WSTĘP

omysł na tę książkę zrodził się ponad dwa lata temu, kiedy pracowałem nad P„rocznicowym” wywiadem z Ryszardem Pawłowskim, który obchodził wów- czas sześćdziesiąte urodziny i czterdziestolecie działalności górskiej. Przyznam, że zanim rozpocząłem przygotowania do tej rozmowy ani przez myśl mi nie przy- szło, że będzie to pierwszy krok do prawdziwego wywiadu-rzeki. Im jednak dłu- żej szperałem w dostępnych faktach na temat kariery Pawłowskiego, tym bardziej uświadamiałem sobie, że jest to opowieść zasługująca na tekst znacznie większy niż – nawet obszerny – materiał w magazynie GÓRY. W dodatku ponowna lektura biograficznych pozycji poświęconych Ryszardowi nie pozostawiała wątpliwości, że wypadają one blado na tle ogromnego potencja- łu, jaki prezentuje jego bogaty górski życiorys. Moja wizja książki zaczęła stop- niowo nabierać rumieńców. Trudno polemizować z tezą, że Pawłowski nie wytyczał nowych trendów w świa- towym wspinaniu, jak Wojtek Kurtyka, czy też nie aspirował do miana najlepszego himalaisty świata, jak . Ale ilu polskich wspinaczy może pochwa- lić się prawie trzystoma wyjazdami i wyprawami w góry wysokie? O ilu można napisać, że z powodzeniem działali w Himalajach, Karakorum, Pamirze, Kauka- zie, Patagonii, Hindukuszu, Andach, Alpach, Yosemite, Alpach Nowozelandzkich, Alasce, w dodatku nie rezygnując z regularnego wspinania w Tatrach? Nawet naj- więksi z największych ulegali zwykle specjalizacji. A „Napał” był i pozostał wspi- naczem uniwersalnym z ogromnym apetytem na przebywanie w wertykalnym świecie i sprawdzanie się w coraz to nowych warunkach. W dodatku patrząc na wykaz jego przejść, bynajmniej nie odnosi się wrażenia, że jakość przeszła w ilość. Wszak nowych dróg i pierwszych polskich przejść znajdziemy w nim sporo. Zdu- miewa również rozpiętość dyscyplinarna – od czysto skalnych wyzwań po wej- ścia na himalajskie olbrzymy. 5 Truizmem jest stwierdzenie, że również działalnością górską rządzi statystyka. Ale to jest prawda. Przysłowiowy najlepszy alpinista świata, który starannie pla- nuje swoje wyczyny, przez większą część roku trenując i wywiązując się ze spon- sorskich zobowiązań, wcale nie musi mieć największego bagażu doświadczeń i fascynujących historii do opowiedzenia. Za to z pewnością moc wszelakich gór- skich przygód przeżyje osoba, dla której przygoda jest sposobem na życie, a góry – naturalnym środowiskiem. Taki właśnie jest „Napał”. W trakcie naszych rozmów często padała wszystko mówiąca fraza: „Dla mnie najważniejsza była przygoda” (czego nie oddaje częstotliwość jej występowania w książce, bo język zapisu, nawet w zachowanej tu „mówionej” formie, rządzi się swoimi prawami). Nie żądza sławy zatem lub chęć zapisania się w annałach, nie styl czy skompletowanie górskiej kolekcji, ale właśnie – PRZYGODA. Oczywiście z czasem, kiedy Pawłowski z zabierania ludzi w góry uczynił zawód, tych przygód było mniej, bo rolą przewodnika lub lidera jest – w miarę możliwo- ści – kontrolowanie akcji górskiej. Ale ciągłe przebywanie w górach, również w wie- ku, kiedy wspinacze jego pokolenia dawno odwiesili czekan na kołku lub wracali do wertykalnego świata od czasu do czasu, zaowocowało bezprecedensowym doświad- czeniem i wiedzą o wielu najpopularniejszych i najpiękniejszych szczytach świata. Dzięki temu 40 lat w górach ma nie tylko walory „sensacyjne”, ale może również być źródłem nieocenionej wiedzy dla wszystkich ambitnych górołazów. Choć dołożyłem wszelkich starań, aby ta książka była rzetelnym źródłem infor- macji o karierze górskiej Ryszarda Pawłowskiego, to trzeba pamiętać, że nie jest ona w żadnej mierze zobiektywizowaną biografią tego wspinacza. Wywiad-rzeka zawsze jest pewną formą autokreacji odpowiadającego na pytania i tak jest rów- nież w tym przypadku. Oznacza to, że przygotowując się do kolejnych rozmów, ce- lowo nie próbowałem robić środowiskowej ankiety i szukać wspomnień lub opinii innych na temat przedstawionych historii. To z założenia miała być wersja wyda- rzeń według Ryszarda. Oczywiście zdarzało się, że gdy konfrontowałem nagrania z powszechnie dostępnymi materiałami źródłowymi sprzed lat, to okazywało się, iż – co jest zresztą zupełnie naturalne i z czym na co dzień spotykam się w prak- tyce dziennikarskiej – Ryśka zawiodła pamięć i pomylił chronologię wydarzeń, datę lub nazwisko. Wówczas wspólnie robiliśmy korekty w trakcie autoryzacji. Niemniej jednak na tym kończyły się moje poszukiwania „prawdy obiektywnej”. Głębiej nie wnikałem. Po latach spisywania wspomnień jestem zresztą zwolenni- kiem złotej myśli napisanej kiedyś przez świetnego wspinacza, a jeszcze lepszego aforystę Lito Tejadę-Floresa: „Nigdy nie wspinasz się na tę samą górę dwa razy, nawet we wspomnieniach. Pamięć rekonstruuje rzeźbę, poprawia lub pogorsza pogodę, na nowo opowiada dowcipy i zmienia kolejność ruchów”. Czytelnik może odnieść wrażenie, że wersja wywiadu, jaką otrzymuje w tej książ- ce, jest dokładnym (a przede wszystkim chronologicznym) zapisem naszej rozmo- wy lub rozmów. Nie mam zamiaru udawać, że taka jest prawda. W rzeczywistości spotkałem się z Ryśkiem osobiście kilkanaście razy, odbyliśmy także wiele dodat- kowych rozmów przez Skype’a. I z tych kilkudziesięciu plików z nagranymi wspo- mnieniami skomponowałem całość. Metodologia opracowania wywiadu była więc podobna do pracy zespołu muzycznego, który przygotowując płytę koncertową, nie decyduje się na zapis całości koncertu, ale łączy nagrania z różnych występów, aby 6 stworzyć jak najlepszy materiał. W naszej opowieści są, oczywiście, spore fragmen- ty odtworzone nieomal wiernie z „taśmy”, ale równie duża część została złożona z mniejszych wycinków, aby powstała wciągająca i dynamiczna historia. W trosce o taką formę wywiadu zdecydowałem się także całkowicie zrezygnować z podziału na rozdziały oraz z przypisów, które wybijają czytelnika z rytmu lektu- ry. Wszelkie materiały źródłowe, które są przytaczane w rozmowie, można znaleźć w umieszczonej na końcu bibliografii. W chronologii dokonań Ryszarda pomo- że wykaz przejść, a w szybkim wyszukiwaniu obszernych wątków – żywa pagina. Mam nadzieję, że 40 lat w górach będzie zajmującą lekturą i dowodem, jak fa- scynujący życiorys ma jej bohater, jak ciekawą i barwną, choć czasem kontro- wersyjną, jest osobą. Zapraszam na górski szlak z wyjątkowym przewodnikiem – Ryszardem „Napałem” Pawłowskim. Piotr Drożdż

7 YOSEMITE 1980 Wspinaczka Wróćmy do 1980 roku. Wtedy, w towarzystwie Tadeusza Karolczaka i Janu- w rejonie Suicide Rock, Kalifornia. sza Majera, dokonałeś pierwszych polskich przejść ścian El Capitana (The Nose) i Half Dome (Regular Route). Jak wyglądały wasze pierwsze kroki na specyficznym, niezwykle wypolerowanym granicie Doliny Yosemite? Jak mi wiadomo, najpierw uderzyliście na East Buttress na Middle Cathedral Rock. Próbowaliście zrobić ją w pełni klasycznie? Podobno waszym przewodni- kiem przy wyborze dróg była świeżo wydana książka Fifty Classic Climbs Steve’a Ropera i Allena Stecka. Czytaliście ją wcześniej w Polsce czy cele obieraliście już na miejscu? To kolejne pytanie, na które muszę odpowiedzieć tak samo: dla nas była to przede wszystkim wielka przygoda. Pierwsza wizyta w Yosemite, gdzie trafiliśmy po po- bycie w Cordillera Huayhuash, zetknięcie się ze wspaniałej jakości granitem w tej dolinie… Naszym celem było po prostu pokonanie tych dróg, nie robienie ich w takim czy innym stylu. Rzeczywiście mieliśmy książkę Fifty Classic Climbs, kie- rowaliśmy się rekomendowanymi w niej drogami i przeszliśmy kilka polecanych klasyków: właśnie East Buttress na Middle Cathedral Rock czy Steck – Salathé. Na tej drugiej drodze, jako były grotołaz, czułem się świetnie w kominach pokony- wanych rozpieraczką. Wreszcie The Nose na El Capitanie. Styl tego przejścia na pewno mógłby być lepszy, bo spędziliśmy w ścianie pięć biwaków. Jednak warun- ki pogodowe nie sprzyjały, było bardzo gorąco. Był z nami Janusz Majer, który do dziś jest jednym z moich najlepszych kolegów, ale nigdy nie był skałkowcem, więc większość drogi musiał małpować. W rezultacie wymagało to wszystko czasu, ale

W Kordylierach Huayhuash w 1980 roku.

36 37 38 tym się nie przejmowaliśmy. Wcześniej, 2–3 października, w lepszym stylu zro-  Tadeusz Karolczak biliśmy z Tadkiem Karolczakiem Regular Route na Half Dome, gdzie złapaliśmy i Janusz Majer biwak na półeczce tuż przed szczytem. Wszystkie te drogi przeszliśmy w korke- na drodze The rach. Dopiero pod koniec wyjazdu kupiłem od kogoś buty, które nazywały się Su- Nose, El Capitan. per Grattony i od razu postęp był niesamowity.

Wiem, że pokonaliście wtedy trudności 5.10, co – przykładając ówczesne standardy tatrzańskie – było bardzo przyzwoitym wynikiem „na obczyźnie”. Ciekaw jestem, czy próbowaliście się zmierzyć na przykład z drogami 5.11? Miałem przygodę na niewielkiej ścianie tuż przy Camp 4. To była rysa na palce o wycenie 5.11. Założyłem chyba dwie kości i wyszedłem kilka metrów nad dru- gą z nich, miała bodajże rozmiar 3. Ale rysa coraz bardziej się pionizowała, nie mogłem nic założyć, jedynie zacierać w niej palce. Powoli łapała mnie lekka „dy- gotka”, ręce zaczynały się pocić na myśl o sporym locie w razie odpadnięcia. Mia- łem do wyboru albo próbować trochę zejść i może lekko polecieć lub obciążyć tę kostkę i zobaczyć, co będzie, albo atakować do góry. Ostatecznie wyszedłem kil- kanaście metrów nad przelot, na szczęście wyżej było wspinanie po klamach. Jak się później dowiedziałem, było to 5.11, w dodatku drogi tuż przy campie miały lekko zaniżone wyceny ze względu na łatwy dostęp. Z tego wynika, że możliwo- ści mieliśmy, natomiast nie przystawialiśmy się do trudniejszych dróg, bo nie ich pokonanie było najważniejsze.

Zapamiętałeś inne zabawne lub groźne przygody? Kilka dróg zrobiłem z Krzysiem Żurkiem, bo w Dolnie byli wtedy również zako- piańczycy. Raz poszliśmy wspólnie na Cookie Cliff i zapamiętałem tę wspinacz- kę bardzo dobrze, ponieważ strasznie najadłem się tam wstydu. To była droga w okolicach 5.10b czy c, zatem niezbyt trudna, ale bardzo ładna. Przed nami we-

 Na drodze Steck – Salathé, Sentinel Rock.

39 Amerykański szła w drogę porządnie oszpejona para Amerykanów – chłopak i dziewczyna. By- zespół na Cookie Cliff. liśmy już nieźle rozwspinani, więc dała o sobie znać polska ambicja i chyba na drugim wyciągu – ku ich zdziwieniu – przebiegliśmy „po nich”, wyprzedzając. Później był trawers, którym dochodziło się do stanowiska, z którego zrobiłem zespołowi poniżej całkiem efektowne zdjęcia. Tymczasem Krzysiek wystartował w trzeci wyciąg. Obserwowałem, jak stoi w zacięciu w szpagacie i nagle zaczyna strasznie krzyczeć: „Aaaaaaaaa”. Byłem pewien, że zaklinował mu się palec w rysie i nie może go wyciągnąć. Zrobiłem mu jeszcze jakieś zdjęcie, a tu nagle Krzysiek odpada i odwala straszną jaskółę – chyba dziesięć metrów lotu zakończone na dodatek uderzeniem plecami o ścianę. Zawisnął na linie i zaczął jęczeć. Pytam, co się stało i słyszę: „Kurde, bark mi wyskoczył, musimy zjeżdżać!”. Zasugero- wałem jednak, że skoro mamy tylko półtora wyciągu do końca, warto skończyć drogę – ja będę prowadził, a on z moją pomocą wymałpuje na jednej ręce. Za- leżało mi na tym, chociażby dlatego że Amerykanie, których wyprzedziliśmy, zaczęli się nam baczniej przyglądać. Nic zresztą dziwnego – najpierw przeraź- liwe krzyki, a później imponujący lot musiały przyciągnąć uwagę. Wystartowa- łem więc szybko i nie wiem, jak to się stało, bo teren nie był bardzo trudny, ale wyjechała mi ręka czy też noga – wspinaliśmy się wtedy jeszcze w korkerach – i odwaliłem równie imponującą gruchę, jak Żurek. Wtedy Amerykanie zaczę- li na nas patrzeć z prawdziwym przerażeniem, najwyraźniej zdumieni, co to za zespół. Po dwóch lotach uznaliśmy, że dość wstydu i trzeba się wycofać. Mia- łem opuścić Krzyśka i zjechać sam. Rzuciłem jednak linę tak niefortunnie, że niczym lasso zawinęła się dokładnie na głowie prowadzącego wspinacza poni- żej. Wtedy już Amerykanie nie wytrzymali i zaczęli do nas krzyczeć z niepoko- jem, co my wyprawiamy. Spotkaliśmy ich później pod ścianą. Pytali, co za sztuki odstawialiśmy i skąd jesteśmy. Wstyd nam się było przyznać, więc powiedzie- liśmy, że jesteśmy z Rosji (śmiech).

Rok 1980 był szczytowy, jeśli chodzi o boom i poziom wspinaczki klasycznej w Yosemite. Podczas tej wizyty mieliście pewnie okazję obserwować nie- samowity – wówczas jeszcze ciągle najlepszy na świecie – poziom w kla- sycznym pokonywaniu trudności skalnych, jaki prezentowała tamtejsza czołówka. Robiło to na was wrażenie? Obserwowaliśmy tamtejsze zespoły, ale dla nas wszystko wokół było nowością – na przykład specjalna pakernia z drabinkami, drążkami i linami. Tamtejsi wspi- nacze spędzali wtedy w Yosemite miesiące, a nawet lata. Dla nas wszystko było nowe i atrakcyjne. W Yosemitach spędziliśmy cztery czy pięć tygodni, a cały wy- jazd, który zaczęliśmy w Andach, trwał pięć miesięcy. Po pobycie w Andach pra- cowaliśmy trochę w Los Angeles. Podczas tej podróży miałem też towarzyską przygodę. W Ekwadorze poznałem dziewczynę o imieniu Zoraida, która okazała się milionerką i chciała, żebym zo- stał z nią na stałe. Obiecywała cuda. Na przykład, że zapewni mi trzymiesięczne wyjazdy w góry co rok. To i inne zdarzenia były niejako nie z tej ziemi, bo trze- ba pamiętać, że w kraju czekała szara do bólu rzeczywistość, a zarobki stanowiły równowartość około dwudziestu dolarów na miesiąc. A tam… Mimo że okradli nas na statku z cenniejszych rzeczy i byliśmy w pewnym momencie bez grosza, 40 41 42 NOWA ZELANDIA 1981 to w trzy tygodnie pracy w Be-  „Pod koniec wyjazdu kupiłem verly Hills – załatwionej przez od kogoś buty, Michała Kuliga, który wcze- które nazywały się Super śniej wyemigrował do USA – Grattony i od mogliśmy zarobić więcej niż razu postęp był w Polsce przez pięć miesięcy niesamowity”. i przywieźć jeszcze pieniądze do kraju.

Rok 1981 przyniósł wyprawę w góry Nowej Zelandii. W re- jonie Parku Narodowego Mount Cook wspinałeś się wówczas z Krzyśkiem Wie- lickim i Jurkiem Kukuczką. Jak zapamiętałeś charakter wspinania w tych górach? Po Yosemite miałem propozy- cję od Zoraidy z Ekwadoru, aby z nią zostać, ale wtedy byłem luzakiem i nie miałem ochoty  Milionerka na stałe związki. Planowaliśmy z Ekwadoru – Zoraida. już wyjazd do Nowej Zelandii i pamiętam, jak przekonywa-  W Alpach łem, że w każdej chwili mogę Nowozelandzkich. do niej wrócić, ale póki co wy- bieram się na wyprawę. I po- jechaliśmy – między innymi z Januszem Mikołajczykiem, Krzysiem Wielickim, Jurkiem Kukuczką, Rysiem Wareckim i Ludwikiem Musiołem. Mieliśmy wtedy z Krzyśkiem przygodę na Mount Cooku – 22 godziny musieliśmy spędzić w jamie śnieżnej, przeczekując załamanie pogody. Huragan był taki, że w dolinach zrywało dachy. Następnego dnia przy- leciał nawet helikopter, żeby dowiedzieć się, czy nie potrzeba nam pomocy, ale daliśmy znać  Wspinanie ratownikom, że wszystko jest w prawdziwie pod kontrolą i weszliśmy na amerykańskim szczyt. Później na grań, łączą- stylu – z Januszem Majerem cą m.in. Mount Hicks i Mount w Yosemite. 43 Przy schronie w Alpach Dampier, poszliśmy w trójkę – ja, Krzysiek Wielicki i Jurek Kukuczka. Doszło wte- Nowozelandzkich. dy do groźnego wypadku. Zjeżdżaliśmy kuluarem i mieliśmy założone stanowisko z bloku skalnego. I Jurek to stanowisko wyrwał – poleciał razem z głazem, linami i zatrzymał się na półce około dziesięć metrów niżej. Nie połamał się, ale wygląda- ło to groźnie. Wezwaliśmy pomoc, musieliśmy jednak samodzielnie wycofać się ze ściany, więc transportowaliśmy Jurka wzdłuż linii zjazdów. Jeden z nas zjeżdżał pierwszy, później na osiemdziesięciometrowej linie opuszczaliśmy Jurka, po czym Krzysztof trzeci dołączał do dwójki na dole. Zjechaliśmy w ten sposób kilkaset metrów. Kie- Wielicki na dy już byliśmy pod ścianą, a Jurek ledwie szedł, nagle poleciała lawinka kamien- przedwierzchołku Mount Cook. na i oczywiście – jak na złość – kamień uderzył w tyłek właśnie jego. Reakcja Jurka

44 była prześmieszna, bo choć przed chwilą ledwie się ruszał, to w śmiertelnym strachu przed kamieniami błyskawicznie odzyskał szybkość i wyskoczył do góry jak dżinks. Sytuacja była tragikomiczna i mimo powagi sytuacji tarzaliśmy się z Krzyśkiem ze śmiechu. Po zejściu przyleciał helikopter. A po badaniach okazało się, że Jurek nie ma poważniejszych obrażeń – jedynie liczne stłuczenia.

Jak zapamiętałeś samo wspinanie w okolicach Mount Cook? Nie jest to łatwy rejon. Jakość skały jest – łagodnie mówiąc – taka sobie. W czasie na- szego wejścia na Mount Cook, Jurek Kukuczka z Musiołem i Wareckim działali na niższych szczytach i potwierdzili, że nie było to zbyt ładne wspinanie, co później bo- leśnie odczuliśmy podczas wspólnej wspinaczki z Jurkiem. Na pewno są to góry wy- magające i trzeba mieć szczęście do pogody. Jeden z kolegów, którego zabieram na wyprawy, był tam niedawno i kiedy przewodnik dowiedział się, jakie przejścia ma na koncie, nie zdecydował się go nawet wziąć na Mount Cook jako klienta. Okazuje się, że wejścia na takie szczyty, jak Aconcagua czy Elbrus, nie gwarantują doświadczenia, które pozwalałoby zmierzyć się z najwyższym szczytem Nowej Zelandii.

Co jeszcze zapamiętałeś z klimatu tego kraju? Bardzo miło wspominam spotkania z Polonią. Organizowała loterie fantowe, by zebrać pieniądze na naszą działalność. Odwiedziliśmy także Wyspę Północną, gdzie czekały nas liczne atrakcje turystyczne: Rotorua, Maorysi, gejzery, ciepłe źródła… Wystarczyło machnąć ręką i niemal każdy samochód się zatrzymywał, szczególnie gdy słyszeli, że jesteśmy Polakami. W każdej miejscowości wystar- czyło w książce telefonicznej znaleźć polskie nazwisko, zadzwonić i z miejsca by- liśmy zapraszani w gościnę.

 „Nie jest to łatwy rejon. Jakość skały jest – łagodnie mówiąc – taka sobie”.

 podczas zjazdów z Mount Dampier. 45 46 Krzysztof Wielicki i Jerzy Kukuczka na szczycie Mount Dampier.

47 „Aktywny” odpoczynek w Nowej Zelandii.

Jednego razu odwiedziliśmy kobietę, która wyszła za Irlandczyka i miała dwie cór- ki. Nagle patrzymy, a ona wnosi skrzynkę szampanów, rzucając hasło: „Bawimy się”. Byliśmy nieco skrępowani, dopóki nie okazało się, że gospodyni pracowała w fabryce szampana… (śmiech) Tak właśnie spędzaliśmy tamten czas.

Uwagę zwraca twoje zdjęcie z piękną blondynką zrobione podczas tej wy- prawy… To była córka wspomnianej pary. Dziewczyna była modelką, ogromnie atrak- cyjną, miała piękne włosy… Oczywiście alpiniści z Polski bardzo jej imponowali

„Dziewczyna była modelką, ogromnie atrakcyjną, miała piękne włosy…”

48 BLUE MOUNTAINS (śmiech). Problem w tym, że spodobała się zarówno mnie, jak i Jurkowi Kukucz- ce. Trudno było walczyć o nią otwarcie, więc umówiliśmy się, że rozeznamy, kto wywrze na niej większe wrażenie. Stanęło na tym, że wygra ten, do kogo zacznie się uśmiechać. A drugi będzie musiał odpuścić i dodatkowo postawi kolację. Po- szliśmy na występ Maorysów. Z jednej strony dziewczyny siedziałem ja, z drugiej Jurek i obaj ostro się do niej przymilaliśmy. Jednak ostatecznie jej ręka powędro- wała do mnie, więc Jurek musiał dać za wygraną. A przygoda, trzeba przyznać, była piękna, bo i dziewczyna naprawdę ładna…

Ciekawostką jest, że w drodze powrotnej z Nowej Zelandii, miałeś okazję wspinać się w paśmie Blue Mountains w Australii. Wiem, że właśnie w tym rejonie miałeś groźny wypadek. Czy było to podczas tego wyjazdu? Tak. Później wspinaliśmy się jeszcze w jakimś bardzo deszczowym rejonie No- wej Zelandii. Potem wszyscy musieli wracać już do domu, a ja z Januszem Mi- kołajczykiem pojechałem właśnie do Australii. Blue Mountains oferowały fajne wspinanie w piaskowcu na własnej asekuracji. Zrobiliśmy parę dróg, ale na jednej pech sprawił, że miałem paskudnie wyglądający wypadek. Wychodziłem na tar- cie, nie trzymając żadnych konkretnych chwytów, tylko stabilizując pozycję rę- kami. Ostatnią kość, choć solidną, miałem założoną około siedem metrów niżej. I nagle kątem oka zobaczyłem, że krawędź, na której stałem – ułamała się. Po- nieważ nie trzymałem się niczego, poleciałem i przywaliłem w wygładzoną półkę poniżej. Uderzenie było na tyle mocne, że złamałem jeden nadgarstek i wybiłem drugi. Wisiałem na linie głową w dół i kiedy zobaczyłem krew płynącą po ścia- nie, przestraszyłem się, że mam wylew wewnętrzny. Zacząłem krzyczeć do Ja- nusza, żeby mnie opuścił, a on na to – że nie może. Okazało się, że lina zatarła się na amen na stosunkowo miękkim piaskowcu. Sytuacja była więc patowa. Na szczęście w pobliżu wspinał się zespół szwajcarski i zjechał z góry, odciął naszą linę i opuścił mnie pod ścianę, gdzie wkrótce zjawiła się karetka.

 „Uderzenie było na tyle mocne, że złamałem jeden nadgarstek i wybiłem drugi”.

49 116 1993 Pomówmy więc o Nanga Parbat w 1993 roku. Była to wyprawa mieszana: Wyprawa na Nanga Parbat częściowo komercyjna, częściowo „normalna”. Opowiedz proszę o jej skła- w 1993 roku. dzie i przebiegu. Na normalnych zasadach na wyprawę pojechał Mirek Konewka – kolega, z któ- rym mieliśmy projekt zrobienia Korony Ziemi w ciągu roku – oraz mój sprawdzo- ny partner Boguś Stefko. Klientami byli doświadczony, choć już zaawansowany wiekiem, Rüdiger Schleypen oraz oryginalna – i jak się okazało – problematycz- na dwójka: angielski żołnierz najemny z New Castle i francuski oficer wojsk ONZ. Szybko zdobyliśmy szczyt z Bogusiem, a dwa lub trzy dni później wszedł także Konewka z Rüdigerem. Obozy były przygotowane, więc daliśmy Francuzowi i An- golowi dwa tygodnie. Ale problemy z nimi zaczęły się już po powrocie z pierwsze- go wyjścia w górę, kiedy podczas śniadania Angol rzucił się na Francuza i zaczął go dusić. Anglik był typem zabijaki i prymitywa, który chlubił się tym, że kiedy służył w Irlandii, legitymowanie ludzi zaczynało się od uderzenia kolbą w twarz. Później nie nazywał Francuza inaczej niż „fucking frog”, a zapytany, czemu tak go Rüdiger gnębi, odpowiadał, że w odwecie za to, że Francuz znęcał się nad nim psychicz- Schleypen. nie podczas wspólnego pobytu w namiocie powyżej. Łatwo się domyśleć, że ta dwójka nie weszła na szczyt. W drodze powrotnej musieliśmy oddzielać ich dwo- Ryszard Pawłowski na ma czy trzema osobami, bo przy każdej sposobności Angol rzucał się na Francu- szczycie Nanga za i baliśmy się, że w końcu dopadnie go gdzieś na osobności i naprawdę udusi. Parbat.

117 118 Widok na masyw Nanga Parbat od północy – z Doliny Rakhiot. W 1993 roku Ryszard Pawłowski wchodził na szczyt od zachodu – Ścianą Diamir.

119 Na szczycie Podczas tej wyprawy miałeś okazję przeżyć szeroko opisywane w litera- Podczas zejścia z Nanga Parbat. turze alpinistycznej doświadczenie „drugiej osoby”, choć, gwoli ścisłości, była to grupka osób. Możesz o tym opowiedzieć? To było niesamowite doświadczenie, bo odebrałem je jako coś zupełnie realistycz- nego. Na szczycie stanęliśmy z Bogusiem naprawdę szybko, mimo że na ścianie Diamir jest spore przewyższenie. Cała akcja zajęła nam mniej więcej dwa tygo- dnie, bez wcześniejszej aklimatyzacji. W dodatku robiliśmy ją bez rozpoznania, bo działaliśmy tam jako jedyna wyprawa, która zaatakowała szczyt (byli też Buł- garzy, ale nie podjęli zaawansowanej próby). Podczas ataku nie wiedzieliśmy na- wet którędy mamy iść w kopule szczytowej. W trakcie zejścia, kiedy szedłem długim śnieżnym trawersem, widziałem w dole namioty. Co więcej: poznawałem krzątających się wśród nich Anglików, znajomych Henry’ego Todda, którzy mieli przyjechać pod Nangę na trekking. Odróżniałem nawet sylwetki poszczególnych osób i machałem do nich. Kiedy w obozie przyszedł do mnie Boguś Stefko, zapy- tałem go, czy widział tych Angoli. A on na to: „Rysiek, tam nie było żadnych An- goli”. „Kurcze, czyżby mi się wydawało” – odpowiedziałem zafrasowany. Boguś pocieszył mnie, że nie mam się czym przejmować, bo on we wszystkich trudniej- szych miejscach widział swoją dziewczynę, która nachylała się nad nim i chciała mu podać rękę. Z kolei na wspomnianym trawersie, gdzie byliśmy już naprawdę wycieńczeni i odwodnieni, zobaczył budkę z coca-colą i próbował zamówić bu- telkę. Wybuchliśmy śmiechem. Cóż, takie rzeczy się zdarzają, są wynikiem nie- dotlenienia mózgu i skrajnego zmęczenia. 120 1994 Jak wyglądała wyprawa na Lhotse w 1994 roku? Odbyła się jesienią, czyli już po mojej wiosennej wyprawie na Everest. W sezo- nie pomonsunowym skuteczność na takich szczytach, jak Everest, Lhotse, Maka- lu i Kangczendzonga, jest znikoma, wieją wtedy silne wiatry. Pod Lhotse zebrała się wówczas międzynarodowa ekipa. W zespole, któremu liderowałem, byli Szko- ci i Niemcy, ale wszyscy stopniowo odpuszczali. W tym czasie szczyt zdobył tylko doborowy zespół Erhard Loretan – Jean Troillet. W pewnym momencie zostałem sam w obozie III na wysokości 7500 metrów i przez siedem dni czekałem na popra- wę pogody. Czułem się jednak dobrze, byłem zdeterminowany i czekałem na swoją szansę. Kiedy zrobiła się pogoda i szykowałem się do ataku, do mojego namiotu za- glądnęła dwójka włoskich himalaistów z wyprawy, której liderem był Benoît Chamo- ux: Simone Moro i Silvo Mondinelli. Włosi mówili, że atakują szczyt, podobnie jak Chamoux, który startuje z niższego obozu. I rzeczywiście, później spotkałem tak- że jego. Szybko go przegoniłem – miał gorsze tempo, bo był zmęczony podejściem z dwójki. Kiedy dogoniłem Włochów, dołączyłem do nich. W pewnym momencie na grani, w połowie kuluaru, oni wytrawersowali i stwierdzili, że to jest szczyt, i że schodzą. Powiedziałem, że to dopiero grań, więc idę dalej; okazało się, że do szczy- tu zostało jeszcze 150 metrów. Podczas zejścia spotkałem podchodzącego kuluarem Chamouxa. Na pytanie, czy byłem na szczycie, odpowiedziałem, że owszem, ale dwójka jego kolegów – nie. Mruknął coś pod nosem i poszedł dalej. Schodząc, Chamoux odwiedził mnie w namiocie i poinformował, że wszedł na wierzchołek Lhotse po moich śladach. Wtedy przypomniałem, że jego koledzy nie weszli, do czego on znowu jasno się nie ustosunkował. Dzień później widziałem w bazie Włochów udzielających wy- wiadu włoskiej telewizji, z którego można było wnioskować, że zdobyli szczyt. Nie mówiłem o tym Miss Elizabeth Hawley – która zajmuje się zbieraniem infor- macji o wejściach w Himalajach – chyba nawet jej po tej wyprawie nie widziałem. Ale później zapytała mnie faksem, czy dwójka Włochów była na szczycie. Oczy-

Wizyta u Miss Elizabeth Hawley, która zajmuje się zbieraniem informacji o wejściach w Himalajach.

121 122 AMA DABLAM 1992 wiście zaprzeczyłem. Później pani Hawley przekazała mi ich faks o treści: „Wie- od strony Nepalu. rzy pani nam czy jakiemuś Polakowi?”. Uwierzyła mnie. Włosi musieli powtarzać swoje wejście… Ciekawostką jest, że w 1996 roku na spotkałem Marco Bian- chiego, który chyba na włoskim podwórku rywalizował z którymś ze wspomnia- nej dwójki. Bianchi w jakiś sposób dowiedział się, że byłem świadkiem tamtego oszustwa. I złożył mi dość szokującą propozycję – że jeśli przygotuję mu pisemne oświadczenie, że wspomniana dwójka nie weszła na Lhotse, to załatwi mi środki na wyprawę na Kangczendzongę. Odmówiłem, argumentując, że udzieliłem już informacji pani Hawley, a teraz prywatnie mówię jemu, ale w oficjalne oświadcze- nia nie mam zamiaru się bawić. Co ciekawe, wspomniał wtedy, że zespół ten jest sponsorowany przez mafię, co skomentowałem w niewielkim, napisanym póź- niej artykuliku Sukces na zamówienie.

Wszystko to jest dość szokujące, bo zarówno Moro, jak i Mondinelli wyrośli na wielkie postacie himalaizmu i zawsze byli wychwalani nie tylko za osią- gnięcia sportowe, ale także za nienaganną postawę moralną… Ale ta historia zdarzyła się naprawdę! Wyciągnęli z niej wnioski, więc to oznacza, że człowieka nie przekreśla jeden niegodny występek.

Na pewno nie był to jedyny taki przypadek. Widziałeś inne oszustwa w gó- rach? Jeśli chodzi o przypadki z naszego podwórka, to jednym z nich było nieprzy- znawanie się Anki Czerwińskiej, że nie była na głównym wierzchołku Shisha Pangmy, pomimo konkretnych zarzutów formułowanych przeze mnie i Alka Lwowa (wielokrotnie do tego wracał w swoim górskim periodyku „Góry i Al- pinizm”) i informacji pochodzących od jej osobistego Szerpy Pasanga. Roz- mawiałem z Pasangiem o tej sprawie i potwierdził, że był z Anką tylko na wierzchołku północnym, czyli najniższym – gdzie zatrzymują się klienci wy- praw komercyjnych.

Cofnijmy się do wiosny 1994 roku i do wyprawy na Everest, która odbyła się w ramach komercyjnej ekspedycji amerykańskiej firmowanej przez agen- cję Todda Burlesona. Wówczas pierwszy raz wystąpiłeś w roli „trybu” w ma- szynie wyprawy komercyjnej z najwyższej półki cenowej… Everest był wtedy dla mnie nieosiągalny na normalnych zasadach. Trzeba było dawać duże łapówki, żeby w ogóle dostać pozwolenie na wejście – szansę na nie miały tylko dwie czy trzy wyprawy w sezonie. Jeden zespół mógł dostać jedno pozwolenie. Im więcej wyprawa miała klientów, tym lepiej, bo każdy uczestnik wpłacał 64 tysiące dolarów. Aby dostać takie pozwolenie, trzeba było w Ministerstwie Turystyki Nepalu dać łapówki dochodzące do 50 tysięcy dolarów. W tym roku pozwolenia mieli zarówno Henry Todd, jak i Todd Bur- leson, prowadzący ekskluzywną agencję Alpine Ascents International. Burle- son zaproponował Henry’emu odkupienie pozwolenia. Szkot się zgodził, ale wynegocjował, że wraz ze mną będzie przewodnikiem podczas tej wyprawy Oficjalne i że obaj nie będziemy płacili za wejście. Ucieszyłem się, bo nie było mnie stać potwierdzenie wejścia na Everest na zapłacenie takiej kwoty. W wyprawie wzięło udział siedmiu klientów, nie- 13 maja 1994 roku. 123 Ciało Szerpy którzy z nich byli na tej górze po raz drugi czy trzeci, za każdym razem płacąc na Przełęczy Południowej, tak duże pieniądze. Obsługiwało ich pięciu przewodników wysokościowych 1994. – oprócz mnie, Todda i Henry’ego, był jeszcze Kanadyjczyk Jeff Lakes i Ame- rykanin Pete Athans.

Czy to, co zobaczyłeś – stopień luksusu i ułatwień, jakie starano się zapew- nić klientom – było zaskoczeniem? Tak, wyprawa była niezwykle wypasiona. Zaczynając od grzejników na wysokości 6200 metrów, poprzez indywidualne zamawianie posiłków, win kalifornijskich po ogromną liczbę butli tlenowych do wykorzystania oraz indywidualnych Szer- pów opiekujących się uczestnikami…

Rozumiem, że była to najbardziej ekskluzywna wyprawa, w jakiej brałeś udział? Podejrzewam, że różnica między wcześniejszymi wyprawami orga- nizowanymi przez Himalayan Guides i tą była spora? Różnica była szalona… Wcześniejsze wyprawy tego typu, w których brałem udział, mimo że teoretycznie komercyjne, miały charakter – można powiedzieć – sportowy. Ekwipunek nosiliśmy samodzielnie, staraliśmy się ograniczać ilość sprzętu i jedzenia. Tutaj było odwrotnie: wszystko było do dyspozycji, do wyboru jedzenie i picie, grzejniki, muzyka, telefony satelitarne. My i klienci nie musie- liśmy wykonywać prawie żadnej dodatkowej pracy, bo wszystko robili Szerpo- wie. Oczywiście do ataku szczytowego niosłem trzy butle z tlenem – dla siebie i klientów – ale całą „czarną robotę” wykonywano za nas. Wyprawy te charakteryzowało także niezwykle naukowe podejście do kwestii aklimatyzacji. Wszyscy obowiązkowo mieli wejść na wysokość 7400 do obozu III, przespać się tam, po czym zejść na ponad tydzień bardzo nisko – do Deboche na wysokość 3800 metrów. Tam organizowano rest: słoneczko, zielona trawka, piw- ko i coca-cola (śmiech). W tym czasie Szerpowie wysokościowi ubezpieczali dalsze partie do Przełęczy Południowej – wynosili namioty, tlen, zaopatrzenie, sprzęt… Później wracaliśmy do góry i od wysokości 7400 klienci mieli wręcz obowią- zek używać tlenu podczas podchodzenia i spać na tlenie, dojść do Przełęczy Po- łudniowej i jak nadarzy się okazja – uderzyć na szczyt. Wtedy akurat pogorszyła się pogoda i spędziliśmy na przełęczy dwa dni i dwie noce zanim zrobiły się ja- kiekolwiek warunki na atak. W tym czasie klienci zużyli około 80 butli z tlenem (śmiech), a każda na tej wysokości była warta 1000 dolarów. Pamiętam stosik bu- tli dookoła namiotów – później Szerpowie wysokościowi mieli oczywiście obo- wiązek znieść je na dół.

Ostatecznie powrót ze szczytu był dość trudny i nie wszyscy, których zada- niem była opieka nad klientami, zdali egzamin. Udało mi się wprowadzić dwójkę klientów, ale podczas zejścia rzeczywiście by- Na szczycie łem nieco zniesmaczony postawą współpracowników. Zarówno przewodnicy, jak Everestu, i Szerpowie szybko się ulotnili i zostałem z klientami praktycznie sam. Wymie- piątek 13 maja 1994 roku. niałem im reduktory, później musiałem nawet oddać swój – bo klientowi zalo- dził się jego własny. Pod koniec schodziliśmy już prawie po ciemku. Na szczęście udało mi się sprowadzić tych ludzi bezpiecznie do obozu. 124 Everest oprócz dużej ilości śmieci i po- zostałości po działalności setek wypraw – butli tlenowych, namiotów, lin – zasły- nął też ze spotkań z ciałami tych, którzy zostali na tej górze na zawsze. Podejrze- wam, że i ty miałeś takie „spotkania”. Rano po wyjściu z namiotu na Przełęczy Południowej zobaczyłem leżące ciało. Oka- zało się, że to nieżywy Szerpa. Twarz miał nieprzykrytą, ale ciało było umieszczone w śpiworze. Od Szerpów dowiedziałem się, że leżał tam od roku. Później ktoś opowiedział mi pewną hi- storię. Otóż pewien Westman nie miał w czym spać w niższym obozie i wyciągnął ciało ze śpiwora, aby w nim przenocować. Kiedy dowiedzieli się o tym koledzy zmar- łego, zrobiła się wielka awantura. Okaza- ło się, że w ich mniemaniu ów wspinacz popełnił wielką niegodziwość, wręcz świę- tokradztwo. W rezultacie niefortunny „zło- dziej” musiał wracać ze śpiworem do góry i oddać go „właścicielowi”. Na tej samej wyprawie, powyżej na gra- ni, widziałem jeszcze dwóch umarlaków. Idę i widzę, że ktoś siedzi, zbliżam się i widzę, że nie żyje, że zamarzł. Muszę przyznać, że w tych okolicznościach takie spotkania nie są szczególnie szokujące. Odbiera się je ina- czej niż na nizinach. Gdybym tu, w mieście, zobaczył trupa, na pewno zrobiłoby to na mnie większe wrażenie. Tymczasem w górach myślisz inaczej: człowiek leży prawdopodob- nie od roku, ciekawe czemu w jakiś symbo- liczny sposób go nie pochowano, chociażby nie przysypano śniegiem. Przechodzisz spo- kojnie obok i idziesz dalej. Co innego, gdyby ktoś potrzebował pomocy, wtedy zatrzymał- bym się i zawrócił, bo nie wyobrażam sobie innego zachowania w takiej sytuacji. Zresz- tą my, Słowianie – Rosjanie, Czesi czy Pola- cy – mamy taką mentalność, że pomagamy potrzebującym. Niekoniecznie jest to regu- ła ludzi z Zachodu. Tam nietrudno o posta- wę: Zapłaciłem za szczyt, więc idę, on mógł się tu nie pchać, nikt mu nie kazał. 125