "bez zenady" posuwalismy sie sciezka rowerowa do Mosiny, w jednym tylko miejscu ja opuscilismy, robiac droga gruntowa luk pod zakladami chemicznymi, gdyz obawialismy sie przejezdnosci odcinka w Luboniu (poziom Warty wydatnie sie podniósl, choc nadal byl niski). Nad Kocimi Dolami powrócilismy na trase, która juz bez wiekszych przeszkód dotarlismy do Ewy w Mosinie, a za to z ciekawymi widokami (Warta plynela kra w ksztalcie nenufarów o srednicy 2 metrów). Na zakrecie za kanalem Mosinskim jadac z przodu zlapalem poslizg - bylo stromo, na liczniku 2 dyszki, wiec nacisnalem lekko dzwignie hamulców i nagle pojawil sie czysty lód, ale w ostatniej chwili zdazylem puscic dzwignie i kolo powoli odzyskalo przyczepnosc, po chwili Marek wykonal podobny manewr, ale tez sie nie glebnal. Malo brakowalo, a bylby ladny karambolik...

Druga sekcja terenowa dl. 27 km

W Mosinie Ewa zaserwowala slusznych rozmiarów czekoladke i herbatke... Troche trwalo zanim ponownie dosiedlismy naszych rumaków (trzeba bylo wszak omówic rajd na powitanie wiosny, Maciej juz zaczal w myslach smazyc swieze karpie), ale jak juz to nastapilo, to zaczela sie druga sekcja terenowa - kontynuowalismy jazde lesno-polnymi drogami gruntowymi do Krajkowa, gdzie na Rondzie Wolnosci znajduje sie rzezba Matki Boskiej. Z ronda zaserwowalem petle po lasach Rezerwatu Krajkowo, dzieki niskiemu poziomowi wody w Warcie udalo sie nam dotrzec na sam pólnocno-wschodni kraniec rezerwatu, w miejscu gdzie schodzi sie Warta i rozlewisko Tuchon. Miejsce to jest dostepne sucha noga tylko raz-dwa razy do roku. Wiosna droga jest pod metrowym lustrem wody... Po czym objechalismy Rezerwat bardzo nierówna zasniezona droga - konieczna byla przeciez ostra rozgrzewka, bo na termometrze -8,7, najnizsza temperatura na tym rajdzie. Udalo nam sie suchym kolem przejechac przez trzy groble i zwykle podwodny szlak czerwony (tym razem oczywiscie suchy, aczkolwiek wydatnie osniezony i przetarty jedynie konno!) do parkingu przed rezerwatem, w miedzyczasie widzielismy sarne: sztuk jedna. Maciej stwierdzil, ze Krajkowo jest piekne o kazdej porze roku. Szczerze mówiac mam to same zdanie. Z parkingu kontynuacja typowej jazdy terenowej malo ubitymi przecinkami po linii prostej na SW, mniej wiecej zgodnie ze szlakiem czerwonym (po drodze 2 groble przez na razie wyschniete starorzecza Warty) az do traktu Krajkowo-Jaszkowo, którym jadac mniej wiecej na S dostalismy sie do punktu z lawkami (lawki, tablica lesników i slawojka bez drzwi), gdzie urzadzilismy sobie dluzszy popas. Zdjecie z samowyzwalacza byc moze za pól roku zostanie wywolane, kiedy w koncu wypstrykam ta rolke. Po czym byla dalsza czesc stricte terenowa do Esterpola (kier. SW), w momencie wyjazdu z lasu zobaczylem we wstecznym lusterku, jak Marek z Ewa wpadaja w poslizg i zaliczaja piekna glebe. Ewa przynajmniej ma okazje na sprawienie sobie nowego blotnika na przednie kolo, chociaz do starego jeszcze moze dosztukowac srubke i nakretke. Byla to juz druga gleba Ewy tego dnia, na szczescie ostatnia. Na ostatnim terenowym kilometrze, który miala przyjemnosc tego dnia jechac... Ale brzemienna w skutki - uraz zdaje sie byc dosc powazny.

Odcinek asfaltowy dl. 22 km

W Esterpolu zakonczylismy druga sekcje terenowa i pod kolami zawital asfalt. Ostro wiejacy watr wschodni nawial spore zaspy po prawej stronie drogi, którymi bawil sie Marek z rozpedem w nie wjezdzajac. Sypki snieg nie stawial duzego oporu, zas podbierany przez grube opony opadal zwiewany wiatrem niczym welon rysujac fantazyjne wzory na asfalcie. W Brodnicy zawitalismy do sklepu, gdzie nastapilo male zaprowiantowanie. Potem przez Pecna dotarlismy do Druzyny, gdzie Ewa zdawala sie miec juz dosc jazdy i pojechala z Markiem do Mosiny (Marek chcial byc o czwartej w Poznaniu, wiec wzial pociag z Mosiny). Ja z Maciejem zas udalismy sie waskim asfaltem przez Borkowice do Dymaczewa, gdzie przypomnielismy sobie co to znaczy -8,1 i wmordewind 25 km/h... Mielismy piekna panorame wzgórz moreny czolowej, m.in. Osowej Góry, Góry Staszica, Moreny Dymaczewskiej... (jedynie miejsce skad widac caly ciag tych wzgórz). Wlekac sie nie bez wysilku 14 km/h dokulalismy sie do Kanalu Mosinskiego, który jako jedyny nie zamarzniety "akwen" wodny w okolicy stanowil miejsce zimowania setek kaczek. W jednej chwili rozlegl sie glosny trzepot skrzydel i potezne stado z gracja zerwalo sie do lotu. Ach, a aparat byl na bagazniku. Nastepnie ptaki zatoczyly szeroki luk i osiadly lagodnie na wodzie po drugiej stronie mostu. Maciej stwierdzil, ze nawet dla tylko tego jednego momentu warto bylo jechac i w 100% mial racje. Jako, ze zblizala sie czwarta, a bylismy daleko w polu (doslownie i w przenosni) ruszylismy dalej, niestety wciaz niezbyt szybko.

Trzecia sekcja terenowa dl. 10 km

W Dymaczewie zaczela sie trzecia sekcja terenowa i dlugi i mozolny podjazd przez rozlegle Pole Dymaczewskie (liczne koleiny i calkowite oblodzenie) a nastepnie dynamiczny lodowy zjazd do mostku na Trzebawce. Wrazen niemalo, Maciej pózniej w Trzebawiu stwierdzil, ze zawsze lubil troche poszalec na lodzie, równiez samochodem... Zanim jednak do Trzebawia dotarlismy, mielismy piekny krajobrazowo odcinek przez Górke. Z rozleglych pól kolo Górki delektowalismy sie widokami snieznobialego krajobrazu oswietlonego cieplymi barwami zamglonego slonca, po czym przez Trzebaw dotarlismy do Rosnówka (100% wmordewind 25 km/h).

Odcinek w prawie 100% asfaltowy dl. 18 km

Z Rosnówka lokalnym asfaltem przez Walerianowo, równiez wmordewind, ale w ciekawej scenerii - zza chmur wygladalo slonce; dojechalismy do Komornik. Maciej bardzo dynamicznie cial do przodu, nawet jazda na ogonie byla nielatwa... Nastepnie do Poznania przez Auchan (po drodze widoczek na zachód slonca) i terenowy odcinek Kopaniny - Maciej poprowadzil ten krótki odcinek, aby mi pokazac inna wersje przejazdu na Osiedle Kopernika, bardzo wyboista i oblodzona. Ja jednak na setnym kilometrze trasy wole bardziej komfortowy dla siodla wariant ;-) Na liczniku pojawila sie cyferka, która kilka miesiecy na nim nie wystepowala - dystans dzienny przekroczyl 100 km, od Marycha 102 km, z dojazdem dokladnie 106,85 km. Avs jak na zimowe warunki nienajgorszy, 16,22 km/h. Az 6 godzin i 35 minut spedzilismy w siodle, widac jazda nas dobrze rozgrzewala... Maksymalna predkosc - na lodzie przed mostkiem na Trzebawce - 34,3 km/h.

Mrozik podczas jazdy...

Z wzoru na Equivalent Wind Chill Temperature (temperature uwzgledniajaca wychlodzenie przez wiatr) obliczylem, iz podczas jazdy z górki kolo Walerianowa odczuwalismy temperature -31 st. C (jazda 30 km/h pod wiatr 25 km/h, temperatura powietrza -8 st. C). Byla to najnizsza temperatura odczuwalna jaka mialem przyjemnosc miec podczas jazdy rowerem (poprzedni mój rekord wynosil -27 stopni Celsiusza zrobiony w 1996 roku podczas spokojnej jazdy przy -18 st. C.). Minimalna temperatura podczas jazdy (zwykla) -8,7 st. C. No cóz, zima pelna geba... SRODA, 19 LUTEGO 2003

Zebranie

Zebranie odbylo sie po raz drugi w knajpie Zak, gdyz siedziba klubu jest wciaz malowana. Ciekaw jestem jakich rozmiarów jest ten pedzel... Koniec konców pojawilo sie 8 osób (Marcin B., Ewa N., Michal S., Jacek Z., Pawel P., Ola, Lopi i ja. Z poczatku wiekszosc zafascynowana byla turniejem w pilkarzyki, zas ja z Ewa staralismy sie uzgadniac szczególy odnosnie powitania wiosny. W koncu doszlismy do ustalenia, iz rajd ma sie zaczynac w piatek 21.03.2003 a konczyc w niedziele 23.03.2003. Zostaly przydzielone zadania, tzn. przygotowywanie plakatów, wymyslenie hasla, opracowanie trasy, zalatwienie noclegu itp. W miedzyczasie Jacek pokazal jakby mial wygladac znaczek cyklisty, podsuwajac pod nos prostokatny przedmiot z zapieciem na agrafke. Znaczek jednakze ma byc okragly z zapieciem na szpilke i logo AKTR. W kazdym razie moglismy sie zapoznac z metalem z jakiego zostanie wykonany oraz ze specyficzna oslona majaca chronic w domysle wrazliwy napis. Ustalila sie tez mniej wiecej frekwencja na przyszly rajd, czyli wiadomo kto nie pojedzie :-( a kto byc moze sie skusi... Postaram sie ich troche pomeczyc tymi podjazdami kolo Chodziezy, o ile w ogóle tam dojedziemy (powinienem byc jednak optymista, wszak ostatnio pojezdzilismy niemalo). Jacek zaoferowal sie, ze nas bedzie holowal jak wezmiemy linke. Wymyslalismy tez haslo na rajd wiosenny, Ewa obstawala przy swoim: "wiosna ryczy na Baryczy", które kojarzylo mi sie raczej z lekko podenerwowana tesciowa lub krowa jak wiosna, ale moje które zaproponowalem, chyba nie przejdzie: "na Baryczy sterta zniczy ... po Cyklistach". To przez ten ponury dzien... Ustalone zostalo wiec, ze na haslo jeszcze poczekamy, az reszta czlonków wykaze sie wena twórcza. Tak wiec rozeszlismy sie powoli z nadzieja zobaczenia sie w niedziele, zwlaszcza, ze pogoda wedlug prognozy z 19.02. godz. 12:00 GMT ma byc wysmienita.

NIEDZIELA, 23 LUTEGO 2003

Rajd ekstremalnie bobslejowy

Poczatek

Dzis pod Starego Marycha przyjechali: 8:52 ja (Michal K.) 8:53 Maciej S. 9:01 Kuba K. 9:07 Ewa 9:11 Andrzej Poniewaz na mrozie (-3,9 st. C) dluzylo sie nam czekanie, zatem postanowilismy, ze trzeba bedzie sie zastanowic nad skróceniem w sezonie zimowym tego 15 minutowego zapasu czasowego. Pod Marycha przyjechal takze ojciec Kuby i za nasza goraca zacheta postanowil z nami troche podjechac.

Odcinek terenowo-szosowy (7 km) i wymiana roweru na dobry poczatek

Ruszylismy przez m.in. Aleje Marcinkowskiego i Libelta, gdzie musielismy przejezdzac przez swiatla na czerwonym, poniewaz nie bylo samochodów (a swiatlo zielone sie zapali dopiero, kiedy samochód nadjedzie nad cewke). Cóz za dyskryminacja rowerzystów. Andrzej cos mówil, ze ma dzis szczescie do glin, ale jakos nam sie udalo. Nastepnie przez Park Solacki (lód) i tunelik pod Niestachowska, zaraz za którym Maciej zostawil swój lancuch na asfalcie. Przystapilismy do roboty, Kuba wyciagnal skuwacz i w zasadzie juz mial skuwac, tyle, ze nie bylo w zasadzie co skuwac. Tak wyranzerowanego lancucha to jeszcze w rekach nie trzymalem... Ojciec Kuby zaoferowal, ze pozyczy swój rower Maciejowi, z czego Maciej po dlugich namowach skorzystal. Okazalo sie, ze nawet podstawka pod licznik pasuje. Rowerek mial piekne oponki z malymi rowkami... Idealne na gladka nawierzchnie, byle nie zbyt gladka.... Lancuch zas zakonczyl swój ponad dziesieciotysieczny kilometr w pobliskim pojemniku na smieci. Jeszcze pewnie zrobi z 15 km poranna smieciarka na wysypisko kolo Suchego Lasu. W miedzyczasie Andrzej z Ewa pojechali szlakiem w kierunku Kiekrza, aby nie musiec sie pózniej spieszyc. Kiedy juz "naprawilismy" usterke ruszylismy "z kopyta", co skonczylo sie na licznych poslizgach na lodzie (udalo mi sie nawet zaliczyc glebe).

Odcinek asfaltowy (12 km)

Zadecydowalismy zatem, ze bezpieczniej bedzie jechac do Kiekrza asfaltem, tym bardziej, ze dzieki temu Ewa i Andrzej nie musieliby na nas czekac. Zatem wykonalem odpowiedni telefon i ponownie zabralismy sie za jazde. Wiatr w plecy zagwarantowal nam dosc szybka jazde, wiec zdazylismy zajechac do Kiekrza tuz przed reszta. Na górce przy torach, z widokiem na Kiekrz, przy pieknej bezchmurnej pogodzie, urzadzilismy sobie maly popas, po czym przez Kiekrz dotarlismy do szlaku rowerowego kolo Pawlowic, gdzie skonczyl sie asfalt.

Odcinek terenowy (8 km)

Szlakiem powoli z racji oblodzenia posuwalismy sie w kierunku Szamotul. Stopniowo zaczelismy zaliczac poslizgi tylnego kola, przedniego, obu naraz, podpórki noga prawa, podpórki noga lewa i w koncu gleby. Prawdziwy horror zaczal sie wtedy, kiedy Andrzej z Ewa i Maciejem pojechali do przodu (zamiast skrecic wprawo wzdluz rzeki) i zaczeli wtaczac sie na oblodzona górke przed Rostworowem. Niestety musieli z niej zjechac, co kosztowalo Macieja az trzy bliskie spotkania z powierzchnia naszej planety. Ewa zdawala sie równiez dosc dziwnie tanczyc na lodzie. W koncu nadjechal Andrzej, wyciagnalem aparat aby uwiecznic jego wywrotke ale na prózno. Okazalo sie, ze ma opony z miekkiej gumy i do tego malo powietrza, co dawalo lacznie o niebo lepsza przyczepnosc. Z racji jednak faktu zblizania sie do asfaltu, to nie spuszczalem powietrza z kól, a jakos przecierpialem. Walczac z brakiem przyczepnosci jakos tam dokulalismy sie do Sepna, gdzie powitalismy asfalt.

Odcinek asfaltowy (15 km, w tym 2 km bruku)

Na pobliskich polach hasalo sobie kilkadziesiat saren w stadach po kilkanascie sztuk. Byly pieknie wystawione, ale nie mialem czym strzelac. Mój karabin mial tylko 80 mm, a tu trzeba by lufy 200-300 mm... W Nieczajnej asfalt zamienil sie w tzw. asfalt mapowy, czyt. teoretyczny, czyli kocie lby. Za to krajobraz stal sie bardzo pagórkowaty i w polowie lesisty. Ogólnie bardzo ciekawe widoki na rózne strony i równie ciekawy podjazd, przed samym Objezierzem pod kolami zawital asfalt, zas po lewej otworzyla sie panorama az po lasy za Szamotulami (kolo Ostroroga, odlegle o ponad 15 km!). Konieczna byla fotka. Po malym popasie w Objezierzu rozpoczelismy upierdliwy podjazd asfaltem z wiatrem bocznym na górke 94,8 m n.p.m., a nastepnie interesujacy zjazd do Obornik przez Nowy Folwark. Na liczniku zawitalo po raz pierwszy od dlugiego czasu 50 km/h (dokladnie 50,2 km/h). Wymagalo to jednak wydatnego pedalowania, co przy moich niezbyt szosowych przerzutkach bylo wyzwaniem. W Obornikach zwiedzilismy drewniany kosciólek, po czym zagrzalismy nasze rumaki do dalszej jazdy, przy czym wybralem wariant mniej terenowy, czyli przez bagno ;-)

Odcinek ultra terenowy - bojery z kolami zamiast plóz (15 km, w tym 0,2 km asfaltu)

Na rozgrzewke wzielismy droge gruntowa prowadzaca na Nowoloskoniec, za torami na moment wjechalismy na asfalt, ale pózniej przyszlo nam przeciac traktem pasmo wydm nadwarcianskich. Widoki byly fenomenalne. Przed samym Nowoloskoncem mielismy tak oblodzony podjazd na ostrym zakrecie z duzym bocznym przechylem, ze musielismy schodzic z rowerów. Co niektórzy fikali bardzo widowiskowe kozly, najbardziej efektowne wykonywal Maciej, który próbowal walczyc na tych gladkich oponach. Jego determinacja miala sie jednak za niedlugo skonczyc. Za Nowoloskoncem przejechalismy w poprzek kolejnego pasma wydm, które charakteryzowalo sie tym, ze po podjezdzie byl równie ekstremalnie oblodzony zjazd. Andrzej stwierdzil, ze to trasa na bojery, a jeszcze lepiej bobsleje. Tak wiec poruszalismy sie tym torem bobslejowym, zaliczalismy poslizgi, pomimo wolnej, spokojnej i bez-wysilkowej jazdy 12 km/h. Kiedy Maciej powital sie kilkunasty raz z nawierzchnia, to stwierdzil ostentacyjnie, ze jedzie do najblizszego asfaltu. Niewiele sie ucieszyl, gdy uslyszal, ze w srodku Puszczy Noteckiej asfaltu nie ma i w zasadzie najblizszy jest tam, gdzie i tak jedziemy. Pocieszyl sie, kiedy dowiedzial sie, ze brakuje nam do asfaltu max 8 km. Dotarlszy do bagna, przejechalismy je w poprzek droga gruntowa, jako, ze zdawala sie byc dosc zamarznieta. I byla, chociaz tam gdzie wytopil sie snieg, to czarna powierzchnia torfu nagrzewala sie tak bardzo, ze rozmakala i robilo sie grzasko. Ale przynajmniej przyczepnosc byla dobra. Zdobywszy bagno objechalismy je jeszcze od wschodu po czym wzielismy trakt na Lipe. Owa miejscowosc osiagnelismy przed trzecia. Byl upragniony asfalt.

Lipa za Lipa, czyli nie wierz mapie (lodowe 3 km GRATIS)

W Lipie nic w zasadzie z mapa sie nie zgadzalo, ani las nie taki, a i wioska jakas lipna, jednak postanowilismy sie tym nie zrazac i ruszylismy zwawo owym asfaltem, który niedlugo potem pokryl sie sniegiem, miejscowosc sie skonczyla, a spod lodu zaczely wystawac koleinki, sugerujace, ze asfalt sie skonczyl. Jednym slowem lipa. Ów asfalt w Lipie byl po prostu odmiana drogi gruntowej na mapie, tyle, ze w rzeczywistosci pokrytej asfaltem ;-). Ale nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo - mielismy przynajmniej okazje zawitac do czynnego sklepu spozywczego. Po przerwie i medytacjach co dalej, zdecydowalismy sie podzielic na dwie grupy: Andrzej i ja pojechalismy do Chodziezy Maciej, Ewa i Kuba udali sie do Obornik na pociag do Poznania, który mial odjezdzac za godzine. Mieli ok. 12 km droga wojewódzka (asfalt).

Odcinek asfaltowy (35 km)

My tymczasem zagrzalismy ostro do przodu, w zasadzie wyznaczalem tempo, gdyz Andrzej obawial sie, ze moze podawac za szybko. W miejscowosci Ryczywól zaciekawily nas nietypowe deby stozkowate kolo kosciola. Reszta trasy w zasadzie biegla agrocenoza, czyli pole za polem. Monotonnosc krajobrazu zlamywal troche widok na pasmo wzgórz z kulminacja w postaci Góry Gontyniec. W lesie otaczajacym wzgórza, w poblizu linii kolejowej, zatrzymalismy sie na przystanku na herbatke i kanapki, przy okazji ogladajac zza drzew zachód slonca. O zmroku zjechalismy do Chodziezy z predkoscia 50,4 km/h.

Kleska PKP

Kupilismy bilety, niewielki prowiant na droge, zrobilismy rundke przez miasteczko i pojechalismy na dworzec PKP. W ostatnim wagonie zatloczonego pociagu osobowego, jadacego z Koszalina znalazlo sie jeszcze miejsce na dwa rowery, polozone jeden nad drugim. Bylo ciasno, ale jak to Andrzej powiedzial: "Wszak to tylko nieco ponad godzinke" Slowa wypowiedziane w zla pore. Niedlugo pózniej pociag stanal. Po prostu zepsul sie. Po kilkunastu minutach zgaslo swiatlo i zrobilo sie calkiem ciemno. Tzn. w tym przedziale "dla podróznych z wiekszym bagazem recznym" i tak nie bylo lamp, ale gdy sie swiecilo na korytarzu, to przynajmniej promienie padaly przez zeskrobany prostokat farby na drzwiach i bylo cos widac. Teraz to juz zupelnie czarno bylo. Poniewaz bylo nas 14 osób, humor dopisywal: - Od przyszlego tygodnia ten pociag bedzie jezdzil z wagonem sypialnym - A moze pojedziemy stopem? - A zabierzemy sie cala czternastka? - To tu jezdza tylko czternastki? Szóstka tedy nie jezdzi? - Niestety nie. Bedziesz musial isc na Kaponiere. Zacznij juz. Poniewaz co nieco zapisywalem, tez poszedl tekst: - Czy tam cos pisze, ze tak skrobie? - Nadworny Kronikarz (przypominam, ze pisalem po ciemku...) - Nie mówcie nic o Partii... Po 40 minutach postoju w szczerym polu pojawil sie czlowiek z obslugi pociagu i próbowal cos naprawiac. Pózniej znowu dlugo nic. Sypaly sie niezle kawaly, ale niestety nie moge ich zapisac, bo sa bardzo niecenzuralne. Zreszta bylo ich tak duzo, ze nie sposób ich spamietac. Psyche szybko siadala: - Masz komórke? Wystukaj magiczny numer 1, 1, 2. - Po co? I tak wszyscy zginiemy... Po godzinie dowiedzielismy sie, ze to jakis waz poszedl i zaloga musiala pompowac recznie. Od tego az zrobily sie im odciski. Pociag slamazarnie ruszyl. Po godz. 21-ej, z póltora godzinnym opóznieniem, pociag wtoczyl sie na stacje Poznan Glówny. Trp 107,41 km. Ewa - 76 km, Maciej - 80 km, Kuba - 85 km.

SRODA, 26 LUTEGO 2003

Zebranie

Tym razem bylo na Grunwaldzkiej, przybylo nas 7 osób, (Ewa, Radek, Piotr S., Lopi, Tomek M., Marcin B. i ja). Mial byc jeszcze Andrzej, ale po drodze polamal rower czy jakos tak, w kazdym razie dzwonil, ze ma usterke i na zebranie nie dotarl. Omawialismy kwestie rajdu na powitanie wiosny, dokladnie dojazd PKP i dalsza jazde rowerem. Ustalilismy, iz beda dwie grupy, jedna pojedzie w piatek rano pociagiem do Zmigrodu a potem szlakiem czerwonym do Milicza (rózne warianty, 38; 50,5; 64 lub 67 km). Druga pojedzie pociagiem w sobote rano do Zmigrodu, skad tez uda sie szlakiem czerwonym do Milicza, skracajac jednak droge traktem (aby bylo do 40 km), zas pózniej beda mogli albo dolaczyc do reszty (która powinna w tym czasie przejezdzac obok Milicza po zakonczeniu pierwszej petli) albo spedzic popoludnie na wylegiwaniu sie brzuchem do góry i kontemplowaniu przejechanych 40 km saczac browca lub inny napój... Nastepnym i ostatnim punktem programu bylo ustalanie trasy rajdu, z obecnych na zebraniu jedynie Radek deklarowal chec i mozliwosc udzialu, zatem przypadl mu w udziale zaszczyt opracowania trasy. Planowany jest rajd do Puszczy Zielonki przez Gruszczyn, Uzarzewo, Biskupice i Wronczyn badz Gruszczyn, Mechowo, Barcinek i Wronczyn. Radek nazwal rajd ultra leserskim, z moich obliczen (wychodzi ponad 60 km) wynika jednak, ze az tak super leserski to chyba nie bedzie...

NIEDZIELA, 2 MARCA 2003

Rajd leserski w kierunku Puszczy Zielonki

Krótkie podsumowanie trasy (teren/asfalt): Odcinek asfaltowy 4 km (Marych - rozstaj za Malta) Odcinek terenowy 35 km (rozstaj za Malta - Gruszczyn - Mechowo - Wierzenica - Wierzonka - Barcinek - Jerzykowo - Wronczyn) [w tym 3 km asfaltu na odcinku Wierzenica - Wierzonka] Odcinek asfaltowy 33 km (Tuczno - Karlowice - Debogóra - Mielno - Kicin - Kozieglowy - Chemiczna - Nowe Zawady - Solna - Most Teatralny - R.Kaponiera) [w tym 3 km terenu na odcinku Karlowice -Debogóra - Mielno] = razem 72 km Temp. minimalna rajdu -3,6 st. C po poludniu w lesie kolo Kicina.

Oto co Radek napisal na liste:

"Wszyscy bawili sie swietnie. Wiatr byl zimny, ale nikt specjalnie na to nie narzekal. Trase zmodyfikowalismy tak, by biegla glównie lasami i nie bylo to az tak odczuwalne. Chyba glównie dzieki swiecacemu Sloncu. Jedyne, na co uczestnicy narzekali, to dwa uciazliwe blotniste odcinki. Pierwszy przed Wronczynem, a drugi przed Debogóra. Lista obecnosci: DespeRadek team Mongoose (80 km) Jan Wilk team Mongoose Darek Rau team Peugeot Michal Ksiazkiewicz team Victus Tomek Kosakowski team Victus Rafal Jankowiak team Shimano Marcin Miller team Author (80 km) - 3 rajd z Cyklista Katarzyna Sadowska team Author (80 km) - premiera na liscie Magdalena Musial team Victus Panther (80 km) - premiera na liscie

Nie wiem dlaczego, ale rajdy leserskie, nawet mimo silnych wstepnych zalozen, nie chca byc krótsze niz 70 km ;-) " SRODA, 5 MARCA 2003

Zebranie

Zebranie odbylo sie w baraku na Grunwaldzkiej. Przyszlo 8 osób (Lopi, Ewa, Andrzej K., Marcin B., Michal Najlepszy, Lech Sowinski, Michal S. i ja - Michal K.). Podziwialismy ulotki i plakaty na rajd Powitanie Wiosny, zastanawialismy sie tez nad informatorkiem (czemu jest inny niz w pliku). Ponadto ciekawi bylismy jak idzie Wisle w meczu, niestety Ewa dostala po chwili informacje, ze wbili nam druga bramke... W miedzyczasie Andrzej wszedl na drabine, ale ostrzeglismy go, aby szybko zszedl, gdyz stopnie mogly byc podpilowane przez PS-a. Pózniej opracowywalem trase rajdu niedzielnego przez Biedrusko do Chodziezy, Ewa zastanawiala sie co z majem, kiedy jeszcze marzec sie nie skonczyl ;-). Tak w ogóle, to Andrzej i PS chca jechac do Zmigrodu dzien wczesniej (w czwartek) i Andrzej zapowiedzial pojedynek na szosie. Powialo groza, Andrzej sie pózniej pozbyl powietrza w przednim kole (jakos tak ucieklo ;-), po czym pod moje dyktando wykonal z ochota 2 razy po 20 pompek, pieknie odliczanych. W miedzyczasie poluzowaly mu sie hamulce, rozregulowaly przerzutki... Zarty zartami, ale fakt faktem, czyli ustalilismy, ze w niedziele spróbujemy ugryzc pólnocna czesc okolic Poznania, przy czym pojedziemy glównie szosami, ze wzgledu na roztopy. Zastanawiam sie, czy nie zabrac na wszelki wypadek rekawic bokserskich, bo atmosfera w Cykliscie robi sie coraz bardziej goraca... Lepiej nie zapomniec o mocnym kasku... SOBOTA, 8 MARCA 2003

Rajd plakatowy

Relacje z rajdu plakatowego napisal na liste Lopi. Tekst po dodaniu ogonków zamieszczam ponizej.

"Relacja z soboty pieknej pogody na rajd.

Wieszanie plakatów w miescie zwanym Poznaniem wartym poznania :). W sobote o 11 spotkalismy sie przy Starym Rowerzyscie M. Oczywiscie tradycyjnie sie spóznilem. Wszyscy juz byli tzn. Marcin B, Tomasz M., Maciej S. no i jego dwaj bikerzy (z Rataje Club), ale oni wybierali sie na jakis rajd, wiec pozostali mi do pomocy tylko Marcin i Tomek. Ale nic to, jakos dalismy rade. Pierwsze plakaty rozwiesilismy na slupie przy St. M., a nastepnie skoczylismy na Kwiatowa, Górna Wilde, Sw. Czesia, Piekary i Pl. Wolnosci. I tu sie zaczal maraton po uczelniach itp. m.in. biblioteka na Ratajczaka, Ak. Ekonomiczna, Ak. Medyczna (Marcin pilnowal bików i 2 dresiarzy musial przeganiac, o malo co medycy by jego musieli wskrzeszac) ,uczelnia przy zamku... Na Mickiewicza , Kochanowskiego, Miodowa, Polna i Dabrowskiego wpadalismy znowu do sklepów. Po drodze zahaczylismy tez o Dynamix ,ale tam szefowa odmówila nam wieszania, umowa by musiala byc czy cos w tym stylu i do tego odplatna. Na Szamarzewskiego i na Winiarskiej znowu byly uczelnie....:).Z AR pojechalismy przez Cytadele na Malte i tam zakonczylismy, bo tasma sie skonczyla. Ogólnie rozwieszanie sie udalo. Ale niestety zabraklo tych malych ulotek a potrzebne jest jeszcze m.in. na Polibude, AWF, Morasko, no i do akademików, o 3 sklepach juz nie wspomne (Staroleka, J3Sobieskiego i serbska). Zostaly mi jedynie plakaty formatu A4, które rozwiesze jeszcze dzis w akademikach i na AWF i PP, ale do sklepów to musialbym jeszcze miec te male ulotki no i chyba do Zaka tez. Jedyne co mi sie nie podobalo w tym rozwieszaniu to to, ze to bylo w sobote. Powinno to byc w piatek z jednej strony dlatego ze sa dluzej sklepy otwarte i moglibysmy wszystkie obskoczyc, a z drugiej strony juz by byly przygotowane ulotki dla niedzielnych rowerzystów odwiedzajacych w sobote sklepy. Ale o tym niestety nie pomyslalem predzej, mój blad. Z powazaniem Robert"

NIEDZIELA, 9 MARCA 2003

Rajd (odwolany)

Pogoda byla tak fatalna, ze rajd zostal odwolany. Nie dosc, ze padal ciagly deszcz o umiarkowanej sile, to jeszcze wial wiatr i byla niska temperatura. Radar meteorologiczny z Berlina wykazywal deszcze, zbiorówka radarowa z wetterspiegel tez nie dawala zadnej nadziei. Jacek mial przyjemnosc wysylania sms-ów po ósmej rano ;-) Caly dzien byl w zasadzie pogodowo do niczego. Z poczatku sie ludzilem, ze moze ok. poludnia sie przejasni i na 4 godzinki sie na jakis asfalcik wyskoczy, ale kolejna porcja opadów deszczu o 12:30 przy +5 stopniach Celsjusza i wietrze 40 km/h mnie wyprowadzila z bledu. SRODA, 12 MARCA 2003

Zebranie

Zebranie odbylo sie na Grunwaldzkiej, baraczek swoja obecnoscia zaszczycili: Mariusz Krakowski (pierwszy raz, jest chetny na rajd powitanie wiosny), Darek Witkowski (tez po raz pierwszy, tez zamierza jechac na rajd powitanie wiosny), Pawel P. Ewa N., Maciej S., Marcin B., Jacek Z., Kuba J. i ja, razem 9 osób. Zmienilismy trase niedzielnego rajdu (planowalem jechac przez Konarzewo do Kosciana, ale zostalo przeglosowane, ze pojedziemy po raz kolejny przez Mosine). W drodze powrotnej zrealizujemy zas wersje, która zamierzalem dojechac (o ile ktokolwiek sie skusi na jazde z powrotem rowerem, bo mozna tez pociagiem). Ponadto rozpoczelismy zapisy na rajd powitanie wiosny, na razie chec udzialu zadeklarowalo kilka osób. Ewa próbowala wydusic skladki czlonkowskie w klubie (po 10 zl), troche tam uzbierala. Staralismy sie tez omawiac kwestie majowego rajdu oraz rajdu na 750 lecie miasta Poznania, ale za duzo nie zwalczylismy. Zebranie zakonczylo sie ok. 20-tej.

NIEDZIELA, 16 MARCA 2003

Rajd do Agroekologicznego Parku Krajobrazowego

Pod Starego Marycha na 8:45 podjechalo razem 7 osób: Lopi (Robert M.), Maciej S., Marcin M., Kuba J. i Darek R., Jan W. i ja (Michal K.). Juz bylo dwie po dziewiatej i odpalalismy, kiedy Lopi zauwazyl pedzacego rowerzyste. Okazalo sie, ze to Andrzej K, wiec bylo juz nas osmiu. Ewa nieco wczesniej zadzwonila do mnie na komórke, ze sie zle czuje i nie pojedzie, w zamian Magda M. deklarowala gotowosc do jazdy (mielismy ja zabrac po drodze w Puszczykowie).

Odcinek asfaltowy Poznan - Mosina dl. 27 km

Zatem w tym dosc licznym skladzie pojechalismy sciezka rowerowa wzdluz Dolnej Wildy, pózniej zas ulica Dworcowa i 1 km Armii Poznan. W miedzyczasie zadzwonila Ewa, ze juz wyzdrowiala i zal jej marnowac dobrej pogody. Za przejazdem kolejowym w Leczycy pocielismy sciezka rowerowa wzdluz Szosy Poznanskiej, a nastepnie malo ruchliwym asfaltem do Puszczykówka, gdzie zgarnelismy Magde (Marcin pokazal jak do niej trafic). Z Puszczykówka do Mosiny asfaltem. W Mosinie dolaczyla Ewa, zadzwonil tez Filip, który zaspal i pojechal pociagiem i mial do nas dolaczyc w Pecnej-Konstantynowie. Za Mosina wjechalismy w terenowy szlak niebieski.

Odcinek terenowy Mosina - Druzyna dl. 4 km

Szlakiem niebieskim pojechalismy ok. 2 km, po czym zjechalismy ze szlaku aby ominac najwyzsze wydmy i wjechac na czerwony, którym przez male wydmy dojechalismy do Druzyny. Jako, ze "nawierzchnia" byla zmrozona, jechalo sie cool. W lesie slyszelismy pociag, którym jechal Filip.

Odcinek asfaltowy Druzyna - Ilówiec - Szoldry dl. 11 km

Z rzadka uczeszczana szosa pojechalismy do Pecnej, gdzie przy krzyzu spozylismy posilek z posiadanych zapasów. Filip niedlugo pózniej dojechal, gdyz zdazyl juz sie zgubic i pokluczyc po okolicy ;-) (a wszystko przez to, ze stacja PKP w Pecnej nosi nazwe Ilówiec, zas miejscowosc Ilówiec lezy 1,5 km za Pecna). Tym niemniej bylo nas juz 11 osób, czyli taki maly peletonik. Po 5 km Jan odlaczyl i pojechal przez Czempin do Poznania (chyba zbyt lesersko jechalismy). Lokalnymi asfaltami dojechalismy do miejscowosci Szoldry, lezacej na drodze wojew. nr 310 (Czempin-Srem).

Odcinek terenowy Szoldry - Gorzyczki dl. 4 km

Przez rozlegle pole grzaska droga gruntowa, dalo sie jednak jechac, choc bardzo powoli. Po 20 minutach osiagnelismy Gorzyczki, gdzie wszyscy z radoscia powitali asfalt "Ten odcinek byl specjalnie po to, bysmy bardziej docenili asfalt". A moze po prostu chcialem przetestowac moje nowe umocowanie przedniego chlapacza?

Odcinek asfaltowy Gorzyczki - Turew - Koscian dl. 26 km (wraz ze zwiedzaniem)

W Gorzyczkach zwiedzilismy park ze starodrzewiem z róznymi gatunkami drzew. Najbardziej rzucil sie nam w oczy rozlozysty platan, pomnik przyrody, którego obwód Darek wycenil na 40. - Metrów? - Nie, dloni. Nie wiem jaki rozmiar ma dlon Darka, moja ma 19 cm, a do poteznych nie nalezy. Oznaczaloby to, ze platan ma min. 760 cm obwodu, mierzonego na wysokosci mniej wiecej piersnicy (130 cm). Oczywiscie przy tym pomiarze zaczely sie dywagacje na temat metody pomiarowej, ze mozna rowerem wykonac 100 okrazen, wtedy blad pomiaru wyniesie 1% i inne pomysly, np. pomiary tasma klejaca (zeby wchodzilo w zaglebienia kory) tudziez uwzglednienie wystajacych czasteczek (lancuchów polimerów) od scian komórkowych zewnetrznej warstwy korka i inne. Wykonalismy sesje fotograficzna przed platanem. Obejrzelismy tez z zewnatrz palac z 1868 roku o cechach renesansowych i powoli ruszylismy w droge - musialem sie oddalic na spory kilometr, aby zmobilizowac towarzystwo do jazdy. Widac wiosenna pogoda zaczela ludzi rozleniwiac ;-)

Asfaltem udalismy sie do Turwi, po drodze przygladajac sie z oddali zadrzewieniom sródpolnym. Te zadrzewienia przyczynily sie zreszta do utworzenia na tych terenach Parku Krajobrazowego im. D. Chlapowskiego (Agroekologiczny Park Krajobrazowy). W Turwi obejrzelismy zabudowania palacowe Chlapowskich oraz park, a w nim dab szypulkowy "Dezydery" o obwodzie 785 cm i drugi o obwodzie 675 cm. W pobliskim sklepie dokonalismy zaprowiantowania, czesc osób pozostala przy palacu korzystajac z kapieli slonecznych (bylo wszak +10 stopni C.).

Z Turwi lokalna szosa przez Woniesc do Racotu, wial lekki wmordewind. W Racocie znowu zarzadzilem przerwe na zwiedzanie. Maciej pokazal nam stadnine koni. Pózniej obejrzelismy póznobarokowy kosciól z ok. 1780 r., zbudowany jako kaplica palacowa przez ród Jablonowskich, ówczesnych posiadaczy ziemskich. Na szczególna uwage zaslugiwal 200 letni krucyfiks. Z Racotu do Kosciana asfaltem, gdzie podzielilismy sie na dwie grupy, Ewa, Magda, Filip i Darek skorzystali z mozliwosci powrotu pociagiem, my zas skusilismy sie na mozliwosc jazdy dalej.

Odcinek asfaltowy Koscian - Maksymilianowo - Poznan dl. 60 km, w tym 3 km terenu

Ruszylismy z Kosciana wyjatkowo spokojna droga wojewódzka nr 308 w kier. na Nowy Tomysl. Po drodze pokazalem wielkie bagna, po których zamierzam pózna wiosna zrobic terenowy rajdzik. Wial dokuczliwy wmordewind. W Maksymilianowie skrecilismy na Modrze, z której to miejscowosci mielismy 3 km do Strykowa. W Strykowie Kuba, który dosc znacznie opadl z sil, zdecydowal sie na jadacy za 10 minut pociag. Byl to tzw. wentyl bezpieczenstwa, który zreszta sie widac przydal. Ze Strykowa pojechalismy do Tomic, skad do Miroslawek, a potem grobla przez Trzcielinskie Bagno (bloto, ale dalo rade ;-) do Lisówek, skad juz asfaltem przez Konarzewo do Poznania.

Dystans 132 km (do Poznania) i 72 km (do Kosciana). SRODA, 19 MARCA 2003

Zebranie

Zebranie odbylo sie jak zwykle na Grunwaldzkiej, przyszli: Andrzej K., Damian F., Pawel P., Jacek Z., Ola R., Maciej S., Marcin B., Tomek M., Robert M., Marek H. (na chwilke), Radek S., Ewa N., no i ja. Razem 13 osób. Z poczatku panowal ogólny chaos, ale wylapywalismy poszczególnych delikwentów i odzieralismy z kasy zgarniajac wpisowe na rajd. Zapisalo sie 10 osób na wersje 2 dniowa (w tym niezdecydowany Lopi) oraz 14-15 osób na wersje trzydniowa, z których kilka nie wplacilo jeszcze skladki, wiec nie wiadomo czy pojada. Tym niemniej na oba wyjazdy beda bilety grupowe PKP. M. in. okazalo sie, ze Halny jeszcze nie zrobil znaczków, ale ze beda na rajd. Nie wiadomo jednak po jakiej cenie. To samo z meta rajdu - trudno powiedziec, co z nia bedzie. Pózniej omówilismy kwestie rajdu majowego, a raczej tego, ze na pewno nie jedziemy do Gubina, ale nadal nie wiemy, czy pojedziemy z Halnym w Jeseniki. Grunt, ze wiadomo, ze w ogóle gdzies ktos chce w weekend majowy jechac ;-)

ROWEROWE POWITANIE WIOSNY Dolina Baryczy, 21-23 marca 2003

Piatek, 21 marca 2003

Opis trasy sporzadzony przez Ewe Nowaczyk:

Harce czas zaczac! W piatek wiekszosc pierwszej grupy udajacej sie na poszukiwania wiosny w doline Baryczy spotkala sie o siódmej rano. Troche niewyspani, ale podnieceni perspektywa odkrywania nieznanych nam terenów, zapakowalismy sie do pociagu osobowego do Wroclawia. Na szczescie PKP puszcza o tej godzinie na linii Poznan - Wroclaw tzw. pietrusa, wiec nie bylo wiekszych klopotów z przewiezieniem rowerów. W Mosinie wsiadlam ja (czyli Ewa N.). Dopiero od tego momentu mozna powiedziec, ze jestesmy w komplecie. A jedzie nas dzisiaj az dziewiec osób, co jak wiedza Szanowni Czytelnicy Dziennika Pokladowego, na rajdach kilkudniowych jest rzadkoscia. Sklad ekipy przedstawia sie nastepujaco: Marcin i Wojtek (nowi kolesie, których nazwisk nie pamietam i którzy juz chyba wiecej nigdy z nami nie beda chcieli pojechac), Ola Roznowska, Jacek Zwolinski, Andrzej Kaleniewicz, Pawel Przybylak, Maciej Solski, Michal Ksiazkiewicz (prowadzacy rajd) i ja, Ewa N. W pociagu jak to w pociagu: Andrzej spi i pochrapuje od czasu do czasu, kola stukaja, konduktorzy bilety sprawdzaja, niektórzy jedza, inni gadaja od rzeczy, a pozostali patrza w mapy, ot, szara pasazerska rzeczywistosc. - Klucz zurawi zamówilem jutro na godzine 16.20 - oswiadcza Michal. Do Zmigrodu dojezdzamy ok. godz. 9.20. Musimy sie sprezac, bo na tej malenkiej stacji pociag stoi tylko chwilke, wiec zupelnym przypadkiem mozna nie zdazyc wysiasc. Zarówno Zmigród, jak i Milicz, dwa najwieksze miasteczka w dolinie, to osady, które powstaly nad Barycza przy okazji kupieckich przepraw. Przed wiekami szerokie wody tej pozornie leniwej rzeki przecinaly sredniowieczny szlak komunikacyjny z Wroclawia do Poznania i Gniezna. Oba miasteczka na znaczeniu zyskaly jednak dopiero w 1492 r., gdy z ksiestwa olesnickiego zostaly wydzielone zmigrodzkie i milickie wolne panstwa stanowe. W Zmigrodzie, liczacym dzis ok. 6,5 tys. mieszkanców, w piatkowy poranek wszystkie uliczki w centrum miasta zostaly zablokowane przez policje. Dlaczego? Bo w pierwszy dzien wiosny zmigrodzka mlodziez (a przynajmniej jej czesc) zamiast na tradycyjne wagary, zostala zmuszona przez nauczycieli do biegania po ulicach miasteczka. Dzieciaki nie wygladaly na zachwycone. My natomiast, wzbudzilismy zainteresowanie mieszkanców, którzy zywo reagowali na nasza flage klubowa, komentujac: te, z Poznania przyjechali. W Zmigrodzie, który w tym roku obchodzi 750-lecie istnienia, z pewnoscia warto odwiedzic m.in. gotycko-manierystyczny kosciól parafialny sw. Trójcy z lat 1595 - 1607. Gdy ok. godz. 10 zajrzelismy do sasiadujacego z nim probostwa, by zdobyc pieczatki do ksiazeczek kolarskich, otworzyl nam po dluzszej chwili proboszcz. Wygladal na nieco zaspanego i odnieslismy wrazenie, ze go obudzilismy. Nie pominelismy tez ruin zamku (pierwsze wzmianki o nim pochodza z konca XIII w.) lezacego na peryferiach miasta. Przy jego bramie powitalo nas kilku, niezbyt przychylnie nastawionych do przyjezdnych, uczniów miejscowych szkól srednich. Jak widac nie dali sie oni „przekonac” nauczycielom, ze bieg to zdrowie. Wybrali piwko i papieroska w parku. W czasie wojny 30-letniej zamek zostal przebudowany przez Szwedów na twierdze. Ruiny otoczone sa zabytkowym parkiem z przelomu XVIII i XIX w., którego powierzchnia wynosi ponad 15 hektarów. Nieopodal wiezy rosna dwa pomniki przyrody: cis o obwodzie pnia 150 cm i dab o obw. 640 cm. Na zamkowej wiezy wisi pamiatkowa tablica, na której wyryto napis gloszacy, ze w tym zamku w 1813 roku car Aleksander i Fryderyk Wilhelm podjeli strategie wojny „by Europe oswobodzic od Napoleona ”. Ze Zmigrodu ruszylismy czerwonym szlakiem wzdluz Baryczy do Milicza. Po raz pierwszy od co najmniej trzech lat sprzyjala nam aura: mrozne poranki kuly lodem rozmarzajace w ciagu dnia blota, dzieki czemu nie grzeznelismy rowerami po piasty w wiosennych roztopach, a sloneczne, cieple dni zachecaly do szalenstw na dwóch kólkach. Na bagnach cisza, która uwodzi ludzi mieszkajacych w miescie. Od czasu do czasu przerywa ja krzyk labedzi, czy innego ptactwa. Jestesmy oczarowani spokojem i harmonia tych okolic. Z równowagi wytracaja nas tylko slady dzialalnosci czlowieka - kretyna: powypalane trawy. Po drodze wdrapuje sie z Michalem na ambone, by „strzelic” sobie panoramke. Pozostali jada przed siebie. W koncu staja, bo droga zamiast dalej biec grobla, odbija w bok. Szef wycieczki, czyli Michal postanawia jednak, ze pojedziemy mimo braku sciezki grobla . Przedzieramy sie wiec przez muldy z ziemi, kepy trawy i jakies kolczaste krzaczory. W koncu docieramy na kawalek nieco równiejszego terenu i postanawiamy, ze czas na jedzonko. Maciej obawia sie, ze labedzie i dzikie gesi wyladuja za chwile w poblizu i zezra nam kanapki. Po sniadanku ruszamy w dalsza droge. Moment odjazdu Michal oglasza ryczac rogiem, który ze soba zabral. Niespiesznie zmierzamy w kierunku Milicza. Nowi kolesie powoli zaczynaja miec dosc rajdu i coraz czesciej zostaja w tyle. Jezyk coraz wkreca im sie w szprychy, a my czekamy. Do Sulowa dojezdzamy jeszcze w komplecie, jednak w tym niewielkim miasteczku nowicjusze definitywnie koncza wspólna (tego dnia) z nami podróz i postanawiaja najkrótszym wariantem (asfalt) pojechac do Milicza. W Sulowie kupujemy zarelko, bo nie ma zadnej jadlodajni i mamy nadzieje zjesc je w parku przy palacu. Park ów podobno jest piekny, w kazdym razie tak pisza w przewodnikach. Nam sie do niego dostac nie udalo, bo byl zamkniety na trzy spusty. Pojechalismy wiec najpierw do jednego kosciola, przy którym byl niewielki cmentarzyk i wiekowe drzewa. Tutaj jednak nie zabawilismy dlugo, bo stwierdzilismy, ze nie bedziemy posilac sie na grobach. Ruszylismy wiec do drugiej swiatyni, która „zdobil” kiczowaty obraz z Janem Pawlem II w roli glównej. Z Sulowa w okrojonym skladzie ruszylismy dalej przez Jaz Sulowski do Postolina, w którym warto zajrzec np. do zabytkowego parku. Pod wzgledem dendrologicznym jest on jednym z ciekawszych w Dolinie Baryczy (rosnie tu ponad 90 gatunków drzew i krzewów). Pod koniec marca park zdobi bialy kobierzec sniezyczek i przebisniegów. Zalozyl go w latach 60. XIX w., przy nieistniejacym juz palacu, przez milosnika drzew i lasu Henryka von Salisch. Za parkiem biegnie droga prowadzaca do rezerwatu "Wzgórze Joanny”. Na niej przylapalismy na goracym uczynku okoliczny ludek wypalajacy trawy. Cala góra ogniem stala, wiec zadzwonilam na 112 i donioslam policji, ze sie trawe wypala. Pan policjant, który odebral zgloszenie, w ogóle nie mógl zrozumiec o co mi chodzi i dlaczego czepiam sie ludzi, a jego zmuszam do dzialania. W koncu, chyba dla swietego spokoju, powiedzial: posle tam kogos. Za donosicielstwo zostalismy srodze ukarani. Gdy wjechalismy w las, okazalo sie, ze zlapalismy trzy pany. Tuz przed lasem przedzieralismy sie przez kolczaste krzaczory. Kolce tarniny przebily detki w sumie w pieciu miejscach. Przymusowy postój trwal prawie godzine. W tym czasie Jacek, Andrzej i Pawel zmienili detki. Mozolnie pelzniemy w las, teren sie wznosi. Grunt miekki, pokryty liscmi, czasem wieksze koleiny i obszary zbuchtowane przez dziki. Na wierzcholku wzgórza stoi zamek mysliwski sprzed 150 lat. Ze szczytu wiezy rozposciera sie doskonaly widok na okoliczne bukowe lasy i Kotline Zmigrodzka. W przeciwienstwie do wjazdu - zjazd byl przyjemny. Przy drodze Wroclaw - Milicz rozdzielamy sie: ja i Pawel jedziemy juz do Milicza, pozostali wala dalej (o tym napisze Michal).

Po kilometrze Pawel lapie druga juz dzis pane. Niestety zepsula nam sie pompka. Nie mamy tez lyzek do opon. Pozostaje prowadzenie rowerów. A do Milicza jeszcze osiem kilometrów. Zatrzymujemy samochody, ale zaden kierowca nie ma pompki ani lyzek. Po trzech kilometrach docieramy do jakiejs wiochy i wchodzimy do pierwszej lepszej zagrody. Okazuje sie, ze jej wlasciciel po pierwsze sprowadza z Niemiec rowery, po drugie, ze jest tam tez zaklad naprawy rowerów. Jestesmy uratowani. W zakladzie nie wzieto od nas ani centa, wiec na pamiatke zostawilismy jego wlascicielom znaczek rajdowy.

A teraz na chwile powracam jako Kronikarz, aby opisac to, co przejechalismy od rozstania sie przy drodze Wroclaw-Milicz.

A wiec pojechalismy (Jacek, Ola, Maciej, Andrzej i ja - Michal Ksiazkiewicz) czerwonym szlakiem, zrazu asfaltem, potem ciekawie biegnaca droga gruntowa na wzgórze kolo Swiebodowa (198 m n.p.m.), z którego rozlegal sie szeroki widok na doline, w której leza stawy (nad rzeka Pradnia). Nad te stawy za chwile zjechalismy. Waska sciezka obok kolein przeprowadzala nas przez pole, niedaleko wysokiego nadajnika, nastepnie mielismy piekny zjazd do Dziewietlina, skad dalszy zjazd do Wierzchowic (przed ta miejscowoscia opuscilismy wertepiasty szlak czerwony na rzecz mniej dziurawego asfaltu). Z Wierzchowic do Krosnic zjezdzamy asfaltem, caly czas powyzej 30 km/h... W Krosnicach trafiamy ponownie na szlak czerwony. Za torami asfalt sie konczy, ale droga gruntowa jest bardzo wygodna. Caly czas lekko z górki, wiec jazda jest przednia. Po chwili dojezdzamy do skraju lasu. Poniewaz slonce chyli sie ku zachodowi, a w poblizu sa stawy, wyciagam mape, by zobaczyc jak na nie trafic. Kiedy zajezdzamy, okazuje sie, ze staw jest przepieknie oswietlony przez zachodzace slonce. Jedziemy piekna aleja wysadzana 400-letnimi debami na drugi, oswietlony koniec Stawu Chelm, gdzie puszczamy w ruch aparaty. Obiektem naszych zdjec jest nie tyle samo slonce, ile efekt, jaki powstaje, kiedy jego promienie przechodza przez trzciny. Jacek ma wygodniej, bo w swoim aparacie od razu widzi efekt, ja efekt zobacze jak skoncze rolke... Czerwona kula powoli wtacza sie za horyzont (wzgórza). Powracamy na szlak czerwony i wieczorna pora jedziemy dalej. Przy polu przed Stawem Czarny Las widzimy jeszcze jak slonce przeswituje przez drzewa - niejako zachód slonca po raz drugi, a to dlatego, ze nie ma az tak wysokich wzgórz na horyzoncie. Nastepnie ciemnym i ponurym lasem, o wszystko tlumaczacej nazwie - Czarny Las jedziemy na groble przechodzaca przez staw o tej samej nazwie, po czym dojezdzamy do Czatkowic, skad ladnym krajobrazowo asfaltem przez Duchowo i Slawoszowice docieramy do Milicza, majac w nogach 72,56 km.

Oddaje teraz glos, a w zasadzie klawiature Ewie Nowaczyk:

Milicz, w którym nocujemy, prawa miejskie otrzymal ok. 1300 r. Dzis miasto liczy ok. 13 tys. mieszkanców. Zachowal sie sredniowieczny uklad miasta zblizony do owalu, z rynkiem i ulicami zbiegajacymi sie przy dawnych bramach miejskich. Bedac w Miliczu nie mozna nie zajrzec do Kosciola Laski (obecnie kosciól parafialny sw. Andrzeja Boboli) zbudowanego w 1709 r. Jest to drewniana, barokowa poewangelicka swiatynia o konstrukcji szkieletowej na planie krzyza greckiego z emporami wewnatrz. W Miliczu nocujemy w bursie szkolnej przy ul. Trzebnickiej. Bardzo fajne miejsce i szalenie przyjazna obsluga. Naprawde milo sie tam mieszkalo. Wieczorem jestesmy padnieci. Po grzecznej kolacyjce wszyscy ida spac. Sobota, 22 marca 2003

Opis trasy sporzadzony przez Ewe Nowaczyk:

Sobota. Kolejny sloneczny dzionek. Niestety ciepla nie odczuwa sie tak bardzo, bo wieje lodowaty wiatr. Od rana do Milicza zmierza druga grupa, która prowadzi Radek. My nie mozemy ruszyc, bo albo ktos marudzi przy sniadaniu, albo np. Pawel przypomina sobie tuz przed wyjazdem, ze trzeba zalatac przedziurawiona dzien wczesniej detke, wiec wszyscy czekamy. W koncu ladujemy bambetle na rowery i juz chcemy ruszac, ale niestety - Pawel ma trzecia juz pane. Okazuje sie, ze opone wbil sie malutki kawalek szkla, który nie przebija detki od razu. Na trase ruszamy dopiero ok. 11 (i po co bylo zrywac sie skoro swit o ósmej rano?). Na rozkrecenie sie wjezdzamy na bezimienne wzniesienie. Nowicjusze sie rozpedzaja, jada gdzies na samym przedzie. Andrzej komentuje: - No widzisz, rozjezdzili sie. Patrz jak im dobrze idzie. Ja jednak jestem bardziej sceptyczna i uwazam, ze goscie nie umieja rozlozyc sil i za pare kilometrów ich jazda bedzie wygladala tak jak wczoraj. I mam racje, bo na 20 kilometrze chlopcy oswiadczaja, ze maja dosc jazdy na dzis i wracaja do bazy. Pierwsza dluzsza przerwe robimy w Cieszkowie. Tu najpierw ogladamy koscioly, a potem urzadzamy popas w centrum miasta. Z pobliskiej remizy wyjezdza wóz strazacki na sygnale i Maciej zabiera sie za kierowanie ruchem, by umozliwic strazakom wjechanie na glówna droge. Andrzej kwiczy z radosci. Tuz za Cieszkowem zatrzymujemy sie na stacji benzynowej, bo Jacek twierdzi, ze Michal ma pane. Michal nie jest przekonany, czy rzeczywiscie ja ma, ale Andrzej i Jacek sa tak przekonywujacy, ze w koncu ulega i zdejmuje detke. Szuka dziurki, ale nie znajduje. Nie pomaga nawet moczenie napompowanej detki w wodzie. Skonfundowany Michal zaklada wiec te sama detke na kolo i jedziemy dalej. Pokonujemy sindry. Ich nazwa wydaje sie nam bardzo egzotyczna, wiec spodziewamy sie zobaczyc cos, czego jeszcze nie widzielismy. Sindry lub zindry sa to porosniete karlowatymi sosnami i jalowcami wydmy. Znajduja sie one jeden kilometr na pólnocny wschód od Cieszkowa. Na nich konfederaci barscy w 1768 r. stoczyli przegrana potyczke z wojskami rosyjskimi. Sindry nas rozczarowaly, bo po prostu przez nie przejechalismy i nawet nie zauwazylismy kiedy. Ot wzniesienie i troche piachu na nim. Z sobotniej wycieczki na pewno w pamieci zostana dwie rzeczy: kosciól w Trzebicku Górnym i Stawy Milickie. W Trzebicku na wzgórzu stoi przepiekny, modrzewiowy kosciólek pw. sw. Macieja Apostola. Przed nim figurka Ojca Maksymiliana Kolbe. Kosciól, który wybudowano w 1672 r. jest otoczony sobotami i cmentarzykiem z zabytkowymi nagrobkami. Trafilismy do niego w sobote po poludniu. Zazwyczaj wiejskie kosciólki sa tego dnia zamkniete. Wokól swiatyni klebil sie jednak spory tlumek ludzi. Okazalo sie, ze kosciól jest otwarty, wiec czym predzej skorzystalismy z okazji i zajrzelismy do srodka. Pieknie. Wewnatrz powital nas miejscowy ksiadz, z którym ucielismy sobie pogawedke: - Mamy szczescie, ze kosciól jest otwarty i mozemy obejrzec go w srodku, bo naprawde warto - mówimy do ksiedza. - Cieszycie sie, ze kobieta umarla? - pyta on. - Przeciez przed chwila odprawilem pogrzeb - dodaje po chwili w ramach wyjasnienia. Najwieksza przyrodnicza atrakcja okolic miasta jest bezsprzecznie rezerwat ornitologiczny "Stawy Milickie”. Utworzono go 40 lat temu na powierzchni 5324 ha. To jeden z najwartosciowszych pod wzgledem ornitologicznym obszarów srodkowej Europy. W ciszy stawów swoje mlode wychowuja tu co roku ptaki 134 gatunków. Kilkadziesiat innych gatunków zatrzymuje sie tu, by odpoczac po trudach podrózy i zjesc male co nieco. Zachwyca cisza spowijajaca Stawy Milickie. Przerywa ja od czasu do czasu trzepot skrzydel podrywajacych sie do lotu setek kaczek krzyzówek i pluskajacych sie zachodzie slonca lysek. Krzyki tysiecy ptaków o zachodzie slonca zapieraja dech w piersi. Nad Stawami Milickimi spotykamy sie z grupa Radka. Tu entuzjazm powitania, a potem oni zostaja popatrzec na zachód slonca, a my jedziemy dalej. Wkrótce w Wabnicach (chyba) ja, Pawel i Ola odjezdzamy do Milicza, a Jacek, Michal, Maciej i Andrzej jada zaliczyc pewne wzniesionko. Jakie?

O tym napisze juz Michal:

A wiec z tym wzniesieniem to bylo tak:

Z Wabnic wyprowadzala pod góre waska nitka asfaltu. Dwa dosc ostre zakrety nadawaly jej charakter górskiej szosy. Asfalt trawersowal wzniesienie na wysokosc 195 m n.p.m., po czym opadal stromo w dól. Zjazd byl dosc nieoczekiwany, jako ze nazwa miejscowosci zakrywala na mapie czesc poziomic... Nim sie spostrzeglismy, juz bylo 50 km/h... A tu droga kreta... Owa miejscowosc - Wierzchowice - to ta sama, w której bylismy dnia poprzedniego, ale wjechalismy don z drugiej strony. Wczoraj z poludnia i pojechalismy na wschód, dzis z pólnocy i pojechalismy na zachód. Niestety zjazd skonczyl sie równie szybko jak sie zaczal, a ze tu nie ma wielu plaskich terenów, wiec rozpoczal sie kolejny podjazd - w kierunku zachodzacego slonca - przez miejscowosc Swiebodów. Wieze nadawcza mijalismy tym razem po lewej stronie. Za wioska szosa rychlo obnizala sie przecinajac gleboki wawóz, po czym przecinala droge Wroclaw-Milicz i powoli wspinala na stoki Wzgórza Joanny. Na samo wzgórze (219 m n.p.m.) nie jechalismy, bo bylismy na nim wczoraj. W zamian pojechalismy dalej owym asfaltem (200 m n.p.m.) w kierunku Postolina (120 m n.p.m.), zaliczajac po drodze dynamiczny, ok. 8% zjazd. Szkoda tylko, ze asfalt byl dziurawy. Tym niemniej zjazd byl typowo górski, w Wielkopolsce takich zjazdów jest stosunkowo malo - ja znam tylko kilka: jeden kolo Zerkowa (ok. 10%), dwa w rejonie Osowej Góry (ok. 8-10%, w tym jeden bardzo waski), trzy kolo Sierakowa (po 10%) i to w zasadzie na tyle. No i teraz ten kolo Postolina, jako siódmy. Z Postolina udalismy sie wygodnym traktem caly czas lekko z górki (bruk, gruntówka i asfalt) do Milicza-Karlowa, skad luksusowa sciezka rowerowa dotarlismy o zmroku do bazy. Budzik rowerowy na koniec dzisiejszej jazdy wskazywal 74,64 km.

Grupa Radkowa

Radek mial opisac dojazd swojej grupy do Milicza, a zwlaszcza jej sklad. Jakos nie opisal, wiec chociaz skrótowe informacje. Sklad (odtworzony na podstawie listy wplat i zdjec): Radek Siekierzynski, Gosia Robinska, Tomek Mackowiak, Rafal Jankowiak, Lucyna Fleszar, Wojciech Chmielewski, Marcin Zielinski, Magda Zielinska, Marek i Mirka Huk oraz Lopi. Razem 11 osób. Grupa Radkowa dojezdzala ze Zmigrodu tak samo my, tyle, ze inaczej. Tzn. od Sulowa jechali nie wiadomo czemu szlakiem niebieskim, który byl zarezerwowany na dzien nastepny. I tak sie na nim troche pogubili, bo na terenie podmoklych (ale juz suchych) lak byl niewyznakowany (mozliwe, ze w trakcie znakowania te tereny byly pod woda). Nastepnego dnia wobec tego Radek poprowadzil swoja grupe tez inaczej, ale o tym pózniej. Dojechawszy do Milicza mieli 50 km. Gosia R., Marcin i Magda Z., Mirka H. zostali w Miliczu, zas reszta zrobila jeszcze 18 kilometrowa petle wokól Milicza przez Rezerwat Stawów Milickich, gdzie ich spotkalismy.

No i na lamy ponownie powraca Ewa Nowaczyk:

Sobotni wieczór mial sie zakonczyc huczna meta przygotowana przez Halnego. Niestety „Halny” nawalil i mety nie zrobil. Gdyby nie to, ze zostala nam kasa z wpisowego, to pewnie szybko poszlibysmy lulu. Postanowilismy jednak, ze te kase przeznaczymy na wino i dodatki do niego. Niech Halniacy wiedza co to jest grzaniec Cyklisty. Jak pomyslelismy, tak zrobilismy. Spiewów jednak nie bylo, bo gitara zostala w Poznaniu. Gralismy w Koci Lapci i gadalismy o zyciu. Radek proponuje w koncu, zebysmy poszli wreszcie spac, bo jutro czeka nas Rajd Wschodni, czyli rajd na wschód slonca nad Stawy Milickie. Andrzej cieszy sie jak dziecko, ze nie musi wstawac o czwartej rano, bo nie wzial aparatu fotograficznego z domu, wiec na wschód slonca i tak nie ma po co jechac. - A. Kaleniewicz ma nowe przyslowie: nic tak nie cieszy jak krzywda blizniego - komentuje Chmielu radosc Andrzeja, ze Radek sie nie wyspi.

Ewa Nowaczyk Niedziela, 23 marca 2003

Jako Kronikarz ponownie moge sie wykazac:

Poranek zaczynamy od dlugotrwalego uzgadniania czy juz mozemy jechac (niby wszyscy sa gotowi, ale niektórzy jeszcze bez sniadania). W koncu przed godz. 10-ta ruszamy na szlak. Nowicjusze z grupy trzydniowej postanowili wracac do Poznania pociagiem juz z Milicza. Udalismy sie wpierw na zwiedzanie samego miasteczka. Wpierw pomiedzy jedna Msza Sw. a druga ogladamy barokowy poewangelicki Kosciól Laski, obecnie parafialny sw. Andrzeja Boboli, zbudowany w 1709 o konstrukcji szkieletowej, nastepnie robimy przejazd przez rynek, za którym znajduje sie klasycystyczny kosciól parafialny sw. Michala Archaniola. Zwiedziwszy co trzeba dokonujemy male zakupy w Zabce (a wlasciwie ja dokonuje, reszta twierdzi, ze ma prowiant na droge, jak sie pózniej okaze to tak nie do konca...). Tuz za rogatkami miasta podzielilismy sie na dwie grupy. Jedna z nich prowadzil Radek. Wczoraj jechali szlakiem niebieskim i dzisiaj nie chcieli powtarzac tego samego odcinka. Nie wnikam, dlaczego pojechali szlakiem niebieskim majac powiedzane, ze nie powinni nim jechac, bo jest przeznaczony na dzien nastepny. Ta czesc niedzielnej trasy opisze Radek. Sklad tej grupy mozna sobie samemu okreslic odejmujac tych co sa wypisani za chwile od calkowitej ilosci ludzi jaka byla na rajdzie. Dodam tylko, ze dojechali jeszcze znajomi Radka (2 osoby) na ta przejazdzke, zatem chwilowo bylo nas 22 osoby. Ale jak wiadomo dwaj chlopacy wracali pociagiem z Milicza, wiec szybko calkowita liczba uczestników powrócila do cyfry 20. Druga grupe prowadzilem ja, a w jej skladzie byli: Andrzej K., Jacek Z., Ola R., Robert M. (lopi), Maciej S., no i ja. Za Miliczem wjezdzamy na szlak niebieski, który po trzech km skreca w prawo i sprowadza na terase zalewowa nad okazaly meander i malownicze wydmy. Owe wydmy, hmm, niby takie male i krótkie... Potem jechalismy (i szlismy) urokliwa aczkolwiek trudna sciezka przez piekne laki. Na srodku tych nieskonczonych traw, tuz nad rzeka Barycz, zrobilismy sobie dluzszy postój (byla wspaniala sloneczna pogoda). Musielismy tutaj troche poszukac szlaku, bo nie bylo zadnych drzew, na których moglyby byc znaki, ale szybko trafilismy na wlasciwa droge. Caly czas jechalismy obszarem podtapianych wiosna lak, ale tym razem przyroda byla dla nas laskawa. Lopi, który jechal tym szlakiem wczoraj z grupa radkowa raz po raz rozpoznawal niektóre elementy krajobrazu. Z tego co mówil wynikalo jednak, ze jechali po czesci inaczej. Po chwili droge przegrodzil nam "TEREN PRYWATNY" i musielismy go objechac skrajem lasu. Nastepnie mielismy dosc uciazliwy odcinek przez rozkopana lake (dziki?) która dotarlismy do wysokiej ambony. Oczywiscie musielismy sie na nia wdrapac, zreszta rozlegala sie z niej calkiem przyzwoita panorama na Doline Baryczy wraz ze starorzeczami. No i byly lawki do posiedzenia... Na pobliskim drzewie znajdowal sie zagadkowy znak szlaku niebieskiego, który wskazywal ni to na las, ni na lake. Wjechalismy w las i potem pojawily sie dalsze znaki. Poniewaz szlak po chwili skrecal w lewo (w kierunku Milicza?), a nie mielismy zaufania do jego niezbyt fachowego znakowania, pojechalismy wiec w prawo, czyli na azymut. Droga zamienila sie w przecinke, ta zas po chwili zupelnie zanikla sprowadzajac nad brzeg tajemniczego starorzecza. Woda w tym jeziorku byla czesciowo zamarznieta, przez co biel lodu kontrastowala z czernia bagnistych brzegów. Razem tworzylo to - o dziwo - harmonijna calosc. Fakt, starorzecze bylo piekne, ale byloby milo przedostac sie na druga strone. Kiedy zaczelismy je obchodzic sciezka dzików, to wiekszosc zaczela wykazywac juz zrezygnowanie, ale mimo to twardo parlem do przodu. Wszak po drugiej stronie widac bylo równy szpaler drzew - musial to byc wygodny trakt. No tak - tylko po drugiej stronie... Ale w koncu znalazlem jakas groble, troche zapadajac sie przedostalem sie na druga strone. Reszta powoli podazyla tym sladem, nauczeni moim zamoczeniem butów, ze lepiej stawac na korzenie... Buty szybko wyschly, bo byly mokre tylko z zewnatrz, zas trakt byl rzeczywiscie komfortowy i co ciekawe - bylo na nim oznakowanie szlaku niebieskiego. Tak wiec szlak niebieski omijal to starorzecze... Ale gdybysmy nie skrecili, to nie zobaczylibysmy bodajze najbardziej urokliwego miejsca na rajdzie... Teraz juz wygodna droga wzdluz skarpy dotarlismy do Jazu Sulów, przy którym bylismy wczoraj. Z jazu do Sulowa obok rancza i domków kempingowych. W Sulowie udalo sie nam zobaczyc kosciólek (tym razem byl otwarty - niedziela) i pojechalismy dalej, w kierunku Rezerwatu Stawy Milickie. Kiedy zjezdzalismy juz nad Staw Mewi, Andrzej przypomnial sobie, ze nie zabral kanapek. Maciej jednak mial spory zapas, wiec obiecal, ze na postoju poczestuje Andrzeja. Znad stawu rozpoczal sie spory podjazd na Wzgórze Czarownic - jest to najwyzsza czesc okazalej wydmy poprzecznej porosnietej lasem sosnowym, ciagnacej sie na dlugosci 9 kilometrów, wedlug legend miejsce sabatów czarownic. O wydme oparty jest mijany przed chwila Staw Mewi Duzy nalezacy do kompleksu Ruda Sulowska rezerwatu ,,Stawy Milickie. Na szczycie wzgórza zrobilismy sobie dluzszy postój kanapkowo-wypoczynkowy. Miekka lesna sciólka, widoczek na falujaca wode stawu, cieple promienie sloneczne, swiezy zapach sosnowej zywicy i w zasadzie mozna by tak siedziec i siedziec... Po godzince leniwie wstalismy i zjechalismy ze wzgórza. Nagle orzezwienie przyniósl nam spory podjazd, a wlasciwie podprowadzanie na kolejne wzgórze... Potem w zasadzie bylo juz z górki badz po plaskim az do malego potoczku, który w piaszczystym lesie sosnowym wyzlobil gleboki wawóz, przez który prowadzila waska i nierówna kladka (dwa pnie malych sosen przerzucone w poprzek). Troche trzeba bylo sie pogimnastykowac, aby przedostac na druga strone;-) Potok konczyl czesc pagórkowata, od teraz bylo caly czas po plaskim. Zrazu monokultura sosnowa, pózniej wzdluz stawu Duza Grabówka, bedacego tez czescia rezerwatu. Z Grabówki pojechalismy dalej szlakiem niebieskim, który wpierw prowadzil stara, zniszczona i waska szosa przez podmokly las olchowy - Rezerwat ,,Olszyny Niezgodzkie - utworzony w 1987 na powierzchni 74,28 ha chroni zachowany fragment rozleglego kompleksu bagiennych olsów - Lugi - rozciagajacego sie przed 1945 na obszarze 400 ha i opisywanego wówczas jako najbardziej niedostepny i pierwotny fragment doliny Baryczy. Za lasem wyjechalismy na punkt widokowy na staw Jeleni III, nad którym zrobilismy sobie kolejny godzinny postój. Delektowalismy sie widokami kolujacych ptaków, chwytalismy cieple promienie slonca i w ogóle jakos nie chcialo nam sie wracac. Maciej w miedzyczasie buszowal po grobli wypatrujac ptaki lornetka. Przed trzecia zabralismy sie do dalszej jazdy, niestety ten przepiekny teren sie powoli konczyl, dojechalismy do szosy Milicz-Zmigród, gdzie Marek H. do mnie na komórke zadzwonil proszac o namiary do bursy w której nocowalismy, bo ... zapomnial U-locka. Z szosy skrecilismy na pólnoc w waski asfalt, którym wjechalismy w województwo wielkopolskie. Wraz ze zmiana województwa skonczyl sie las a zaczelo monotonne, 15-kilometrowe pole. Mijalismy kolejne miejscowosci, jedna podobna do drugiej, z nieodlacznym zapachem kiszonki i odchodów. Wydawy, Zielona Wies, Stwolno, Szymanowo no i Rawicz. Musielismy przejechac przez cale miasto, aby kupic bilety. W Rawiczu zrobilismy sobie male zwiedzanie, Andrzej zakupil pizze i pojechal z nami do parku, gdzie skonsumowalismy nasze zapasy i Andrzejowa pizze;-). Powrócilismy na dworzec PKP, gdzie wsiedlismy do pustego przedzialu "Dla podróznych z wiekszym bagazem recznym" obejrzelismy zachód slonca nad Rawiczem. Po chwili konduktor odgwizdal odjazd i pociag z wolna potoczyl sie w kierunku Poznania. Wszystko co dobre, ma swój koniec... Na liczniku 68,22 km

Jeszcze opis Radka z jego czesci:

Po zwiedzeniu rano kosciola w Miliczu uczestnicy podzielili sie na 2 grupy (a nawet wiecej, jesli liczyc leserów, którzy szosa wracali w strone Zmigrodu). Pierwsza grupa, ambitniejsza, wyruszyla pod wodza Michala Ksiazkiewicza w terenowa trase w strone Wronek. A druga grupa pod wodza Radka (czyli moja) ruszyla najpierw na poludnie sciezka rowerowa wzdluz szosy 440, by po mniej wiecej kilometrze skrecic z niej w prawo w strone Kaszowa. Stamtad pojechalismy do Postolina, gdzie nastapil pierwszy postój przy parku, w którym obejrzelismy wyrazne przejawy wiosny - cale lany przebisniegów. Po zaopatrzeniu sie w napoje i slodycze w miejscowym sklepie ruszylismy dalej. Przez pracze dojechalismy do Gruszeczki i stamtad szosa na poludniowy zachód, by po paru kilometrach skrecic z niej w prawo w strone stawów w okolicach wsi Koniówko. Przy stawach obejrzelismy sobie fajna murowana wieze obserwacyjna, ale tylko z dolu niestety. Po krótkim odpoczynku i zjedzeniu malego co nieco ruszylismy dalej przez Koniówko, potem wzdluz spuszczonego Stawu Sieczkowskiego i dotarlismy do szosy w Kaszycach Wielkich. Stamtad przez Kaszyce Milickie i Powidzko dotarlismy do Zmigrodu. Tu zrobilismy sobie krótka przerwe na Rynku, uzupelniajac utracone plyny i kalorie, po czym udalismy sie w kierunku dworca i pociagu.

SRODA 26 MARCA 2003

Zebranie

Zebranie jak zwykle na Grunwaldzkiej, przybyli: Kuba Pietrzyk (debiut), Szymon Olejniczak (brat slynnego Ludwika, który jak dostal rower to przestal jezdzic - to nie moje slowa;-), Izabela Andrzejewska (debiut), Maciej S., Tomek M., Pawel P., Radek S., Andrzej K., Jacek Z., Hania S., Ewa N., Robert M. (Lopi), i ja, razem 12 osób. Ogladalismy zdjecia Andrzeja z rajdów po Puszczy Noteckiej i ustalilismy, ze w sobote poprowadze trzecie podejscie do wjazdu na Gontyniec; miejmy nadzieje, ze tym razem jednak dojdzie do ataku szczytowego. Do trzech razy sztuka - pierwszy raz dojechalismy do Chodziezy, ale szosa, bo bylo pózno i silne oblodzenie, drugi raz nie wyszlismy spod koldry, bo padal intensywny deszcz, zas trzeci raz - no wlasnie - bedzie za pare dni.

Po zebraniu odbylo sie posiedzenie Zarzadu, na którym ustalilismy jak zaliczac kilometry: · kandydatom i sympatykom liczymy tylko to, co przejechali z min. 1 czlonkiem Cyklisty; · czlonkom liczymy caly dystans dzienny, zatem równiez ten odcinek, co pokonali jadac do Marycha i wracajac od miejsca opuszczenia grupy do domu.

Ponadto zadecydowalismy, ze robimy majowy rajd Cyklisty w Karkonosze, zatem bez Halnego (tym bardziej, ze nie wiadomo gdzie Halniacy beda nocowac w Jesenikach, a z rowerami lepiej miec pewny dach nad glowa - trudno, zeby targac namiot, karimate itp.). SOBOTA, 29 MARCA 2003

Rajd do Chodziezy przez Sniezycowy Jar i wzgórze Gontyniec

Zaczelismy o 8:30, a w zasadzie 8:45 w piatke spod Starego Marycha (Maciej S., Jan W., Magda M., Marcin M. i ja), udalismy sie szosa do Biedruska przez Radojewo (dosc duzo samochodów, ale dlugi zjazd z Radojewa i kolejny nieco krótszy z Biedruska nam to wynagrodzil). Po czym kawalek pierscieniem rowerowym wokól Poznania do Msciszewa, skad eksplorowalismy po raz pierwszy trakt wzdluz Warty. Skrecalismy na niego przy drogowskazie "Dzialki 800 m", zatem wyszlo, ze "robie rekonesans pod zakup dzialki". Droga jakby konczyla sie na dzialkach - tzn. szla dalej, ale strasznie blotniscie i pod góre. Wlasciciel jednej z dzialek poinformowal nas, ze to wlasnie ten trakt do rezerwatu. Nic, trzeba bylo sie jakos wtaszczyc. Potem juz jechalismy owym traktem, którym powoli (podjazdy i sliskie, oblocone zjazdy) dotarlismy do Rezerwatu Sniezycowy Jar. Wspaniale spiewajace ptaki oraz urocze widoki na plynaca ponizej Warte umilaly nam jazde i w sumie pomimo terenowej nawierzchni bylo naprawde pieknie. W Jarze zatrzesienie kwitnacych sniezyc, spotkalismy zawodowych fotografów w akcji, sam tez zajalem sie robieniu zdjec. Po godzinnej sjescie odpalilismy dalej, wpierw lyknelismy spory podjazd Sniezycowym Jarem, a potem lasem az do Uchorowa, skad lekko pagórkowatym asfaltem osiagnelismy Slomowo, gdzie skrecilismy na Rezerwat Buczyna. Jechalismy wzdluz glebokiego na 30 metrów wawozu, po czym po dojechaniu do Buczyny zjechalismy przez ten tajemniczy wawóz (40 km/h, bloto) i rozpoczelismy juz mniej przyjemny podjazd na jego stroma pólnocna krawedz. Potem jechalismy kilka kilometrów wzdluz wawozu, niejako cofajac sie. W Boguniewie wjechalismy ponownie na asfalt, którym powoli dojechalismy do Rogozna. Maciej jakby mial kiepska forme, ale jak to powiedzial: "Musi sie dopiero rozkrecic". No cóz, co niektórzy po takich 50 km by juz wysiadali, Maciej jeszcze sie nie rozgrzal... Wszak wydatnych podjazdów do rozgrzewki to dzisiaj nie brakowalo. Magda jechala na nowym rowerze, bez spodenek kolarskich, ale na siodelku zelowym - zaklinala sie jednak, ze siodelko nie uwiera. I chyba rzeczywiscie nie uwieralo, bo nie widac bylo, aby robila jakies manewry zmniejszajace nacisk na ta czesc "pleców". W Rogoznie zatrzymalismy sie na zakup prowiantu, Jan Wilk postanowil juz sie odlaczyc (55,75 km), bo chcial byc przed 4-ta w Poznaniu. Mówil, ze pojedzie "spokojna czterdziestka". Zwiedziwszy zabytkowy kosciólek (widok przez wewnetrzne kraty) ruszylismy dalej asfaltem na Ciesle, obok restauracji w której ponad rok temu pilismy herbate w ubranej w balony sali. Pomyslec, ze byl to wtedy mój pierwszy rajd z Cyklista. Nic sentymentów, trzeba pedalowac... Poprzez bagna (suche i piaszczyste) dotarlismy do Potulic, gdzie obejrzelismy tamtejszy kosciólek. Z Potulic ladna krajobrazowo szosa (pola i las, niewielkie podjazdy), przez Brekiniec do Budzynia, gdzie zaprowiantowalismy sie. Wszak trzeba bylo wziac zapas zywnosci na pokonanie sporych wzniesien kolo Chodziezy. Z Budzynia przez Ostrówki dojechalismy do Strózewa (asfalt) gdzie piaszczysta droga doczlapalismy sie do asfaltu kolo Lesnictwa Jacewko. W zasadzie samo lesnictwo jest gdzie indziej, ale na mapach jest zaznaczane wlasnie przy koncu asfaltu. Owym wyboistym i waskim asfaltem (widac bylo coraz wiecej rowerzystów) wjechalismy na przelecz pod samym Gontyncem, jakies 140m n.p.m. Spotkalismy miejscowego kolarza, który pokazal nam, jak wjechac na szlak zólty, który w ogóle nie byl oznakowany. Ów kolarz wyrazil podziw, jak uslyszal, ze jedziemy az z Poznania na rowerach. Stwierdzil: "Kiedys tez lubilem takie eskapady, ale juz nie ten wiek...". Tym niemniej rozpoczelismy podjazd na wzgórze, niestety nachylenie ok. 30% uniemozliwilo wjazd na biku. Na niektórych drzewach widac bylo stare, mocno zniszczone oznakowanie szlaku zóltego. Osiagnawszy pierwszy, poludniowy wierzcholek weszlismy na ambone, z której roztaczal sie ograniczony, ale interesujacy widok na okoliczne lasy. W oddali widac bylo paru rowerzystów. Po chwili przerwy zjechalismy na niewielka przelaczke, z której rozpoczelismy zasadniczy atak szczytowy, tym razem juz bez zsiadania z siodla. Koncowy odcinek jechalismy wraz ze szlakiem czerwonym. Magda osiagnela rekord zyciowy jesli chodzi o dystans, ale nie byla zbytnio zmeczona. Moze dlatego, ze jechala na nowym, lekkim rowerze? Na samym szczycie byla wieza do obserwacji pozarów lasu, niestety byl na niej obserwator i nie mozna bylo sie z nim nijak porozumiec, a wyrazny zakaz wstepu byl bardzo jednoznaczny. W sumie i tak byla kiepska widzialnosc, wiec nie wiadomo, co by bylo widac. Od strony pólnocnej dwójka mlodych gosciarzy mozolnie prowadzila rowery, po czym znalazlszy sie na górze wsiedli na biki i pojechali w dól. Zrobilismy pare fotek, po czym rozpoczelismy karkolomny zjazd stokami o nachyleniu do 40% (szlak czerwony do Chodziezy). Pomimo ostrego dawania po heblach, rower rozpedzal sie do ponad 40 km/h, zas w zoladku czuc bylo mile giglanie podczas przyspieszania ... Tym niemniej jechalismy tak jakby waskim singletrackiem i trzeba bylo od czasu do czasu uwazac, aby nie wypasc z toru. Kazdy z takich ekstremalnie fajnych zjazdów konczyl sie juz mniej fajnym podjazdem, którego ostatni odcinek zazwyczaj pokonywalo sie pieszo. Takich górek bylo 7, jedne wywolywaly okrzyki zachwytu, inne napady smiechu (zwlaszcza jak sie pojawil nagle 40% dlugi podjazd...). Okolica byla wyraznie pofaldowana, jechalo sie jakby mocno postrzepionym grzbietem bieszczadzkim, z widokami na glebokie wawozy po lewej oraz stosunkowo lagodne stoki po prawej. Z przedostatniej górki rozlegal sie ciekawy widok na okoliczne lasy i widac bylo, ze bedzie dlugi zjazd. To byla jazzzzzda! Niestety koncówka byla troche piaszczysta, jak równiez piaszczysty byl ostatni podjazd. Po osiagnieciu tej ostatniej górki mielismy czaderski zjazd wawozem, niczym jakis z beskidzkich szlaków. Szlak czerwony wyprowadzil nas nad jezioro, nad którym biegla waska korzeniowa sciezka, która konczyla sie w centrum Chodziezy. Z Chodziezy wrócilismy do Poznania pociagiem, mielismy wolny caly przedzial (pól wagonu). Kilometraz rajdu ok. 108 km. NIEDZIELA, 30 MARCA 2003

Leserski rajd do Kórnika.

Prowadzila i opisuje Ewa Nowaczyk:

Kolorowy zawrót glowy.

Tak pózno to chyba jeszcze nigdy nie rozpoczelismy rajdu. Padl wiec niewatpliwy rekord☺ Na trase wyruszylismy dopiero po 14.30. Oficjalnie mielismy startowac o czternastej (bo dzis pracowalam i dopiero o tej godzinie udalo mi sie uciec z firmy), ale poniewaz zawsze czekamy kwadrans akademicki na spóznialskich, to nam zeszlo do 14.15. Tuz przed ta godzina zadzwonil Mirek Horbaczewski zwany w pewnych kregach Pulkownikiem informujac, ze wlasnie jedzie, zaraz bedzie, jest przy Cytadeli. No i czekanie na Mirka i jego kolege przedluzylo sie do wpól do trzeciej. Na starcie zjawilo sie sporo ludzi, w tym kilku rajdowych debiutantów. Wsród zadnych przygód znalezli sie: Marcin B. i jego Tata, Mirek z kolega-sasiadem Olkiem (debiut), Ola R., Kasia D. z Michalem (debiut), Iza A. (debiut), Marek N. (debiut), Gosia R., Po raz pierwszy od dawna Lechu S. i ja. Na przedzie jechala Ola, a ja w towarzystwie Marcina i jego Taty zamykalam peleton. Do Kórnika jechalismy niebieskim szlakiem lacznikowym. Troche kaluz i blota skutecznie hamowalo peleton. Choc i tak, ci co znaja ten szlak w miare dobrze spodziewali sie zdecydowanie bardziej blotnistej nawierzchni. W Gluszynie zrobilismy mala przerwe przy sklepie, bo niektórzy wygladali nieco gorzej niz na starcie i trzeba bylo dac im odsapnac. Troche sie zachmurzylo, ale pogoda i tak nam dopisala. W dobrze poinformowanych kregach mówilo sie, ze dzis póznym popoludniem moze troche popadac. Nas deszczyk szczesliwie ominal. Po strzeleniu sobie czegos slodkiego razno ruszylismy przed siebie. Przy lesniczówce Czolowo wjechalismy na ring poznanski i nim pojechalismy do Kórnika. Za wejscie do parku przy kórnickim Zamku trzeba bylo oczywiscie zaplacic. Jednak Pan, który sprzedawal nam bilety jest milym czlowiekiem, a to sprawia, ze wydawanie pieniedzy na wjazd do ogrodu nie bylo takie przykre. W parku kolorowy zawrót glowy. Jest slicznie: mnóstwo sniezyc oraz innego zóltego i niebieskiego kwiecia. To niebieskie to chyba byly cebulice dwulistne, ale glowy sobie uciac nie dam☺ Warto bylo tu przyjechac. Wsród lanów sniezyc robimy sobie podwieczorek i planujemy powrót do Poznania. Decydujemy sie jechac ringiem do Tulec i stamtad przez Szczepankowo, bocznymi drogami nad poznanska Malte. Odcinek ringu miedzy Robakowem a Tulcami jest uciazliwy ze wzgledu na piach. Mimo to pokonalismy go sprawnie i szybko. Z Tulec do Szczepankowa popedzilismy asfaltem (jest z górki i to sie wszystkim bardzo podoba). Przed Szczepankowem przy sklepie odjezdzaja od grupy: Ola, Iza, Kasia i Michal. Maja po 49 km przejechanych z cyklista na dzisiejszym rajdzie. Pozostali jada dalej oplotkami na Malte. Przy Sródce w strone Piatkowa odbijaja: Mirek, Olek, Gosia i Marek (wszyscy po 58 km). Ja, Lechu, Marcin i jego Tata uderzamy w strone Debca. Lechu konczy rajd na 64 kilometrze. Marcin z Tata postanawiaja mnie odwiezc do Puszczykowa, bo robi sie ciemno i nie chca zebym sama jechala. To bardzo mily gest, ale Tato Marcina przydusza na pedaly, wiec pedzimy na zlamanie karku. Obaj przejezdzaja tego dnia 95 km, a ja laduje w Mosinie tuz po godz. 21. ze 104 kilometrami w nogach. Bylo fajnie. Ewa Nowaczyk SRODA, 2 KWIETNIA 2003

Spotkanie opisuje Ewa Nowaczyk:

Sa: Iza A., Monika G., Radek S., Kuba J., Maciej S., Michal K., Jacek, Lopi, Marcin B., Gosia R., Hania S., Ola R. i ja, czyli Ewa N. Rozmawiamy o rajdzie w Karkonosze polsko-czeskie. Wstepnie zdeklarowali sie na niego: ja z Pawlem P., Jacek z Ola, Lopi, Hania S., Michal K. Rajd rozpocznie sie w nocy z 29 na 30 kwietnia (z wtorku na srode). Wtedy to wpakujemy sprzet do pociagu do Szklarskiej Poreby. Brykac po górach bedziemy do czwartego maja, kiedy to Michal odryczy na swoim rogu czas powrotu do sadyb. Maciej S deklaruje, ze do Cyklisty przychodzi, bo w klubie sa ladne dziewczyny. Potem zacheca chlopaków do jezdzenia na rajdzie i straszy, ze jak tego nie beda robic, to klubowiczki zostana poderwane przez innych rowerzystów i bedzie klapa. Postanawiamy, ze bedziemy szukac sponsora na koszulki klubowe. Chec nabycia stroju, nawet gdyby trzeba bylo za niego troche zaplacic, deklaruja: Lopi, Marcin B., Jacek, Kuba, Radek, Monika, Hania, Gosia, Pawel P. i ja. Marcin marzy, zeby Cyklista pojechal na miedzynarodowy zjazd kolarski do Sulecina w dniach 13-15 czerwca. No i Cyklista uwzgledni te impreze w swoim grafiku. SOBOTA, 5 KWIETNIA 2003

Rajd do Tulec

Jako, ze mialem przyjemnosc sie rozchorowac, a rajd prowadzila Ewa Nowaczyk, totez i Ewa go opisuje. Wszak nie moze wypasc z wprawy ;-)

Michal od kilku dni wiesci, ze dzis bedzie straszliwy wiatr (to sie zgadza w stu procentach) i ze bedzie lalo (to sie zgadza nieco mniej, bo podczas rajdu nie spadla ani kropla deszczu, a bylo nawet slonce). Do konca wiec nie bylam pewna, czy rano rajdu nie bede musiala odwolac ze wzgledu np. na sciane deszczu za oknem. Nie da sie ukryc, ze wiatr byl uciazliwy i z godziny na godzine nasilal sie. To z kolei powodowalo, ze mimo slonca bylo przenikliwie zimno. Nic to, twardym trzeba byc☺ Wiatr jest okropny, wiec zanim dojechalam na start, czyli z Mosiny pod Starego Marycha, to juz dostalam w cztery litery. Pozostali rajdowicze, z którymi spotykam sie przy najslynniejszym rowerzyscie w Poznaniu (nie wszyscy oczywiscie) zdaje sie, ze nie do konca wiedza co to znaczy ostry wmordewind i co ich dzis czeka. Z racji tego, ze dzis prowadze, laduje przed czasem na starcie i nerwowo zjadam sniadanie, którego nie zdazylam skonsumowac w domu. Po odstaniu przyslowiowego kwadransa akademickiego (swoja droga bedzie trzeba w SMSach podawac godzine odjazdu o pietnascie minut wczesniejsza od planowanej, zeby nie czekac i nie tracic czasu) w koncu ruszamy na szlak. Brygada szturmowa w skladzie: Jasiu Wilk, Darek (kolega Macieja Solskiego), Maciej Solski, Kuba Jankowski, Marcin Baraniak i ja (Ewa Nowaczyk), postanawia, ze do Tulec pojedziemy nowobudowana autostrada. Kolujemy wiec na Debiec, gdzie zgarniamy Pawla Lawniczaka i razem zjezdzamy na autostrade. Jedziemy nia z wiatrem i bez pedalowania mamy 27 km/h na licznikach. Jaki „mniód” – tak to ja lubie jezdzic☺ Niestety asfalt w koncu sie konczy i pozostaje nam kopanie sie w piachu i zamarznietych koleinach blotnych. Darek jedzie po nich z niezlozona nózka od roweru i co jakis czas zahacza nia o co wieksze grudy ziemi. Chlopaki smieja sie, ze Darek specjalnie jej nie zlozyl, zeby sie w razie czego podeprzec i nie wywalic. Prace na autostradzie nie ustaja – pelno tu spychów, koparek i innych ciezarówek. Strach sie bac! Jeszcze cos nas rozmasli na szczególnie równym odcinku asfalciku. Do Tulec jedziemy glównie na grochówke. W tej niewielkiej wiosce odbywa sie dzis bowiem meta rajdu pieszo-rowerowego (rózne stare babcie, emeryci, rencisci, mlodziez i Cyklista tu tlumnie przybywaja), organizowanego przez PTTK Rataje. Do uczestnictwa w rajdzie i mecie usilnie przekonywal nas Maciej, który uwaza, ze klub powinien sie co jakis czas pokazywac na takich imprezach. Moze ma racje. Meta w Tulcach miala rozpoczac sie w poludnie. My bylismy ponad godzine przed czasem. Postanowilismy wiec nie trwonic czasu i zrobilismy mala petelke wokól Tulec (trasa kóleczka: Tulce - Gowarzewo - Kleszczewo - Bylin - Komorniki - Tulce). Dopóki jechalismy z wiatrem w plecy (lub z boku) bylo ok. Jednak jak musielismy dralowac pod wiatr przez kilka kilosów, to nam sie szalenstw rowerowych zdecydowanie odechcialo. Los bywa przewrotny i Maciej, tak cieszacy sie z tego rajdu, po mecie w Tulcach wzdycha: To byla najgorsza meta na jakiej bylem, a ta grochówka... co to w ogóle bylo! Maciej mial niestety racje: grochówa byla lurowata, zimnawa, brrr... Choc nie przecze, ze swoja porcje zzarlam. No cóz, jak juz daja, to – podobno - trzeba brac. W Tulcach nasza grupa dzieli sie na dwa pododdzialy. Pierwszy, w sile Maciej i Darek, jada do Zaniemysla, gdzie rajdowicze z Rataj maja nocleg (oj popijemy dzis, popijemy – cieszy sie na Zaniemysl Maciej). Pozostali zas postanawiaja skrócic trase i z Tulec przez las zóltym szlakiem wrócic do Poznania. Poczatkowo planowalismy pojechac ringiem przez Kórnik, Rogalinek do Puszczykowa na lody. Zrezygnowalismy z tego jednak, bo wiatr byl coraz silniejszy, a temperatura coraz nizsza. I byla to rozsadna decyzja. W drodze powrotnej jechalismy centralnie pod wiatr i nawet las przed nim nie chronil. Na otwartych przestrzeniach (np. Kobylepole i Malta) wiatr byl tak silny, ze jadac 9 km/h meczylam sie ja pies.

Kilometry przejechane przez poszczególne osoby w ramach rajdu (wedlug mojego licznika): Maciej S i Darek (po 31 km), Jasiu Wilk – 46 km, Pawel Lawniczak – 54 km, Marcin Baraniak – 50 km (ale jemu trzeba jeszcze doliczyc dojazd z i do domu, bo jest klubowiczem), Kuba Jankowski – 52 km oraz ja – 90 km (po dotarciu do domu bylam trup).

Ewa Nowaczyk SRODA, 9 KWIETNIA 2003

Spotkanie Cyklisty

Opisuje Ewa Nowaczyk, jako ze ja zlapalem angine:

Zima do nas wrócila i nic nam sie dzis nie chce. Buro, szaro, wietrzno i straszno jak sie patrzy za okno. Nadzieje daje to, ze koniec tygodnia ma byc znacznie cieplejszy, wiec mozna planowac rajd. Na spotkanie przyszli dzis: Jacek, Pawel P., Pawel L., Marcin B., Kuba J. i ja. Z ponad pólgodzinnym opóznieniem docieraja jeszcze Maciej S. i Tomek M. Poczatkowo (tzn. zanim przyszedl Maciej) planujemy zrobic rajd plakatowo-rezerwatowy. Znaczy to tyle, ze zaczniemy go o godz. 11 spod Starego Marycha rozwozic ulotki klubowe (wlasnie sa przygotowywane) po sklepach rowerowych i turystycznych, a potem pojedziemy na rajd do Rezerwatu Morasko, bo ostatni raz bylismy tam grubo ponad dwa lata temu, o ile dobrze pamietam, na pierwszym rajdzie Cyklisty. Pierwotne plany biora jednak w leb, gdy przychodzi Maciej. Przekonuje on nas usilnie, do uczestnictwa w rajdzie rowerowym po Wielkopolskim Parku Narodowym, który rozpoczyna sie o godz. 9 pod kosciolem w Wirach. Rajd robi ktos inny. Kto? Tego juz Maciej nie powiedzial. Ma byc grochówka, gratisowe wejscie na wieze i zwiedzanie Muzeum Rolnictwa w Szereniawie. Koniec konców Maciej nas przekabacil. Ma jednak powiedziane, ze jesli ten rajd bedzie tak samo beznadziejny jak w Tulcach, to po pierwsze dostanie baty (a moze zamienimy to na wyczyszczenie rowerów wszystkim klubowiczom?), a po drugie nigdzie z nim wiecej nie pojedziemy. I tak w sobote 12 kwietnia spotykamy sie pod Marychem o 7.50 rano (prowadzi Jacek). Na zakonczenie namawiam Tomka, zeby jechal z nami w Karkonosze, ale on nie wie czy bedzie mial kase: - Znajdz sobie dziewczyne, to problemy z kasa sie skoncza - radzi Maciej. Poza tym gadamy o koszulkach, bo chcielibysmy je zrobic juz na maj. I to tyle. SOBOTA, 12 KWIETNIA 2003

Rajd nie do konca leserski

Tyle wiem, ze rajd sie odbyl i bylo na nim dosc duzo osób, ale na relacje przyjdzie pewnie sporo poczekac. Niestety nie mialem mozliwosci nan pojechac. Musialem sie kurowac po anginie.

Oto wspomniana relacja, napisana przez Ewe:

Dzis mial byc leserski rajdzik, ale chyba troche nie wyszedl. Jak na leserski wyjazd, to na trase ruszylismy bardzo wczesnie, bo o godz. 8 rano. No i oczywiscie nie wszystkim to odpowiadalo, bo wedlug naszych ustalen na rajd leserski powinien sie zaczynac nie wczesniej niz o godz. 10. Wtedy bowiem wszyscy maja szanse choc troche pospac. Tym razem jednak bylo to niemozliwe. A wyjezdzalismy spod Starego Marycha o godz. 8, bo na dziewiata musielismy byc pod kosciolem w Wirach. Postanowilismy bowiem pojechac na rajd organizowany przez pracowników Wielkopolskiego Parku Narodowego po tymze parku. Z Poznania do Lubonia grupe prowadzil Jacus, bo mi sie nie chcialo leciec do Poznania i umówilismy sie w Luboniu. A z Jacem przyjechali: Wojtek Sobczak (po raz pierwszy na rajdzie), Jasiu Wilk, Marcin B wraz ze swoim kolega Przemkiem Jerzakiem (debiut na rajdzie) i Kuba J. Pod kosciolem czekal na nas Maciej Solski, który w zasadzie przekonal Cykliste do uczestnictwa w parkowym szalenstwie. A argumenty byly takie: swietna meta z grochówa, zwiedzanie muzeum i wiezy widokowej. Niestety rajd polegal na przejechaniu sie po WPN-ie, ale zadnego zwiedzania nie bylo. Widac Macieja poniosla wyobraznia. Lesne dukty, którymi nas wiedziono sa nam dobrze znane, wiec nie odkrylismy nic nowego. Nie da sie natomiast ukryc, ze organizatorzy do perfekcji opanowali organizacje mety. Na strudzonych droga (nawet nie zdazylismy sie rozgrzac, gdy niektórzy juz spadali z rowerów ze zmeczenia) rowerzystów czekalo wielgachne ognisko, wielkie pólmiski po brzegi wypelnione kielbasa i pieczywem, a takze deser w postaci przepysznych drozdzówek i soczków. Tak nam sie spodobalo i smakowalo, ze zabawilismy na mecie dluzej niz pierwotnie planowalismy. Podczas mety odnieslismy tez gigantyczny sukces promocyjny klubu. Mianowicie rozdalismy ulotki klubowe, co spowodowalo, ze wokól stolu przy którym siedzielismy klebil sie nieustannie tlum ludzi i pytal o Cykliste, rajdy i nasze rowerowe plany. Zadowoleni z siebie i wypelnieni smakolykami postanowilismy sie w koncu ruszyc. Cofnelismy sie wiec do parku na szlak zwany Rowerowym Pierscieniem wokól miasta Poznania. Z mety zgarnelismy jeszcze dwóch rowerzystów: Michala Jaworskiego i Andrzeja Sierpinskiego. Poczatkowo planowalismy dojechac ringiem do Biedruska i wrócic przez Puszcze Zielonke. W koncu dojechalismy do Lusowa i poniewaz kolega Marcina padl, postanowilismy wrócic do Poznania szlakiem lacznikowym. Jeszcze przed Lusowem, przy zródelku Zarnowiec odlaczyl sie Maciej Solski i Michal Jaworski, bo obu spieszylo sie do Poznania. Z ciekawszych zdarzen, to w Lasku Marcelinskim Jacek przeskakiwal przez zwalona na szlak sosne. I tak przeskakiwal, ze w koncu zaczal leciec przez kierownice. Juz myslelismy, ze cos mu sie stalo, gdy Jaco wstal, otrzepal sie i rzekl: - Dzien bez gleby, to dzien stracony. To oczywiscie wzbudzilo ogólna wesolosc. I w zasadzie to tyle. Kilometry rajdowiczów: - Maciej S. i Michal J. - 70 km - Andrzej S. - 90 km - Wojtek S. i Jasiu W.- 95 km - Marcin B. i Przemek J. - 104 km - Jacek - ok. 110 km - Kuba J. - 114 km - ja - 140 km SRODA, 16 KWIETNIA 2003

Zebranie

Zebranie odbylo sie na Grunwaldzkiej, generalnie omawialismy kwestie rajdu majowego, a dokladniej to prezentowalem trase paru osobom, Ewa próbowala zbierac wpisowe i generalnie szlo jej to nie najgorzej. Ewa dostarczyla mi liste obecnosci z tego zebrania:

Lista obecnosci: Przemo Warkocki (mial cos powiedziec o organizowanej przez siebie wyprawie na Morawy, ale nie mial nic szczególnego do powiedzenia), Kasia D., Jacek, Maciej S., Marek N., Radek S., Kuba J., Kuba P., Natalia Szajerka (po raz pierwszy; zapisala sie na wyjazd w Klodzka), Piotr S., Michal K., Robert, Marcin B., Basia Bigos (pierwszy raz; takze zamierza pojechac w Klodzka) z kolezanka Kasia, Tomek M., Pawel P., Mirek H., Ola R., Hania S., Andrzej K., Pawel L. i ja.

WIELKA SOBOTA, 19 KWIETNIA 2003

WIELKI RAJD prowadzony przez Jacka:

Trasa: Stary Marych – Malta – Antoninek – J. Swarzedzkie – Mechowo – Kicin – Dziewicza Góra – czerwony szlak –Kaminsko – Floryda – J. Miejskie – szlak czarny – Murowana Goslina – Msciszewo – Starczanowo – Sniezycowy Jar – Msciszewo – Promnice – Biedrusko – poligon – Suchy Las – Piatkowo.

Dystans (prowadzacego): 112km

Uczestnicy: o Marcin Baraniak (P-n – Antoninek: 13 km) o Darek Rau (P-n – Kicin: 20 km) o Gosia R. (P-n – Murowana G. 47 km) o Michal Jaworski: I raz (P-n – Murowana G. 47 km) o Mariusz Jaworski: I raz (P-n – Murowana G. 47 km) o Maciej Solski (P-n – Murowana G. 52 km) o Kuba Karwacki (78 km) o Michal: Unibike, I raz (78 km) o Ola R. (113 km) o Robert: lat 13, kuzyn Oli R. (106 km)

(P-n – Murowana G. 47 km) – osoby te wracaly z Maciejem S. przez Biedrusko do Poznania.

Relacja jest po wojskowemu, Jacek pomimo namowy nie chcial napisac nic wiecej. SRODA, 23 KWIETNIA 2003

Zebranie

Na zebraniu przedstawialem kolejnym zainteresowanym trase rajdu majowego w Kotline Klodzka. Potrzebnych do tego bylo az 5 map, co wywolalo pewne zdziwienie, czy aby damy rade to przejechac itp. Juz po fakcie moge powiedziec, ze przejechalismy wszystko jak nalezy, pomimo dosc sporej dawki zwiedzania... Na zebraniu pojawili sie: Ewa N., Darek R., Marcin B., Natalia S., Pawel L., Kasia D., Ola R., Jacek Z., Maciej S., Andrzej K., Pawel L., Robert M., i ja (Michal K.). Ustalono, ze najblizszy rajd poprowadzi Ewa, w niedziele o 10:00 spod Starego Marycha do Puszczy Zielonki przez Lusowo, Kiekrz (ringiem). NIEDZIELA, 27 KWIETNIA 2003

Leserski rajdzik dynamiczny i ekstremalny...

Jako, ze rajd prowadzila Ewa, totez bedzie miala przyjemnosc napisac relacje. Nie pozostaje nic innego jak poczekac... Na razie otrzymalem tyle:

Rajd przez Strzeszynek, Kiekrz, Biedrusko na Dziewicza Góre mial byc leserski, ale nie byl.... cdn.

Po rajdzie wywolala sie burza na liscie, czy nie byl zbyt ekstremalny jak na rajd leserski, przytocze tylko wypowiedz Ewy, która moze tymczasowo zastapic brak dokladniejszego opisu:

Tempo wedlug mnie bylo ustabilizowane i ja jechalam zazwyczaj na koncu. Nie zauwazylam, zeby ktos gwaltownie zdychal lub ledwo zipal. Nie bylo tez zadnych glosów, ze jechalismy za szybko i ze moze bysmy zwolnili. Zdecydowana wiekszosc ludzi jechala z przodu. A ja jako zamykajaca hen za nimi z tylu. Ludzie domagali sie w sumie dluzszej trasy niz przejechalismy i dopiero po Puszczy Zielonce i Dziewiczej Górze sie zmeczyli troche;-) Byly miejsca, gdzie gnalismy np. przez poligon w Biedrusku. Lecz bylo powiedziane na poczatku przy wjezdzie na poligon, ze kto chce sie poscigac ma gnac, a pozostali moga jechac spokojnie i spotkamy sie na koncu poligonu. Wiekszosc chciala sie poscigac. Rajd liczyl ok. 80 km, wiec nie byl jakos kosmicznie dlugi. Szkoda, ze te osoby, dla których jechalismy za szybko nie mialy odwagi powiedziec mi tego na rajdzie. Trudno, zebym zwalniala sztucznie peleton, jesli ludzie chca jechac szybciej. Poza tym czesc ludzi zjechala wczesniej - jedni w Zlotnikach, inni w Biedrusku. I z tego jak sie rozstawalam z wiekszoscia ludzi, wydawalo mi sie, ze rajd byl udany. Zreszta nadal tak uwazam. Wyjechalo na trase lacznie 25 osób, w tym dwóm podziekowalam jeszcze w Poznaniu, bo pani jechala 12 km/h i to bylo nie do przyjecia. Pozdrawiam. Ewa

A wiec stalo sie. W polowie lutego 2004 roku dostaje od Ewy jeszcze swiezy opis rzeczonego rajdu:

Rajd co mial byc leserski, a nie byl...

Za duzo na ten temat nie bede pisala, bo i po co. Rajd z zalozenia mial byc leserski, bo na taki zostalo zlozone zamówienie. Na stracie pojawilo sie potwornie duzo ludzi, dlatego tez postanowilismy z Jackiem, ze ja bede zamykac, a on bedzie prowadzil. Z wpisów na liste, która przy Marychu puscilam wynika, ze na rajdzie byli: Lukasz Solarz, Przemo Cieslak, Lukasz Ambroziak (kolega Lopiego), Wojtek Sobczak, Magda Musial, Marcin Miller, Pawel Lawniczak, Piotr Spychalski, Natalia Szajerka, Hania S., Michal Jaworski, Wiesiu z Marcinem B., Marek N., Tomek K., Kuba J., Zdzislaw z Mosiny, Ola R., Kuba K., Pawel P., Jacek, Robert, ja i dwie osoby mi nieznane. Razem jakies 25 osób. Nie wykluczam, ze kogos pominelam. Jesli tak, to przepraszam. Pojechalismy zóltym lacznikowym do Lusowa, potem przez Kiekrz do Biedruska, a potem na Dziewicza Góre i przez Kicin wrócilismy do Poznania. Schody zaczely sie tuz po wyjezdzie z domu, kiedy Pawel zlapal pane i musialam do Poznania jechac sama, bo jako prowadzaca nie moglam spóznic sie na start (Pawel zlapal nas w koncu w Kiekrzu na 39. kilometrze rajdu). Potem wysiadla mi komórka, wiec byly klopoty, by sie ze mna skontaktowac. Kolejny klopot pojawil sie jak tylko ruszylismy. Juz na ul. Swiety Marcin. Dwie osoby, które okreslilam „mi nieznane” totalnie odstawaly, tzn. pani jechala z predkoscia nie wieksza niz 15 km/h. To mi sie na rajdzie jeszcze nie zdarzylo. Trzeba bylo cos z tym zrobic. Biorac pod uwage dobro ogólu postanowilam, ze tym dwóm osobom musze podziekowac tzn. powiedziec im, ze jechac z nami nie moga, bo jada zbyt wolno. Ani to przyjemnie, ani to latwe bylo, ale na ul. Grunwaldzkiej stalo sie faktem i owa dwójka sie z nami pozegnala. Troche przyspieszylismy i na skrzyzowaniu z Bulgarska zlapalismy Magde i Marcina, a nie wykluczone, ze i Pawla S. A wlasciwie na pewno Pawla S. takze – tak mi sie przynajmniej przypomina po 9 miesiacach. Zgodnie z umowa zamykalam peleton, a Jacek darl do przodu. Poczatkowo jechal ze mna na koncu Tomek K., ale po kilkunastu kilometrach stwierdzil, ze dalkej nie jedzie, bo kolano mu nawala. Potem jechalam z tylu sama, a reszta darla równo za Jackiem, który jak na leserski rajd jechal zdaje sie za szybko (takie przynajmniej doszly nas sluchy po rajdzie). Problem w tym, ze w czasie rajdu nikt nie narzekal na predkosc i wydawalo sie, ze ludziom ona odpowiada. Jesli jako zamykajaca jade sama w pewnej odleglosci od peletonu, to jasne jest dla mnie, ze ludzie nie chca jechac wolniej. Nie moge sztywno trzymac sie pierwotnych zamierzen i z racji, ze rajd mial byc leserski zmuszac narodu, zeby jechal wolniej niz chce, bo to bez sensu. Chcieli gnac za Jackiem, to gnali. Jakby chcieli jechac wolno, to by mi potowarzyszyli. Najwieksze szalenstwo predkosciowe bylo na prostej przez poligon. Tu sie postanowilismy poscigac i dac sobie nawzajem wycisk. Final byl taki, ze od Biedruska jechalo nas juz tylko 15 osób. Pod Dziewicza Góra pogubilismy sie tzn. chyba zgubilismy Pawla S. Pozostali wrócili razem do Poznania i przejechali minimum 80 km.

SRODA 30 KWIETNIA - NIEDZIELA 4 MAJA 2003

Rajd majowy w Kotline Klodzka.

Rajd byl wybitnie górski, obfitowal w dosc meczace i strome podjazdy oraz zapewnial czerpanie przyjemnosci z szybkich i dlugich, niekiedy bardzo kretych zjazdów. Trasa byla bardzo widokowa, stabilna pogoda umozliwila nam ogladanie np. z Iglicznej - Sniezki, oddalonej o ok. 100 km... Nawierzchnia zmieniala sie od asfaltowej po off-road, dajac mozliwosc pelnego poznania wielu zalet jazdy rowerem po górach;-) Jako, ze planowalem trase, a nastepnie prowadzilem ten rajd, to zwiedzilismy wszystko, co chcialem w danym terenie zobaczyc. Opis pojawi sie wkrótce, jednak zadne pióro nie bedzie w stanie oddac uroku tych kilku wspanialych chwil spedzonych w siodle wysoko nad dnem doliny z perspektywa na oddalone o dziesiatki kilometrów szczyty...

Opis juz sie pojawil:

Sroda, 30 kwietnia 2003

Nad ranem jedziemy w czwórke (Maciej S., Ewa N., Pawel S. i ja - Michal Ksiazkiewicz) pociagiem do Dusznik Zdroju, gdzie zajezdzamy przed dziewiata (niewielkie opóznienie jak to na PKP). Zrobiwszy zakupy w pobliskim markecie udajemy sie stromym szlakiem zóltym do schroniska pod Muflonem. Czesc osób prowadzi juz od dolu, staram sie jak najdalej jechac, ale niestety w koncu tez pasuje. Odcinkami to jazda to prowadzenie, nachylenie jest w granicach 20%, ale grunt miekki i kola sie slizgaja. Schronisko osiagamy po 34 minutach wspinaczki.

Schronisko "Pod Muflonem" - polozone na wysokosci 740 m, w pólnocno-zachodniej czesci Gór Bystrzyckich na stoku Ptasiej Góry (745 m). Po pozarze w 1966 roku zostalo odbudowane i jest obecnie uwazane za jedno z ladniejszych schronisk w Sudetach. Przy budynku schroniska rosnie, bedacy pomnikiem przyrody, wiekowy jesion Bolko. Z polany w okolicy schroniska widoki na obnizenie Dusznik i Góry Stolowe. Do schroniska prowadza szlaki czerwony z Polanicy, niebieski z Dusznik oraz zólty (Szczytna-Duszniki)

Zostawiwszy bagaze (Pawel zaledwie 52 minuty pakuje swoje sakwy, przy czym czekamy ekstra tylko 21 minut) udajemy sie na szlak niebieski i niemalze komfortowo - momentami tylko lekka wilgoc podlozowa - jedziemy Droga Libuszy na Zbójnicka Góre [11,5] (828), skad zjezdzamy gruntowa droga lesna (po drodze momentami oblodzenie) do doliny Bystrzycy [14,0] (720) i wjezdzamy na Zielona Droge.

Zielona Droga

Jedna z najwazniejszych dróg lesnych w G. Bystrzyckich. Przecina w poprzek cala ich pn. czesc. Prowadzi z Pokrzywna na wys. ok. 560 m, obchodzi od pn. Kamienna Góre i wychodzi na wierzchowine G. Bystrzyckich pomiedzy nia a Wietrznikiem w miejscu, gdzie odgalezia sie na zach. Zajecza Sciezka. Dalej prowadzi wierzchowina. Tu odchodzi na pd.-wsch. Wiecznosc. Lekko schodzi w dól do doliny Bystrzycy, gdzie z pd. dolacza Droga Zblakanych Wedrowców. Nastepnie nieznacznie podchodzi pod Rozdroze pod Biescem, gdzie z pn. dochodzi przez Zbójnicka Góre asfaltowa droga lesna. Na zejsciu od pn. do Z.D. dochodzi Widlasta Dloga, a Z.D. schodzi w doline Bialki, przecina doline Dzikiej Orlicy i prowadzi przez Czarne Bagno grobla (d. Foque-Weg), która doprowadza do Drogi Dusznickiej na wys. ok. 660 m, ponizej rozdroza pod Hutnicza Kopa. Z.D. ma ok. 10,0 km dl. przy róznicy wzniesien do 250 m. Prowadzi na calej dl. przez rozlegle dolnoreglowe lasy swierkowe z domieszka buka. Prawie na calej dl. Z.D. posiada bita nawierzchnie.

Zielona Droga jedziemy przeciwnie do kierunku owego opisu, przez niewielki garb (750), w kazdym razie dojezdzamy nia w okolice Kamiennej Góry (704), na która wydostajemy sie szlakiem zielonym [17,5].

Kamienna Góra (704 m) - szczyt w pólnocno-wschodniej czesci Gór Bystrzyckich wznoszacy sie nad Polanica Zdrojem. Na szczycie i stokach liczne skalki i blokowiska. W poblizu wierzcholka ruiny wzniesionego w 1790 roku fortu Nesselgrund, bedacego elementem linii obronnej, do której nalezal tez Fort Wilhelma i Fort Karola. W ruinach zobaczyc mozna tablice upamietniajaca skok weterana wojny francusko-pruskiej Augusta Ponzla z murów fortu. Najblizej do fortu jest szlakiem zielonym z Polanicy.

Z Kamiennej Góry zjezdzamy wpierw stromym szlakiem zielonym, a pózniej droga brukowana do mostu na Dunie Górnej - poczatku Drogi Stanislawa, która idzie szlak zólty [18,5].

Droga Stanislawa

Piekna, bardzo widokowa droga lesna wiodaca pn.-wsch. krawedzia wierzchowiny pn. czesci G. Bystrzyckich. Prowadzi od mostu na Dunie Górnej, na wys. ok. 610 m i dalej podchodzi zboczami Toczka, kolo punktu widokowego, skad roztacza sie wspaniala panorama G. Bystrzyckich i prawie calej Kotliny Klodzkiej z otoczeniem oraz fragm. Rowu Górnej Nysy. Dalej D.S. juz prawie poziomo trawersuje Rówienke i Lysine, obchodzi szerokim lukiem szczyt Lomnickiej Równi. Prawie w najwyzszym punkcie ok. 850 m, pod Lomnicka Równia, po zach. stronie drogi znajduje sie mala skalka gnejsowa, na której wykuta jest tablica upamietniajaca inspektora lesnego Wredego i budowe drogi w latach 1933-34. Wówczas wlasnie D.S. otrzymala pierwotna nazwe, a obecna wprowadzil w l. 60-tych A. Kozminski. Nastepnie D.S. trawersuje Anielska Kope i lagodnie schodzi na szerokie zrównanie wierzchowiny pod Wójtowska Równia w Hucie, na wys. ok. 800 m. D.S. ma ok. 6,5 km dl. przy róznicy wzniesien do 240 m. Jest najatrakcyjniejszym widokowo szlakiem w G. Bystrzyckich. Dawniej przy D.S. znajdowaly sie dosc liczne zabudowania i przysiólki, dzis calkowicie opuszczone i najczesciej juz rozebrane, a tereny po nich sa zalesione. Przed wojna czesc z nich byla letniskami i wlasnie dla ulatwienia komunikacji miedzy nimi, takze dla turystów, powstala D.S., która stala sie jedna z najpopularniejszych tras w G. Bystrzyckich. Droga posiada dobrze zachowana kamienista, bita nawierzchnie.

Ta pieknie zachowana kamienista nawierzchnia bardzo daje nam sie we znaki, dlatego jedziemy lewym skrajem tuz nad urwiskiem, gdzie bruk jest przykryty warstwa miekkich, ale sliskich lisci. W pewnym momencie Ewa zbyt gwaltownie podnosi przednie kolo, lekko sie przechyla i pieknym szczupakiem pokonuje krawedz skarpy i zaczyna spadac/zjezdzac w dól. Na szczescie po ok. 1,5 metra natrafia na krzew i miekko zatrzymuje sie. A jest to juz na stromym stoku konczacym sie skarpa. Dalsza jazda przebiega bez zaklócen i osiagamy koniec Drogi Stanislawa - wies Hute. Zaczyna dosc mocno wiac z S, ale na szczescie za chwile bedzie juz w plecy.

Huta to wyludniona wies - jedna z najwyzej polozonych w Sudetach. Jeszcze w XIX w. byla znana miejscowoscia turystyczna, teraz nawet szlakowskazy sa tu w oplakanym stanie. Sporo chalup zostalo wykupionych z przeznaczeniem na domki letniskowe; jest wiec szansa, ze wies nie zniknie zupelnie z map

Podjezdzamy jeszcze ok. 500 m polaczonymi szlakami i stajemy na duzym rozdrozu [25,0]. Jedziemy do ruin fortu droga nieco w lewo za znakami zóltymi, choc tych poczatkowo nie widac. 200 m dalej przy drodze stoi drewniany drogowskaz wskazujacy droge w prawo w las do Fortu Wilhelma. Ruiny sa nieopodal, ale mocno schowane w lesie i widzimy tylko pare kamieni mogacych pochodzic z fortu oraz rów.

Fort Wilhelm, Fort Wilhelma.

Pozostalosci dawnej fortyfikacji w widlach dróg lesnych, na pd. krancu obszernego zrównania wierzchowinowego, w srodkowej czesci G. Bystrzyckich. Wznosza sie na wys. ok. 800 m pomiedzy Wójtowska Równia na zach., a Barczowa na wsch., na pd. od zabudowan Huty. Caly teren jest zarosniety gestym lasem swierkowym regla dolnego, co powoduje, ze resztki F.W. sa praktycznie niewidoczne. Dawniej z fortu roztaczal sie piekny i rozlegly widok na doline Bystrzycy i masyw Jagodnej.

F.W. zostal wzniesiony z rozkazu króla pruskiego Fryderyka Wilhelma II, od którego wzial nazwe. Powstal w 1790 r. w ramach prac fortyfikacyjnych majacych zabezpieczyc granice pruskiego Slaska przed spodziewana wojna z Austria. Stanowil ogniwo w calym systemie fortyfikacyjnym, podobnie jak np. Fort Karola w G. Stolowych i mozna przyjac, ze jego budowniczym byl tez major B. von Rauch. F.W. uwazany byl nieslusznie za najwyzej polozona fortyfikacje ziemi klodzkiej. W rzeczywistosci Fort Karola lezy nieco wyzej. W czasie wojen napoleonskich F.W. nie odegral zadnej roli militarnej. W XIX w. zostal opuszczony i stopniowo popadal w ruine. W koncu w wiekszosci rozebrano go dla uzyskania budulca, m.in. z kamieni tu pozyskanych wzniesiono w 1875 r. wiadukt w Bystrzycy Klodzkiej. Równiez wiele okolicznych chalup ma wmurowane elementy kamienne pozyskane z ruin.

F.W. byl prostym zalozeniem opartym na rzucie 3 prostokatów przesunietych schodkowo. Otoczony walem i sucha fosa. Wewnatrz miescil sie mur. obiekt o charakterze blokhauzu. Zachowaly sie zarysy walu i fosy, czesciowo zasypanej, oraz slady mur. fortyfikacji, w wiekszosci zarosniete gestym lasem i prawie nieczytelne w terenie.

Wracamy na rozdroze i wjezdzamy na Piaszczysta Droge [26,0].

Piaszczysta albo Piaskowa Droga to nazwa duktu biegnacego ze stoków Wójtowskiej Równi do Autostrady Sudeckiej, przecinajacego asfaltowa droge wzdluz rzeki Bystrzycy powyzej wsi Mloty. Piaszczysta Droga jest najlatwiejszym zjazdem z Huty.

Zjechawszy do utwardzonej, ale juz nie asfaltowej drogi w dolinie Bystrzycy [29,5], skrecamy w prawo i lagodnym podjazdem dostajemy sie do rozstaju, który mijalismy na ok. 14 kilometrze. Skrecamy w lewo na Zielona Droge i podjezdzamy na Rozdroze pod Biescem (810) [33,0]. Robi sie tu mala przerwa i musimy troche czekac (chwilowa awaria roweru). Jedziemy teraz w dól, po 500 m skrecamy za znakami niebieskimi w prawo w Widlasta Droge (znaki niebieskie), a potem w lewo bez znaków na zwirowy gosciniec miedzy Topieliskiem a Czarnym Bagnem. Po chwili ladujemy na Torfowisku pod Zielencem (Rezerwat Przyrody) [36,0], gdzie przechadzamy sie sciezka dydaktyczna i robimy zdjecia. Rosiczek jeszcze nie ma, bo dopiero niedawno snieg stopnial. Zwiedzanie torfowiska konczymy na wiezy widokowej, z której w zasadzie widac glównie las. Zjezdzamy do skrzyzowania w dolinie Bystrzycy Dusznickiej (620) [38,5]. Teraz odcinek naprawde uczciwego podjazdu. Jest co robic. Na szczescie ten TEST KONDYCYJNY liczy sobie tylko ok. póltora kilometra. Jedziemy stromo pod góre (nachylenie do 20%!!!) szlakiem zielonym do Zielenca (892) [40,0]. Koncowy odcinek to asfalt, tez 20%. W schronisku konsumujemy co kto lubi. Rowery mozemy wstawic do srodka, co bardzo umila nam posilek. Pawel dojezdza kilkanascie minut pózniej, troche kluczy po Zielencu, zanim trafia do schroniska. Po przerwie wjezdzamy na Droge Orlicka (szosa) i jedziemy w prawo. Lekki podjazd, lekki zjazd, potem plasko az do Soltysiej Kopy (895) [46,0]. Po drodze Zlota Sztolnia, ale zauwazam z tej okolicy tylko lekko piaszczysty zakret w prawo ;-) Wieje silny, poludniowy wiatr, który ulatwia jazde. Na Soltysiej Kopie Maciej o maly wlos pozbywa sie czapki. Nie sposób spokojnie stac, porywy dochodza pod 90 km/h. Po obejrzeniu z Kopy panoramy dopiero co przejechanych Gór Bystrzyckich zjezdzamy zwawym zjazdem urokliwie poprowadzona szosa do Przeleczy Polskie Wrota (660) [51,0]. Co niektórzy zblizaja sie pod 70 km/h. Z przeleczy droga miedzynarodowa E12 zjezdzamy do Dusznik Zdroju (ruch jest niewielki). Z Dusznik trawersem do drogi Libuszy wjezdzamy bez zsiadania z siodla do schroniska pod Muflonem.

Dystans: 69,68 km Suma podjazdów: 1452 m

Czwartek, 1 maja 2003

Wyjezdzamy ze schroniska rano, aby na dole spotkac sie z 2 grupa z Poznania, która dojezdza PKP. Razem z nimi (Robert, Ola, Jacek, Pawel L., Basia, Natalia, Hania) zwiedzamy Park Zdrojowy i nasycamy sie róznymi wodami ze zródel, nie omijajac pijalni wód.

Ruszamy ulica Wojska Polskiego (asfalt) (540) [5,0]. Lagodny podjazd do miejsca, w którym wczoraj przecinalismy ta szose zjezdzajac z torfowiska (640) [12,0]. Kontynuujemy podjazd asfaltem Dolina Górnej Bystrzycy do skrzyzowania z Droga Orlicka (szosa) (800) [16,0]. Koncowka to krótki, ponad 10% podjazd. Skrecamy w lewo, chwile pod górke, potem dlugi, lagodny zjazd Dolina Orlicy przez Lasówki do Mostowic (670) [26,0]. Wiatr wieje generalnie w plecy, choc momentami w morde. W zasadzie jazda idzie nam bardzo szybko, ani sie nie obejrzelismy, jak zaczal sie podjazd na Spalona Przelecz (schronisko) (811) [30,0]. Tu zostawiamy bagaze, przekaszamy cos i udajemy sie na petle po poludniowej czesci Gór Bystrzyckich.

Niebieskim szlakiem (droga gruntowa) atakujemy Jagodna (977) [34,0]. Jazda idzie nam bardzo dobrze do momentu, kiedy natrafiamy na wiatrolomy. Musimy obejsc dosc duzy obszar schodzac kilkadziesiat metrów w dól w kierunku doliny Bustrzycy Klodzkiej a nastepnie podejsc z powrotem na grzbiet. Liczne poprzewracane drzewa oraz upalna pogoda stwarzaja duze utrudnienie i niektórzy zdaja sie watpic w sukces. Jednakze po ok. 1,5 h osiagamy wierzcholek Jagodnej, skad jest fantastyczny widok na cala Kotline Klodzka az po Góry Sowie, Bardzkie, Zlote, Bielskie i Masyw Snieznika. Zjezdzamy równie widokowa droga, momentami leza niewielkie drzewa (heble sie grzeja...). Autostrada Sudecka kierujemy sie na poludnie, po czym zjezdzamy przez Gniewoszów. Szybki, ok. 10-15% zjazd asfaltem, lekkie zakrety. W Gniewoszowie konczy sie asfalt, ale za chwile zaczyna sie ponownie, tym razem znacznie bardziej gladki i bezpieczniejszy. Nad rzeczka Rózana rozstaj (420) [44,0], skrecamy w lewo na Dlugopole Górne. Zjezdzamy do Dlugopola Zdrój (380) [50,0]. Uzdrowisko, ale w sumie to za wiele tu nie ma. Podjazd asfaltem przez Ponikwe, potem stromy 15% podjazd gruntówka do Autostrady Sudeckiej (700) [55,0]. Koncówka bardzo stroma i lisciasta, ale Jacek i Robert chyba daja rade (tzn. nie ma swiadków...) Reszta w kazdym razie dojezdza pózniej. Szosa lagodny podjazd na Spalona Przelecz (schronisko) (811) [59,0].

Dystans: 66,02 km Suma podjazdów: 1230 m

Piatek, 2 maja 2003

Wyjezdzamy ok. 9 rano. Z pelnym obciazeniem rozpoczynamy zwawy zjazd kreta Spalona Droga (asfalt) ze Spalonej Przeleczy do Bystrzycy Klodzkiej. Nachylenie do 15%. Trzeba bardzo uwazac na serpentynach. Po drodze, w Nowej Bystrzycy zwiedzamy drewniany kosciólek, a o jego historii dowiadujemy sie od miejscowego ksiedza. W Bystrzycy Klodzkiej (320) [10,0] troche zwiedzamy.

Zaczynamy od murów miejskich, spod których jest ladny widok na dolna czesc miasteczka.

Mury obronne miasta naleza do atrakcji nie tylko regionu, lecz calego kraju. Obok pobliskiego Paczkowa miasto to nalezy do jedynych z niewielu, które zachowaly w czesci dawny system murów obronnych. Bystrzyca Klodzka posiada mury obronne, których celem byla obrona miasta. Dlatego tez obok murów staly rózne baszty. Mury obronne Bystrzycy pochodza z 1319 roku i zostaly ufundowane przez bystrzyckiego wójta Jakuba Rueckera. Obecnie istnieja trzy wieze miejskie: Rycerska, Klodzka oraz Brama Wodna.

Potem podjezdzamy z powrotem do góry aby obejrzec kosciól.

Kosciól parafialny pod wez. sw. Michala Archaniola jest zabytkiem szczególnej klasy. Nalezy do najstarszych budowli w regionie, a pod wzgledem architektonicznym tworzy ciekawe rozwiazanie - jest to budowla halowa. Pierwotnie kosciól nosil wezwanie sw. Jana Chrzciciela. Czas powstania pierwotnego kosciola nie jest dokladnie znany. Po raz pierwszy dokumenty wymieniaja bystrzycka swiatynie w 1336 r., lecz wiadome jest, ze pod wzgledem architektonicznym siega ona poczatkami ok. pol. XIII wieku, gdyz jest to budowla czesciowo romanska z pózniejszymi gotyckimi uzupelnieniami.

Kosciól przezyl wiele tragedii, a wsród nich szczególne pietno wycisnal napad husytów w 1428 roku. Wtedy to spalono swiatynie, a wieze calkowicie zburzono. Z czasem odbudowano swiatynie, w pol. XIV wieku powstala dwunawowa hala gotycka. Kosciól przezyl kilka razy przebudowe: dobudowano drugie prezbiterium - prawdopodobnie na poczatku XVI wieku, a w XVIII wieku przebudowano wieze. Najwieksze zmiany w architekturze swiatyni przyniósl poczatek XX wieku, wtedy to kosciól byl za maly dla potrzeb parafian. Z tej przyczyny zostal w latach 1914 - 1916 calkowicie rozbudowany. Czesc zachodnia otrzymala neorenesansowa i neomanierystyczna architekture, a takze neogotyckie przesla. Równiez z tego okresu pochodzi wyposazenie kosciola: neogotycki oltarz glówny i oltarze boczne.

W bystrzyckiej swiatyni spotykamy jednakze ciekawe i bardzo wartosciowe dziela sztuki. Wsród nich szczególne miejsce zajmuje pochodzaca z ok. pol. XIV wieku gotycka figurka Matki Boskiej z Dzieciatkiem stojaca na pólksiezycu. Tradycja wiaze ja z osoba praskiego arcybiskupa Arnoszta z Pardubic - czciciela Marii, a takze fundatora wielu dziel sztuki. Jednak w rzeczywistosci dzielo to powstalo znacznie pózniej. Cennym zabytkiem jest tez renesansowa kamienna chrzcielnica pochodzaca z roku 1577, a wiec z czasów kiedy kosciól nalezal do protestantów. Zostala ona ozdobiona kilkoma herbami: Hrabstwa Klodzkiego, Slaska, Bystrzycy i rodu Bernsteinów - fundatorów, a takze znajduje sie tam postac sw. Jana Chrzciciela. W tej swiatyni spotykamy dwie barokowe rzezby: sw. Jana Nepomucena i sw. Franciszka Ksawerego, wykonane przez slynnego rzezbiarza Michala Klahra. Obok kosciola stoi zabytkowa plebania pochodzaca z II pol. XVI wieku.

Zjezdzamy ponownie w dól na rynek (w Bystrzycy Kl. sa 2 rynki, jeden obok drugiego).

Ratusz na rynku miejskim nalezy do najbardziej okazalych budowli, a to z powodu m.in. wysokiej wiezy zegarowej. Pierwotnie na tym miejscu stala inna budowla ratuszowa, znacznie mniejsza i bez zadnych cech stylowych. Pierwotny ratusz zostal wybudowany w sredniowieczu, okolo pol. XIV wieku. Z czasem ulegl spaleniu, a w XVI wieku wybudowano nowa renesansowa budowle z wieza. Ratusz nie mial szczescia, gdyz kilka razy ulegl pozarowi, a z tego powodu zatarl swoja pierwotna architekture i dekoracje. W latach 1853 - 54 przebudowano ratusz. Uzyskal on nowa renesansowa forme architektoniczna nawiazujaca do mieszczanskiej architektury wloskich wolnych kupieckich miast. Jedynie z dawnego ratusza pozostala wieza, której zwienczeniu nadano neorenesansowe formy architektoniczne.

Brama Wodna nalezy do najwiekszych atrakcji miasta i jest wrecz jego symbolem. Nad przejsciem widac plytka nyze - to byla prowadnica dla spuszczania i podnoszenia "brony" (kraty). Wieze te zwano przed 1945 rokiem Wieza Willmanna, jako ze Hermann Stehr - znany niemiecki pisarz pochodzacy z Bystrzycy - umiescil tu czesc akcji jednej ze swych powiesci. Mial w niej mieszkac straznik o tym nazwisku.

Barokowy pomnik Trójcy Swietej jest najokazalszym zabytkiem miasta. Pochodzi on z 1736 roku i zostal wykonany przez znanego slaskiego rzezbiarza Antoniego Joerga i ufundowany przez bystrzyckiego patrycjusza Roberta Kleinwaechtera. Powodem fundacji tego pomnika bylo dziekczynienie za uratowanie miasta od pozaru. Pomnik ten ma zatem charakter wotywny. Stoi na miejscu, na którym znajdowal sie pregierz. Pomnik ten posiada skomplikowany program ideowy, którego glówna idea jest zwyciestwo nad zlem dzieki Bogu, przy wspóludziale swietych, w tym Michala Archaniola i Maryi, która tutaj przedstawiono jako Niepokalane Poczecie. Równiez ciekawe jest przedstawienie Trójcy Swietej, gdyz obok wizerunku Boga Ojca, symbolu Ducha Swietego w postaci golebicy widzimy unikatowy w skali regionu wizerunek Jezusa w postaci Baranka Apokaliptycznego. Ten bogaty program ideowy zostal oparty o dwunasty rozdzial Apokalipsy, a ten fakt potwierdza znajdujaca sie na pomniku inskrypcja lacinska.

Na koncu zwiedzamy:

Muzeum Filumenistyczne bez cienia watpliwosci jest atrakcja w skali calego kraju, a nawet swiata. Jest to jedno z trzech w Europie muzeów zajmujacych sie etykietami zapalczanymi, ale jako muzeum filumenistyczne, czyli muzeum historii niecenia ognia, jest jedynym na swiecie. Muzeum powstalo w 1964 roku dzieki inicjatywie mieszkanców miasta oraz tutejszej fabryki zapalek. Zbiory Muzeum skladaja sie z róznych przedmiotów do niecenia ognia: krzesiwa zelazne, skalkowe, lampy oliwne oraz zapalniczki chemiczne. Spora grupe tworza zapalniczki kieszonkowe i gabinetowe. Muzeum posiada tez olbrzymia liczbe opakowan od zapalek i etykiet zapalczanych polskich i z róznych krajów, nawet tak odleglych jak Chiny, Japonia. W Muzeum istnieje tez dzial regionalny poswiecony Bystrzycy Klodzkiej i okolicy. Przy Muzeum dziala wydawnictwo, a ostatnio nawet ma swoje wlasne zapalki kolekcjonerskie przedstawiajace zabytki miasta. Muzeum oferuje zwiedzanie z przewodnikiem w j. polskim i j. niemieckim, a takze bogaty wybór zapalek, zapalniczek i ksiazek. Organizuje sympozja i promocje oraz prowadzi dzialalnosc wydawnicza. Gromadzi rózne przedmioty zwiazane z historia niecenia ognia, chetnie przyjmuje od kolekcjonerów darowizny, np. zapalniczki, etykietki i pudelka od zapalek.

W tym to muzeum Pawel S. pozostaje na dluzej, deklaruje sie, ze dojedzie pózniej (ma mapy).

Zaczynamy podjazd w kierunku Iglicznej. Szosa przez Plawnice i Marianówke do górnej czesci Szklar, gdzie w lesie szosa skreca w prawo i zamienia sie w droge bita (700) [26,0]. Droga wyprowadza na rozstaj pod Igliczna (800) [27,5]. Podjazd jest trudny, ale caly czas w siodle, nawet koncowy, ponad 15% odcinek.

Igliczna (845 m) - jest to wyniosly, stozkowaty szczyt nad krawedzia Masywu Snieznika, opadajaca do Rowu Górnej Nysy (szlak z Miedzygórza). Jest to miejsce czesto odwiedzane ze wzgledu na znajdujace sie tutaj sanktuarium Matki Boskiej Snieznej. Figurka Matki Boskiej zostala przywieziona przez wójta Wilkanowa w 1750 r. i umieszczona na dorodnym buku pod szczytem. Uznano ja za cudowna, gdy burza w 1765 r. zniszczyla drzewo nie uszkadzajac figury. Od tamtej pory przypisuje sie jej takze cudowne uzdrowienia i wysluchane prosby. W 1983 r. figurka zostala koronowana przez papieza Jana Pawla II. Obecny kosciólek wzniesiono w latach 1781-82, a w 1821 r. otoczono go kruzgankiem. Opiekuja sie nim Ojcowie Redemptorysci. W poblizu kosciola znajduje sie Droga Krzyzowa, prowadzacej na wierzcholek Iglicznej. Ponizej kaplicy, w 1880 r., zbudowano Schronisko PTTK "Maria Sniezna", które poczatkowo funkcjonowalo jako gospoda. Z tarasu schroniska rozciaga sie przepiekny widok na Masyw Snieznika.

Zwiedziwszy mamy na liczniku [30]. W miedzyczasie dojezdza Pawel S. Delektujemy sie panorama Karkonoszy, rozpatrujac jak duzo jeszcze sniegu pozostalo na Sniezce...

Od wezla szlaków kolo drewnianego krzyza w lewo wyraznie wydeptana sciezka za znakami zóltymi. Prawie plasko, jedynymi przeszkodami sa liczne korzenie. Od miejsca, gdzie szlak przekracza kamieniste wadroze, coraz bardziej stromo w dól i coraz trudniej: duzy spadek, z jednej strony kamienny rumosz, z drugiej trzeba lawirowac miedzy pienkami scietych drzewek. Nie wszyscy w siodle. Tak docieramy przed wejscie do Ogrodu Bajek.

Na niewielkiej przestrzeni na stoku Lesienca zgromadzono tu przemila, choc nieco jarmarczna kolekcje postaci ze swiata bajek i basni, zwierzatek, chatek i innych tworów wyobrazni zmaterializowanych w drewnie i in. naturalnych tworzywach. Twórca ogrodu w latach 20. byl miejscowy lesnik Izydor Kriesten. Po wojnie Ogród niszczal, potem przez jakis czas zajeli sie nim harcerze, którzy odnowili stare i dodali nowe eksponaty. Teraz jest we wladaniu PTTK.

Pawel S. wprowadza rower i pozostaje w ogrodzie na dluzej. Ma nas potem szukac w Miedzygórzu. Za Ogrodem Bajek porzucamy zólty szlak i jedziemy za budka kasowa, nieznakowana droga najpierw po plaskim, potem w dól, az napotkamy znaki czerwone idace z Iglicznej do Miedzygórza. Zawracamy prawie o 180° i za znakami szeroka, wydeptana przez licznych turystów sciezka, lekko w dól do Miedzygórza, gdzie ponownie wykonujemy zwrot w prawo i dojezdzamy do Wodospadu Wilczki. Zwiedziwszy wodospad udajemy sie na pizze do Miedzygórza, ja z Pawlem L. jem przy stoliku w knajpie, reszta woli na dworze, bo mniej duszno. Po godzinnej przerwie odpalamy w dalsza droge. Skrecamy w lewo i zaczynamy wspinaczke w góre Wilczki poczatkowo asfaltem razem ze znakami niebieskimi i czerwonymi. Asfalt konczy sie na rozdrozu. Podazamy za znakami niebieskimi w lewo, szutrowa droga. Nachylenie w zasadzie jest znosne, ok. 7-10% tylko na ostatnim krótkim odcinku dochodzi do 15%. Spoceni docieramy do wezla szlaków kolo Hali pod Snieznikiem (1140) [43,5]. Maciej, Jacek, Lopi i ja jedziemy do schroniska pod Snieznikiem, zostawiwszy bagaze pod opieka dziewczyn. Zrobiwszy sesje zdjeciowa i nacieszywszy sie widokami na czeska strone zjezdzamy z powrotem do rozstaju mijajac taszczacego sie do góry z sakwami Pawla S. Z rozstaju jedziemy w skladzie -1 szlakiem czerwonym grzbietem Zmijowca.

Wiodacy grzbietem Zmijowca czerwony szlak uwazany jest, obok drogi przez Krowiarki, za najpiekniejsza widokowo trase w Masywie Snieznika. Efekt troche psuja ponure wiatrolomy bedace rezultatem kleski ekologicznej w tym rejonie, no ale to dzieki nim mamy tak rozlegle widoki. Tereny te próbuje sie ponownie zalesiac wiec za ...nascie lat moze znowu nie bedzie nic widac!

Na poczatku napotykamy na spore zaspy sniezne, ale po kilkuset metrach snieg sie konczy. Droga jest wygodna, lekko do góry. Tak dojezdzamy do Zmijowej Polany (Na Dziale). Tutaj schron przeciwdeszczowy i rozwidlenie, (1049) [50,0]. Stad mamy bardzo dlugi zjazd..., przerywany co pewien czas poprzecznymi przepustami na wode. Docieramy do asfaltowej drogi trawersujacej zbocze Czarnej Góry. Asfaltem w lewo w dól, najpierw bardzo stromo (serpentyna), potem lagodniej, az wyjedziemy na Przelecz Puchaczówke (900). Z przeleczy mamy efektowny zjazd szosa do Stronia Slaskiego (500), znów blisko 70 km/h. Ze Stronia Slaskiego krótki podjazd asfaltem do Bialskiej Jarmilki, w której nocujemy (600).

Dystans: 70,69 km Suma podjazdów: 1345 m

Teraz opis Pawla S. z jego czesci pokonywanej indywidualnie:

Podczas gdy reszta Cyklistów jechala dalej, ja kontynuowalem zwiedzanie ,,Ogrodu Bajek”. Budowle i odwzorowania postaci pochodzace z bajek znajdujace sie w tym ogrodzie sa bardzo prymitywne i niedbale wykonane. Ogrodowa zielen tez jest zaniedbana. To co mnie zatrzymalo na dluzej to sentencje. Po ich przeczytaniu zjezdzam wedlug michalowych wskazan do Miedzygórza, do wodospadu Wilczki. Reszta ma obejrzec wodospad i zjesc jakas pizze. Przejechalem cale Miedzygórze, ale ich nie widze, wiec szukam wodospadu - czyzbym az tak dlugo czytal sentencje? Najpierw planuje zostawic przypiety rower z bagazem przy plocie obok malej gastronomii, pózniej prosze obsluge o zwrócenie uwagi. Zwiedzam wodospad (dosc ladny) i robie kilka zdjec. W ramach podziekowan za pilnowanie kupuje zapiekanke, pózniej 3 litry picia, aby miec co wypocic podczas podjazdu kilkaset metrów w góre, bo jest goraco. Przy sklepie jakis gosciu pyta sie, czy moze wsiasc na rower. Po chwili kojarze, ze to chyba ten sam pytal mnie o to samo, gdy mijalem go podjezdzajac pod Igliczna. Nastepnie jade szosa a pózniej szlakiem mijajac licznych zjezdzajacych rowerzystów. Droga gruntowa dobrej jakosci i o dlugich prostych odcinkach jest dosc równomiernie stroma. Jest to chwila próby-nie da sie zwalic na stan nawierzchni, czy jakies progi. Mijam siedzacych: Ole, Hanie - mówiaca cos o zawróceniu - i Roberta. Mijam, bo planuje, jesli starczy czasu, wjechac na Hale pod Snieznikiem, gdzie byc moze zostawie rower w schronisku, aby móc wejsc na Snieznik. Zjadam czekolade i troche chleba i docieram do Natali, która nie za bardzo jest pewna jak jechac dalej. Ja tez mijam, ale bardzo powoli, bo bardzo dobrze sobie radzi. Docieram do rozstaju, gdzie dopiero zaczyna sie wlasciwy podjazd, na którym widze rzadki widok - prowadzaca Ewe. Ta perspektywa troche mnie oslabia, wiec wzmacniam sie nastepna czekolada i chlebem. W czasie posilku mijaja mnie Natalia, Hania, Ola i konwojujacy Robert. Na grzbiecie sa dziewczyny i pilnuja bagazy tych chlopaków, którzy pojechali na Hale pod Snieznikiem. Ja sprawdzam mape. Jesli wejde na Snieznik to z lasu na Przelecz Puchaczówke powinienem wyjechac o zachodzie slonca. W tym czasie reszta zaczyna obrzucac sie resztkami sniegu. Robert bierze rewanz na Ewie za Szczeliniec, co bylo ,,tak dawno, ze nieprawda”. Mi spieszy sie, wiec dla ochlody sniegiem nacieram sie sam. Ten odcinek jest jeszcze trudniejszy i gdy zatrzymuje sie, aby zawiazac sznurówke, to nie moge pózniej ruszyc. Kawalek podprowadzam. Mijaja mnie zjezdzajacy Cyklisci. Docieram do schroniska. Wchodze do schroniska, aby zapytac sie o mozliwosc przechowania roweru z bagazem przez godzine-w ostatecznosci odplatnie. Zamiatajacy facet jest bardzo uczynny i zamyka rower w pomieszczeniu gospodarczym. Ruszam na Snieznik. W lesie jest jeszcze snieg. Zapewne wygladam dosc oryginalnie w kurtce, bermudach i tenisówkach na sniegu. Idzie mi sie bardzo dobrze, bo pracuja inne miesnie. Na szczycie jest bardzo silny wiatr, który mnie przewiewa. Ogladam ladna ogólna panorame. Widze, pomagajac sobie lornetka miedzy innymi: jeziora zaporowe na Nysie Klodzkiej, Jeseniki, za nimi jakas góre z masztem lub wieza pod chmurami deszczowymi, kilka pasm na poludnie z piekna stokówka po czeskiej stronie tuz ponizej Snieznika oraz cala Kotline Klodzka z otaczajacymi górami. Wracam do schroniska i zaczynam zjazd. Zatrzymuje mnie straznik graniczny na motorze i wypytuje mnie miedzy innymi o to czy na Hale wjechalem ta sama droga. Na rozstaju niewiele zastanawiajac sie zamiast mniej uczeszczana droga pod góre zjezdzam na wprost glówniejsza, bo tak wydaje mi sie, ze wskazuje oznakowanie szlaku. Po pewnym czasie dochodze do wniosku, ze brak znaków raczej nie jest wynikiem zlego oznakowania. W pogladzie, ze zle pojechalem, utwierdza mnie to, ze jestem juz kilkadziesiat metrów ponizej grzbietu, zamiast na nim. Droga jest bardzo utwardzona (kamienista) i predkosc zjazdowa nie jest chyba duzo wieksza od wjazdowej. Patrze na mape, aby zobaczyc, ile mnie czeka telepania sie i czy nie warto zaryzykowac zawrócenia-zostala niecala godzina do zachodu slonca. Kontynuuje zjazd, bo asfalt ma zaczac sie tylko kilkadziesiat metrów nizej niz Puchaczówka, wiec nie zmarnuje duzo zjazdu. Po pól godzinie telepania i hamowania docieram do asfaltu kolo Jaskini Niedzwiedziej. Bardzo fajnie rozbiegaja sie turysci zapewne wracajacy z jaskini cala szerokoscia drogi, gdy mijam ich jadac okolo 40 km/h. Mijam Stronie i laduje w Gieraltowie. Miejsce mam w pokoju 3 osobowym, ale z Maciejem, co oznacza przymusowe wysluchanie jego nocnego koncertu. Troche sie rozpakowuje i ide poznac plany Michala na jutro. W górach Zlotych, Bardzkich i Sowich jest tyle przeleczy, a tak malo czasu... Michal chce isc spac, ale jest w tym osamotniony. Wymysla preteksty, aby mi nie dac jednej z map, bo niby mialbym mu nie oddac (,,zjuchtowac”) - kilka tygodni pózniej dostane od niego moja zaginiona mape, która zachachmecil nie wiem kiedy...Do pokoju wchodzi Pawel, ktorego Michal wita: -Ale impreza juz sie skonczyla... Ewa wychodzi w poszukiwaniu zasiegu sieci komórkowej, ale w jej zasiegu jest tylko kot. Przynosi go i namawia, aby zapaskudzil rzeczy Michala. Michal zaklada stopery, aby nie slyszec konskiego - a wlasciwie kobylniczego, jak zauwaza Ewa - rzenia...

Sobota, 3 maja 2003

A wiec powracam jako Kronikarz.

Ranek jest pochmurny, nadciaga zalamanie pogody. Po chwili zaczyna padac ulewny deszcz, w miedzyczasie Lopi mi centruje kolo. Decydujemy sie zaatakowac w deszczu, bo co innego nam pozostalo. Z Bialskiej Jarmilki (600) zjezdzamy szosa do Stronia Slaskiego (500), skad mielismy zjezdzac szosa do Ladka Zdroju (400). Jednak poniewaz niedlugo ma jechac pociag, to rzucam tak od niechcenia, ze moze pociagiem, co w zasadzie wszystkim bardzo pasuje. Jedynie Pawel S. stwierdza, ze pociagiem jechac nie bedzie i jedzie rowerem do Klodzka. Robimy zakupy, kupujemy bilety do Klodzka i sadowimy sie w przedzialach. Mila obsluga pociagu wlacza nam ogrzewanie, zatem suszymy sie. Pociagiem blisko godzinke jedziemy do Klodzka, gdzie zajezdzamy juz wysuszeni. Po drodze okazuje sie, ze przestaje padac. Z Klodzka udajemy sie lokalna szosa przez Ustronie, Scinawice, Mlynów, Wojbórz, Jesionowa Góre oraz Wilcza na Przelecz Wilcza (532). Po drodze ciekawe zjazdy. Z przeleczy zjazd do górnej czesci Budzowa pod Srebrna Góra (360), skad stromym 10% podjazdem atakujemy Przelecz Srebrna, skad jedziemy na Srebrna Góre (forty) (686). Koncówka równie stroma, ale sa serpentyny. Zwiedzamy na dwie tury, ze wzgledu na bagaze oraz nierówny czas osiagania celu. Trasa turystyczna jest bardzo okrojona, ale ilez to mozna chodzic po fortach. Widok z góry jest az po Sleze. Wieje silny wiatr z NW - bedzie wial w morde.

Z fortów zjezdzamy do Nowej Wsi Klodzkiej (480), skad podjezdzamy, tez asfaltem na Królówke (560) i zjezdzamy do Wolibórza (480). W prawo pagórkowata szosa przez Przygórze dostajemy sie do Jugowa (440), gdzie lapie nas deszcz. Ulewa co niektórych moczy doszczetnie, gdyz atakuje znienacka. Pada tylko w bezposredniej okolicy, ale za to intensywnie. Z Jugowa mamy podjazd, mokra i sliska gruntowa droga, pod Jugowska Przelecz, gdzie lezy schronisko Zygmuntówka (740). Koncowa czesc podjazdu to nawet trudno prowadzic, tak jest slisko i stromo. Jest nieco przed szósta, a okazuje sie ze nikt nie ma ochoty na dalsza jazde. Jade wiec na przejazdzke w bardzo okrojonym towarzystwie (ja, rower, plecak z podrecznym bagazem). Podjezdzam na Jugowska Przelecz sciezka, bardzo stroma. Nastepnie zjezdzam dosc dziurawym ale ciekawym krajobrazowo asfaltem do Pieszyc (caly czas w granicach 40 km/h), skad trawersuje gruntowa droga do Bielawy (300). Jest to najnizszy punkt tej krótkiej eskapady. Z okolicznych pól piekny widok na Góry Sowie i gra swiatel na chmurach od zachodzacego za górami slonca. Teraz zaczynam podjazd asfaltem do doliny potoku Bielawica, skad przez wawóz Ciemny Jar podjezdzam dosc stroma ale jezdna szutrowa droga na rozstaj Trzy Buki. Miejscami jest asfalt, miejscami szuter. Jest chlodno, jedzie mi sie dobrze, w zasadzie nie schodze ponizej 8 km/h. Od Trzech Buków dziurawy asfalt wyprowadza dosc stromo na poziomice 800 m n.p.m. i jednoczesnie mostek na potoczku, skad juz jest po równym do Przeleczy Jugowskiej. W miedzyczasie spotykam spacerujacych ludzi, udajacych sie do Bielawy. Pewnie zajda tam w nocy, bo jest juz 4 minuty po teoretycznym zachodzie slonca, las gesty, a maja do ujscia ok. 7 km (na szczescie z górki). Delektuje sie cisza i pieknym lesnym powietrzem. Gdzieniegdzie odzywaja sie ptaki, ale juz widac, ze milkna. Ostatni odcinek z przeleczy pokonuje juz o lekkim zmroku. Dojechawszy po 20-tej do schroniska dowiaduje sie, ze Pawel S. jeszcze nie dojechal. Przyjezdza po blisko godzinie, gdyz dlugo byl w Klodzku a droga potem mu sie nie ukladala. Pod wieczór robi sie wesolo, jak to zwykle, kiedy pokój wieloosobowy i sami swoi.

Dystans: 82,99 km Suma podjazdów: 1815 m

Równiez tego dnia Pawel S. sporo pokonal indywidualnie, co opisal ponizej:

Rano jest pochmurno, ale nie pada, choc wedlug prognozy powinno. W koncu, gdy jestesmy prawie gotowi, zaczyna mocno padac. Obniza to znacznie morale. Zaczynaja sie regulacje rowerów. W koncu do Cyklistów dociera, ze w najblizszych godzinach nie ma co liczyc na duza poprawe, bo chmury sa po horyzont. Wyjazd jest chwile opózniony, bo Michal rozbebeszyl swoje bagaze. Moze powinien posluchac swojej rady i zaczynac pakowac sie o 5? Mam klopoty zalozeniem mojej porwanej peleryny i reszta odjezdza. Troche wieje, wiec mimo, ze do Stronia jest generalnie w dól, to jedzie sie jak po plaskim. W Stroniu dojezdzam do czekajacych Cyklistów, z którymi jade ku mojemu zdumieniu do dworca PKP. Nastapila zmiana planów i zamiast do Zlotego Stoku jedziemy do Klodzka. Poniewaz nie jestem z cukru i to co moge miec mokre juz mam, wiec jade rowerem. Jesli nie bede zbytnio zatrzymywal sie i wiatr nie bedzie zbyt silny to w Klodzku bede mniej wiecej równo z reszta. W Ladku zatrzymuje sie w sklepie na posilek po skromnym sniadaniu. Do sklepu zagladaja motocyklisci, którzy pytaja o Puchaczówke i budynki, które pokazuja mi na skserowanej kartce. Poczatkowo mysle, ze to jacys poszukiwacze poniemieckich skarbów, ale pózniej widze wiele innych motocykli, wiec musi to byc jakis rajd. Wzdluz drogi widze kilka palacyków, zamków. Bardzo kuriozalnie wyglada degradacja jednego z nich, którego dziedziniec zawalony jest deskami, a za okazala murowana brama, jest mala metalowa bramka. Docieram do miedzynarodówki biegnacej przez Klodzko. Gdzies z niej mialem skrecic na lokalna. Nie chce mi sie zatrzymac, aby wyciagnac mape, zeby sprawdzic, czy powinienem skrecic w prawo czy w lewo. Jade glówna na Klodzko. Jak nie bedzie z niej zjazdu, to najwyzej nia dojade do Klodzka. Miedzynarodówka nie biegnie jednak samym dnem doliny, ale przecina wzgórza. W czasie podjazdu widze drzewo na którym rosna jakies duze grzyby. Zatrzymuje sie, zeby zrobic zdjecie. Przy okazji patrze na mape. Postanawiam zjechac z powrotem, bo do zjazdu na lokalna nie jest daleko. W Klodzku jade za autobusem PKS. Zapewne dworzec PKS bedzie obok dworca PKP.I tak tez jest. Okazuje sie, ze Cyklisci byli tu okolo pól godziny temu. Próbuje bezskutecznie dodzwonic sie do Michala, Ewy i Basi. Ruszam na zwiedzanie miasta. Najpierw most z kilkoma takimi sobie figurami, rynek z duzym, bogato zdobionym ratuszem. W poszukiwaniu wejscia do twierdzy, objezdzam ja. Fajny jest zjazd wzdluz wschodnich scian twierdzy. Prosze o popilnowanie roweru z bagazem prowadzacych mala gastronomie przed wejsciem do twierdzy. W twierdzy po wykupieniu biletu do labiryntu zwiedzam chodniki minerskie. O tym, ze labirynt chodników minerskich nie jest labiryntem zwiedzajacych informuje przewodnik, tak jakby nie móglby powiedziec tego dyrekcji. Chodniki minerskie zbudowano po to, zeby mozna bylo tuz pod powierzchnia ziemi, zalozyc ladunek wybuchowy (mine),aby przeszkodzic w natarciu nacierajacemu na powierzchni wrogowi. Na przedpolu twierdzy tworza one istny labirynt korytarzy o róznej wielkosci. Przez niektóre mozna przejsc jedynie w kucki, co po jezdzie rowerem jest bardzo meczace. Ogólnie srednio-bieganina w róznych kierunkach korytarzami rózniacych sie jedynie wielkoscia i oswietleniem. Cala twierdza tez srednio. Troche wysokich scian z obu stron. Ladny za to jest widok z twierdzy na miasto i kotline, a opisy na przyklad ucieczek wiezniów moglyby byc kanwa ciekawych filmów fabularnych. Ladna jest tez wystawa szkla. Pózniej wlasciwie przebiegam przez podziemia miejskie, czyli ciag piwnic pod starym miastem. Nie zwiedzam kosciola Jezuitów, bo jest uzywany prawie na okraglo. W zamian za popilnowanie kupuje pizze z mikrofali- nawet jest dobre ciasto. Wyjezdzajac z Klodzka próbuje sie bezskutecznie dodzwonic, wiec zostawiam tylko informacje na poczcie glosowej Ewy co zamierzam robic dalej. Jade szosa wzdluz rzeki Scinawki i wlasciwie obok Scinawek. Droga biegnie troche pagórkami i co jakis czas jest kilkanascie metrów do góry i kilka metrów w dól z wmordewindem. Zastanawiam sie,czy nie zjechac do ciagnacych sie wzdluz rzeki zabudowan Scinawek, ale obawiam sie jakosci drogi i kluczenia po oplotkach. Swieci slonce, ale nad Sowimi sa chmury deszczowe - to kara za jazde pociagiem ;)). Po lewej widac trapezowaty kontur Szczelinca. Droga skreca w boczna doline do Nowej Rudy. Zaczyna sie stromszy, jednostajny podjazd, ale brak wiatru sprawia, ze jedzie mi sie lepiej. W Nowej Rudzie jest bardzo stromy wjazd na Rynek. Niedaleko jest ladny, neogotycki kosciól z wieloma wiezyczkami, który fotografuje. Przejezdzam pod kamiennym wiaduktem kolejowym o wysokosci okolo 25 m. Powoli wdrapuje sie na niego zostawiajac rower na dole. Jest juz zbyt ciemno, aby robic zdjecia. W coraz wolniejszym tempie zmierzam na Przelecz Jugowska. Przez jakis czas nie moge zdecydowac sie, czy przerzucic na Megarange. Na nim za lekko, bez niego za ciezko,a ciemnosc uniemozliwia dostrzezenie obiektywnego wskazania licznika. Pózniej dowiedzialem sie,ze Michal przegonil Cyklistów na skróty chyba 2 razy krótsza droga gruntowa. Ciekawe jakie mieli tempo...Jadac ogladam w dole piekne swiatla Nowej Rudy. Zblizam sie do przeleczy. Troche obawiam sie przeoczenia drogowskazu do schroniska. Tym bardziej, ze zdecydowanie w prawo od drogi i troche pod przelecza znajduje sie jakis budynek z wlaczonymi swiatlami. Dzwoni Michal i instruuje mnie, zebym zaczal szukac drogi do schroniska na samej przeleczy. Po chwili docieram na przelecz. Oswietlajac sobie lampa diodowa odczytuje drogowskaz, ale przez jakis czas nie moge znalezc drogi, która wskazuje. W koncu odnajduje ja, ale zeby upewnic sie, ze to ta wlasciwa ide kawalek na piechote. Tak - schronisko to ten budynek, który widzialem z oddali. Chce zadzwonic do Michala, zeby mu powiedziec, ze przeoczylem przelecz i zjechalem do Pieszyc i tam bede szukal noclegu, ale Michal jest poza zasiegiem. Wchodze do budynku i mówie o rowerzystach, którzy powinni tu byc. Kobieta odpowiada jakbym robil z niej wariatke, bo zadnych rowerów nie widziala. W koncu kojarzy o kogo mi chodzi, gdy mówie nazwisko szefowej. Idziemy na góre do pokoju. Kobieta denerwuje sie, gdy widzi w pokoju rower Michala. Nie podoba jej sie tez pomysl, ze chce postawic swój rower gdzies pod dachem. Odsyla mnie do szefa, który jest o wiele bardziej zyczliwy. Nie slaniam sie na nogach, ale czesc bagazu wnosza mi na góre Robert i Ewa. Dzieki. Wszyscy juz poszli spac, a jest dopiero po dziesiatej. Maciej mówi mi, ze nastapila zmiana planów. Zeby dowiedziec sie na jakie, ide do Michala. Mimo, ze reszta usiluje zasnac Ewa i Michal sa bardzo weseli i rozmowni - mam trudnosci z odróznieniem, kiedy mówia powaznie, kiedy zartuja, a kiedy bredza. Natomiast mój zart, ze bylem w Paczkowie, powoduje dozywotnia utrate wiarygodnosci - znowu ;) .Dowiaduje sie, ze Cyklisci chca wstac o piatej i wyjechac o siódmej. Nie udaje mi sie przekonac, ze przeciez w razie potrzeby mozna znacznie skrócic trase i skrecic do Walbrzycha. Poza tym o czwartej zaczyna robic sie jasno, wiec wlasciwie szkoda placic za pól noclegu. Komunikuje, ze wstane, jak wyspie sie, a jak chca to niech jada o siódmej. Kolacje jem na korytarzu i po skorzystaniu z prysznica za 2 zlote klade sie spac.

Koniec relacji Pawla S. dotyczacej soboty.

Niedziela, 4 maja 2003

Ze schroniska podjezdzamy na Jugowska Przelecz (801) [0,5], z której mamy piekny zjazd po dziurawym asfalcie wrrr... do Sokolca (600), skad podjezdzamy na Przelecz Sokola (754). Tu dzielimy sie na dwie grupki i czesc atakuje na rowerach badz pieszo schronisko Orzel, które lezy stosunkowo wysoko. Rozlega sie stamtad ciekawy widok na okolice, az po Góry Stolowe. Niestety wkrótce trzeba zjezdzac na przelecz, bo dzis po poludniu pociag, a jeszcze troche drogi przed nami. Z przeleczy zjezdzamy (co niektórzy blisko 70 km/h) do Walimia (500) i zwiedzamy podziemne fabryki Walim (z przewodnikiem). W straznicy robie Lopiemu i Jackowi zdjecia w wojskowych kaskach (jakiez one ciezkie, juz wole mój helm), w miedzyczasie przewodnik gasi swiatlo i musimy dolaczyc do wycieczki po ciemku. Na szczescie droge wskazuja nam strzalki ewakuacyjne. Dalsza czesc zwiedzania przebiega bez wiekszych niespodzianek. Po zwiedzeniu i zakupach w miasteczku podjezdzamy na Przelecz Walimska (miejscami bruk), po drodze panorama Karkonoszy. Z przeleczy zjezdzamy przez Modlecin do Glinna (bardzo szybki zjazd ale asfalt waski i kiepski i trzeba hamowac) gdzie podjezdzamy w mozole na Boreczna (strasznie stromo, jakies 15%). Zewszad otaczaja nas wzgórza i górskie laki. Zjazd z Borecznej jest bardzo stromy, brakuje tylko porzadnego asfaltu i odpowiedniej szerokosci drogi - rower ledwie mija sie na nawierzchni z Punto. Caly czas lekko w dól do zbiornika retencyjnego Jezioro Bystrzyckie, gdzie zwiedzamy kiwajacy sie mostek. Potem jeszcze zamek w Zagórzu Slaskim, skad mamy ladna panorame okolicy. Pawel S. zostaje na troche dluzej, reszta zas, czyli my jedziemy przez przelecz w Górach Czarnych do Rusinowej (ale nie polany, bo ta jest w Tatrach) z której to dziurawym czyli typowym dla naszego kraju asfaltem podjezdzamy na wzgórze z Kozicami (miejscowosc) z których juz mamy piekny i dlugi zjazd do Walbrzycha-Szczawienka, przerwany w jednym miejscu na remont nawierzchni (ciekawe jak bedzie wygladal asfalt po remoncie?). W Walbrzychu dzwoni do nas Pawel S. z Walbrzycha Miasta, informujac ze pociag jest skrajnie zatloczony. Na szczescie udaje sie nam wszystkim zaladowac, aczkolwiek miejsca siedzace na pólstopniu sa naprawde luksusem i nie kazdy je ma. We Wroclawiu bez wiekszych przeszkód przesiadamy sie na niezbyt zatloczony pociag do Poznania.

Opis Pawla S. z czesci rannej pokonywanej indywidualnie:

Budza mnie odglosy krzataniny. Usiluje spac dalej, bo byc moze naprawde wstali o tej piatej. Wstaje okolo dziewiatej i widze, ze Cyklisci wlasnie skonczyli sniadanie - ja wiedzialem, ze tak bedzie. Cyklisci wyjezdzaja, a ja godzine po nich. Muldowaty i dziurawy asfalt nie pozwala cieszyc sie zjazdem. Pózniej jest wjazd na Przelecz Sokola. Ostatnie widoki na Kotline Klodzka. Widac obszar, po którym byl nasz caly rajd. Z Sokolej szybki zjazd do Walimia. Tam zatrzymuje sie i pilnuje rowerów Cyklistów, którzy wchodza do sztolni walimskich.

Potem Pawel S. jechal z nami az do zamku Grodno w Zagórzu Slaskim, który postanowil doglebnie zwiedzic, a nastepnie opisal co nieco:

W Grodnie rower stawiam na dziedzincu podzamcza. Zapewne bede zwiedzal dluzej niz reszta Cyklistów, a byc moze z przewodnikiem, czyli okolo 1 h, o czym Michal nawet nie chce slyszec. Postanawiam zwiedzic zamek sam, gdy przewodnik zaczyna opowiadac historie zamku - to moge sobie przeczytac, kiedy bede mial wiecej czasu. Fotografuje troche detali architektonicznych. Ciekawa jest wystawa sztuki oblezniczej i historii ksiestw slaskich. Patrze na mape. Objade jezioro Bystrzyckie, zajrze na zapore i pojade dolina na dworzec Walbrzych Miasto. W ten sposób doloze 5 km, ale oszczedze sobie 80 metrów podjazdu i zobacze jezioro oraz zapore. Na dworcu powinienem byc z niewielkim zapasem lub na styk-godzine odjazdu szacuje na podstawie godziny odjazdu ze Swiebodzic. Wole jednak pojechac innym pociagiem, niz nie obejrzec jeziora i zapory, jesli jestem tak blisko. Poniewaz moge nie zdazyc i nie mam pieniedzy na bilet, to jade do centrum Walbrzycha, zeby pobrac pieniadze z bankomatu i ewentualnie kombinowac inne polaczenie - najprawdopodobniej z pospiesznymi, które nie zatrzymuja sie w Walbrzychu Szczawienko, a byc moze robia to w Walbrzychu Miasto. Na zjezdzie z zamku pruje mi sie jedno z mocowan bocznej sakwy. To co moge to przekladam do drugiej, aby odciazyc uszkodzona. Plecak zakladam na plecy, a dotychczas mocujaca go gume uzywam do feralnej sakwy. Po kilku próbach udaje mi sie wpasc na dobry sposób mocowania. Pod zamkiem kupuje 1,5 litra Coli Vulcano - fajna nazwa. Wypijam ja zanim dojezdzam do Walbrzycha. Zapora jest taka sobie. Od Lubachowa jade w góre doliny. Mimo, ze jest troche pod góre, jedzie mi sie bardzo dobrze po swietnym asfalcie, przez las z przeswitujacym gdzieniegdzie sloncem. Dzis bede mial najwyzsza AVS na rajdzie. Jeszcze tylko zdjecie graffiti na peryferiach Walbrzycha i zjezdzam szybko szeroka i stosunkowo malo ruchliwa ulica do centrum. Zatrzymuje sie przy bankomacie, upewniam sie o droge na dworzec. Na peron wjezdzam tuz przed pociagiem za co zostaje otrabiony. Na peronie tlumy i w pociagu jest tak samo. Poczatkowo nie wierzac w swoje szanse udaje mi sie wejsc z rowerem do pociagu. W pietrowym wagonie, w czesci przeznaczonej na wiekszy bagaz, jest juz kilkanascie rowerów, w tym kilka poziomo 1 na drugim. Dzwonie do Ewy, aby powiadomic jaka jest sytuacja - mysleli, ze bedzie bagazowy. Pytam obecnych, czy nie byliby tak laskawi i nie przeszli na korytarze, bo na nastepnej stacji chce wsiasc jeszcze dziesiecioro rowerzystów. Nie ma mowy, bo musi byc przejscie. Na stacji Robert bez ceregieli kladzie kolejne rowery na stos i jakos czesc z nas miesci sie na przodzie skladu.

SRODA 30 KWIETNIA

Zebranie, z racji rajdu, zostalo odwolane

SRODA, 7 MAJA 2003

Zebranie

Niestety nie moglem uczestniczyc. Ewy tez nie bylo i w zasadzie nie za bardzo wiadomo, ile osób bylo. Wiadomo natomiast, ze ogladane bylo zdjecia z wyjazdu majowego w Kotline Klodzka.

NIEDZIELA, 11 MAJA 2003

Rajd leserski do Szamotul

Ano byl taki komunikat:

Ola i Hania zapraszaja w niedziele 11 maja na rajd leserski do Szamotul. Mozliwosc powrotu pociagiem. Start godz. 11:00 spod pomnika Starego Marycha. Info: tel. 501766962

Troche malo...

A oto relacja Pawla S. z czesci od Obornik.

Wpierw wycinek z cyk.listy:

> A jak sie udal rajdzik leserski w niedziele? W sam raz. U mnie 119 km i przeciazenie kolana.

> Jak poszlo debiutantkom - organizatorkom? ;-)

Dobrze. Widac, ze staraly sie, jednakze przydaloby sie wieksze oswojenie z mapami. W tym celu polecalbym zdobycie czegos wiecej poza Andrzejowym atlasem... To ja moze opisze czesc obornikowa do kroniki. Prosze o uzupelnic danych osobowych.

No i wspomniana relacja:

Przy ciastkarni w Szamotulach, przy której co niektórzy stwierdzili, ze cel rajdu zostal osiagniety, okazalo sie, ze do dalszej jazdy do Obornik jest chetnych 5 osób: Jasiu Wilk, XY, Miron i Pawly - sztuk dwie. Reszta zawrócila. Wilk z Pawlem o bardzo dlugich wlosach nadali szybkie tempo i duzo czasu i wysilku wymagalo dogonienie reszty po tym, gdy zatrzymalem sie na kilka sekund, aby poprawic sznurek od kurtki, która mialem na bagazniku, aby owy sznurek nie wkrecal sie w kolo. Wilk próbowal zachecic do dawania zmian. Przy pierwszej zmianie Mirona nie zdolalem utrzymac sie na ogonie, przy drugiej bylo juz lepiej. W Obornikach na rynku zatrzymalismy sie przy sklepie. Wilk ostentacyjnie ogladal sie za osobnikami rodzaju zenskiego (nie wszystkie nazwalbym kobietami...) czesto komentujac dostrzezone walory. Na Rynku 5 osób podzielilo sie na 3 grupy: - grupa glówna w skladzie Wilk, XY i Miron pojechala glówna szosa do Poznania; Wilk twierdzil, ze trzeba korzystac póki nie zaczely sie powroty. -Pawel z bardzo dlugimi wlosami pojechal kawalek z nimi, by potem wracac bocznymi, równoleglymi do krajowej. -Ja pojechalem najpierw wzdluz terenów kolejowych, gdzie jest chyba najwieksze, jakie widzialem, skupisko dobrego grafiti - na ogladaniu i fotografowaniu spedzilem dobrze ponad godzine. Potem pojechalem przez MurGos i Biedrusko. Nie wiem na ile sobie wmawialem, ale odnioslem wrazenie, ze wiatr skreca razem ze mna, aby wiac mi w twarz. W Biedrusku usiadlem na ogonie jakiemus gosciowi i przewiozlem sie do Poznania. Na Górczynie bylem okolo 20.

A teraz opis organizatorek (który wplynal w pazdzierniku):

Rajd do Szamotul dnia 11.05.2003

Start godz.11.00 - przy Starym Marychu ilosc kilometrów: 90 km ilosc uczestników: 25 osób Prowadzace: Hania S. Ola R. Uczestnicy: Jacek, Mirek, Pawel P., Marek, Kasia, Robert S., Lukasz K, Pawel Z., Michal N., Miron, Pawel S., Marcin, Wieslaw, Zdzislaw, Ewa, Pawel L., Jas W . Debiutanci: Zbyszek Kosinski, Aleksandra Hyzy, Wojtek Sobczak, Waldemar Bogdanski, Waldek (6 km), Kuba Pietrzyk Trasa: Poznan - Strzeszynek - Zydowo - Pamiatkowo - Szamotuly

W Szamotulach czesc grupy odlaczyla sie i pojechala przez Oborniki do Poznania.

Bylysmy zaskoczone i lekko przerazone iloscia uczestników oraz ciaglymi pytaniami na trasie o nazwy rzek itp., przebieg i plan calego rajdu, co do którego nie mialysmy do konca sprecyzowanej koncepcji:-) Ale jakos udalo sie nam dojechac do Szamotul, gdzie sie rozdzielilismy. Wieksza czesc grupy razem z organizatorami wrócila do Poznania przez Rokietnice i Kiekrz. Milym akcentem byl ostatni postój nad jeziorem w Pamiatkowie, a najwieksza porazka rajdu to potraktowanie Marcina, Jacka, Lukasza, Taty Marcina i Pawla jako niedzielnych turystów - wskazanie im drogi do Kiekrza. Ostatecznie rozlaczylismy sie w Kiekrzu, skad kazdy uczestnik wracal juz na wlasna reke do Poznania :-)

I opis Ewy, który otrzymalem w listopadzie :-)

"Rajd do Szamotul leserski prowadzi Ola z Hania. Byli na nim: Zdzichu z Mosiny, Darek (kolega Macieja, który zrezygnowal zanim dojechalismy do Strzeszyna), Jacek, Marcin i Wiesiu B., Marek Moszczenski, Maciej S., Mateusz B., Majka, Kuba J., Lechu S., Pawel P., Kuba K., 10-letni kuzyn Oli, Natalia, Robert i ja. Rajd maja opisac prowadzace, ale cos im nie idzie. Dlatego tez uchyle rabka tajemnicy ja, choc prawie mnie na tym rajdzie nie bylo. Wyruszylismy na trase rano, czyli miedzy 9 a 10. Wszystko szlo dobrze, jechalo sie w miare dobrze prawie wszystkim. Byl jednak jeden wyjatek od tej reguly, czyli ja. Od rana kiepsko sie czulam i nie mialam checi na rowerowe szalenstwa. Zwyciezylo jednak poczucie odpowiedzialnosci za klub, wiec zwleklam sie z lózka i wlozylam swe zwloki na swoja koze. Podreptalysmy razem do Poznania. Na starcie morze ludzi. Trzeba jechac i byc twarda. Zanim jednak na dobre opuscilam Strzeszyn, postanowilam ze wracam do domu. Opuscilam grupe meldujac sie wczesniej komu trzeba. I to byla dobra decyzja, bo rzeczywiscie bylam ledwo zywa. Do domu wrócilam po prawie trzech godzinach w charakterze trupa. Z wiesci o rajdzie jakie mnie potem doszly, to najwazniejsza jest taka, ze do Szamotul wszyscy dojechali bez problemów. Tam podzielono sie na grupki, które na wlasna reke wracaly do stolicy Wielkopolski. " Ewa Nowaczyk

SRODA, 14 MAJA 2003

Zebranie

Pojawilo sie dosc sporo osób, kursowaly przerózne zdjecia, glównie z ostatniego majowego wyjazdu do Kotliny Klodzkiej. Niestety nie zalapalem sie na pokaz calosci, bo komplet fotek byl na spotkaniu tydzien temu, na którym mnie niestety nie bylo. Tak wiec zobaczylem tylko fotki, które ludzie sobie pozamawiali, niektóre byly calkiem ladne. Na zebraniu pojawili sie: Maciej S., Kasia D., Pawel S., Lukasz Kuzma, Natalia S., Tomek M. (chromy, o kulach, niepelnosprawny, jak zwal tak zwal, ale pare miesiecy przerwy w wiekszym rowerowaniu), Hania S., Pawel P., Robert M., Ewa N., Marcin B., Andrzej K., Jacek Z., Ola R., Kuba Karwacki, Michal Najlepszy i ja (Michal K.). Razem 17 osób. Ach, gdyby tyle jezdzilo na rajdy kilkudniowe, to bylaby jazda...

NIEDZIELA, 18 MAJA 2003

Przemecki Park Krajobrazowy

Rajd prowadzilem, udal sie wysmienicie.

W Poznaniu do pociagu o godz. 10:20 wsiedli: Lukasz, Natalia S., Maciej S., Jasiu z zona i ja. Po drodze - w Mosinie - zgarnelismy Ewe. Bylo juz nas siedem osób. Do Starego Bojanowa zajechalismy pare minut po jedenastej. Mial dojechac Pawel S., ale zadzwonil, ze dojedzie pózniej, bo niezbyt wczesnie wyjechal z domu (dojezdzal rowerem z Poznania). Ruszylismy szlakiem zóltym na poludnie. Szlak prowadzil generalnie po drogach gruntowych, niekiedy bardzo zarosnietych jezynami (kolce!) pofaldowanym terenem, przecinajac pare razy doline rzeki Samicy. Przed Wydorowem trafil nam sie stromy podjazd asfaltowy, oznaczony znakiem ostrzegawczym. Faktycznie, bylo pod górke, ale bardzo krótko. Dalej ponownie drogami gruntowymi, kolo Lesnictwa Blotkowo trafil nam sie stromy zjazd (45 km/h). W miejscowosci Smyczyna zrobilismy sobie maly popas przed sklepem, po czym ruszylismy kiepsko oznakowanym szlakiem niebieskim w kierunku lesnictwa o tej samej nazwie co wspomniana miejscowosc. Las byl bardzo piaszczysty, momentami jazda byla niemozliwa. Za lesniczówka sytuacja sie troche poprawila. Skrócilismy nieco szlak niebieski wybierajac jedna z gruntowych dróg wiodacych wprost do Krzycka Wielkiego. Tam obejrzelismy dworek kryty gontem (zza krat, bo chronila go firma ochroniarska Pewnosc). Pytalismy sie miejscowych o cmentarz ewangelicki, na którym miala rosnac stara lipa, ale nie wiedzieli. Pokrecilismy sie po okolicy, ale znalezlismy tylko nowy cmentarz z mlodymi drzewami. Skrecilismy na NW, dzieki czemu wiatr, który wial nam przedtem w morde, teraz zaczal przywiewac w plecy. Pojechalismy szosa do Bukowca, a potem do Wloszakowic, gdzie spotkalismy sie z Pawlem S. Jak zwykle zaprowiantowanie w sklepie, potem objazd parku z poteznym platanem, zwiedzanie kosciola i ogólny rzut okiem na palac. Ruszylismy na pólnoc szosa przez wzgórza do Dluzyny, w której to miejscowosci mielismy piekny asfaltowy zjazd (52 km/h). Droga gruntowa dostalismy sie do Charbielina, gdzie obejrzelismy kosciólek na wzgórzu oraz widoczek na rozlegle torfowiska w okolicach Jeziora Malego i Trzebickiego. W oddali widac bylo tafle wody. Pod zadaszeniem przeczekalismy lokalny deszcz. Od tej chwili poruszalismy sie w wiekszosci drogami gruntowymi za znakami szlaku zóltego przez Boszkowo i osade Bambry, gdzie porzucilismy szlak na rzecz drogi gruntowej. Co ciekawe tak kolujac omijalismy kolejne chmury deszczowe (a w zasadzie one nas mijaly, bo poruszaly sie szybciej...) Pojechalismy lasem w kierunku Olejnicy, po drodze spotkalismy grupke rowerzystów, którzy pytali sie mnie czy to droga do Olejnicy. Z racji ogonu, który sie nam utworzyl nie moglismy ich skutecznie wyprzedzic. Ale dzieki temu dowiedzielismy sie, ze sa z Wroclawia i przyjechali samochodem z rowerami na dachu aby troche pojezdzic. W Olejnicy nasze drogi sie rozeszly - udalismy sie drogami gruntowymi nad Jezioro Swiete. Poniewaz kiedys juz prowadzilem tam rajd, wiec nie mialem wiekszych problemów z trafieniem. Rosiczki juz byly na torfowisku, ale bardzo male i niewiele. Kwitla welnianka, co nadawalo ogólnie ciekawy bagienny wyglad. Na pomoscie posiedzielismy troche, po czym odpalilismy w kierunku Wyspy Konwaliowej. Ewa twierdzila, ze szlak czarny prowadzi nad jeziorem, wiec pojechalismy zobaczyc, ale szlak w zasadzie prowadzil droga gruntowa w lesie, zas nad jeziorem sciezka byla bardzo kiepska i nie nadawala sie do jazdy. Rzucilismy wiec oko na jeziorko i popedalowalismy dalej. Przed Wyspa Konwaliowa w lesnictwie dowiedzielismy sie, ze lesniczy jest na wyspie (a mielismy ochote poplynac na wyspe wraz z lesniczym aby zobaczyc konwalie, ale niestety nie tym razem). W miedzyczasie dopadl nas deszcz i padalo tak przez dobre 20 minut zanim nie dojechalismy do Perkowa k/Przemetu. Tu zatrzymalismy sie na chwile przed sklepem i pozegnalismy Jasia z zona, którzy pojechali do Kosciana na pociag. Mieli ok. 20 km jazdy asfaltem, z wiatrem. Tymczasem pogoda sie zdecydowanie poprawila, znów bylo slonecznie i cieplo, wial umiarkowany wiatr z SW. Grobla przez torfowiska udalismy sie tak samo jak rok temu do Blocka, gdzie - tym razem - skrecilismy na wschód a nie na zachód. Spokojna szosa, z wiatrem, oscylujac w granicach 25-35 km/h jechalismy przez Wielichowo do Kamienca, gdzie rzucil nam sie w oczy piekny neogotycki kosciól z ciekawa polichromia i obrazami. Z Kamienca proponowalem niewielki objazd szosa (1 km wiecej), ale zostalem przeglosowany na jazde w polowie drogami gruntowymi przez Karczewo, Granówko, Kakolewo do Modrza. Wskutek kiepskiej jakosci tych dróg te ok. 10 km zajelo nam równa godzine, w zwiazku z czym bylo juz pewne, ze do Poznania zajedziemy grubo po zachodzie slonca. Z Modrza szosa do Bedlewa, gdzie rozstalismy sie z Ewa, która pojechala do odleglej o ok. 10 km Mosiny. My zas ruszylismy przez Wielkopolski Park Narodowy (drogi gruntowe przez Lódz, Trzebaw) do Rosnówka, skad asfaltem przez Walerianowo, Komorniki do Poznania. W miescie bylismy juz w okolicach godz. 22-giej, majac ok. 144 km na liczniku. Natalia przejechala ok. 20 km wiecej, jako, ze mieszka po NW stronie miasta.

SRODA 21 MAJA 2003

Zebranie

Oto lista obecnosci:

Maciej S., Wojtek Sobczak, Michal Górecki, Natalia Szajerka, Leszek Sowinski, Jacek Z., Pawel L., Kuba K., Marcin B., Radek S., Pawel P., Ewa N., Robert M., Tomek M., Kolezanka która chciala pozostac Incognito i ja (Michal K.), czyli razem 16 osób. Omawiane byly kwestie rajdu sobotniego, który mial obejmowac pogon za Rektorem, a potem wycieczke do Lednogóry. Bylo duzo sporów o to, czy brac udzial w pogoni za Rektorem czy nie oraz co robic pózniej. Ewa po 30 minutach poleciala na Matrixa.

SOBOTA 24 MAJA 2003

Pogon za Rektorem WSB i za ryba w Lednogórze

Relacja Ewy Nowaczyk:

Dzien zaczynamy uczestnictwem w ósmej Pogoni za Rektorem WSB, która konczy sie na Cytadeli. Impreza trwa do ok. poludnia. Maciej S. wygrywa kask rowerowy w konkursie. Niestety jest na niego za maly, wiec Maciej da go swojej wnuczce. O godz. 12.15 pod Dzwonem Pokoju jest zbiórka rajdowiczów. Ja sie zmywam do domu, a paleczke przewodnika przejmuje Maciej Solski, który poprowadzi i opisze rajd, a tym samym zadebiutuje w kronice.

Czas na cytat z Macieja:

Przebieg rajdu w dniu 24.05.2003 r. Trasa: Poznan - Kicin - Karlowice - Kowalskie - Kolatka - Kolata - Wroczyn - Krzeslice - Sroczyn - Slawno - Legnica 2000 - Pobiedziska - trasa rowerowa Poznan Malta - 105 km. Zwiedzanie: - Palac w Krzeslicach - Miejsce Akademickiego Apelu III Tysiaclecia, który sie odbyl w dniach 2-3 czerwca 1977. Lednica 2000 r. - Pobiedziska - dawniej siedziba starosty królewskiego. Prawa miejskie sprzed 1257 r. Kosciól wczesnogotycki z XIII/XIV w., przy nim dzwonnica drewniana z XIX w. W rynku i przyleglych ulicach domy z XVIII i XIX wieku.

Spis uczestników wycieczki: - Kamila Sapikowska, Lukasz Kuzma, Wojtek Sobczak, Pawel Przybylak, Kuba Karwacki, Andrzej Sierpinski, Kuba Jankowski, Pawel Stankiewicz, Maciej Solski. Rajdowiczów próbowal po drodze zlapac Michal Najlepszy, ale Mu sie nie udalo.

SRODA 28 MAJA 2003

Zebranie

Opisuje Ewa Nowaczyk:

Sa dwa wiodace tematy spotkania: pierwszy to slub Radka i Kasi, a glównie prezent dla Nich z tej okazji, drugi - koszulki klubowe i wydobywanie na nie kasy od ludzi. Na strój klubowy udalo mi sie wyciagnac wreszcie kase od Andrzeja i Magdy, wiec cala sumka juz jest w kieszeni. Pomyslu na prezent dla Nowozenców jak nie bylo, tak nie ma. Znów bede musiala sama wymyslec. Wrrrr.... Na rajd pojedziemy do Niepruszewa, gdzie jest slub. Wyjedziemy spod Starego Marycha o godz. 13. Pawel S. zapowiada, ze pojedzie w garniturze, trzymamy Go za slowo. Pozostali wystapia w strojach kolarskich, zeby bylo widac, ze rowerzysci przyjechali, a nie inne jelenie. Na spotkaniu byli: Borys Wiktorski (po raz pierwszy), Andrzej, Magda, Radek, Kuba K., Marcin B., Jacek, Wojtek S., Kamila, Pawel P., Kuba J., Michal N., ja (Ewa N.) i na chwile gosc od informatora rowerowego.

SOBOTA, 31 MAJA 2003

Rajd slubny

Wstepny opis - Ewa N.:

Rano, czyli w poludnie odbieram z Jackiem koszulki klubowe, zebysmy godnie wystapili na slubie Radka i Kasi. Placimy w firmie Vitex mniej niz wyliczylismy, wiec bardzo jestesmy zadowoleni. Jedziemy z calym majdanem na godz. 13 pod Starego Marycha, bo wtedy wlasnie jest zbiórka. Rozdajemy koszulki i ruszamy do Niepruszewa na ceremonie zaslubin. Prowadzi Pawel Stankiewicz i dlatego on sie pomeczy z opisem rajdu. Jest dwóch zupelnie nowych kolegów: Marek i imienia drugiego nie pamietam. Imienia pierwszego tez zreszta nie jestem pewna. Moze jeszcze kiedys do nas przyjada, to sie naucze...

A teraz Pawel S.:

Gdy zjawiam sie pod Marychem, Robert zaczyna rozwazac mozliwosc pojechania na slub Radka w spodniach. Az 30 % osób, czyli 3,mialo z nami pojechac po raz pierwszy. Jak sie pózniej okazalo, jezdza bardzo dobrze. Na moje pytanie o trase Ewa odpowiada, ze planuje pojechac do Niepruszewa przez Lusówko szlakiem lacznikowym, a dalej ringiem w strone jeziora Niepruszewskiego. Poniewaz jestem w spodniach wizytowych i w bialej koszuli, to nie chce zakurzyc sie podczas jazdy. Proponuje wiec trase w pelni asfaltowa. Poniewaz nie ma wiekszych protestów - czesc chyba nawet nie wie, ze wlasnie rozmawiamy o trasie - to Ewa po pewnych wahaniach przystaje na moja propozycje prowadzenia, ale za kare ;) mam do napisania te oto relacje. Na poczatku przebijamy sie przez tlumy przechodniów na chodnikach, zeby nie jechac pod prad ani naokolo. Gdy docieramy do Ratajczaka, w koncu wjezdzamy na ulice. Zeby nie bylo za latwo, na swiatlach na Sw. Marcinie przechodzimy próbe cierpliwosci - nie napisze z jakim wynikiem ;). Idiotyczne dzialanie owych swiatel czesto powoduje, ze ani piesi, ani samochody nie moga (formalnie ;) poruszac sie. Dalej prowadze przez Kaponiere zastanawiajac sie, ile osób po raz pierwszy pokonuje ja na powierzchni. Teraz jedziemy juz bocznymi ulicami. W Dabrówce jest niezaplanowany postój, bo jeden z kolegów zle skrecil. Tu na wyrazne zyczenie Ewy i mniej wyrazne Hani mam zwolnic do 1/4 gwizdka (tyle ile w miescie) z okolo 1/2 gwizdka. Szczerze piszac dziwi mnie to, bo nie jechalem na maksa, aby nie przepocic sie, no i osoby z tylu, a zwlaszcza pilnujaca tylów Ewa, mialy mniejsze opory... powietrza. Zwarta grupa jedziemy przez Zakrzewo, mijajac lasy, laki i zalane wyrobiska zwirowni docieramy do Lusowa. Dalej aleja do Lusówka równolegle do brzegu jeziora. Dopiero w Lusówku, po okolo 20 km, robimy pierwszy postój przy sklepie. Popas w cieniu bardzo przeciaga sie-chyba do prawie pól godziny-wskutek konsumpcji, rozmów i ogólnego rozleniwienia wysoka temperatura. Ogladam czesc zdjec Michala Jaworskiego - miedzy innymi z wyjazdu noworocznego nieformalnej grupy jego znajomych liczacej,bagatela,60 osób. Gdy upewniam sie, ze to zdjecia ze Szczelinca, na którym ja nie bylem, wówczas chyba rozumie, dlaczego tak dlugo ogladam zdjecia. Mówi, ze naprawde warto tam pojechac. Ja odpowiadam, ze wiem, bo widzialem zdjecia. Pokazujac trase Michalowi Najlepszemu podliczam pozostale kilometry i wychodzi na to, ze musimy skrócic trase i zamiast przez Ceradze pojedziemy krótsza trasa. Za wsia zaskoczenie - miala byc droga asfaltowa a tu asfaltu jest co najwyzej 5 % - reszta to drobny zwir. Poczatkowo mysle, ze zle skrecilem, ale i tak ta droga powinna dojsc do szosy na Buk, wiec nie ma duzego sensu zawracac. Pózniej, patrzac na mape, okazalo sie, ze jednak dobrze pojechalismy i wlasnie taki jest stan fragmentu najkrótszej drogi laczacej wsie gminne - Dopiewo z Tarnowem Podgórnym. Dojezdzajac do Niepruszewa mija nas kilka motorów. Zastanawiam, czy to moze nie z jakiegos klubu do którego nalezy któres z nowozenców... Na miejscu jest juz z kilkadziesiat osób. Rowery stawiam pod kosciolem i czesc Cyklistów ich pilnuje. Nie moge powstrzymac sie od malej zlosliwosci i mówie: - Lepiej zostancie w tych koszulkach przed kosciolem. Kilkoro Cyklistów wlasnie zalozylo nowe, klubowe koszulki Kosciól jest ladny. Przyspiewuje chórek. Ojciec oddaje reke Panny Mlodej Panu Mlodemu i rozpoczyna sie ceremonia. Odejscie Mlodej Pary od oltarza, biore za koniec ceremonii i wychodze z Kosciola, bo mam uczestniczyc w szpalerze z czekanami i pompkami pod którym ma przejsc Mloda Para. Troche sie pospieszylem, wiec ide do kruchty. Mloda Para, a szczególnie Panna Mloda, jest radosnie zdumiona widzac szpaler. Nastepnie jest zdjecie grupowe i skladamy prezent. Szybko zmywamy sie do sklepu, bo jestesmy umówieni na 19. w Poznaniu z Przemem Warkockim w sprawie Moraw.

,,Dwie z dziesieciu osób odlaczyly sie w Niepruszewie przed ceremonia, bo byly po raz pierwszy i stwierdzily, ze im glupio byc na slubie kogos, kogo nie znaja. Zostalo wiec osiem osób. Byli: Borys (nowy), Kuba Jankowski, Hania S., Robert M., Pawel S., Ja, Michal Najlepszy, Jaworski Michal (3-i raz na rajdzie). Znaczy to tyle, ze z klubowiczów byly tylko cztery osoby + Miron i Karolina bez rowerów. Ewa".

Teraz za zgoda Ewy przyspieszam do 1/3 gwizdka. Prosze Borysa, aby poprowadzil nas z rodzinnego Dopiewa do Poznania. I bardzo dobrze, bo drogowskazy wskazuja droge do Poznania przez Skórzewo, a nie przez Goluski i Plewiska, przez które chcemy jechac. W miare zblizania sie do Parku Mickiewicza odlaczaja sie kolejni Cyklisci i do Parku sporo przed 19. dojezdzaja tylko: Ewa, Borys - który przez caly dzien dopytuje sie o Morawy, Michal Najlepszy, Kuba Jankowski i ja nizej podpisany. Czekamy siedzac na trawie i rozmawiajac na rózne tematy. Borys dopytuje sie, dlaczego tak wolno jechalismy, bo gdy prowadzil, to trzeba by lunety, aby nas dostrzec. Jedyne wytlumaczenie jakie znajduje, to takie, ze Ewa jeszcze nie zdazyla rozgrzac sie, wszak od Marycha jest dopiero niecale 70 km...Jest juz po czasie i Ewa dzwoni do Przema. Okazalo sie, ze nie dotarla do jego swiadomosci ich rozmowa w sprawie zmiany miejsca spotkania. Przychodzi Przemo z Bozena i siadamy pod Pegazem. Przemo mówi, ze jest to bardzo luzna propozycja, bo planowanie przed wyjazdem to strata czasu, za to w czasie rajdu jest to zabawa - czyli dokladnie odwrotnie niz u mnie. Poza tym jesli nie ma sie planów, to nie ma mozliwosci ich niezrealizowania. Mówi, ze chce zobaczyc kilka miejsc w Kotlinie Klodzkiej. Gdy prosze o wskazanie, mówi, ze nie wie. Czyli chce zobaczyc cos o czym jeszcze nie wie, ze chce zobaczyc. Znalazl nocleg w Czechach za jedyne 230 koron, ale za to jest cos bardzo waznego - firanki. Twierdzi, ze w Czechach zawsze dostaje sie lózko z posciela. Pytam sie, czy nie ma mozliwosci, jak na Slowacji, utargowania, gdy ma sie spiwór. Mówi,ze nie wie. A przed chwila mówil jakby wiedzial. Po tej prezentacji moja chec wyjazdu gwaltownie spada.

SRODA 4 CZERWCA 2003

Zebranie

Opisuje Ewa N.:

Ludzi jak mrówków: Mateusz Blaszka (pierwszy raz na spotkaniu), Borys, Maciej S., Tomek M., Wojtek S., Mariusz, Kasia, Hania, Natalia, Pawel P., Jacek, Andrzej, Robert znany jako Lopi, Marcin B., Lukasz, Pawel S., Pawel L. i ja. Gadamy glównie o pierdolach - jak zawsze. Z tematów powaznych to rajdy. Andrzej dostal nowa mape Puszczy Zielonki, a na niej zaznaczone 224 (chyba!) kilometry nowo- wyznaczonych szlaków rowerowych. Trzeba to przeciez przejechac. Andrzej zachwala, ze rajd jest blisko od Poznania i mówi: - jak sie ktos zmeczy, to... - To w piach - wpada Andrzejowi w slowo Jacek. (Ryk radosci na sali). - To bedzie mial blisko do domu - konczy niewzruszony Andrzej. Start o ósmej w sobote przy starym Marychu. Andrzej zdeklarowal sie tez publicznie, ze poprowadzi rajd na otwarcie poludniowej czesci TTR-u, a potem czterodniówke bozocielna tymze szlakiem. Dzis tez rozdalismy ludziom pozostale koszulki klubowe, które sie bardzo podobaly, co cieszy.

NIEDZIELA, 8 CZERWCA 2003

Wladcy Pierscieni

Wladcy Pierscieni upalny rajd po nowych szlakach rowerowych w Puszczy Zielonce

Prowadzi Andrzej. I on równiez opisuje. Bylo co najmniej 15 osób - sami zadni krwi faceci. I sie podobno czesc pogubila...

kiedy? 8 czerwca 2003 gdzie? Puszcza Zielonka: Duzy Pierscien Rowerowy (Granatowy – 51,7 km) Maly Pierscien Rowerowy (Czerwony – 35,4 km) kto? Mikolaj Gromny Jan Wilk Maciej Solski Mateusz Wawrzyniak Andrzej Sierpinski Marek Moszczenski Jakub Jankowski Przemek Cieslak Marek Nawrocki Michal Fogt Mateusz Blaszka Lukasz Kuzma Marcin Baraniak Borys Witkowski Andrzej Kaleniewicz

... czyli 15 spoconych, ale szczesliwych, rowerowych samców...

Lepiej byc nie moglo. Gdy w sobotni poranek dotarlem do Starego Marycha, ujrzalem czternastu rowerzystów, zadnych eksploracji nowych szlaków rowerowych Puszczy Zielonki. Nie wszystkie twarze poznawalem, ale bylo to zapewne spowodowane moja czasowa absencja na rajdach AKTR z powodu pisania przewodnika. Nie pojawila sie zadna kobieta – czyzby rozeszly sie wiesci o katorzniczym tempie wyjazdów, prowadzonych przez moja skromna osobe? Jakos nie zmartwilo mnie to szczególnie, gdyz zapowiadal sie upalny dzien i mocno terenowa trasa, a nic tak nie burzy mojego poczucia estetyki, jak spocone kobiety i cieple piwo – a tego drugiego i tak jest w nadmiarze w malych, wiejskich sklepikach... Rajd rozpoczal sie typowo dla imprez tego typu, firmowanych moim nazwiskiem, czyli od lekkiego bladzenia po Poznaniu i niewielkich naruszen kodeksu drogowego – nielatwo jest nie ulec starym przyzwyczajeniom, nawet, gdy ciagnie sie za soba ogon poslusznych kazdemu gestowi ‘reisefuhrera’ rowerzystów, mogacych byc – hipotetycznie - niewyczerpanym zródlem zarobku dla ewentualnych policjantów obserwujacych nasze poczynania... Nie trzeba wcale czytac Dostojewskiego, zeby przekonac sie, ze zbrodni towarzyszy zazwyczaj kara – ja nie musialem na nia dlugo czekac. Gdy tylko postanowilem byc ‘politycznie poprawny’ i wjechalem na droge rowerowa na Nowych Zawadach, wredny kawalek szkla rozcial opone w przednim kole mojego roweru. Dzieki pomocy Marcina i wydajnej, acz niepozornej z wygladu, pompce Macieja, szybko uporalem sie z awaria. Nastepna ‘pana’, na szczescie juz ostatnia tego dnia, przydarzyla sie wkrótce jednemu z chlopaków przed Czerwonakiem, ale i tutaj pomoc byla blyskawiczna. Od tego momentu przerwy w podrózy zalezaly juz wylacznie od nas. DPR, czyli Duzy Pierscien Rowerowy, rozpoczyna sie przy stacji PKP w Czerwonaku. Jest on oznaczony typowym znakiem szlaku, kwadratem 20 na 20 cm, z rowerkiem i oznaczeniem kierunku jazdy. Nietypowy jest tylko kolor kwadratu – niebieski. Oj, czlonkowie Komisji Kolarskiej ZG PTTK, a zwlaszcza pan Boronski, dostaliby zawalu, gdyby dowiedzieli sie o takiej rewolucji w znakowaniu... Z poczatku bylem troche zly na te innowacje... po pewnym czasie uswiadomilem sobie jednak, ze sam je zapoczatkowalem, postanawiajac oznakowac Ring dookola Poznania na pomaranczowo... Cóz, najwazniejsza jest tresc, a nie forma, a tej pierwszej na pewno nie brakuje propozycji Andrzeja Billerta, który jest autorem opisywanych szlaków. Chyle czolo... Szlak powital nas ostrym, selektywnym wjazdem pod srodkowopoznanska morene czolowa, której najwyzsza czescia (w biblijnych trzech osobach, czyli kulminacjach) jest Dziewicza Góra. Cóz, przynajmniej niektórzy poznali prawde o sobie... ;o) Potem juz znacznie lagodniej, bo grzbietem moreny, udalismy sie na pólnocny wschód. Minelismy parking pod Dziewicza i rozpoczela sie wlasciwa eksploracja. Brak mi slów, by wyrazic rozkosz jazdy po ‘szybkiej’, lesnej drodze. Doprawdy, Puszcza Zielonka to raj dla rowerzystów i to tak niedaleko od Poznania, zeby tylko ten dojazd byl normalniejszy... Szlak wiedzie starymi traktami prosto do Dabrówki Koscielnej. Przedtem jeszcze tylko krótki postój na skrzyzowaniu takich wlasnie pradawnych dróg: Traktów Bednarskiego i Poznanskiego i juz... prazymy sie na sloncu przed sklepikiem spozywczym w Dabrówce Koscielnej – kosciola i tak nie ma nam kto otworzyc... Poniewaz w towarzystwie widze troche nowych twarzy, opowiadam troche o AKTRze – a nuz kogos zachece na dluzej (albo... hm... zniechece na zawsze...) Zimne napoje i lody ida jak woda. I o to chodzi. Takie wlasnie ma byc lato. Wkrótce zwlekamy odwloki i ruszamy dalej. Z poczucia obowiazku podjezdzamy jeszcze do kosciola, gdy... otacza nas tlumek dzieciaków na rowerach. Jest ich duzo wiecej niz nas! Okazuje sie, ze to rajd, prowadzony przez bylego staroste poznanskiego, Ryszarda Pomina! Od razu zapomnialem mu to, ze pojawil sie kiedys na otwarciu pierscienia rowerowego dookola Poznania w garniturze – cala reszta byla w strojach sportowych i na rowerach, wiec musial sie czuc nieszczególnie... Cóz, bylo, minelo... Zrobilismy sobie pamiatkowa fotografie (wyszla nieostro dzieki mojemu zwichrowanemu obiektywowi) i pojechalismy dalej DPR-em. Przed upalem chronil nas na szczescie lisciasty dach lasu. Tempo bylo bardzo szybkie, ale droga tez nie nalezala do zbyt skomplikowanych (prosto przed siebie...), wiec co jakis czas czekalismy na „ogony” i juz. W Slawicy odbil od nas Wilk jakos blado sie tlumaczac – ech, pamietam innego Wilka – ale to bylo wczesniej, gdy jego pasja byl rower, a nie kobiety... ;o) Dalsza droga przebiegala w zasadzie bez zbednych emocji – jesli nie liczyc tych zwiazanych z wiatrem we wlosach i zapachem zmieniajacych sie jak w kalejdoskopie krajobrazów. Na dlugo zapamietam sklep w Pacholewie bez kawalka cienia... Jeszcze tylko szybki przejazd przez Uchorowo i juz jestesmy w Starczanowie, gdzie konczy sie DPR. Tutaj wiekszosc zdecydowala sie na powrót do Poznania najkrótsza droga. Pokazalem im, w która strone maja jechac, i, w spokoju ducha, pozegnalem towarzystwo, prowadzone przez Marcina. Z pozostala dwójka (Maciej i Marek) pojechalem Malym Pierscieniem Rowerowym w kierunku – jak mi sie wydawalo – Bialeg. po jakims czasie zorientowalem sie, ze faktycznie – w y d a w a l o m i s i e, bo wlasnie zjezdzalismy w kierunku Raduszyna... Skóra na karku mi sie zjezyla, gdy pomyslalem, ze wiekszosc dzisiejszego teamu, zamiast do Poznania, wyslalem w kierunku... nadwarcianskich bagien! Pózniej sie okazalo, ze przytomnosc umyslu Marcina uratowala towarzystwo przed bladzeniem po legach – chwala mu za to! Tym razem pojechalismy juz w dobrym kierunku. Do Gleboczka – jednej z najbardziej niesamowicie polozonych wsi w Wielkopolsce – dotarlismy bardzo szybko, ale magia tego miejsca chyba omamila znakarzy, którzy postawili znaki w tak malo widocznych miejscach, ze przynajmniej kwadrans krecilismy sie jak zdechla ryba w przereblu, nie mogac znalezc dalszej drogi, mimo posiadania dosc dokladnej mapy. W koncu okazalo sie, ze po prostu szlak w tym miejscu nie wiedziec czemu na chwile odchodzi od drogi glównej, zeby zaraz do niej wrócic – po co? tego nie wie zapewne nikt oprócz projektanta tras, Andrzeja Billerta... Po kilku chwilach bylismy juz w Zielonce, w której po krótkiej sesji fotograficznej rozstalismy sie. Ja postanowilem samotnie dokonczyc dziela i „dociagnac” do konca MPR-u. Ze zdziwieniem odkrylem, ze sa jeszcze drogi w Puszczy Zielonce, po których nie jechalem na rowerze! To mnie naprawde zdumialo, po tyluz don wycieczkach... Podobnie jak DPR, MPR nie jest zamknietym pierscieniem i konczy sie po poludniowo-wschodniej stronie osiedla Zielone Wzgórze (a zaczyna na jego pólnocno-zachodnim krancu, czyli mial racje ktos twierdzac, ze jest zaprojektowany dla „sponsorów”, czyli Pomina i Leckiego (ale Tomasza, burmistrza Murowanej Gosliny). No i dobrze. Z pozytkiem dla ogólu. W dobrym humorze, bo juz troszke ochlodzilo sie, dojechalem do miejsca, w którym wczesniej tego dnia zorientowalem sie, ze wywiodlem swych kompanów „w pole”, zamykajac w ten sposób obydwa pierscienie rowerowe jednego dnia. Mysle, ze nie zrobil tego nikt przede mna i jestem z tego dumny. Poza tym, mam swiadomosc, ze przejechanie tych dwóch tras „za jednym zamachem” nie jest problemem dla srednio wytrenowanego rowerzysty, za to dostarcza wielu pozytywnych wrazen. A wiec – brawo dla twórców szlaków rowerowych w Puszczy Zielonce! Do domu wrócilem fragmentem Pierscienia Rowerowego dookola Poznania z Raduszyna do Biedruska, potem juz szosa do Naramowic, gdzie mieszkam. Tego dnia nakrecilem 130 km. To byla prawdziwa frajda.

Andrzej Kaleniewicz

SRODA, 11 CZERWCA 2003

Zebranie

Opisuje Ewa N.:

Na spotkaniu sa: Mariusz, Wojtek S., Radek, Andrzej, Jacek, Natalia, Pawel P, Maciej S., Kuba J., Borys, Kamila, Marcin B., Tomek M., Monika, Mateusz Blaszka, ja i na koncu, juz po zamknieciu bazy dojechali: Pawel S. i Michal N. Glównym tematem byly najblizsze plany weekendowe i wakacyjne. Stanelo na tym, ze w sobote jedziemy na otwarcie TTR-u i cyrk ten prowadzi Andrzej, a w niedziele kolega Mariusz poprowadzi rajd poranny improwizowany. Niestety start o szóstej rano wyklucza tlumy na rajdzie, zwlaszcza, ze dzien wczesniej bedzie otwarcie TTR-u, a co za tym idzie wczesne wstawanie i dlugi przebieg. Rajd poranny nie wiadomo dokad bedzie, bo tego jeszcze dzis nie wiedzial sam prowadzacy. Potem Andrzej oswiadczyl, ze mimo wczesniejszych deklaracji nie poprowadzi czterodniowego, bozocielnego rajdu po TTR-S, bo wlasnie wymyslil, ze w tym czasie na dwa tygodnie pojedzie rowerem na Litwe, Lotwe i Estonie. Okazalo sie, ze Maciej S., który mial jechac ze mna na Morawy, jedzie z Andrzejem i sie strasznie wkurzylam, ze Andrzej rozwala wyprawe klubowa. Jakby nie mógl jechac na Estonie w innym terminie... Teraz juz mi zlosc minela, bo sobie pomyslalam, ze to lepiej, iz sa trzy wyprawy rowerowe w czasie wakacji (ja - Morawy, Andrzej - Estonia i Michal - Alpy) i ludzie maja z czego wybierac. W koncu to swiadczy o tym, ze klub sie rozwija, a o to przeciez nam wszystkim chodzi. Poza tym na razie Andrzeja Estonia to raczej pisanie palcem po wodzie, bo nie wie czy dostanie urlop i czy bedzie mial na ten wyjazd kase. Nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo, bo czterodniówke po TTR postanowil poprowadzic Kuba J., który ma wolne i chetnie pojedzie. Poza nim na razie zainteresowanie tym rajdem wyrazil Marcin B. Andrzejowi chodzi po glowie melodia z Wyscigu Pokoju, która usiluje nam zanucic: tu, tu, du, tu, du... hym. A potem opowiada jak spotkal dwóch Czechów, którzy na rowerach jechali przez Tulce. W oczach mieli obled z wymalowanym wyrazem: morze. Obaj bowiem jechali wlasnie nad Baltyk.

SOBOTA, 14 CZERWCA 2003

Otwarcie poludniowego odcinka TTR-u Rajd prowadzil i opisuje Andrzej- 125 km (a niektórzy ponad dwa razy tyle...niech im ziemia lekka bedzie...) Podobnie, jak poprzednio, przy okazji otwarcia szlaków wojewódzkich: Pierscienia Rowerowego Dookola Poznania oraz pólnocnego odcinka TTR - u, i tym razem AKTR zachowal "czujnosc klasowa", organizujac pierwszy oficjalny rajd trasa nowego szlaku. Tym razem zbiórka miala miejsce o godz. 8.00 na rogu ulic Majakowskiego i Jana Pawla II (co za dziwne spotkanie tych dwóch panów, heh), czyli na "poczatku" jeziora Malta. Przybylo kilkunastu rowerzystów, czesc mi znajoma, czesc nie. Ostrzeglem, ze czeka nas 125 km jazdy prawie non-stop i ze kazdy jest za siebie odpowiedzialny i ... ruszylismy z kopyta. Warto podkreslic, ze od samego poczatku nieslychanie sprzyjal nam [dosc silny] wiatr, a i pogoda byla akurat - slonecznie, ale nie za goraco. Do Tulec dojechalismy bez problemu, tam jednak awaria dopadla nieznanego mi wtedy jeszcze Kasumiego - Smigacza, któremu rozcentrowane kolo przestalo sie miescic w widelcu. Niestety, nie mielismy zbyt duzo czasu na zastanawianie sie, jak biedakowi pomóc, wiec ruszylismy dalej (jak dobrze pamietam, ktos zostal z nim dla towarzystwa). Kilometr przed Sroda Wielkopolska czekali juz na rowerach burmistrz ze swoja swita i wozami policji, które [na sygnale!] eskortowaly nas do miasta. Tamze, na rynku, czekal nas krótki postój, na którym - znacznie rozrosla juz - grupa cyklistów - zostala poczestowana swiezym, smacznym kefirem z miejscowej mleczarni Jana. Policja towarzyszyla nam do granic miasta, tam zostawieni zostalismy juz "sami sobie". I znów nasz grupa nieco sie zmniejszyla, choc i tak stanowilismy widoczny z daleka "rój os". W Miloslawiu na rynku zajadalismy smaczne jablka. Przeprawa przez Warte promem odbyla sie bez zbednych opóznien. Podjazd pod Zerków nieco rozciagnal peleton, kazdy mial okazje dowiedziec sie prawdy o swojej formie. W Zerkowie nastepny postój i ruszylismy dalej. Trasa dociera tylko do przedmiesc Jarocina i dalej prowadzi juz w kierunku Pleszewa. Tam na darmo próbuje znalezc kogos z tamtejszego oddzialu PTTK - zamkniete na glucho... Oto goscina prezesa, który doskonale wiedzial, ze tego dnia bedziemy tamtedy przejezdzac, wszak bral udzial w pracach nad szlakiem! Nic to. Czasu nie ma wiele, jedziemy wiec dalej. Juz stosunkowo niedaleko do Goluchowa, w którym ma odbyc sie oficjalne otwarcie TTR - S. Niektórzy sa juz mocno zmeczeni, dlatego nasze tempo dosc wyraznie spada. Gdy docieramy do parku, otaczajacego goluchowski zamek, dolacza do nas jeszcze kilku rowerzystów oraz mój szef, który strasznie zaluje, ze nie mógl z nami jechac od samego poczatku, ale cóz - obowiazki! Na miejsce imprezy - czyli na teren OSiR-u nad Zalewem Goluchowskim - docieramy juz w zwartym szyku. Zupka, picie, obowiazkowe przynudzanie oficjeli, zebranych na podium tutejszego mini-amfiteatru... Ja zostalem porwany przez prezesa kaliskiego PTTK (nie ma to, jak ziomek!) i wlasciwie od tego czasu stracilem kontakt ze swoja grupa. Z tego, co wiem, czesc postanowila wracac na rowerach do Poznania (podziw i szacunek!) - pamietam przede wszystkim bojowo nastawionego Marcina Be. Ja jeszcze "zaliczylem" sesje zdjeciowa z "dziewczyna z okladki" atlasu TTR - S i wraz ze swoim pryncypalem udalem sie samochodem do Siemianic, skad - bladym switem nastepnego dnia - wyruszalismy na jednodniowy objazd TTR - S. Ale to juz zupelnie inna historia... NIEDZIELA, 15 CZERWCA 2003

Rajd

Dzis mial sie odbyc improwizowany rajd poranny prowadzony przez Mariusza. Start pod Starym Marychem byl o godz. 6 rano, a dzien wczesniej byl TTR. Na rajd pojechal tylko organizator, jak to zwykle bywa przy rajdach ranna pora...

SRODA 18 CZERWCA 2003

Zebranie

Na spotkaniu (na Grunwaldzkiej) byli: Kuba J., Mateusz B., Borys, Michal F., Wojtek S., Andrzej K., Lechu S., Mariusz P., Jacek, Natalia, Pawel P., Maciej S., Ola R., Marcin B., Michal K. i Ewa N. Kuba zapowiedzial wstepnie, ze wyjazd na rajd bozocielny jest w piatek po poludniu, zatem rajd w sumie jest 2,5 dniowy. Trasa - TTR-S. Ewa zaprezentowala swój pomysl trasy na rajd w Góry Orlickie i pogórze po stronie czeskiej, w zasadzie opieralo sie to na pokazaniu miejscowosci jakie chce zwiedzic. Jak sie pózniej okazalo, przydal sie mój mapnik rowerowy, bo moglem patrzec na mapnik i planowac droge podczas jazdy...

PIATEK 20 CZERWCA - NIEDZIELA 22 CZERWCA

Rajd trzydniowy po TTR-S: Poznan – Siemianice

Slowo wstepne zawdzieczamy Ewie Nowaczyk:

Rajd prowadzi Kuba Jankowski. Od poczatku wiadomo, ze pojedzie na niego minimalna ilosc ludzi, bo wiekszosc poczula wakacje i bryknela w swiat. Andrzej z Maciejem chyba koluja gdzies w Estonii, ja z ekipa ruszamy w Góry Orlickie. Od poczatku poza Kuba chec wyjazdu deklarowal Lechu. Zastanawial sie tez nad uczestnictwem w rajdzie Marcin B., ale sie w koncu nie zdecydowal. W Jarocinie ma sie do chlopaków przylaczyc Teresa, ale tez nie wiadomo czy na dlugo, bo pracuje i diabli wiedza, czy uda sie jej wyrwac.

Czas chyba najwyzszy prowadzacemu oddac glos:

Start zostal zaplanowany na piatek 20 czerwca z Malty. Godzina 15.55 – nie ma nikogo oprócz mnie. Wcale mnie to nie dziwi, patrzac na pogode. Godzina 16.00 – przyjezdza Leszek. Czekamy ustawowe 15 minut (nie wiem po co). Wyruszamy o 16.17. Za Malta dopada nas burza piaskowa i deszcz. Dojezdzamy do sklepu na ul. Szczepankowo. Meska decyzja, jedziemy dalej. Robimy zakupy i w droge. Deszcze dopadaja nas jeszcze w Komornikach i Bieganowicach. Nieocenione sa w takich przypadkach przystanki autobusowe. Dojezdzamy do sklepu przed 19.00 do Srody. Wychodzi nam super leserski rajd. Po 30 km planujemy nocleg w hotelu Szablewski (40 zl od osoby). Wstajemy rano i przed 8.00 ruszamy dalej. Wspomozeni czeresniami zerwanymi z drzew przydroznych przed Miloslawiem docieramy do niego w lekkim deszczu o 9.10. Deszcz przeczekalismy nad jedna kawa w restauracji na rynku. Wyruszamy o 9.30. Za Miloslawiem znowu kusza nas czeresnie, ale jechal za nami straznik czeresni na scigaczu w postaci ukrainy. O 11.00 zawitalismy w Smielowie. Po zwiedzeniu palacu i pocalowaniu zniwiarki jedziemy dalej. Po wyjezdzie z Zerkowa daje sie we znaki mocny wiatr boczny. Posilamy sie w Stegoszu w niesmiertelnym sklepie GSS Spolem. Wyruszamy dalej o 12.40. Okolo 14.30 jestesmy w Jarocinie. Spotykamy sie z Teresa na rynku. O 16.00 start. Najpierw Teresa zgadza sie odprowadzic nas do rogatek Jarocina, pózniej do Woli, a w koncu razem jedziemy do Pleszewa. Odprowadzamy ja do Pleszewa- Kowalewa na dworzec kolejowy. Sami wracamy do miasta cos zjesc. O 18.00 ruszamy do Goluchowa. O 19.30 jestesmy na miejscu. Mamy dylemat co robic dalej. Ostatecznie znajdujemy nocleg na terenie osrodka, gdzie bylo otwarcie TTR. Spimy w tzw. Beczce. Ruszamy dalej o 8.30. O 10.00 jestesmy na rynku. Jemy sniadanie w postaci paczków i slodkiego ciasta. Ruszamy o 11.00. Mamy postój na drugie sniadanie w Droszewie. W Ostrowiu jestesmy o 13.00. Leszek wraca pociagiem do Poznania. Ja jade dalej. O 19.00 jestem w Ostrzeszowie. Zalatwiam nocleg w osrodku sportu. Wyruszam przed 8.00. Na Kobylej Górze oprócz Krzyza Wielkopolskiego, inna super atrakcja. Na szlaku jest furtka, która trzeba sobie otworzyc, zeby pojechac dalej. Przed Bralinem pole jagodowe. Ponad pól godziny pobytu na nim sprawia, ze jestem caly zabarwiony. Po lekkim zbladzeniu docieram do Lasek o 12.45. W Siemianicach jestem o 14.30. Po pamiatkowym zdjeciu na koncu szlaku ruszam do Kostowa poboczem szosy. O 15.04 mam pociag do Ostrowa, a z Ostrowa o 17.10 do Poznania. I juz po rajdzie. Kuba Jankowski

NIEDZIELA, 22 CZERWCA 2003

Rajd w okolice Lednogóry

Relacja Jacka jest bardzo lakoniczna, ale niestety nie udalo mi sie wydobyc wiecej szczególów. Jazda byla dynamiczna, w zasadzie rajd polegal glównie na delektowaniu sie w miare szybka jazda.

Trasa: Marych – Malta – Antoninek - Jez. Swarzedzkie – Uzarzewo – Park Krajobrazowy Promno – Pobiedziska (wyscigi szosowe i cukiernia) – Weglewo – Latalice – Skrzetuszewo – „Ryba” (k. Lednicy) – Glebokie – Sroczyn – Lagiewniki – Bednary – Tuczno – Zielonka (szlak niebieski/czerwony) – Dziewicza Góra - Czerwonak.

Dystans: 98 km (Marych – Lechicka). Srednia: 20.91 Czas trwania rajdu: 9:15 – 15:30. Wiatr: przyjazny W odcinku zagrali: Marek G.(Accent), Mariusz (Victus), ... (Peugeot), ... (Merida), Jacek (noname),… no i jeszcze jeden kolarz (jechal pierwszy raz i chyba ostatni, odlaczyl sie k. Lednicy i pojechal na pociag. Chyba mu tempo nie odpowiadalo ;-)

PONIEDZIALEK 23 CZERWCA - NIEDZIELA 29 CZERWCA

Rajd w Góry Orlickie i pogórze po stronie czeskiej.

Rajd formalnie prowadzila Ewa. Frekwencja wzrastala w miare uplywu czasu, pierwszego dnia byly 4 osoby, drugiego dnia od 14:10 razem jechalo juz 5 osób, a od 18:12 bylo juz 7 osób. Dnia 6 od 11:55 bylo z powrotem 5 osób i tak juz az do konca. W zasadzie relacje generalnie opisze Ewa, ja tylko ogranicze sie do pierwszego dnia, do momentu kiedy spotkalem Ewe na przeleczy konczacej najwyzsza czesc masywu Gór Orlickich.

A wiec z tym dojazdem bylo tak:

Mialem ostatnimi czasy "urwanie glowy" na uczelni; wiekszosc Cyklistów jechala w nocy z niedzieli na poniedzialek. Ja w poniedzialek zalatwialem jeszcze kwestie praktyk, biblioteke, zaliczenia i inne podobne i w zasadzie o godz. 19:30 stwierdzilem, ze bede mial kilka dni wolnego. Rzeczy turystyczne mialem na dzialce w Mosinie, wiec mialem okazje dwa razy sprawdzic sie w 21-kilometrowej czasówce. W jedna strone jechalo mi sie calkiem dobrze (39 minut) zas z powrotem po ciemku co chwila wpadalem w jakies dziury w asfalcie i w zwiazku z tym czas jazdy wyniósl az 44 minuty. Jednak byla dopiero 23-cia, a ja juz mialem podstawowe rzeczy na wyjazd. Teraz to tylko upchac w wiecznie cerowane ale tanie sakwy. Pakowanie sakw troche trwalo i wlasciwie polozylem sie dopiero 58 minut po pólnocy. Teoretycznie Przemo mial dzisiaj prowadzic dojazd grupy Cyklistów na rajd bezposrednim pociagiem, jadacym ok. 3 rano. Aby miec gwarancje wygodnej podrózy (tak krótka drzemka przed pociagiem mnie nie satysfakcjonowala) wolalem jednak nie ryzykowac pociagu bezposredniego, jadacego ze Szczecina i nie majacego wagonu bagazowego. Wsiadlem wiec w Poznaniu w nieco wczesniejszy pociag pospieszny do Jeleniej Góry, gdyz posiadal wagon bagazowy. Jazda uplynela mi na drzemce. We Wroclawiu zas przesiadlem sie na pociag do Kudowy Zdrój (podstawiane wagony do pociagu z W-wy), wsiadlem do pustego przedzialu i równiez kimalem (z rowerem nad glowa). W sumie wyspalem sie po japonsku (Jako-Tako). Nie wysiadlem w Dusznikach, ale pojechalem stacje dalej, czyli do Kulina Klodzkiego, bo chcialem zobaczyc ciekawa krajobrazowo szose z Kulina do Dusznik. Wczesniej opowiedzialem sie konduktorowi aby wstrzymal pociag na czas mojej wysiadki, gdyz jak slusznie przypuszczalem nikt tu nie wysiadal. W przepieknych okolicznosciach przyrody wtoczylem sie na niewielkie wzgórze, obejrzalem panorame na okoliczne góry i stwierdzilem, ze chociaz widok na poranna rose i swieza zielen pagórków jest wspanialy, to w zasadzie za bardzo nie ma czego umiescic w kadrze i niepocieszony schowalem aparat do sakwy (nie wlaczywszy go nawet) i zjechalem do Dusznik Zdroju. Na stacje zajezdzal wlasnie nastepny pociag z Poznania, w którym spodziewalem sie spotkac Przema z reszta ekipy. Nie wiem czemu, ale dochodzic wstecz nie bede, skojarzylem, iz Przemo jedzie w nocy z poniedzialku na wtorek pociagiem do Dusznik Zdroju, skad mieli ruszac w kierunku Usti nad Orlici. Faktycznie, jechali w nocy z poniedzialku na wtorek, ale do Miedzylesia, o czym sie przekonalem, gdy zadzwonilem na komórke Przema. W zasadzie sie tym nie zmartwilem, gdyz samotne jazdy tez maja duzo uroku. I tak przez nastepne kilka dni mialem perspektywe jazdy w grupie, wiec stwierdzilem, ze chwila spokoju tez sie przyda. Do Usti nad Orlici postanowilem jechac tak, jak Ewa chciala przez dwa dni, czyli przez Góry Orlickie. Dokladne ogledziny mapy wykazaly, ze da sie skrócic ok. 11 km wjezdzajac bezposrednio na glówny masyw Gór Orlickich. Jedyna wada tego rozwiazania byl krótki, ale bardzo stromy odcinek, w którym pokonywalo sie duza czesc podjazdu, ale o tym za chwile. Zaleta zas fakt jazdy drogami gruntowymi a nie sciezkami, co przy sakwach i duzej róznicy wysokosci mialo znaczenie. Droga Ku Szczesciu (wygodny szuter) pojechalem w kierunku tajemniczej Panderozy, minelo mnie kilkunastu trenujacych sportowców (biegaczy?). W lewo widac bylo stromo schodzacy stok ku Dolinie Strazyskiej z biegnaca w niej Droga Dusznicka. Swieze, chlodne górskie powietrze czynilo podjazd przyjemnym odcinkiem, na którym w ogóle nie odczuwalem trudów pokonywania róznicy wysokosci. Z Panderozy (polana z pensjonatem o w/w nazwie) odnalazlem biegnacy w lewo trawers Soltysiej Kopy, który byl juz bardziej wymagajacy - sypkie piargi niczym pod tatrzanskimi turniami... Caly czas w siodle w pieknym górskim lesie wjechalem na Droge Orlicka. Krótki odcinek przed sama szosa biegnacy bagnista droga wymagal nieco samozaparcia ;-) Na asfalcie powital mnie wpierw 12% zjazd, a potem taki sam podjazd. Widoki na Góry Stolowe i Bystrzyckie byly rewelacyjne i urozmaicaly monotonie podjazdu. W Zielencu zaliczylem dynamiczny zjazd latana szosa i obralem szlak niebieski biegnacy w prawo pod górke stara droga graniczna. Nawierzchnia jak na droge lesna byla bardzo dobra, widoczne byly spore inwestycje zwiazane z usuwaniem skutków powodzi z 1997 roku. Ciekawa lekcja o tym, jak woda potrafi wyzlobic wawozy w lesie... Z polany urzekajacy widok na okolice Zielenca. Chwile temu wspomnialem, ze czekac mial mnie bardzo stromy odcinek. Otóz w pewnym miejscu, tuz za polana widokowa, szlak niebieski skreca w lewo i wspina sie na glówny grzbiet Gór Orlickich bezposrednio po linii stoku. Zeby bylo ciekawiej, czyni to w miejscu, gdzie nachylenie zbocza jest najwieksze - 40 stopni nachylenia to juz nie byle co. Najpierw wnioslem sakwy, a dopiero w drugiej transzy rower. Najwiecej wysilku kosztowalo mnie zejscie po rower, gdyz na wilgotnym podlozu kiepskiej marki adidasy slizgaly sie. Ponadto jak juz sie zaczal poslizg, to liche trawki dawaly slabe oparcie i trudno bylo wyhamowac. Podejscie z rowerem bylo latwiejsze, bo moglem sie podpierac, niekiedy robilem trawersy w siodle. Osiagnawszy grzbiet nieco zaskoczylem urzedujacych na przejsciu granicznym pracowników Strazy Granicznej, jako ze wytoczylem sie z sakwami z waskiej sciezki górskiej. Po czeskiej stronie znajdowala sie Masarykova Chata i asfalt. Na wysokosci ok. 1010 m n.p.m. Dotarcie do chaty zajelo mi troche, bo wial bardzo silny, huraganowy wiatr. Zaczalem sie zastanawiac, czy dalsza jazda bedzie mozliwa. W Chacie sie rozeznalem co do mozliwosci wymiany polskiej waluty na czeska (a raczej jej braku), zakupilem mape Gór Orlickich i pogórza po stronie czeskiej i ruszylem w dalsza droge. Mój plan to byla jazda grzbietem Gór Orlickich drogami utwardzonymi az do konca tych gór (cca 40 km dróg po górach), czyli Doliny Dzikiej Orlicy, skad mialem sie kierowac szosami do Usti nad Orlici, gdzie chcialem wyladowac ok. 20-tej. Wiatr na szczescie dosc szybko sie wyciszal. Glówny grzbiet Gór Orlickich jest pokryty systemem fortów bedacych swoista linia obronna. W zwiazku z budowa fortów obszar ten zaopatrzono w liczne utwardzone drogi, które pózniej wyasfaltowano. W efekcie powstala cala siec dróg szutrowych i asfaltowych, niekiedy bardzo dobrej jakosci, które zapewniaja jazde badz bezposrednio samym grzbietem z widokami na strone polska i czeska, badz jednym ze stoków z widokiem na góry jednego z wymienionych krajów. Pomimo wciaz bardzo silnego wiatru bocznego (a czasami w plecy i w morde), zdecydowalem sie na wariant najbardziej wysokogórski. Przewazyla mozliwosc delektowania sie rewelacyjna widzialnoscia. Ponadto co pewien czas góry oslanialy od silniejszych podmuchów. Wpierw wjechalem na Wielka Destna (1116 m n.p.m.), najwyzszy szczyt Gór Orlickich i jeden z najwyzszych w okolicy kilkudziesieciu km. Na sam wierzcholek wyprowadzal szuter. Chwiejaca sie na silnym wietrze drewniana wieza widokowa zapewniala przy tej pogodzie panorame az po Jeseniki i Góry Sowie. Wolalem jednak dosc szybko zejsc, aby nie nabawic sie na tej hustawce choroby morskiej. Ponadto skrzypiace i rozchodzace sie z kazdym podmuchem slupy mocujace podloge nie napawaly optymizmem. Kiedy podmuch dobiegal konca, szczeliny zmniejszaly sie i belki powracaly na swoje miejsce. Mimo wszystko robilo to dosc dziwne wrazenie, zwlaszcza ze podmuchy trwaly po kilkanascie sekund i ten stan - okreslmy go jako "niestabilny" - strasznie sie dluzyl... Zejscie nie bylo takie proste, bo natrafilem w nim na kolejny podmuch i rozleglo sie donosne skrzypienie... Wróciwszy na asfalt pod Wielka Destna, pojechalem dalej tym "szosowym" szlakiem czerwonym w kierunku SE. Szlak obfitowal w szybkie zjazdy po 50 km/h, jednak oprócz tego byly niestety poprzeczne nierównosci drogi, na szczescie oznaczone wykrzyknikiem kilkadziesiat metrów wczesniej. Trzeba bylo zwalniac dosc mocno, aby nie wyskoczyc z siodla. Fantastycznie krajobrazowo droga wila sie teraz po pólnocnej stronie grzbietu, zapewniajac ciekawa lekcje topografii pobliskich Gór Bystrzyckich. Napatrzywszy sie na polska strone, postanowilem sie przelaczyc na asfalt po stronie poludniowej. Byl bardzo ciekawy, gdyz obfitowal w liczne waskie i strome serpentyny, widoki na strone czeska byly rewelacyjne, zas 15% podjazdy rozgrzewaly pomimo teraz juz dosc chlodnego wiatru. Pod Komarim Wierchem spotkalem grupe kolarzy na szosówkach (ok. 50 osób), najprawdopodobniej zgrupowanie treningowe. Niestety nie porozmawialem z nimi za duzo, gdyz byli zajeci szybkim usuwaniem swoich cennych rowerów ze srodka drogi, zobaczywszy mnie zjezdzajacego na obladowanym rowerze wprost na nich ze sporej górki. Widac mieli chwile przerwy i nie spodziewali sie tu nikogo. Po kolejnych kilku km spotkalem grupe turystów pieszych - bylo to juz drugie zetkniecie sie z czlowiekiem od czasu opuszczenia Masarykowej Chaty. Rodzinka pytala sie, ile km do Hanicki. Z mapy wynikalo, ze ok. 8 km. Nie mieli wody, ale ja tez nie mialem, bo mi sie skonczyla. Liczylem na liczne potoki i zródla, turysci pewnie tez, ale zawsze witaly mnie wyschniete koryta badz bajorka z gnijaca mazia. Jednym slowem - susza. Na szczescie zblizal sie zjazd, mozna sie bylo obejsc bez tankowania. Za przelecza Mezivrsi (926 m) glównym grzbietem szla droga gruntowa, ale bardzo wygodna. Niestety za Anenskim Wierchem las byl juz tak gesty, ze widoki ograniczyly sie do pobliskich pni, ale za to mozna sie bylo nacieszyc brakiem wiatru. Droga szybko sie zepsula, tzn. pojawily sie poprzeczne badz ukosne rowki odprowadzajace wode. Wode to oczywiscie odprowadzaly jak padalo, teraz jej naturalnie nie bylo. Musialem mimo to zwalniac, aby oszczedzac sakwy... W okolicach Haniczki zjechalem na wyasfaltowana przelecz, gdzie posililem sie splesniala w polowie pizza z pobliskiego fast-fooda. Kupilem tez spory zapas wody, z czego polowe wypilem na miejscu. Kiedy tak zastanawialem sie jak tu obgryzc najbardziej zaplesniala czesc mojej przekaski, uslyszalem wolanie "Michal!" i okazalo sie, ze Ewa z Cyklistami wlasnie wrócila ze zwiedzania twierdzy. Jako, ze jadac droga po grzbiecie Gór Orlickich widzialem dziesiatki bunkrów, duzych i malych, wiec zwiedzanie kolejnego mnie juz nie rajcowalo. Ewa planowala jechac do Usti nad Orlici bezposrednio, ja z poczatku chcialem zaatakowac jeszcze koncówke grzbietu az do Doliny Dzikiej Orlicy, ale w koncu dalem sie skusic na jazde do Usti (byla juz 14:10, a do Usti bylo ok. 55 km; gdybym jechal dalej grzbietem musialbym zrobic jeszcze z 90-100 km). Tak wiec zjechalismy razem na zachód (pod wiatr) i ... reszte opisze Ewa. Dodam, ze suma sumarum byl to dla mnie najbardziej górski dzien podczas tego wyjazdu (1445 m deniwelacji na dystansie 101 km).

Czas na relacje Ewy, która otrzymalem dnia ósmego lutego roku panskiego 2005 o godzinie dziesiatej minut dwanascie.

Góry Orlickie 23 czerwca – 29 czerwca 2003

Do opisu tego rajdu zabieram sie juz od póltora roku, ale jakos mi nie szlo. Prezes jednak tak zrzedzi i nie odpuszcza, ze juz dluzej tego nie zdzierze. Czuje, ze chyba nie uda mi sie wykrecic od zrelacjonowania wyprawy. Nie pozostaje wiec nic innego jak uchylic rabka tajemnicy. A po takim czasie latwe to nie jest. Raczej nie bede opisywala poszczególnych dni, bo nie wiem ile sobie przypomne. A zreszta po co uprzedzac fakty. Niech sie dzieje Wola Rowerowa!

Wyruszamy pociagiem do Dusznik Zdroju z Poznania pociagiem w nocy z 22 na 23 czerwca. Jestem: ja, Pawel, Natalia Sz. i Borys W. Potem dojedzie Michal K. i Przemo W. z Bozenka. Z tym pociagiem to byly niezle jaja. Z rozkladu na dworcu w Poznaniu wynikalo, ze nasz pociag wyjezdza do Dusznik o ok. 3.20, wiec na peronie umówilismy sie o trzeciej nad ranem. Niestety poszlam jeszcze na stacje w Mosinie, zeby na stówe potwierdzic, ze ten pociag odjezdza o tej wlasnie godzinie. I tu niespodzianka: pani mówi, ze pociag do Dusznik odjezdza o 2.20, a wiec godzine wczesniej. Do Natalii dodzwaniam sie bez problemu. Informuje ja, ze zbiórka jest godzine wczesniej. Mam jednak totalny problem z zawiadomieniem Borysa, który nie odpisuje na SMSy i nie odbiera komórki. Moze nie spinalabym sie tak bardzo, gdyby nie fakt, ze Borys jest nie w pelni sprawny (chyba ma porazenie mózgowe) i bardzo sie cieszyl na ten wyjazd. Bedzie to jego pierwsza wyprawa rowerowa za granice. Strasznie byloby mu przykro gdyby nie pojechal. Byc moze pomyslalby, ze celowo go zostawilismy. Mam wiec na sam poczatek urlopu kolosalnego stresa. W koncu, czyli tuz przed pólnoca okazuje sie, ze Borys info odebral, ale nie raczyl nas wczesniej o tym zawiadomic. Jak sie pózniej okazalo nerwy w noc wyjazdu nie byly moimi ostatnimi na tej wyprawie. Gdy w komplecie pojawiamy sie o drugiej nad ranem na dworcu, okazuje sie, ze.... to pani na stacji w Mosinie sie popieprzylo! Pociag odjezdza o 3.20!!!! K...! Siedzimy wiec godzine na peronie w Poznaniu i czekamy na bane. Dobrze, ze noc prawdziwie letnia. Pociag jest na tyle pusty, ze bez klopotu ladujemy sie do niego z rowerami.

Do Czech postanowilismy jechac bez namiotów. Liczymy wiec, ze jest dobrze rozwinieta baza agroturystyczno-schroniskowa i ze znajdziemy w miare tanie noclegi.

Z Dusznik Zdroju postanawiamy jak najszybciej przeprawic sie przez granice, zeby nie marnowac czasu na jezdzenie po Kotlinie Klodzkiej, w której bywamy dosc czesto. Poczatkowo chcialam dostac sie do granicy czerwonym szlakiem pieszym. Szukalismy go dlugo, ale srednio nam to wychodzilo. Towarzyszyla nam biegnaca wzdluz drogi pionowa sciana. Jezdzilismy ta drózka w te i z powrotem. Po jakims czasie zorientowalismy sie, ze szlak którego poszukujemy leci wlasnie centralnie przez te skarpe. Krótka droga byla wiec poza naszym zasiegiem. Byc moze gdyby nie bylo z nami Borysa, to bysmy sie zdecydowali na te przeprawe. Borys tak nieznosnie katowal swój rower, ze odpuscilismy. Przy kazdym zgrzycie zebatek i lancucha, kiedy to Borys zmienial biegi, mój stan nerwowy pogarszal sie w tempie wskazujacym, ze wieczorem bede miala totalna depresje. A ze biegi w górach zmienia sie czesto, to juz ok. godz. 15 bylam bliska zalamania i placzu. Nie ja jedna... Zamiast wiec czerwonym szlakiem pojechalismy asfaltowa droga z Dusznik w kierunku Lewina Klodzkiego. Chcielismy z niej odbic na tzw. Droge Orlicka i przez granice przekroczyc na przejsciu turystycznym w miejscowosci Olesnice w Orlickich Horach. Niestety zjazd na Droge Orlicka przejechalismy i dojechalismy do Lewina Klodzkiego, gdzie mnie trafila cholera z jednej strony, a z drugiej bylam zadowolona z fajnego zjazdu. Nie chcialo nam sie gnac z powrotem na góre asfaltem. Zdecydowalismy sie na pokonanie zielonego szlaku pieszego, który równiez prowadzi do wspomnianego przejscia. O jacy my glupi bylismy! Co sie na tym szlaku dzialo, to tylko my i Pan Bóg jeden raczy wiedziec. Kataklizm nawierzchniowy! Blota od metra, a moze jeszcze wiecej. Chaszcze, powalone drzewa i polamane galezie, koleiny wyjezdzone przez traktory podczas zrywki i stromizny miejscami przeokropne. Szlak prowadzacy m.in. przez Zimne Wody oznakowany fatalnie. Kilka razy udaje nam sie zglupiec zupelnie i prawie stracic orientacje w terenie. A wiec wypadaloby nad tym szlakiem umiescic tablice: wjezdzajacy na ten szlak rowerzysci z sakwami porzuccie wszelka nadzieje, ze dojedziecie kiedys do celu. Mam zjazd psychiczny totalny. Czuje sie gorzej przy kazdej zmianie biegów przez Borysa, zwlaszcza jak pomysle, ze mu sie zaraz zepsuje ten rower i wszyscy bedziemy musieli wracac. Nie mamy sily wlec tych rowerów, co jakis czas odpoczywamy klnac w duchu w zywy kamien.. Mam ochote rzucic swój bicykl w wawóz i pójsc gdzie oczy poniosa. Koniec konców totalnie wyczerpani dojezdzamy do przejscia w Olesnicy, które przekraczamy bez klopotu. Z zaciekawieniem przygladaja nam sie pogranicznicy. Teraz jest troche w dól. Pelen relaks. W Olesnicy zagladamy do „Potravin”, gdzie wydajemy pierwsze korony. Powoli zaczynamy rozgladac sie za noclegiem, którego znalezienie w tych stronach wcale nie jest takie latwe jak nam sie wydawalo. Jestem wiec coraz bardziej spieta, bo jestesmy zmeczeni, a tu nieuchronnie zaglada nam w oczy grozba spania na przystanku autobusowym. Nocleg za 600 czy 700 koron jest dla nas za drogi. Jedziemy wiec przez miejscowosci: Sedlona, Desztne w Orlickich Horach, Zakouti, Kamenec, Zdobnice, Riczky, Haniczka (twierdza – dzis ja tylko mijamy), Rokytnice w Orlickich Horach, Pecin, Slatina nad Zdobniczi, Roven, Peklo do Vamberka, w którym udaje nam sie zdobyc nocleg. Zdani jestesmy na wlasne zapasy zywnosciowe, bo wszystkie sklepy zamkniete, a gospodyni nic dla turystów nie ma. Do kompletu na zewnatrz szaleje burza (jak dobrze, ze mamy dach nad glowa) i gasnie swiatlo. Przejechalismy 63 kilometry. I chwatit.

Noc minela bez wiekszych klopotów. Od rana Borysowi trzeba bylo zapakowac rower, bo jak zrobil to sam, to gdy tylko ruszylismy, wszystkie bambetle spadly mu z roweru i ciagnal je za soba. Dzis o godz. 17 mamy spotkac sie w miasteczku Usti nad Orlica z Przemem i Bozenka. Przemo musial opóznic swój wyjazd z Polski, gdyz przed sama wyprawa ukradli mu rower i czekal az w sklepie sprowadza mu nastepny. Postanawiamy zwiedzic twierdze Haniczka. Bilet kosztuje 45 koron. Cos nas tknelo i sie w miare cieplo ubralismy, wiec nie przemarzlismy do szpiku kosci w przeciwienstwie do innych zwiedzajacych, którzy w podziemia ubrali sie jak na plaze. Twierdza Haniczka jest jednym z wiekszych obiektów militarnych w Górach Orlickich. System betonowych bunkrów - zwany „betonowa granica” - na granicy miedzy Czechami a Niemcami mial zatrzymac szturm Niemców. Haniczke zbudowano w latach 1936-38. Twierdza sklada sie z szesciu ogromnych bunkrów polaczonych ze soba systemem korytarzy. Wszystko znajduje sie 18 – 36 metrów pod ziemia. Takie male podziemne miasteczko. Mozna by tu nawet rowerami pojezdzic. Inwestycja kosztowala Czechów ponad 28 milionów koron i miala odpierac ataki nawet przez 90 dni. Nie wiadomo czy by jej sie tyle udalo utrzymac, gdyz nigdy jej nie wypróbowano. W 1975 r. rzad czeski próbowal przerobic Haniczke na nowoczesny schron przeciw atomowy. W latach 90-tych przerwano prace nad tym dzielem i od 1995 r. twierdza znów jest otwarta dla turystów. Po zjezdzie z Haniczki spotykamy Michala, który cos palaszuje w jakims sklepo-barze. Ja jestem zachwycona, ze Michal jednak postanowil z nami pojechac (bo do konca nie bylo wiadomo czy sie zdecyduje i to w sumie bardzo mila niespodzianka), a Michal natomiast nie jest zachwycony tym co je. Potem dlugo mu to cos zalegalo na zoladku. W Rokietnicy szukamy kantoru, bo Michal nie ma koron. Nie zdazyl kupic w naszym fantastycznym kraju. W Vamberku koniecznie chcemy odwiedzic muzeum koronek, ale jest zamkniete. Calujemy wiec klamke. Borysowi rozwalaja sie przy okazji sakwy, tak w ramach urozmaicania nam czasu i sprawdzania granic mojej wytrzymalosci psychicznej. Jakos udaje nam sie je gumami powiazac, wiec jedziemy dalej, bo czas nagli, a upal straszny. Do Usti nad Orlica jedziemy z Haniczki przez: Rokiytnice, Peczin, Slatine nad Zdobniczi, Peklo, Vamberk, Zamek Potsztejn i Czeskie Libchawy. Do Usti przyjezdzamy nieco spóznieni. Przemo i Bozena juz sie zdazyli zaczac o nas niepokoic. Postanawiamy najpierw zawiezc rzeczy do bazy. Nocujemy w przystani nad rzeczka. Mamy caly domek dla siebie. Jest swiatlo, ale brak biezacej wody. Kapiemy sie w baraku obok w zimnej wodzie, bo innej nie ma. Jest fajnie. A jeszcze fajniej kosztuje ok. 40-60 koron za nocleg. Mniód!! Popoludnie spedzamy na poszukiwaniu knajpy, w której zjemy wypasiona kolacje, a do tego bedziemy jeszcze mogli pod opieka miec rowery. Wchodzimy do jednej knajpy z rowerami. Obsluga patrzy dziwnie, ale pozwala. Siadamy do stolików, otwieramy menu i ceny zwalaja nas z nóg. Równie szybko jak weszlismy opuszczamy lokal. Nastepny okazuje sie strzalem w dziesiatke. Poczatkowo wydaje nam sie, ze to jakas mordownia. Na dodatek na pieterku i nie ma gdzie zostawic rowerów. Juz mamy zamiar zarzadzic odwrót, gdy okazuje sie, ze wlasciciel baru mieszka naprzeciwko i zamknie nasze rowery na swoim podwórku, za wielka brama, na klucz. Taka goscine to my rozumiemy. Zarcie w knajpie jest tak genialne, ze stolujemy sie tu przez najblizsze trzy dni, czyli przez caly pobyt w Usti. Obsluga niesamowita, wiec zostawiamy im sowite napiwki. Czosneczki i chinszczyzny z tej knajpki naprawde nigdy nie zapomne i jak nastepnym razem wybiore sie w te okolice, to zajrze w te goscinne progi z pewnoscia. Tak mi sie teraz przypomnialo: w Czechach ludzie sa niezwykle przyjazni dla rowerzystów. Kierowcy równiez, co nas zaskoczylo. Moze kiedys tak w Polsce bedzie. Pomarzyc dobra rzecz. Na nocleg wracamy juz po zmierzchu. Ach jak byl przyjemnie. Tego dnia w sumie przejezdzamy 62,5 km.

W srode od rana nasze podekscytowanie siega zenitu. Dzis rowery zostaja w bazie, a my zmieniamy srodek lokomocji na canou (bede pisala kanu, bo tak prosciej). To glówna atrakcja tego wyjazdu. Splyw kanu po Tichej Orlici. Kanu to taka lódeczka, ksztaltem zblizona do kajaka, ale krótsza i zdaje sie zdecydowanie mniej stabilna. Siedza w niej dwie osoby, kazda ma wioslo. Jest ono krótkie i jednostronne. Poza Przemem wszyscy zasiedlismy w kanu po raz pierwszy. Najpierw uczymy sie machac wioslami, zeby plynac, a nie tylko splywac z biegiem rzeki. Wbrew pozorom wcale nie jest to latwe. Wszyscy klniemy równo, bo plyniemy nie w te strone w która chcemy. Pierwsza wpadke do wody, jeszcze przed wlasciwym wyruszeniem na trase zalicza Michal z Natalia. Wyglada to tak, ze nagle lódka odwraca sie o 180 stopni i plynie dnem do góry a ci co w niej siedza szoruja glowami po dnie rzeczki. Bardzo przyjemne. Juz w czasie trwajacego 15 km splywu wywrotke zaliczam ja i Pawel. Klócimy sie równo o to, ze lódka plynie nie w te strone co powinna i czyja to wina. Po wywrotce przestajemy sie klócic, mamy atak radosci. Przemo, który w lódce poza Bozena ma jeszcze Borysa w kamizelce ratunkowej ciagle sie z nas nabija, ze tylko on jest suchy. Im dluzej tak gada, tym bardziej my czekamy az sie zmoczy. Przemo nie dopuszcza w ogóle takiej mozliwosci, ale tym gadaniem ostro kusi los. Tuz przed koncem splywu kanu Przema robi myk o 180 stopni i wszystko laduje w wodzie. I wtedy padaja slynne slowa: „To sa kurwa najdrozsze wakacje w moim zyciu. Najpierw ukradli mi rower, a teraz utopilem aparat”. Dalsza czesc juz absolutnie nie nadaje sie do cytowania. W czasie splywu pare razy udalo nam sie nie wyrobic na zakrecie i wleciec w krzaki, nie wymierzyc odleglosci i przepychac kanu przez mielizny oraz przenosic lódki nad róznymi przeszkodami. Jestesmy pod wrazeniem pociagów. Jednym z nich wracamy z miasteczka Brandys, do którego doplynelismy kanu. Ciche, czyste, punktualne. Czy mozna chciec wiecej? W Brandysie tylko na rynku sa trzy knajpki. Przy stolikach stojacych na przeslicznym rynku pijemy piwko i podziwiamy Ratusz. Jest tak sielsko, ze az nie chce sie wierzyc, ze to nie sen. W pociagu za bilet zbiorowy dla 7 osób placimy 9 koron (nie ma pomylki: dziewiec koron) Przemo, rzecze do Bozenki: - Misiu musze cie oddac do serwisu! – Tylko nie do Radiego – odpowiada Bozena. Oj to piwko...

To nasz ostatni dzien w Usti. Zamierzamy sobie dzis zrobic mala wyrype i objechac wszystkie okoliczne zamki. Przemo i Bozenka maja dzien zajec wlasnych. Polega to na szukaniu zakladu, w którym naprawiony zostanie przemowy fotoaparat. Pozostali pod wodza Michala udaja sie w droge. Widokowo bardzo fajna wycieczka, bylo kilka niezlych podjazdów. Na mnie ogromne wrazenie robia niesamowicie dorodne i bujne lasy oraz .. asfalt. Róznica miedzy Polska a Czechami pod wzgledem jakosci dróg jest taka jak miedzy swieczka a lampa halogenowa. W Czechach nawet boczne drogi maja taka nawierzchnie, o jakiej moga tylko pomarzyc Polacy na drogach krajowych. Przy drogach rosnie mnóstwo czeresni. Ja sie co jakis czas przy nich zatrzymuje, ale reszta jedzie w zasadzie nie zwracajac na nie uwagi. Jestem z tego wzgledu bardzo nieszczesliwa. W sumie robimy dzis 93 km. Z ciekawszych rzeczy to odwiedzamy muzeum koronek w Vamberku. Wpadamy do niego 5 min. Przed zamknieciem. Ja i Natalia jestesmy zachwycone. Recznie dziergane wachlarze, czepki, sukienki, torebki. Obrus 1,5 na 1,5 metra robi sie podobno przez rok. Wjezdzamy tez do Zamku Podsztejn, ale do srodka nie wchodzimy, bo jest zamkniety. Rzucamy okiem na widok, wciagamy jakies slodycze i do Usti. W ogóle w Czechach dziwnie sa otwarte muzea i zamki. Trudno cos zwiedzic po 16. Z rzadka cos jest czynne do 17. Co gorsza w ciagu dnia sa przerwy, czasem nawet dwugodzinne. To powoduje, ze rowerzysta nie da rady zwiedzic wszystkiego co zaplanuje. Tak wiec przez wiekszosc zabytków „przelatywalismy”. Dzisiejsza trasa: Usti – Hradek – Sudislav nad Orlici – Ocumanice – Brandys nad Orlici (zamek) – rezerwat przyrody Peliny – Choczen – Plachivky – Czermna nad Orlici – Velka Czermna – Kostelec nad Orlici- Czastolavice (zamek) – Kostelec nad Orlicy – Doudleby nad Orlici – Vamberk – Doudleby nad Orlici - Vyhnanov – Vrbice (punkt widokowy) - Proruby – Potsztejn – Potsztejn zamek – Sopotnice – Czeskie Libchawy – Horni Libchawy – Prostredni Libchawy – Dolni Libchawy – Usti. Wieczorem przygotowujemy sie do jutrzejszego wyjazdu. Szkoda, bo Usti to takie sympatyczne miasteczko.

Z tego dnia w zasadzie nic nie pamietam poza tym, ze jakos do kitu mi sie jechalo. Odwiedzilismy Litomysl, przez który w zasadzie przejechalismy w pospiechu. Zwiedzilismy go pobieznie, nawet do zamku nie weszlam. Mielismy klopot ze znalezieniem noclegu. W koncu nam sie to udalo w miejscowosci Voderady. Problem w tym, ze nic mi sie w zwiazku z tym noclegiem nie kojarzy, poza tym ze na miejsce dojechalismy po zmierzchu. Byly jakies lawki na górce, gdzie miejscowi piwo pili, ale co dalej... Ma niepamiec nie jest jednak spowodowana nadmiarem trunków. Chyba bylam zmeczona, bo z tego dnia pamietam w zasadzie Michala spiewke: KTO JEST NAJLEPSZYM PRZYJACIELEM CYKLISTY? WMORDEWIND! I tak w kólko. Przebieg: 90 km. Trasa: Usti nad Orlica – Knapowec – Treboskie Steny (rezerwat) – Skuhrov – Hliniki – Czeska Trebova – Kozlovsky Kopec (punkt widokowy) – Pozucha – Sucha – Vlkov – Litomysl – Nidoszin – Kornice – Koncziny – Sloupnice – Borova – Chotesziny – Vraczovice – Zalszi – Kokorin – Chocen – Bestovice – Skorenice – Kostelecke Horky – Pszestavlky – Krchleby – Svidnice – Koryta – Kostelecka Lhota – Kostelec nad Orlici – Czastolovice – Ledska – Liczna – Uhrinovice – Voderady.

Dzisiejszy dzien stoi pod znakiem wdrapania sie do Masarykovej Chaty na Serlichu (1010 m npm). Uff, jak goraco, asfalt topi sie pod kolami. Pierwsza czesc podjazdu to miejscami stromawa, totalnie nasloneczniona, prosta. Udaru mozna dostac tak grzeje. Na szczescie wiekszosc podjazdu jest przez las i droga jest zacieniona. Gdyby nie to, to daje slowo, ze ducha bym tam wyzionela. Natalia i Pawel pognali do przodu, a ja pne sie w bardzo zólwim tempie. Z roweru jednak nie schodze ani na minutke i jak dojezdzam do celu mam dzika satysfakcje. Z Voderadów wyjechalismy dosc wczesnie, gdyz Przemo z Bozena dzis wracaja do Polski, a chca jeszcze zwiedzic zamek w Opocznie. Zwiedzamy go chyba ze dwie godziny, ale naprawde jest co ogladac. Robi wrazenie. Gdzies na trasie, juz po rozstaniu z Przemem i Bozena, zatrzymujemy sie w jakiejs knajpie na popas. Jemy czosnaczke, ale nie dorównuje ona mistrzostwu czosnaczki z Usti. Potem raz w góre, raz w dól, a w koncu tylko w góre. Po zalatwieniu noclegu w Masarykowej (nie bez klopotu), zostawieniu bagazy robimy sobie male kólko po okolicy. Plenery sa niewiarygodnie piekne. Koniecznie trzeba tu wrócic! Zrobilismy w sumie 54,5 km. Trasa: Voderady – Houdkvice – Tronv – Semechnica – Opoczno (zamek) – jez. Broumar – Dobruszka – Provoz – Baczetin – Kocmov – Hluky – Szedwiny – Desztne v Orlickych Horach – Zakouti – Masarykowa Chata na Serlichu – Vlka Desztne – Mala Desztne – Masarykowa Chata. Zachód slonca obserwujemy na lakach za chata. Gaworzymy, pijemy browca, którego czuc malizna, gdyz kasa sie wlasnie skonczyla. Tna komary. I lulu.

I znów w Polsce. W zasadzie nie trzeba patrzec na nazwy miejscowosci, by wiedziec ze jestesmy w kraju. Asfalt jest tak do kitu, ze plakac sie chce. Na pociag jedziemy do Klodzka, bo mamy troche czasu i szkoda go tracic na siedzenie w Dusznikach. Gdy wsiadamy do pociagu na licznikach mamy 64 km. W zasadzie nic sie porywajacego nie dzialo poza tym, ze Michal zlapal pane, a Borys najpierw zgubil sie w Radkowie, a potem prawie wjechal pod samochód na skrzyzowaniu w Klodzku. To drugie to norma. Ja sie czasem dziwie, ze Borys jeszcze dycha, bo gdybym ja tak jezdzila po miescie jak on.. obawiam sie, ze juz byloby po mnie. Trasa: Masarykowa Chata – Duszniki Zdrój (zjazd dolina Bystrzycy Dusznickiej) – Lezyckie Skaly (sawanna) – Lisia Przelecz (gdzies tu Natalia wyjezdza swój tysiac z Cyklista) – Karlów – Radków – Scinawka Srednia – Scinawka Dolna – Bierkowice – Gologlowy – Klodzko. Koniec piesni.

SRODA, 25 CZERWCA

Zebranie zostalo odwolane

Z powodu rajdu w Góry Orlickie, braku kluczy i biernosci osobistej pewnych osób.

SRODA, 2 LIPCA

Zebranie

Dzisiaj omawiane byly kwestie najblizszych rajdów. Ostatnio bylo relatywnie duzo kilkudniowych rajdów po Polsce, które cieszyly sie dosc duzym zainteresowaniem (wiosna zwiedzalismy okolice Stawów Milickich, w maju zrowerowalismy rejon Kotliny Klodzkiej, w czerwcu zdobylismy Góry Orlickie i pogórze). Jednak chyba nie przeklada sie to na najblizsza przyszlosc... W Alpy Austriackie i Dolomity przyjdzie mi chyba jechac w pojedynke, bo jakos nikt sie nie kwapi. Marek proponuje na weekend 18-20.07. rajd na byly poligon do Bornego Sulinowa, na co Tomek M. rzekl: O! Tu bylem na kolonii. Wysadzalismy bunkry - dodal Jacek. Marek nas zapewnil, ze teren jest odminowany. Ja na to, ze co najwyzej mozna zmienic pojazd na ... ktos mi wszedl w pól slowa... wózek inwalidzki. Na razie az 3 osoby sa chetne (na rajd, nie wózek). Co do Bornego Sulinowa - na razie tlumnych deklaracji nie widac, chociaz tragicznie nie jest, bo wiadomo, ze kilka osób jest juz zdecydowanych. Na zebraniu byli: Pawel P., Jacek Z., Ewa N., Michal K., Borys., Radek S., Pawel S., Hania S., Natalia S., Marcin B., Tomek M., Mariusz, Marek N., Wojtek. W sobote rajd do Zaniemysla.

W zwiazku z moim wyjazdem w Alpy (mial byc wyjazd klubowy, ale w klubie chetnych nie bylo - asfalt, ciezkie sakwy, wysokie góry i koniecznosc wziecia dlugiego urlopu nie sa widac oczekiwana kompozycja); w kazdym razie bedac w Alpach pióro, a szczególnie klawiature i myszke oddaje Ewie Nowaczyk. W sumie jakie to oddawanie - ma komputer w pracy ;-) Jak wróce, to powklejam relacje po kolei jak nalezy, o ile oczywiscie bedzie co wklejac.....

NIEDZIELA, 6 LIPCA

Rajd czeresniowy do Zaniemysla

Prowadzi Tomek Mackowiak, który tak opisal swój rajd:

„Mariusz – 44,60 km Borys – 79,10 km Tomek – 98,00 km Marek – 98 km Stary Marych, Dolna Wilda, most kolejowy, Staroleka, caly czas (zielonym) niebieskim szlakiem rowerowym do Kórnika, pózniej czerwonym pieszym do Zaniemysla. Powrót – Zaniemysl czerwonym pieszym do Bnina, przez Radzewo, Radzewice, Swiatniki, Rogalin, Rogalinek, Puszczykowo, Lubon do Poznania. Tomek”.

Poslowie Ewy:

"Ps. Chcialam cos wiecej od uczestników tego rajdu wyciagnac, zeby „uczlowieczyc” te relacje, ale sie nie dalo. Chlopaki milczeli jak groby. Jedyna informacja jaka sie podzielili brzmi: przy drogach bylo mnóstwo slodkich czeresni. Ewa"

SRODA 9 LIPCA

Zebranie

Opisuje Ewa:

Cieple lipcowe popoludnie zacheca do kontaktów miedzyludzkich. Wystawiamy stól i krzesla przed siedzibe, bo szkoda slonca. Spotykamy sie jak zwykle o 19 na Groonwaldzkiej. Na pogaduchy przybyli: Marek N., Tomek M., Radek, Michal, Jacek, Pawel S., Borys, Mateusz, Hania, Robert i ja. Hania przeprowadzila sie niedawno do Swarzedza i stamtad dojezdza na nasze spotkania. – Cholera, ale daleko z tego Swarzedza – komentuje kolezanka zsiadajac z roweru. Radek z kolei informuje nas o kursie organizatora turystyki PTTK, który ma sie zaczac w pazdzierniku na Polibudzie. Kurs organizuje AKG „Halny”, a „Cyklista” ma mu w tym troszke pomóc. Impreza ma miec charakter otwarty, co znaczy, ze moze wziac w niej udzial kazdy – i ten duzy, i ten maly☺ Za kazdy wyklad bedzie trzeba zaplacic symboliczne 2 zlocisze. Kurs bedzie trwal przez caly rok akademicki i zakonczy sie egzaminem na przelomie maja i czerwca. Tomek M. dyskutuje z Robertem o wykonaniu na ramie rowerowej napisu „po rusku” brzmiacego nastepujaco: NIEZWYCIEZONY MAKSYMALNA SILA. A w sobote bedzie rzecz, na która wszyscy od dawna czekali, czyli NOCNIK. Start o godz. 22 spod Starego Marycha. Jedziemy do Sierakowa na sniadanie do Mironów, którzy tam teraz urlopuja. Ewa.

12/13 LIPCA 2003 (SOBOTA/NIEDZIELA)

Nocnik

Takze opisuje Ewa, pózniej Jacek:

Nocnik – to juz dzis. Nie ma drugiego takiego rajdu. Na ten wszyscy czekaja przez caly rok. Od tygodni klubowicze i sympatycy „Cyklisty” dopytuja sie KIEDY WRESZCIE BEDZIE TEN RAJD?!? Spotykamy sie o godz. 22 pod Starym Marychem. Organizatorzy, to znaczy ja i Jacek jestesmy zaskoczeni iloscia ludzi. Takiej frekwencji na nocniku sie nie spodziewalismy w najsmielszych snach. Na strat przybyli: Kuba Karwacki, Marek Nawrocki, Zdzichu z Mosiny, Marek z Podolan, Robert Miklasz, Hania Sielecka, Mateusz Blaszka, Natalia Szajerka, Marcin Baraniak z tata Wieskiem, Lechu Sowinski, Tomek Mackowiak, Pawel Przybylak, Jacek i ja. Ruszamy w kierunku Solacza, Strzeszyna, by tam wjechac na szlak zwany Pólnocnym TTR- em. Niesamowicie wyglada te kilkanascie mknacych w ciemnosci rowerów. Oczarowani patrzymy jak czerwone mrugajace swiatelka rozdzieraja noc. Krew z niej kap, kap... W drodze do Kiekrza mijamy pojedynczych pieszych, czasem mignie gdzies jakis rowerzysta. Jazda idzie nam sprawnie, niekiedy czolo peletonu musi poczekac na spóznialskich, którym np. troki od plecaka wkrecaja sie w szprychy, czy lampka przestaje swiecic. Ja zamykam peleton a Jacek prowadzi. Tak sie umówilismy. Kiedy przód za bardzo mi odjezdza, a tyl zbyt marudzi puszczam DJ-owi gluchacza, zeby zwolnil, dwa gluchacze, zeby poczekal. Mijamy jakies wiochy. W niektórych mlodziez rozrabia na dyskach. Gdy przejezdzamy w poblizu nich krzycza: UFO WYLADOWALO. Do Szamotul dojezdzamy bez wiekszych klopotów. W pewnym momencie zatrzymujemy sie na sekunde, by uzgodnic dalsza jazde i ta sekunda nieco sie przedluza, gdyz Tomek M. wyciaga z plecaka kielbase i w najlepsze sie pozywia. Musimy czekac. W Szamotulach zjezdzamy do parku, gdzie robimy popas. Jest srodek nocy, wilgotno i zimno. Brrrrr... Ja decyduje sie na odwrót (na poniedzialek mam dwa teksty po 6 tys. znaków do napisania dla jednego z miesieczników rowerowych). Ze mna do Poznania wraca Pawel i Natalia. Pozostali jada dalej. Nasza trójka zahacza od dworzec PKP w Szamotulach. Zgodnie z przewidywaniami pociagu o tej porze dnia nie ma i trzeba byloby na niego czekac 2-3 godziny. Szkoda zycia. Zreszta jest zimno, a my nie mamy cieplych ciuchów. Zaczyna sie monotonny powrót do Poznania i walka, by nie zasnac nad kiera. Z Natalia, która jedzie do Suchego Lasu rozstajemy sie w okolicach poznanskiej Woli. Gasna latarnie. Dzien sie budzi. Ja i Pawel dojezdzamy do centrum miasta. Na pociag do Mosiny musielibysmy czekac prawie godzine. Znów szkoda nam czasu. Pieniedzy zreszta tez. Jedziemy do domu rowerami. Na miejscu jestesmy kilka minut po piatej w niedzielny poranek. MAM DOSC NOCNIKÓW. Do przyszlego roku oczywiscie. Pozostali, jak juz donosilem, pod wodza Jacka twardo jada do Sierakowa. I tu paleczke sprawozdawcy przejmuje Jacek, który pisze: W Szczepankowie Mateuszowi w czasie jazdy rozkrecil sie wózek od tylnej przerzutki, i jego czesci rozsypaly sie po drodze. Poniewaz mielismy ograniczona widocznosc (ciemnosc widze ciemnosc) nie udalo sie znalezc jednej koronki od wózka, co uniemozliwilo zlozenie przerzutki. Tomek podjal sie skrócenia lancucha tak, aby mozna bylo jechac bez uzycia przerzutki. Po okolo 45 minutach wreszcie udalo sie przerobic lancuch i Mateusz wrócil na pociag do Szamotul. Za Ostrorogiem odjechali na Wronki na pociag Robert i Hania (zaniemoglo biedactwo;-)). Pozostali pojechali dalej przez: Wielonek, Zajaczkowo, Psarskie, Bialokosz. Przed Lezycami Marcin stwierdza brak powietrza w przedniej detce. I tu Marcin podpada wiekszosci (bo wiadomo chlodno i wilgotno), bo zamiast zmienic blyskawicznie na druga zapasowa detke, zabrala sie za latanie przebitej detki co przedluzylo serwisowanie o 10 min. Jedziemy dalej: Lutomek, Sprzeczno, Jaroszewo. I wreszcie o okolicach godziny 7 rano docieramy do Sierakowa. Pierwsze co robimy, to przeprowadzamy inwazje na sklep spozywczy. Z cieplymi bulami udajemy sie na rynek i ucztujemy. Tomek nie jest az tak glodny i nie czeka, az skonczymy wszyscy sniadanko, postanawia juz wracac do Poznania przez Pniewy. Najedzeni rozpoczynamy powrót do Poznania szosa przez na Szamotuly, bo tak najkrócej. Na poczatku jedziemy razem, ale po paru kilometrach ja i Kuba zapodajemy 30 km/h i odjezdzamy reszcie. Stwierdzamy, ze wolniejsza jazda moze miec na nas ujemny wplyw, co moze doprowadzic nas do zsuniecia sie z siodelka. O godz. 12:30 dwójka uciekinierów jest juz w Poznaniu. Póltorej godziny pózniej Marek melduje Jackowi ze reszta ekipy tez juz jest w domu. Calkowity dystans Nocnika 2003: 196 km. Czas jazdy: 9h. Ewa i Jacek.

Ps. Taka mi sie uwaga nasunela, ze za dlugi zrobilismy ten nocnik. W przyszlosci trzeba je robic blizej Poznania, bo zarywanie nocy jest wykanczajace i w pewnym momencie nie ma pary w nogach, bo ludzie zasypiaja na jezdzaco. SRODA, 17 LIPCA 2003

Spotkanie, godz. 19, Pod Groonvaldem oczywiscie.

Opisuje Ewa:

Sa: Kamila, Hania, Natalia, Kuba K., Marek N., Borys, Tomek M., Marcin, Jacek, Kuba J., Pawel P., Mateusz i ja. Co latwo przewidziec – przezywamy nocnik. Poza tym lada dzien ekipa wyjezdza do Bornego Sulinowa i ostatnie przygotowania do rajdu zaprzataja sporo uwagi uczestników spotkania. Nieublaganie zbliza sie tez data rajdu ekstremalnego na Hel. W ramach przygotowan do tego wyczynu w niedziele odbedzie sie rajd kondycyjny po pierscieniu poznanskim. Poprowadzi Kuba J. Start o godz. 6 rano.

18-19-20 LIPCA 2003

Klawy rajd do Bornego Sulinowa ”Twój dzien, twoja woda!”

Relacje napisal Marek N.:

EKIPA: wiadomo, ze ja (Marek N.), Jacek Z., Marcin B. > rano pociagiem Gosia, Hania S., Natalia S., Ola R. > wieczorem pociagiem, i Pawel S., który mial byc juz w czwartek, a dojechal w sobote wieczorem.

Piatek, 18 lipca 2003

Z racji tego, ze ja Marek Nawrocki, bylem, niejako nazwanym przez grupe kierownikiem rajdu, bede opisywal go zez swojej poznanskiej perspektywy. W razie ewentualnych niescislosci rzeczowych prosze o interwencje, w kazdym razie nie zbrojna :) No, wiec zaczelo sie... Rano wstalem o 4:50, no moze polezalem troche do 4:55... porobilem, co trza bylo, czyli essen (niem.) i waschen (niem.). "Germanizacja" postepowala na rajdzie... heh. O godz. 5:15 wytaszczylem sie z domu, a ok. 5:20 po zalozeniu kasku, licznika itd... wsiadlem na mojego bika, wrzucilem "1-jedynke" i pojechalem na Glówny nasz piekny PRL- owski dworzec kolejowy. Zjezdzajac z Kaponiery natrafilem na Jacka, dumnie prezentujacego sie ze swoimi nowymi klawymi niebieskimi sakwami made in Germany... Razem pomknelismy Dworcowa w dól po bilety. Bylismy troche przed czasem (ok. 5:40) a zbiórka dopiero o 5:45. Odstawilismy rowerki przy kasie nr 1, DJ zostal na strazy ze sprzetem, a ja pomknalem po bilety, po które ku mojemu zdziwieniu byla dosc duza kolejka. No i tak sobie stalem zrobilo sie juz ok. 5:50, a Marcina B. Killera nie ma, kupowac mu bilet czy nie?? Zjawil sie na szczescie ok. 5:55 zez swoim jak to sam nazwal "cyganskim bagazem", wtedy, kiedy ja bylem prawie przed kasa. Po dotarciu do okienka oznajmilem szanownej pani kasjerce, ze bede kupowal 3 oddzielne bilety, z autopsji wiem, ze jak bym poprosil trzy od razu to dostalbym je na jednym papierku, a o to nie chodzilo. Byl to wprawdzie najzwyklejszy pospiech do Kolobrzegu, ale objety ladnie mówiac "obowiazkowa rezerwacja miejsc", czyli miejscówkami po 2 zeta. Prosilem, zatem o miejscówki na koncu pociagu, a najlepiej w ostatnim przedziale, zebysmy byli przy rowerkach, a tu pani mówi, ze "ostatni przedzial nie jest wolny", no to ja mówie: "to jak najblizej konca", po odbiorze biletów sie okazalo, ze miejscówki mamy gdzies w srodku pociagu.... Przy okienku stalem dobre kilka minut, cos dlugo zajelo to drukowanie... Po tej malej biurokracji z biletami pobieglem do Jacka i Marcina, którzy juz zbadali mój szanowny 8 kilogramowy plecaczek... "Troche wazy, nie?". Rozdalem Fahrkarten (bilety) i pojechalismy, a wlasciwie prowadzilismy rower na peron 4, bo za jazde moglibysmy slono zaplacic. I tak czy tak pomknelismy na koniec, bo gdzie z rowerami w srodku??? Wladowalismy rowery do bany, na korytarzu przy kibelku i poszlismy do przedzialu. Jak sie okazalo ostatni byl caly wolny!!! Pomyslelismy, ze moze ktos sie np. w Obornikach dosiadzie, dlatego pani w kasie, nie miala wolnego miejsca do Jastrowia, a okazalo sie inaczej - do Jastrowia caly przedzial nasz!!!! - ach te PKP... Ruszylismy o 6:10. Podróz minela dosc szybko, pogadalismy, pojedlismy (Jacek - jogurcik 500g, ja - 4 sznytki z dzemem, a killer chyba nic... walczyl za to z taryfami w SIMPLUSIE. Gdy dobijala godzina 8, minut 21 bylismy gotowi i zwarci do opuszczenia wagonu. Po wyjsciu zalozylismy oprzyrzadowanie roweru, Marcin poprawil swój ciagle ledwo trzymajacy sie "cyganski bagaz" i ruszylismy w droge. Pogoda > cieplo, duszno, zachmurzenie. W Jastrowiu zakupilismy film do aparatu i pojechalismy w kierunku Bornego. Trasa wiodla caly czas po asfalcie. Pierwszy przystanek byl w Brzeznicy - tamtejsza piekarnia - szneka z makiem i kefirek, taki zestaw przynajmniej ja przyjalem. Kawalek dalej zrobilismy przerwe nad jakims malym przydroznym jeziorkiem. Byl sobie taki maly pomoscik, wiec postanowilismy pstryknac fotke, w tle z ladnym jeziorkiem. Ustawilem aparat na "statywie" z placaka, zalaczylem samowyzwalacz i pobieglem co sil w nogach na pomost gdzie czekali ustawieni do zdjecia Killer i DJ. Drewniany pomost byl lekko mokry i wpadajac na niego o malo, co nie zaliczylem gleby i tym samym o malo, co nie wpakowalem nas trzech do wody... Sytuacja na szczescie zostala opanowana, a aparat strzelil fote. Po tej przerwie ruszylismy w kierunku Sypniewa. Kilka kilometrów za ta wsia wjechalismy do widma... czyli do miasta o nazwie Gróde. Tuz przed spotkalismy grupke harcerzy, a potem to pierwsze wrazenie.... Wszystko opuszczone, powybijane szyby, ruskie (a moze ladniej bedzie brzmialo radzieckie) napisy. Jakis obraz (najprawdopodobniej alegoria Kraju Rad) namalowany na budynku przypominajacym sale kinowo-teatralna. Opuszczone miasto spenetrowalismy od zewnatrz i od wewnatrz. W jedynym budynku jakis podziemny szyb, wszedzie pelno dziur w podlodze, gdzies tam zalana piwnica, gdzieniegdzie jakies kafelki z toalet, rosyjskie gazety podlozone pod tapete.... po prostu klawo!!! Trzeba tam po prostu byc, wrazenie niesamowite, nie do opisania.... bylismy podekscytowani, zadni kolejnych przygód i pelni wrazen. Dalej "zwiedzilismy" jakies bloki (typ jak z PRL'u), czyli nic innego jakby sie np. jechalo Os. Zwyciestwa... tylko totalnie opuszczonym, klatki schodowe z tym ze bez domofonów..., w srodku pokradzione co sie dalo!!! Nawet kable ze scian, nie mówiac juz o poreczach i o tym, ze ludzie próbowali nawet zrywac lastrykowe plytki ze schodów! Kawalek dalej ku naszemu zdziwieniu zauwazylismy napis "Do wynajecia" a zaraz potem jeden budynek zamieszkany przez jakichs ludzi... W miedzyczasie porobilismy pare fot. W pewnym momencie podbiegly do nas jakies dzieciaki, które dawno chyba nie widzialy obcych ludzi i to jeszcze z takimi rowerami.. "a ile kosztuje taki licznik??", " a za ile jest taki blotnik?, "a ile jedziecie na godzine ??"w sumie to nie ma sie co dziwic jak mieszkaja na takim zadu.... Po wyjezdzie z Gródka, znanego tez pod nazwa Klomino, podazylismy asfaltem do Nadarzyc po drodze zatrzymujac sie przy pomniku ku pamieci poleglych Polaków i (...?) wiezionych w obozach dla jenców w trakcie II wojny swiatowej. W Nadarzycach postanowilismy skoczyc na lotnisko, zreszta wojskowe... Jakos tak pojechalismy przez las, "oczywiscie oznakowanym szlakiem" hehe, w sumie to byla normalna droga lesna i wyjechalismy na asfaltowa pierwszej jakosci plyte tegoz lotniska. "No to jak??, jedziemy, nie??" i pojechalismy, z daleka nie wygladalo to na niebezpieczne. Gdy osiagnelismy pólnocny koniec dziurawego jak ser szwajcarski asfaltu (jak po tym moga jezdzic samoloty?!!) naszym oczom ukazaly sie samoloty, jacys straznicy chyba, czolg, i jakies oplotowanie przy ulicy. W kazdym razie jakby nas dorwali to byloby smiesznie :P. Na szczescie znalezlismy boczna droge i przez jakies wiejskie gospodarstwo wyjechalismy na szose, wczesniej dostrzegajac napisu: "TEREN WOJSKOWY, PRZEBYWANIE GROZI SMIERCIA". Chwile pózniej zrobilismy sobie mala przerwe przy nieczynnym barze, dyskutujac, co by bylo gdyby.... nas dorwali. Zjedlismy co mielismy, popilismy i wyruszylismy w droge do Bornego, która wiodla klarownym asfaltem. Zonka mielismy z 4 km przed celem. Zaczelo troche padac. Marcin od razu zalozyl swoja nowa zólta przeciw- deszczówke, a ja z Jackiem.." ech to jest przelotne..". No i tak bylo przelotne, ze do Bornego byla gisówa (straszna!!!! ulewa). Walilo tak, ze nie bylo sensu zakladac kurtki, bo tak bylismy mokrzy jak po wyjsciu z wody. Koledzy mieli okulary, a ja zdjalem i momentami nie wiedzialem gdzie jade, bo oczy slabo odprowadzaly wode... W Bornem Sulinowie zapytalismy o droge na ul. Kolejowa, gdzie mielismy nocleg i jak nie trudno sie domyslic tam pojechalismy. Na miejscu przywitala nas pani gospodarz, wprowadzilismy rowerki pod daszek i zaczelismy proces suszenia. Cali ociekalismy woda, buty, bike-rekawiczki, koszulki, spodnie, wszystko!!! bylo klawo :). Marcin wpadl na pomysl odwirowania butów, bo przeciez jeszcze musielismy jechac po dziewczyny do Szczecinka. Gospodarz zaproponowal wirówke, lepiej niz pralka!!! Ja osobiscie musialem wkladac po jednym bucie do bebna z racji numeru 50, Marcin mógl dwa na raz, a Jacek nie ryzykowal z SPD'ami.... chlip :(. Po przebraniu, rozwieszeniu rzeczy, rozlokowaniu sie w pokoju, który mial nawet TV i video!! (szkoda, ze nie wzielismy filmów :) przystapilismy do robienia jedzonka. Na poczatek po zupce chinskiej, jakies ciacha, w które najlepiej zaopatrzony byl Marcin. Przy okazji obejrzelismy: "Podróze kulinarne R. Maklowicza" - ach, co za pysznosci byly!! Z tego, co pamietam to slaskie jadlo, "Teleexpress", przelecielismy przez miliard ... tysieczny odcinek "Mody na sukces" i cos tam jeszcze. Na razie nie moglismy sie ruszac z domu, bo padalo :(. Gdy deszcz ustapil i bylo przed godz. 18:00 wyruszylismy na podbój Bornego. Jako, ze nasze obuwie bylo przemoczone do suchej nitki, musielismy zastosowac foliowe skarpetki z worków typu Hypernova czy Tesco - wrazenia niesamowite, temperatura optymalna, buty ziebia, folia grzeje - klawy sposób!! Polecamy!! Pozyczylismy mape Bornego od gospodarzy i azymut na RUINY WILLI GUDERIANA (niemieckiego generala, który mieszkal niegdys w Bornem Sulinowie). Po malych klopotach z lokalizacja w koncu dotarlismy do celu. Po drodze zjezdzajac na dól w kierunku plazy sir Victus killer zaliczyl glebe, a ja o malo co sie po nim nie przejechalem. Na szczescie to byla drobna wywrotka. Przy zniszczonej, spalonej chacie pstryknelismy foty i pojechalismy do DOMU OFICERA (budynek, który polozony jest nad jeziorem Pile, zbudowany zostal przez Niemców w latach 1934 - 1936. Powierzchnia jego wynosi ponad 5500 m2 - to kilkadziesiat sal wykladowych, pokoi goscinnych i magazynów. Imponujacej wielkosci sala wykladowa ze scena zasluguje na uwage zwiedzajacych.). Okrazylismy go, po czym pojechalismy na CMENTARZ z tzw. "pepesza", poniewaz glównym akcentem tego pomnika jest dlon z celujaca w niebo kolorowa "pepesza"(dla niewtajemniczonych jest to radziecki pistolet maszynowy). Jest to cmentarz cywilno - wojskowy z mogilami pochowanych tu po wojnie rosyjskich zolnierzy i ich rodzin. Na cmentarzu widzielismy nagrobki dzieci pochowanych w latach 70' czy 80' na których nawet lezaly symbolicznie lalki! Kawalek dalej jadac asfaltem skrecilismy w lewo na CMENTARZ WOJSKOWY lezacy gleboko w lesie, niewidoczny z drogi, w kierunku Borne Sulinowo - Szczecinek, przed wsia Kragi. Spoczywaja tu prochy poleglych w czasie kampanii wrzesniowej zolnierzy polskich oraz polskich i rosyjskich, którzy zgineli w 1945 r. podczas walk o Wal Pomorski. Po fotografii podazylismy juz prosto do Szczecinka. Na miejscu bylismy krótko po godz. 20:00, a bana przyjezdza dopiero o 20:59. Z racji glodu pojechalismy na tamtejszy deptak i zatrzymalismy sie w klawej pizzeri, gdzie zjedlismy naprawde bardzo klawa pizze + do tego herbatke z cytrynka, tez klawa!!! Na dworcu bylismy kilka minut przed czasem. Gdy pociag zjawil sie na peronie, ja z Jackiem pobieglismy do ostatniego wagonu pomóc dziewczyna wyniesc rowery, a Marcin zostal przy naszym dobytku. Jak sie okazalo z tylu jechalo 5 rowerów, jakis upierdliwy facet z bikiem (z tego co dalo sie wyczuc) no i rowery Oli, Natalii, Hani i Gosi. Ku naszemu zdziwieniu 2 rowery byly wladowane do WC'eta. Po wyjezdzie z dworca udalismy sie do najblizszego sklepu. Dziewczyny zakupily piwko w puszce i chyba jakies ciastka/wafle... nie pamietam. Po zaopatrzeniu wyruszylismy prosto w kierunku Bornego. Przed nami jeszcze dwadziescia kilka kilometrów - pikus. Ale jak bylo ciekawie!!! O tym za chwile. Kilka kilometrów za Szczecinkiem, Natalia, Marcin i ja odlaczylismy sie od grupy (Hanie, Gosie i Ole dalej prowadzil Jacek). Tak sie dobrze jechalo ok. 30-35 km/h, ze dystans miedzy nami, a pozostala ekipa wydluuuuzyl sie.... Zjezdzajac z krajowej 20-stki, na wysokosci miejscowosci Kragi zatrzymala nas Szanowna STRAZ MIEJSKA w ciemnym Polonezie z silnikiem Rovera 1,4 l. Jechali od strony Bornego. Zalaczyli swoje piekne niebiesko-czerwone lampki i "Dobry wieczór Panstwu!". Wtedy zaczela sie nasza gehenna. Pouczyli nas, ze juz sie robi ciemno i lepiej zebysmy wlaczyli lampki. Natalia i ja mielismy zalaczone przód/tyl, a nie sorry, ja mialem chwilowo wylaczony front, oszczedzalem baterie, ale jak podjechali to im wlaczylem i prawie poswiecilem po slepiach :), Marcin zas w pospiechu wyjmowal z plecaka przednia lampke, która schowal, bo po dzisiejszej ulewie miala dosc, raz swiecila, raz nie, zyla swoim zyciem. Klawo i przekonujacym tonem wytlumaczyl, ze tak szybko sie jechalo, bo zimno kolezance bylo i w tym pospiechu zapomnial o lampce... Jak panowie powiedzieli DOBRANOC i odjechali w kierunku Szczecinka, killer chwycil za komóre i zadzwonil do Jacka (prowadzacego Gosie, Ole, Hanie) w expresowym tempie poinformowal zeby zjechali na pobocze, bo Ola, Hania i Gosia nie maja pelnego oswietlenia, a panowie milicjanci (heh) zmierzaja w ich kierunku. Alez to byla napieta sytuacja!!!. Jak sie okazalo, dobrze, ze im powiedzielismy, bo straz przejezdzala, jak "odpoczywali" na poboczu ;). Gdy do nas dolaczyli (druga grupa), postanowilismy, ze dziewczyny bez lampek w srodek peletonu, Jacek na przód, a ja z Marcinem oslanialismy tyly. I tak sobie ladnie jechalismy, dobrze widoczni, a tu znajomi w niebieskich mundurkach podjezdzaja!!! Najpierw zalaczyli niebiesko-czerwone swiatelka, a gdy Jacek jechal przed siebie, bo ich po prostu nie widzial (podjechali w srodek peletonu, zamiast zablokowac droge z przodu !?!) to wtedy powiadomili go o swojej obecnosci kogutem. Co za nerwy, zeby tylko nie wlepili mandatu!! Wysiedli z wozu, popatrzeli na nasze biki, poradzili, aby "osoby bez swiatel jechaly w srodku", na co ja odpowiedzialem, ze tak notabene jedziemy caly czas :). Powiedzieli DOBRANOC i pojechali dalej. Droga do Bornego mijala, jak zreszta caly czas bez komplikacji, az tu nagle, gdy do niego wjechalismy znowu natrafilismy sie na milych strazników w znanym juz Polonezie... Duzo nie brakowalo do nastepnego mandatu, zaczeli sie coraz bardziej denerwowac o nasze bezpieczenstwo - i chwala im za to, ale po co trzecia kontrola??? Przeciez wiedzieli jak jedziemy, ze i tak dobrze nas widac, a nagle lampek nie wyczarujemy :) Jak na panów stojacych na strazy prawa przystalo, pozegnali sie z nami trzeci raz - "Dobranoc Panstwu". Do celu bylo jeszcze moze z 2 km. Jakies 100 metrów przed naszym pensjonatem, zauwazylismy kontrolujacych innego rowerzyste tych samych strazników!! Ilez oni maja dzis pracy, a ci nieoswietleni cyklisci. Hania, Gosia i Ola wolaly nie ryzykowac spotkania 4-tego stopnia ze straza i do domu juz prowadzily rowerki. A milo by bylo sie znowu spotkac i powiedziec sobie DOBRANOC... W domu sie najedlismy, napilismy, "wypralismy" i polozylismy do przyszykowanych wyrek(lózek). Kto mial to mial!!! Ja z racji 197 centymetrów wzrostu musialem spac na ziemi na materacu i bylem z tego zadowolony!!, mozna sie bylo bez problemu wyciagnac i byl looz. Dyskutujac na rózne tematy, gawedzac o tym i o tamtym.... bylo klawo, smiechy, chichy... w pewnym momencie, chociaz nie pamietam w jakich okolicznosciach powiedzialem jakze kultowe powiedzenie z reklamy Arctica - "Twój dzien, Twoja woda!" wypowiadane klawym akcentem przez Cindy Crowfford (jak to sie pisze??) (zgarnela za to bagatela 0,5 miliona $). Stalo sie to nieodlacznym "rozsmiechiwaczem" na rajdzie. Nie brakowalo go równiez przy zakupie mineralki, tym bardziej Arctica!!! Cóz mam dalej pisac, ten dzien juz sie dla mnie skonczyl, dziewczyny do pózna ogladaly jakis film w TV.

Sobota, 19 lipca 2003

Rano wstalismy ok. godz. 8:00 - 9:00 z tego, co pamietam. Zasiedlismy do sniadania, które jedlismy na dworze w klawym, malym drewnianym domku, czy jak to nazwac. Nie bede opisywal co jedlismy bo za duzo by to zajelo, ale w kazdym razie bylo gut. Po godz. 10:00 wyruszylismy na szlak. Ja z v-ce kierownikiem rajdu zdecydowalismy wpierw pojechac szlakiem o nazwie "Bunkry". Po drodze na szlak zwiedzilismy cmentarz z tzw. pepesza. Z pewnymi modyfikacjami szlakiem "Wrzosy" dojechalismy przez Nadarzyce do miejscowosci Gródek. Tam oczywiscie nie zabraklo zdjec, zwiedzania opuszczonych chat. Podczas zwiedzania jednego z budynku ja z Killerem postraszylismy troche dziewczyny wspominajac cos o ludzkich zwlokach i czaszce znajdujacych sie pietro wyzej niz jestesmy.... i wyzej juz nie poszly.... A czy to byla prawda to juz nikomu nie powiemy. Po wyjezdzie z Gródka, szlakiem rowerowym, znów z pewnymi modyfikacjami kierowalismy sie do Bornego Sulinowa. Postanowilismy sie wykapac nad jeziorem Pile, i tak tez sie stalo. Dojechalismy nad jakas malo uczeszczana plaze, gdzie dno wylozone bylo miekkim gloniastym dywanikiem. Wszyscy zamoczyli nogi. Hania jako pierwsza zdecydowala sie na kapiel, po kilkunastu minutach ja. Ku mojemu zdziwieniu dochodzac prawie jak nad morzem, do polowy jeziora, mialem grunt. Musialem naprawde isc daleko, zeby swobodnie plywac, a nie haczyc o dno. Woda byla extra!! :). Po kapieli wyruszylismy w kierunku miasta. Tam zaopatrzylismy sie w wode, jedzenie i kielbase wegierska !!! na grilla. Wielkie grillowanie odbylo sie wieczorem, ale o tym pózniej. Na kolejny rajdzik wyruszylismy juz w zmniejszonym skladzie - Gosia zrezygnowala, z obawy na wysoka srednia, a do tego jeszcze slonce prazylo jak cholera!! Generalnie kierowalismy sie szlakiem "Kraina Odwróconego Krzyza. Niestety nieobliczalna zmiennosc kolorów (szlaków) na drzewach, nie pozwolila nam do konca trzymac sie trasy. Po dojezdzie do Liszkowa, zapytalismy o droge nad jezioro Niewilno grupke wiejskiej mlodziezy, która na naszego pecha nie potrafila z nami wspólpracowac, bo nic nam po prostu nie powiedzieli! Na szczescie lepszym pilotem okazalo sie dwóch panów, którzy bez problemy pokierowali nas do celu. Droga, nawet nas ostrzegali, byla naprawde piaszczysta. Zdarzylo sie (przynajmniej mi) male zakopanie w piachu. Po tej male zabawie w "piaskownicy" dojechalismy nad jeziorko. Bylo cieple i czyste jak biala koszulka wyprana w Ace (sorry za takie porównanie). Fakt, ze bylo duzo raków, a to dobrze swiadczy o jeziorze. Po poczatkowym zamoczeniu nóg (Jacek z Ola prawie cali sie polali woda) dziewczyny Ola, Hania i Natalia zdecydowaly sie na kapiel. Niestety nie mialy strojów kapielowych... co za pech. Próbowaly nas przekonac zebysmy na chwile poszli do lasu, bo chca sie popluskac. Na co ja z Marcinem odpowiedzielismy, ze nam to ani troche nie przeszkadza. Skonczylo sie tak, ze sie nie wykapaly. Na nic pewnie by sie zdalo to, ze bysmy odeszli. Niedaleko brzegu przejezdzaly samochody, chodzili i jezdzili na rowerach ludzie. Pomknelismy dalej wzdluz brzegu jeziora Niewilno, mijajac po drodze "przyjeziornych namiotowiczów". Dosc szybko dojechalismy do miejscowosci Jeziorna, dalej Starowice gdzie zatrzymalismy sie przy zabytkowym kosciele filialnym pod wezwaniem Sw. Stanislawa Kostki. W kosciele znajduje sie ambona, drewno rzezbione i politurowane, neogotyk, XIX wiek. Po malym odpoczynku wyruszylismy znów w kierunku Liszkowa. Tym razem byla to rasowa eksploracja. Dzieki "wechowi" Jacka poprzez zarosniety czasem las, "na czuja" dotarlismy do owego Liszkowa. Posililismy sie ciasteczkami i czekolada. Jackowi spodobal sie most kolejowy nad rzeka Pilawa. Postanowilismy na niego wjechac i pstryknac foty. Niestety kawalek trzeba bylo jechac po torach....co nie spodobalo sie Natalii, Oli i Hani, totez podazyly w kierunku Bornego. A my, tzn. ja, Marcin i Jacek podazylismy po wyboistych podkladach na most (aha jak co to tutaj juz pociagi nie jezdza). Na moscie fota, ostry zjazd (z którego tylko od polowy skorzystal Killer), troszke po trawie wzdluz rzeki i na szose. Po chwili, jadac w okolicach 35 km/h, dogonilismy dziewczyny. Tempo do Bornego nie przekraczalo 25 km/h, chociaz trzeba przyznac, ze po tym jak przy koncówce meska czesc ekipy zauwazyla innych rowerzystów.... Nie moglismy rzecz jasna oprzec sie pokusie, by ich przescignac i w okolicach 40 km/h dojechac do Bornego. Po dojezdzie do naszej noclegowni (o godz. 21:00), ku naszemu zdziwieniu, Gosia oznajmila nam, ze nieoczekiwanie zjawil sie PS, czyli Pawel S (z dwudniowym opóznieniem). Zaczely sie przygotowania do grillowania. Uprzednio ja i Marcin walczylismy z luzami na jego piascie. Bylo ciemno jak u nie powiem kogo i gdzie. Konusy nie daly sie zakontrowac. Jacek poradzil nam zrobienie tego rano na spokojnie. Tak tez sie stalo i na drugi dzien wszystko poszlo latwo. Powrócmy do grilla. Wegiel byl, nie bylo rozpalki (jak sie pózniej okazalo byla resztka w plynie). Wzialem sprawe w swoje rece. Dostalem jakis kawalek drewna, poszukalem siekierki, porabalem drewno, Jacek wykombinowal jakis papier (przeciez trzeba jakos drewno rozpalic J). Grilla rozpalilem podobnie jak ognisko. Gdy wegiel juz sie ladnie zarzyl wrzucilismy na ruszt kielbaski. Wszystkim smakowalo. Aha! Ja jedzac kielbase, i generalnie chcac wydostac resztke ketchupu z plastikowego opakowania polalem owym keczupem siebie i co gorsza kolege Jacka... bylo za to klawo, ale sytuacja zostala opanowana. Po grillowaniu udalismy sie na plenerowa impreze... idac za muzyka. Chwile postalismy, Hania prawie juz byla na parkiecie. Impreza sie slabo rozkrecala, wiec poszlismy do domu. Z tego co pamietam poszlismy spac ok. godz. 2:00. Tak mniej wiecej minal drugi dzien rajdu.

Niedziela, 20 lipca 2003

Dzis wstalismy troche wczesniej, ok. godz. 8:00. Hania z Gosia poszly do kosciola. Reszta jeszcze spala. Bylo sniadanie jak wczoraj, Marcin skasowal wreszcie luz na piascie. Zaplanowalismy wstepnie rajd wokól jeziora Pile. Na rajdzie jechalem tylko ja, Natalia i Jacek. Killer wracal do Poznania na rowerze, mial sie spotkac z ojcem w Czarnkowie. Hania, Gosia i Ola poszly odpoczywac nad jezioro. Skwar byl niesamowity, dobrze, ze wiekszosc trasy wiodla przez las. Okolo godz. 13:00, sklad, który objezdzal jezioro Pile dotarl do tamtejszej plazy. Wreszcie chwila orzezwienia, po rajdzie w pocie czola!! Skwar sie leje z nieba a my w chlodnej wodzie.... nie moze byc chyba nic lepszego. W okolicach godz. 13:30 wracamy do chaty i zaczynamy sie pakowac. Cala procedura przychodzi nam szybko i sprawnie. Tak jak zaplanowalismy o godz. 14:00 opuscilismy Borne Sulinowo i skierowalismy sie w strone Jastrowia, gdzie o 17:04 mielismy bane. Po drodze, nie obeszlo sie rzecz jasna bez lodów, kefirka (przynajmniej ja) i bananów w przydroznych sklepach. Kilka kilometrów przed Sypniewem, niedaleko Gródka, Ola zlapala gume. Jakos tak sie jej malo powietrza wydawalo, az w koncu niestety pierwsza i jedyna pana na rajdzie! Wymiana poszla bardzo sprawnie, ledwo zdazylismy pstryknac symboliczna fote:). Zeszlo moze kilka minut. Gdy dojechalismy do Jastrowia od razu zaopatrzylismy sie na podróz w najblizszym sklepie. Wafelki, wszelakie ciastka, duzo napojów. Ja osobiscie wzialem duzy kefirek J, litr soku jablkowego i 2 litry pomaranczowej oranzady, która ratowala wielokrotnie spragnionych cyklistów :). Po obfitych zakupach w sklepie pojechalismy na stacje. Kupilismy bilety i podazylismy na peron. Hania przy okazji spotkala swoja nauczycielke ze szkoly muzycznej z tego co pamietam. Gdy nadjechal Elektryczny Zespól Trakcyjny zaczelo sie ladowanie rowerów. Po kolei podawalem Jackowi nasze powozy. Ostatni rower do spakowania byl z sakwami (DJ'a). Byl nieslychanie ciezki. Nie bylo za bardzo czasu na odczepianie niebieskich Ortliebów wiec chwycilem podsiodlowa rure ramy, wzmoglem sily niczym Pudzianowski i wladowalem Cr-Mo'owego No name'a do pociagu. Alez to bylo przedsiewziecie w takim upale! W srodku wagonu poczulismy sie niczym jak w saunie. Grzalo niemilosiernie. Wspólczuje wszystkim pasazerom, którzy w takie upaly musza korzystac z uslug PKP, a tym bardziej jadacych EZT, gdzie sa male okienka, jeszcze nie zawsze sie otwierajace. Podróz minela klawo, co tu wiecej pisac? A to sie ciastka zjadlo, a to sie wypilo cos, a to sie pogadalo, jakos te 2,5 h minelo. Gosia, Natalia i ja wysiedlismy na stacji Poznan Strzeszyn. Natalia pognala do Suchego Lasu. Gosia i ja dojechalismy do granicy Batorego, gdzie kolezanka pojechala dalej przez Zurawiniec, a ja przez Batorego do chaty. Co stalo sie, zatem z grupa w pociagu!!?? Hania, Ola i Jacek wysiedli na Glównym. Tak minely trzy dni klawego rajdu z klawa ekipa w klawym miejscu, czyli Bornem Sulinowie.

Zrobilismy ok. 300 km. (tak malo, bo bylo duzo zwiedzania i lazenia po widmach), srednio przypadalo ok. 100 km na dzien. Srednia predkosc wahala sie chyba w granicach 20 km/h. O przewyzszeniu nie mam informacji. Marek Nawrocki

NIEDZIELA, 20 LIPCA

Rajd po Rowerowym Pierscieniu wokól Poznania

Wstep Ewy Nowaczyk:

Prowadzi Kuba Jankowski. Rajd w zamierzeniu ma byc morderczy, bo ci co sie nan wybieraja zamierzaja w jeden dzien przejechac caly ring. A jak wiekszosc rowerzystów wie liczy sobie on ok. 173 kilometrów. Do tego trzeba doliczyc ok. 40 km (dojazd do i powrót ze szlaku). Jest co jezdzic...

A teraz czas na Kube:

Na starcie przy Starym Marychu zameldowali sie: Wojtek, Mariusz, Kuba. Mariusz przejmuje paleczke lidera (zólta koszulka). Wyruszylismy o 6.15. Jedziemy ul. Naramowicka i Radojewo. Zajelo to nam 10 km. W Radojewie zaczelismy nawijac na kola pierscien. Mijamy Biedrusko, Murowana Gosline. Jedziemy przez las po sladach Yeti (a moze to byl kon). We Wronczynie zazywam kapieli w miejscowym jeziorze. Przejezdzamy nastepnie przez Kostrzyn, który kojarzy sie jednemu z nas z Pobiedziskami. Jak te stare rynki sa do siebie podobne. Po pobladzeniu w Tulcach trafiamy do sklepu w Szczytnikach. Jestesmy na 85-tym kilometrze. W Kórniku znajdujemy zagubiony w Tulcach szlak. Przystanek w sklepie. Jest 13.48. Mamy dopiero 102 kilometry. Upal niemilosierny. Znowu kapie sie. Tym razem w rzece w Rogalinie. Jak fajnie. Chce zostac w rzece. W Mosinie jestesmy o 16.00. To jest nasz 125-ty kilometr. W Steszewie o 17.45 na liczniku mamy 140-sci kilometrów. W Tomicach mamy dosc. Sa plany o zarzuceniu jazdy na rowerze i jego sprzedazy. Na 160-tym kilometrze postanawiamy skrócic sobie pierscien i jedziemy prosto szosa do Poznania. Ruch jak w ulu. W Wieckowicach zatrzymujemy sie, zeby zatankowac. Z Wojtkiem rozstajemy sie na 180- tym kilometrze. Z Mariuszem zegnam sie na 185-tym kilometrze. W domu laduje o 21.00. Dziwie sie, ze zyje, i to jak! Ale zesmy se dali po oponkach.

Kuba Jankowski. SRODA, 23 LIPCA

Zebranie

Opisuje Ewa:

Pod Groonvaldem, godz. 19. Sa: Borys, Kuba J., Marcin B., Marek N., Jacek, Pawel P., Michal N., Tomek M., Robert, Ola, Natalia, Maciej S., Hania, Andrzej, ja. Jedno jest pewne: Borne Sulinowo jest piekne. Trzeba tam koniecznie wrócic. Rajd byl genialny!!! Tak przynajmniej wynika z opowiesci tych, co w Bornym w miniony weekend hasali. W dlugi sierpniowy weekend planujemy udac sie w okolice Powidza. Duzo tam czystych jezior, bedzie sie w czym kapac. Kazdy znajdzie dla siebie cos milego. Na razie na rajd zglosili sie: ja, Pawel, Natalia, Borys, Marek N., Jacek i Hania. A w najblizszy weekend w ramach treningu przed Helem rajd poprowadzi Robert Miklasz po Ringu Poznanskim. Start 26 lipca w niedziele o 6 rano (zeby uniknac upalu). Rajd bedzie ekstremalny. NIEDZIELA, 26 LIPCA

Rajd po ringu poznanskim

Prowadzil Robert M. (ps. Lopi) i takowy opis wycieczki przedstawil w dniu dwudziestym wrzesnia 2003 roku o godz. 10:23:

Na rajdzik przyjechali: Borys, Marcin B. i Robert, pózniej dolaczyl tez Mariusz. Wystartowalismy o 6 rano z Starego Marycha. Pojechalismy szlakiem lacznikowym do Promienka (szlak D). Tu zaczelismy ring, jadac zgodnie ze wskazówkami zegara. Ze wzgledu na wysokie tempo ok. 33km/h pozegnalismy Borysa w Tulcach z 56km na liczniku. Niestety musielismy Go pozegnac, bo nie wiem czy zdazylibysmy przed zmrokiem. Pamietam Borysa stwierdzenie "Wy macie chyba motorki w tylkach". No i tak pojechalismy dalej trzymajac sie caly czas szlaku. Tak dojechalismy do Mosiny. Oczywiscie wstapilismy do Ewy, której niestety nie bylo. Troche sie posililismy przy sklepie i pojechalismy dalej. W Dopiewie przy autostradzie zadzwonil jakis biker, ze chcialby do nas dolaczyc. No i okazalo sie w Kiekrzu ze byl to Mariusz, który tydzien predzej jechal po ringu ale nie ukonczyl go calego. W trójke pojechalismy przez Biedrusko, gdzie spotkal nas deszcz. Przeczekalismy troche przy sklepie no i pojechalismy dalej do mety w Promienku. Tam pogratulowalismy sobie zaliczenia ringu i pojechalismy przez Uzarzewo do Poznania - Marcin i Mariusz, do Swarzedza Robert. Bilans z Poznania do Uzarzewa : 213km, sr. predkosc 23km/h, przebita detka, rozkrecony wózek w przerzutce, hektolitry napojów zuzytych, kg batonów i siata kanapek, troche potu oraz co najwazniejsze raj dla oczu z widoków wielkopolskich. Borys 56km, Marcin cos kolo 240km, Mariusz podobno 90km, Robert 216km

SRODA, 30 LIPCA

Zebranie

Opisuje Ewa N.:

Pod Groonvaldem o 19. Absolutna porazka jesli chodzi o Hel. Z klubu jedzie tylko Marek Nawrocki i Kuba Karwacki. Pozostali wymiekli. Wstyd! Co ciekawsze ani Marek, ani Kuba nie sa jeszcze 100- procentowymi czlonkami klubu. Jednak zarzad klubu postanowil zaliczyc im rajd na Hel jako klubowy. Poza chlopakami na ekstremalna jazde wybiera sie jeszcze dwóch gosci spoza klubu. Rowerzystom bedzie towarzyszyl samochód serwisowy, który poprowadzi Kamila. Pozostali pojada na rajd leserski w sobotni poranek, który poprowadze ja. A czas dzis sobie umilali: Pawel P., Marcin B., Jaco, Natalia, Radek, Marek N., Mateusz B., Tomek M., Maciej S., Borys, Kuba J., Kuba K., Kamila, Michal K., Mariusz, Aleksander i ja.

SOBOTA, 2 SIERPNIA 2003

Rajd “lesersko rozwalamy sprzet...”

W wakacje tak zawziecie zdobywalem alpejskie przelecze, ze ulamalem na stromym asfaltowym podjezdzie oske od tylnego kola... Cyklisci w tej materii tez nie próznowali, oddaje glos Ewie:

Start oglosilismy o godz. 8.45, bo wiadomo, ze i tak kwadrans bedziemy musieli czekac, a postanowilismy tym razem wyruszyc punktualnie o dziewiatej. Na starcie pojawiaja sie: Borys, Mateusz, Marcin B., Kuba J., Miron, Borys, Pawel S. i ja. W Puszczykówku dojedzie jeszcze Pawel P. Z centrum na Debiec prowadzi Mariusz, bo mówi, ze zna doskonale te okolice, gdyz mieszka na Wildzie. Jedziemy wiec centralnie przez targowisko na Bema. Omijamy sobie ludzi, samochody. Taki maly slalom ... czysty relaks. Pelni animuszu dojezdzamy na Debiec. Przed wiaduktem nad autostrada do Mirona ktos dzwoni. Okazuje sie, ze to facet nadzorujacy budowe domu Mirona i Karoliny. Tak wiec Miron z przyczyn waznych musi zrezygnowac z rajdu i pedzic do Borówca na budowe. Jak sie pózniej okaze nie on jeden dzis do mety nie dojedzie... Do Puszczykówka na lody jedziemy czerwonym szlakiem rowerowym wzdluz Warty. Mimo, ze jest to nam szlak doskonale znany w pewnym momencie zataczamy petelke, bo skrecamy nie w te odnoge drogi, co trzeba. Jest pieknie, jak zawsze tutaj. Mozna jechac i jechac, raz i drugi, i za kazdym razem czlowiek jest zadowolony, ze sie tu znalazl. Za Luboniem, praktycznie do Puszczykowa, ktos zamalowal szlaki na zólto. Wyglada na to, ze ktos wycial specjalny szablon do zamalowywania, bo jest to zrobione nadzwyczaj precyzyjnie. Po drodze w jednym z zakoli Warty spotykamy pare labedzi. Widok cudny, dwa wielkie ptaki majestatycznie poruszajace sie po tafli wody. Labedzie wydaja taki charakterystyczny dzwiek, nazwalabym go klaskaniem, gdy dziobem cedza wode z rzesa w poszukiwaniu czegos do jedzenia. Stoimy i urzeczeni patrzymy na ptaki. Mówie, ze to klaskanie swietnie nadaje sie na muzyke relaksacyjna. Pawel S. zaczyna glosno mlaskac i pyta, czy taka muzyka relaksacyjna tez mi sie podoba. Oswiadczam, ze nie. Dojezdzamy do Puszczykówka. Tu przy lodziarni czeka na nas Pawel P., czesc pochlania lody, a czesc pedzi do sklepu, bo jest glodna. Ze sklepu wraca m.in. Kuba J., który przynosi z niego: cztery banany, serek topiony, duzy kefir i dwie buly. Wszystko to pochlania na miejscu, czym wzbudza nasz szczery podziw. Zoladek to Kuba ma sporych rozmiarów. Chlopaki nabijaja sie zwlaszcza z ilosci zjedzonych bananów. – Czlowiek pochodzi od malpy, dlatego powinien jesc banany – broni sie Kuba. – No co, sniadania nie jadlem – dodaje skonfundowany. Z Puszczykówka jedziemy nad Jezioro Jaroslawieckie. Jedziemy oczywiscie zóltym szlakiem pieszym przez Rezerwat Pojniki. Tu jest fantastycznie kreta sciezka, nagle zakrety i pagórki dodaja smaczku jezdzie. Pycha! Po drodze Borys rozwala rower – to znaczy robi mu sie z kola ósemka. Nie da sie dalej na czyms takim jechac, wiec z trudem dociera nad jezioro. Stad dzwoni po rodziców. I tak drugi osobnik nie dojechal do mety. Nad brzeg dojezdza Mariusz. Zatrzymuje sie, ale zapomina wypiac sie z SPD-ów. Jak wiec latwo sie domyslec Mariusz laduje na ziemi. Upada tak nieszczesliwie, ze rozwala mu sie siodelko. Niestety nie mozna go porzadnie naprawic i Mariusz rezygnuje z dalszej jazdy. Na prowizorce wraca do Poznania. To juz o trzeciego mniej. I na tym konczy sie dzisiejsza czarna seria (jesli chodzi o niedojezdzanie do mety). Nad jeziorem jest tak przyjemnie, ze nie chce nam sie dalej jechac i postanawiamy pognic na plazy. Nudzi sie niemozliwie Marcinowi, który po jakims czasie, zdaje sie, ze troche rozczarowany, wraca do Poznania. Przed piata postanawiamy zwlec sie znad jeziora, bo po pierwsze zanosi sie na deszcz, a po drugie zrobilismy sie nieco glodni. Pomysl jest taki, ze jedziemy do mnie na grilla. Gdy znad jeziora dojezdzamy do tzw. Greiserówki zaczyna padac. Proponuje, zeby pojechac kawalek w strone Komornik i potem skrecic do Puszczykowa , a stamtad prosto do Mosiny. Facetom padlo na mózgi i pedza jak durni przed siebie. Gdyby nie Kuba to pewnie dojechaliby do Komornik. Wjezdzamy centralnie w ulewe. Gdy Kuba ich zawraca umawiamy sie, ze skrecimy przy parkingu, który przed chwila minelismy. Niestety do Pawla P. i Mateusza to nie dotarlo, wiec popedzili przed siebie. Mnie, Pawlowi S. i Kubie nie chcialo sie za nimi gnac, wiec skrecilismy przy parkingu. W dalszym ciagu leje jak z cebra (a ja nie mam blotników, w lesie bloto plynie strumieniami, wiec blotnista maz splywa mi po chwili z wlosów, twarzy, i innych czesci ciala. Nie wygladam zbyt apetycznie..). Niestety skrecilismy nie w te strone i wyladowalismy prawie w Wirach. Znów musimy zawrócic. W koncu docieramy do Puszczykowa i do Mosiny. Suszenie, wycieranie, pamiatkowe foty – to na poczatek. Potem lecimy po kielbaski i wegiel do grillowania, by w koncu oddac sie przyjemnosciom zwiazanym z posilkiem. Ewa SRODA, 6 SIERPNIA 2003

Zebranie

Kapiac sie w Jeziorze Strzeszynek tak dlugo delektowalem sie czysta woda, ze przyjechalem nieco pózniej i nie mialem pelnej wizji tego co bylo na zebraniu, wiec relacje napisala Ewa:

Gledzenie rozpoczynamy jak zwykle o godz. 19 na Groonvaldzkiej. Pogoda ladna, wiec wystawiamy stól, krzesla i lawy przed barak, bo jakos nikt sie nie kwapi, zeby wejsc do srodka. Niestety musze poinformowac Natalie i Roberta, ze na maraton do Swieradowa nie moge z nimi jechac, bo nie mam kasy. Mówie to z ciezkim sercem, bo wiem, ze Natalii bardzo na tym zalezalo. Pawel S. proponuje mi wprawdzie (kilka dni przed spotkaniem), ze moze mi udzielic pozyczki, ale decyduje jednak z pomocy nie skorzystac, bo i tak mam juz dlugi i mysl o kolejnych przyprawia mnie o palpitacje serca. Natala jest zawiedziona, bo Lopi tez koniec konców nie jedzie. Marek N. opowiada o rajdzie stracenców na Hel. Wszyscy maja niezly ubaw, zwlaszcza ze Marek wymysla kolejny wariacki rajd: - Skoczymy do Kolobrzegu na rybke i z powrotem. To jakies 500 kilometrów – mówi. – Albo tez zebrac wiare i jezdzic wokól Poznania do upadlego – dodaje i wzbudza totalna wesolosc. – To moze lepiej po Kaponierze – proponuje Mateusz. Informuje zebranych, ze na weekend sierpniowy nie pojedziemy do Powidzkiego Parku Krajobrazowego, bo nie moge znalezc noclegu. Wszystko albo zajete, albo szalenie drogie – zdecydowanie nie na nasza kieszen. Na rajd sierpniowy pojedziemy wiec najprawdopodobniej do Sierakowa lub Chodziezy. Poza tym zaczynam gadac juz o Sylwestrze, co budzi zdziwienie. W tym roku na Sylwka zostaniemy w Wielkopolsce. I sobie tak mysle, ze fajnie by bylo pojechac do Chodziezy, bo stamtad blisko do Puszczy Noteckiej. Bierzemy tez pod uwage Trzcianke, w której bylismy dwa lata temu. Fajnie sie w “Bajce” bawilismy. Michal K. wlasnie wraca ze Strzeszynka, gdzie moczyl swe cialo w – jak twierdzi – cudnie czystej wodzie. Przekonuje nas, zebysmy sobie tam pojechali na rajd i kapiel przy okazji. Michalowi nie chce sie notowac, wiec odwalam za niego czarna robote z opisem ;-) Opowiada natomiast z zapalem o chamstwie kierowców, którzy “wczoraj szesc razy, a dzis dwa razy zajechali mi droge. Wyjechali z podporzadkowanej, a ja bylem na glównej”. Na rajd jedziemy w sobote. Start o dziewiatej rano (strasznie wczesnie). Ja prowadze od jednego jeziora do drugiego, by w koncu dobic do mnie do Mosiny na grilla. A dzis czas sobie umilali: Natalia (efemerycznie), Michal K., Mateusz, Kuba J., Borys, Marcin B., Marek N., Tomek M., Pawel P. i ja Ewa

Jako Kronikarz oznajmiam, iz dnia 9.08.2003 roku wyjechalem na kilku tygodniowe rowerowanie po polskich i slowackich górach i w zwiazku z tym role klubowego powiesciopisarza musiala przejac Ewa. Z wojazy powrócilem pod koniec sierpnia.

SOBOTA, 9 SIERPNIA 2003

Rajd skapanych w sloncu i w wodzie

Startujemy wczesnie jak na leserski rajdzik, bo juz o godz. 9 rano. Oficjalnie, bo tak naprawde ruszamy kwadrans pózniej, gdyz czekamy na spóznialskich. Pod Marychem pojawiaja sie: Borys, Mateusz , Marcin B., Tomek K., Tomek Czarnecki (pierwszy raz na rajdzie), Kuba J. i ja. W miedzy czasie dzwoni Natalia, z która umawiamy sie na Solaczu. Jedziemy przez Stary Rynek, Wzgórze sw. Wojciecha na Solacz. Tam niestety Natalia na nas nie czeka, to my czekamy na Nia troche sie denerwujac, czy cos sie nie stalo. W koncu przyjezdza i kolujemy dalej. Nowy jest zdruzgotany – tak przynajmniej mówi Marcin – tempem jazdy. Chodzi o to, ze jedziemy zbyt wolno. No cóz, koles ma pecha, bo dzis rajd bedzie raczej leserski. Pierwszy dluzszy przystanek robimy sobie nad Rusalka. Ja i Kuba J. postanawiamy, zgodnie z zalozeniami rajdu, wykapac sie w jeziorze. Tomek K. postanowil nam nie towarzyszyc, bo jak mówi “woda jest metna”. Jak sie okazuje ma racje, bo gdy weszlismy do wody po kolana, to juz nie widzielismy swoich stóp. Jestesmy z Kuba twardzi i mimo wszystko sie w tej bryi kapiemy (nic mi nie wyskoczylo na skórze). Marcin, Natalia, Borys i Tomek Cz. sa niewyzyci rowerowo, wiec ich wysylamy, by objechali sobie Rusalke dookola. Nastepny przystanek robimy sobie nad Jeziorem Strzeszynskim. Tu miedzy jednym a drugim moczeniem sie w wodzie, wrzucamy cos na ruszt. Marcin, Natala i Tomek Cz. objezdzaja jezioro dookola, a pozostali oddaja sie we wladanie wodzie. Upal jest spory, wiec z wielka ochota zanurzamy sie w jeziorze. Przyjemnosc tym wieksza, ze woda czysta i ciepla, i ludzi wciaz jeszcze niewiele. Niestety na brzegu sa juz wlasciciele kundli wraz ze swymi pupilami, wiec trudno przejsc, zeby nie zostac ochlapanym przez czworonoga. Chetnie posiedzialabym tu dluzej, ale jest spore cisnienie, zeby juz jechac. Nie pozostaje wiec nic innego jak pojechac dalej. Dojezdzamy do Kiekrza. Tu najpierw robimy przystanek przy sklepie, bo bractwo zglodnialo. Po naladowaniu akumulatorów jedziemy poszukac zjazdu nad Jezioro Kierskie, co szybko nam sie udaje. Na brzegu tlum ludzi, w wodzie tez tlum. Lato w pelni. Z trudem znajdujemy troche wolnej przestrzeni dla nas i naszych bików. Po chwili wszyscy z wyjatkiem Marcina ladujemy w wodzie. Okazuje sie bowiem, ze Marcin zapomnial kapielówek i dlatego kwitnie na brzegu. Podstepem zwabiamy Marcina do wody i próbujemy go sila zamoczyc. W koncu kto powiedzial, ze strój kolarski nie moze byc równiez strojem kapielowym. Marcinowi udaje sie umknac tylko dlatego, ze ma w kieszonce telefon komórkowy, którego lepiej w wodzie nie zanurzac. Woda w jeziorze Kierskim jest tak samo przejrzysta i przyjemna jak w Strzeszynskim. Dlatego tez na jednej kapieli sie nie konczy. Niestety czas nagli. Pora w droge. Nastepne jezioro dopiero w Lusowie. Jedziemy tam ringiem poznanskim. W Lusowie spotykamy arcymila niespodzianke w postaci Tomka Mackowiaka. Okazalo sie, ze nie chcialo Mu sie wstac wczesnie i postanowil nas zlapac na trasie. Szukal nas intensywnie na trasie i w Lusowie bylo juz mocno zaniepokojony tym, ze znalezc nie moze. Radosc ze spotkania byla wiec obustronna i podwójna. Woda w Jeziorze Lusowskim juz nie tak czysta, ale nie przeszkadza nam to w kapieli. Kolejnym przystankiem bedzie Dopiewo, a dokladniej rzecz ujmujac dom Borysa. Chcemy w nim obejrzec slynnego z opowiesci perskiego kota naszego kolegi. Pare kilometrów przed Dopiewem wywraca sie Kuba, który w ramach popisów za szybko wszedl w zakret i rozwala nie tylko siebie, ale i rower. Wygiela sie korba i pedaly blokuja sie o rame (nie mozna nimi robic pelnego obrotu). Kuba robi dobra mine do zlej gry i postanawia jakos jechac dalej. Borys mówi, ze za kilka kilometrów znajomy jego rodziców ma warsztat samochodowy. To pozwala miec nadzieje, ze rower bedzie sprawny za pare chwil. Kuba ocieka krwia wymieszana z blotem, ale zyje i porusza sie bez problemów. Cóz, w Cykliscie nie od dzis wiadomo, ze blizny sa cool... Dojezdzamy do zakladu, gdzie Kuba za pomoca mlotka i rad kolegów prostuje, co trzeba. W Dopiewie witamy sie wylewnie z rodzicami Borysa, dostaje od nich butelke wody mineralnej (maja sklep i nie chcieli wziac pieniedzy za wode) i podziwiamy kota. Zwierze rzeczywisci prezentuje sie dobrze. Zachwycone nim jestesmy glównie my tzn. ja i Natalia. Kot linieje, wiec po kilku przytuleniach cale jestesmy w dlugiej kociej siersci. Z Dopiewa pomykamy nad jezioro Jaroslawieckie. Jedziemy wzdluz jezior: Chomecickiego, Rosnowskiego i Rosnowskiego Malego. Miedzy dwoma ostatnimi sie gubimy. Czesc jedzie jedna strona, czesc druga – znajdujemy sie dopiero w Jaroslawcu. Po drodze uzadlila mnie pszczola, co bardzo mi sie nie podoba i kwekam zawziecie. Czasem tez zlorzecze na caly swiat. Z Jaroslawca jedziemy przez Puszczykówko (koniecznie trzeba przeciez zjesc jakies lody) do mnie do Mosiny. Tu robimy zarelko, czyli kielbase i banany z miodem z grilla. Okolo godz. 21 towarzystwo zbiera sie w droge powrotna, czyli rusza do Poznania. Niektórzy maja jeszcze dalej, bo Natala jedzie do Suchego Lasu, Mateusz do Murowanej Gosliny, a Tomek Cz. do Swarzedza. Uczestnicy rajdu wydaja sie byc zadowoleni, co cieszy, bo przeciez o to wlasnie chodzi. Rajdowicze przejechali minimum 80 km. Ewa SRODA, 13 SIERPNIA 2003

Zebranie

Spotkanie klubowe odbywa sie jak zwykle w ladna pogode przed barakiem. Wynosimy wiec na trawke lawki, stól i krzesla i sadowimy sie na nich. Czas sobie dzis umilaja: Jacek, Ola, Hania, Pawel P., Kuba J., Natalia, Mateusz, Tomek M., Borys, Mariusz, Marek N. i ja. Nie ma Michala - sekretarza - kronikarza, wiec znów param sie opisami spotkan i rajdów do kroniki. Juz sie odzwyczailam od pisania do Dziennika Pokladowego, wiec idzie mi to jak po grudzie. Na spotkaniu zostalam przez szanownych klubowiczów doprowadzona do granic wytrzymalosci nerwowej, ale udalo mi sie jakims cudem opanowac i nie wybuchnac. Dlaczego? Ano dlatego, ze w dniach 14-17 sierpnia klub mial pojechac na czterodniowy rajd po Wielkopolsce. Poczatkowo chcielismy pobrykac w okolicach Powidza, ale niestety nie udalo nam sie zarezerwowac noclegów. Podobny problem spotkala nas w okolicach Trzemeszna, Wagrowca i Sierakowa. Po obdzwonieniu kilkudziesieciu chyba miejsc udalo mi sie w koncu znalezc nocleg w Miedzychodzie. Miejsce o tyle dobre, ze w poblizu jest mnóstwo jezior i Sierakowski Park Krajobrazowy. Poza tym tanio, a cene mielismy szanse jeszcze zbic. No i na spotkaniu okazalo sie, ze z 15 cyklistów, którzy poczatkowo deklarowali chec wyjazdu, z rajdu zrezygnowalo dziesiec osób. Mnie sie zrobilo przykro, bo sie niezle nagimnastykowalam i sporo kasy wydalam na to, zeby nocleg znalezc. Koniec konców stanelo na tym, ze zamiast wyjazdu kilkudniowego robimy dwie jednodniówki: jedna poprowadzi Mariusz, a druga Jacek. I tak w piatek wybieramy sie do Zerkowsko-Czeszewskiego Parku Krajobrazowego. Wyjazd o siódmej rano spod Marycha. Kompania dowodzi Mariusz. Z kolei w sobote brygade na zatracenie wiedzie Jacek. Final bedzie u mnie na grilu lub herbatce. Start o godz. 10 spod Marycha. Ewa

PIATEK, 15 SIERPNIA 2003

Rajd “wmordewind z turbodoladowaniem” po Zerkowsko - Czeszewskim Parku Krajobrazowym

Ewa zajela sie mowa wstepna:

Jakies fatum ciazy nad wyjazdami naszego klubu w Zerkowsko - Czeszewski Park Krajobrazowy. Za kazdym razem, gdy sie w te strony wybieramy, to albo zima wczesniej przychodzi niz powinna (siecze deszcz ze sniegiem nas i nasze stalowe rumaki niemilosiernie), albo wmordewind jest jak pies. Rajd po okolicach Zerkowa i Czeszewa opisze Jacek lub Marek, bo ja nie pojechalam: wystraszylam sie zwyczajnie wiatru. Tak wiec Panowie - do dziela!

Relacja Jacka jest co najmniej skromna, ale no cóz...

"Na starcie pojawili sie Marek, Mariusz i ja (DjViceJacek ;-). Tego dnia zrobilismy 165 km. Napisze tylko tyle, ze do Zerkowa mielismy avs 24 (bo z windem), a z powrotem jakies 18."

A oto co Marek N. napisal po rajdzie:

"Niech zaluja wszyscy co nie byli na rajdzie do Zerkowsko-Czeszewskiego Parku Krajobrazowego w piatek 15 lipca. TOTAL wmordewind 4-tego stopnia z turbodoladowaniem :)!!!!!!! z moich obliczen na 3/4 trasy, jak nie na 5/6 :)

Wialo lepiej niz nad morzem :) hehe"

No i czas na moje poslowie:

Musiala byc niezla jazda, my (ja z Maciejem) walczylismy w tym czasie z wmordewindem w Bieszczadach... Doszlo do tego, ze musielismy tak planowac trase, aby jak najmniej jechac lakami pod wiatr, bo ten wial do 50 km/h i nasz licznik pokazywal na dlugich odcinkach 8-9 km/h...

SOBOTA, 16 SIERPNIA 2003

Rajd rekonwalescentów po WPN-ie

Relacje napisal Jacek, powoli sie wyrabia, gdyz wydusil juz az 11 zdan ;-)

Po wietrznym piatku na jazde zdecydowali sie tylko Marek, ja (Jacek) i ??? (jak sobie przypomne to napisze). Krótko przed Luboniem dolaczyla do nas Ola, która jechala z nami tylko do Puszczykowa. Postanowilismy zrobic sobie krótki leserski rajdzik po WPN’ie (55 km). Najpierw pojechalismy do cukierni w Puszczykowie. Tam pojedlismy sobie i zrobilismy male zapasy slodkiego na potem. Na potem tzn. nad Jez. Jaroslawieckie bo to byl nasz nastepny stop-punkt. Tutaj nad jeziorkiem zrobilismy mala sesje zdjeciowa Markowi na zwalonym drzewie. Pomknelismy dalej na Osowa Góre. Tu wykonalem rozmowe telefoniczna z naszym operatorem klubowym Ewa ;-) z zapytaniem czy mozemy wpasc na male co nie co (herbatka, ciasteczka te sprawy oczywiscie). U Ewy zabawilismy chyba z dobra godzinke. W drodze powrotnej z Mosiny do Poznania nie schodzilem ponizej 30 km/h, to chyba przez ta herbatke u Ewy (lepsze od Isostara dzialanie miala ;-).

SRODA, 20 SIERPNIA 2003

Zebranie

Byli: Lopi, Tomek M., nowy - Grzegorz, Kuba K., Mateusz, Jacek, Marcin i jego kolega, Kuba J., Marek N., Borys na koncówce Pawel S. Bylo to typowe meskie spotkanko.

Ta jakze tresciwa notke przedstawil nam Jacek.

NIEDZIELA, 24 SIERPNIA 2003

Rajd do Ksiaza Wielkopolskiego

Rajd do Ksiaza prowadzil Mariusz. Rajd byl zarabisty - rewelacyjne tereny, na pewno tu wrócimy. Byli. Mariusz (ok. 170 km), Tomek Cz. (ok. 200 km), ja (130 km) i nowy 45 km!!! Ostry wmordewind byl... reszta wkrótce.

Fajny tekst, chyba Ewa go napisala. Trzeba powiedziec, ze slowo "wkrótce" ma u Ewy szczególne znaczenie. Pisze to dnia trzynastego grudnia... No i nadszedl pamietny 16 luty 2004 roku. O godzinie 17:56 Ewa przesyla mi relacje z rajdu. Nawet milo poczytac o lecie, kiedy krajobraz skuty lodem.

W zasadzie prowadzi Mariusz P., a ja mu tylko dzielnie pomagam. Start spod Marycha jest chyba o godz. 7 – nie wiem, bo ja sie dolacze do Cyklistów w Mosinie. Nie chcialo mi sie jechac na start, skoro trasa rajdu przechodzi obok mojego domu. Kwadrans po 8 pod drzwiami laduje trzech panów: prowadzacy Mariusz i dwóch gosci – jeden to Tomek Cz. ze Swarzedza, który juz z nami na rajdzie byl, drugi to nowy. Ma na imie Grzegorz i na ostatnim spotkaniu deklarowal, ze jego maksymalny przejazd na raz to 200 km. Grzegorz zaskoczyl mnie sprzetem. Jest to typowy zardzewialec – rower rodem z supermarketu z koszykiem na zakupy. Jednak z doswiadczenia wiem, ze nie sprzet czyni rowerzyste, wiec nie komentuje. Bywali z nami na rajdach chlopacy na super sprzecie, którzy uwazali, ze swietnie jezdza, ale praktyka weryfikowala dosc szybko te twierdzenia. Ot po prostu tacy dmuchani supermeni. Tomek i Mariusz dyskretnie mnie jednak poinformowali, ze koledze niezbyt dobrze idzie i trzeba bylo na niego kilka razy czekac w drodze do Mosiny. No cóz, pozyjemy, zobaczymy... No i zobaczylismy. Jadac do Czempinia musielismy zdecydowanie zwolnic. W pewnym momencie widzac, ze chlopak coraz bardziej odstaje zaczelam prowadzic, zeby wyrównac szanse. Mimo, ze jechalam zaledwie z predkoscia 20-22 km/h on zostawal w tyle, co znacznie mnie zaniepokoilo. Okazalo sie, ze 20 km/h to predkosc, której przy tym gosciu zdecydowanie nie powinnismy przekraczac. Hym... O tym, ze czlowiek ów tak naprawde nie jezdzil wczesniej na dluzsze dystanse najlepiej swiadczy fakt, ze jechal bardzo nierównomiernie. Taka typowa szarpana jazda, przy której czlowiek szybko sie meczy. Np. nagle zrywal sie i przyspieszal stajac na pedalach, by po kilkunastu metrach opasc z sil i zdecydowanie zwolnic. I tak w kólko, co bylo meczace nie tylko dla niego (a z czego nie zdawal sobie sprawy), ale równiez dla nas. Szczena i spodenki rowerowe opadly mi zupelnie za Druzyna. Poniewaz gostkowi przerazliwie skrzypial rower, czego na dluzsza mete nie jestem w stanie zniesc, dalismy mu WD, zeby przesmarowal lancuch. Chlopak wzial do reki te butelke i spytal: a jak to sie robi?!? No i co ja mam mu powiedziec? To bylo dla mnie zaskoczenie roku. W Czempiniu wjechalismy na czerwony szlak, którym przez Slonin, Gorzyce, Golebin Stary, Blociszewo i dojechalismy do Sremu. Zanim to jednak nastapilo, zdarzylo sie jeszcze kilka zabawnych sytuacji. Za Czempiniem spotkalismy jakas procesje koscielna idaca ulicami. Nie wiem po co ani dokad ci rozmodleni ludzie zmierzali, ale trzeba bylo ich jak najszybciej zostawic w tyle. Na nasze nieszczescie Tomek zlapal pane, a w zasadzie zeszlo mu powietrze z tylnej opony. Po kilkuset metrach skrecilismy na lesny parking. I tu kolejne zaskoczenie – okazalo sie, ze Tomek nie bardzo wie jak ma uzyc lyzek do opon, choc uparcie twierdzi, ze sie na tym zna. Mariusz patrzac na próby Tomka, lituje sie w koncu i udziela lekcji lyzkowania. Potem trzeba jeszcze powiedziec koledze jak nalezy zdjac opone, no i sa klopoty z napompowaniem (ach te pompki i wentyle...). Poniewaz dziury mimo usilnych staran nie znajdujemy, to Tomek zaklada te sama detke, co sie okaze przykre w skutkach. Sprawdzenie detki trwa okolo 50 minut. Po zalozeniu kola okazuje sie z kolei, ze nie mozna najpierw w ogóle ustawic tylnego hamulca, a potem go tylko doregulowac. Zajmuje to Mariuszowi i Tomkowi kolejne 40 minut. Stoimy na tym przekletym parkingu juz póltorej godziny, czas ucieka, a droga dluga przed nami. Co ciekawsze nie wszyscy udzielaja sie twórczo przy usuwaniu awarii... Grzegorz sobie smacznie spi. Po prostu usiadl na lawce i zasnal w najlepsze. Co gorsza po usunieciu usterki nie mozemy go dobudzic. Krzyczymy mu nad uchem, machamy rekami przed oczami, lekko szturchamy i nic. Spi sobie w najlepsze. W koncu Mariusz potarmosil go nieco mocniej i koles sie obudzil. I co zrobil? Ano spytal: TO JUZ?!? Ruszamy dalej. Niestety okazuje sie po paru kilometrach, ze powietrze nadal schodzi z kola i czeka nas kolejny postój. W Gorzycach przy sklepie zmieniamy wiec detke (Tomek musi ja pozyczyc ode mnie, bo zapasowej nie ma), posilamy sie, a Mariusz znajduje plakat, z którego wynika, ze 17 sierpnia odbyly sie tu ZAWODY SIKAWEK KONNYCH. Nawet sobie nie wyobrazacie jak zalujemy, ze nas tu wtedy nie bylo. Jakies 9 km przed Koscianem Grzegorz stwierdza, ze dalej z nami nie jedzie. Postanawia z Kosciana do Poznania wrócic pociagiem. Od tego momentu rajd nabiera tempa. Bez wiekszych klopotów dojezdzamy do Sremu, w którym robimy sobie odpoczynek i po pas w jakims barze. Potem ruszamy w strona Ksiaza, bo bez wzgledu na konsekwencje postanawiamy osiagnac cel rajdu. Niestety oznakowanie szlaków za Sremem jest karygodne. Nie wiem co za idiota je znakowal, ale powinien poniesc konsekwencje swej glupoty. Stracilismy mnóstwo czasu na szukanie znaków, a i tak czesciej jechalismy na czuja niz po znakach. Za Sremem zakalapuckalismy sie w Rezerwacie Legi Mechlinskie. Choc teren ladny i zabladzenie nie byloby z tego wzgledu jakas tragedia, to gonil nas czas i nie moglismy pozwolic sobie na jego marnotrawienie. Koniec konców do Ksiaza dojechalismy przez Leg, , Lezek, Kielczynek. Choc przez Ksiaz w zasadzie przemknelismy tylko bokiem, to zapamietalam je jako bardzo ladne miasteczko. Z checia wróce tu na dluzej, czyli na tyle, zeby je sobie dokladniej obejrzec. Z Ksiaza pojechalismy na Dolsk przez takie miejscowosci jak: Brzóstownia, Wlosciejewki, Wlosciewice, Blazejewo i Trabinek. Jechalo nam sie coraz gorzej, bo wmordewind skutecznie uprzykrzal nam zycie. Raz prosto w twarz, raz z boku, w doskwieraniu nie ustawal. Im blizej domu, tym trudniej sie jechalo. Z Dolska do Poznania staralismy sie wybrac jak najkrótszy wariant. I tak pojechalismy przez: Lubiatowo, , Wiriginowo, , Wyrzeke, Blociszewo, Nowy Golebin, Rakówke, Chalawy, Szoldry, Sucharzewo, Ilowiec, Pecna, Nowina, Druzyna, Mosina (tu ja sie odlaczylam), Puszczykowo, Lubon. SRODA, 27 SIERPNIA 2003

Spotkanie

Opisuje Ewa:

Groonvaldzka, godz. 19

Sa: Andrzej K., Jacek, Marcin B., Marek N., Mariusz P., Pawel P., Wojtek S., Natalia Sz., Lechu, Borys, Tomek M., Hania, Robert i ja.

Glównie przezywam ostatni rajd do Ksiaza, a przede wszystkim gostka, który z nami pojechal i nie wiedzial jak ma zastosowac smar do roweru. W ogóle opowiadamy sobie rózne smieszne historie i jest bardzo sympatycznie. Ze mna dzis nielatwo sie dogadac, bo lada dzien wyjezdzam na urlop i jestem troche rozkojarzona. Ustalamy, ze rajd poprowadzi Andrzej. Start spod Marycha o 8.45 w sobote. Pozwiedzamy Murowana Gosline i okolice, co w sumie powinno sie zamknac w 100 kilometrach. Ewa

NIEDZIELA, 31 SIERPNIA 2003

Rajd do Nowego Tomysla

Relacje napisal Andrzej Kaleniewicz. Witamy na lamach po dlugiej przerwie ;-)

Kto: Marcin Baraniak, Darek, Tomek (ja ich nie znam, koledzy Marcina), Andrzej (prowadzacy)

O wolnej niedzieli dowiedzialem sie w ostatnim momencie – Jacek zdazyl wyslac tylko lakonicznego maila, który mówil, ze ósma rano spod Marycha i ze w okolice Nowego Tomysla. Poniewaz generalnie rajd Cyklisty planowany byl na sobote, nie sadzilem, ze ktos w ogóle sie pojawi. Gwoli szczerosci, mialem na to cicha nadzieje, bo mialem przede wszystkim zamiar spotkac sie ze znajomymi i obgadac szlak do mojego najnowszego przewodnika, co mogloby byc nudne dla osoby postronnej. Cóz z tego, jesli przy pomniku czekalo juz trzech krewkich „górali”, czyli Marcin Baraniak i jego dwaj koledzy, Darek i Tomek (ten pierwszy w stroju Ampol-u). Uprzedzilem ich, ze do Opalenicy jedziemy glówna szosa, wiec bedzie niezbyt terenowo, ale chyba niezbyt sie zmartwili. Jechalo sie fatalnie, przynajmniej mi. Totalny wmordewind. I tak sie podziwiam, ze prowadzilem towarzystwo przez jakies 20 km, potem totalnie siadlem i przez reszte drogi do Opalenicy nie udalo mi sie juz „dobic” do peletonu. A chlopacy grzali równo, prawie przez caly czas w okolicy 30 km/h... Oj, Lopezie, DJ-u... rosnie nam nowe pokolenie „lydkarzy”, które nas zakasuje... Nam tylko cieple kapcie, fotel i wspominac stare, dobre czasy... No, moze na usprawiedliwienie mam pijanstwo dnia poprzedniego, ale cos mi sie wydaje, ze zlej baletnicy... reszte kazdy zna. Pozytywnie zaskoczyla mnie wygodna droga rowerowa, prowadzaca mniej wiecej z Niepruszewa do Buku. Niestety, jakis palant zadecydowal, ze bedzie wykonana z pozbruku, wiec za kilka lat bedzie zapewne nie do uzytku. Szkoda, ze panowie budowlancy drogowi nie chca sluchac dobrych rad fachowców... W Opalenicy spotkalismy sie z wczesniej umówionym Markiem Fertigiem (tam mieszka, to on projektowal nowotomyska siec szlaków rowerowych), z którym pojechalismy na pólnoc, do Michorzewka, do kolejnego mojego znajomego – sympatycznego Jacka Stepniewskiego, strasznie gadatliwego nauczyciela i animatora turystyki rowerowej w swojej okolicy. Chlopacy troche sie wynudzili, wysluchujac naszych „morskich opowiesci”, no, ale czasem trzeba posluchac starych wiarusów... Po pysznych kanapkach i goracej herbacie z niezrównanym jamajskim rumem (pili tylko dorosli!), który dobrze mi zrobil po zmarznieciu w drodze z Opalenicy do Michorzewka - ruszylismy do Wasowa, bo Marcin strasznie chcial obejrzec tamtejszy, XVIII-wieczny palac. Ladnie utrzymany, otoczony solidnie zadbanym parkiem krajobrazowym, moze sie podobac. W srodku jest restauracja i hotel, ale gosci chyba nie bylo (te ceny!..), wiec moglismy sobie troche pozwiedzac. Z Wasowa ruszylismy ku Lwówkowi, gdzie trafilismy na Swieto Chleba. To taka lokalna nazwa dozynek gminnych. Bylo bardzo sympatycznie: za darmo rózne rodzaje pieczywa z maslem czosnkowym, dzemem i pysznym smalcem (do tego ogórki!), gospodarze postawili piwo... No, ja mysle, ze radosc z jazdy to mile uczucie, ale radosc z pelnego zoladka to uczucie nie gorsze, z czym niewatpliwie zgodzi sie nie tylko Ewcia Nowaczyk... Z zalem opuszczalem tak goscinny lwówecki ryneczek, ale czekal na nas jeszcze... Festiwal Chmielu i Wikliny w Nowym Tomyslu! Dojechalismy tam przez Wytomysl i Stary Tomysl, po drodze zmoczeni przez solidny deszcz. Niestety, nie bylo mi dane skorzystac z pelni uroków tej imprezy, bo spieszylem sie na pociag do Poznania. Zdazylem jeszcze szybko przywitac sie z szefem „Szarki” – zaprzyjaznionego klubu rowerowego, z zaskoczeniem spotkac sie z Radkiem (z zona – jak to dziwnie brzmi!) i juz pedzilismy na dworzec. Chlopacy byli troche zawiedzeni, ze musza sami wracac do Poznania. Moja wina, przyznaje, zbyt dlugo siedzielismy u Jacka. Nie przewidzialem tez tak silnego wiatru zachodniego... Cóz, mam nadzieje, ze dojechali szczesliwie, bo w momencie, gdy pisze te slowa, jeszcze tego nie wiem... Gdy przyjechalem do Naramowic z dworca PKP, mój licznik pokazal 110 km. Marcin, Tomek i Darek nakrecili pewnie tego dnia duzo wiecej...

Andrzej Kaleniewicz

SRODA, 3 WRZESNIA 2003

Zebranie

Wrócilem juz z wojazy po górach poludniowej Polski i od razu wpadlem w kierat zajec zwiazanych z praktykami. Pofatygowalem sie jednak na spotkanie, aby zobaczyc czy cos nowego sie nie dzieje w klubie. Na zebraniu byl staly sklad, zaledwie kilka osób. Widac spustoszenie, jakie wywolal okres wakacyjny... Trzeba bedzie zmobilizowac towarzystwo do wiekszego uczestnictwa w rajdach i spotkaniach. Jak zobaczylem na spis rajdów, to sie okazalo, ze ostatni rajd na którym bylo chociaz 5 osób to byl ... na poczatku sierpnia. Przez piekne i pogodne cztery tygodnie to sie jezdzilo trzy po cztery (raz 3 osoby, raz 4). Nie chodzi o to, aby byly tlumy, ale jak na wakacje to cos nie tak. No nic, moze taka abstynencja od roweru zaowocuje wieksza ochota do jazdy na jesien? Moze bylo za cieplo, wszak nierzadko ponad 30 stopni? Trudno wnikac, ale jakos tak pustawo sie zrobilo... Ale wrócmy do spotkania. Maciej pokazal swoje zdjecia z wyjazdu po Bieszczadach, niestety lab nie zrobil ich rewelacyjnie. Cóz, niska cena, niska jakosc. Ledwie mozna bylo rozpoznac Lomnicki Szczyt, a co tu dopiero mówic o delektowaniu sie ogladaniem. Bynajmniej nie jest to wina fotografujacego ani wywolania, gdyz klisze wywolane sa prawidlowo - wiec nie wszystko stracone. Ja swoje odbitki zrobie pewnie dopiero w pazdzierniku, na razie klisze sa zwiniete w rolce i czekaja w ciemnej szafie... Andrzej zamierza robic rajd do Zlotowa w najblizszy weekend. Tzn. w zasadzie na zebraniu o szczególach nie bylo mowy, ale na cyk.liscie. Po ogloszeniu, jakie pojawilo sie na liscie w czwartek, czyli dzien nastepny, frekwencja zapowiadala sie katastrofalna, gdyz rajd zostal okreslony jako bardzo trudny i do tego wymagal wstania w sobote o 4 z minutami aby na piata z minutami byc na dworcu. Co niektórzy o tej porze sie klada, ale nie moge krytykowac - wszak sam obmyslam zrobic (nie) raz rajd na wschód slonca - ale to pózna jesienia i wczesna zima, kiedy slonce bedzie pózniej wschodzic, a temperatura jeszcze bedzie dodatnia ;-)

SOBOTA, 6 WRZESNIA 2003

Rajd lesny do Zlotowa czyli ostra terenowa jazda na powitanie jesieni

Suche fakty:

Gdzie: z Pily ruchliwa szosa do Krepska, potem zachodnia czescia „zlotowskiego ringu lesnego” do Okonka, nastepnie „odcinkiem specjalnym” do Ledyczka, skad pusta szosa do Zlotowa. Kto: Jacek, Borys, Dominik Napierala (po raz pierwszy na ekranie ;o))), nizej podpisany. Po co: po zakwasy w miesniach...

Wlasciwie powinienem zaczac od tego, ze na cyk.liscie umiescilem ogloszenie o rajdzie w okolice Zlotowa z zastrzezeniem, ze bedzie ostry terenowo, co oczywiscie skazywalo mnie na raczej niezbyt duza frekwencje. Tak to juz bywa, ze wlasciciele rowerów górskich – a takich jest najwiecej w klubie – jakos niezbyt kwapia sie do uzytkowania swojego sprzetu zgodnie z przeznaczeniem. A moze „poszla fama” po „wysilkowym” rajdzie po Puszczy Zielonce, który prowadzilem w czerwcu? Niewazne. I tak bylo fajnie. Godzina zbiórki przy kasie nr 1 byla faktycznie niezbyt popularna – 5.50 to nie jest to, co lubia cyk.lisci. Tyle, ze do Pily i tak wystarczajaco dlugo jedzie sie pociagiem, nawet pospiesznym. Po prostu nie ma innego wyjscia. Przy kasie stawili sie Jacek z Borysem. Na wieksza liczbe uczestników nie liczylem. Nieopodal krecil sie jeszcze jakis wlasciciel blekitnego Authora – podejrzewalem, ze chodzi o nas – i nie omylilem sie, gdyz Dominik „doszlusowal” do nas, gdy zapakowalismy sie juz do ostatniego korytarza bialo-zielonego pullmana. Gdy wysiedlismy w Pile, bylo jeszcze przed ósma, wiec trzeslismy sie z zimna. Szybko wyjechalismy z miasta, na jego przedmiesciach zrobilismy niezbedne zakupy i juz pedzilismy na pólnoc zazwyczaj bardzo ruchliwa – ale nie az bardzo w sobotni ranek – szosa nr 11. Po drodze minelismy dziwnie powolnych „rowerzystów poziomych”, najwyrazniej jadacych do Plytnicy – na jeden z punktów startowych I Lesnego Rajdu Rowerowego, na zakonczenie którego w Zlotowie i my mielismy dotrzec, ale po „wyrobieniu” jakichs 200% normy w stosunku do planowanych tras rajdu. W Krepsku odbilismy na lewo, kamienistym podjazdem zaglebilismy sie w las i tak juz zostalo do samego Zlotowa. Po minieciu stacji kolejowej Plytnica, komfortowa, lesna szosa, zamienila sie w nie mniej wygodny, szeroki dukt. Rzecz jasna, byl to dla nas sygnal do rozpoczecia podrózy w iscie maratonskim tempie. Minelismy swietnie oznakowany turystycznie rozstaj dróg we Wrzosach, aby droga pozarowa nr 8 podazyc ku Ptuszy. Tam nie trafil by chyba tylko slepy, chociaz z powodu swego kalectwa stracilby zapewne piekne widoki... Borys zdecydowal sie na jazde na slickach, wiec mial problemy na odcinkach piaszczystych, ale nie narzekal, ba! – ciagle sie usmiechal, chociaz widac bylo, ze nie bylo latwo. Zaliczylismy postój pod wiata, stojaca na rozdrozu dwóch idealnie prostych, ciagnacych sie po horyzont, dróg lesnych. Za Ptusza droga staje sie znacznie bardziej urozmaicona, no i te widoki na elektrownie wodne na Gwdzie... Za Jastrowiem pedzilismy juz TTR-em. Z poczatku pomstowalem na znakarzy, którzy zamalowali pomaranczowe znaki i zastapili je zielonymi, gdy przypomnialem sobie, ze... to znaki dalekiego stad Pierscienia Rowerowego dookola Poznania sa pomaranczowe, a znaki TTR-u wlasnie zielone... Ech, poplatanie z pomieszaniem na „wlasnych” szlakach – moze juz ich zbyt duzo... Droga trudniejsza technicznie, a wiec i tempo duzo wolniejsze. Kolejny postój w stanicy kajakowej nad Zalewem Grudnianskim, jakze pieknym. Po tym odpoczynku – tak pokrecona droga, ze mozna nabawic sie choroby morskiej! Kola moczyly sie w wysokich trawach tylko po to, zeby za Chwalimiem rzezic w glebokim piachu. Tutaj chlopacy mieli najwyrazniej swój pierwszy kryzys, wiec w Okonku posililismy sie i – nie wykazujac zainteresowania zainteresowanymi nami miejscowymi dziewczetami – ruszylismy dalej, bo czas juz nas troszeczke gonil. „Odcinek specjalny” miedzy Okonkiem a Ledyczkiem nie zawiódl zadnego z nas. Kilka kilometrów pieszo-rowerowej sciezki lesno-edukacyjnej pod nazwa „Doliny pieciu rzek” to nieoczekiwane zwroty i skrety, gwaltowne podjazdy i zjazdy, zaskakujace przeszkody w postaci lezacych konarów drzew, drewniane mostki i „deszczane” dukty, wiodace przez rozlegle bagniska... slowem, wymarzona trasa na urzadzenie zawodów cross-country. Pewnie tylko troska o przyrode spowodowala, ze takowe sie jak na razie tutaj nie odbyly. Moze i dobrze... Szkoda tylko, ze stad jest tak daleko do Poznania... Wyjechalismy prawie w samym Ledyczku, skad mielismy jeszcze jechac 20 km prosta jak z bicza strzelil i pusta szosa w kierunku Zlotowa. Mocno dal nam sie we znaki upierdliwy podjazd. Tutaj chlopacy mieli swój drugi kryzys, bo kto to widzial, zebym z tylu zostawial takich „krazowników szos”! Swoja droga, mocno sie zdziwilem, ze tak dobrze mi idzie, skoro tydzien temu nie bylem nawet w stanie dogonic „peletonu”. Gdy juz odpoczywalismy pod neoromanskim kosciolem sw. Stanislawa Kostki w Radawnicy, stwierdzilem, ze moje sukcesy spowodowane sa zaokraglajacym sie juz na nowo po wakacjach brzuszkiem... Nastepnie otworzylem mape tylko po to, zeby przekonac sie, ze podjezdzalismy pod... Góre Brzuchowa!!! N O M E N O M E N . . . W Zlotowie bez problemu trafilismy na mete rajdu, odbywajaca sie pod amfiteatrem. Organizatorzy staneli na wysokosci zadania, wiec bez ograniczen moglismy korzystac z talonów na posilek (bulka, kielbasa, bigos), wody mineralnej, oraz... Snickersów, Marsów i Milky Way’ów. Przypadlo to zwlaszcza do gustu Jackowi, który bez mrugniecia okiem pochlonal trzy porcje! Chcial jeszcze kolejna dokladke, ale musielismy juz myslec o odwrocie w kierunku dworca PKP, znajdujacego sie po przeciwnej stronie Zlotowa. Dostalismy jeszcze dyplomy uczestnictwa i naklejki, a Jacek sfotografowal wielka instalacje w ksztalcie drewnianego roweru z kolami z siana, tort z rowerami (sic!) oraz wielka przyczepe z jednosladami, których wlasciciele najwidoczniej zbyt duzo czasu spedzili na obzarstwie na mecie, jesli nie mieli juz sily, aby o czwartej po poludniu – w tak pieknych okolicznosciach przyrody - wrócic np. w okolice Pily lub Walcza... Bywa i tak. Pociag osobowy z nasza czwórka na pokladzie wyruszyl piec po czwartej ze Zlotowa, w Poznaniu bylismy przed ósma. W Pile mielismy przesiadke – dla mnie szczesliwa, bo udalo mi sie na tamtejszym dworcu kupic numer BikeBoardu, który dawno juz zniknal z pólek sklepowych w Poznaniu (gdy bylem na Wegrzech). No i byly tez lody. W pociagu do Poznania Borys przez caly czas nadawal o tym, ze chcialby wyruszyc na rowerowa wyprawe zycia – chyba jest to jego „idea fix”, bo to juz nie pierwszy raz... Ja go rozumiem.

Andrzej Kaleniewicz

NIEDZIELA, 7 WRZESNIA 2003

Lusówko - Steszew

Rajd widmo. Nikt nic o tym wydarzeniu nie wie. Niestety nie mialem okazji w nim uczestniczyc. Wspominam o fakcie tylko dlatego, ze jest ujety w spisie rajdów na stronie www "Cyklisty", a chce aby spis i kronika sie zgadzaly. W wycieczce uczestniczyly 4 osoby.

SRODA, 10 WRZESNIA

Zebranie

Znów spotkanko w gronie meskim: Borys, Marcin, Tomek, Maciej, Robert, Jacek oraz trzej nowi ochotnicy: Marcin Dzieczkowski, Piotr Kepa, Andrzej Siwczak. Spotkanko bylo krótkie i konkretne. Tomek pochwalil sie nowymi SPD’ami Shimano’wskimi (model na 2004 rok).

Relacje owa chyba napisal Jacek, sadzac po zwiezlosci oraz wglebianiu sie w szczególy ;-)

PIATEK, 12 WRZESNIA - SOBOTA, 13 WRZESNIA

Rajd dwudniowy po okolicach Dolska

Prowadzil i opisuje Andrzej. 57 + 128 km

Sklad: Maciej Solski, Ludwik Olejniczak, Nieznajomy, Andrzej Kaleniewicz

Pogode zapowiadali nieszczególna, pewnie dlatego przy Starym Marychu o ósmej wieczorem pojawil sie – oprócz mnie – Maciej. O ile pamietam, przyjechalem w kretynskiej masce potwora na twarzy, która powodowala przerazenie (albo smiech) na twarzach przygladajacych mi sie po drodze ludzi. Jak zobaczylem, ze czeka na mnie tylko niezawodny Maciej, pomyslalem sobie, ze reszta moze co najwyzej pozazdroscic fajnego pomyslu na trase. Zapalilismy lampki (ja nowego, zakupionego na te okazje, pieciodiodowego Cat Eye’a HL 300) i wyruszylismy w strone miejsca noclegu – czyli dzialki Olejniczaków pod Sremem (Gawrony). Podróz uplynela nam pod znakiem wspominków z niedawnej wspólnej wyprawy do krajów nadbaltyckich. Nawet sie nie obejrzelismy, a juz bylismy w sympatycznym domku, witani przez goscinnych braci Ludwika i Szymona. Wspólne gadu-gadu na tarasie z widokiem na jezioro i - do spania.

TRASA: Poznan – Lubon – Leczyca – Stare Puszczykowo – Puszczykówko – Pozegowo – Mosina – Rogalinek – Rogalin – Swiatniki – Radzewice – Trzykolne Mlyny – Czmoniec – – Nieslabin – – Srem – Nochówko – Pelczyn – Gawrony.

Po przebudzeniu sie nastepnego dnia nie bylo nam az tak wesolo – za oknem zaczelo padac. Ja bylem zdeterminowany, zeby jechac (chodzilo o opis trasy do przewodnika Pascala, który musialem zrobic!), Maciej – jak zwykle, byl niewrazliwy na warunki pogodowe, Ludwik po chwili wahania tez postanowil jechac. Podczas wspólnego sniadania zadzwonil do mnie chlopak, który dowiedzial sie o rajdzie, ale blakal sie wlasnie po przeciwnej stronie jeziora. Wraz z Szymonem postanowilismy mu pomóc – wsiedlismy na... rower wodny i po prostu poplynelismy do niego. Czekal na nas juz na przeciwleglym brzegu. Na rower wodny zaladowalismy jego rower, dosiadl sie jeszcze jego wlasciciel i... zaczelismy tonac! Nie bylo rady, musielismy sie zabrac na dwa razy... teraz juz buty mielismy i tak przemoczone, wiec zaden deszcz nam straszny nie byl. No wiec ruszylismy w czwórke. Najpierw do Sremu, a stamtad szlakami rowerowymi do Ksiaza Wlkp, gdzie odbywala sie meta zlotu rowerowego, organizowanego przez Sremski Osrodek Wspierania Malej Przedsiebiorczosci (dzieki niemu powstala siec szlaków rowerowych w okolicy Sremu i Dolska – brawo!). Jak zwykle przy takich okazjach, najedlismy sie, i ruszylismy dalej. Pogoda sie polepszyla, przejasnilo sie... Dalej jechalem juz tylko z Ludwikiem, bo Maciej podazyl na wschód, aby dogonic grupe cyk.listów, jadacych TTR-S-em, a Nieznajomy... mial troche dosc. Nie bede wchodzil w szczególy, jako, ze dalej jechal juz tylko jeden cyk.lista (czyli ja), podam tylko trase:

Gawrony – Pelczyn – Nochówko – Srem – Leg – Bystrzek – Lezek – Zawory – Jaroslawki – Miedzybórz – Wlosciejewki – Brzóstownia – Ksiaz Wlkp. – Gogolewo – Ksiaz Wlkp. – Brzóstownia – Wlosciejewki – Wlosciejewice – Blazejewo – Lipówka – Brzesnica – Ostrowieczno – Ostrowieczko – Trabinek – Dolsk – Miranowo – Cichowo (Soplicowo) – Mosciszki – Dalewo – Jelenczewo – Mórka – Melpin – Kadzewo – Srem – Psarskie – Szymanowo – Manieczki – Puculowo – Grabianowo – Kopyta – Chalawy – Szoldry – Czempin PKP. Lacznie – 128 km. Trase ze wszech miar polecam – jak kogos zainteresowala, odsylam do przewodnika Pascala... SRODA, 17 WRZESNIA

Zebranie

Opisuje Ewa.

Groonvaldzka, godz. 19

No prosze, wrzesien przyszedl, a frekwencja na spotkaniach dopisuje. Jak znam zycie i cyklistów, to im dalej w jesien, tym mniej ludzi bedzie na rajdach i pogaduchach. Taka kolej rzeczy. Ale wracajac do przedmiotu notatki, a wiec do spotkania, przybyli nan: Mariusz P., Pawel P., Michal N., Natalia Sz., Mateusz B., Marcin Dzieczkowski, Borys W., Piotr Kepa., Andrzej Siwczak, Radek, Jacek, Robert, Tomek M., Marcin B. i ja. Przyszedl tez na spotkanie pan Krzysztof z PTTK, który poprosil nas o inwentaryzacje szlaków trzech: niebieskiego, zóltego i zielonego. Inwentaryzacja polega na zmierzeniu go od punktu startu do konca i zaznaczaniu wazniejszych punktów typu: pomnik przyrody, kapliczka, wiadukt, PKS, skraj lasu, miejsca przeciecia z innymi szlakami. Oj bedzie z tym troche roboty. Ewa

SOBOTA, 20 WRZESNIA

Rajd kanalowy

Ruszylismy w sobote rano spod Starego Marycha. Bylo nas 10 osób - Marek Blaszynski, Jacek Z., Tomasz Cz., Karol S., Dominik N., Ola, Natalia, Borys, Tomek M. i ja. Z poczatku pojechalismy sciezka rowerowa wzdluz Dolnej Wildy do Debca, gdzie na wiadukcie nad autostrada dolaczyl do nas Miron. Dalej jechalismy wciaz szlakiem, jednak na piaszczystym odcinku Markowi pekl lancuch. Podczas skuwania poszedl skuwacz. Sprawa z pozoru prosta okazala sie trudna i pól godziny trwala walka o przywrócenie sprawnosci roweru. W koncu udalo sie. Ruszylismy z kopyta, ale nie pojechalismy zbyt dlugo, bo okazalo sie, ze Tomek M. z Borysem zgubili sie na kretym odcinku szlaku rowerowego w rejonie starorzeczy Warty kolo zakladów w Luboniu. Jest to o tyle dziwne, ze Tomek dobrze znal ta droge. Wpierw czekalismy 10 minut, bo wszak tam wszystkie drogi sie slepo koncza, w koncu postanowilismy sie w 2 osoby wrócic. W tym czasie zagubieni odnalezli juz droge i wyjechalismy im naprzeciw. Okazalo sie, ze sprawdzali wszystkie sciezki po kolei i dopiero na ostatniej (trzeciej z rzedu) natkneli sie na oznakowanie szlaku. Za Kocimi Dolami (stawek gdzie zawsze mozna spotkac wedkarzy) nie pojechalismy przez Sahare Lubonska, a skrecilismy w prawo i wzdluz ostatnich zabudowan Lubonia wjechalismy na Szose Poznanska, która dotarlismy do Leczycy. Na przejezdzie kolejowym przyszlo nam kolejne 10 minut poczekac. Dalej przez Wiry do Lesnictwa Wiry i grejzerówki. Po drodze Tomek M. sie gdzies zadzial i pojechal w koncu do Mosiny inna droga (ja musialem byc na przedzie i pilnowac aby peleton dobrze jechal, przy tak dlugim tramwaju trudno bylo patrolowac jednoczesnie tyly, tym bardziej jak na koncu jechala osoba obeznana z terenem... W WPN-ie pojechalismy przez górny trawers Pojników do szlaku zóltego, którym zjechalismy wzdluz wawozu kreta sciezka na niewielka polanke, gdzie skrecilismy w lewo i wydostalismy sie na góre (do grejzerówki) wzdluz kolejnego wawozu. Ten odcinek wszystkim sie podobal, bo jak sie okazalo jeszcze tedy nie jechali. Z grejzerówki do góry kolejnym wawozem a nastepnie wzdluz pola piaszczystym podjazdem na szczyt Osowej Góry (132 m n.p.m.) (tylko 4 osoby na 10 pokonaly podjazd w siodle). Z Osowej Góry zjechalismy do asfaltu i potem asfaltem do Mosiny (namiastka zjazdów górskich ...) i po chwili juz bylismy pod Marketem, a pózniej u Ewy. Mielismy na licznikach juz ok. 27 km. W Mosinie dolaczyli do nas: Tomek M. (ponownie), Ewa, Pawel S., Pawel P. i Mateusz z Murowanej Gosliny. Razem bylo nas 15 osób. Ruszylismy zgodnie z zapowiedzia wzdluz kanalu Mosinskiego, jego orograficznie prawym brzegiem (czyli jak jechalismy w góre rzeki to po lewej stronie od kanalu).Zrazu wygodnym pozbrukowym chodnikiem, potem droga gruntowa a na koncu sciezka, która nikla w wysokiej trawie. Wrazenie niesamowite, jak jazda po sawannie. W miedzyczasie Pawel S. walczyl z bagazem, ale to juz normalne. Bylo bardzo cieplo, patrzac tuz nad ziemia w kierunku horyzontu widac bylo jak unosi sie rozgrzane powietrze... Lato powrócilo. Sciezka raz stawala sie droga gruntowa, raz zanikala zupelnie. Kiedy minelismy droge Bedlewo - Bieczyny, to sciezka stala sie bardzo wyboista. Czesc z Cyklistów pognala mocno do przodu, znikajac za wysokimi chaszczami. Zza gaszczu wystawaly jedynie kolorowe kaski. Fajny widoczek ;-) Kanalem plynela mala barka, moze by nas zabrali? Niestety weszlyby tylko 4 osoby... Wilismy sie tak jak waz, ktos wpadlszy w setna juz dziure stwierdzil, ze: Fajnie byloby tu zrobic rajd nocny ... Jeden nieostrozny ruch i rower szybko osuwa sie w dól, gwarantujac kapiel w kanale - jesli zjazd w strone wody badz nura w pokrzywy jesli w druga. Selekcja naturalna. Palace slonce szybko wysuszalo nasze bidony. Ale czym sie martwic - do sklepu z zimna Coca-cola wszak tylko 5,5 km ;-) Dlugie 5,5 km. W pewnym momencie czolówka peletonu wyraznie zwolnila az w koncu zatrzymala sie, sugerujac ze droga sie skonczyla. Nic bardziej blednego, droga byla, tylko ze ... zarosnieta. Padlo wiec - skadinad bardzo uzasadnione - pytanie: Czy ktos ma maczete? Przez kolejne prawie 5 km przedzieralismy sie przez gaszcz krzewów, zreszta w sumie wiekszosc tego odcinka dalo sie jednak dosc szybko poruszac - isc 6 km/h badz jechac 7-8 km/h. Mielismy zapewniona kompleksowa gimnastyke z racji licznych cwiczen z rowerem w rece. Rower w prawo, w lewo... (omijanie krzewu). Rower do góry i na dól (pokonywanie rozlozystego krzewu - nie bylo miejsca na objazd). Marszojazde urozmaicaly nam ciekawe widoki na Kanal Mosinski, okoliczne lasy oraz wszechogarniajaca cisza. Czasem moze tylko ktos wypowiadal jakies zaklecie... Wydostawszy sie z lasu jeszcze ok. km podazalismy walem przeciwpowodziowym po czym pojechalismy przez zzete pole kukurydzy (co za komfort jazdy w porównaniu do tego co wczesniej - dalo sie wycisnac ze 25 km/h) do Gluchowa. Tam zaprowiantowalismy sie w sklepie i pragnelismy powrócic na wal wzdluz kanalu. Wygodna w/g mapy droga (utwardzona) mielismy sie dostac do szlaku zóltego, niestety nie dalo sie, bo drogi nie bylo. Prowadzila zas drózka w kierunku walu przeciwpowodziowego, ale skonczyla sie w polu zarosnietym rzepami. Kiedy sie ostatecznie zorientowalismy, ze to koniec drogi, to juz bylo troche pózno. Pawel S. dolozyl jeszcze do pieca obrzucajac Ewe i jeszcze pare osób rzepami... Musielismy sie jednak wycofac z pola walki do Gluchowa. Po drodze podziwialismy jak traktor ujezdzal kupe gnoju. Borysowi spadl lancuch... Ledwie dojechalismy do Jarogniewic, to okazalo sie, ze Marek ma pane. Detka kilka cali za dluga byla nalozona na felge w ten sposób, ze okrecona dwa razy wokól wlasnej osi... Az dziw, ze w ogóle dalo sie napompowac. Wpierw szukalismy na zmiane dziury, ale nic nie znalezlismy. Poszukalismy innej detki i po kilku minutach usterka byla naprawiona. Udalismy sie zóltym szlakiem do Bonikowa. Kolo lesnictwa Tamborowo w lesie kolo drogi pasl sie kon. W Bonikowie Tomek M. zlapal pane, byla to juz czwarta usterka rowerowa w ciagu tego rajdu. Lacznie na naprawach rowerów spedzilismy dzis póltorej godziny :-(

Jako, ze zblizala sie godzina 15, podzielilismy sie na 2 grupy. Ci, co chcieli byc wczesniej w Poznaniu pojechali z Ewa (Miron, Marek B., Natalia, Tomek M., Pawel P.) zas reszta ze mna dalej sie meczyc ;-)

Z Bonikowa droga gruntowa a potem polem dotarlismy do sciezki biegnacej wzdluz Kanalu Koscianskiego i stosunkowo wygodna droga w ekspresowym tempie przejechalismy kilka km kanalu w okolicach Kosciana. W samym Koscianie odcinek byl bardzo urokliwie poprowadzony. Za Koscianem zdecydowalismy sie na zakonczenie eksploracji kanalów w tym miejscu, zostawiajac okolice Jeziora Woniesc na nastepny raz. Pognalismy (30 km/h) szosa do Racotu, skad równie dynamicznie (27-29 km/h) do Czempinia (malo samochodów) i Mosiny (tez maly ruch, ale juz nieco wiekszy). Po drodze wpierw Pawel S. sie zawieruszyl, potem odnalazl bo wiatr w morde przeszkadzal i wolal jechac z nami. W Mosinie na rondzie bylismy o godz. 17:59 i pozegnalismy Borysa, który pojechal w lewo na Dymaczewo. My zas o 18:02 ruszylismy szosa do Poznania, z tym ze jadac na zjazdach nie wiecej jak 44 km/h (za wolno!) zostalem w tyle. To samo Ola, która w koncu zdecydowala sie objechac sciezka wzdluz Warty. Tomasz Cz., Karol S. i Dominik N. jechali od przejazdu kolejowego w Leczycy sami, bo Jacek czekal na Ole. Jako, ze zamkneli przejazd zdazylem zobaczyc jeszcze ich odlegle sylwetki. Byla 18:20. Skrecilem na asfalt prowadzacy "wysoczyzna" aby ominac ruchliwy odcinek szosy. Jechalo mi sie bardzo dobrze, pomimo lekkiego wiatru w morde. W zasadzie nie schodzilem ponizej 30 km/h, pomijajac sam wjazd na wiadukt. O godz. 18:41 wjechalem na wiadukt górczynski i obejrzalem jak slonce wtacza sie za horyzont, zas po kolejnych 4 minutach bylem juz w domu. Szczerze mówiac, dawno juz nie jechalem z Mosiny do Poznania przez tylko 43 minuty (po 100 kilometrowym rajdzie). Pawel S. z Mateuszem jechali od okolic Czempinia nieco wolniej i zajechali jeszcze na herbatke do Ewy, w Poznaniu byli pewnie ok. 20-tej. Mateusz jeszcze potem jechal do Murowanej Gosliny.

Dystans 128 km

Zaliczony dystans kandydatom - z racji solówki od przejazdu w Leczycy (Dura lex, sed lex!) wynosi - Tomasz Cz., Karol S., Dominik N. - 111 km. Mateusz z Mur. Gosl. - 90 km, bo 44 km od siebie do Mosiny jechal sam. Marek B. 79 km, bo krótszy wariant i potem odbil w Mosinie.

SRODA, 24 WRZESNIA

Zebranie

Na Grunwaldzkiej stawili sie: Jacek, Ewa, Borys, Marcin Dzieczkowski (wczesniej mi nie znany), Marcin B., Maciej S., Dominik N., i ja. Razem o ile sie nie myle 8 osób. Ustalilismy, ze w najblizszy weekend beda dwa rajdy - w sobote Andrzej prowadzi grupe na wyscig XC Michalki 2003, zas w niedziele Karolina z Mironem do Ksiaza Wlkp (PKP do Srody). Dojazd rowerowy do Srody poprowadze ja (wyjazd nieco ponad godzine wczesniej jak pociag). A tak poza tym to jak zwykle pogaduchy do poduchy...

SOBOTA, 27 WRZESNIA

Debogóra - MTB XC Michalki 2003

Oto jakze zwiezla relacja Jacka na ten temat:

"Fajowo bylo, niedlugo dam sporo fotek na www z wyscigu, pojechalo 8 osób" 100 km NIEDZIELA, 28 WRZESNIA

Rajd do Ksiaza Wlkp. i Dolska

Prowadzila Karolina z Mironem i Karolina opisze.

„Babie lato w Soplicowie” - czyli rajd „Cyklisty” dnia 28.09.2003

Hej! Przypomina sie Karola...

Zaryzykowalam my come back to Cyklista w meskim gronie: Radziu S., Michal K., Marek B., Mateusz i Miron. Zalozylam dystans okolo 100 km, dla niektórych wyszlo nieco ponad 120 km a dla naszego „samotnika” - Michala nawet 161 km. Wedlug magicznych obliczen podobno jechalismy ze srednia 21 km/h.

Pogoda nam dopisala , poczatek dnia oczywiscie byl dosc mrozny, ale pózniej rozswiecilo sie sloneczko.

Mialam plan ekskursji zmyslnie ustalony , niestety gdy chlopaki przekroczywszy Warte w Swiaczynie poczuli zew natury, zaczela sie improwizacja i w koncu pognalo nas na poludnie do Dolska. Zatem ze stacji PKP Sroda Wlkp. kierowalismy sie do Sulecina bocznymi drogami szukajac mostu kolejowego na Warcie. Po drodze obfotografowalismy sie ze strusiami z przydroznej fermy. Pózniej raczylismy sie walami p/powodziowymi i w koncu zielonym szlakiem dotarlismy do Ksiaza Wlkp. Jak zauwazyl Marek w Ksiazu najbardziej zabytkowa jest nazwa. Choc dla kolekcjonerów sw. Wawrzynca znajdzie sie co nieco.

W dalszej drodze mijalismy urocze wsie: Wlosciejewki, Rusocin, Nowieczek, Trabinek.

W Dolsku zwiedzilismy Kosciól p.w. Michala Archaniola z XV w. i opuszczony Kosciól sw. Wawrzynca na wzgórzu z panorama na okolice Jez. Dolskiego Wielkiego.

Kolejnym naszym celem bylo Cichowo ze slynna replika Soplicowa. A w Soplicowie istny cyrk: w takt nastrojowej muzyki czlapaly gesi, leniwie przeciagaly sie owieczki, wyrazal znudzenie osiol, z dystynkcja obserwowala wszystko para bocków. Jedynie duza, brudna swinia nieokielznanie biegala miedzy turystami. Byl tez wspanialy drapieznik- sokól, siedzial sobie na pienku i czekal cierpliwie az jego pan odczepi line i podaruje wolnosc choc na chwile. Tak tez sie stalo, wiec moglismy obserwowac sokole, powietrzne akrobacje.

I to bylo na tyle, jesli chodzi o przyjemnosci. Pózniej musielismy sie pospieszyc i gnalismy jak potepiency do Poznania najkrótsza droga przez Wyrzeke, Blociszewo, Marianowo, Brodnice, Zabno, Mosine, Puszczykowo i Lubon. Jak obiecal Michal do Dolska jeszcze wrócimy. Na górki... SRODA, 1 PAZDZIERNIKA

Zebranie

W godz. 18:37 do 19:06 odbylo sie zebranie Zarzadu, na którym ustalalismy co zrobic z niektórymi czlonkami listy dyskusyjnej. Sprawozdanie napisze Ewa. Pózniej, tj. od godz. 19:07 bylo juz normalne zebranie, swoja obecnoscia zaszczycili (w/g wpisów na liscie) Dominik N., Borys, Maciej S., Radek S., Karol S., Robert M., Marcin Beee, Ola R., Pawel P., Jacek, Ewa, Marek N i ja. Poza pytaniem sie, czy ktos jest chetny na rajd w weekend (nikt) oraz w Góry Sowie (Ewa) to pokazalem troche zdjec sprzed roku, z rajdów od pazdziernika 2002 do marca 2003...

NIEDZIELA, 5 PAZDZIERNIKA

Rajd po Puszczy Zielonce

Niestety poza mna nikt sie na jazde nie skusil. W zwiazku z tym postanowilem pojezdzic troche bardziej terenowo. Poznan-(asfalt)-Kicin-(zólty)-Dziewicza Góra [1]-(sciezka na SW)-(trawers zachodni)- parking pod Dziewicza-(sciezka)-Dziewicza Góra [2]-(sciezka na N)-(niebieski)-L.Annowo- (polna, czerwony, gruntowa)-Potasze-(utwardzona)-Kaminsko-(asfalt)-Rakownia- (utwardzona)-J. Miejskie-(wedkarska)-Floryda-(asfalt)-Plawno-(czerwony)-(niebieski)- (trakt)-Maruszka-(trakt)-parking pod Dziewicza-(trakt)-(czerwony)-Plawno-(trakt)-parking pod Dziewicza-(sciezka zjazdowa)-Dziewicza Góra [3]-(zólty)-Kicin-(asfalt)-Poznan. 87,22 km. Teren 50 km. Dokrecalem avs 25 km/h (teren), niestety stracilem na koncówce, bo zaczal sie wiatr w mordke.

SRODA, 8 PAZDZIERNIKA

Zebranie

Na Grunwaldzka zawitali: Ewa N., Marcin B., Maciej S., Robert M., Jacek Z., Ola R., Pawel P., Mariusz P., Mateusz, Pawel S. i ja (Michal K.). Pawel S. wszedl tylko na chwile, aby sie spytac o to, które z zarzutów zostaly uznane za sluszne, a które nie. A tak ponadto to ustalana byla kwestia najblizszego rajdu w celu inwentaryzacji szlaku zielonego z Obornik do Pobiedzisk. NIEDZIELA, 12 PAZDZIERNIKA

Zielony Rajd Inwenatryzacyjny

Rajd prowadzila Ewa, wiec miejmy nadzieje go opisze w (nie)dalekiej przyszlosci...

Jesien powoli rozposciera swe macki po swiecie. Poza pogoda niesprzyjajaca szalenstwom na swiezym powietrzu, poza drzewami, których liscie nikna w palcach czasu, widac to po frekwencji na rajdach. Dzis na starcie spotkaly sie trzy osoby: ja, bo prowadze rajd, Mariusz P. i Marek z Podolan. Brrr... Wietrzysko niemilosiernie targa wszystkim, co mu sie nawinie pod reke. W taka pogode czlowiek nawet psa nie wygnalby z domu... a my na rowerach zamierzamy popedzic troche przed siebie. Najchetniej wrócilabym do domu, ale nie wypada, bo przeciez prowadze i chetni na rajd tez sa. Poza tym twardym trzeba byc, choc zycie kopie w tylek bezlitosnie. Na starcie czekamy na spóznialskich przyslowiowy akademicki kwadrans. Jak latwo przewidziec nikt wiecej nie przyjechal. Ruszamy wiec najprostsza droga do Obornik. Postanawiamy jechac przede wszystkim asfaltami, by jak najszybciej dojechac na miejsce i zabrac sie do pracy (inwentaryzacja szlaku zielonego z Obornik do Pobiedzisk). Mamy zamiar jechac najpierw ringiem, a potem drogami. W drodze na Solacz dzwoni Michal, ze jedzie z nami, wiec zeby na niego poczekac pod Niestachowska. Gdy dojezdza Michal modyfikujemy trase. Nie jedziemy ringiem, bo bedzie wmordewind. Do Kiekrza kulamy sie wiec asfalcikiem i dopiero tu wjezdzamy na ring. Potem zjezdzamy na jakies wiejskie drózki i nimi kaczamy sie do Obornik. Za cieplo nie jest, ale to jeszcze mozna przezyc. Najgorszy jest absolutny wmordewind przed Obornikami. Wiatr wyciska ze mnie siódme poty, odechciewa mi sie zyc, mam dola i chce do domu. Najchetniej obrócilabym rower o 180 stopni i pojechala do domu, ale chyba nie mam sily na tak radykalny krok. W Obornikach znajdujemy sympatyczna cukiernie z niedrogimi: herbata, kawa i ciachami. Zwlaszcza tych ostatnich pochlonelismy dzikie ilosci, co zbilo z pantalyku pania z cukierni. Najedzeni, wygrzani ruszamy w dalsza droga. Humory znacznie nam sie poprawily. Nawet wiatr przestal tak dokazywac, zwlaszcza ze jedziemy lasami lub z bocznym wiatrem, co nie jest juz tak uciazliwe. Szlak zielony zaczyna sie przy dworcu PKP w Obornikach. Niestety nie mamy ze soba dyktafonu, bo nie udalo nam sie go zdobyc. Jak wiadomo inwentaryzacja szlaku polega na zmierzeniu go (kazde rozwidlenie drogi, zakret, charakterystyczny punkt musi byc zaznaczony i opisany (tzn. na którym kilometrze szlaku on sie znajduje)). Tak wiec co pare metrów musimy sie zatrzymywac, by notowac na kartce papieru wszelki skrety i inne potworki. Na szczescie Michal ma swój mapnik, którego uzywa w tej chwili jako pulpitu do pisania i jadac usiluje notowac. Raz udaje mu sie to lepiej, raz gorzej, ale zabawy przy tym mamy sporo. Po drodze mijamy jakis festyn we wiosce – naród zegna lato i chleje na to konto nieprzecietnie. Oznakowanie tego szlaku pozostawia wiele do zyczenia. Momentami znaków nie ma w ogóle i kilka razy zdarza nam sie zboczyc z trasy w poszukiwaniu jakiegokolwiek znaku, ze tedy biegnie szlak. Najgorzej jest na odcinku wzdluz Warty (przed Sniezycowym Jarem), bo szlaku po pierwsze prawie w ogóle nie widac, a po drugie biegnie on krzaczorami, co jest uciazliwe ze wzgledu na to, ze jestesmy z rowerami. A niestety nie mozemy ominac krzaków, bo musimy dokladnie zmierzyc dlugosc szlaku. Nie dosc, ze muldy po których normalna jazda jest praktycznie niemozliwa, to jeszcze rzepy i inne przyczepiajace sie do ubran rosliny skutecznie uprzykrzaja nam zycie. Wracajac do krzaków.... przedzieramy sie przez nie bez wiekszego entuzjazmu, niestety rowery nie zawsze da sie przeprowadzic, czasem trzeba je przeniesc, poza tym trzeba uwazac na kolczaste rosliny, które groza nie tylko naszej skórze i ubraniom, ale tez detkom naszych bicykli. Michalowi podczas przedzierania sie przez chaszcze odpada jakas srubka od bagaznika. Trzeba wiec znalezc jakas inna w zastepstwie. W tych warunkach nie jest to wcale proste. Odwracanie roweru do góry nogami, odpinanie wszystkich bambetli wsród pokrzyw i jezyn nie nalezy do najwiekszych rozkoszy. Kilkanascie minut i usterka usunieta. Gdy wreszcie wyjezdzamy z odcinka przeznaczonego dla sluzb specjalnych, jestesmy prawie szczesliwi. Prawie, gdyz przed nami rozposciera uroczy podjazdzik. Przy skrecie do Sniezycowego Jaru robimy popas i ruszamy dalej. W okolicach Wojnowa lapie nas deszcz, który staramy sie przeczekac na przystanku autobusowaym. Poniewaz pada mniej ruszamy dalej i dojezdzamy do stacji PKP w Lopuchowie. Okazuje sie, ze kilka minut temu odjechal stad pociag do Poznania. Budynek stacji jest zreszta zamkniety na glucho i uzyskanie tu jakiejkolwiek informacji graniczy z cudem. Nastepny pociag bedzie podobno za dwie, trzy godziny, wiec czekanie nan nie ma sensu. Ruszamy dalej. Przy parkingu lesnym znajdujacym sie w nadlesnictwie Lopuchówko zegnamy zielony szlak i jedziemy do Murowanej Gosliny i Poznania. W Gleboczku zaczyna kropic, ale mimo opadów ogladamy przepiekny zachód slonca. Michal robi kilka fotek. Deszczyk siapi coraz bardziej, wiec czym predzej mkniemy do Poznania. Ewa.

SRODA, 15 PAZDZIERNIKA

Zebranie

Dzisiaj omawialismy glównie dwie kwestie - dofinansowanie imprez AKTR Cyklisty z Urzedu Miasta oraz najblizszy rajd do Chodziezy. Jak sie okazalo na rajd pojada (a przynajmniej deklaruja, ze pojada) Jacek, Natalia, Ola, Ewa i ja. Przy czym Jacek i ja na wersje trzydniowa, reszta na dwudniowa. Pozostala czesc ekipy ma zajecia, uwaza ze jest za zimno i inne tam takie. W kazdym razie na tlumy nie ma co liczyc. Poza tym nie bylo za bardzo co mówic, Ewa z Andrzejem przez dlugi czas bawili sie robota papierkowa zwiazana z ewentualnym dofinansowaniem licznych rajdów Cyklisty (planuja na wiosne rajd na 100 czy 200 osób i to wielodniowy...). Powietrze w pokoju zuzywali: Miron, Karolina, Hania S., Natalia S., Marcin Dzieczkowski, Maciej S., Radek S., Mariusz P., Borys W., Robert M., Jacek Z., Dominik N., Marcin B., Ewa N., Andrzej K., Natalia i ja. Razem az 17 osób.

PIATEK - NIEDZIELA, 17-19 PAZDZIERNIKA

Rajd po Szwajcarii Chodzieskiej i nie tylko

Prowadzilem ja i go opisze w miedzyczasie. Bylo sporo ciekawych odcinków bardzo pagórkowatych, niezliczona ilosc stawów i jezior oraz urokliwe jesienne widoki...

Miedzyczas juz nadszedl, a wraz z nim opis:

Piatek, 17 pazdziernika

Dosc pózna pora, bo ok. 8:40 wytoczylem sie z sakwami (spiwór, troche rzeczy umozliwiajacych jazde w temperaturze ujemnej, klapki, recznik, kosmetyczka, apteczka, aparat lustrzanka itp = 10 kg). Dosc szybko przejechalem przez miasto (Dabrowskiego, Koszalinska) i obralem trase szosa przez Kiekrz do Rokietnicy. Byl maly ruch, tylko w Rokietnicy pani w wieku ok. 70 lat mi wylazla tuz pod kola (na prostej, przy jezdzie stabilna predkoscia 34 km/h). Nie bylo czasu na ostrzezenie i hamowanie, zdazylem ja jednak wyminac chodnikiem, mijajac sie z innym niczego winnym pieszym o centymetry. Z racji podeszlego wieku niedoszlego truposza nie podejmowalem prób wyjasniania sprawy, przypisalem to starczemu oslabieniu wzroku tudziez sluchu. Kosztowalo mnie to jednak naderwanie sakwy (wysoki kraweznik) oraz lekkie zdecentrowanie kola. Jazda dalej przebiegala bez zaklócen, w Rokietnicy obralem szuter biegnacy wprost nad Jezioro Pamiatkowskie, gdzie jechalem juz nieco wolniej (ok. 24 km/h) ale za to w pieknym krajobrazie. Jeziorko - niczym nie zmacona tafla i lekka mgielka oraz wedkarz lowiacy ryby... Z Pamiatkowa jechalem juz TTR-N przez Szamotuly do Szczuczyna, gdzie zamiast odbijac w prawo przez Same pojechalem prosto pieknym asfaltowym zjazdem. Nieco pózniej asfalt sie skonczyl, ale i tak bylo pieknie. Agresywny bieznik tylnej opony bardzo pierwszorzednie radzil sobie z wydmiastymi piaskami tutejszych lasów i tak wyladowalem na torfowisku ponownie nad rzeka Sama, ale juz w jej dolnym biegu. Trakt piaszczyscie wznosil sie na wydme i tu zaden bieznik nie pomoze. Po stu metrach da sie znowu jechac, potem gladkie jak lustro pole (lotnisko?) i rezerwat Swietlista Dabrowa. Piekna gra swiatel na pozólklych lisciach. Kiedy po raz kolejny chowam aparat do sakwy, peka mi zamek w glównej komorze. Na szczescie nie pada i przez najblizsze dni padac nie bedzie wiec zamek niepotrzebny, rzeczy sie trzymaja pod gumami. Kolo Lesnictwa Daniele znowu trafiam na TTR-N, którym jade az do Prusinowa. 100% asfalt, 90% bardzo nudny. Za Prusinowem odbijam nad Jezioro Duze k/Lubasza, objezdzam je kawalek (teren) i wkrótce podjezdzam szlakiem zielonym na szczyt wzniesienia morenowego (teren) po to, aby zjechac z powrotem asfaltem do Lubasza, gdzie zwiedzam zabytkowy kosciól. Tak zaczyna sie moja pierwsza Premia Górska na tym rajdzie. Z Lubasza asfaltem tym samym co zjezdzalem wracam na góre i podjezdzam przez gospodarstwo na wzgórze z wiatrakiem (125,6 m n.p.m.), najwyzsze w okolicy Czarnkowa. Zjazd z niego szlakiem zielonym, a nastepnie pagórkowata jazda na pólnoc dostarcza wiele emocji. Na skraju moreny widze szutrowa droge zjezdzajaca zywo w dól. Nie jade nia jednak - to bedzie mój podjazd... Skrecam wiec w lewo na Goraj i pieknym widokowo odcinkiem skrajem pola (inny napisalby: lasu) docieram do asfaltu. Po drodze mijam rowerzystów na makrokeszach. Asfaltem zjezdzam serpentynami do rozstaju na zamek Goraj, gdzie równiez lukami podjezdzam do góry. Zamek to obecnie Technikum Lesnictwa, jednak sama budowla cechuje sie m.in. solidnymi murami i oryginalnym ukladem calego budynku. Zjezdzam ta sama kreta szosa do asfaltu. Moge sie delektowac jazda, wchodzac w zakrety przy predkosci 49 km/h. Idealnie równy asfalt... Tuz przed Pianówka ogladam imponujacy wiadukt linii kolejowej. Jazda pociagiem musi byc niesamowita, gdyz kolej trawersuje strome wzgórze i na moment zawisa kilkanascie metrów nad ziemia na waskim nasypie.... Pod wiaduktem niejako zawracam i zaczynam z powrotem podjezdzac wspomniana niedawno szutrowa droga. Zrazu lagodnie dolina, potem krótki wawóz, stromy podjazd na zbocze i laduje w miejscu gdzie bylem godzine temu. Jade teraz na wschód, czyli w lewo. Polna, ale wygodna i widokowa droga prowadzi pagórkami do miejscowosci Debe. Tam skrecam w lewo na droge wojewódzka i po raz drugi zjezdzam z moreny. Asfalt jest wygodny, ruch maly, nachylenie takie sobie, ale 40-stka sie jedzie. W Czarnkowie ponownie lapie TTR-N i zaczynam z powrotem podjazd na morene. W miejscowosci Debe laduje 600 metrów dalej i znowu skrecam w lewo. Konczy mi sie premia górska, teraz juz glównie po plaskim. W Smieszkowie obieram trakt do asfaltu kolo Gebic, na którym mijam miejscowych rowerzystów na "kozach". Z asfaltu przez Gebice do Wyszyn, na waskiej asfaltowej drodze w srodku lasu mija mnie kilkudziesieciotonowy TIR... Wyszyny omijam przez Grabówke, co nie wychodzi najlepiej bo omijam 3,4 km asfaltu na rzecz 1,2 km piasku, który jest upierdliwy. Czasowo jednak chyba mimo wszystko wychodze na korzysc. Za Grabówka ogladam zachód slonca. Slonce chowa sie za daleki w tym miejscu horyzont. Po spektaklu, który z racji przezroczystego powietrza trwa krótko, kieruje sie asfaltem na pólnoc, przez Strózewo. Do Chodziezy zjezdzam (48 km/h) juz o zmroku, mijajac lustrzana tafle Jeziora Karczewnik. Do schroniska PTSM zajezdzam 27 minut po zachodzie slonca. Wieczorem jest bardzo zimno (-5) i mglisto, wiec dzwonie do Ewy aby ja uprzedzic by wziela cieple rzeczy. Zapowiada sie silny mróz.

Sobota, 18 pazdziernika

Ewa przyjezdza ok. 9, kiedy juz po mgle ani sladu. Tak jak wczoraj pieknie swieci slonce i tylko zmrozone podklady kolejowe przypominaja o temperaturze jaka jest faktycznie na dworze. Po zawitaniu ponownie do schroniska obieramy szlak na Jez. Chodzieskie, które objezdzamy waskim wyboistym asfaltem (szlak czarny). Na wyciagniecie reki plywaja kaczki, obok taplaja sie lyski. Korzystaja z jeszcze nie zamarznietej tafli. Szron na drzewach przypomina, ze zbliza sie zima. Na wszystkich slupkach siedza ptaki, grzejac sie w zimnych promieniach jesiennego slonca. Lekka mgielka przyslaniajaca odlegle wzgórza dodaja jesiennego uroku. W Ratajach skrecamy na Strzelce (asfalt) z których wygodnym szutrem eksplorujemy doline Noteci. Jest niesamowicie plasko, jedynie niewielki podjazd napotykamy na Lisiej Górze (60,5 m n.p.m.). Przez (asfalt), most na Noteci, podjazd na morene (Krzewina) i ladujemy w Kaczorach. Po drodze chodzi bocian, jak sie okazuje oswojony. Zywi sie w sklepie, lapiac w locie kawalki miesa. W Kaczorach przesiadamy sie na szlak zólty, którym jedziemy wzdluz bardzo urokliwych jezior. Równa tafla wody, niezmacona najmniejszym powiewem, a w niej przegladaja sie lsniace kolorami jesienne drzewa. Pod kolami zas ubity piasek. Jedynym mankamentem jest nachylenie boczne brzegu jeziora, gdyz poruszamy sie po brzegu czesciowo osuszonej misy jeziornej. Co pewien czas któres z nas zeslizguje sie w kierunku polyskujacej wody na oszronionych lisciach... Po drodze szlak zahacza o gleboki wawóz, wprowadzanie rowerów po stromym stoku pokonujac 40 m róznicy wzniesien waska sciezka uczeszczana chyba jedynie przez sarny jest nie lada wyzwaniem. Miny nasze rzedna, kiedy okazawszy sie, ze sto metrów dalej szlak zawraca z powrotem do jeziora... Na koncu drugiego z jeziorek szlak wspina sie na jeden z brzegów kolejne 40 m do góry, tym razem jednak oznakowanie jest tak fatalne, ze przez 30 metrów obchodzimy cale wzgórze, aby w koncu odnalezc znaki patrzac z góry. Wracamy po rowery i pokonujemy podejscie wraz z rowerami. Po chwili jestesmy na górze i kolejna niespodzianka - off- roadowy zjazd dostarcza wielu wrazen. Zapowiada sie ciekawy dzien ... Szlak wyboista sciezka dnem doliny (tej samej w której leza jeziora!) doprowadzil nas do traktu, potem na wzgórze i znowu w doline i tak pagórkowato az do Brzostowa. Tam kawalek asfaltem i znowu terenowy podjazd, tym razem na powazne wzniesienie - góre Wolsko (161,4 m n.p.m.). Po drodze widoki wyjatkowo ciekawe, jak z gór na doline. Z Wolska mielismy piekny zjazd kretym szutrem, niekiedy bardzo szybki. Liczne zakrety dodawaly jezdzie pikanterii. Wyladowawszy w Bialosliwiu (z powrotem w dolinie Noteci) obralismy szlak R1 i asfaltem przez lagodne wzgórza (no tak nie do konca lagodne) podazalismy w kierunku przyslaniajacej horyzont Debowej Góry. Po drodze kolejne widoki na rozlegla doline Noteci. Szlak na sama Debowa Góre byl bardzo terenowy, z licznymi deniwelacjami. Wjezdzalismy i zjezdzalismy z 3-4 razy na glówny grzbiet, dopiero na koncu osiagajac cel. Okazalo sie, ze na wierzcholek (192,4 m n.p.m.) wyprowadza trasa rowerowa, która zreszta mielismy jako zjazd. Szybka, dynamiczna jazda, liczne, dobrze oznakowane tabliczkami zakrety oraz dobra lesna nawierzchnia gwarantowaly przednia zabawe. Tak dotarlismy do okolic Wyrzyska, skad juz asfaltem pognalismy przez Osiek nad Notecia, Szamocin do Chodziezy. Z calego asfaltowego odcinka rozciagaly sie ciekawe widoki na liczne stawy, lasy oraz doline Noteci. Zachód slonca ogladalismy przed Szamocinem, jakies 18 km od Chodziezy, tak wiec na ostatnie kilka km przydaly sie lampki. Zawczasu zreszta (w Osieku) kupilem komplet bakterii.

Niedziela, 19 pazdziernika

Tego dnia dobrze sie wyspalismy... Zreszta wolelismy nie ruszac zbyt wczesnie, bo poranek byl bardzo mrozny. W koncu jednak zwleklismy sie z lózka. Podjechalismy asfaltem do Zakladów Ceramicznych, przed którymi skrecilismy w droge gruntowa (szlak czarny) na wzgórze 127,1 m n.p.m., porosniete pieknym sosnowym lasem. Ze wzgórza byl dynamiczny zjazd z powrotem do Chodziezy nad Jezioro Karczewnik, które objechalismy droga gruntowa przez kolejne wzgórza (piekny las, stokówka, nie ma jej na mapach). Dotarlszy ponownie do Jeziora Karczewnik, obralismy stary asfaltowy trakt objezdzajacy Gontyniec. Niektóre odcinki byly odnowione z asfaltem pierwszej klasy z nachyleniem ok. 10%. Z przeleczy pod Gontyncem asfalt sprowadzil nas do szosy Jacewko-Olesnica (skrecilismy na Olesnice). Objechalismy w ten sposób Gontyniec do polowy. Po ok. 500 m w prawo w wygodna przecinke i rozpoczelismy atak szczytowy. Wyrazny podjazd wyraznie sie wzmagal na koncowych 15 metrach (25%+) i niestety poslizg tylnego kola uniemozliwil sukces tuz przed koncem podjazdu. Podprowadziwszy z niesmakiem 10 metrów ponownie wsiedlismy na rowery i dokonczylismy dziela wjezdzajac na najwyzszy wierzcholek masywu - Gontyniec, (191,6 m n.p.m). Tam mineli nas ludzie z owczarkami, trenujacy swoje psy w bieganiu. Z Gontynca sprowadzaja szlaki w czterech kierunkach - na pólnoc i poludnie zólty, na wschód i zachód czerwony. Wzielismy ten co rok temu, czyli czerwony na wschód. Fenomenalny zjazd, wraz z kilkoma podjazdami i - niestety - dwoma prowadzeniami, ale krótkimi. Singletrack, momentami troche wyplukany przez deszcze i nieco piaszczysty. Duze, okragle kamloty w poczatkowych sekcjach zjazdów przypominaly o polodowcowym charakterze wzgórz a jednoczesnie poprawialy wzrok i refleks... Dotarlszy nad Jezioro Strzeleckie objechalismy je od wschodu i dotarlismy na droge nr 11, która kawalek do Olesnicy. Tam kolejne, piekne stawy, a za nimi dlugi brukowany podjazd dajacy nieco w kosc. Tuz za Nietuszkowem byl piekny zjazd (10%) z dwiema serpentynami (57 km/h)... Potem droga wila sie podnózami wzgórz, dajac wrazenie rzezby przedgórskiej... Kolejny fantastyczny zjazd (10%) równym asfaltem byl pare km dalej, z Kierzkowic do Milcza... Ewa, z racji niezbyt dobrego samopoczucia zrezygnowala z podjazdu, w zamian ostrzegajac mnie przed ewentualnymi samochodami. Zajechawszy do Chodziezy ok. drugiej postanowilismy z racji kiepskiego samopoczucia Ewy spedzic pozostaly nam do pociagu czas w cukierni. Zbyt dlugo sie nie opieralem... SRODA, 22 PAZDZIERNIKA

Zebranie

Opisuje Ewa Nowaczyk:

Ale frekwencja byla na spotkaniu! Przybyly na nie az cztery osoby (lacznie ze mna). Byli wiec Maciej Solski, Mariusz od witrazy i Marcin Baraniak. Pogledzilismy troche o ostatnich wyjazdach tzn. ja opowiadalam o rajdzie do Chodziezy, a Maciej o zawodach, na których ostatnio byl. Gadalismy tez o imprezie andrzejkowej, która bedzie u mnie pod koniec listopada i o najblizszym rajdzie. A rajd bedzie w niedziele i poprowadzi go Maciej. Wszystko wskazuje na to, ze pojedziecie rano (ja niestety pracuje) pociagiem do Wrzesni i tam wezmiecie udzial w jakims bardzo fajnym rajdzie (tak twierdzi Maciej) z grochówka w roli glównej. Szczególy rajdowe podam pózniej, jak ustale z Maciejem godzine odjazdu pociagu. NIEDZIELA, 26 PAZDZIERNIKA

Rajd do Wrzesni - Maciej S.

Taka byla informacja o rajdzie:

"W niedziele rajd prowadzi Maciej Solski - tel. kontaktowy xx xxx xxx. Zbiórka przy kasie nr 1 na dworcu PKP o godz. 7.30. Kupujemy bilet do Wrzesni i jedziemy na rajd. Trasa rajdu: Wrzesnia - Chocicze - Graby - Jezioro Baby - Niekielka - Giecz - Chocicze (tu ognisko i wyzerka) - w sumie ok. 60 km. Powrót do Poznania rowerem lub pociagiem o godz. 17.03. Maciej mówi, ze jak starczy czasu to pojedziecie zobaczyc tor kolarstwa górskiego, który jest gdzies w okolicy. Ewa"

Z relacji telefonicznej zas udalo mi sie uzyskac nastepujace informacje:

Na rajd pojechal oprócz Macieja tylko Wilk. Jako, ze rajd byl oglaszany na liscie, a Maciej jest pelnoprawnym czlonkiem Cyklisty, to rajd sie jak najbardziej zalicza jako klubowy. Wpierw pojechali pociagiem do Wrzesni, zgodnie z ustalonym wczesniej planem. Potem, pokreciwszy sie po miasteczku zaczeli wracac do Poznania nieco innym wariantem, bo po swiezutenkim asfalcie nowej autostrady. Calego przebiegu trasy zatem podawac nie trzeba, bo autostrada powinna przetrwac w niezmienionej formie co najmniej przez pare dziesiecioleci. Dystans jaki przejechali razem to 100 km.

SRODA, 29 PAZDZIERNIKA

Zebranie

Kurka nie pamietam, czy bylem ;-) Ale Ewa zrobila jakies notatki:

Na spotkaniu byli: Michal K., Marcin vel Pogromca, Marcin B., Teresa, Maciej S., Marek Szelc (nowy, który dowiedzial sie o nas na Tour Salonie), Mariusz, ja oraz efemerycznie Tomek M. z Agnieszka. Pogromca dopytuje o pokazy slajdów i o mozliwosc zdobycia rzutnika multimedialnego. Zastanawiamy sie nad zorganizowaniem w porze wiosenno-letniej jednodniówki do Wrocka. To na razie luzny pomysl. Po dlugich bojach udaje mi sie wplynac na chlopaków, zeby rajd w weekend sie jednak odbyl. Niestety nie bede mogla w nim uczestniczyc, bo zarówno w sobote, jak i w niedziele pracuje. Rajd poprowadzi wiec Maciej. Zdeklarowal sie na niego Pogromca, który ma kolarke, wiec rajd bedzie bardzo asfaltowy. Panowie pojada w kierunku Zaniemysla.

NIEDZIELA, 2 LISTOPADA 2003

Wybitnie asfaltowy rajd poswiateczny

Na zebraniu 29.10.2003 Marcin (ten co jezdzil wiele po Europie z sakwami na wyprawy kilkutygodniowe) szukal chetnych na rajd. Niestety jak sie okazalo, jedynie Maciej wyrazal ochote na jazde, wiec pojechali na rajdzik asfaltowy po szosach na poludnie i wschód od miasta. Rajd o ile dobrze pamietam nie byl oglaszany na stronie www, bo sam Marcin nie byl na 100% pewien czy bedzie mógl jechac, a ci co byli na zebraniu nie wyrazili ani checi organizowania czegos, ani tez checi jazdy. A zatem pojechali w duecie, Maciej na swoim trekingu, zas Marcin na kolarce, co tez sugerowalo juz wybór nawierzchni. Start byl na Osiedlu Kopernika. Wpierw szosa przez Lubon do Puszczykowa, potem asfaltem z Puszczykowa do rozstaju szos w Niwce przed Mosina, skad równiez asfaltem szosa na Rogalin, a dalej przez Swiatniki, Czmon, Majdany do Zaniemysla. Tu nastapilo zdecydowane odbicie na pólnoc, do Kórnika, z którego przez Sródke i Tulce nad Jezioro Maltanskie, skad juz do centrum byl tylko kawalek. Pare godzin intensywnej jazdy, wiekszosc czasu spedzajac w siodle patrzac w bieznik przedniej opony... No, moze przesadzilem, ale czesc krajoznawcza byla bardzo okrojona. Dystans calkowity obu amatorów szosowej jazdy wyniósl ni mniej ni wiecej tylko 118 km.

Ewa dopisala jeszcze taki oto komentarz:

Rajd do Zaniemysla poprowadzil Maciej. Towarzyszyl mu jedynie Pogromca, co bylo do przewidzenia, bo nikt wiecej nie deklarowal checi uczestnictwa w rajdzie. Niska frekwencja jest tez zwiazana z wczorajszym Swietem Zmarlych. Po rajdzie Pogromca stwierdzil, ze Maciej niezle jezdzi i ze go podziwia. Z kolei Maciej mówil, ze jechali spokojnie bez ekscesów predkosciowych. Wiecej nie opowiadali. SRODA, 5 LISTOPADA

Zebranie

- W Ewie pokladam nadzieje... A Ewa na to: - Nie wiem co sie dzis dzialo na spotkaniu, bo mnie zwyczajnie nie bylo. Wiem natomiast, ze postanowiono rajd do Puszczy Zielonki, który ma prowadzic Andrzej. SOBOTA, 8 LISTOPADA 2003

Rajd do Zielonki

Prowadzil Andrzej, w hasaniu po wertepach puszczanskich towarzyszyl mu Mateusz:

"Rajd do Zielonki z Andrzejem uwazam za udany. :) Bylismy tylko my, ale co tam!

Statystyka: 57,16 km 16,4 avs 40 max 3:29:07 czas

Tetno: Hi - 0:12 In - 2:04 Lo - 1:10

....i nadwerezone sciegno..... ach to Andrzejowskie tempo..."

A oto opis Andrzeja:

To byla jedna z wielu tras, które musialem opisac do przewodnika Pascala. W skrócie – maraton – petla po Puszczy. Na starcie – rogu Baltyckiej i Gdynskiej, nie pojawil sie nikt. Nie zrazony, ruszylem w strone stacji PKP Czerwonak. Jak tam dojechalem, zadzwonil Kasumi – Smigacz, ze tez chce jechac, ale jest jeszcze daleko. Podalem mu planowana trase – dogonil mnie dopiero za parkingiem pod Dziewicza Góra. Dalej jechalismy juz razem. Zatrzymywalismy sie niewiele, bo i po co – pogoda byla ok., zabytków prawie zero, a jedna z najwiekszych przyjemnosci, jaka znamy, jest zapach lasu i widok przesuwajacych sie drzew – cóz wiecej trzeba? Ja gaworzylem do dyktafonu, rzadziej do mojego kompana – cóz, taka specyfika wyjazdu, gdy trzeba pracowac, heh heh... W sumie, biedny Smigacz dostal ostro w kosc od dziadka Andrzeja – ale chyba tego nie zaluje? Bylo bardzo przyjemnie.

A oto opis trasy:

Park Krajobrazowy Puszcza Zielonka, powstaly w 1993 roku, to wszystko, co najlepsze mozna dostac od wielkopolskiej przyrody, gdy mieszka sie w pólnocnej czesci Poznania. Mozna zaryzykowac twierdzenie, ze Puszcza Zielonka jest tym dla rowerzystów poznanskiego Piatkowa, czym jest Wielkopolski Park Narodowy dla bikerów z Rataj. Czyli duzym kompleksem lesnym, w którym mozna: do woli wyszalec sie na rowerze, odetchnac od samochodowych spalin, miec szanse na spotkanie dzikiego zwierza na trasie i – wrócic na obiad do domu – to wszystko, o czym wielkopolski mieszczuch – biker marzy, spedzajac dlugie godziny w szkolnej lawce lub biurze... Co by jednak nie mówic, ci z poludnia maja lepiej, bo do celu moga dojechac pieknym widokowo szlakiem rowerowym. Tym z pólnocy musi wystarczyc zatloczona i niebezpieczna szosa, tzw. „wylotówka” w miasta. Jest jednak pociecha dla tych drugich: w parku krajobrazowym nie ma tylu ograniczen dla rowerzystów, jakie czyhaja na nich parku narodowym!

Wycieczke rozpoczynamy na stacji PKP Czerwonak. Przez pierwsze 20 km trasy poruszac sie bedziemy za niebieskimi znakami Duzego Pierscienia Rowerowego, który rozpoczyna sie na stacji PKP w Czerwonaku. Przekraczamy ruchliwa szose nr 196 Poznan – Skoki (ul. Gdynska) i jedziemy prosto, pod góre, betonowa ul. Koscielna. Po prawej mijamy kosciól z lat 70-tych XX w. Po osiagnieciu grzbietu (uff!) skrecamy w lewo w ul. Zródlana. Po trzystu metrach odbijamy w prawo skos – jest to nadal ul. Zródlana. Wkrótce nawierzchnia asfaltowa ustepuje wyboistej drodze gruntowej. Po dojechaniu do poprzecznej drogi skrecamy w prawo i docieramy do szosy asfaltowej. Po prawej mijamy tablice informacyjna Parku Krajobrazowego Puszcza Zielonka, do którego wlasnie wjezdzamy. Teraz czeka nas dluzszy, ale niezbyt stromy podjazd ladnym lasem az do konca drogi asfaltowej. Po prawej widac parking lesny z przygotowanym miejscem do palenia ogniska oraz tablica informacyjna. Stad jest doslownie kilka kroków piechota szlakiem czerwonym na szczyt Dziewiczej Góry, ale i tak tedy bedziemy wracac, wiec na razie jedziemy dalej prosto, przed siebie, parking zostawiajac po prawej. Jedziemy ladna, lekko wznoszaca sie, droga lesna. Szlak pieszy czerwony skreca w lewo, my jedziemy prosto. Po chwili lagodny zjazd doprowadza nas do skrzyzowania, na którym stoi charakterystyczny glaz – pomnik, upamietniajacy pozar Puszczy w sierpniu 1992, który strawil 250 ha lasów. Przy glazie – pierwotnie ocalale z pozaru, piekne, ale uschle pózniej drzewo, niemy swiadek niszczycielskiej sily czlowieka. Za niebieskimi znakami Duzego Pierscienia Rowerowego skrecamy w lewo i docieramy do ogrodzenia, za którym znajduje sie tzw. pozarzysko, na którym od 1992 zdazyly juz wyrosnac calkiem spore drzewa. Przed kamiennym slupkiem ze znakami szlaków skrecamy w prawo. Wznoszaca sie i opadajaca, lekko wyboista droga dojezdzamy do rozwidlenia dróg na polanie, skrecamy w lewo pod katem prostym w nieco szerszy trakt (stad praktycznie nie widac oznaczen „naszego” szlaku) i po minieciu po prawej ladnych, nowych domów, znów zaglebiamy sie w las. Przecinamy duzy trakt lesny, prowadzacy z Wierzonki do Owinsk, którym biegnie szlak lacznikowy rowerowy nr 1. Jestesmy teraz w okolicach uroczyska Maruszka. Na niedalekim rozwidleniu odbijamy w lewo skos w wezsza, a do tego, niestety, bardziej piaszczysta droge (uwaga na znaki!). Przecinamy kolejny trakt, wciaz jedziemy przed siebie. Po prawej mijamy dosc juz wyrosniety mlodnik i... przecinamy kolejny, juz trzeci, trakt, tym razem wiodacy z Tuczna do Plawna. Biegnie nim szlak lacznikowy rowerowy nr 2. Na skrzyzowaniu stoi drewniany drogowskaz, podajacy odleglosci do pobliskich miejscowosci. Mocno piaszczysta droga wjezdzamy do zagubionej w Puszczy wsi Czernice. Po prawej mijamy zabudowania Czernic, po lewej – obnizenie, w którym znajduje sie Jez. Czarne. Pytanie w takim razie, dlaczego jedziemy ulica... Szafirowa? Najprawdopodobniej zanim zaczniemy sie zastanawiac, po co takiej malej wsi ulica z nazwa, wyjezdzamy z niej. Po chwili po prawej mijamy wyreby lesne. Piaszczystym podjazdem osiagamy nie mniej piaszczysty rozstaj dróg, na którym jedziemy prosto za znakami niebieskimi. Jakosc nawierzchni wyraznie polepsza sie. Z prawej dolacza do nas szeroki, ubity trakt lesny. Po prawej mijamy drewniany krzyz. Droga wznosi sie i opada, po jej obu stronach towarzyszy nam dostojny starodrzew. Po pewnym czasie wzmózmy czujnosc, gdyz po dlugim odcinku wylacznie jazdy na wprost, nieoczekiwanie skrecamy w prawo, za drogowskazem na Dabrówke Koscielna, od której dzieli nas jeszcze 5 km. Po krótkiej walce z upierdliwie piaszczystym odcinkiem drogi przecinamy kolejna, szeroka, lesna droge. Jest to tzw. Trakt Bednarski, którym biegnie duzo róznych szlaków turystycznych. Trakt, którym sie poruszamy, nosi nazwe Poznanskiego i jedziemy nim nadal na wprost, tym razem w towarzystwie pomaranczowych znaków Pierscienia Rowerowego Dookola Poznania. Wkrótce docieramy do poprzecznej szosy asfaltowej, w która skrecamy w prawo. Zanim skrecimy, zatrzymajmy sie jednak na chwile i zwrócmy uwage na relikt przeszlosci, znajdujacy sie na drzewie po prawej – drewniana tabliczke z wypalonym symbolem rowerka, przybita... gwozdziem do drzewa! Zastanawiajac sie nad tym frapujacym wyrazem milosci znakarzy szlaków do przyrody, dostrzegamy ich kolejne faux-pais! Otóz niebieski znak omylkowo kaze nam skrecic w lewo, podczas gdy my musimy skrecic w prawo, aby droga asfaltowa dojechac do widocznego juz stad kosciola w Dabrówce Koscielnej. Tak wiec stosujemy zasade ograniczonego zaufania do znakarzy i wkrótce jestesmy we wsi. Asfalt ustepuje miejsca kocim lbom i dojezdzamy do sklepu z laweczkami po lewej. Po prawej – przystanek PKS i budka telefoniczna. To dobre miejsce na odpoczynek, po zwiedzeniu – jesli akurat jest otwarte – sanktuarium maryjnego. Szlakiem lacznikowym nr 8 jedziemy dalej prosto, znów pojawiaja sie kocie lby, którymi zjezdzamy do skrzyzowania, na którym skrecamy w lewo w droge gruntowa, za drogowskazem na Niedzwiedziny, od których dzieli nas 5 km. Po prawej mijamy boisko, potem – z lewej – rozlegla polane. Piaszczysta droga znów wjezdzamy w las. Na rozwidleniu dwóch dróg lepiej wybrac te prawa – wznosi sie co prawda troche wyzej, ale za to jest o wiele mniej piaszczysta. Po chwili znów po dwóch stronach otwieraja sie rozlegle widoki. Przecinamy poprzeczny trakt i jedziemy prosto, piaszczysta droga. Po prawej – podmokle trzciniska. Znów wjezdzamy w las i na pierwszym skrzyzowaniu – mimo braku znaków – skrecamy w lewo i zaraz w prawo. W ten sposób ominelismy zamkniety fragment szlaku (z powodu budowy). Wkrótce znów wyjezdzamy z lasu, droga ponownie staje sie piaszczysta i prowadzi nas prosto do wsi Niedzwiedziny. Po dojechaniu do poprzecznej drogi skrecamy w lewo, zaraz potem w prawo i jedziemy wzdluz zabudowan wsi. Docieramy do poprzecznej, czarnej drogi szutrowej, skrecamy w lewo. Szlak niebieski, którym jechalismy od samego Czerwonaka, odbija wraz z glówna droga w prawo, my jednak go zostawiamy i jedziemy prosto i polna droga opuszczamy wies. Dluga, prosta droga polna jedziemy wzdluz granicy lasu, który widac po lewej. Wkrótce piaszczysta droga zjezdzamy do skrzyzowania lesnych sciezek. Przed nami, pomiedzy drzewami, widac ladne Jezioro Gackie. My wlasnie dojechalismy do najdalej na pólnoc wysunietego punktu naszej wycieczki i skrecamy w lewo. Rozpoczynamy powrót, który bedzie mniej monotonny od drogi, która dotychczas przebylismy, za to technicznie trudniejszy. Teraz az do wsi Zielonka uwazac prowadzic nas beda takze niebieskie znaki, ale szlaku p i e s z e g o. Jedziemy prosto przed siebie, nigdzie nie skrecajac. Wkrótce czeka nas przyjemny zjazd droga w niewielkim wawozie, ale nie rozpedzajmy sie ponad rozsadek, który dyktuja nam piach i korzenie. Mily zjazd okupiony jest, niestety, meczacym podjazdem, o podobnej, luznej, nawierzchni. Teraz jedziemy grzbietem, z którego po prawej, duzo ponizej, widac rozlegle lasy Puszczy Zielonki. Mocno pofaldowana, miejscami trudno przejezdna, droga zjezdzamy do jeszcze bardziej piaszczystego skrzyzowania dróg. Skrecamy w prawo i wjezdzamy do Dzwonowa. Niewielka wies za chwile zostawiamy z tylu. Nawierzchnia drogi ulega wyraznej poprawie. Na rozstaju dróg, posrodku którego znajduje sie ogrodzenie, jedziemy prosto, a wlasciwie w prawo skos w dól, po lewej zostawiajac piaszczysty podjazd. Gdy po lewej konczy sie ogrodzenie, przecinamy na wprost skrzyzowanie dróg lesnych. Po 100 m, na rozstaju, odbijamy w prawo, za slabo widocznymi znakami szlaku pieszego. Po lewej mijamy porebe i piaszczystym podjazdem jedziemy prosto, nawet wtedy, gdy nie widzimy zadnych znaków dawno nie odnawianego szlaku. Przecinamy tereny szkólek lesnych, pokonujemy niewielkie wzniesienie i docieramy do poprzecznej drogi asfaltowej. My jedziemy prosto i kocimi lbami zjezdzamy do malowniczo polozonej wsi Gleboczek. Za mostkiem, w dole, skrecamy za znakami szlaku niebieskiego w lewo i ladna widokowo droga wyjezdzamy ze wsi. Na rozstaju dróg jedziemy prosto, z prawej zostawiajac dawny wariant szlaku, na którym widac jeszcze stare znaki. Droga, mocno poprzecinana korzeniami, przejezdzamy przez urocza tutaj rzeczke Goslinke, nastepnie przez uprawy lesne docieramy do piaszczystego podjazdu w lesie, którym osiagamy poprzeczny trakt. Skrecamy w prawo skos. Znów towarzyszy nam cala plejada szlaków. Za chwile dojezdzamy do kolejnego skrzyzowania, na którym przed nami pojawiaja sie juz chalupy Zielonki. Skrecamy w prawo i od tego momentu poruszamy sie czerwonym szlakiem pieszym! Zjezdzamy w dól kocimi lbami do glównego skrzyzowania w Zielonce. Po lewej mijamy Osrodek Dydaktyczny „Zielonka”, nalezacy do poznanskiej Akademii Rolniczej oraz glaz – pomnik, poswiecony pamieci dra Sucheckiego – zalozyciela osrodka. Szlak niebieski odbija w lewo, ale my jedziemy prosto i przekraczamy mostek. Po lewej mijamy malownicze Jezioro Zielonka, po prawej – arboretum i wygodne laweczki. Wjezdzamy na droge asfaltowa. Po lewej mijamy niedawno powstaly parking lesny i dojezdzamy do kamiennego slupka ze znakami szlaków. Skrecamy w lewo za drogowskazem na Kaminsko (4 km) i piaszczysta, gruntowa droga, wyjezdzamy ze wsi. Jedziemy w kierunku masztu telefonii komórkowej. Wjezdzamy w las i droga staje sie mniej piaszczysta. Po lewej mijamy droge do lesnictwa doswiadczalnego Huta Pusta. Droga biegnie pieknie w dól, ale znów nie osiagniemy pelni szczescia na zjezdzie, poniewaz – calkiem nieoczekiwanie – szlak czerwony skreca w prawo, w las, a my – razem z nim. Zarty sie skonczyly. Z lewej strony widac mlodnik, który objezdzamy dookola. Po dojechaniu do poprzecznej sciezki skrecamy w lewo. Trzymajmy mocno kierownice, bo teraz czeka nas troche wybojów! Uwazajmy na znaki szlaku, bo w pewnym momencie skrecamy w prawo i jedziemy ostro pod góre. Nastepnie odbijamy w lewo w las slabo widoczna droga. Znów zjazdy i podjazdy. Po kilkuset metrach przekraczamy poprzeczna droge lesna i... zaczynaja sie „schody”. Nikla drózka schodzi pomiedzy drzewami w dól, zwalone drzewa tarasuja przejscie, wiec trzeba je obejsc. Po dotarciu do mlodnika po lewej widac sciezke, idaca w góre, która podchodzimy w kierunku wiekszej lesnej drogi. Widac znów znaki Pierscienia Rowerowego. Skrecamy w lewo i jedziemy pod góre. Po chwili docieramy do poprzecznej drogi zuzlowej, przed nami – kolejny granitowy slupek. Skrecamy w lewo. Wraz z trzema szlakami pieszymi oraz rowerowym szlakiem lacznikowym nr 2 dojezdzamy do gajówki Okoniec. Przed nia skrecamy w prawo, po prawej w dole mijamy ulubione przez wedkarzy Jezioro Miejskie, po lewej – domki letniskowe. Wkrótce pojawia sie asfaltowa szosa – znak, ze jestesmy na terenie miejscowosci wczasowej o dosc oryginalnej, jak na polskie warunki, nazwie „Floryda”. Podjezdzamy pod góre i jedziemy wzdluz zabudowy Florydy, uwazajac przede wszystkim na progi spowalniajace. Po dojechaniu do skrzyzowania z poprzeczna droga asfaltowa skrecamy w prawo, za znakami czerwonego szlaku pieszego, a po 300 kolejnych metrach, w lewo, w droge gruntowa. Z tylu zostawiamy zabudowania i znów zaglebiamy sie w las. Przez nastepne kilka kilometrów szlak bardzo kluczy, trzeba patrzec na znaki, których, na szczescie, nie brakuje. Na drugiej z kolei polanie znów pojawia sie granitowy slupek, przy którym skrecamy w lewo i po dwóch dosc ciezkich podjazdach docieramy do skrzyzowania w ksztalcie litery T z szeroka, wyjezdzona przez samochody, droga gruntowa. Biegnie nia szlak lacznikowy nr 1. Skrecamy w prawo i po 400 m w lewo. Po lewej stronie widac rozlegly teren bylego pozarzyska, otoczony ogrodzeniem. Jedziemy przez caly czas wzdluz niego, nigdzie nie zbaczajac. Jest to istotna uwaga, poniewaz akurat na tym terenie szlak czerwony jest bardzo kiepsko oznakowany. W pewnym momencie, gdy jestesmy na wysokiej skarpie, wspomniane ogrodzenie skreca w lewo i my razem z nim, ciagle majac pozarzysko po lewej. Gdy ogrodzenie konczy sie, jedziemy jeszcze chwile prosto i docieramy do glazu – pomnika pozaru z 1992, zamykajac w ten sposób swoista, puszczanska petle. Po chwili szlak czarny skreca w prawo, po chwili znów w prawo. Z prawej „dobija” do nas czerwony szlak pieszy. Po prawej mijamy polanke, za która czeka nas pierwszy, weryfikujacy nasze sily, podjazd. To jest jednak dopiero przedsmak tego, co nas czeka. Za chwile z przeciwka dochodzi do nas szlak niebieski i juz wraz z dwoma szlakami skrecamy w lewo i jedziemy ostro pod góre. Tutaj mozemy sie przekonac, komu „nózka wciaz podaje” i kto ma dobrze dzialajaca przerzutke. Po chwili szlaki skrecaja lekko w prawo, jeszcze jeden garb do pokonania – i... juz. Musi nam wystarczyc sama satysfakcja z pokonania Dziewiczej Góry, poniewaz widoki z jej szczytu sa, niestety, marne. Zjezdzamy na wprost w kierunku „siodla” miedzy dwoma kulminacjami Dziewiczej Góry i skrecamy w prawo. Teraz czeka nas krótki, ale emocjonujacy zjazd w dól, do parkingu lesnego. Uwazajmy jednak na innych, musimy pamietac, ze korzystamy ze szlaku pieszego! Nie przesadzmy z szybkoscia, bo korzenie i progi, po których zjezdzamy, potrafia wysadzic z siodla kazdego odwaznego, ale lekkomyslnego bikera. Wkrótce jestesmy na dole na znajomym nam juz parkingu lesnym. Skrecamy w lewo w asfaltowa droge, zjezdzamy nia z dól do tablicy informacyjnej po lewej, za która skrecamy w prawo w gruntowa ul. Zródlana i znana juz nam trasa, trzymajac sie znaków szlaku niebieskiego, wracamy do dworca PKP w Czerwonaku.

Mój licznik tego dnia pokazal ok. 70 km.

SRODA, 12 LISTOPADA

Zebranie

Relacjonuje Ewa Nowaczyk:

„Zycie jest jedno, a walczyc trzeba” – tak powiedzial przed chwila jeden gosciu ze slynnego programu IDOL. Skoro zycie jest jedno, a ja musze je opisac w formie relacji ze spotkania, to donosze, ze dnia 12 listopada spotkali sie: Natalia, Dominik, Pawel P., Jacek, Marcin B., Marcin vel Pogromca i ja. Nie pamietam o czym gadalismy. Chyba o tym, ze w weekend rajd poprowadzi Andrzej i to najprawdopodobniej w okolice Kosciana. Bylo tez o imprezie urodzinowo-imieninowej Andrzeja i trzecich urodzinach klubu, które odbeda sie w sobote 29 listopada u mnie w chacie w Mosinie. Marcin B. szybko sie zmyl, a my jeszcze troche pomarudzilismy i tez sie rozpierzchlismy do swych sadyb. NIEDZIELA, 16 LISTOPADA 2003

Rajd w okolice Kosciana Prowadzil Andrzej i bedzie opisywal.

To juz ostatnia trasa, która potrzebna mi byla do przewodnika, a która mialem zamiar przejechac z cyk.listami. Poprosilem mechanika rowerowego z „Bicykla” na os. Sobieskiego, fanatyka przelajów, Piotrka Zielonke, zeby tego dnia nas poprowadzil – wszak mieszka w Koscianie. Oj, dal nam tego dnia niezly wycisk... Mozna zaryzykowac twierdzenie, ze wycieczka w okolicy Kosciana jest dokladnym przeciwienstwem wyprawy do Puszczy Zielonki. Tam przez caly czas jedzie sie w lesie, praktycznie w ogóle nie ma zabytków, teren jest mocno pofaldowany... Tutaj za to az roi sie od pamiatek najstarszej i calkiem niedawnej historii, lasów jest jak na lekarstwo, a teren jest plaski niczym wizja swiata sprzed rewolucyjnych odkryc Mikolaja Kopernika. Do jazdy po okolicach nadaje sie w zasadzie kazdy sprawny rower, takze bez przerzutek, a te kilka malo istotne, piaszczyste fragmenty, zawsze mozna przeciez pokonac na piechote.

A bylo tak:

Po wyjsciu z budynku dworca w Koscianie skrecamy w prawo i dochodzimy do tablicy informacyjnej, na której widnieje schemat szlaków turystycznych PTTK. Niewiele on nam jednak pomoze w planowaniu dzisiejszej wycieczki. Wsiadamy na rowery i zostawiamy tablice z tylu, wjezdzajac w droge gruntowa. Po prawej mijamy wieze cisnien. Po dotarciu do nowego budynku urzedu skarbowego (tu widac potege naszych podatków!) skrecamy w prawo, w droge asfaltowa. Przekraczamy tory kolejowe i skrecamy w lewo skos w wieksza szose – ul. Lakowa. Po lewej mijamy ogródki dzialkowe „Kolejarz”. Nastepnie przejezdzamy mostem przez kanal. Towarzysza nam znaki zielonego szlaku pieszego. Po prawej mijamy stacje benzynowa, a za nia przecinamy droge nr 308 z Grodziska do Gostynia i jedziemy prosto. Moment pózniej przejezdzamy tory kolejowe i skrecamy w prawo za kierunkowskazem na Stary Golebin. Widzimy znak drogowy – zakaz jazdy rowerzystom, wobec czego wjezdzamy na droge rowerowa, idaca po lewej stronie szosy. Po pewnym czasie docieramy do Nowego Lubosza, gdzie droga rowerowa konczy sie. Ulica Koscianska mijamy kolejne zabudowania wsi. Sasiaduje ona ze Starym Luboszem, do którego wkrótce wjezdzamy. Za sklepem spozywczym z telefonem skrecamy w prawo skos, za drogowskazem na Darnowo. Po lewej mijamy kosciól i wyjezdzamy ze wsi. Dookola – pola. Gdy osiagamy skrzyzowanie w ksztalcie litery „T”, skrecamy w prawo. Po prawej jest droga rowerowa, tym razem wysypana zwirem. Po prawej mijamy rozlegle wybiegi dla koni. To znak, ze zblizamy sie do Racotu. Gdy wies sie zaczyna, droga rowerowa sie konczy. Warto jednak podjechac nieco dalej, aby w chwile pózniej po prawej zobaczyc odrestaurowany palac klasycystyczny oraz rzezbe konia ze zrebakiem. Uwaga! Znaki wyraznie mówia, ze park krajobrazowy mozna zwiedzac tylko na piechote, uszanujmy wiec wole wlascicieli. Po drugiej stronie szosy jest takze kosciól, do którego warto zajrzec. Wracamy kawalek do skrzyzowania i skrecamy w prawo, na Turew. Droga, wiodaca szpalerem drzew owocowych, prowadzi nas do Darnowa. Po prawej znów widok na „konska” infrastrukture, nalezaca do stadniny „Racot”, Po lewej – ciekawe zlomowisko. Czy widzieliscie kiedys samochód osobowy i traktor, stojace na... dachu autobusu? Frapujacy widok! Za Darnowem wita nastepna wies – Wyskoc Mala. Mieszka tu za to wielki sportowiec, jeden z najlepszych polskich zuzlowców, Roman Jankowski. Po prawej mijamy kolejna stadnine. Po lewej – neogotycki kosciól z barokowa wieza. W srodku pieczolowicie odrestaurowany, warto sie o tym przekonac. Po dojechaniu do poprzecznej szosy skrecamy w lewo. Po chwili wjezdzamy do lasu, w którym zaczyna sie Turew. Na najblizszym skrzyzowaniu skrecamy w prawo, na Rabin. Po prawej widzimy juz mur, ogradzajacy park krajobrazowy, w którym znajduje sie ze wszech miar wart obejrzenia barokowy palac, z oryginalnie przylegajaca kaplica, romantycznie obrosnieta dzikim winem. Za chwile mijamy brame, prowadzaca do wspomnianego palacu. Po zwiedzaniu wracamy do szosy i jedziemy dalej. Po lewej widac relikt jakze niedawnej historii, pod nazwa „Klubokawiarnia”. Duch Barei krazy... Ulica Szkolna, bo tak nazywa sie glówna ulica w Turwi, dopiero wjezdzamy do centrum wsi. Po lewej mijamy atrakcyjny dla rowerzystów sklep spozywczy „Magda” z tarasem i lawkami. Piekna aleja debowa wyjezdzamy ze wsi. Do Rabinia wjezdzamy ul. Chlapowskiego. Po prawej mijamy zabytkowe czworaki, za chwile – droge na Jerke. Wjezdzamy na niewielki placyk. Skrecamy w prawo, w ul. Koscielna. Za chwile po lewej – gotycki kosciól z grobami Chlapowskich. Po zwiedzeniu go skrecamy w prawo, w droge gruntowa. Jedziemy czarnym i czerwonym szlakiem. Po dojechaniu do poprzecznej, waskiej szosy asfaltowej, skrecamy w lewo i opuszczamy Rabin. Gladka szosa nie nacieszymy sie zbyt dlugo. Po 300 m skrecamy w prawo, za budynkami gospodarczymi. Znów droga gruntowa. Mijamy charakterystyczne, bialo-czarne stacje tzw. Kopaszewskiej Drogi Krzyzowej. Po ok. 1,5 km dojezdzamy do drewnianej wiezy widokowej. Tabliczka informuje, ze powstala ona z inicjatywy Towarzystwa Milosników Ziemi Koscianskiej, z funduszy Unii Europejskiej. Widoki z wiezy sa rozlegle, choc malo ciekawe. Jest za to podejrzenie, ze to swietny punkt obserwacyjny dla mysliwych. Przy wiezy skrecamy w lewo, za znakami czerwonymi i wyboista droga polna docieramy do ambony mysliwskiej. Za nia skrecamy w lewo i trawiasta, „krowia”, miejscami slabo widoczna droga, przecinamy rozlegle pastwiska. Jesli stosujemy zasade podazania zawsze za najwyrazniejsza sciezka, po dluzszym czasie docieramy do poprzecznej drogi polnej. Skret w lewo i dojezdzamy do drogi asfaltowej. teraz skrecamy w prawo, aby dojechac do zabudowan Rogaczewa. W prawo, pasem zadrzewien sródpolnych, odbija szlak czarny – i my razem z nim. Dluga, mocno piaszczysta droga wiedzie nas wsród pól do nieczynnego toru kolejowego. Po przekroczeniu go po prawej pojawia sie las. Po dojechaniu do granicy drzew skrecamy w prawo i zaraz, przy kolejnej kapliczce – w lewo. Znów poruszamy sie szlakiem, tym razem zielonym. Niestety, droga jest ciagle mocno piaszczysta. Po przekroczeniu poprzecznej drogi jedziemy prosto, a dokladniej – w prawo skos. jeszcze tylko fragment drogi, ulozonej z bardzo nierównych plyt i – jestesmy w Kopaszewie. Po dojechaniu do poprzecznej szosy nr 308 z Kosciana do Gostynia skrecamy w prawo i po 700 m – w lewo, w droge, ocieniona pieknymi lipami, która doprowadza nas do centrum wsi. Na pierwszym skrzyzowaniu skrecamy w prawo. Znów pojawiaja sie znaki szlaków czarnego i zielonego. Po prawej mijamy klasycystyczny palac i jedziemy prosto. Na rozwidleniu dróg (i szlaków) stoi drewniana figurka sw. Benona. Skrecamy w lewo skos, w droge gruntowa, wybieramy szlak zielony. Po 800 m szlak skreca pod katem 90 stopni w prawo i wiedzie do lasu. Przejazd przez las jest bardzo piaszczysty, byc moze przyjdzie nam nawet na chwile zsiasc z siodelka. Po wyjechaniu z lasu skrecamy w lewo i dojezdzamy do drogi asfaltowej. Skrecamy w lewo i gladkim asfaltem lekko sie wznosimy. Wraz z zielonym szlakiem, który ciagle nam towarzyszy, wjezdzamy w las. Wkrótce ul. Szkolna wjezdzamy do Jerki. Po lewej mijamy cmentarz i dojezdzamy do poprzecznej szosy. Tutaj skrecamy w prawo, za drogowskazem na Krzywin. Po lewej mijamy wiatrak. Teraz czeka nas dluuugi, szosowy podjazd do Krzywinia. Po dojechaniu do miasta, po lewej ladnie widac jezioro, nad którym znajduje sie kapielisko. Teraz zjezdzamy, wiec blyskawicznie przejezdzamy przez miasto. Prawie niezauwazalnie wjezdzamy do Czerwonej Wsi. Szlak czarny odbija w prawo, ale my podjezdzamy prosto szosa nr 432. Na szczycie wzgórza, po prawej, mijamy póznoromanski kosciól sw. Idziego i dlugim zjazdem szosowym opuszczamy wies. Po przejechaniu przez Kanal Koscianski (czyli Kanal Obry) odbijamy w prawo szlakiem czarnym. Wkrótce wjezdzamy do lasu. Piekna, lesna przecinka o twardym podlozu sprawia, ze jazda jest prawdziwa przyjemnoscia. Na rozwidleniu dróg jedziemy na wprost. Gdy wyjedziemy z lasu, droga z powrotem zrobi sie mocno piaszczysta, wiec i nasze tempo zapewne spadnie. W pewnym momencie szlak skreca w prawo, w kierunku widocznych z dala zabudowan Zglinca. Dobrze, ze sa coraz blizej, bo piaszczystosc drogi staje sie wrecz nieznosna. Bedac juz we wsi, docieramy do poprzecznej, asfaltowej szosy. Skrecamy w prawo pod ostrym katem, w kierunku Gryzyny i Czempinia. Wkrótce koncza sie zabudowania wsi. Przez caly czas „trzymamy” sie szlaku czarnego. Musimy byc uwazni – gdy po prawej widzimy kierunkowskaz na lesnictwo Jurkowo, szlak skreca w lewo, w las, w droge gruntowa. Droga jest kamienista i dziurawa – trzeba szczególnie uwazac jesienia, gdy wszystkie „pulapki” przykryte sa opadlymi liscmi! Po prawej pojawiaja sie zabudowania letniskowe, po lewej – pomiedzy drzewami – widac Jez. Jezierzyckie. Jedziemy przez caly czas prosto, szlakiem czarnym. Wkrótce docieramy do poprzecznej drogi lesnej, która jest dojsciem do jeziora, doskonale widocznego po lewej (chyba, ze nie widac go zza tlumu wczasowiczów). Tutaj mamy latwe zejscie do jeziora, wiec mozna sie wykapac. A jesli nie? – to skrecamy w prawo. Po dojechaniu do drewnianego ogrodzenia skrecamy w lewo i jedziemy wzdluz plotów zabudowan Debca Starego. Po 200 m skrecamy w prawo i pniemy sie pod góre. Docieramy do wiekszej drogi polnej, która, z kolei, docieramy do poprzecznej szosy i skrecamy w lewo, wraz ze szlakiem. Wkrótce dojezdzamy do Nowego Debca. jest to miejscowosc letniskowa Kosciana. Dlaczego? O tym przekonamy sie za chwile. Skrecamy w lewo w droge asfaltowa, w kierunku oznakowanego kapieliska. Po chwili skrecamy w prawo i wjezdzamy na teren rozleglego osrodka wypoczynkowego, polozonego nad jez. Woniesc. Po prawej mijamy zespól gastronomiczno – hotelowy „Niedzwiedz”. Tutaj zjedlismy wspanialy obiadek. Nawierzchnia asfaltowa ustepuje miejsca drodze gruntowej. Opuszczamy teren osrodka. Wkrótce skrecamy w prawo za znakami szlaków czarnego i zielonego. Jedziemy lesna droga wzdluz jeziora. W momencie, gdy szlaki skrecaja w lewo, w strone jeziora, my – jedziemy w góre. Po dojechaniu do poprzecznej drogi lesnej skrecamy w prawo. las powoli przerzedza sie. szlak odbija w lewo, w strone pól, a my – razem z nim. Na samym srodku pola, w kepie drzew po prawej, znajduja sie ruiny kosciola sw. Marcina, wzniesionego – jak glosi tabliczka – w koncu XIII w. przez Wojslawa Borka. Kontynuujemy nasza peregrynacje droga polna. Docieramy nia do poprzecznej szosy, skrecamy w lewo, w kierunku jeziora. Zjezdzamy z pieknym widokiem na jezioro Woniesc. Przy niskim stanie wody idealna gladz jeziora burza wystajace pnie drzew. Po skrecie szosy w lewo, w prawo, w dól, odbija kamienista droga, która przez chwile wracamy jakby z powrotem, zeby za chwile odbic w lewo i dojechac do poprzecznej „asfaltówki”. Wkrótce jestesmy w Nielegowie, gdzie, przed metalowym krzyzem, droga skreca w prawo i my razem z nia. Wkrótce przed nami odkrywa sie rozlegla panorama Konina. Teraz czeka nas dlugi zjazd. Jeszcze tylko wiadukt w Naclawie, gdzie musimy uwazac, gdyz nie mamy pierwszenstwa i docieramy do skrzyzowania typu „T”, gdzie skrecamy w prawo, za znakami na Koscian. Wkrótce mijamy tablice z nazwa miasta i jedziemy wzdluz rozleglych zabudowan cukrowni. Ul. Naclawska dojezdzamy do Placu Zolnierza Polskiego, gdzie skrecamy pod ostrym katem w prawo, aby ul. Dworcowa dojechac do punktu, skad wyruszylismy -–czyli dworca kolejowego.

A oto nasza trasa:

Koscian – Nowy Lubosz – Stary Lubosz – Racot – Darnowo – Wyskoc – Turew – Rabin – Rogaczewo Wielkie – Kopaszewo – Jerka – Krzywin – Czerwona Wies – Zgliniec – Debiec Stary – Nowy Debiec – Nielegowo – Naclaw – Koscian

Jako Kronikarz dodam, ze z Poznania do Turwi dojechalem na rowerze, bo nie chcialo mi sie wstawac na pociag, a odcinek Koscian-Turew to juz znam na pamiec. Zas do Poznania wracali ze mna Marek Huk i Tomek Kosakowski. SRODA, 19 LISTOPADA

Zebranie

Dzisiejsze spotkanie bylo bardzo nietypowe. Spotkalismy sie, ustalilismy jaki bedzie nastepny rajd i rozjechalismy sie do domów. Bylo nas 6 osób. Zebranie trwalo ok. 10 minut, z czego samej rozmowy ze trzy minuty...

SOBOTA, 22 LISTOPADA

Ekstremalnie pieszym szlakiem zielonym

Rajd, który prowadzilem mial na celu inwentaryzacje drugiej czesci szlaku zielonego. Tylko 40 km terenu ;-)

Startowalismy o godz. 8 rano spod Marycha. Pomimo dosc wczesnej pory pojawili sie oprócz mnie Lechu Sowinski i Tomek Kosakowski. Zaczekawszy kwadrans akademicki ruszylismy szosa przez Naramowice do Biedruska, skad jeszcze kawalek asfaltem przez Zielone Wzgórze do Murowanej Gosliny. W Murowanej bylismy po godzince porzadnej jazdy. Tam zrobilismy sobie przerwe na zaprowiantowanie sie i popedalowalismy lokalnymi asfaltówkami przez Boduszewo i Glebocko do Lopuchówka. Niecale dwa kilometry za Lopuchówkiem zjechalismy z asfaltu w prawo, wjezdzajac na szlak zielony. Na liczniku mielismy wtedy 38,44 km. Od tego mementu jechalismy az do Pobiedzisk szlakiem zielonym w celu jego inwentaryzacji. Szlak jest w 85,7% terenowy (odcinki asfaltowe sa bardzo krótkie), duza czesc szlaku (ponad 50%) stanowia drogi gruntowe o nawierzchni nieulepszonej oraz sciezki (mówiac po ludzku - wertepy). Stosunkowo duzo jezior sie mija - widzielismy tafle wodna az dwunastu jezior! Mozna poczuc bliski kontakt z przyroda - widzielismy m.in. jelenia który kroczyl dumnie przed nami przez dobrych pare metrów, a pózniej scigalismy sie z wiewiórka. Kilkanascie km bylo trudnych technicznie i orientacyjnie, kilka z tego wiodlo przez bagna, zas reszta przez wzgórza (kilka b. stromych podjazdów, w zasadzie podejsc). Uderzajaco bogata rzezba terenu, zwlaszcza w okolicach Jeziora Brzostek i wzgórza 127 - kilka torfowisk, z których tylko jedno bylo na mapie... W tamtym rejonie tylko polozenie slonca dawalo nam jako takie rozeznanie w którym kierunku jedziemy. Kiedy slonce zaszlo za wzgórza, bylo naprawde ciekawie. Szlak jest wystarczajaco dobrze wyznakowany na 95% dlugosci trasy, w 99% wykonalny (tzn. do przejechania, czasem przejscia). Jedynie w jednym miejscu mielismy wieksze trudnosci z obejsciem przeszkód - w okolicach Jeziora Czarnego byl teren ogrodzony przez lesników plotem (pozarzysko i nowe nasadzenia) i obejscie tego fragmentu zajelo nam blisko godzine - dosc niefortunnie przypadlo, bo caly stok górki byl zagrodzony i musielismy sie przeciskac szeroka na 30 cm przerwa miedzy plotem a krzewami, co oznaczalo nieustanne haczenie kierownica i pedalami o plot badz galezie. Ale dzieki temu widzielismy kolejne jeziorko. Mielismy tez fragmenty calkiem leserskie, np. w okolicach Tuczna, gdzie mijalismy spacerujacych turystów. Na skrzyzowaniu traktów minely nas dwa niezwykle halasliwe czterokolowce na grubych terenowych oponach (takie jak na zawodach w telewizji co jezdza po innych samochodach, kamieniach itp). Natychmiast pojawil sie pomysl, ze mozna by ich puscic kolo tego plotu, aby poszerzyli ta waska sciezke. Generalnie podsumowujac rajdzik byl bardzo udany i niesamowicie nastrojowy - te bagna, szuwary, podmokle laki... Nie byl to zarazem rajd leserski. Dystans: mój i Leszka S. - 85,44 km (bo jechal razem ze mna do Hetmanskiej) zas Tomka K. - 82,32 km. Odcinek terenowy, po odliczeniu wszystkich asfaltów, nawet tych bardzo krótkich, wynosil dokladnie 37,47 km (robiac inwentaryzacje musialem zapisywac km na kazdym zakrecie i zmianie nawierzchni). Te nieco ponad 37 km jechalismy 4 godziny... SRODA, 26 LISTOPADA

Zebranie

Na spotkaniu zrazu pojawili sie: Borys, Mariusz Pohl, Ewa i ja. Czekalismy jakies 11 minut pod drzwiami, az Ewa zaczela nerwowo wydzwaniac po komórkach tych, którzy mogli miec klucze od siedziby. Zaczela od Jacka - pudlo, bo klucze ma Robert M. Zadzwonila ... - i w tym momencie przyjechal na rowerze wylaniajac sie z ciemnosci. Kiedy juz weszlismy do baraku, Robert wyskoczyl zrobic zaklad w Totka, ale niestety kolektura byla czynna tylko do 19-tej. Siedem milionów przeszlo kolo nosa. Ja pokazywalem zdjecia z Bieszczadów i z okolic Chodziezy, w miedzyczasie przyszedl Marcin "pogromca szos". Gderalismy m.in. o najblizszej imprezie u Ewy, podjazdach i stromiznach alpejskich - Marcin: "Kiedy mam jechac 7 km/h to zsiadam z roweru" - trudno sie dziwic, bo jezdzi na kolarzówce, gdzie 7 km/h oznacza mozolne ruchy korba, zas w góralu mam takie przelozenia, ze moge jechac 4-5 km/h dosc szybko pedalujac. Kiedy pokazywalem zdjecie z rowerami jak z Maciejem przejechalismy z bagazami Zachodniotatrzanska Magistrale to sie dowiedzialem, ze "Ja takie bagaze mialem na kilkumiesieczna wyprawe i wazyly 40 kg". Chodzilo o objetosc - faktycznie nasze torby robily wrazenie, ale z drugiej strony masa moich bagazy na 18-dniowa wycieczke po Karpatach wynosila tylko 15 kg. Potem sie dowiedzielismy jak Marcin sie scigal z kolega po Alpach i w sumie wolalby pojechac kiedys na rajd, gdzie wóz techniczny wiózlby mu rzeczy... Ale generalnie to jezdzi na wyprawach powoli, tzn. nie wiecej jak 25 km/h (ma sie rozumiec na plaskim, bo z górki to juz inna bajka). Na koncu przeszlismy na temat skladania sie na prezent dla Andrzeja oraz spodni rowerowych na zime. W miedzyczasie przymierzalismy czapke - kominiarke, która ma Mariusz, a Ewa tez chce miec.

SOBOTA, 29 LISTOPADA

Andrzejki

Impreze bedzie opisywac Ewa, ja dopisze tylko ze swej strony dojazd z Poznania. Na liscie wczesniej zaproponowalem dojazd rowerowy, na to rozwiazanie skusil sie jedynie Tomek Kosakowski. Wystartowalismy pare minut po szóstej spod Hetmanskiej. Na Debcu Tomek kupil baterie do LED-owego CAT-eye'a. Piec diod dajacych dosc jasne swiatlo. Padala mzawka i tworzyla mi azurowa mgielke na okularach, nic nie widzialem poza jasnymi elementami i swiatlami. Jechalismy górnym terasem Lubonia (m.in. ul. J. III Sobieskiego), na zjezdzie ulica Kreta zauwazylem gliniarzy, szybko wlaczylem halogen. Niestety dalem im po galach, bo wlaczajac troche podnioslem lampke. Przycisnalem do 40-tki, gliniarze krzykneli cos o lampkach, ale nic wiecej nie zdazyli powiedziec. Lizak lezal na masce samochodu. Tomek mial pelne oswietlenie, wiec nie bylo problemu. Jadac sciezka rowerowa oslepialy nas ciagle samochody, ale nie odwazylismy sie jazdy szosa, bo gliny mogly akurat jechac. Przez Puszczykowo bylo juz lepiej, ponadto przestala padac mzawka. Zaczynala za to zachodzic mgla, widoki przy swiecacych lampach ulicznych nad Warta byly ciekawe. W Mosinie zladowalismy po 55 minutach jazdy, ale potem prawie godzine spedzilismy w markecie na zakupach. Jak sie okazalo na impreze rowerem dojechali jeszcze Robert z Hania oraz Marcin "pogromca szos". W niedziele rano wracalismy przez Wielkopolski Park Narodowy. W obie strony dalo to 58 km.

A wiec czas na opis Ewy z imprezy:

Andrzejki, których w zasadzie nie bylo

Dzis mielismy obchodzic 30 urodziny Andrzeja, jego imieniny i spóznione trzecie urodzinki klubu. No wlasnie mielismy... a jak bylo – przeczytajcie. Zycie plata nam czasem niezle figle. Od kiedy robie imprezy andrzejkowo-klubowe u siebie w chacie z reguly biegam ze wszystkim jak wariatka – sprzatam, pitrasze, robie sie na bóstwo – i na samej imprezie jestem juz tak zmeczona, ze nie bardzo mam na cokolwiek sile. Tym razem bylo inaczej – chata posprzatana na blysk tydzien wczesniej, meble poprzestawiane dzien wczesniej, wszystko kupione i przygotowane, ja wyspana i udekorowana. Zostalo mi jedynie poustawianie lampionków w sali tanecznej na co dzien zwana jadalnia. Tak sobie dekoruje przestawiajac lampki z jednej komody na druga, a tu nagle dzwoni telefon. Patrze na wyswietlacz – Andrzej. Masz babo placek! Andrzej wlasnie powiedzial mi, ze mial wypadek na Garbarach na rowerze, lezy na ulicy, potwornie bola go plecy, czeka na pogotowie i na imprezie nie bedzie. Jest godzina po 18, ani sie w takiej sytuacji bawic, ani odwolywac impreze (bo nawet do konca nie wiem kto ma na nia przyjechac, a poza tym jest za pózno). Po niecalej godzinie mam pierwszych gosci. Wszyscy pytaja o dostojnego jubilata, wiec mówie im co i jak. Szok. W koncu przyjezdza siostra Andrzeja ze swoim kumplem i mówi, ze Andrzej na pewno sie wyglupial i chcial mnie zrobic w bambuko. Siostra Andrzeja dekoruje wiec moja chate, towarzystwo nie wie co myslec. Mnie z kolei nie chce sie wierzyc, zeby Andrzej byl tak beznadziejny i tak glupio zartowal. W koncu przyjezdza Przemo, dowiaduje sie, ze Andrzej ma zlamany (jak sie potem okazalo pekniety) kregoslup. Oswiecamy siostre, która jedzie do szpitala i towarzystwo, które samo nie wie co ze soba zrobic, bo humor do zabawy prysl jak banka mydlana. Koniec konców impreza toczy sie dalej, niby plasamy, ale tak jakos bez przekonania, w totalnym szoku bardziej w takt swoich mysli niz muzyki. Wiekszosc jednak siedzi, gada i popija rózne procentowe i nie- trunki. W miedzyczasie dowiadujemy sie, ze Andrzej girami rusza, co nam znacznie poprawia samopoczucie, bo to znaczy, ze rdzen jest caly. Troche nas niepokoi informacja, ze bedzie mial operacje. Spózniony przyjezdza Tomek M., ale chyba ma dola, wiec sie nie bawi i szybko uderza w kimono. Ok. drugiej nad ranem wiekszosc idzie spac lub rozjezdza sie do domów. W pokoju imprezowym zostaly jeszcze tylko gadatliwe niedobitki w postaci: mnie, Michala K., Roberta, Tomka K., Marcina vel Pogromcy i Kuby J. Toczymy dysputy o: - róznicy wzniesien, morderczo stromych podjazdach i hamowaniu sakwami - o psie w pasku klinowym i kocie na amorku - o Czempiniu, co niektórym Alpy przypomina - o pisku hamulców, hamowaniu na srednicówce i wredocie taryfiarzy - o tirach i autkach z przyczepkami, co ocieraja sie o rowerzystów Robert idzie spac. - o soczewkach kontaktowych i okularach, czyli w czym sie lepiej jedzie na bicyklu. Okulary paruja, ale wysmarowanie ich „dobra flegma” pomaga na dluzej. Soczewki nie paruja i lepiej przez nie widac, ale wiatr je czasem wywiewa, a oczy sluza do lapania owadów – mozna te ostatnie zjesc na kolacje - o rowerze, co ma 3 metry promien kola i o tym, ze zebatka przy takim rowerze moze uciac noge i zmielic jajka. – A kto powiedzial, ze zebatke trzeba miec miedzy nogami – pyta ktos, kto jeszcze lapie watek. Tomek i Kuba ida spac. Ja juz dluzej tez nie mam sily zapisywac tematów szalenie ciekawych rozmów. Udaje sie na spoczynek.

Na imprezie byli: Teresa, Lechu, Jacek, Ola, Pawel P., Maciej S., Karolina, Miron, Mariusz P., Marta G., Adam S., Robert, Hania, Monika, Marek i Mirka, Kasia i Radek, Kasia D. z Michalem, Michal K., Tomek K., Tomek M., Przemo W., Bozena, Kuba J., Pogromca, siostra Andrzeja z kumplem i ja.

Rano po sniadanku rozjechali sie ci, co na impreze przyjechali rowerami, czyli: Hania z Robertem, Michal K., Tomek K., i Pogromca. Ja i Kuba sprzatamy chate, a potem jedziemy do Poznania. Tu spotykamy sie z Jackiem i Ola i jedziemy do Andrzeja do szpitala. Okazuje sie, ze niepotrzebnie sie tak zamartwialismy, bo Andrzej wprawdzie ledwo sie rusza, ale humor ma.

SRODA, 3 GRUDNIA 2003

Zebranie Opisuje Ewa: Spotkanie zdominowal wypadek Andrzeja. Powoli wychodzimy z szoku. Bylam dzis przed spotkaniem u Andrzeja w szpitalu, wiec kazdej kolejnej osobie, która przychodzi na zebranko musze opowiadac co i jak i odpowiadac na szereg tych samych pytan. Postanawiamy, ze na Sylwestra pojedziemy do Torunia lub Mysliborza. Wstepnie zainteresowani tym pomyslem sa: Radek z zona, ja z Pawlem, Monika, Jacek, Ola, Hania, Robert oraz Andrzej z Natalia – choc z wiadomych przyczyn obecnosc tych ostatnich stanela pod wielkim znakiem zapytania. Uzgadniamy tez, ze Wigilia Klubowa odbedzie sie za dwa tygodnie u Roberta. Dzis na spotkaniu jest sporo ludzi: Marcin B., Maciej S., Mateusz, Pawel P., Robert, Monika, Hania, Radek, Tomek M., ja. Popijamy sobie goraca herbatke, bo na zewnatrz zimno i tak sobie gaworzymy: - Dobrze, ze nie poslali tira z dzwigiem – mówi Maciej S. komentujac to, ze rower Andrzeja po wypadku zawiozla na parking policyjny laweta i trzeba za to bylo zaplacic kilkaset zlotych. - 350 zlotych za holowanie roweru to bandytyzm – dodaje. - Nie ma co na rower siadac po piwie w miescie – ciagnie dalej Maciej. - Notuj to notuj Ewa zlotymi zgloskami – Pawel P. (Maciejowi zdarzalo sie bowiem wczesniej wypic piwo i wsiasc na rower). - Jak ja rowerem jezdze to nie pije – deklaruje Maciej S. - W malych ilosciach – odparowuje na to Robert. Potem umawiamy sie, ze wracajac z rajdów bedziemy wpadac do Andrzeja na: - Na jajecznice – mówi Pawel - Z wlasnymi jajkami – smieje sie Monika - No, w koncu malowanie trwa - komentuje Maciej (Natalia Andrzejowa wlasnie maluje mieszkanie Andrzeja) Maciej opowiada, jak uczyl jezdzic samochodem jedna dziewczyne. – Chyba na tylnym siedzeniu – nabija sie Monika. Na zakonczenie stwierdzamy, ze na Sylwestra zalatwimy rowery stacjonarne i bedzie Rajd Sylwestrowy Stacjonarny☺ A tak naprawde, to chyba dzis odreagowalismy Andrzejki i wypadek Andrzeja, bo smiechu bylo co niemiara i glupawka na maksa. [Rajdu na weekend nie zaplanowalismy, bo nie bylo chetnych] SRODA, 10 GRUDNIA

Zebranie

Tez Ewa:

Grudzien to chyba nie jest ulubiona pora roku rowerzystów. Ani na rajdach, ani na spotkaniach nie ma porywajacej frekwencji. Jednak ci co przybywaja na jedno i na drugie to prawdziwi twardziele. Dzis na spotkaniu sa: Borys, Mariusz, Maciej S., Marcin B., Marcin mianujacy sie Pogromca Szos, Michal K., Robert i ja. Gaworzymy sobie przy herbatce, która zakupilismy za klubowa kase. Dogrywamy szczególy Wigilii Klubowej i Rajdu Sylwestrowego. Borys deklaruje, ze przyniesie obrus na wigilijny stól. Umawiam sie z Robertem i Marcinem B. na przeglad roweru w najblizsza sobote. Rajd leserski w niedziele poprowadzi Robert, gdyz ja pracuje. Start o godz. 11.45 spod Starego Marycha lub o godz. 12.20 spod siedziby klubu. Kierunek: Konarzewo – Lisówki.

NIEDZIELA, 14 GRUDNIA

Rajd leserski...

Mial byc rajd leserski prowadzony przez Roberta. Niestety kiepskie warunki atmosferyczne, przedswiateczne rozleniwienie i szereg innych waznych przyczyn spowodowaly, ze na starcie przy Starym Marychu poza organizatorem nikt sie nie pojawil. Dlatego tez rajd sie nie odbyl.

SRODA, 17 GRUDNIA

Klubowa Wigilia Powieksza sie nasza rowerowa rodzinka

Opisuje Ewa:

Powoli tradycja staja sie nasze wigilijne spotkania. Tradycyjne staje sie tez miejsce tychze, czyli mieszkanie Roberta na Garbarach. Z satysfakcja stwierdzam, ze nasza klubowo- rowerowa rodzinka powieksza sie. Kilka osób z przyczyn róznych na Wigilie nie przybylo. Wnikac i rozliczac z nieobecnosci nie bede, bo i po co. Jedni przyjsc nie chcieli, inni nie mogli. Za to ci, którzy sie na Garbary pofatygowali, raczej tego nie zalowali. Wigilia miala zaczac sie o godz. 19. Latwo przewidziec, ze sie nie rozpoczela, bo sie wiara pospózniala. Wszystkich pobil Michal, który na spotkanie (w te deszczowa i wietrzna aure) przyjechal rowerem. Zanim sie przebral, zanim zlapal oddech – czas plynal. Na spotkanie przybyli: Andrzej zwany ostatnio – z racji wdzianka jakie nosi (gorset) – sztywniakiem, Jacek, Hania, Robert (gospodarz), Maciej S., Marcin B., Michal K., Karolina, Miron, Monika, Pawel P., Radek z Kasia, Marek N., Borys, Mateusz, Mariusz P., Marcin zwany Pogromca i ja. Z trudem umoscilismy sie przy stole, który zdaje sie z roku na rok kurczyc. Jak przyrost czlonków i sympatyków klubu bedzie przynajmniej tak intensywny jak w tym roku, to cienko widze Wigilie 2004. Bedziemy musieli chyba sale wynajac. Szanowne towarzystwo zajelo miejsca, ja jako prezeska klubu usilowalam przemówic tzn. uroczyscie powitac zebranych. Szczerze piszac srednio mi to wyszlo, bo mowy tronowej wczesniej nie przygotowalam, a poza tym chyba nie umiem publicznie przemawiac. Jak juz wydobylam z siebie slowa inaugurujace, to pojawil sie pewien drobniutenki problem. Mianowicie: czy skladamy wspólne zyczenia przy stole (wtedy nie musielibysmy wstawac i znowu sie sciskac, zeby sie wszyscy usiedli), czy tez kazdy sklada zyczenia kazdemu. Uzgodnilismy, ze opcja druga bedzie lepsza, bo to jedyny taki dzien w roku, kiedy przemawiamy do siebie ludzkim glosem, a nie tylko: „czemu tak wolno?”, „nie mozna szybciej?”, itp. Po zyczeniach zasiedlismy do kolacji. Uplynelo nam nad talerzami kilka milych godzin. Posmialismy sie, pogadalismy i rozeszlismy sie w pokoju.

PONIEDZIALEK, 29 GRUDNIA 2003 - PIATEK, 2 STYCZNIA 2004

Rajd Sylwestrowy do Szwajcarii Chodzieskiej

Ewa zapewnia, ze: "Bedzie o nim pózniej" Pytanie, w którym wcieleniu?

... po wielu tygodniach ...

Nadszedl dzien 1 maja 2004 roku. Ewa Nowaczyk dostarczyla troszke juz pachnaca myszka relacje z Rajdu Sylwestrowego. Ale - jak to mawiaja - lepiej pózno niz wcale :-)

29 grudnia 2003 (poniedzialek)

Opis pobytu w Chodziezy zaczne od sklepu bielizniarskiego, w którym wyladowalismy póznym popoludniem, pewnie gdzies przed godz. 18, bo jeszcze byl czynny. Wlasciwie nie wiem po co tam wlezlismy, ale Hania chyba chciala cos sprawdzic. Jaco z Lopim intensywnie przegladaja asortyment sklepu i wymieniaja na jego temat spostrzezenia: Bokserek nie lubie, bo mi wchodza – rzecze Jacek Ale siodelko to ci w tylek nie wchodzi i ci nie przeszkadza – dogaduje Lopi. Nastepnie koledzy oddaja sie kontemplacji damskich staników. – Gladkie najbardziej lubie – zdradza Jacek.

Do Chodziezy dojechalismy pociagiem, który z Poznania wyjechal o godz. 12.40. Mielismy jechac wczesnie rano, ale rozwalil mi sie naped w biku i musialam go jeszcze szybko rano wymienic. Stad opóznienie. Grupa szturmowa, która jako pierwsza wyrusza na podbój Szwajcarii Chodzieskiej, bo tak nazywa sie okolice Chodziezy to: ja, czyli Ewa, Jacek, Robert zwany pieszczotliwie Lopim i Hania. Na stacji spotkalismy sie pól godziny przed odjazdem pociagu, zeby zdazyc kupic bilety i zapakowac sie z majdanem do srodka. Odprowadzil nas na stacje Maciej Solski, który dojedzie do nas 1 stycznia w Nowy Rok. W Chodziezy ladujemy ok. 15. Jedziemy do schroniska, gdzie zostawiamy bambetle i jedziemy na mini rajdzik wokól Jeziora Miejskiego, nad którym dostojnie rozposciera sie Chodziez. Robimy kilka krótkich postojów, by nacieszyc sie pieknym zachodem slonca. Jacek pstryka kilka pamiatkowych fotek. Wdrapujemy sie tez na pomosty zbudowane z desek przez wedkarzy, na których ustawione sa fotele samochodowe. Towarzyszy nam niezwykly chrzest. W koncu orientujemy sie, ze to kry tra o siebie, lód to peka, to zamarza. Dziwny dzwiek. Na zakonczenie mini rajdzku zatrzymujemy sie przy lódce lezacej na brzegu o wdziecznej nazwie „Chodziezanka”. Wdrapujemy sie na nia, wieszamy na kotwicy i robimy rózne dziwne sztuki do pamiatkowych fotek, ale zabawa zostaje nam brutalnie przerwana przez jakiegos goscia, który nas przegania. Wracamy do schroniska, by po chwili znów je opuscic. Idziemy po Radka na dworzec PKP. Przyjezdza do nas ok. godz. 19. Radziu ma gigantyczny plecak, który taszczy przez cala Chodziez i po pewnym czasie ma dosc. Jestesmy na etapie szukania jakiejs jadlodajni na najblizsze kilka dni. W koncu sie udaje, a juz powoli zaczelismy watpic, ze Chodziez istnieje w sferze kulinarnej. – Szukajcie, a znajdziecie – podsumowuje Radek. Zapelniwszy zoladki wracamy do schroniska. Tu Radek opowiada nam na dobranoc, ze czyta fajna ksiazke o gosciu, który zginal w górach. – A o rowerach nic nie ma? – dopytuja chlopaki. Nie. Leee, to co to za ksiazka...Móglby ktos napisac „Dramaty wojenne na rowerze” – marza chlopaki. Przeciagnac armate rowerem za linie frontu na przyklad Dywizjon 303 latajacych rowerów – Radek. Hania glaszcze drabinke swojego pietrowego lózka, bo jak tlumaczy: - Pomylila mi sie z Lopim. Widac taki jestem zimny... – smetnie stwierdza Robert. Nie, ale masz takie chude raczki – pograza sie Hania. Zbliza sie pora spania. Na to konto Jacek maluje sobie usta (bez skojarzen – bezbarwna, ochronna szminka) i ostrzega, ze przez sen zadaje pytania, na które nie nalezy odpowiadac. – Teraz juz wiadomo po co Jacek maluje usta, zeby gadac – podsumowuje Robert. Jacek odbiera jeszcze ostatnie meldunki od Marka dotyczace aukcji na allegro. Okazuje sie, ze licytacje juz zakonczone. – No, to teraz mozemy isc spac – mówi Jaco i po chwili dodaje: - Dzien sie konczy, gdy konczy sie allegro. Dobranoc.

30 grudnia 2003 (wtorek)

Za szesc dziesiata. Wyjezdzamy na trase. I pomyslec, ze wczoraj wieczorem ustalilismy, ze w morze wychodzimy o dziewiatej. Trudno sie wstawalo i dlugo sie jadlo. Stad opóznienie. Jedziemy na Gontyniec (192 m npm). Zimno. Szukamy szlaku rowerowego, ale go nie znajdujemy, wiec jedziemy na czuja i troche zóltym. Mijamy jezioro Karczewnik i lesniczówke Karczewo. Wciaz wjezdzamy na szlak czerwony, którym wcale nie chcemy jechac. Za trzecim razem poddajemy sie. Widac wjazd czerwonym jest nam pisany. To on doprowadzi nas na szczyt. Ledwo co wyjelismy kanapeski z plecaków, a na szczyt wchodzi Radek, który do Chodziezy przyjechal tym razem bez roweru. Z góry chcemy zjechac czerwonym szlakiem, ale w owczym pedzie w dól szybko z niego zjezdzamy (nawet nie wiemy kiedy) i znów sie gubimy. Przed zamarznieciem ratuje nas zyciodajna herbatka Jacka. Mijamy drogowskaz do lesniczówki Jacewo, pod którym Jacek robi sobie pamiatkowa fotke, miejscowosci: Olesnica, , , , Milcz i Studzieniec. Dojezdzamy do schroniska w Chodziezy, a licznik wskazuje zaledwie 31 km. Postanawiamy zrobic sobie w bazie króciutka przerwe, by sie rozgrzac i zregenerowac. Moja regeneracja polega na tym, ze zjadam dwie i pól duzej buly, kawal makowca i wypijam dwa kubki herbaty. Potem zapadamy w drzemke 20-minutowa. Po spanku Hani nie chce sie dalej jechac. Udaje sie do pokoju telewizyjnego, by z panami zamieszkujacymi schronisko zawrzec blizsza znajomosc i poogladac TV. Reszta, czyli ja, Jacek i Robert udajemy sie na zarype, czyli na wyciag narciarski. Jest pod co podjezdzac, ale warto, bo z góry rozciaga sie cudna panoramka na cala Chodziez i jezioro Chodzieskie. Teraz w dól, piach na szczescie ostro zmrozony, wiec nie toniemy w nim po piasty. Wole nie myslec, jak sie po tym szlaku jezdzi latem, gdy piach jest sypki i okazaly. Dojezdzamy do miejscowosci Rataje (tu oczywiscie pamiatkowe fotki) i prawie czujemy sie jak w Poznaniu (stoimy przy drodze i duzo aut jedzie). Potem zjezdzamy nad Jezioro Chodzieskie (lód juz nie trzeszczy, bo zamarzl na dobre), gdzie siadamy na jednym z pomostów, pijemy herbatke, delektujemy sie cisza. W schronisku wskakujemy pod prysznic. Czekamy bowiem na Radka, który poszedl na dworzec po swoja zone - Kasie. Rowerowo dzien konczymy na 45 kilometrze. W szóstke idziemy do Kawiarni Adwokackiej (tu bedziemy sie stolowac do konca pobytu). Jest to typowa pizzeria. Robert zjada w niej ze stolu dekoracje z orzechów i mówi do mnie: - Ewa, ty jestes jak ten orzech. Zobacz, co z toba zrobie – mówi Robert i próbuje zgniesc orzecha trzymanego w rece. Nic mu z tego nie wychodzi, orzech pozostaje nietkniety i nic nie robi sobie z tego, ze Lopi prezy muskuly. Jak widac – twardy ze mnie orzech do zgryzienia☺ Podaja nam salatke grecka z kapusty pekinskiej, swiezego pomidora, fety z „dressingiem” z oliwy, cebuli i kopru. Domyslamy sie, ze slowo „dressing” oznacza po prostu sos... co kraj, to nazwa. Objedzeni na maksa zbieramy sie do odejscia. Trzeba jeszcze rachunek zaplacic. – A to my placimy? - dziwi sie Jacek i dodaje. – No, to teraz jeszcze do cukierni. o nie! – broni sie Radek. – Jeszcze rumik na nas w schronisku czeka. Rum serwis prosze – dogaduje Lopez. Potem Radek stwierdza, ze ci co jedli czosnek spia na górnych lózkach, bo powietrze idzie w góre. Jestesmy znów w noclegowni. Kasia i Radek zajmuja jedno pietrowe lózko. Radek lezy na górnym i czyta. Dolne jest cale zawalone bambetlami glównie Radka. Kasia sprzata, zeby miec sie gdzie polozyc. – Ja tu musze teraz sprzatac – mówi Kasia. – No, ja dlatego jestem na górze, bo na dole nie ma sie gdzie polozyc – smieje sie Radek. Hania podpisuje dlugopisem Roberta – rysuje mu na policzku serce ze strzala. – Moja mama wszystko podpisuje, ja tez musze – wyjasnia nam kolezanka. – Czuje sie jak te drzewa, co im wandale na korze serca ze strzala wycinaja – komentuje Robert. Na zakonczenie Radek z Lopim graja w kólko i krzyzyk. – Zaraz ci pokaze ptaka – Radek do Roberta. Oooooo!!!!! Uuuuuuu!!! Zaraz wezme aparat – Jacek. Czas na nas. Zmorzyl nas sen. Najszybciej odpadl Lopi, moze dlatego, ze przy jego lózku stoja wszystkie nasze buty smierdziele.

31 grudnia 2003 (sroda)

Najpierw pociagiem dojezdza Ola. Potem czekamy na Pawla i Mirona, którzy maja dojechac do Chodziezy samochodem. Na miejsce docieraja przed poludniem. Radek, Miron i Pawel udaja sie na piesza wycieczke wokól trzech jezior: Miejskiego, Karczewnik i Strzeleckie. Nad Jeziorem Strzeleckie Radziu wpadl do wody podczas badania grubosci lodu. Miron tez badal, ale ostrozniej, wiec mu sie udalo pozostac suchym. Chlopcy bardzo dobrze sie bawili, nie bylo ich ok. 4 godziny. Przeszli ok. 10-12 km. Ja, Robert, Ola i Jacek udalismy sie na wycieczke bicyklowa do Margonina, bo w koncu po cos te rowery tu przytachalismy. Przejechalismy w sumie nieco ponad 42 km. Trasa: , Adolfowo, Studzce, Klotyldzin, Margonin, Margonska Wies, Karolinka, Margonska Wies, Margonin, Osada Marcinek, Wesrednik, Konstantynowo, Slomki, Rataje, Chodziez. W Pietronkach jest palac, który objechalismy dookola. Tuz przed Margoninem zatrzymalismy sie na sniadanie nad jeziorem Margoninskim. Usadowilismy sie na pomosciku i dalej dyskutowac o macierzynstwie. Ola bowiem oswiadczyla, ze chcialaby miec duzo dzieci – dwójke, trójke na poczatek, a potem do trzydziestki nastepne. Ola nie wyobraza sobie tez domu bez psa. Jacek, który jest chlopakiem Oli o maly wlos wpadlby z wrazenia do wody. Jacek jest pedantyczny i uwielbia porzadek. Pies to dla niego chaos i balagan w domu. – U Jacka i Oli co tydzien bedzie nowy pies – komentuje milosc do psów i porzadku Robert. Dojezdzamy do Margoninskiej Wsi i kierujemy sie do Karolinki. Po drodze mijamy ogrodzone hale, przy których ujada przywiazany do budy pies. Nie pozostaje nam nic innego jak tylko podraznic sie z tym wscieklym kundlem. Nie przewidujemy jednak dwóch rzeczy: ze kundel sie urwie z lancucha i ze w plocie jest dziura. Gdy sie orientujemy, ze piesek lada moment wtopi swe ostre kly w nasze cieple lydeczki dostajemy niezlego spida. Udaje nam sie kundla zgubic. Uff! Bylo goraco. Przed palacem w Margoninskirej Wsi robimy sobie fotki z pomnikiem z urwana glowa. Do Chodziezy wracamy przez Konstantynowo – piekna droga, która polecil nam Radek. Zgodnie z tradycja na obiadek ladujemy w Kawiarni Adwokackiej. Miedzy mna a Robertem rozgrywa sie bitwa o czasopismo dla mezczyzn CKM. Czytam sobie i nie tylko, bo wspólbiesiadnikom równiez, listy do tego seksistowskiego pisma. Rycze z radosci i nagle moja dobra zabawa zostaje przerwana brutalnie przez Roberta, który zabiera mi gazete. Potem CKM trafia do rak Mirona, który podsumowuje go tak: - Glupia ta gazeta. (dobrze gada, dac mu wódki!). Wszyscy juz jedza tylko nie ja, bo pani sie rypnela i zamiast tortellini carbonara przyniosla mi tortellini bolonese, którego nie znosze. Pani musi wiec zrobic mi papu jeszcze raz. W schronisku rozwiazujemy krzyzówke polityczna z Gazety Wyborczej. Haslo odgadujemy bez wiekszych trudnosci. Na sylwestra idziemy na chodzieski rynek. Czekamy do pólnocy troche podrygujac w takt muzyki. Jednak szybko sie stamtad zmywamy, bo coraz wiecej pijanej mlodziezy, coraz wiecej tluczonego szkla, coraz wiecej petard w tlumie. Kasia jest w ciazy i nie chcemy ryzykowac, ze cos sie stanie, zwlaszcza, ze dzidzius zaczyna ostro kopac od tego huku. Idziemy sobie wiec nad jeziorko na spacerek. W schronisku raczymy sie grzancem i makowcem, gadamy od rzeczy, a w koncu kladziemy sie spac.

1 stycznia 2004 (czwartek)

O dziewiatej pobudka. Maciej przyjechal i jest najwyrazniej niewyzyty rowerowo. Nie moze sie doczekac, kiedy wreszcie sie zbierzemy i ruszymy w trase. Jest niemile zaskoczony faktem, ze wiekszosc wybiera sie dzis na piesza wycieczke. Honor cyklisty ratuje wiec Jacek z Ola. Oni i Maciej udaja sie na przejazdzke na Gontyniec. Pozostali, czyli: ja, Pawel, Miron, Hania, Robert, Kasia, Radek idziemy z buta czerwonym szlakiem na te szacowna góre. Na szczycie spotykamy sie z frakcja rowerowa. Ola i Jacek zjezdzaja w dól do Chodziezy, zas Maciej udaje sie w samotna podróz w kierunku Ujscia. Szkoda mi Macieja, ale nie bradzo moge zostawic Pawla, zeby Maciejowi nie bylo smutno, bo Pawlowi bedzie wtedy zle. No i badz tu madry. Na Gontyncu Miron i Radek wlaza niemal na sam szczyt wiezy. Ledwo co zdazyli zejsc, a na szczyt wjechal terenówka lesniczy. Do dzis nie wiemy, czy pojawienie sie lesniczego na górze bylo przypadkiem, czy tez skads wiedzieli, ze wlazimy na wieze. Nie ma co, mielismy fuksa, ze zdazylismy zejsc, bo jakby nas dorwali na tej wiezy, to niezla zadyma mogla byc. Kasia po drodze zgubila rekawiczki, wiec razem z Radkiem wracaja ich szukac. Reszta schodzi na dól zóltym szlakiem, potem rowerowym do Chodziezy. Po drodze wariuje z Lopim na sniegu i lodzie. W schronisku eksperymentuje z grzancem z piwa. Wychodzi zupelnie przyzwoity. Ola i Jacek sa glodni, ale twardo czekaja az Maciej wróci i pójdziemy do knajpy na obiadek. W koncu ida sie kapac, a w tym czasie wraca Maciej i wyciaga Roberta jeszcze na godzinna przejazdzke. Teraz dla odmiany czekamy na Radków, którzy gdzies sie zapodziali. Jak sie w koncu znalezli, to sie okazalo, ze oni przed obiadem ida jeszcze do kosciola. Koniec konców ustalilismy, ze ja, Pawel, Miron, Ola i Jacek idziemy do knajpy, a reszta do nas dojdzie. Przy stole toczymy dysputy na rózne tematy. Kasia informuje nas np., ze pampersy rozkladaja sie 10 tys. lat, bo sa robione z butelek typu pet, które sie ponoc w ogóle nie rozkladaja. Potem schodzi na tematy rodzinne i Miron oswiadcza, ze nie chcialby skonczyc jako maszynka do utylizacji jedzenia. Mówi oczywiscie o natykaniu dzieci zarciem. Snujemy tez wizje na temat potomka Radka i Kasi. – Tato gazu!! – tak bedzie krzyczalo dziecko Radka do Radka z przyczepki. Radki jako pierwsze w cykliscie beda mieli dziecko, wiec Radka czeka tworzenie profilu rodzinnego w klubie. Jestesmy bardzo mile zaskoczeni, bo kierownik schroniska policzyl nam po 10 zlotych za nocke bez wzgledu na wiek. W schronisku gramy w panstwa, miasta i czesci rowerowe oraz w tzw. pana w wydaniu cyklistycznym. Polega on na tym, ze: As – trzeba wrzasnac „dupa kolarza” Król – pokazac pedalowanie Damka – zaspiewac „ulaha rowery dwa” Walet – udawac dzwonek i powiedziec „dryn, dryn” 10 - klepanie siodelka W te gre gramy tylko raz, nad czym szalenie boleje. Mnie sie ta zabawa podoba i swietnie sie bawie, ale reszta szybko sie nudzi. Potem próbuje wraz z Radkiem zmusic kogos, zeby zagral z nami w kanaste, ale nikt sie nie kwapi. Wiara jakas nieruchawa jest. Pozostaje wiec nam gadanie i spanie.

2 stycznia 2004 (piatek)

Dzis wyjezdzamy z Chodziezy. Ja, Lopez i Maciej jestesmy twardzi i postanawiamy do Poznania dojechac na rowerach. Miron i Radki pojechali samochodem przez Czarnków (tu spacerek) do Poznania, zas Ola, Jacek, Hania i Pawel pociagiem. Jechalo nam sie swietnie. Nie bylo tak wietrznie i zimno jak sie obawialismy. Wychodzilo nawet slonce czasami. Uwielbiam slonce, kiedy swiat tonie w bieli. Sloneczna zima, to jest miód na serce rasowego cyklisty. Staralismy sie jechac maksymalnie prosta droga, ale omijalismy glówne szosy. Czesto jechalismy lesnymi traktami, po ubitym, zmarznietym i gladkim sniegu. Watpie, by latem te drózki byly przejezdne ze wzgledu na piach. Nawet jesli daloby sie po nich przejechac, to na pewno podróz bylaby mniej komfortowa. Trasa: Chodziez – Pietronki – Adolfowo – Studzce – Radwanki – Podstolice – Budzyn (jedzonko przy sklepie) – Lucjanowo – Brzezno Nowe – Potulice – Runowo – Ciesle – Rogozno (osilek w zamknietej knajpie) – Miedzylesie – Dluga Goslina – Katy – Bialegi – Lesnictwo Starczanowo – Msciszewo – Raduszyn – Zlotoryjsko – Szlachecin – Promnice – Biedrusko – Radojewo – Poznan. W sumie daje to ok. 90 km. W Poznaniu Maciej wzial nas jeszcze po ciemku na przejazdzke wzdluz Warty. Bylo super, ale mróz i glód zaczynal dawac mi do wiwatu. Postanowilismy z Maciejem wstapic do Andrzeja. Lopez pojechal do Mirona po plecak. Andrzej mial nieposprzatany skladzik, wiec nie bylo gdzie wstawic roweru Macieja. Dlatego tez Maciej zlozyl Andrzejowi noworoczne zyczenia i pomknal do domu. Ja mialam jeszcze przed soba dobre 30 km, dlatego nie oparlam sie zaproszeniu Andrzeja i Natalii. Zostalam nakarmiona pysznym obiadem w wykonaniu Natalii, wypilam chyba ze dwa lub trzy kubki herbaty i pojechalam. Wizyta u Andrzeja byla bardzo milym zakonczeniem Rajdu Sylwestrowego. Dzieki Prezesie Seniorze za ciepla strawe. Niech ci dobry Bóg w rowerach to wynagrodzi. Rajd Sylwestrowy uznaje za udany. Mam nadzieje, ze w przyszlym roku bedzie jeszcze fajniej. Trzeba tylko wymyslec, gdzie pojechac.

W rajdzie uczestniczyli: Hania Sielecka, Robert Miklasz, Ola Roznowska, Jacek Zwolinski, Kasia i Radek Siekierzynscy, Miron Kupczyk, Maciej Solski, Pawel Przybylak i ja – Ewa Nowaczyk.

Data ostatniej aktualizacji - 13.05.2004 godz. 01:35